Mirosław P. Jabłoński
Czas wodnika

DRZEWO GENEALOGICZNE

Klinika Psychiatryczna

Forcetta Delano

Connecticut

10 sierpnia

Firma Prawnicza

Kinsey, Sheckley and Kinsey

Denver

Colorado

Szanowni Panowie!

Chcielibyśmy powierzyć Wam prowadzenie sprawy w interesie naszego pacjenta, który trafił do kliniki z winy firmy "Genealogis and Co." Z fragmentów pamiętnika naszego pacjenta, które załączamy, dowiedzą się Panowie, jaki był przebieg wypadków.

Jesteśmy bezpośrednio zainteresowani tą sprawą, gdyż tylko wygrana pacjenta, w imieniu którego występujemy, umożliwi mu zapłacenie za dokonane przez nas zabiegi neurochirurgiczne, których wyszczególnienie podajemy niżej.

Prosimy Panów o zapoznanie się ze wszystkimi dostarczonymi materiałami (fragmenty pamiętnika pacjenta, korespondencja z "Geanco", kosztorys wykonanych operacji i zabiegów, itp.). W razie potrzeby służymy wszelkimi dodatkowymi informacjami.

Z poważaniem Allan S. McCarthy

Drzewo genealogiczne

Fragmenty pamiętnika pacjenta Kliniki Psychiatryc/nej w Forcetta Delano


21 kwietnia, piątek.

Przeczytałem w gazecie ciekawe ogłoszenie. Otóż firma,,Genealogis and Co." wykonuje dla zainteresowanych drzewa genealogiczne wraz z historią rodu. Zacząłem się zastanawiać, czy sobie takiego drzewa nie zafundować. Miałem, co prawda, kupić pralkę, ale pralką nie można Pochwalić się przed znajomymi mówiąc: to pralka z rodowodem!


22 kwietnia, sobota.

Stanowczo nie można porównać takiej pralki, choćby nawet śpiewającej, do drzewa genealogicznego. Fe! Jak mogłem myśleć o tak przyziemnym przedmiocie? Kupuję to drzewo!


23 kwietnia, niedziela.

Całą niedzielę spędziłem na szperaniu w domowym archiwum. Jestem zniechęcony. Przeszłość mojego rodu nie jest bynajmniej tak świetlana, żeby się nią chwalić. Dziadek Mateusz na przykład podłożył jakiemuś tam Smithowi świnię. To wynika z jego pamiętnika VII pod tytułem "Ameryka 2096-2100". A dziadek był taki dobry dla mnie! Swoją drogą ciekaw jestem, jak wygląda taka świnia1? Może to, co dziadek zrobił, było dobre dla tego Smitha?


24 kwietnia, poniedziałek.

Z samego rana poszedłem do "Genealogis and Co.". Dyrektor był bardzo miły, oświadczył, że żadna historia rodu klienta nie jest potrzebna. "Geanco" tworzy ją wedle życzenia. Trzeba tylko uważać, żeby nie przesadzić z wybielaniem przodków, bo to czasem pociąga za sobą nieprzewidziane skutki. Dyrektor, widząc, że się waham, powiedział, że wypadki takie zdarzają się bardzo rzadko, więc spokojnie mogę sobie zamówić drzewko. Spytał też, do którego wieku wstecz ma ono sięgać. Powiedziałem, że me liczę się z kosztami, więc może być od XVI wieku, z zaznaczeniem, kto był protoplastą rodu. Dyrektor zapytał jeszcze, jak wysokie mam mieszkanie. Trochę mnie to zdziwiło, ale odparłem, że to bez znaczenia, bo sufit można podnieść. Dowiedziałem się jeszcze, że w sobotę muszę być w domu, bo dostarczą drzewo. Pożegnaliśmy się jak starzy znajomi. Bardzo miły był ten dyrektor!


25 kwietnia, wtorek.

