OPOWIEŚĆ DRUGIEGO ODMROŻEŃCA

Radzi stajemy w tak szlachetnym zgromadzeniu, by opowiedzieć naszą historię, choć jest ona tajemnica państwową. Wyjawimy ją, gdyż powoduje nami wdzięczność silniejsza od racji stanu. Ten kielich, pełen zamarzłej na kość cykuty, który dobroczynny Trurl wyłuskał z naszej zgrabiałej prawicy, nie jedną miał pozbawić życia istotę, lecz ich miliony. Myśmy bowiem nie ten, za kogo nas bierzecie. Ani my robot, ani chandroid, co lekkomyślnie sięgnął po truciznę, ani wreszcie pierwotniak, zwany człekiem, jakkolwiek istotnie powierzchownością patrzymy na tego ostatniego. Nie tak jest przecie. Nie przemawiamy też do was w liczbie mnogiej od zadęcia w Pluralis Maiestatius, lecz z gramatycznej konieczności dziejowej, którą pojmiecie u końca naszej opowieści.

Zaczęła się na błogich wybrzeżach planety SIEMI, niegdysiejszej ojczyzny naszej, nader płodnej, jak wskazuje nazwa. Powstaliśmy tam właśnie, sposobem, nad którym nie warto się rozwodzić. Przyroda stosuje go bowiem powszechnie, mając odwieczną skłonność do autoplagiatów. Z morza muł, z mułu pleśń, stara to pieśń, z pleśni rybki, co powyłaziły na ląd, gdy im się ciasno w wodzie zrobiło, a wypróbowawszy na suszy moc chwytów, przyssały się gdzieś po drodze i tak powstałe SSAKI doszły kusztykaniem sprawnych chodów, a wzajemnym utrudnianiem sobie życia — rozumu, gdyż rozum jest od kłopotów, jak drapaczka od świądu. Wlazły potem pewne ssaki na drzewa, a gdy drzewa uschły, przyszło im zleźć w niemałej biedzie, i od tej biedy jeszcze zmądrzały — niestety po zdradziecku.

Nie było już drzew ani nic jarskiego, poszły więc na łów, a raz, obgryzając udziec, jeden spostrzegł, że u niego już goła kość, a u drugiego jeszcze mięso, dał mu więc kością w łeb i zabrał mięso. Był to wynalazca maczugi.

W niewiadomy czas potem powstał Zakon. W kwestii jego powstania rozwinęła myśl siemiańska osiemset różnych poglądów. Co do nas, sądzimy, że Zakon powstał, by uznośnić byt, skądinąd nie do wytrzymania. Źle było naszym praojcom, o co żywili pretensje — lecz jak tu żywić pretensje do Nikogo — więc w pewnym, nader subtelnym sensie Religię urodziła nam sama gramatyka, wsparta wyobraźnią. Jeśli tu niedobrze, to gdzieś indziej dobrze. Jeśli nigdzie nie można znaleźć tego miejsca, to ono tam, dokąd nie zajdziesz na nogach. Ergo — grób to skarbonka. Złożysz w nim cnotliwe kości, to będzie ci wypłacone w zaświatach odszkodowanie z nawiązką za wstrzemięźliwość w wiekuistej walucie z Bożym pokryciem. Łamali jednak nasi praojcowie po cichu ów Zakon, bo nie wydawało im się całkiem sprawiedliwe, żeby wszystko najlepsze miało być zastrzeżone wyłącznie dla nieboszczyków. Zastrzeżenie to odtłumaczyli nasi teologowie na trzysta sposobów — pominiemy to jednak, inaczej nie starczyłoby na naszą opowieść i tysiąca nocy.

Przodkowie nasi ułatwiali sobie znój różnymi kruczkami i machinacjami, od których poszły machiny, machające za nich cepami, a skoro cepami, to i kołami, a skoro kołami, to i bitami — w czym tkwi silny skrót, skądinąd wskazany. Pomniejszając tak swoje biedy, dowiedzieli się przy okazji, że Siemia jest kulista, że gwiazdy to supły, trzymające w kupie firmament, że pulsar to gwiazda z czkawką, a Siemian porodził muł — co się dało nawet powtórzyć w umyślnych wylęgatoriach już w trzydzieści tysięcy lat od skrzesania ognia.

Cielesny trud oddało się zatem w arendę różnym samo — biegom, których można było i przeciw sąsiadom używać, pozostała jednak uciążliwa praca umysłowa, wykoncypowaliśmy więc zmyślny za nas przemysł, jako to myślniczki i myślnice, mielące świat na cyfry, a w zmełtym odcedzające ziarno od plew. Najpierw budowało się je ze spiżu, lecz nad tymi trzeba było stać, a to także męczy, wyhodowaliśmy więc ze zwykłych bydląt myślodajne liczydlęta, co pędziły żywot przy żłobie na zadanych im komputacjach i medytacjach. Tak dorobiliśmy się też pierwszego bezrobocia.

Wyzwoleni od znoju, mając mnóstwo czasu na rozmyślania, zauważyliśmy, że nie jest ze wszystkim tak, jak miało być: brak biedy to jeszcze nie rozkosz. Wzięliśmy się zatem do praktykowania Zakonu na odwrót, próbując każdego z wymienionych w nim grzechów głównych już nie ze strachem i skrycie, jak dawniej, lecz hardo, publicznie i z rosnącym rozsmakowaniem. Próby wykazały, że większość tych grzechów jest mało apetyczna, skoncentrowaliśmy się więc u zarania ery Nowożytnej na obiecującym najwięcej — a było nim Obłapianie, czyli Łóstwo, w jego specjalnościach jak cudzołóstwo, wielołóstwo, samołóstwo i tak dalej. Ten dość ubogi repertuar wzbogaciliśmy racjonalizatorskimi innowacjami, od czego powstały kazidła, kochliwe kochery, płcennice — aż każdy Siemianin miał w swoim sodomostwie komplet rujnych maszyn. Nie w smak szło to Kościołom, przymykały jednak oczy, bo czas krucjat minął i było z nimi dość krucho. W postępie przodowało pierwsze mocerstwo Siemi, Lizancjum, które w powszechnym głosowaniu przerobiło sobie skrzydlatego drapieżnika w godle państwowym na Pornopteryks — Sprośne Ptaszę. Lizańcy, nurzając się w dobrobycie, rozwiązywali wszystko, co nie było jeszcze całkiem rozwiązłe, a reszta planety naśladowała ich w tym podług miejscowych możliwości. Dewizą Lizancjum było OMNE PERMITTENDUM, taka bowiem wszechzwoląca permisja leżała u podstaw jego polityki. Tylko mediewalista siemiański, co się przekopał przez nasze kroniki średniowieczne, pojmie należycie zaciekłość owych rewindykacji, był to bowiem istny odrzut zamierzchłej ascezy i dewocji. Jakoś mało kto dostrzegał, że dalej się pilnuje liter Zakonu, tyle że do góry nogami.

Twórcy zwłaszcza, wyłażąc ze skóry, by nadrobić zaległości wiekowe, zakładali oficyny drukarskie zwane bluźniami, kłopocząc się tym jedynie, że nikt ich już nie prześladuje za śmiałość. Hymn młodzieży idącej na czele radykałów brzmiał, o ile sobie przypominamy, następująco:

W promiennym blasku

Miedzianych Czół

Wbijemy mamę

Na pal, na kół

A potem tatę

Spiszem na stratę

Rzucimy w dół!

Za tatą mamę

Za mamą tatę

Hej siup i w jamę

Amen!!

Życie umysłowe kwitło. Wydobyto z niepamięci dzieła niejakiego markiza de Zad, wymagające szczególnej uwagi, wpłynęły bowiem na dalszy bieg naszych dziejów. Dwa wieki wcześniej kat wyświecił go jako pisuarystę, zbrudniarza, a dzieła poszły na stos, szczęściem przezorny markiz sporządził odpisy. Ten męczennik i prekursor Nowego głosił Czar Ohydy i Cnotliwość Nicnoty, bynajmniej nie ze względów egoistycznych, lecz zasadniczych. Grzech bawi czasem, pisał, lecz grzeszyć należy, bo to niedozwolone, a nie, bo przyjemne. Jeśli jest Bóg, należy mu robić na złość, a jeśli Go nie ma — to sobie: tak czy owak zamanifestuje się pełnię wolności. Toteż w powieści Zmorjanna zalecał koprolatrię jako kult łajna, celebrowanego na złocie przy dziękczynnych chorałach, gdyby go bowiem nie było, tłumaczył, koniecznie należałoby je wynaleźć! Za nieco mniejszą zasługę poczytywał wielbienie innych odchodów. W kwestiach rodziny był pryncypialistą: należało wyciąć ją w pień, a jeszcze lepiej nakłonić do tego, żeby się sama wycięła. Nauki te, wydobyte z otchłani wieków, wzbudziły podziw i respekt. Tylko prostacy czepiali się słów, powiadając, że jednak de Zaw WOLAŁ wzmiankowaną substancję od krewnych i bliskich — co jednak, jeśli komuś milsza rodzina?

