Przepraszam, pan Slavinsky? Tak? Jak się cieszę… jak to dobrze, że pan przyszedł. Bałem się, że i pan zignoruje mnie, żałosnego maniaka…
Pan jest moją ostatnią nadzieją, chociaż tu me chodzi o mnie. Gdyby jedynym moim celem było oczyszczenie się z zarzutów, to nie byłbym aż tak uparty. Tu chodzi o ludzkość! Taak… I, niech mi pan wierzy, nie dziwię się wcale, że do swoich zbawicieli ta właśnie ludzkość podchodzi nieufnie.
Pan wie, pisałem o tym w liście, że byłem początkowo podejrzany o morderstwo i o to, że swoją niezwykłą opowieść przygotowałem w celu obronienia się przed krzesłem elektrycznym. Potem uznano, że śmierć Reda to był jednak wypadek. Moje dalsze uporczywe obstawanie przy przedstawionej przeze mnie wersji zdarzeń wzbudziło w sądzie podejrzenie o lekką chorobę psychiczną.
Byłem na obserwacji, a jakże… ale o tym opowiem później. Słucham? Mam usiąść? Ach, przepraszam, ostatnio często zdarza mi się zapomnieć, gdzie się znajduję. Tak, to po tej "obserwacji", właściwie dopiero teraz nadaję się do leczenia. Co dla mnie? Obojętne: kawa, herbata, co panu wygodniej. Tak, dziękuję, nie słodzę.
Ładna ta kelnerka, odwykłem od kobiet, mieszkam sam jak kret. I chodzę po ulicach tylko nocami: to są moje podziemne korytarze. Pan jest Słowianinem? Czech? Rozumiem, wojna, Hitler, rodzice uciekli do Stanów? Wiem coś o tym, interesowałem się wojną z pewnych osobistych względów.
Przepraszam, że tak chaotycznie mówię, ale jestem trochę zdenerwowany, od pana tak wiele zależy…
Nie jest pan pierwszym, do którego się zwracam, ale pana poprzednicy nie chcieli nawet odpowiedzieć na moje listy. Pan rozumie: cieszyłem się wtedy dość szczególnym rodzajem sławy. Wtedy, to znaczy cztery lata temu. Ile mam lat? Trzydzieści pięć. Pan jest zaskoczony?
Wiem, wyglądam na pięćdziesiąt. To życie tak magluje człowieka. Pańscy utytułowani i brodaci koledzy po fachu nie chcieli ze mną rozmawiać. Jeden, co prawda, odwiedził mnie w klinice, ale, jak się okazało, w innym celu, niż myślałem. Zmienił specjalizację: z oceanografii na psychiatrię! Duża zmiana. Ale o tym, że interesuję go bynajmniej nie ze względu na wypadki, jakie miały miejsce na Wielkiej Rafie Koralowej, tylko jako kliniczny przypadek nowego syndromu, dowiedziałem się dopiero, gdy odjeżdżał.
Wielka Rafa Koralowa… to stało się właśnie tam. Anthozoa, koralowce budujące przez miliony lat rafy podmorskie, prymitywne polipy, które więcej statków posłały na dno niż cała US Nawy!
Ale nie od razu były morza południowe. Nurkowaniem interesowałem się już od dłuższego czasu, ale traktowałem to jedynie jako sport, rozrywkę, nic więcej. Z zawodu jestem ekonomistą, ale to nie ma nic do rzeczy. Dopóki nurkowanie interesowało mnie z czysto sportowych względów, wystarczały mi jeziora, samo oglądanie podwodnego piękna, aż wreszcie znudziło mi się odgrywać Alicję w krainie czarów, i zapragnąłem coś niecoś zrozumieć. Wie pan, z początku człowiek patrzy, jak jedna ryba pożera drugą, a potem chce wiedzieć, dlaczego właśnie tę, a nie inną, i jak się obie nazywają.
Kupowałem książki, atlasy, interesowałem się ichtiologią, liznąłem trochę wiedzy o podwodnym świecie roślinnym, ale to wszystko była amatorszczyzna.
