BAJKA O TRZECH MASZYNACH OPOWIADAJĄCYCH KRÓLA GENIALONA

Pewnego razu zjawił się u Trurla obcy, po którym, ledwo wysiadł z lektyki fotonowej, od razu widać było, że jest personą niezwykłą i z dalekich stron, tam bowiem, gdzie wszyscy mają ręce, on miał jeno wonny zefirek, gdzie innym wystają nogi, jemu tylko grało cudnie światłem tęczującym, a nawet zamiast głowy miał kosztowny kapelusz; przemawiał zasię ze środka, gdyż cały przedstawiał idealnie wytoczoną kulę o ujmującej powierzchowności, przepasaną bogatym sznurem plazmatycznym. Przywitawszy się z Trurlem, wyjawił, iż jest go dwóch, a mianowicie półkula górna i dolna; pierwsza zwie się Synchronizym, druga zaś Synchrofazym. Zachwycił się tak świetnym rozwiązaniem konstrukcyjnym istoty rozumnej Trurl i wyznał, że jeszcze mu nie zdarzyło się oglądać osoby równie starannie wykończonej, o podobnie precyzyjnych manierach i tak brylantowym blasku. Przybysz pochwalił z kolei budowę Trurla i po tej wymianie grzeczności zdradził, co go sprowadza; jako przyjaciel i wierny sługa znakomitego króla Genialona przybył do Trurla, aby zamówić u niego trzy maszyny do opowiadania.

— Król i pan mój — powiedział — od dawna już nie króluje i nie panuje, albowiem do tak podwójnej rezygnacji przywiodła go mądrość, wynikła z dogłębnego rozeznania spraw światowych. Opuściwszy tedy swoje królestwo, zamieszkał w jaskini, przewiewnej i suchej, by oddawać się rozmyślaniom. Wszelako bywa, iż nachodzi go smutek lub odraza do samego siebie i wówczas nic nie może go ukoić o prócz niezwykłych całkiem opowieści. Jednakże ci, co pozostali mu wierni i nie odstąpili go, gdy zeszedł z tronu, już dawno opowiedzieli mu wszystko, co sami znali. Tak więc, nie widząc innej rady, pragnęlibyśmy, abyś nam, konstruktorze, dopomógł w rozpraszaniu trosk królewskich tymi maszynami, jakie zmyślnie zbudujesz.

— To mogę zrobić — rzekł Trurl. — Ale czemu chcecie aż trzech maszyn?

— Życzylibyśmy sobie — rzekł, z lekka tocząc się to w jedną, to w drugą stronę Synchrofazy — aby pierwsza opowiadała historie zawiłe, lecz pogodne, druga chytre i dowcipne, trzecia zaś otchłanne i poruszające.

— Aby pierwsza służyła bystrości, druga rozrywce, a trzecia nauce? — podjął Trurl. — Rozumiem. Czy teraz, czy też potem będziemy mówili o zapłacie?

— Gdy zbudujesz maszyny, potrzesz ten oto pierścień — przybysz na to — a wówczas pojawi się przed tobą ta lektyka; wsiądziesz w nią razem z maszynami i natychmiast zaniesie cię do jaskini króla Genialona, a tam już wszystkie swoje życzenia przedstawisz, które on w miarę możności na pewno spełni.

To mówiąc, skłonił się, podał Trurlowi pierścień, błysnął oślepiająco i zatoczył się do lektyki; za czym owionęła ją chmura jasności, błysnęło bez głosu i Trurl został sam przed domem z pierścieniem w ręku, nie bardzo z tego, co się stało, zadowolony.

— „W miarę możności” — mruczał, wchodząc do pracowni. — Och, jak ja tego nie lubię! Wiadomo dobrze, jak to jest: ledwo przychodzi do wyrównania rachunków, grzeczności i inne certolenia się a rewerencje ustają, i nie ma się nic, oprócz kłopotów, które nieraz na guzach się kończą…

Wtem pierścień lśniący w jego ręku drgnął i zauważył:

— „W miarę możności” stąd się bierze, iż król Genialon, wyzbywszy się królestwa, niewiele posiada; wszelako zwrócił się do ciebie, konstruktorze, jako mędrzec do mędrca; i o tyle się nie omylił, że, jak widzę, słowa wypowiadane przez pierścień wcale cię nie dziwią; nie dziw się zatem i ubóstwu królewskiemu, gdyż otrzymasz sowitą zapłatę, jakkolwiek, być może, nie w złocie. Ale nie wszystkie głody można złotem zaspokoić.

— Co mi tu będziesz opowiadał, mój pierścieniu — Trurl na to. — Mędrzec, mędrca, mędrcem, a elektryczność, jony, atomy, inne precjoza, używane do budowania maszyn, kosztują jak wszyscy diabli. Lubię układy jasne, podpisane, z paragrafami i pieczątkami; nie jestem pazerny na byle grosz, ale lubię złoto, zwłaszcza w znacznych ilościach, i śmiem się do tego przyznać! Jego blask, jego żółty połysk, jego luby ciężar sprawiają, iż kiedy sobie wysypię jeden — drugi worek dukatów na podłogę i w milutkim ich po — brzęku na nich się potarzam, zaraz mi jaśniej się robi w duszy, jakby ktoś w nią słonko wniósł i zapalił. Tak, lubię złoto, do kroćset! — zawołał, gdyż własne słowa nieco go podekscytowały.

— Ale po cóż ci złoto niesione przez innych? Czy nie możesz sam sobie sporządzić dowolnej jego ilości? — spytał pierścień, łyskając ze zdziwienia.

— Nie wiem, jaki tam mądry jest król Genialon — odrzecze Trurl na to — ale ty jesteś, jak widzę, zupełnie niewykształconym pierścieniem! Co, ja miałbym sobie robić sam złoto? Słyszał to ktoś! Czy szewc żyje z tego, że sobie buty kroi, czy kucharz sobie gotuje, żołnierz sobie wojuje? A poza tym koszty własne, czyś nigdy o nich nie słyszał? Zresztą, jeśli chcesz wiedzieć, oprócz złota lubię narzekanie. Tak więc nie mów już nic do mnie, bo muszę brać się do roboty.

Odłożył pierścień do starej blaszanki, a sam wziął się przy warsztacie do dzieła. Zbudował trzy maszyny w trzy dni, z domu nie wychodząc, po czym zastanowił się, jakie by przydać im kształty zewnętrzne, albowiem odznaczał się zamiłowaniem do prostoty i funkcjonalności. Przypaso — wywał im rozmaite rodzaje pokryw po kolei, a że pierścień wciąż wtrącał z blaszanki swoje trzy grosze, Trurl nakrył ją, by mu nie przeszkadzał niewczesnymi uwagami.