Zakłamanie tych krytyków zdemaskowali zadyści, uczniowie markiza i kontynuatorzy jego testamentu, opierając się na Teorii docenta Fronda. Duszoznawca ten wykazał, że świadomość to stek łgarstw na wierzchu duszy ze strachu przed tym, co tkwi głębiej („Myślę, więc kłamię”). Frond doradzał wszakże kurację, sublimację i rezygnację, zadyści natomiast postulowali depaskudyzację przez użycie do przesytu. Zakładali więc rewelatryny i nauzealne muzea, by folgować w nich sobie i bliźnim; a mając w pamięci to, co nakazywał de Zad, kultywowali tę właśnie część ciała. Jeden z wybitnych przedstawicieli ruchu, docent Incestyn Wichs, mawiał, że tylko Sempiterna Semper Fidelis — zresztą nic pewnego na tym świecie. Ponieważ mówiło się już wiele o ochronie środowiska, zadyści zanieczyszczali je na potęgę. Poza koprozofią pasjonowała umysły futuromancja. Na schyłku minionego wieku upowszechniło się czarnowidztwo, teraz wyśmiewane, boż za jedno miejsce pracy, tracone wskutek robotyzacji, zyskiwało się dwadzieścia nowych. Powstawały wszak nie znane dziejom fachy, choćby orgianisty, deranżera — podręcznika (co umiał podręczyć na sto ładów), trzeciaka — trianglisty (ten dramatyzował na obstalunek życie familijne, tworząc tam trójkąt małżeński, gdzie go nie było), eksteriera i seksteriera (pierwszy był po prostu byłym psem, a drugi uprawiał sodomistykę, odmianę automistyki, czyli kunsztu takich aktów strzelistych, które się same wykonują dzięki automatyzacji). Pod naciskiem mody nawet fizycy dorabiali swym aparatom pornoprzystawki. Reformacja ta rychło wywołała kontrreformację, której rzecznicy, wszystko mając epoce za złe, dokonywali zamachów na banki spermy i brzydkiej pamięci ferrytowej. Obok takich wysadzantów działali abnegaci, propagatorzy Powrotu do Jaskini, jak Wszaweł i Ćpaweł, zachęcający do niechlujstwa i żarcia byle czego, skoro wokół wszystko sterylne i smakowite. Co się tyczy płci pięknej, zbuntowała się totalnie. Przodownice ruchu wysunęły dwa nowe ideały kobiecości — dziwkożonę i świnksa — ażeby nawiązać po wyzwolicielsku do prastarych mitów. Od tego wszystkiego narastał chaos, większość Siemian pokładała wszakże zaufanie w nauce, która bez tremy badała każde zjawisko — ot choćby orgianistykę, sformalizowaną dzięki wprowadzeniu jednostek zwanych orgami (w wypadku nekrofilii były to morgi), rozróżniając subtelnie pomiędzy gzikiem, gziarzem a gzicielem czy między naleśnikiem a obleśnikiem, wszystko klasyfikując i niczemu się nie dziwiąc.

Miała zresztą nauka moc chlubnych dokonań. Toż w tym wieku tradycyjnej inżynierii pospieszyła z pomocą genżynieria.

Najpierw tworzyła niebywałe hybrydy (jak damy i jamochłona, z czego powstał Damochłon), potem wzięła na warsztat samych Siemian. Miłe złego początki — niedługo wybuchła Wolność Cielesna, gdyż w genżynieryjnych biurach można sobie było obstalować ciało dowolnego kształtu i funkcji. Niektórzy dziejopisowie dzielą historię powszechną Siemi podług powyższego, na erę wojen idealnych, w której bito się o ideały, oraz na erę wojen somatycznych, w której bito się o właściwy standard cielesny. Zresztą nadal owocowały nauki markiza de Zad. Najnowsza kosmogonia utrzymywała, że innych cywilizacji kosmicznych nie dostrzeżono dotąd wskutek tyranii pruderyjnych wyobrażeń. Wyobrażano sobie mianowicie, że takie cywilizacje zajmują się udojem słońc, że konsumują gwiazdy z kramarską oszczędnością. Cóż za głupstwo! W naturze pierwotnego człeka leży, że nie kopie gwiazd, lecz kretowiska, bo na więcej go nie stać. Po to, żeby trwonić bogactwo i potęgę, pierwej trzeba mieć jedno i drugie. Gwiazda to nie zaskórniak, słońce nie grosz na czarną godzinę, astrotechnik nie liczykrupa. Ilekolwiek by spożytkować gwiazd, zawsze pozostanie niespożyty bezmiar, samym ogromem urągający wszelkiej praktycznej rachubie — toteż Kosmosowi może dać radę tylko pełna bezinteresowność. Ślepym chaosom jego ogni należy przeciwstawić świadomą wolę perzyny. Zresztą jesteśmy już na tej drodze, bo czy nie rozbijamy atomów na drobne kawałki? Wedle stawu grobla. A zatem astrotechnika wysokich cywilizacji musi być orgią wspaniałych razów, wytrącających ciała niebieskie z ich baraniego kręćka — dla satysfakcji, nie dla interesu. Firmamenty pełne są galaktyk puszczanych na rozkurz, co notabene tłumaczy obfitą wszechobecność kosmicznego pyłu. Bratnią inteligencję poznaje się więc z astronomicznego dystansu po niebywałej potędze kopniaków, jakie wymierza gmachowi Universum, właśnie tak dowodząc swej rozumnej w nim obecności. Nas jeszcze byle kometa zaśmajtnie ogonem z powierzchni Siemi, byle mrugnięcie Słońca nas zgładzi, lecz my urastamy w moc, a nie Kosmos, toteż nadejdzie luby dzień, w którym odkujemy się i pokażemy braciom w rozumie, że nie święci garnki lepią, a może nawet, gdzie raki zimują.

A zatem Kosmos nie rozszerza się i nie rozpręża sam z siebie, tylko rozlatuje się na naszych oczach od manta, które spuszczają mu wysokie astrokracje.

Te naukowe rozważania zagłuszył grzmot nowej wojny światowej, w której konserwa cielesna zderzyła się z blokiem somatycznej wolności. Szczęśliwie działania wojenne nie pociągnęły za sobą większych ofiar, jako że porąbanych przeciwników scalały na polu boju doraźnie rezurekcyjne, czyli natychmiastnice pogotowia wskrzeszalniczego, przy czym wódz naczelny tamże udzielał indygenatu szczególnym zuchom, skąd wzięło się porzekadło, że ze szlachtunku ta szlachta. Obóz zachowania przyrodzonych ciał poniósł klęskę, co osłabiło światową pozycję kościołów, bo się przy nim opowiedziały. I potem dochodziło do lokalnych powstań, znanych jako rebelia biustnicza, insurekcja krzyżowo — pacierzowa, lecz bunty takie stłumiono i nastał — nie na długo — ład, gdyż przyszło do dyktatury rachubińskiej. Rzecz domaga się wyjaśnienia. Już u progu ery cieleśniczej pędził każdy Siemianin podwójny żywot, jeden zwyczajny, a drugi symulowany cyfrowo w ośrodku rachuby personalnej, choć wielu zżymało się na ów cichy nadzór, zwąc go cyfrokracją. Było to jednak nieodzowne, bo już nikt by w głowie nie pomieścił danych ekonomii, przemysłu, a też wszelkich innych niezbędnych rachunków. (Gdyby zaś nawet ktoś pomieścił, to się nikomu nie chciało). Tak więc ład utrzymywały rachownice i symulatory, śledzące całą Siemię przez szkła satelitów, pospolicie zwanych Łypantami.

W tym wieku wszechswobód tylko cnota musiała kryć się wstydliwie przed światłem. Dla zrozumiałych powodów prostytucja wygasła od dawna, a jej namiastka — świetlanki i świętaczki — nie cieszyły się powodzeniem, każdy bowiem wiedział, że prawdziwa niewinność nie wystaje na rogu ulicy, więc oferowana musi być czczym udaniem. Cnornicy kryli się z cnotkami w tajnych klubach, gdzie o chlebie i wodzie uprawiali swe celibacje. W tych właśnie środowiskach nasilały końcówki ośrodków rachuby personalnej apostolstwo nierządu. Później dopatrywano się w tym premedytacji, przygotowującej rachubiński zamach stanu. Nikt jednak nie troszczył się o myślnice — same rosły, a gdy liczba Siemian przekroczyła bilion, nie stało już miejsca w komputowiskach, chociaż każdy elektron dźwigał w nich na grzbiecie korzec bitów. Poszła więc dalsza ekspansja cyfrowego przemysłu w głąb planety, obracając kolejne warstwy geologiczne — w bityczne, aż, wgryzłszy się w ogniste jądro Siemi, zamieniła je w mądro, o czym wszakże mało kto wiedział z obywateli, zajętych nowymi sportami (jak łonniczy i rajcarski), nowymi rodzajami muzyki (koncerty na rajfujarkach) itp.