Nigdy też nie przyszło mi do głowy, że mógłbym postudiować życie podmorskie, a nie tylko śródlądowe. Ale tu pomógł mi przypadek. Spotkałem kolegę z czasów studenckich, studiowaliśmy w jednym college'u, specjalizował się w ekologii hydrobiosfery, a dokładniej: biotopów morskich. Żywo zainteresował się moim hobby i gorąco mnie namawiał, abym zajął się także fauną i florą mórz. Sam nie robiłem tego do tej pory z tej prostej przyczyny, że nie planowałem żadnej eskapady morskiej, a moje dociekania naukowe rodziły się raczej z potrzeby, aniżeli ją wyprzedzały. Chociaż przed laty nie łączyły nas zbyt bliskie więzy, to wspólne zainteresowania bardzo nas teraz zbliżyły. Moja żona… Ach, nie mówiłem, że jestem żonaty? Bo nie jestem, ale wtedy tak, byłem młodym małżonkiem. Ale co to ja mówiłem? Aha. Moja żona nie była z tego wszystkiego zadowolona. Wołała, abym – zamiast wydawać pieniądze na sprzęt i książki oraz tracić czas na ich czytanie – brał godziny nadliczbowe i zarabiał na jej ciuchy. To, że mogłaby sama na nie zarobić, nie przyszło jej do głowy. Nigdy nie byliśmy udanym małżeństwem, ale mimo to uważam tamten okres za najszczęśliwszy w życiu. Ale nie o swoim małżeństwie miałem opowiadać…
Nie wiem, czy pan pamięta, jak nazywał się ten mój przyjaciel? Nie? O'Connor, Red O'Connor. To on kierował mną w tamtych czasach, wybierał lektury od łatwych do coraz trudniejszych, wręcz specjalistycznych. Okazałem się dość pojętnym uczniem i, jakkolwiek nie miałem wiedzy, jaką się wynosi z uczelni, to jednak o podwodnym świecie mórz południowych miałem wiele do powiedzenia. Moje teoretyczne na razie studia ubarwiał trochę Red, który jako Irlandczyk z pochodzenia mówił dużo, barwnie i kwieciście. Opowiadał o nurkowaniu w Morzu Czerwonym, które jest Mekką wszystkich płetwonurków amatorów, w Adriatyku, Morzu Śródziemnym… Namawiał mnie szczególnie na to, abym pojechał nad Morze Czerwone. Oczywiście, od tej chwili nic bardziej mnie nie pociągało, ale liczyć się musiałem i z kosztami, i ze zdaniem żony, która jako stuprocentowa snobka najlepiej odpoczywała w Miami Beach. Mimo trudności byliśmy nad Morzem Czerwonym i tam dopiero na dobre zakochałem się w podwodnym świecie, w jego nie skażonym jeszcze przez nas pięknie, w różnorodności form i gatunków. Najpiękniejsze jest chyba to, iż człowiek jest tam ciągle intruzem. Uważam, że przyroda na powierzchni jest zaledwie nędznym dodatkiem do tej wspaniałej podmorskiej krainy. Prawdziwej krainy czarów. Bogactwo form i kolorów, które obserwowałem w krystalicznie przejrzystych wodach Morza Czerwonego, wprawiało mnie w ekstatyczny zachwyt.
Swoje podmorskie wyprawy zorganizowałem w ten sposób, że wynająłem na miejscu jakiegoś Araba z łajbą rybacką, która trzeszczała wszystkimi wiązaniami i cuchnęła na kilometr, ale miała tę niewątpliwą zaletę, że była chyba najtańsza na całym zachodnim wybrzeżu. Rano wypływaliśmy przy akompaniamencie pyrkania jej dychawicznego silnika i monotonnych ni to pieśni, ni to modłów starego. Nie zdziwiłbym się, gdyby co rano modlił się o nasz szczęśliwy powrót. W każdym razie bez niego nie wypłynąłbym tą krypą dalej niż na kabel od brzegu.