Szukałem w encyklopedii słowa "świnia". "Wielka Encyklopedia Wszechczasów i Wszelkich Wyrazów" wyjaśniła, że jest to archaiczne zwierzę domowe hodowane w celach ozdobnych. A więc podłożenie świni przez mojego dziadka Mateusza owemu Smithowi było rzeczą pozytywną. Coś w rodzaju podarunku. Zatelefonowałem zaraz do "Geanco" i poleciłem ten fakt w należyty sposób wyeksponować w moim drzewie. Dyrektor był tym trochę zdziwiony, ale gdy powiedziałem, że za to płacę osobno, uległ.

26 kwietnia, środa. Oczekiwanie.


27 kwietnia, czwartek. Czekam.


28 kwietnia, piątek.

Postanowiłem, że urządzę małą bibkę dla kilku przyjaciół z okazji kupna drzewa.


29 kwietnia, sobota.

Od rana na nogach. Całą noc nie spałem. Zupełnie jak dziecko! O pierwszej po południu, kiedy już niemal umierałem z niecierpliwości, dzwonek! Otwieram drzwi i… pakuję-twarz w jakieś ostre gałązki. Przede mną uśmiechnięty dyrektor "Geanco" i dwóch pomocników taszczących wielką donicę, w której mieszczą się korzenie ogromnego drzewa.

Zgłupiałem. Więc to jest moje drzewo genealogiczne? Toż to baobab!!! Już sama donica nie mieści się w drzwiach, a co dopiero reszta?! Ale dyrektor i jego pomocnicy nie zrażają się. Kazali mi przewrócić ścianę, która nie chciała potem stać prosto, ale podkleiłem ją taśmą przezroczystą. Tymczasem tamci postawili drzewo na środku pokoju i nie wiedzieć z czego są strasznie zadowoleni. Jestem bliski płaczu. Nie tak wyobrażałem sobie mój nabytek! Dyrektor pociesza mnie, wciska mi do ręki "Instrukcję obsługi i pielęgnacji drzewa genealogicznego". Mimo wszystko jestem niepocieszony. Drzewo zajmuje pół pokoju. I jeszcze trzeba sufit podnosić. Jeden z tych tragarzy siadł drugiemu na barana

I wspólnie zaczęli pchać powałę ku górze. Podnieśli o jakieś piętnaście centymetrów. Gdy obaj, czerwoni z wysiłku, kończyli pracę, wpadł sąsiad z góry.

Bez żadnych wstępów nazwał mnie idiotą, powiedział, że to, co zrobiłem, jest karygodne, bo podnosząca się wraz z moim sufitem jego szafa zgniotła z kolei o jego sufit przebywającego czasowo na tej szafie kota. Poradziłem mu, żeby i on podniósł swój strop, ale odparł, że to niemożliwe, bo jego sąsiad z góry przez to ciągłe podnoszenie sufitów porusza się od roku na czworakach. Doszło do tego, że po ulicy chodzi na rękach i nogach, przystając przy okolicznych drzewkach… Sąsiad krzyknął jeszcze, że sprawę kota skieruje do sądu i wyszedł. Byłem tym wszystkim tak załamany, że zacząłem szukać siekiery, ale dyrektor udaremnił moje drzewobójcze zamiary, wiążąc mnie paskiem od spodni. Potem, za pomocą czułej perswazji, po której mam jeszcze kilka sińców, wyjaśnił mi, że tego robić nie wolno, dopóki nie zapłacę rachunku. Wtedy mogę sobie z rzeczonym drzewem zrobić, co mi się tylko żywnie podoba. Zapłaciłem i wyniósł się, zostawiając jakieś torebki i książki. Na razie nie byłem ich ciekawy. Zażyłem środek nasenny i postanowiłem to wszystko przespać.


30 kwietnia, niedziela.