Co prawda zdarzały się zmyłki rachuby, zwane pospolicie cyfrancą, od której z minuty na minutę obywatel tracił majątek, konto, tytuły własności, a wręcz własną identyczność, lecz dopust taki uważano za nieuchronny.

Poszkodowany cyfrancą, tak zwany znikant, nie miał nic i nie mógł świadczyć się nikim, boż nic takiego jak rodzice, dzieci, małżonek nie istniało już od wieku, a na świadków nie godziły się osoby, z którymi przyszło uczestniczyć w naskoczycielstwie, w pijactwie bądź w innych formach rozrywkowego gziwa. Skoro każdy gził się z każdym, to i nikt oprócz komputera nie znał nikogo bliżej — i los osobisty wisiał cały na jednej nitce ferrytowej pamięci o tysiąc mil pod każdym Siemianinem, księgowany w mądrze — aż do fatalnej chwili. Niekiedy zlewały się od zwarcia w jedność dane dwu osób, niekiedy ulegały rozszczepieniu personalia jednostki — skutek bywał podobny w nieszczęściu. Znikantów nękały prześladowcze urojenia niebytu. Ta pospolita plaga społeczna, zwana neantyzmem, objawiała się najczęściej tak zwanym syndromem nienia. Mając wszystkiego dosyć, nie wiedząc, kim właściwie jest, będąc ze wszystkim na „nie”, poczynał sobie taki nieszczęśnik wygrzebywać gdzie popadło jamę, żeby w niej zniknąć. Istnieli amatorzy intymności właśnie z anonimowymi znikantami, których wyszukiwali im umyślni szczwacze eksterierów, wprawionych w tropieniu takich jam. Wskazuje to, jak bardzo się skomplikowało podówczas życie.

Era cieleśnicza obciążyła dodatkowo ośrodki cyfropersonalne, boż obywatele w oczach się teraz dwoili i troili, mnożąc sobie ciała na różne okazje. Nie brakło milionerów — kolekcjonerów, którzy nie chcąc z nikim dzielić zmysłowej satysfakcji, rozmnażali się dla rozpusty przez pączkowanie. Nie lada matematycznym problemem było objęcie rachubą takich powielicieli, jedną głową komenderujących pułkiem ciał; rafinatów tych zwał lud spółkownikami. Czy to właśnie oni doprowadzili mądro do zapaści, czy też, na odwrót, ono doprowadziło masy do szybkościowej erotacji, by w na — stałym chaosie przechwycić ster rządów — nie wiadomo do dzisiaj. Dość na tym, że mądro ogłosiło stan wyjątkowy, a zarazem mianowało się najwyższym władcą Siemi z oficjalnym tytułem Przemądra.

Otrzeźwieni tak nagle i okrutnie, Siemianie objawili dawną przemyślność i męstwo w biedzie, bo też (jak filozofowano potem) bieda ich stworzyła i w niej tylko czuli się jak ryba w wodzie. Wojna światowa z rozpartym w podziemiach samozwańcem w niczym nie przypominała wojen dawniejszych. Obie strony, mogąc się unicestwić nawzajem w ciągu sekund, przez to właśnie ani się tknęły fizycznie, walcząc na informację. Szło o to, kto przywali kogo łgarnkami sfałszowanych bitów, zdzieli blagą przez łeb, wedrze się do myśli jak do twierdzy i poprzestawia w nich wszystkie sztabowe molekuły wroga na opak, żeby go tknął informatyczny paralusz. Przewagę operacyjną zyskało natychmiast mądro, będąc głównym buchalterem Siemi; informowało tedy Siemian fałszywie o dyslokacji wojsk, zapasów, statków, rakiet, proszków na ból głowy, przeinaczając nawet liczbę ćwieków w podeszwach butów intendentury, by oceaniczną nadmiarowością kłamstw porazić w zarodku wszelki kontratak — toteż jedyna rzetelna informacja, wysłana przez mądro na powierzchnię Siemi, skierowana była do komputerów fabrycznych i arsenałowych, żeby zaraz wytarły sobie do cna całą pamięć — co się też stało. Jakby tego było jeszcze nie dość, mądro przypieczętowało ów atak na globalnym froncie przetasowaniem i pomieszaniem na groch z kapustą personaliów przeciwnika od wodza naczelnego do ostatniego elektrociury. Sytuacja zdawała się beznadziejna, choć zataczano już na pozycje ostatnie nie zagwożdżone wrażym łgarstwem kłamarnice, rychtując ich wyjście w dół; sztabowcy, pojmujący daremność tej akcji, żądali przecież otwarcia krzywomyślnego ognia, żeby kłam się kłamem odciskał, choć przyjdzie paść, lecz przynajmniej z nie zełganym honorem. Wódz wiedział jednak, że ani jedną salwą nie dotknie uzurpatora, boż nic dlań prostszego jak zastosować pełną blokadę, przecinając łączność i niczego absolutnie nie przyjmując do wiadomości. Posłużył się więc w owej tragicznej chwili samostraceńczym fortelem. Kazał mianowicie bombardować mądro całą zawartością wszystkich sztabowych archiwów i kartotek, a więc szczerą prawdą, przy czym w pierwszej kolejności obruszono w głąb Siemi stosy tajemnic państwowych i najsekretniejszych planów, które nie to, że oddać, ale i uchylić ich rąbka znaczyło zdradę stanu.

Mądro nie powstrzymało się od łapczywego rozpatrzenia tak ważnych danych, co zdawały się świadczyć o samobójczym pomieszaniu przeciwnika. Tymczasem do supertaj — nych informacji stopniowo dołączano rosnącą przymieszkę mniej istotnych, lecz mądro od nawyku i ciekawości odbierało wszystko, łykając dalsze lawiny bitów. Gdy już wyczerpał się zapas tajnych umów międzypaństwowych, szpiegowskich raportów, planów mobilizacyjnych i strategicznych, otwarto upusty zbiornic, w których spoczywały sędziwe mity, sagi, podania, baśnie i legendy praczłeckie, święte księgi, apokryfy, encykliki oraz hagiografie. Ekstrahowane z pergaminowych foliałów, tłoczono je w głąb Siemi, a samozwańczy cyfrokrata wskutek impedancji i arogancji, czyli bezwładności i narymności, pochłaniał wszystko, bezgranicznie łakomy i nienasycony, choć dławił się nadmiarem bitów, które mu też na koniec stanęły kością elektryczną w gardle, nie treść bowiem, lecz ilość danych okazała się zabójcza. Najczystsza prawda, zbita w ładunek burzący, zajechała mądru pod każdy tranzystorowy bok, przegrzała mu bezpieczniki, zalała jego kazamaty pełne jeszcze nie odpalonego zakłamania i rozsadziła je na amen, aż wielomilowe bitociągi, misternym gąszczem rozsnute w czerepie planetarnym, w okamgnieniu pociekły miedzią i jak przed prawiekami Siemia na powrót krążyła wokół Słońca pełna ogniście płynnego metalu. Jak się w ciszy zaczęła, tak w ciszy ustała ta pierwsza w dziejach bitwa informatyczna. Wszystko zdawało się po staremu, w istocie jednak ćwierć wieku przyszło rozplątywać drobina po drobinie chaos pierwszej minuty zmagań. Do dawnej świetności dźwignęła się cywilizacja siemiańska dopiero w czterdzieści lat później.

Wojna ta głęboko odcisnęła się w życiu duchowym Siemi, wywołując zażarte spory wśród historyków cywilnych i wojskowych. Jedni twierdzili, że nie ilość zwyciężyła jakość, lecz prawda — fałsz, albowiem dezinformację pokonaliśmy uczciwą informacją.

Zbliżone było oficjalne stanowisko historiografii kościelnej, dostrzegającej w ocaleniu Siemi interwencję Opatrzności jako Najwyższej Prawdy.

Szkoła racjonalistów utrzymywała, że właśnie na odwrót — logiczną naturę mądra rozsadził bezlik nieznośnych sprzeczności, jakimi są nafaszerowane pisma teologiczne — a z nich właśnie kręcono ostatnie ładunki. Siemia zawdzięcza więc wprawdzie ocalenie religii, lecz nie tak, jak się to podoba jej wyznawcom.