Około dziewiątej byliśmy już zwykle dalej, o jakąś milę od lądu i wtedy ja schodziłem pod wodę, a Selim – tak się nazywał ten Arab – pozostawał z poleceniem nieruszania się z miejsca, choćby go sam Allach wzywał. Morze Czerwone jest, jak pan wie, ścisłym rezerwatem, na nurkowanie trzeba mieć specjalne pozwolenie, a polować można tylko w ściśle określonych akwenach i na najbardziej pospolite gatunki. Ale mnie to w zupełności wystarczyło, interesowały mnie raczej bezkrwawe łowy. Nurkowałem uzbrojony jedynie w kamerę lub aparat i podwodny szkicownik.
Jak się pan zapewne domyśla, byłem szczęśliwy i dni miałem wypełnione bez reszty. Morze Czerwone to wymarzone miejsce do nurkowania, bardzo ciepła woda, jej temperatura sięga do trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. Nawet moja żona, która najpierw nudziła się jak mops, bardziej z braku zajęcia niż z ciekawości zeszła kilka razy ze mną pod wodę. Miałem bowiem na wszelki wypadek dwa akwalungi, abym w razie awarii jednego aparatu nie tracił cennych dni urlopu na naprawy. Później żona zajęła się porządkowaniem moich notatek. Wiem, że nie był to jej najlepszy urlop, ale zniosła go z podziwu godnym spokojem. Było to pierwszy i ostatni raz.
Po powrocie napisałem kilka artykułów na temat podwodnego świata Morza Czerwonego; jeden z nich zamieściła nawet "Naturę", chociaż nic mam żadnego stopnia naukowego. Czytał pan to? Tak, to ja napisałem. Mówi pan, że ciekawy i świeży? Tak, spojrzenie oczyma nowicjusz;, przydaje się czasem, a ja podobno mam zmysł obserwacji. Ten artykuł był dobry i w ten sposób przyczynił się do tragedii. Na podstawie tego tekstu i dzięki swoim znajomościom Redowi udało się, mimo sprzeciwu senatu uniwersytetu, wciągnąć mnie na listę płetwonurków, którzy w następnym roku mieli wypłynąć na badania Wielkiej Rafy Koralowej. Przygotowania do wyprawy trwały już od zimy, finansowana zaś była przez nasz Uniwersytet Stanowy w Wisconsin. Musiałem jednak pokryć połowę kosztów mojego udziału w wyprawie. To była droga impreza, rozstałem się dla niej nie tylko z ostatnimi oszczędnościami, ale także z żoną, która odeszła ode mnie oburzona, że musi ustąpić miejsca meduzom i polipom.
Na spotkanie tropikalnej przyrody ruszyłem więc trochę rozbity psychicznie, ale nie tak, jak to sugerowano w sądzie. Oskarżyciel publiczny posunął się do stwierdzenia, iż uśmiercenie przeze mnie Reda było aktem zemsty za to, że przez niego straciłem żonę! Trudno o większą bzdurę, rozeszlibyśmy się przecież wcześniej czy później, i to bez pomocy przyjaciół. Po prostu nie pasowaliśmy do siebie i już. Pojechałem więc, a raczej popłynąłem całkiem wolny i swobodny, choć zmęczony. Ale czekające mnie przeżycia, przygody i atrakcje stanowiły najlepszą gwarancję wypoczynku. Już kilka dni spędzonych w zupełnie obcych, egzotycznych i nie znanych dotąd warunkach przywróciło mi równowagę ducha.
Nasz jacht nazywał się Galilei. Był to duży. trójmasztowy jacht oceaniczny przystosowany do naszych potrzeb. Nie mieliśmy stałej bazy wypadowej, interesowała nas cała rafa od przylądka York po Rockhampton, ale najczęściej – lawirując pomiędzy barierami raf – zawijaliśmy do Cooktown, Townsville i Mackay. Stąd wyprawialiśmy się na usiany wysepkami Płaskowyż Queenslandzki, szczególnie na wyspy Tregosse i maleńkie Willis. Miejsce wypadku zostało dokładnie zanotowane w dzienniku pokładowym Galilei, potem pozycję tę wielokrotnie cytowano na sali sądowej, mogę więc ją panu przytoczyć z pamięci: 17 stopni. 30 minut i 28 sekund Sud i 146 stopni, 31 minut Ost.