Obudziłem się z potwornym bólem głowy. Wzrok mój padł, oczywiście, najpierw na drzewo, a potem na pozostawione przez dyrektora "Geanco" pakunki. Wziąłem do ręki książki. Pierwsza z nich, "Nawożenie", przedstawiała sposób nawożenia drzew genealogicznych oraz podawała pełny wykaz możliwych do stosowania nawozów. Między innymi zawierała takie pozycje, jak: dwufosfat genealogiczny, azotan prababko-wy, siarczek protoplasty, wyciąg z ziemi grobu rodzinnego (której to zresztą dostarczało "Geanco"), fosforan zarodu, to jest założyciela rodu, i wiele innych.

Cisnąłem książkę pod łóżko i zabrałem się do następnej. Była to "Instrukcja posługiwania się drzewem G". Ponieważ aby się z nią zapoznać, należało najpierw dokładnie obejrzeć całe drzewo, a więc wstać, odłożyłem tę lekturę na bok. Trzecią broszurą była już wspomniana "Instrukcja obsługi i pielęgnacji drzewa genealogicznego". Była ona co najmniej niezrozumiała. Do tej pory nie wiem, czy należy uważać to drzewo za formę naturalną, czy nie. Zresztą producenci sami zdawali się tego nie wiedzieć, plącząc się mocno w wyjaśnieniach. Co do pielęgnacji, to drzewo trzeba nawozić, podlewać roztworem pradziadka potasu oraz codziennie przemywać gałązki i liście rozpuszczonym w alkoholu wodorotlenkiem rodziców.

Już ja cię będę przemywał! – pomyślałem mściwie, ale zaraz rozczuliłem się. Przecież moi przodkowie niczemu nie są winni, nie zasłużyli na to, abym ich z premedytacją nie przemywał wodorotlenkiem rodziców. Wyszedłem z łóżka i serdecznie pocałowałem drzewo w prapraprababkę mojej babki Helen.

Tu się połapałem, że żadnej babki Helen nigdy nie miałem, nie istniała tym bardziej jej prapraprababka, ale wydało mi się to bez znaczenia. Skoro byłem już na nogach, zajrzałem do pozostawionych przez dyrektora "Geanco" pakunków. Znajdowały się w nich nawozy, alkohol do rozpuszczania wodorotlenku rodziców, mała broszurka i wielki rozpylacz. Pomyślałem, że rzeczy te mają jakiś związek ze sobą, więc zająłem się książeczką.

Było to popularnonaukowe opracowanie na temat szkodników pasożytujących na drzewach genealogicznych oraz sposoby ich zwalczania. Do szkodników owych należą: rdza genealogiczna, grzybek szwagrowy pasożytniczy, dziadek zjadek oraz najgroźniejszy z nich – kornik latoroślowy, atakujący najchętniej pędy młode. Środki zwalczania pasożytów to: kwas genealonukleinowy, antyszwagrówka, azotyn stryja. Korniki niszczy się natomiast za pomocą młoteczka. Gdy tylko kornik wychyli łepek z drzewa, należy go szybko uderzyć młoteczkiem. Rekord w polowaniu na korniki latoroślowe wynosi 10k/24h, co oznacza dziesięć korników na dobę. Owa niewielka liczba upolowanych korników wynika stąd, że bardzo niechętnie wychylają się. Broszura zaleca w związku z tym ciche nucenie najnowszych przebojów, co wywabia korniki na zewnątrz. Dla niemuzykalnych sprzedawane są odpowiednie nagrania. Zemdlałem.


"Genealogis and Co." Wichita Falls Oklahoma 14 sierpnia

Klinika Psychiatryczna Forcetta Delan Connecticut

Szanowni Panowie!

W odpowiedzi na list Panów z dziesiątego sierpnia bieżącego roku, w którym to piśmie zakomunikowaliście nam o zamiarze zwrócenia się do firmy adwokackiej w celu uzyskania dla swojego pacjenta, a naszej,,ofiary"! odszkodowania za poniesione straty pieniężne i moralne, oświadczamy, co następuje:

Drzewo genealogiczne typu G-275-Y, dostarczone przez "Genealogis and Co." Waszemu pacjentowi, jest dopuszczonym do sprzedaży drzewem popularnym, wielokrotnie badanym i zabezpieczonym przed wszelkiego rodzaju dolegliwościami (rdza genealogiczna, grzybek szwagrowy pasożytniczy, dziadek zjadek i inne).