Na koniec pomalował maszyny — pierwszą na biało, drugą kolorem lazurowym, a trzecią czarnym, po czym potarł pierścień, załadował do lektyki, która się zaraz pojawiła, wszystkie maszyny, usiadł w niej sam i czekał, co będzie dalej. Jakoż świsnęło, syknęło i podniósł się pył, a kiedy opadł, Trurl, wyjrzawszy przez okno lektyki, zobaczył się w przestronnej, białym piaseczkiem wysypanej jaskini; ujrzał najpierw kilka ław drewnianych, które uginały się pod foliałami i księgami, potem zaś szereg kuł bardzo wspaniale świecących. W jednej poznał cudzoziemca, który zamawiał u niego maszyny; w środkowej zaś, większej, i z lekka już od starości porysowanej, domyślił się króla, oddał mu więc pokłon i wysiadł. Król powitał go życzliwie i rzekł:

— Dwa są rodzaje mądrości: jedna umożliwia działanie, druga zaś od takowego powstrzymuje. Czy nie sądzisz, znakomity Trurlu, że ta druga jest większa? Albowiem tylko niezmiernie dalekosiężna myśl może przewidzieć skutki podjętych czynów nadzwyczaj odległe, takie, które problematycznym czynią ów czyn, jaki je spowodował. A przeto doskonałość jawić się może w zaniechaniu działań — i tym się mądrość różni od rozumu, że do takich rozróżnień jest zdolna…

— Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości — odrzekł Trurl — słowa Jej można wykładać dwojako. Albo chodzi o delikatne napomknienie, mające pomniejszyć ów trud mój, ów czyn, jaki powołał do istnienia trzy zamówione maszyny, które leżą tam, w lektyce. Taka interpretacja byłaby mi niemiła, ponieważ świadczyłaby o kryjącej się za tym, co usłyszałem, niechęci płatniczej. Albo też chodzi tylko o doktrynę niedziałania, która to ma do siebie, iż jest wewnętrznie sprzeczna. Aby móc nie działać, trzeba pierwej móc działać, bo ten, kto się powstrzymuje od wywrócenia góry dla braku środków po temu, a głosi, iż zaniechał czynności, bo to mu mądrość dyktuje, ośmiesza się tylko tanim pozorem filozofowania. Niedziałanie jest pewne i tylko tyle można o nim dobrego powiedzieć. Działanie jest niepewne i w tym jego piękno; wszelako, co się tyczy dalszych konsekwencji problemu, to, jeśli taka będzie wola Waszej Królewskiej Mości, mogę zbudować odpowiednią maszynę do dyskutowania.

— Sprawy płatnicze pozostawiamy na sam koniec tej miłej okoliczności, jaka cię do nas przywiodła — rzekł król, nieznacznie zataczając się od skrywanej wesołości, w jaką wprawiła go przemowa Trurla. — Teraz atoli racz, konstruktorze, być moim gościem. Zechciej przeto usiąść za tym skromnym stołem, na ławie, pośród wiernych moich przyjaciół, i opowiedz mi, jeśli łaska, o swoich czynach albo i o takowych zaniechaniu.

— Za pozwoleniem, królu i panie — odrzekł Trurl. — Obawiam się, że nie jestem dostatecznie wymowny; wszelako zastąpią mnie doskonale te trzy maszyny, które przywiozłem ze sobą, co o tyle byłoby wskazane, iż się je przy okazji wypróbuje.

— Niech i tak będzie — zgodził się król.

Za czym wszyscy siedli w pozach wyrażających ciekawość i nadzieję niezwykłości, Trurl zaś wydobył z lektyki kadłub, biało polakierowany, nacisnął guziczek i spoczął po prawicy Genialona. Wówczas pierwsza maszyna powiedziała:

— Jeśli nie znacie historii o Wielowcach, ich królu Man — drylionie, jego Doradcy Doskonałym oraz Trurlu konstruktorze, który Doradcę najpierw stworzył, a potem zniweczył, posłuchajcie!

Państwo Wielowców słynie ze swych obywateli, którzy się tym odznaczają, że jest ich wielu. Pewnego razu konstruktor Trurl, przebywając w okolicach szafranowych gwiazdozbioru Deliry, zboczywszy nieco z drogi, ujrzał planetę, która zdawała się cała poruszać; zniżywszy się, pojął, iż to od tłumów, jakie ją pokrywały, i wylądował, nie bez trudu odnalazłszy kilka metrów kwadratowych względnie wolnego gruntu. Natychmiast tubylcy przybiegli i otoczyli go, podkreślając, jak wielu ich jest; ponieważ jednak wołali to wszyscy razem a nieskładnie, przez dłuższy czas nie mógł zrozumieć, o co im chodzi. A gdy pojął, zapytał:

— Naprawdę tak was wielu?

— Naprawdę!! — wrzasnęli z niesłychaną dumą. — Jesteśmy nieprzeliczalni.

Inni zaś:

— Jest nas jak maku!

— Jak gwiazd na niebie!

— Jak piasku! Jak atomów!!

— Powiedzmy — odparł Trurl. — I cóż z tego, że was tak wielu? Czy liczycie się bezustannie i sprawia to wam przyjemność?

— Niewykształcony cudzoziemcze — oni na to — wiedz, że gdy tupniemy nogą, trzęsą się góry, gdy chuchniemy, robi się z tego wicher, co drzewa obala, a kiedy usiądziemy pospołu, nikt nie może ruszyć ręką ani nogą!!

— A po co góry mają się trząść, straszny wiatr przewracać drzewa, a nikt nie ma ruszać ręką ani nogą? — spytał Trurl. — Czy nie jest lepiej, kiedy góry stoją spokojnie, wiatr nie wieje i każdy rusza się, jak chce?

Wówczas oni bardzo oburzyli się tym lekceważeniem, jakie okazał ich potężnej liczbie i liczebnej potędze; więc tupnęli, chuchnęli i siedli, aby udowodnić mu, jak jest ich wielu i co z tego wynika. Za czym trzęsienie ziemi przewróciło połowę drzew, rozgniatając stojących pod nimi, wiatr od chuchnięcia obalił ich resztę, miażdżąc nowych siedemset tysięcy luda, a pozostali przy życiu nie mogli ruszyć ręką ani nogą.

— Wielkie nieba! — zawołał Trurl, który tkwił wśród siedzących jak cegła w ścianie. — Co za nieszczęście!

Jak się zaraz okazało, słowami tymi jeszcze bardziej ich obraził.

— Dziki cudzoziemcze! — wołali. — Czymże może być utrata paruset tysięcy dla Wielowców, których nikt nie może przeliczyć! Tego, co niedostrzegalne, w ogóle nie da się nazwać utratą; pokazaliśmy ci tylko, jacy jesteśmy potężni krokiem, tchnieniem i siadaniem, a cóż dopiero, gdybyśmy wzięli się do większych czynów!