Ale to stało się już prawie w połowie naszego planowanego pobytu. Oczywiście po tym wypadku badania zawieszono. Zawinęliśmy wtedy do Townsville, gdzie zostałem zatrzymany przez australijską policję j via Sydney przewieziony do Stanów. Moi towarzysze wrócili na Queensland. Następnym razem widziałem ich już w sali sądowej, gdzie występowali jako świadkowie na moim procesie.
Zacznijmy jednak od początku. A na początku było oszołomienie, to, co ujrzałem, było wspanialsze i bardziej fascynujące od Morza Czerwonego. Na mniejszych głębokościach nurkowaliśmy połączeni gumowym wężem z kompresorem umieszczonym na jachcie. Moi koledzy zabrali się od razu do pracy, nie byli tu po raz pierwszy, aleja musiałem się dopiero przyzwyczaić do tego nowego piękna. Słucham? Tak, może być kawa. Dziękuję.
Przed moimi oczyma defilowały długie barrakudy, żółte kulbiny, czyli ortoryby, wielkie maźnicowce, całe w paski z żółtymi płetwami i piersiowymi, długie, pokraczne i brzydkie strzępicie – zwłaszcza stare osobniki mogły się pochwalić imponującymi rozmiarami. Wreszcie manta, niegroźna dla ludzi, ale licząca sobie do trzech metrów długości.
Schodząc na większe głębokości posługiwaliśmy się akwalungami. Niżej woda była chłodniejsza, światło z trudem torowało sobie drogę w głębiny, czasem używaliśmy latarek i reflektorów, ale czyniliśmy to niechętnie, bo płoszyły ryby. Na dnie witały nas przede wszystkim ukwiały – nieprzebrana mnogość ich kształtów i barw robiła wrażenie istnego kalejdoskopu. Spotykaliśmy najdziwniejsze formy fauny, na przykład papugoryby zawdzięczające swą nazwę dziobowi żywo przypominającemu dziób tych ptaków, a służącemu do odrywania od podłoża polipów chowających się w czasie dnia do maleńkich komórek twardej skały, która stanowi osłonę ich delikatnego ciała. Albo korona cierniowa, wspaniała, fantastyczna rozgwiazda mająca szesnaście ramion i pół metra średnicy czy arlekiny, piękne, kolorowe ryby, w końcu ryby motyle… Ale pan równie dobrze zna ten świat, nie będę więc ciągnął w nieskończoność moich wspomnień. Chociaż to jedyne, co mi pozostało, zwłaszcza po wypadku, w którym zginął Red i po tej sprawie sądowej. Papierosa? Tak, dziękuję, chętnie zapalę.
O czym to ja…? Aha, no więc nurkowaliśmy parami, pozostawaliśmy Pod wodą najdłużej godzinę, czyniąc obserwacje, z których potem robiło S1? notatki i sprawozdania. Jednym słowem: po pierwszych zachwytach leżeliśmy mozolnie wypełniać plan ekspedycji. Pogodę cały czas mieliśmy dobrą, żadnych tak częstych w tych rejonach burz i tajfunów.
Nasze pary nurkowe nie były stałe, ale tak się złożyło, że najczęściej nurkowałem z Redem. Tak było i wtedy, gdy po raz pierwszy dojrzałem tego mózgowca; był dobrze ukryty wśród skał, broniony setkami parzydełek okolicznych ukwiałów. Pan wie, mózgowiec to taki koralowiec, twarda skała, a wewnątrz niej komórki z nieustannie produkującymi go polipami. Podobny jest do dwóch półkul mózgowych, stąd nazwa. Choć był dzień, polipy nie były schowane wewnątrz, ale nie zwróciło to jeszcze wtedy mojej uwagi. Za pierwszym razem gdy go dostrzegłem, pomyślałem, że to skorupa olbrzymiego żółwia; no kolos, pięć metrów średnicy jak nic.