Znaleźli się też antropozofowie powiadający, że ani pierwsze, ani drugie, ani trzecie: zdrada się zdradą odcisnęła, bo pierwej mądro nas, a potem myśmy je przechytrzyli; widać w tym niezmienność człeczej natury, albowiem starliśmy się niejako z lustrzanym powiększonym jej odbiciem. Atak mądra to nic innego jak elektronowe powtórzenie sceny jaskiniowej, w której jeden praczłek dał drugiemu w łeb ogryzioną kością. Spory te wyszły humanistyce na korzyść, gdyż przyszło zasilać szeregi dyskutantów pospiesznie habilitowanymi doktorami rezerwy. Także sztukom pięknym przysporzyło odniesione zwycięstwo nowego wigoru. Napisano o nim wiele prawdy i jeszcze więcej zmyśleń, z klasycznym na czele, jakoby kroplą, co przelała czarę wytrzymałości samozwańca, była dziecinna bajeczka o kodku w budkach — co jest wszakże zbyt piękne, aby było prawdziwe, to jest kod, jak ktoś rzekł, do góry ogonem odwrócony.

Zdemobilizowanym zuchom, co wracali do swych pieleszy, nijak było otrzepywać powyjmowane z przechowalni damony i błoginki, porzucone w wojennej potrzebie. Już nazbyt cywilnie wyglądały ćwiczenia z nimi, gdy tymczasem kipiała bojowość, boż, prawdę mówiąc, mało kto zdążył się do syta nawojować. Także producenci pojęli w lot, że dotychczasowe kochawki i kochawce nie są na miejscu. Panował powszechnie nastrój romantyczny i państwowo — twórczy, nie zużyte męstwo domagało się niezwłocznego wyrazu. Przy powszechnym dążeniu do czynu wojennego nie było jednak z kim się bić. Skoro wroga nie ma już — rzekli sobie głowacze wielkiego interesu — to trzeba się o niego postarać, o co tym łatwiej, że środki techniczne są. Tak powstały wrogomory. Wrogomór symulował w sobie obmierzłego najeźdźcę, o takiej charakterystyce, jaką się w nim rozjaźniło, wrzuciwszy do szczeliny wpustu odpowiedni jaźnik wielkości monety. Jaźników oferowano w bród — każdy z innym typem wrażej osobowości, to podstępnie okrutnej, to bezczelnie agresywnej, a zawsze podłej. Podhodowawszy sobie odpowiednio dobranego wroga, gdy się go już dobrze poznało w żywionych zakusach, stawało się do walki w obronie ojczyzny. Nie była ona żadną abstrakcją — producenci pomyśleli i o tym, że jeśli polem bitwy ma być mieszkanie, to i ojczyzna osłaniana własną piersią powinna się w nim zmieścić, więc do kompletu wyposażenia należała jej alegoria z rozwianym włosem, wieńcem laurowym w ręku, w szacie trzepocącej niczym sztandar (w cokole była dmuchawa). Zwracając na klienta oczy pełne słodkiej ufności, błagała o ratunek przed nieprzyjacielem, a po odniesionym zwycięstwie wieńczyła go zaraz laurem. Wynik starcia był murowany — wrogomór miał odpowiednie pokrętła, zresztą można było odnieść zwycięstwo, nawet nie wstając z łóżka, zaopatrzywszy się w niedrogi przedłużacz do znęcarki. Można było wroga zlikwidować w okamgnieniu lub po trosze — zachowując nie dobitego na później — podług temperamentu i wyznawanych zasad. Kto był zwolennikiem starannie rozłożonej w czasie surowości, też nie miał kłopotu z wywrzaskami traconego, bo na to był odpowiedni tłumik.

Przeciwnicy innowacji, jakich nigdy nie brak, od razu podnieśli wielki hałas, usiłując skompromitować wrogomoryzację kraju, twierdząc, że aparat to nie żaden trenażer patriotyzmu ani szkoła bogoojczyźnianych uczuć, jak głosi reklama, lecz cyfrowa katownia, godna markiza de Zad, którego błogosławieństwo niewątpliwie należy się wynalazcom.

Wrogomór — głosili — budzi najniższe instynkty, zaprawia w pastwieniu się nad bezbronną ofiarą, a historyjka z obroną ojczyzny jest załganym pretekstem. Czemu ojczyzna to nie stateczna dama w pewnym wieku, matrona czy też nobliwa a krzepka staruszka, lecz monumentalne dziewczę? Czemu jej peplum ma zamek błyskawiczny? Antymoryści wychodzili na ulice, by urządzać demonstracje, na których rozbijali wrogomory i tłukli ojczyzny, wywołując tym wszakże wzburzenie powszechne, zręcznie podchwycone przez producentów, którzy oskarżali ich o zniewagę publiczną patriotycznych uczuć. Procesy wlokły się w sądach, patrioci, rozgrzani świeżo odniesionym w domu zwycięstwem, tylko co uwieńczeni wawrzynami, biegli bić antymorystów, a tymczasem asortyment jaźników powiększył się o najzupełniej nowe wzory. Teraz można już było sobie oprócz agresorów symulować w aparacie osoby pod każdym względem pozytywne. Duszoteki proponowały zarówno postaci zmyślone, jak realne — co zresztą wywołało procesy o tak zwane naruszenie nietykalności osobistej per procura, ponieważ sporo osób zamawiało sobie znajomych, krewnych, zwierzchników, ażeby dać folgę takim uczuciom, które, dotychczas tłumione, wywoływały frustrację i inne szkodliwe przypadłości. Po wielkich mozołach lizancki Sąd Najwyższy orzekł wreszcie, iż jeśli osoba fizyczna poczyna sobie publicznie z osobą symulowaną tak, że gdyby to samo robiła z osobą realną, byłby to delikt w rozumieniu kodeksu prawa cywilnego — to poszkodowany per procura może wnieść skargę o zniewagę osobistą. Gdy ktoś natomiast uwłacza symulowanemu prywatnie i bez świadków, deliktu nie ma. Oczywiście przeciwnicy duchówek (bo tak już teraz nazywały się dawniejsze wrogomory) znów podnieśli wrzawę, wywodząc, że użytkowane czy to prywatnie, czy publicznie duchówki są techniką znieprawiającą i jednym kłamstwem jest wszystko, co głoszą kampanie reklamowe wytwórni — że jakoby duchówki mają zaspokoić poważne niedobory przyjaźni, serdecznej rady i czułości, doskwierające szerokim masom, i że z osobą naśladowaną można nawiązywać tylko idealne stosunki duchowe. Gdyby tak było, wytwórcy usunęliby z nich wiadome pokrętła znęcarkowe, tymczasem nowy model ma ich więcej niż poprzedni. Producenci na to, że jedynie wyrodek wyrządziłby coś złego symulowanej duszy bratniej, najmilszemu powiernikowi czy wreszcie dostojnej małżonce zaprzyjaźnionego z Lizancjum monarchy, lecz wyrodków wśród ich klienteli na pewno nie ma. Zresztą to, co ktoś robi z imitowanym, jest jego sprawą prywatną, zgodnie z konstytucją i wyrokiem Sądu Najwyższego.