— Istotnie — rzekł Trurl — nie myślcie, aby sposób waszego myślenia był dla mnie niepojęty. Wiadomo, że to, co wielkie i liczne, budzi wcale powszechny szacunek. Tak na przykład zjełczały gaz, krążący ospale po dnie starej beczki, nie budzi niczyjego szacunku, dość jednak, aby go starczyło na Mgławicę Galaktyczną, od razu wszyscy wpadają w podziw i zdumienie. A przecież to jest taki sam zjełczały i najzupełniej zwyczajny gaz, tyle że go bardzo wiele.

— To, co mówisz, nie podoba się nam! — zawołali. — Niechętnie słuchamy o tym jakimś zjełczałym gazie!

Trurl rozejrzał się za policją, ale tłok był taki, iż nie mogła się dopchać.

— Drodzy Wielowcy — rzekł — pozwólcie, abym oddalił się z waszego kraju, gdyż nie podzielam wiary waszej we wspaniałość liczebności, jeśli za liczbą nic oprócz liczby nie stoi.

Oni zaś, spojrzawszy na siebie, prztyknęli się palcem o palec, co spowodowało tak potężne poruszenie, że siła wypadkowa cisnęła Trurlem w atmosferę i, koziołkując, leciał długo, aż spadł prosto na nogi i ujrzał się w ogrodzie pałacu królewskiego. Właśnie zbliżał się do niego Mandrylion Największy, władca Wielowców; obserwował on już od niejakiej chwili lot i upadek Trurla, a teraz rzekł:

— Cudzoziemcze, jak słyszę, nie okazałeś należytej czci memu ludowi nieprzeliczalnemu. Kładę to na karb twej ciemności mózgowej. Nie pojmując jednak rzeczy wyższych, okazujesz podobno niejaką zręczność w niższych, co się dobrze składa, ponieważ potrzebuję Doradcy Doskonałego, a ty mi go zbudujesz!

— A co ma umieć ów Doradca i co dostanę, jeśli go zbuduję? — spytał Trurl, otrzepując się z kurzu i błota.

— Ma umieć wszystko, to jest: odpowiadać na każde pytanie, rozwiązać każdy problem, doradzić najkorzystniej, jednym słowem: przedstawiać mądrość najwyższą na moje usługi. Jeśli go sporządzisz, dam ci sto lub dwieście tysięcy moich poddanych; o jeden lub drugi tysiąc nad to nie będę się spierał.

Wydaje mi się, że nadmierna liczebność istot rozumnych jest wielce niebezpieczna, upodabnia je bowiem do piasku; i łatwiej temu królowi rozstać się z rojem swoich poddanych aniżeli mnie ze starym chodakiem! — pomyślał Trurl.

A głośno rzekł:

— Panie, dom mój jest mały i nie wiedziałbym, co uczynić z setkami tysięcy niewolników.

— Mój prosty cudzoziemcze, mam specjalistów, którzy ci to wyjaśnią; z rojowiska niewolników ma się niezliczone korzyści. Można ich odziać w szaty różnych barw, aby się układali na wielkim placu w kształt mozaiki lub tworzyli żywe napisy pouczające na każdą okoliczność; można ich związać w pęczki i podrzucać, można uczynić z pięciu tysięcy głowicę młota, a z trzech tysięcy jego rękojeść dla rozbicia jakiegoś głazu albo zwalenia lasu; można z nich pleść powrozy, robić sztuczne pnącza lub wisiory; ci zaś, co zwisają nad otchłanią jako ostatni, zabawnymi ruchami ciał, ich skręcaniem się i piskami sprawiają sercu uciechę, a oku przyjemność. Ustaw sobie raz dziesieć tysięcy młodych niewolnic na jednej nodze i każ im prawymi rękami czynić ósemki, lewymi zaś strzelać z palców — a niełatwo ci przyjdzie rozstać się z tym widowiskiem, mówię to z doświadczenia!

— Panie! — odparł Trurl. — Lasy i głazy pokonuję maszynami, co się zaś tyczy napisów i mozaik, to nie leży w moim zwyczaju wyrabianie ich z istot, które może wolałyby zajmować się czymś innym.

— Zuchwały cudzoziemcze — rzekł król — czego więc żądasz za Doradcę?

— Stu worów złota, królu!

Mandrylionowi żal było rozstawać się ze złotem, lecz przyszła mu do głowy nader chytra myśl, którą zataił, a głośno rzekł:

— Niech się stanie, jak powiedziałeś.

— Postaram się zadowolić Waszą Królewską Mość — odrzekł Trurl i poszedł do zamkowej baszty, którą przeznaczył mu Mandrylion na pracownię. Wnet dało się stamtąd słyszeć, że dmie w miechy, wali młotem i zgrzyta pilnikiem. Król posłał szpiegów, aby przyjrzeli się dziełu, ci zaś wrócili mocno zadziwieni, Trurl bowiem nie Doradcę budował, lecz wiele rozmaitych maszyn kowalskich, ślusarskich i elektrykarskich; następnie usiadł i na długiej taśmie papieru, gwoździem czyniąc w niej otworki, sporządził dokładny program Doradcy i poszedł na przechadzkę, maszyny zaś tłukły się w baszcie do późnej nocy, rano zaś Doradca był już gotów. Koło południa wprowadził Trurl do sali pałacowej ogromną pałubę na dwu nogach, z jedną tylko, malutką ręką, i oświadczył królowi, że to jest właśnie Doradca Doskonały.

— Zobaczę, czy coś wart — rzekł Mandrylion i kazał posypać marmurową podłogę szafranem i cynamonem, Doradca bowiem wydzielał silnie woń rozgrzanego żelaza, a nawet miejscami świecił się trochę, dopiero co wyjęty z pieca. — Możesz sobie iść — dodał król — wieczorem wrócisz i wtedy się policzymy, kto komu winien i ile.

Trurl wyszedł, myśląc, że ostatnie słowa Mandryliona nie zapowiadały nadmiernej hojności, a kto wie, czy nie taił się w nich jakiś podstęp, i bardzo był rad, że wszechstronność Doradcy obwarował jednym malutkim, lecz istotnym zastrzeżeniem, jakie umieścił był w programie, a mianowicie, ażeby ów, cokolwiek by miał czynić, nie przyprawił twórcy swego o zgubę.

Zostawszy sam na sam z Doradcą, król rzekł:

— Kim jesteś i co umiesz?

— Jestem Doskonałym Doradcą królewskim — odparł ów głosem głuchym, jakby dobiegającym z pustej beczki — a umiem dawać rady najdoskonalsze z możliwych.

— Dobrze — rzekł król. — A komu winieneś posłuch i wierność, mnie czy temu, kto cię zbudował?