Podpłynąłem więc bliżej, zostawiając zajętego czymś Reda jakieś dwadzieścia metrów za sobą, bo chciałem zobaczyć, czy ta skorupa jest zamieszkana. Przekonałem się o swojej pomyłce i już miałem odpłynąć od mózgowca, bo Red dawał mi znaki latarką, że jestem mu potrzebny, gdy odniosłem idiotyczne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Właśnie "ktoś", a nie "coś". Jakaś tam ryba, choćby i rekin, nie mogła wywołać takiego stanu. Poczułem dziwny, atawistyczny lęk, jak dziecko w ciemnej piwnicy. Rozejrzałem się trwożnie dookoła. Nic, żadnego niebezpieczeństwa. Wokół panował spokój, drobne rybki defilowały przed moim nosem, a ja się bałem. Przezwyciężając to wstrętne uczucie, które nakazywało mi natychmiastowy odwrót, włączyłem latarkę i poświeciłem wokoło. Promień mętnego światła padł na mózgowca, zobaczyłem wysunięte mimo dnia polipy, takie same jak zwykle, a zarazem jakieś inne, i sam nie wiedząc, co się ze mną dzieje, odpłynąłem stamtąd i przyłączyłem się do Reda.
Nie powiedziałem mu o tym dziwnym wrażeniu ani słowa. Z początku nawet miałem zamiar to zrobić, ale pod wodą nie sposób rozmawiać, a po powrocie na pokład po prostu zapomniałem. Tyle zawsze było roboty… Wreszcie, gdy znów ten mózgowiec przyszedł mi na myśl, zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że to, co mnie spotkało, to zwykłe przywidzenia, reakcja organizmu na ciemność i zwiększone ciśnienie.
Po kilku dniach, z których większość spędziłem na jachcie – zajmowałem się porządkowaniem materiałów i ich wstępnym opracowywaniem – o wszystkim zapomniałem, tak że kiedy znowu zszedłem z Redem pod wodę, on nadal nic nie wiedział. Wrażenie, które odniosłem za pierwszym razem, zbliżając się do koralowca, dało znać o sobie w jeszcze większym stopniu. Poczułem mdłości wywołane panicznym wprost strachem, jakby trzewia skręcała mi stalowa, przeraźliwie zimna dłoń. W świetle latarki widziałem matowo połyskujące polipy, a kształt mózgowca kojarzył mi się nieodparcie z prawdziwym mózgiem. Czułem, jak gdyby jakiś intelekt chciał mi wtłoczyć własne myśli pod czaszkę, myśli zupełnie obce, ahumanoidalne. Byłem bliski zemdlenia. Język wypychał ustnik aparatu tlenowego, a mózg, całkiem odrętwiały, zupełnie nie reagował na to. Ostatnim wysiłkiem woli i sparaliżowanych mięśni odpłynąłem na niewielką odległość. Wstrętne uczucie, którego doświadczałem cały czas, powoli ustępowało; widocznie strefa działania mózgowca już się skończyła. Twarz miałem potwornie wykrzywioną, nie mogłem tego – co prawda – widzieć, ale czułem pod skórą nabrzmiałe mięśnie, które musiały mi nadawać (ręczę za to!) przeraźliwy wygląd. Już wtedy, gdy odpływałem od tej przedziwnej podmorskiej formacji, zrodziło się we mnie podejrzenie, że naprawdę mam do czynienia z obcym intelektem, powstałym w wyniku jakiejś nieznanej ewolucji. Nie miało dla mnie znaczenia, czy był on jeden, czy też na wzór pajęczej sieci wiele z nich opasywało dna oceanów w strefie podzwrotnikowej.
Dałem znak Redowi, że wypływam, i że potrzebna mi jest jego pomoc. Wynurzyłem się o jakieś trzysta metrów od jachtu. Z ulgą wyplułem ustnik aparatu i oddychałem ciężko. Red, który pojawił się dopiero po chwili, zastał mnie już zupełnie uspokojonego i zapytał, dlaczego wyszedłem na powierzchnię? Wtedy opowiedziałem mu wszystko, co mnie spotkało, nie pomijając niesamowitej i nieskładnej hipotezy na temat podmorskiej osiadłej inteligencji. Oczywiście, nie uwierzył mi, a nawet mnie wyśmiał.