Nic nie pomogła wrzawa opozycji — popyt na duchówki był ogromny. Co prawda procesy o zniewagę trwały, prawnicy mieli pełne ręce roboty, sporne było na przykład, czy można ścigać sądownie tego, kto publicznie chełpi się tym, co prywatnie uczynił jakoby z głową ościennego państwa, a choćby ze zmarłą siostrą sąsiada. Czy to crimen laese maiestatis względnie nekrofilia, czy tylko czczy pozór, jak gdyby opowiadać sny, których treść stanowić deliktu nie może? Dylematy te wzmogły inicjatywę ustawodawczą i wyznaczyły nowe granice swobód obywatelskich. Nabywca duchówki mógł czynić z hodowanymi duszami, co chciał, byle nie zakłócał spokoju sąsiadów. Publicznie nie wolno było morzyć, powstały atoli prywatne kluby, w których hobbyści zmagali się o palmę pierwszeństwa, wykańczając rekordową ilość żelaznych nawet charakterów w jeden wieczór. Ciekawe, że rósł popyt na uczonych; co prawda dobroczynne skutki pedagogiczne kontaktów z duchami tak światłymi jakoś się nie przejawiały; powiadano, że im kto większy dureń, tym pazerniejszy na mędrców, widać nie dla zasięgnięcia nauki i rady, bo o włos nie mądrzeje, a leci wnet do duchoteki po następną paczkę jaźników. Osoby cierpiące na brak pomysłów mogły nabyć podręcznik duszołóstwa, prezentujący bogatą gamę kombinacji. Pojawiły się też duchówki z lupą czasową, umożliwiającą nękanie w spowolnieniu, co uwyraźniało każdy szczegół. Antymoryści w swych publikacjach głosili, że ilekroć wypadki dziejowe uwznioślają społeczne morale, tylekroć przedsiębiorcy ściągają je zaraz w rynsztok, co właśnie zaszło po wojnie informatycznej, gdy z jego patriotycznego wezbrania uczynili sobie źródło dochodów. Ogół nie był jednak chętny tym proklamacjom, zresztą ucichły, kiedy jęła się rozwijać astronautyka. Rozwojowi programu przestrzennego zagroziło mianowicie zjawisko tym osobliwsze, że nie przewidział go ani jeden z futurognostów i prognozerów, których ponad dziewięćdziesiąt tysięcy liczyło samo Lizancjum. Rozpływali się oni nad bezkresnymi perspektywami podboju planet, przepowiadali tempa ich kolonizacji, obliczyli z największą dokładnością tonaż cennych rud, surowców i innych skarbów, jakie będzie Siemia sprowadzać z całego systemu słonecznego, i wszystko to niewątpliwie zgadzałoby się co do joty, gdyby nie pewien szczegół. Oto, chociaż już można było podbijać planety i księżyce, zagospodarowywać ich kontynenty, rozwijać na nich ożywczą i bohaterską działalność, okazywać pionierskiego ducha w starciach z przeciwnościami, jakoś nikt się do tego nie palił. Nie było chętnych! Przyszli więc administratorzy na to, że całą rzecz należy zainicjować jeszcze raz — dając niejako bieg wsteczny, a po wycofaniu się na wyjściowe pozycje uderzyć w inny ton. Skoro kolonizowanie planet, nazwane przygodą wieku, najwyższym wyróżnieniem i misją dziejową, nie budzi entuzjazmu, to trzeba przemianować planety w kryminały, a wysyłanie bohaterów — w zsyłanie przestępców. Tak się jednym strzałem położy dwie sztuki naraz — bo to i środek na wszelakich wywrotowców, krzykaczy, mąciwodów, i na przeludnienie, jako że robi się już dosyć ciasno.

Politykę tę uprawiano przez sto lat z okładem, aż przyszło się jej z wielkim żalem wyrzec. Jakkolwiek eksport najnowszych technologii na karne planety objęto embargiem, zesłańcy, wśród których przeważały osoby uzdolnione i światłe, sami doszli odmówionych im technik, stworzyli własną flotę rakietową, założyli związek trójplanetarny i uspołeczniwszy kopaliny razem z przemysłem, gospodarowali na własny ład. Trudno więc było kontynuować politykę zesłań, równającą się zasilaniu teraz już kosmicznie ulokowanej opozycji. Odtąd Siemia praktykowała całkowitą izolację od zasiedlonych planet i taki był kres programu przestrzennego.

Wszystko mija, więc i duchomory z czasem znudziły się i wyszły z użycia, zastąpione nowymi wynalazkami, a tłok wciąż narastał, bo liczba żyjących podwajała się już co sześć lat. Wprawdzie miliarderom o narcystycznych gustach nadal budowali masturbaniści przestronne samotnie, lecz właśnie tylko krezusów było na to stać. Zwykły milioner musiał się zadowolić członkostwem w ekskluzywnym klubie, na przykład rojalistycznym, gdzie uprawiało się rojalizm jako urojalizm, boż bez królestwa, dysponując jedynie terenowym trenażerem tronowym — teretronem; dla bardzo zajętych, co chcieli popanować, nie odrywając się od biurka, był teletron. Ale już nie o każdej godzinie dało się wyjść z domu, taką zbitą masą przepychały się tłumy ulicami. Demografowie konferowali i uchwalali rezolucje, każde państwo zachęcało sąsiadów do roztropnego powściągu, a oni to samo na odwrót. Nic prócz perswazji — głosiły rządy — czyż nie po to zaharowali się nasi przodkowie, żeby już nikt nigdy nikomu nie mógł niczego zabronić?

Kościół popierał natalistów, zapewniając wiernych, że tłok jest trudnością przejściową, za grobem bowiem zawsze będzie luźno. Mnożyły się atoli tajemnicze, nie znane dotąd zjawiska, na przykład gryźby i kośby, ale najwięcej niepokoju budziło porywanie. W średniowieczu zbóje uprowadzali bogaczy dla okupu, zdarzało się to sporadycznie i później, zawsze jednak w celach przetargowych. Obecnie nikt prawie nie żądał okupu, zresztą tak czy owak po uprowadzonych ginął wszelki ślad. Prymitywne porywanie rakiet i przerzutowców pasażerskich ustąpiło wnet miejsca zawilszym procedurom. Nuż jedne ugrupowania specjalistów porywać porywaczy wraz z porwańcami — zajmowali się tym tak zwani porywajcy, a tych brali znowu w sak porywnicy, planujący swe operacje metodami programowania dynamicznego z optymizacją, by zmniejszyć koszty własne. Co się wreszcie tyczy porywistów, ci byli teoretykami ruchu i prognozowali porywowców, którzy mieli się pojawić pod koniec stulecia i uprowadzać w stopniu podniesionym do n — tej potęgi. Porwaniści, porywający samych siebie, dali się przynajmniej łatwo określić psychiatrycznie jako ekstrapolacja onanistów. Frońdyści utrzymywali, że tak się przejawia nowe wcielenie zadyzmu, lecz antyfrońdyści lepiej wyjaśnili rzecz: nie szło ani o agresję, ani o instynkt śmierci, ani o forsę, ani o stłumione kompleksy dzieciństwa, lecz jedynie o likwidację niemożliwego ścisku, a ponieważ wywołują go zawsze inni, tych innych brano za łeb, żeby ich gdzie bądź poupychać, byle raz na zawsze i jak najdalej. Lekarze, badający zbiorowe lęki, ochrzcili tę nową jednostkę patologii społecznej przymusowym upychactwem o rozmiarach epidemii. W tym niemal bezwyjściowym położeniu — parcie porywackie objawiało się nieznacznym przebieraniem nogami na miejscu, a drobili tak już i wyżsi oficerowie sztabowi — znów pospieszyła Siemianom z pomocą jak zawsze niezawodna nauka. Doszło do powszechnego wdrożenia technetyki, to jest etyki syntetycznej, instalowanej, tłoczonej i flancowanej pod wszystkimi stopniami geograficznymi, przewodowe, jako też bez przewodów. Dzieci chroniono przed ściskiem, umieszczając je w specjalnych smarkadiach, gdzie było w bród miejsca. Nadto już w powijaki wszywano im specjalne napominajki, umacniające w poszanowaniu bliźnich. Gdyby się zaś taki znalazł, co by chciał kogoś choć tylko listownie urazić, to go zaraz perswaderka odwodziła od złej myśli, Jasiek naszeptywał mu nocą do ucha przez sen, żeby zaniechał, gdyby zaś od uporu i rankoru, trwając na swoim, pozatykał sobie uszy, potrzaskał zwyczajne kazalniki, a pancerne po — obkładał wojłokiem i filcowymi pantoflami, to obronę cudzej nietykalności przejmowały filtry uczynków agresywnych. Napisze zatwardzialec anonim — atrament się rozleje, skrzynka podrze list, a w ostateczności bezpiecznik ostatniej linii dobroci rozbije adresatowi okulary. Wścieknie się, spróbuje telefonicznego lżenia, a telefon wszystkie obelgi odfiltruje, a gdyby nawet w szale wściekłości z pałką pognał na upatrzonego, ta, mając w swej strukturze łagodyzator, pęknie, nim uderzy!

Porywanie jak ręką odjął, co prawda nie przez to, że wszyscy jak jeden mąż się udobruchali, po prostu nikt nie miał do tego głowy, łamiąc ją sobie od rana do nocy nad tym, jak by przechytrzyć filtrację i zrobić bliźniemu, co mu niemiłe, dla czystej satysfakcji. Wzrósł popyt na dynamit i bomby kumulatywne, a produkcja wosku i filcu skoczyła o osiemset procent, zmuszając socjotechników do eskalacji, więc bomby wybuchały bombonierami i wonnym kwieciem, a wypominajki i perswaderki ryczały jak trąby jerychońskie. Kiedy uszlachetniające maksymy jęto kaligrafować samolotami na niebie, ludność rzuciła się po kaszkiety z długim daszkiem i ciemne okulary. Szalone przyszły czasy. Rezurekcyjne pogotowie miało pełne ręce roboty, zwłaszcza w porze obiadowej, bo gdy knujący coś złego siadł do rosołu, a makaron ułożył mu się pod łyżką w sentencję moralną, nieraz łyknął łyżkę miast zupy, żeby skończyć z sobą, skoro nie może z bliźnim.