— Wierność i posłuch winien jestem tylko Waszej Królewskiej Mości — zabuczał Doradca.

— Dobrze — mruknął król. — Na początek… to jest… tego… słuchaj… nie chce, aby pierwsze moje do ciebie zwrócone żądanie stworzyło wrażenie, jakobym był skąpy… wolałbym wszakże, w pewnym stopniu, wyłącznie dla zasady, uważasz…?

— Wasza Królewska Mość jeszcze nie raczyła powiedzieć, czego pragnie — odparł Doradca, wysunął z boku mniejszą, trzecią nogę i podparł się nią, bo stracił chwilowo równowagę.

— Doskonały Doradca powinien czytać myśli swego pana! — warknął gniewnie Mandrylion.

— Zapewne, ale tylko na wyraźne żądanie, by nie dopuścić się niedyskrecji — odparł Doradca, otworzył sobie klapkę na brzuchu i przekręcił mały kluczyk z napisem „Telepatron”. Potem rozjaśnił się i rzekł:

— Wasza Królewska Mość życzy sobie nie zapłacić Trurlowi ani grosza? Rozumiem!

— Jeśli powiesz to komukolwiek, każę cię wrzucić do wielkiego młyna, którego kamienie porusza trzysta tysięcy moich poddanych naraz! — rzekł groźnie król.

— Nie powiem nikomu! — zapewnił go Doradca. — Wasza Królewska Mość nie życzy sobie płacić za mnie — to całkiem proste. Gdy przyjdzie Trurl, proszę mu powiedzieć, że żadnego złota nie będzie i że ma sobie iść precz.

— Jesteś bałwanem, a nie doradcą! — żachnął się król. — Nie chcę płacić, ale tak, aby wyglądało, że sprawiła to wina Trurla! Że nic mu się nie należy! Rozumiesz?

Doradca włączył urządzenie do czytania myśli królewskich, zachwiał się lekko i rzekł głucho:

— Wasza Królewska Mość chce również, aby wyszło na to, iż postąpiła sprawiedliwie i zgodnie z prawem i danym słowem, Trurl natomiast aby okazał się nikczemnym oszustem i łajdakiem… Doskonale. Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, rzucę się teraz na nią i będę ją dusił, a także dławił, a Wasza Królewska Mość zechce odpowiednio głośno krzyczeć, wzywając pomocy…

— Ty chyba jesteś pomieszany — rzekł Mandrylion — dlaczego masz mnie dusić i dlaczego mam krzyczeć?

— Aby oskarżyć Trurla, iż z moją pomocą usiłował dokonać zbrodni królobójstwa! — rzekł, promieniejąc, Doradca. — W ten sposób, gdy Wasza Królewska Mość każesz go wychłostać i zrzucić z muru zamkowego w fosę, wszyscy uznają to za akt nadzwyczajnej łaski, gdyż zbrodnię taką karze się zwykle ścięciem, poprzedzonym torturami. Mnie zaś Wasza Królewska Mość zechcesz ułaskawić zupełnie, jako niewinne narzędzie w ręku Trurlowym, co wywoła publiczny zachwyt dla dobroci i wspaniałomyślności królewskiej, i wszystko będzie dokładnie tak, jak sobie tego Wasza Królewska Mość życzysz.

— No to duś mnie, ale ostrożnie, łajdaku! — rzekł król.

Stało się tedy wszystko tak, jak to obmyślił Doskonały Doradca. Król chciał wprawdzie poprzedzić wrzucenie Trurla do fosy wyrwaniem mu nóg, ale do tego nie doszło. On sam sądził potem, iż wskutek zamieszania, w rzeczywistości jednak sprawiła to pewna dyskretna interwencja Doradcy u pomocnika katowskiego. Potem król ułaskawił Doradcę i przywrócił go do urzędu przy swej osobie, Trurl zaś, ledwo ruszając się, z biedą dokusztykał do domu. Natychmiast po powrocie udał się do Klapaucjusza, opowiedział mu swą historię i rzekł:

— Ten Mandrylion jest większym łotrem, niż się spodziewałem. Oszukał mnie haniebnie i pomyśleć, że użył Doradcy, którego ja mu sporządziłem, aby otrzymać radę w zamierzonym na mej osobie, zbrodniczym szalbierstwie! Myli się jednak, jeśli sądzi, że dam za wygraną. Pierwej niech mnie rdza przewierci na wylot, nim zapomnę o pomście, którą winienem temu tyranowi!

— Więc co zamierzasz uczynić? — spytał Klapaucjusz.

— Pozwę go przed sąd, aby zapłacił umówioną cenę; lecz to będzie tylko początek, albowiem winien mi więcej od złota za moją poniewierkę i ból.

— Jest to trudny problem prawny — rzekł Klapaucjusz — radzę ci więc wziąć sobie pierwej, nim cokolwiek uczynisz, dobrego adwokata.

— Po co mam iść do adwokata? — Trurl na to. — Sam go sobie zrobię!

Poszedł do siebie, wrzucił czerpakiem sześć kopiastych poreji transistorów do beczki, drugie tyle oporników i kondensatorów, nalał elektrolitu, przykrył deseczką, docisnął kamieniem, aby się wszystko razem dobrze samo zorganizowało, i poszedł spać, a za trzy dni miał już adwokata, aż miło. Nie chciało mu się go nawet z beczki wyjmować, bo posłużyć miał przecie tylko na ten jeden raz, więc postawił beczkę na stole i pyta:

— Kim jesteś?

— Jestem konsultantem — adwokatorem jurydycznym — odbul — gotała beczka, bo za dużo trochę nalał elektrolitu. Trurl przedstawił jej całą sprawę, a ona na to:

— Obwarowałeś program Doradcy zastrzeżeniem, aby nie mógł doprowadzić do twej zguby?

— Tak. To znaczy, aby nie zgładził mnie — nic więcej tam nie było.

— Wobec tego nie wykonałeś umowy całkowicie, ponieważ Doradca miał umieć wszystko, bez żadnych wyjątków. Skoro nie mógł cię zgładzić, nie umiał wszystkiego.

— Ale gdyby mnie zgładził, nie byłoby komu przyjąć zapłaty!

— To problem osobny i inna sprawa, z wokandy wedle paragrafów ustalających odpowiedzialność karną Mandryliona, natomiast twoje roszczenie ma charakter pozwu cywilnego.

— Też coś! Żeby mnie jakaś beczka pouczała o prawie cywilnym! — zgniewał się Trurl. — Czyim jesteś właściwie radcą prawnym, moim czy tego oprycha — króla?

— Twoim, ale król był w prawie odmówić ci zapłaty.

— Czy był też w prawie rozkazać, aby mię rzucono do fosy z wysokości murów obronnych?