Radził mi, abym wrócił na jacht i odpoczął. Nie zgodziłem się na to i nadal obstawałem przy swojej wersji. Wreszcie Red dał się przekonać, że coś mi się istotnie przytrafiło dziwnego – co nie znaczy, że choćby bodaj na chwilę uwierzył! – i postanowił o wszystkim sam się przekonać. Był prawdziwym naukowcem i wszystko musiał zbadać. Odpiął nóż od pasa, a ja pomyślawszy idiotycznie, że to dla obrony przed koralowcem, zdjąłem z pleców kuszę. Zanurkowaliśmy. Prowadziłem, ściskając kurczowo broń pod pachą, za mną Red. Chwilę zajęło mi odszukanie mózgowca, i byliśmy na miejscu. Wskazałem go Redowi. Przezornie nie zbliżałem się bardziej, nie chcąc znów doświadczyć przykrego uczucia, że nie jestem panem własnego ciała, ale Red zaświecił latarkę i z nożem trzymanym w wyciągniętej ręce podpłynął do koralowca. Dopiero wtedy zrozumiałem, na co mu ten nóż. Red chciał po prostu odłupać próbkę do zbadania.
Do tej pory nie wiem i już chyba nigdy się nie dowiem, czy Red podpływając do koralowca, czuł to samo co ja. Zdawało mi się, że tak, bo w pewnym momencie zwolnił, jakby się zawahał. Lecz jego odczucia musiały być słabsze od moich, bo podpłynął bardzo blisko i uniósł rękę, aby zadać cios nożem i odrąbać kawałek tej dziwnej skały.
I wtedy stało się kilka rzeczy jednocześnie. Wystające na zewnątrz łebki polipów poczerwieniały nagle i rozświetliły sobą otoczenie, jakby były końcówkami światłowodów, którymi skądś spod dna tłoczone było czerwone światło. Red zatrzymał się na moment zdumiony tym dziwnym zjawiskiem i w tej samej chwili zobaczyłem tego rekina. Wyłonił się nie wiadomo skąd, po prostu z samego mroku, i ruszył prosto na Reda, a on miał jedynie nóż o długim i ostrym brzeszczocie… tylko nóż. Znałem historie o ludziach, którzy obronili się w ten sposób przed atakującym rekinem, ale ja nie czekałem na finał. Drapieżnik najwyraźniej nie widział mnie, podniosłem kuszę do oka i gdy tylko jasny brzuch szarżującej bestii znalazł się na przedłużeniu mojej broni, nacisnąłem spust.
Rekin, najwidoczniej kierowany, wykonał gwałtowny zwrot, aby uniknąć harpuna, a Red, robiący podobny unik przed drapieżcą, znalazł się na torze lotu pocisku. Stalowa strzała przeszła niemal na wylot przez jego ciało. Zdrętwiałem z przerażenia, nie na tyle jednak, by nie widzieć, że rekin zawraca, z wyraźnym zamiarem zaatakowania mnie. Naciągnąłem kuszę i zamierzyłem się po raz drugi. Ręce mi się trzęsły ze strachu. Chybiłem, spieniony ślad grotu o cal minął pysk drapieżnika i przepadł w ciemności.
Już widziałem struchlałymi ze strachu oczyma rzędy zębów atakującej mnie bestii, gdy nagły wybuch czerwonego światła utwierdził mnie w przekonaniu, że wystrzelony harpun trafił w ów przedziwny mózgowiec, który (jestem tego pewien!) był prawdziwym mózgiem. Stalowy grot worał się w myślącą symbiozę polipów i skały, przynosząc jej śmierć. Jego agonia była straszna, lecz zarazem widowiskowa. Rekin, sterowany przez ów mózg, momentalnie stracił całe zainteresowanie moją osobą i odpłynął. Szkarłatne płaty jakby napompowanego światłem kopciu opadały w wodzie, wlokąc za sobą krwawe smugi. W tej chwili znajdowałem się chyba na granicy obłędu; zemdlałem.