Wszystkie fakty opisane przez Waszego pacjenta musiały wyniknąć z nieprawidłowego posługiwania się tymże drzewem (model G-275-Y). Z tego więc względu wszelkie roszczenia Waszego pacjenta są bezpodstawne i w wypadku zwrócenia się do firm prawniczych jesteśmy w stanie obalić przy pomocy ekspertów genealogii wszystkie zarzuty kierowane pod naszym adresem.

Rozumiemy, że zadłużenie pacjenta w Waszej Klinice zmusza Panów do wystąpienia w jego imieniu do sądu, ale wątpimy, czy jest to opłacalne. Koszt zabiegów, których Panowie dokonali, wynosi czterdzieści pięć tysięcy dolarów, podczas gdy w razie przegrania przez nas sprawy możecie liczyć na odszkodowanie w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów.

Z poważaniem Robert Mennering dyrektor "Geanco"


Między jawą a snem.

Wydaje mi się, że jestem jakimś dziwnym zwierzęciem z długim ogonem, zwierzęciem podobnym nieco do człowieka i skaczę po drzewie genealogicznym. Może to zwierzę to właśnie świnia? Wydaje się wcale miłe.


Nie wiem, jaka data.

Ocknąłem się z omdlenia. Wszystko na swoim miejscu, niestety! Spojrzałem na zegarek. Jego kalendarz wskazywał datę 31 kwietnia. A więc jest pierwszy maja. Ucieszyłem się, że jeszcze potrafię logicznie myśleć.


l maja, poniedziałek.

Ciągle ten sam dzień. Mimo że to święto, w skrzynce na listy coś było. Myślałem, że może Anna napisała, ale to tylko reklamówka młoteczków i stołeczków do polowania na korniki latoroślowe. Zamówienia na owe przedmioty przyjmuje firma "Młostogenealogon". Niech ją szlag trafi!! Cisnąłem reklamówkę do zsypu. Postanowiłem, że skoro dziś jest święto pracy, to i ja nie tknę się swojego drzewa. A jutro zabiorę się do "Instrukcji posługiwania się drzewem Genealogicznym"


2 maja, wtorek.

Dla relaksu przeglądałem początkowe karty mojego pamiętnika i mało mnie krew nie zalała. Czemu sobie nie kupiłem tej pralki? Pralka robiłaby za mnie, a tak ja muszę chodzić koło tego przeklętego drzewa.

Dzisiaj dokładnie mu się przyjrzałem. Na oko wygląda jak zwykłe drzewo i gdyby nie moje zaufanie do "Geanco" pomyślałbym, że wycięto je w pobliskim parku. Z potężnej plastikowej donicy wystaje gruby pień, na którym znać ślady wielu odciętych potężnych konarów. Są to, według "Przewodnika po drzewach genealogicznych" przywiązanego do pnia, dawno wymarłe gałęzie mojego rodu. Wyżej wyrastają grube konary, z nich duże gałęzie, potem coraz to mniejsze, zakończone pojedynczymi listkami. Przy każdej gałązce znajdował się kartonik z wypisanym imieniem i nazwiskiem oraz datami urodzenia i śmierci każdego mojego przodka. Sprawdziłem potem, co jest z dziadkiem Mateuszem. Wlazłem na szafę i zobaczyłem… świnię!


2 maja, wtorek (po południu).

Zabrałem się do lektury "Instrukcji posługiwania się drzewem G". We wstępie przeczytałem, że: Drzewo genealogiczne, typ G-275-Y, jest popularnym domowym drzewem genealogicznym powszechnego użytku. Przystosowane jest ono do czułej opieki i pielęgnacji. W celu odszukania jakiegoś przodka na drzewie należy posługiwać się zamieszczonym na końcu spisem alfabetycznym lub chronologicznym, gdy nie znamy imion lub nazwisk. Całe drzewo, dla łatwiejszej orientacji, zostało podzielone na sektory, a w drastycznych przypadkach należy postępować według wskazań tego typu: babki Betsy szukamy z lewej strony drzewa, na trzecim konarze od dołu, w części środkowej, na prawo i trochę z tyłu za dziadkiem Rolandem.