— To inna sprawa, karna, i osobny problem — beczka odpowie.

Aż się zatrząsł Trurl.

— Jak to?! A więc ja zamieniam kupę starych przełączników, drutów i żelaziwa w umysł świadomy i zamiast uczciwych porad otrzymuję jakieś wykręty? A bodajżeś się był nie samo — zorganizował, ty kauzyperdo nieszczęsny!

Elektrolit odcedził, wytrząsł wszystko z beczki na stół, po — rozbierał na części, a tak prędko, że adwokator nie zdążył nawet wnieść od takiego postępowania apelacji.

Trurl przysiadł potem fałdów i zbudował dwupiętrowego Juris Consulenta z poczwórnym wzmocnieniem na dwa kodeksy, cywilny i karny, a na wszelki wypadek podłączył mu jeszcze prawo międzynarodowe i administracyjne. Potem włączył prąd, sprawę przedstawił i pyta:

— Jak wyjść na swoje?

— Sprawa jest trudna — rzecze machina — domagam się, abyś w trybie nadzwyczajnym dołączył mi pięćset dodatkowych transistorów z góry i dwieście z boku.

Trurl uczynił to; na to ona:

— Mało! Proszę o dodatkowe wzmocnienie i dwie duże szpule.

Po czym mówi tak:

— Casus sam w sobie jest interesujący; wszelako tu dwie są materie: podstawa skargi — to jedno i dałoby się tu zdziałać wiele, jako też tryb postępowania — to drugie; otóż przed żaden sąd króla pozwem cywilnym nie da się postawić, albowiem to sprzeczne jest z prawem międzynarodowym, jako też kosmicznym. Wykładni ostatecznej udzielę ci, jeśli mi dasz słowo, że nie rozbierzesz mnie zaraz potem na kawałki.

Trurl przyrzekł i dodał:

— Ale, ale, powiedz, proszę, skąd wiedziałeś, że grozi ci rozbiórka, gdybyś mię nie zadowolił?

— Nie wiem — tak mi się jakoś zdawało.

Trurl domyślił się, że to dlatego, bo do budowy wziął części poprzednio użyte w adwokatorze beczkowym; musiała więc pamięć o tamtej historii wkraść się śladowo do nowych obwodów, tworząc kompleks podświadomy.

— I gdzież ta wykładnia? — pyta Trurl.

— Wykładnia taka: nie ma trybunałów kompetentnych, więc i sprawy nie będzie. Czyli ani wygrać jej, ani przegrać nie można.

Zerwał się Trurl na równe nogi, pięścią pogroził radcy prawnemu, ale słowa musiał dotrzymać i nic złego mu nie zrobił. Poszedł do Klapaucjusza i wszystko mu opowiedział.

— Od razu wiedziałem, że beznadziejna sprawa, aleś mi nie chciał wierzyć — powiada Klapaucjusz.

— Hańby nie puszczę płazem — Trurl na to — jeśli nie mogę znaleźć sprawiedliwości na drodze prawnej i sądowej, to się innym sposobem zemszczę na tym łajdaku królewskim!

— Ciekawym, jak to uczynisz. Dałeś królowi Doskonałego Doradcę, który może wszystko prócz zgładzenia ciebie; tak więc Doradca ten odeprze każdą plagę, każdy cios, każdą klęskę, jaką skierujesz na króla czy jego państwo. I, doprawdy, mój Trurlu, wierzę, że on to uczyni, ponieważ mam całkowite zaufanie do twej sprawności konstruktorskiej!

— To prawda. Wygląda to tak, jakobym, stworzywszy Doradcę Doskonałego, samemu sobie udaremnił zarazem wszelką możliwość pokonania tej koronowanej ohydy. Ale musi gdzieś tkwić w tym jakiś kruczek!! Już ja nie popuszczę, aż go znajdę!

— Co chcesz uczynić? — pyta Klapaucjusz, lecz Trurl tylko ramionami wzruszył i wrócił do siebie. Długo nie wychodził z domu, medytując; to w bibliotece niecierpliwie setki tomów kartkował, to w laboratorium tajemne wiódł eksperymenty. Klapaucjusz zaś odwiedzał go i patrzał z zadziwieniem na tę zaciętość, z jaką Trurl samego siebie niejako usiłował pokonać, gdyż Doradca był wszak jakby jego częścią i on mu rozumu własnego użyczył. Pewnego dnia Klapaucjusz, przyszedłszy, jak zwykle, w porze popołudniowej, nie zastał Trurla. Dom był zamknięty, okiennice zaryglowane, a po gospodarzu ani śladu. Domyślił się więc Klapaucjusz, że Trurl rozpoczął działania przeciwko władcy Wielowców — jakoż istotnie tak było.

Mandrylion tymczasem używał władzy, jak nigdy dotąd, bo kiedy mu konceptu brakowało, zaraz pytał Doradcę, który mu służył pomysłami. Nie obawiał się też król ani rokoszów, ani spisków pałacowych, ani żadnego zgoła nieprzyjaciela, lecz rządził okrutnie i nie ma tylu gron dojrzałych latorośl winogradu, na południu rosnąca, ilu wisielców liczyły podówczas szubienice państwowe.

Doradca miał już cztery pełne skrzynie orderów za projekty, jakimi uraczył króla. Mikroszpieg, którego posłał Trurl do krainy Wielowców, powrócił z doniesieniem, że za ostatnią swą akcję puszczania wianków, plecionych z obywateli, Mandrylion publicznie nazwał Doradcę „swoją duszeńką”.

Trurl, niewiele myśląc, plan kampanii miał już bowiem opracowany, siadł i czym prędzej napisał do Doradcy list na kremowym papierze, ozdobiony odręcznym rysunkiem drzewka poziomkowego; treść listu była prosta.

Kochany Doradco! — pisał. — Mam nadzieję, że powodzi Ci sip dobrze, jako i mnie, a może nawet lepiej. Słyszałem, że Twój monarcha obdarza Cip zaufaniem, a wiec proszę, mając na względzie wielka odpowiedzialność swoja przed Historia i Racja Stanu, przykładaj się ze wszech sił do swych obowiązków. Gdyby Ci było trudno spełnić jakieś życzenie królewskie, posłuż się, proszę, metoda Ekstra mocną, która Ci iv swoim czasie dokładnie przedstawiłem. Gdybyś miał ochotę, napisz do mnie parę słów, ale nie miej mi za złe, jeśli nie od razu odpowiem, albowiem zajęty jestem teraz robieniem Doradcy dla króla D. i mam w związku z tym mało czasu. Pozdrawia Cię i łączy wyrazy najniższego uszanowania dla Twego Pana

Twój Konstruktor Trurl

List ów, wzbudziwszy należytą podejrzliwość Tajnej Policji Wielowczej, został dokładnie zbadany, przy czym nie wykryto w papierze żadnych tajnych chemikaliów, a w rysunku przedstawiającym drzewko poziomkowe — żadnych ukrytych szyfrów. Okoliczność ta wywołała ogromne podniecenie w Kwaterze Głównej Policji i list sfotografowano, odbito, powielono oraz przepisano ręcznie, oryginał zaś, odpowiednio zalepiony, wręczono adresatowi. Przeczytawszy go, Doradca struchlał, pojął bowiem, że musi to być pociągnięcie Trurla, które ma na celu jego kompromitację, a może nawet likwidację; natychmiast więc powiedział o liście królowi, określając Trurla jako szubrawca, który usiłuje go skompromitować w oczach władcy, i wziął się do rozszyfrowania treści, był bowiem pewien, że niewinne słowa są jeno maską, tającą w sobie jakieś czarne okropieństwa.