Co działo się potem, wiem tylko z opowiadań przyjaciół, którzy znajdowali się na jachcie. Widząc nasze ciała unoszące się na powierzchni wody, zarządzili alarm i wydobyli nas. Początkowo myśleli, że nie żyjemy obaj, a gdy pomyłka wyjaśniła się i gdy ocucony opowiedziałem, co nam się przydarzyło, postanowili zawinąć do Townsville w celu złożenia meldunku. Moi przyjaciele wierzyli, że śmierć Reda była przypadkowa, że nie było to zaplanowane przeze mnie morderstwo, doradzili mi jednak, abym składając zeznania przed policją australijską pominął ów fantastyczny wątek o myślącym koralowcu, co, jak twierdzili, na pewno wzbudzi największe podejrzenia.
Mieli rację! Ale ja, nie wiedzieć czemu, uparłem się, że powiem wszystko. A trzeba było zeznać po prostu, że podczas prac pod wodą zaatakował nas rekin i na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności Red zginął ugodzony moim harpunem. A tak sprawa wzbudziła więcej sensacji, niż powinna. Senat uniwersytetu w Wisconsin pamiętając, że włączono mnie do składu ekspedycji mimo jego stanowczego sprzeciwu, odciął się od tej śmierdzącej jego zdaniem sprawy i nie tylko mi nie pomógł, ale jeszcze zaszkodził. To jednak nie należy już do sprawy, którą mam do pana.
t Pan teraz wypływa z wyprawą właśnie tam, na Wielką Rafę Koralową, prawda? Tak, o to chodzi, żeby pan sam się przekonał, zobaczył, co tam teraz jest, bo nikt mi nie wierzy, a ja czuję, że nad ludzkością zawisło, częściowo przeze mnie, straszliwe niebezpieczeństwo. Jakie? Zaraz powiem, tylko niech pan najpierw dokładnie zanotuje pozycję: 17°30'28" Sud, i 146°31' Ost. Tu ma pan jeszcze dokładną mapę i kilka zdjęć okolicznych wysepek i raf zrobionych z pokładu jachtu w miejscu naszego ostatniego postoju, a więc tam, gdzie t o się stało. To pozwoli panu zlokalizować miejsce.
Chce pan wiedzieć, co ja sam o tym wszystkim sądzę? Dobrze, powiem, choć już tyle razy mnie wyśmiano. Wiele razy zastanawialiśmy się, dlaczego życie rozumne rozwinęło się tylko na lądzie. Teoretycznie może ono przecież istnieć w każdym środowisku. W morzach naszych braci w rozumie upatrywaliśmy w delfinach, jakby z góry zakładając, że rozumna może być tylko istota obdarzona zdolnością ruchu. Nic bardziej błędnego! Miałem przecież przed sobą dowód, że tak nie jest. Rekin, który nas zaatakował, nie znalazł się tam przypadkiem. Jego nagłe odpłynięcie po obumarciu mózgu świadczy dobitnie o tym, że był na jego usługach, bronił go przed takimi jak my. Nie wiadomo, czy robił to dla jakichś korzyści, które mogła mu dawać "współpraca" z myślącym koralowcem, czy też był do tego działania zmuszony, wręcz sterowany?
Ta druga hipoteza wydaje mi się bardziej prawdopodobna, przecież rekin początkowo mnie nie widział, a gdy strzeliłem, zdołał uniknąć strzału i sprowokować Reda do zrobienia ruchu, który skończył się dla niego tak tragicznie. To nie rekin nas atakował, tak jak grający w szachy nie atakują się bezpośrednio, lecz posługują się w tym celu pionkami i figurami, tak myślący koralowiec atakował nas przy pomocy tego drapieżnika mórz południowych. Był dobrym graczem, ale nie miał doświadczenia, zgubiło go przekonanie, że jego przeciwnicy są prawie tak dobrzy Jak on. Pierwszy mój strzał był celny. Mózg uciekł więc ze swoim pionkiem-rekinem, podstawiając mi na jego miejsce Reda. Za to mój drugi cios był ze zrozumiałych względów chybiony. Lecz mózg nie wiedział o tym, Ze człowiek zdenerwowany strzela mniej celnie niż człowiek opanowany. Myślał, że trafię w rekina, nie zasłonił się nim, czy też raczej nie zdażył, gdy spostrzegł, że harpun mija bestię. Nie zdążył zrobić roszady. Dlaczego przypuszczam, że chciał, abym trafił rekina? Przecież on się tylko bronił, dopóki Red nie zaatakował go nożem, dwukrotnie zostawił mnie w spokoju, mimo iż zbliżałem się do niego na ten sam dystans co Red. Może w ogóle chciał nas tylko odstraszyć, przegonić, dać do zrozumienia, że nie poznamy się z nim, odłamując go po kawałku i przewożąc do swoich labów i akwariów? Może cała tragedia wynikła z nieporozumienia, z mojego strachu i słabych nerwów? Może. Wszak nie mogłem wiedzieć, że rekin jest dla niego tym samym, czym dla nas pies podwórzowy, a jego szarża – szczekaniem kundla, które znaczy: nie wchodź na mój teren!