Idąc za tymi wskazówkami w oznaczonym miejscu znalazłem swego własnego wnuka, który chwilowo był jednocześnie moim dziadkiem George'em. Obok znajdował się stryj Dick z matką babki Helen, która tymczasowo była jego żoną. Popatrzyłem na to wszystko ze zgrozą. Takie zepsucie moralne w mojej rodzinie! Ale to jeszcze nic! Okazało się bowiem, że moja ciotka Jona ma… ehm… coś wspólnego ze mną samym. Zajrzałem jeszcze do historii mojej rodziny zamieszczonej w tej wspaniałej książce, ale bzdury, jakie tam wyczytałem, o mało nie przyprawiły mnie o atak serca. Pomyślałem jeszcze, że mniej kłopotu miałbym z obsługą rakiety niż tego drzewa, a na pewno dużo mniej książek byłoby do nauki pilotażu.


3 maja, środa.

Podlałem drzewko pradziadkiem potasu, przemyłem gałązki i liście wodorotlenkiem rodziców rozpuszczonym w alkoholu, ale zaraz zrozumiałem, że źle postąpiłem, bo całe drzewo zaczęło się chwiać na boki jak smagane wichurą. Zwłaszcza gałąź wuja Edgara, który był pijanicą. Postanowiłem nie rozpijać go pośmiertnie i profilaktycznie spryskałem gałąź antyszwagrówką i azotynem stryja, czym zaskarbiłem sobie na pewno jego pozgonną nienawiść i pogardę. Wuj Edgar zawsze mówił: "Co to za mężczyzna, który nie pije?!", nigdy też nie uważał mnie za stuprocentowego przedstawiciela rodu męskiego. Chyba miał rację. On nigdy nie kupiłby jakiegoś drzewa genealogicznego, tylko najzwyczajniej w świecie poszedł do pubu i po prostu przepił te pieniądze. Patrząc melancholijnie na niego wypiłem sam resztkę alkoholu, po czym wyzywająco spojrzałem na wuja. Wydawało mi si?, że się uśmiecha, ale to chyba niemożliwe!


4 maja, czwartek.

Wuj Brent zakwitł. Zakwitła też moja wcześnie zmarła siostrzenica

Lorain. Miała zaledwie szesnaście lat. Obawiam się, żeby ten stary zbereźnik, Brent, nie uwiódł jej. Gdy przechodzę obok drzewa, to nie oddycham. Żeby nie zapylić. Moja siostra Agata nie wybaczyłaby mi nigdy, gdybym tego nie dopilnował. Zmieniła kolor liścia, a więc także obawia się zapylenia.


5 maja, piątek.

Nie upilnowałem. Zapylił ją. Wykorzystał noc. bo wiedział, że v. i się snu strasznie chrapię. Po nim to odziedziczyłem. Siostra Agata poczerwieniała, a Loraine zaczęła się zmieniać w pączek. Ładna jest bestia, nie dziwię się Brentowi. Tfu! Co ja gadam? Czy całkiem zwariowałem? Obawiam się. że za przykładem tego lubieżnika pójdą inni, zawsze był prowodyrem w naszej rodzinie. Zatelefonowałem do "Geanco" pytając, czy nie mają jakichś zapobiegaczy przeciw temu niepożądanemu zjawisku. Powiedzieli, że mają środki antykoncepcyjne, ale nie dla tego typu drzewa. Odrzekłem, że to nic nie szkodzi, żeby jutro przywieźli.


5/6 maja, noc.