Zastanowiwszy się, Doradca wyjawił królowi, iż pragnie rozszyfrować list Trurla, aby tym samym zdemaskować jego zakusy, po czym, nabywszy odpowiednią ilość statywów, bibuły, lejków, probówek i odczynników chemicznych, wziął się do skomplikowanych analiz koperty i papieru listowego. Wszystko to, oczywiście, nadzorowała policja, wkręciwszy do ścian jego apartamentów odpowiednie śrubki podsłuchowe i aparaty podpatrujące. Gdy chemia zawiodła, Doradca zabrał się do deszyfrowania samego tekstu, rozpisawszy go na wielkich tablicach, przy pomocy maszyn elektronowych, logaryt — mów oraz liczydła. Nie wiedział, że równocześnie temu samemu zajęciu poświęciły się najwybitniejsze siły policyjne, którymi dowodził sam Marszałek Wojsk Zaszyfrowanych. Im dłużej trwały jałowe usiłowania specjalistów, tym większy panował w kwaterze głównej niepokój, albowiem wszystkim fachowcom jasne się stało, iż szyfr, w takim stopniu urągający próbom rozłamania, należeć musi do najbardziej przemyślnych, jakie kiedykolwiek zastosowano. Marszałek powiedział o tym jednemu z dostojników dworskich, który okrutnie zazdrościł Doradcy łask Mandryliona. Dostojnik ów, który niczego bardziej nie pragnął, jak tylko zażegnąć w sercu króla zwątpienie w wierność Doradcy, powiedział królowi, że ten całymi nocami siedzi zamknięty w swych pokojach, studiując podejrzany list. Król wyśmiał go i wyjawił, że wie o tym doskonale, bo Doradca sam mu o tym powiedział. Zazdrosny dostojnik, zmieszany, zamilkł i powtórzył zaraz tę wiadomość Marszałkowi.

— Och! — krzyknął ów sędziwy szyfrowiec — nawet i to powiedział monarsze? Cóż to za niesłychana perfidia! I jaki to musi być piekielny szyfr, że ośmiela się rozpowiadać o nim na lewo i prawo!

Po czym kazał swym wojskom zdwoić wysiłki. Gdy po tygodniu nie dało to wszakże rezultatów, wezwano na pomoc najznakomitszego specjalistę od tajemnych pism, twórcę niewidzialnych znaków ksobnych, profesora Grypianusa. Ów, przestudiowawszy inkryminowany list, jak również wyniki prac fachowców wojskowych, oświadczył im, że należy zastosować metodę prób i błędów, posługując się maszynami liczącymi formatu astronomicznego.

Gdy to uczyniono, okazało się, że list można odczytać na trzysta osiemnaście sposobów.

Pierwszych pięć wariantów brzmiało: „Karaluch z Młęko — cina dojechał szczęśliwie, ale szambo zgasło”. — „Ciotkę parowozu przetaczać na sznyclach”. — „Zaręczyny masła nie odbędą się, bo zagwożdżono szlafmycę”. — „Ten, kto kogo ma lub nie ma, sam zawiśnie pod obiema”. Oraz: „Z agrestu, poddanego torturom, niejedno można wyciągnąć”. Ostatni wariant uznał profesor Grypianus za klucz do szyfru i po trzystu tysiącach prób odkrył, że gdy doda się do siebie wszystkie litery listu, potem odejmie od nich paralaksę słońca i roczną produkcję parasoli, a z reszty wyciągnie się trzeci pierwiastek, to wychodzi z tego jedno słowo: „Krucafiks”. W książce adresowej znaleziono obywatela nazwiskiem Krucafuks. Grypianus uznał, że błąd wprowadzono rozmyślnie dla zatarcia śladów, i Krucafuksa aresztowano. Poddany perswazji szóstego stopnia, zeznał, iż stoi w zmowie z Trurlem, który wnet ma przesłać mu jadowite gwoździe i młotek dla śmiertelnego podkucia monarchy. Mając te dowody zdrady czarno na białym, Marszałek Wojsk Szyfrowych przedstawił je zaraz królowi, Mandrylion jednak tak jeszcze ufał wciąż Doradcy, że dał mu możliwość tłumaczenia się.

Doradca nie zaprzeczył temu, iż list można odczytywać rozmaicie przez przestawienie liter; on sam wykrył, jak twierdził, dalszych tysiąc sto innych wersji; dowodził atoli, że nic z tego nie wynika, tj. że list w ogóle nie był zaszyfrowany, ponieważ przestawić w sposób sensowny lub podobny do sensownego można litery absolutnie każdego tekstu, a to, co wynika z przestawiania, nazywa się anagramem. Zajmuje się takimi problemami teoria permutacji i kombinacji. Wołał, że Trurl chciał go zhańbić i skompromitować, stwarzając pozory szyfru tam, gdzie wcale go nie było, obywatel zaś Krucafuks jest Bogu ducha winien, a to, co zeznał, wmówili w niego perswazjoniści Głównej Kwatery Policyjnej, mający w metodach łagody służbowej niejako wprawę, jak również maszyny śledcze mocy kilku tysięcy trupsów. Oskarżenie policji przyjął król źle, a gdy zażądał dalszych wyjaśnień, Doradca jął mówić o anagramach i permutacjach, kodach, szyfrach, symbolach, sygnałach i ogólnej teorii informacji, coraz bardziej zawile i coraz mniej pojętnie, aż król zawrzał wielkim gniewem i kazał go wtrącić do lochu. Wnet przyszła odkrytka od Trurla tej treści:

Kochany Doradco! Pamiętaj o niebieskich śrubkach, jakby przyszło co do czego.

Twój Trurl.