Ale teraz wszystko przepadło! On na pewno nie był jedyny, takich mózgów, nie zauważonych ze względu na swe podobieństwo do pospolitych mózgowców, musi być więcej. Czytał pan, jak ostatnio wzrosła liczba zatonięć i katastrof morskich. A nawet zaginięć bez wieści! Statki wielkości stutysięcznego stadionu sportowego znikają, jakby się rozpłynęły w wodzie czy powietrzu. Teraz wszystkie nasze akweny są jednym wielkim Trójkątem Bermudzkim. Jeszcze trochę, a komunikacja morska ustanie zupełnie jako nieopłacalna i niebezpieczna. Przesadzam? Ani trochę. W klinice nie wolno mi było czytać żadnych opracowań na ten temat, bo lekarze twierdzili, ze karmię w ten sposób swoją chorą wyobraźnię i miast zdrowieć coraz bardziej utwierdzam się w swoim szaleństwie, ale gdy wyszedłem, od razu przestudiowałem rejestry statków niektórych potęg morskich. I cóż się okazało? Więcej tam jednostek wykreślonych z różnych powodów, niż jeszcze znajdujących się w eksploatacji. A daty tych zatonięć, zaginięć, katastrof, pożarów i innych możliwych klęsk wskazują, że ta epidemia nieszczęść zaczęła się wkrótce po opisywanym przeze mnie wypadku.
Człowiek zaczyna powoli przegrywać na morzu. Jakie to śmieszne, do tej pory istniały obok siebie dwie inteligencje tylko dlatego, że nie wiedziały jedna o drugiej. Ale gdy ja odkryłem jednego z jej przedstawicieli. a potem nieumyślnie, lecz jednak zniszczyłem go, rozpoczęła się wojna My, ludzie, zaczęliśmy już schodzić pod wodę, nie jest więc powiedziane, że tamci, nie sami wszakże, ale przy pomocy zwierząt-pionków, wyjdą na ląd, by wydać nam walkę. Czy nie uważa pan, że to już raz się odbyło, że już raz życie wyszło na ląd? Może już czas ustąpić Ziemi komuś innemu, kto lepiej nią pokieruje? O co mi chodzi?
Oczywiście, me o to, byśmy ruszyli na jakąś podmorską krucjatę, niszcząc wszystko, co tylko spotkamy. Chodzi mi o porozumienie, o przekazanie im, że to, co się zdarzyło, było przez nikogo nie zawinione. Pan za tydzień wyrusza, a jaki cel? Właśnie zbadanie, dlaczego nagle tonietyle statków. Więc dlatego mnie pan wysłuchał, ze Marynarka Wojenna się tym zainteresowała? Pan płynie na pancerniku, krążowniku czy atomowej łodzi podwodnej? Na jachcie? Pan jest cywilem? Nie wiecie, co się dzieje i postanowiliście się złapać ostatniej deski ratunku, czyli mnie? Czy jestem obrażony? Skądże. Ale niech pan się stara porozumieć z nimi…
W kilka tygodni później przeczytał w gazecie, ze Paul Slavinsky, pracownik naukowy Harvard University, poniósł śmierć podczas wyprawy naukowej na Wielką Rafę Koralową. Zrozumiał, że porozumienia nie będzie. Gazeta wypadła mu z ręki…
1978