Miałem dziwne sny. Mianowicie śnili mi się moi przodkowie (nawet we śnie prześladuje mnie to przeklęte drzewo!). Powychodzili z rodzinnego grobowca z klimatyzacją, aby w moim mieszkaniu, w niesamowitej ciasnocie, wydawać potępieńcze jęki. Niektórzy byli niezwykle agresywni. Jeden z nich okuty w blachy (do czego takie blachy mogą służyć?) zaczął mnie nawet dusić. Cisnąłem w niego krzesłem i całe bractwo zemknęło.


6 maja. sobota.

Sąsiad z góry przyszedł do mnie z wymówkami. Powiedział, że ma już dosyć mojego chuligańskiego zachowania. Nie dość, że zgniotłem mu kota, to jeszcze ludziom spać nie daję głośnymi śpiewami po północy. Przy tym nie krył wcale, że śpiewy wydały mu się chóralne i podejrzliwie rozglądał się po pokoju. Poza tym rzucam jeszcze meblami po mieszkaniu, co jest karygodnym chamstwem. Sprawdziłem. Faktycznie, krzesło, którym cisnąłem we śnie w,,blacharza", było przewrócone i nie na swoim miejscu. Dało mi to do myślenia. Chciałem zostać sam, więc przeprosiłem sąsiada. Mrucząc coś o nieodpowiedzialnych jednostkach, wyszedł… Po chwili dzwonek. Goniec z "Geanco" przyniósł środki antykoncepcyjne dla mojego drzewa. Był to antyrozmnażacz genealogoamonowy G-168-CXXX. trójsynian żelaza oraz spray z etykietą głoszącą, iż jest to kwas alfaaminocórkowy. Od razu spryskałem drzewo tymi preparatami. Skutek był natychmiastowy! Prawie wszyscy zakwitli i zaczęli się rozmnażać. Wystarczyło, bym głębiej odetchnął na schodach, bo w pokoju w ogóle nie mogłem tego robić, a już ktoś został zapylony. Nie odstraszała moich przodków różnica wieku i wieków. Moja druga siostra została zapylona przez tego średniowiecznego "blacharza", który mnie dusił zeszłej nocy.

Patrzyłem na to wszystko z przerażeniem. Przecież to niemożliwe, żeby umarli się rozmnażali! To, co się dzieje na tym drzewie, nigdy nie mogło mieć miejsca w mojej rodzinie. A może zaszła pomyłka, może to nie moje drzewo? Już, już chciałem pociągnąć "Geanco" do odpowiedzialności, ale szczęściem przypomniałem sobie, że to cholerne drzewo pochłonęło moje wszystkie oszczędności i nie mam za co się procesować. Siadłem więc zrezygnowany pod nim i nagle poderwałem się na równe nogi. Na jednym z liści zobaczyłem jakieś dziwne wypryski.

Szkodniki – przeleciało mi przez skołataną głowę.

Prawie ścięło mnie z nóg. Taka porządna rodzina, a tu masz. Wypryski. To musi być albo rdza genealogiczna, albo grzybek szwagrowy pasożytniczy, albo dziadek zjadek. Ponieważ nie miałem pojęcia, który ze szkodników to jest. więc spryskałem drzewo i kwasem genealonukleinowym, i antyszwagrówką, i azotynem stryja. Siadłem i niecierpliwie czekałem na skutki zastosowanej kuracji. Przypomniałem sobie, jak chciałem urządzić małą bibkę z okazji kupna drzewa genealogicznego. Serce ścisnęło mi się na tę myśl i z nienawiścią popatrzyłem na drzewo. Wtem poderwałem się jak oparzony, bo podczas mojego zamyślenia owe wypryski na liściu poczęły spacerować po całym drzewie, nic sobie nie robiąc z chemikaliów.

Z niejakim przerażeniem zauważyłem nieznaczny ubytek ciotki Stelli. Stwierdziwszy, że te "wypryski" są żyjątkami przodkożernymi, złapałem jedno i wziąłem pod lupę. Było nad wyraz odrażające, całe owłosione i miało wiele łapek, którymi nieustannie przebierało, skutkiem czego nie mogłem ich policzyć. Żyjątko nazwałem wielonogiem i schowałem do pudełka.,,Wielka Encyklopedia Wszechczasów i Wszelkich Wyrazów" skorygowała nieco mój pogląd na tę sprawę, nazywając zwierzątko po prostu mszycą.