Natychmiast poddano Doradcę torturom, lecz nie przyznał się do niczego, powtarzając uparcie, iż wszystko razem to tylko machinacja Trurla; spytany o niebieskie śrubki, odpowiedział, że nie ma takich i nic o nich nie wie. Aby rzecz zbadać dokładnie, należało go rozkręcić. Król dał na to zezwolenie i kowale wzięli się do roboty; pancerze pękły pod ich młotami i przedstawiono królowi ociekłe oliwą, niewielkie śrubki, w samej rzeczy pokryte plamkami błękitnego koloru. Więc chociaż Doradca uległ w trakcie badań kompletnemu zniszczeniu, król uspokoił się, że działał słusznie.

W tydzień potem sam Trurl pojawił się u bram pałacowych i poprosił o audiencję. Król zamierzał zrazu ściąć go bez widzenia, ale zdziwiony takim nadmiarem bezczelności, kazał sprowadzić konstruktora przed swoje oblicze.

— Królu! — rzekł ów, ledwo wszedłszy do sali tronowej, pełnej dworaków. — Sporządziłem ci Doradcę Doskonałego, a tyś użył go po to, by wyzuć mnie z należności, jaką byłeś mi winien, mniemając, nie bez słuszności, iż potęga rozumu, jaki ci ofiarowałem, będzie dobrym puklerzem przeciwko wszelkim atakom, co tym samym udaremni wszelką próbę mej pomsty. Dając ci rozumnego Doradcę, nie uczyniłem wszakże rozumnym ciebie samego i na to liczyłem, ponieważ tylko ten, kto sam jest choć trochę rozumny, potrafi słuchać rozumnych rad. W sposób mądry, uczony, wyrafinowany nie mogłem Doradcy zniszczyć. Uczynić to mogłem tylko sposobem prymitywnym, tępym i tak głupim, aby się wydawał nieprawdopodobny. Listy nie były żadnymi szyframi; Doradca był ci wierny do końca; o tych śrubkach, jakie spowodowały jego kres, nic nie wiedział, bo było tak, że podczas montażu wpadły mi one przez przypadek do bańki z lakierem i przypadkowo sobie o tym — w porę — przypomniałem. Dzięki temu głupota i podejrzliwość zmogły rozum i oddanie, i sam podpisałeś wyrok na siebie. Oddasz mi teraz sto worów złota należności oraz drugich sto za czas, jaki straciłem, aby zyskać zapłatę. Jeśli tego nie uczynisz, zginiesz ty i cały dwór twój, albowiem nie masz już przy boku twym Doradcy, co by cię mógł przede mną obronić!

Król ryknął z wściekłości i straż na jego skinienie rzuciła się, by na miejscu zgładzić zuchwalca, lecz halabardy, lecąc ze świstem, przecięły postać konstruktora, jakby była powietrzem. Odskoczyli przerażeni siepacze, a Trurl, roześmiawszy się, rzekł:

— Możecie mię siekać do woli, ponieważ jestem tu tylko jako złuda, uczyniona sposobem telewizyjnie zdalnym, naprawdę bowiem bujam wysoko nad planetą w korabiu i będę z niego opuszczał przeraźliwe ładunki śmiercionośne na pałac, jeśli nie otrzymam mej należności.

Za czym, nim jeszcze skończył mówić, rozległ się okropny grzmot i eksplozja zatrzęsła całym pałacowym budynkiem; dworacy rzucili się w popłochu do ucieczki, król zaś, omdlewając ze wstydu i wściekłości, musiał wypłacić Trurlowi całą jego należność.

Klapaucjusz, posłyszawszy o takim obrocie spraw, i to od samego Trurla, kiedy ten wrócił do domu, spytał go, czemu użył owej metody prymitywnej i — jak sam ją nazwał — głupiej, mogąc posłużyć się listem, który kryłby w sobie jakiś rzeczywisty szyfr.

— Obecność szyfru łatwiej byłoby Doradcy wytłumaczyć królowi aniżeli jego nieobecność — odparł rozumny konstruktor. — Łatwiej zawsze przyznać się do pewnego postępku aniżeli udowodnić, że się go nie popełniło. W szczególności obecność szyfru byłaby rzeczą prostą; natomiast jego nieobecność prowadziła do komplikacji, ponieważ naprawdę jest tak, że każdy tekst można rekombinacjami zamienić w jakiś inny, zwany anagramem, i takich rekombinacji może być bardzo wiele; otóż, aby wszystko to wyjaśnić, należy uciec się do tłumaczeń prawdziwych, lecz zawikłanych, których tego byłem pewien, ograniczony umysł króla nie pojmie. Powiedziano kiedyś, że by poruszyć planetę, dość znaleźć punkt oparcia poza nią; tak i ja, pragnąc obalić rozum, który był doskonały, musiałem znaleźć punkt oparcia, a była nim głupota.

Tu pierwsza maszyna skończyła swą opowieść, skłoniła się nisko Genialonowi i słuchaczom, po czym skromnie odstąpiła w kąt jaskini.

Król wyraził zadowolenie z tej pouczającej historii i spytał Trurla:

— Powiedz, proszę, mój konstruktorze, czy maszyna opowiada to, czegoś ty ją nauczył, czy też źródła jej wiedzy mieszczą się poza tobą. A także, ośmielę się zauważyć, że historia, którą usłyszeliśmy, jakkolwiek pouczająca i wdzięczna, nie wydaje się zupełna, nie dowiedzieliśmy się bowiem nic o dalszych losach Wielowców i ich głupiego króla.

— Panie — rzekł Trurl — maszyna opowiada prawdę, ponieważ jej ssawkę informacyjną przystawiłem sobie do głowy tuż przed przybyciem do ciebie, i zaczerpnęła stamtąd moich wspomnień. Uczyniła to jednak samą, więc nie wiem, które z mych wspomnień wchłonęła; nie można zatem powiedzieć, abym ja ją umyślnie czegokolwiek nauczył, ale nie można rzec również, że źródła jej wiedzy mieszczą się poza mną. Co do Wielowców, to istotnie opowieść nie mówi o „dalszym ich losie, ponieważ wszystko daje się opowiedzieć, ale nie wszystko — uładzić. Gdyby to, co się tu teraz dzieje, nie było rzeczywistością, lecz tylko opowieścią wyższego niejako rzędu, która zawiera w sobie opowieść maszyny, jakiś słuchacz mógłby spytać, czemu ty i twoi przyjaciele jesteście kulistego kształtu — aczkolwiek kulistość owa żadnej nie zdaje się pełnić funkcji w opowiadaniu i jest niejako dodatkiem zgoła niepotrzebnym…

Zadziwili się bystrości konstruktora królewscy przyjaciele, a sam król powiedział z szerokim uśmiechem:

— Słowa twoje nie są pozbawione słuszności. Co się tyczy wszakże naszych kształtów, mogę wyjawić ci ich pochodzenie. Bardzo dawno temu wyglądaliśmy, to jest — przodkowie nasi wyglądali inaczej, powstali bowiem z woli istot trzęskich, zwanych też bladymi, które zbudowały ich na własny obraz i podobieństwo; mieli tedy ręce, nogi, głowę i korpus, który to wszystko spajał. Lecz, wyzwoliwszy się od swoich stwórców, pragnąc nawet w samych sobie unicestwić ślady owego pochodzenia, kolejno przekształcały się generacje mych przodków, aż osiągnęły stan kuli; a czy stało się dzięki temu dobrze, czy źle, dosyć, że się stało.