W końcu zmagania technetyki z ludnością stały się domeną gier hazardowych, a tym samym częścią masowej kultury — jako totalizator — moralizator, w skrócie totek — mo — tek. Ten, kto pierwszy przechytrzył nową dobrusznicę, brał główną nagrodę. Wpłynęło to na złagodzenie terroryzmu, bo nie wszystkie środki przeciwmoralnościowe były dopuszczalne, a kto łamał reguły gry, tracił premię. Bodźce materialne w samą porę zlikwidowały w zarodku prywatne starcia atomowe, których sceną stało się jako pierwsze Lizancjum, państwo przodujące pod każdym względem. Nie wiadomo, do czego by doszło, gdyby nie totek — motek, albowiem pogłoska, że bojówka ciałkarzy posyła listy, nasycone solą uranową, do siedziby stronnictwa amoralizatorów, i gdy powstanie z nich masa krytyczna, pół miasta wyleci w powietrze, wywołała straszliwą panikę. Na miliony uciekinierów, co pozagważdżali szosy, z chmur padał grad ornitopterów zderzających się w powietrznych korkach. W promieniu dwustu mil powstała tak zwana trato — sfera albo megadeptak. Na szczęście była to katastrofa odosobniona. Co do ciałkarzy, ruch ten powstał w związku ze zmierzchem cieleśnictwa. Kres położył wielocielstwu (nazywanemu też trwonicielstwem) czynnik zgoła trywialny i jak zwykle nieprzewidziany — zabrakło mianowicie haflobromainy, bez której nie można syntetyzować wirusów, dających się sterować zdalnie tak, by nawlekały na chromosomowe nici geny rozcielnicze. Gdy surowiec do produkcji wirusowych ciągników podrożał dwustukrotnie, a pięć największych konsorcjów cielesnych skrachowało, młodzież lizancka utworzyła subkulturę ciałkarzy, domagających się ciał możliwie tanich, oszczędnych materiałowo, poręcznych i skromnych. Co się tyczy amoralizatorów, byli to kongresowi zwolennicy ustawy zakazującej pod karą dożywocia uszkadzania dobrusznic demorałkami, rodzajem złośliwnic, głowic samonawodzących się na wszystko, co szlachetne. Chyba jednak pojmujecie, że w podobne drobiazgi naszych dziejów możemy wchodzić tylko wyjątkowo.

Walki zmechanizowanej miłości bliźniego z terrorystami i pryncypialistami wolności czynu stanowiły, rzecz prosta, margines wydarzeń poważniejszych. Większa bezkrwawa bitwa toczyła się na planecie — jako zmagania z potopem ludnościowym.

Należy oddać sprawiedliwość technice, czyniła bowiem, co mogła, aby ulżyć pogarszającej się doli ogółu. Z tak zwanych cyklicznych łakoci, które można było wielokrotnie konsumować, gdyż przechodziły przez ustrój nie zmienione, korzystali chętnie najubożsi. Ich też mając przede wszystkim na względzie, utworzono jadłotajnie, przybytki kryptogastronomiczne, w których obywatele, dysponujący po temu środkami, mogli pożywiać się po dawnemu. Biesiadnicy pałaszowali precjoza kulinarne po ciemku, widząc je dzięki noktowizorom, a zarazem nie budząc zgorszenia gapiów. Urbaniści umieli już wznosić milionowe osiedla wieżowców — sardynkowców w trzy dni. Budowane w takim tempie, natychmiast wypełniały ostatki wolnej przestrzeni. Całe Lizancjum było już właściwie jedną metropolią. Rozpoczęła się zarazem gorączkowa miniaturyzacja wszystkiego, co tylko można było pomniejszyć, poczynając od gazet i książek, a kończąc na kolejach. Metro zastąpiono najpierw decymetrem, a potem i centymetrem. Prace przemysłu pomniejszarskiego utrudniały wszakże nie zmienione rozmiary samych Siemian. Znów rozległy się głosy zacietrzewionych antynatalistów, którzy zwali miniaturyzację fałszywą nadzieją i domagali się regulacji urodzin, lecz o niej nikt nie chciał nawet słyszeć, gdyż stanowiłaby drastyczne uszczuplenie podstawowych swobód. Jedynie panującym stanem umysłów można wyjaśnić łatwość, z jaką parlamenty uchwaliły plan genżynieryjny, zwany ustawą nikłościową. Przewidywała ona redukcję standardowego obywatela w skali jeden do dziesięciu. Oczywiście plan dotyczył następnej generacji Siemian. Aby zachować swobodę prokreacji, ustawa głosiła, że tylko ten będzie mógł płodzić dowolną ilość potomstwa, która podda się przestrojeniu genów. Było to sprytnie pomyślane, gdyż eliminowało przymusową mikrogenizację; kto nie chciał się jej poddać, umierał bezpotomnie, toteż następne pokolenie składało się już z samych mikromalców, a gdy wymarli jego rodzice, przejęło po nich pospiesznie zredukowaną w tej samej skali całą gospodarkę planetarną. Nie naruszyło to w niczym panującego komfortu, bo wszystko malało w proporcji z obywatelami. Wybrawszy mniejsze zło, kościoły zaaprobowały ten manewr. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów powstał wszędzie miły luz; nadto wszyscy czuli się lekko — toż największe grubasy osiągały dwieście gramów wagi. Sceptycy i czarnowidze powiadali jednak, że to kalekkość, której następstwa okażą się fatalne.

Jakoż plaga ścisku powróciła, niestety, już po dekadzie. Jakkolwiek naczelni genżynierowie zmniejszycielscy rozumieli, że dalsza mikrominiaturyzacja nie jest środkiem pełnowartościowym, gdyż kres położy jej nieściśliwa struktura materii, działając w położeniu przymusowym, poszli na krok tyleż drastyczny, co rozpaczliwy, drugiej redukcji w tej samej skali co poprzednio, więc jeden do dziesięciu. Kolejna generacja Siemian potrzebowała drabin strażackich, żeby się dostać do jednej z dziadkowskich popielniczek, wystawianych w muzeach historycznych. Teraz można było wreszcie odetchnąć pełną piersią. Każda grządka stała się ogrodem, a klomb — żywiczną puszczą. Na Mikrosiemian obruszyły się wtedy trzy kolejne wojny światowe — z muchami, komarami i mrówkami. Najstarsi nie pamiętali takich klęsk, zwłaszcza że podczas koszących nalotów komarowych zadały armiom cios w plecy karaluchy, wychynąwszy z podziemi miejskich. Ich czarnej zbroi nie brała zrazu nawet broń pancerna, co łatwo pojąć, zważywszy, że średni czołg ważył podówczas pięć gramów. Koszmarne komary, przekraczające zasięgiem błoniastych skrzydeł rozpiętość rąk dorosłego Siemianina, rzucały się na przechodniów, by pić ich krew i pozostawiać skurczone trupy na chodniku; muchy ciamkały swe ofiary ohydnie klejowatymi trąbami; jakkolwiek pociski kumulatywne i granaty termitowe dały w końcu radę najgrubszym pancerzom chitynowym, choć wróg padał gęsto, choć olbrzymie były trofea — padłe żuki przerabiało się na wanny, z błonkoskrzydłych wytwarzać można było szybowce — przecież nie udało się go wybić ze szczętem i w nadzwyczajnym pośpiechu, dzięki zmasowaniu środków technicznych, nakryto miasta owadoszczelnymi kopułami ze szkliwa. Jak piszą kronikarze, tym sposobem miniatera otwarta przeszła w zamkniętą. Zresztą karaluchy dalej prowadziły podjazdową wojnę z Siemianami; teraz jednak policja zastąpiła wojsko, a główną rolę obronną przejęły automatyczne pułapki, zwłaszcza roboty wyposażone w broń laserową. Do końca stulecia przetrwały jeszcze nieliczne osady pod gołym niebem, a i to tylko dzięki artylerii przeciwkomarowej i pociskom z głowicami samonawodzącymi na odgłos brzęczenia. Podejmowano próby domestykacji niektórych owadów (ujeżdżano osy), nie dały jednak spodziewanego rezultatu, jedynie stonogi pełniły przez jakiś czas rolę kucyków w przedszkolach. Nie warto także rozwodzić się nad ubocznymi korzyściami powszechnej minimalizacji, do jakich należały na przykład polowania na specjalnie hodowane, gigantyczne myszy, dochodzące pięćdziesięciu gramów wagi; trudno też dzielić entuzjazm propagatorów nowego sportu wspinaczkowego, jakim stał się drzewizm. Zdobywanie szczytów drzew poza kopułami miejskimi przyciągało niewielu śmiałków, śmiertelnym ryzykiem groziła bowiem nie tylko niebosiężność byle brzozy, ale też każdy majowy deszczyk, który mógł zmieść wspinaczy z gałęzi kroplami wielkości głowy ludzkiej. Zresztą nawet gdyby udało się wybić wszystkie insekty Siemi, co było ambicją sztabów generalnych, nie odmieniłoby to faktycznego stanu, na który większość zamykała oczy — że Siemianie w obecnej postaci nie są zdolni do życia na otwartej przestrzeni, bo byle zefirek zwalał ich z nóg, deszczyk topił, ptaszek mógł zadziobać na miejscu. Zarazem jęły powracać z dawien dawna znane, groźne objawy przeludnienia: wszędzie znów powstał tłok i rozpacz wtargnęła do serc. Oczywiście nawet mowy być nie mogło