Przez ten czas, gdy ja dochodziłem tożsamości szkodnika, ów urosnąwszy znacznie po skonsumowaniu ciotki Stelli, zabrał się do dalszych mych krewnych. Ze łzami w oczach żegnałem schodzących z tego świata. Ginęli śmiercią tragiczną, bezradni, pożerani przez dzikie bestie. Poprzysiągłem sobie mścić się za moich przodków do grobowej deski. Moje ponure myśli przerwał nagły zgrzyt. To pień podpiłowany przez korniki załamał się pod ciężarem korony. Mszyce, które już teraz były wielkości much, kończyły dzieło zniszczenia. Pożegnałem więc kolejno pradziadka Andre, wuja Ernesta, babkę Betsy… Po chwili z całego drzewa pozostała tylko donica, widać niejadalna dla mszyc. Widząc to zapłakałem rzewnie, ale mszyce – teraz już wielkości szarańczy – nie pozwoliły mi opłakiwać przodków, bo dobrały się do mojej szafy. Zanim zdążyłem interweniować, zeżarły telewizor, zostawiając jedynie kineskop.

Zauważyłem, że robię się coraz mniejszy. To inny odłam mszyckiej armii zajadał się moimi zelówkami. Zrzuciłem buty i zabarykadowałem się w łazience, skąd po trzech dniach uwolnili mnie sąsiedzi, kompletnie wyczerpanego. W mieszkaniu nie było dosłownie niczego, nawet parkiet został zjedzony. Gdy powiedziałem moim wybawcom o mszycach, popatrzyli na mnie dziwnie i przywieźli mnie tu, gdzie teraz jestem. Nie byłoby mi źle, gdyby nie wypytywali ciągle o moich przodków. Dziwne słowo. Mówię im, że nigdy czegoś takiego nie miałem, a oni śmieją się twierdząc, że każdego musieli począć rodzice. Tego drugiego słowa nie znam. Byli bardzo poruszeni, gdy podczas snu powiedziałem słowo "dziadek". Pytali, co to znaczy i czy ma coś wspólnego z genealogią. Nie wiem. ja przecież nie miałem "przodków", nikt mnie nie "rodził", jestem sam, jedyny, powstały z niczego! Jestem wyższy od was, bo wy z prochu powstaliście i w proch się obrócicie, a ja jestem wieczny, jestem dzieckiem WIECZNOŚCI!!!


Firma Prawnicza

Kinsey. Sheckley and Kinsey Denver

Colorado

21 sierpnia

Klinika Psychiatryczna.

Forcelta Delano

Connecticut


Szanowni Panowie!

Zawiadamiamy uprzejmie, że na życzenie Panów zapoznaliśmy się z pamiętnikiem Waszego pacjenta oraz z całą korespondencją między Wami a "Geanco" dotyczącą tej sprawy i z przykrością musimy odmówić jej prowadzenia. Obecna nasza sytuacja finansowa nie pozwala nam się wikłać w sprawy, co do których istnieją minimalne szansę wygrania. A tak jest właśnie w tym przypadku. Jednocześnie odsyłamy Panów do firm lepiej obecnie prosperujących, których wykaz podajemy na końcu, ostrzegając równocześnie, że Wasze szansę, Panowie, nie są wielkie. Jedyne roszczenia z tytułu dokonanych zabiegów możecie Panowie skierować przeciw samemu pacjentowi bądź jego rodzinie.

Trudność wygrania sprawy z "Geanco" polega na istnieniu wielu przepisów i zastrzeżeń, którymi firma ta obwarowała się w przewidywaniu takich i podobnych wypadków.

Z poważaniem Kinsey, Sheckley and Kinsey


1972

Загрузка...