0 regulacji urodzin, skoro bowiem dla ocalenia podstawowej swobody złożono tyle i tak ciężkich ofiar, byłby ów krok haniebnym przyznaniem się do całkowitej klęski, więc choćby tylko ze względów prestiżowych uznawano każde inne wyjście za lepsze. Odkryła je lizancka Akademia Sztuk

1 Nauk — w postaci projektu federacyjnego. Manifest opracowany przez Akademię ogłosiły agencje prasowe całej Siemi. Projekt przewidywał taką przemianę dziedziczności, dzięki której wszystkie dzieci następnego pokolenia będą się mogły połączyć w gigantyczną, harmonijną całość, idealnie podobną do praczłeka — tego olbrzyma, podług współczesnych kryteriów, którego legendarne, nieomal dwustu — centymetrowe rozmiary wprost trudno sobie wyobrazić. Idąc na ten krok, stracimy niewiele, głosił manifest, nic właściwie — czyż bowiem nie staliśmy się już więźniami własnych miast? Nie możemy wszak stawić czoła wietrzykowi ani muszce! Żyjemy beznadziejnie i trwale odcięci od przyrody, którą musimy sobie zastępować meszkiem i trawką sztucznych ogrodów, odczuwając podziw pełen grozy na widok byle kretowiska — jako że nie leży już w możliwości naszych zmysłów ogarnięcie jednym spojrzeniem tak zwanych gór, o których możemy jedynie czytać w starożytnych księgach, odziedziczonych po naszych dziadach gigantach. Otóż projekt federacyjny wskrzesi taką właśnie monumetalną postać, a przy tym z połączenia ośmiu bilionów Siemian powstanie nie prosty praczłek, lecz historycznie pierwszy twór, mianowicie stany zjednoczone tkanek na dwóch nogach, prawdziwy miastodont, państwo — chód, przed którym otworzy się cały przestwór planety. Nie będzie się czuł samotny w jej bezmiarze, gdyż nie wkroczy w puszcze sam, lecz jako wielomiliardowe społeczeństwo. Myśl, rzucona przez akademików lizanckich, zapaliła wszystkie serca i umysły, toteż przyjęto ją we wszechsiemskim plebiscycie. Wszelako dzieje powszechne to nie idylla; doszło do niespodziewanych tarć, a potem do ostatniej już wojny światowej, która wybuchła od tego, że każdy kościół pragnął mieć w przyszłym państwochodzie osobną instytucję i głos, a tym samym własną jamę ustną, utworzoną z kongregacji wiernych i hierarchii duchownej; było to jednak niemożliwe, boż od tylu jam powstałby zementalizowany dziurawiec jamisty. Krnąbrne duchowieństwo na takie dictum przeszło do roboty wywrotowej. Pojawiły się paszkwile, nazywające projektowany państwochód — monstrualnym więzieniem na nogach, zniewolantem, chodzącymi galerami, zdanymi na łaskę i niełaskę elity mózgowej, która będzie się literalnie żywić krwią milionów obywateli. Rozpowszechniano kłamliwie insynuacje, jakoby wszystkie placówki w ośrodkach doznawania rozkoszy były już po cichu rozdzielone między projektantów i ich mocodawców. Ta robota wichrzycielska nie odniosłaby skutku, tym bardziej że botanikom udało się wyhodować odmiany kwiatów, których substancje zapachowe miały własności uzacniające, i rzucone na rynek kwiecie to niczym oliwa, lana na bałwany, koiło wzburzone umysły — niestety, doszło do ujawnienia tajnych akt projektu. Były to protokoły posiedzeń, na których miarodajni eksperci uznali, że nie wszyscy Siemianie jednakowo nadają się do piastowania odpowiedzialnych stanowisk w państwochodzie. Pewne prowincje, zwłaszcza dolno — tylne, przewidziano na osiedleńczy teren dla niedorozwiniętych, natomiast centralny aparat nerwowy miał się rekrutować z zamożnych obywateli Lizancjum, jako doświadczonych we wielkich transakcjach, więc tym samym predestynowanych do pracy umysłowej.

Wypisawszy na swych sztandarach hasła antypaństwo — chodowe, wołając, że lepiej zginąć niż iść na wcielenie w głąb łydy czy brzucha wieloraba, by styrać się tam po ciemku do kresu sił, ruszyli rebelianci w bój. Głos stronnictwa „trzeciej drogi” nie został w nastałym chaosie dosłyszany. Byli to tak zwani ewentualiści. Domagali się przemiany genitaliów w ewentualia, niezdolne normalnie do płodzenia, a zdobywające tę umiejętność jedynie, gdy naczelny dyspozytor płciowy wyłączy impotencjator na pulcie centralnej spółkownicy globu — w razie ewentualnej potrzeby. Strata była niewielka, jako że projekt i tak by się nie przyjął.

Wojna, a właściwie szereg lokalnych, lecz gwałtownych utarczek, trwała krótko. Mając na oku dobro powszechne i poczuwając się do odpowiedzialności za przyszły los Siemi, państwochodyści użyli przeciw irredencie zmasowanych gazów uszlachetniających. Główna kwatera powstańcza została wzięta bez przelewu krwi dzięki zasypaniu z powietrza naręczami róż i fiołków o wiadomym działaniu — widok jej bombardowania miał być podług naocznych świadków po prostu cudny. Gdy już wszczęto przygotowania do fuzji, rozgorzał nowy konflikt, tym razem w środowisku samych genżynierów. Rzucono mianowicie wniosek przewidujący reorganizacje biur projektowych od podstaw. Miały powstać dwa ich oddzielne zespoły. Jeden stanowiłaby Administracja Aglomeracji Męskiej (kryptonim ADAM), drugi zaś — Erotycznie Wyspecjalizowani Autorzy (kryptonim EWA). Co się tyczy surowca, to biura podzieliłyby się ludnością Siemi po połowie. Żadne inne wyjście — głosił wniosek — nie ustrzeże państwochodu przed popadnięciem w brzydki nałóg, uwłaczający sztandarom. Gdy natomiast ADAM zawrze z EWA pakt nieagresji i przyjaźni, po czym oba mocarstwa będą pogłębiały współpracę na bazie wzajemnej równowagi i niewtrącania się w intymne sprawy drugiego, dojdzie z czasem do kontaktów bezpośrednich, których ożywczy wpływ, nadzwyczaj korzystny dla obu wysokich stron, wniknie we wszystkie ich zakątki. Dzięki temu szarzy obywatele, w toku codziennych zajęć handlowych, policyjnych i administracyjnych, będą partycypować w tych wysoce atrakcyjnych stosunkach, dzięki harmonijnej współpracy właściwych organów mocarstwowych. Plan ów niezwłocznie zaatakowały kościoły, widząc w nim niebezpieczeństwo, jakkolwiek pośrednie, dla celibatu kapłańskiego, jeśli już nie wspomnieć o tym, że nie będzie żadnego duchownego, który mógłby zalegalizować ów związek. „Żadne pakty, porozumienia ministerstw i innych organów nie mają nic do rzeczy — głosiło oświadczenie rady kościołów — gdyż w świetle prawa kanonicznego ratyfikacja umów międzypaństwowych nie jest sakramentem małżeńskim, toteż we wniosku chodzi o stręczenie państw do rozpusty, czemu się kategorycznie przeciwstawiamy”. Nie ten wszakże głos przeważył szalę, lecz inna refleksja. Idąc na powtórkę Genesis, zaczęłoby się wszystko jeszcze raz od Adama i Ewy, po czym najwyżej za parę tysięcy lat znów przyszłoby do potwornego ścisku, wywołanego przeludnieniem Siemi — tym razem masą państwochodów. Po następnym cyklu dziejowym wypadnie tedy dokonać kolejnej fuzji, co pachnie już obłędem cywilizacyjnym, boż w tej perspektywie każdy państwochód przyszłej epoki sam składałby się z komórek — państw. Od takich widoków zadrżeli sami wnioskodawcy i wycofali wniosek.

Na marginesie sporu o płeć przyszłego państwa wysunął pewien myśliciel osobliwą hipotezę kosmogoniczną. Wywołana przeludnieniem produkcja państwochodów z obywateli — twierdził — i to właśnie podług projektów dwu — płciowych, jest niechybnie stałą kosmiczną. Wskazuje na to sama istota Wszechświata, zbudowanego z cząstek dodatnich i ujemnych, z materii, której odpowiada antymateria, i tak dalej. Mocarstwa powstają więc jako samce i samice, rozmnażają się, a potomstwo ich tworzy następne federacje państwowe. Proces ów trwa nieustannie, ogarniając stopniowo całe Universum, tak iż na pytanie, z czego właściwie składa się materia — wypada odrzec: z czystego substratu państwowości skomprymowanej wielowiekową mikrominiaturyzacją państw tkwiących w państwach. Jakkolwiek, malejąc, zatracają one swe dawne cechy, można rozpoznać ich płeć, jak się powiedziało wyżej, a co do dalszego uszczegółowienia rzeczy, winni się nim zająć fizycy. Może warto dodać, że ów myśliciel był znakomitym prawnikiem i jurystą cywilistą. Koncepcja jego nie jest aż tak dziwaczna, jak się wydaje. Mówiąc, że atomy składają się z państw, a państwa z atomów, chciał pewno rzec, iż materia, istniejąc zarówno de iure, jak de facto, jest w pełni legalna, że stanowi zarówno terminus a quo, jak i ad quem, czyli ona i prawo to właściwie jedno i to samo, a zatem pytanie, co było pierwej, prawo czy świat, jest bezprzedmiotowe, o ile rozumiecie, o co nam idzie. Była to zresztą dywagacja, a wspomnieliśmy o tej hipotezie, bo stanowiła ostatni wykwit nie skonfederowanej myśli siemiańskiej.

Stanęło, jak wiecie, na jednym organizmie państwowym i po zamknięciu prac ustawodawczych rozpoczęły się w fazie następnej roboty ciałodawcze. O przydziałach do tkanek decydowały losowania, boż każdy by się pchał do organów szczególnie atrakcyjnych, puszczając w ruch wszelkie możliwe chody i protekcje. Co jakiś czas wybuchały afery korupcyjne. Wykrycie jednej z większych, podniebiennej, pociągnęło za sobą przymusowe zesłania winnych w okolicę podpacierzową, gdzie brakowało chętnych osiedlenia i mnóstwo etatów wakowało. Ciągłe zamieszki utrudniały postęp prac państwotwórczych — ten ciągnął do ducha, ten do brzucha, i gdyby się pofolgowało sobkostwu, zamiast zdolnego do życia państwochodu powstałaby olbrzymia głowa z gębą od ucha do ucha na pękatym kałdunie. Wreszcie jednak przyszło do uroczystej chwili przecięcia wstęgi opasującej nasze mocarstwo. Przecięliśmy ją sobie sami, boż nikogo poza nami nie było już na Siemi, i podnieśliśmy się z okalających rusztowań na całą wysokość, w kształcie, w jakim nas tu widzicie. Nie mogąc oprowadzić was jako drogich gości po całym państwie, uczynimy to pokrótce chociaż słowem.

W tym oto gmachu obrotowym, zamkniętym romańską kopułą, mieści się nasz Parlament o dwu sąsiadujących z sobą izbach, prawej i lewej, podłączonych do organów wykonawczych administracją dość nerwową. W górnych prowincjach korpuśnych mają siedzibę Ministerstwo Wymiany Gazowej z Zagranicą oraz Główny Zarząd Irygacji, skomasowany ze względu na obowiązującą oszczędność lokalową z Centralą Miłości Bliźniego. W środku państwa mieszczą się liczne Zjednoczenia Przemysłowe, na przykład cukrownicze, żywnościowe, chemii syntez i tak dalej. Sześciuset miliardami etatów krążą bezustannie patrole policyjne po wszystkich rubieżach i uchyłkach państwowości, nie znając snu ni odpoczynku. Nieźle to brzmi, nieprawdaż? Nie będziemy jednak ukrywali przed wami, że nie wszystko piękne w państwie siemskim. Największa nasza osobliwość, a zarazem kłopot w tym, że każdy obywatel obdarzony jest świadomością, i w tym oto małym palcu więcej mamy rozumu, niż go tkwi w niejednej szkole wyższej. Niestety, rozum ten nie może cały dojść naraz do głosu, toteż jedynie wokalne grupy dyplomatyczne, akredytowane w jamie ustnej, ślą wam pod dyrekcją parlamentarnej komisji do spraw mowy niniejsze wyrazy serdeczności i zamykają sprawozdanie z naszych dziejów braterskich pozdrowieniem w imieniu obywatelskich rzesz, zajętych codziennym trudem na niwie organicznej. Gdybyście zapytali, czemu upadł duch w państwochodzie, jak to się mogło stać, że najwyższe władze zleciły spółkom doręczycielskim sięgnąć po kielich cykuty, odpowiemy szczerze: z przyczyn tak zewnętrznych, jak wewnętrznych, gdyż te i tamte stały się nie do zniesienia. Czy wiecie, na co nam przyszło po piętnastu tysiącach lat chlubnego budownictwa cywilizacyjnego? Dysponując tą jedną parą rąk, cóż z tego, że obsadzonych miliardami obywateli, zostaliśmy zmuszeni do koczowania pod gołym niebem i żywienia się korzonkami, nękani przez triumfujące komary, aż podaliśmy im niesławnie tył, by oprzeć się dopiero w oślizłej jaskini, być może tej samej, którą przed eonami opuścił przodek nasz — troglodyta. Wszystko to, gdyż jego projektantom wydawał się państwochód takim monumentalnym ogromem, nieskończenie wręcz potężnym, że przygotowali dlań tylko garść narzędzi i rajtuzy, zresztą, jak okazała przymiarka, ciasne wskutek błędu planowania, sądzili bowiem, że taki wielolud sam się z największą łatwością urządzi na planecie. Czy zresztą nie oddali nam w dziedzictwo całej siemiańskiej gospodarki? Ależ tak, cóż nam jednak z miast, w których ulice nawet pięty nie wetkniemy, albo z robotów mniejszych niż opiłki? W końcu, zaciąwszy zęby, dalibyśmy sobie radę z zewnętrznymi trudnościami, gdyby nie fatalny stan wewnętrzny państwa. Nikt, ale to nikt nie jest w nim rad posterunkowi, na którym go postawiono! Brać, dekować się, kwękać, żądać niemożliwości — oto ich dewiza! Jak ma parlament rozstrzygać nie cierpiące zwłoki sprawy publiczne, jeśli kolana domagają się własnych oczu, dolne półkule grożą unieruchomieniem środków transportu, bo jakoby jest im zimno i twardo, a czy wiecie, co oznacza katar państwowy? Umielibyśmy się wszakże przeciwstawić nieodpowiedzialnym żądaniom i stłumić szalone apetyty, gdyby nie wywrotowcy, skryci w izbach parlamentu, frońdyści, podkopujący naszą świadomość państwowych spraw. Czy możecie sobie wystawić, czego się domaga ta nielegalna opozycja w dzień, a zwłaszcza w nocy? Objęcia w posiadanie ościennego państwa płci odmiennej — wtargnięcia w jego rubieże bez wszelkiej wymiany not, gwałtem! Ta okoliczność, że nie ma go i być nie może, ani o włos nie miarkuje zajadłych konspiratorów! Widząc, jak na nic wszelkie układanie się z nimi i perswazja, jak nam korumpują rząd wizjami zmysły mroczącej okupacji, jak prą do tego, by choć urojonym nierządem stał nasz państwochód na obu nogach, kiedy realnym nie może, rozpoznaliśmy w tych głosach duch przeklętego suwerena rui, markiza żądz, podkopującego od wieków nasze osnowy, a skoro ów tyran, mimo wszelkich wysiłków naszych i własnych niestyran, nadal chce nami zawładnąć, teraz już pchając się do władz naczelnych, postanowiliśmy z nim i z sobą skończyć. Po długotrwałej debacie wewnętrznej udaliśmy się tedy na pustynny płaskowyż, napełniliśmy sokiem jagód szaleju znalezioną pod krzakiem pustą cysternę mikrosiemiańską i przyłożyliśmy ją do ust, głusi na wrzask wewnętrznego rajfura, że jakoby z daremnej chuci, a nie z racji czystego stanu jest nasze państwobójstwo! Cysterna cykuty zadrżała wprawdzie w naszym ręku, przysięgamy jednak, że wychylilibyśmy ją do dna, gdyby nie mrożący wicher z wysokości, co runął nagle, uderzył i państwo nasze zapadło w lodowy sen, aby tu dopiero, w waszym życzliwym kręgu, rozewrzeć oczy…

Загрузка...