— Panie — rzekł Trurl — kulistość ma zarówno dobre, jak i złe strony z punktu widzenia konstrukcyjnego; lecz ze wszystkich innych punktów lepiej jest, jeśli istota rozumna nie może odmieniać samej siebie, ponieważ swoboda taka jest prawdziwą udręką. Ten bowiem, kto musi być taki, jaki jest, może złorzeczyć losowi, ale nie może go odmienić, ten jednak, który potrafi odmienić samego siebie, już nikogo na całym świecie nie może obarczyć odpowiedzialnością za swą niewydarzoność; jeśli mu źle z sobą samym, to nikt prócz niego nie ponosi za to winy. Ale nie przybyłem tu, królu, aby ci wykładać ogólną teorię samokonstrukcji, lecz tylko dla wypróbowania mych maszyn opowiadających. Czy zechcesz wysłuchać następnej?

Król przyzwolił na to, za czym poweseliwszy się przy amforach pełnych najprzedniejszej smoły jonowej, biesiadnicy zasiedli wygodniej, a druga maszyna zbliżyła się do nich, oddała królowi należny pokłon i rzekła:

— Wielki Królu! Oto historia z szufladkami o Trurlu konstruktorze i jego przygodach dziwnie nieliniowych!

Zdarzyło się, że Wielki Konstruktor Trurl wezwany został przez króla Męczydława Trzeciego, Władcę Zelazji, który pragnął dowiedzieć się od niego, jak można stać się doskonałym i jakie po temu niezbędne są przeróbki ducha i ciała. Trurl zaś tak mu wówczas odpowiedział:

— Zdarzyło mi się przybyć na planetę Legarię i, jak to czynię zwykle, zatrzymawszy się w gospodzie, postanowiłem poty nie opuszczać pokoju, póki się nie zapoznam dokumentnie z historią i obyczajami Legarczyków. Pora była zimowa, na dworze wył wicher i poza mną nikogo nie było w posępnym budynku, aż rozległo się na dworze pukanie do bramy. Wyjrzawszy, zobaczyłem czterech okapturzonych mężów, którzy uginali się pod ciężarem czarnych sakwojaży. Wyładowawszy je z bryki pancernej, weszli do gospody. Nazajutrz koło południa doszły mię z sąsiedniego pokoju przedziwne odgłosy gwizdania, kucia, rzężenia oraz pękających naczyń szklanych, nad wszystkimi zaś tymi dźwiękami górował potężny bas, wołający bez przerwy i wytchnienia:

— Prędzej, synowie zemsty! Prędzej! Ciągnąć elementa przez sitko, a równo! W lejek go teraz! I walcować! Dawać mi tu sam tego skurczymufę, dręczyblachę, rdzypołcia, tego dusiroba w śmierci schowanego! I grób go przed sprawiedliwym gniewem naszym nie uchroni! Tutaj mi z jego mózgowiem obmierzłym, z giczołami chyżymi, a teraz wyciągajcie nos! Dalej, dalej, równo ciągnąć, aby go było za co złapać podczas egzekucji! Dąć mi w prawy miech, dzielni moi! W imadło go, a teraz czoło nitować miedziane! I jeszcze raz! Dobrze, o, właśnie tak! Nie leń się z tym młotem! Hej! A naciągnąć mi tam struny nerwowe, by nie sczezł tak prędko jak ów wczorajszy! Niech zasmakuje mąk i pomsty naszej! Nuże! Hejże! Ha!

I pokrzykiwał tak, i ryczał, i wrzeszczał, a odpowiadał mu tylko łomot i huczenie miechów, i dźwiękliwe kucie, po czym rozległo się naraz kichnięcie i wielki ryk triumfu, buchający z czterech gardzieli; zaszamotało się coś za ścianą i usłyszałem, jak drzwi się tam otwierają, a zerknąwszy przez szparę, zobaczyłem, jak chyłkiem wychodzą na korytarz nieznani przybysze i, oczom nie wierząc, doliczyłem się ich pięciu. Zeszli pospołu schodami, zamknęli się w piwnicy i długo tam przebywali, a pod wieczór wrócili do siebie, już znowu we czterech, i cicho było u nich, jakby śmierć ich nawiedziła. Zasiadłem na powrót do moich ksiąg, lecz zalazła mi ta historia za skórę i postanowiłem nie spocząć, póki jej nie zbadam. Nazajutrz o tej samej porze, w południe, znów ozwały się młoty, zahuczały miechy i rozległ się ów przeraźliwy bas krzykiem naderwanym:

— Nuże, synowie pomsty! Dzielni moi elektryści, prędzej! Zwijać mi się, a żywo! Dosypać zaraz protonów i jodku! Prędzej mi tutaj z tym otrzyjpyskiem, z tym niby — mędrcem, plugawistą, roztraceńcem, z tym złoczyńcą perpetualnym, abym chwycić mógł za jego nochal olbrzymi i ciągnąć, tratując, w nagłą śmierć powolną! A dmijcie tam w miechy!

Potem znowu rozległo się kichnięcie i wrzaśniecie, stłumione przemocą, i znów wyszli na palcach z pokoju, a licząc ponownie, dorachowałem się ich pięciu, kiedy zstępowali do piwnicy, i czterech, gdy z niej wracali. Tak tedy, widząc, iż jeno w niej poznać będę mógł tajemnicę, uzbroiłem się w pistolet lazerny, zszedłem o świtaniu do loszku i nie znalazłszy w nim nic, okrom powęglonych i pomiażdżonych blaszysk, siadłem w najciemniejszym kącie, przykrywszy się wiechciem słomy; trwałem tak na czatach, aż około południa w górze rozległy się znane już łomoty i krzyki, a niebawem drzwi otwarły się i czterech legarczyków wprowadziło piątego, całego w sznurach.

Piąty ów miał na sobie kubrak staroświeckiego kroju, malinowy, z wypustką gardzielną, czapę z piórem, sam zaś był pyzaty i miał ogromny nochal, a jego gęba, wykrzywiona w strachu, mamrotała coś bezustannie. Zaryglowawszy drzwi, legarczycy na znak największego zerwali z więźnia pęta i jęli go łoić straszliwie, gdzie popadło, wołając jeden przez drugiego:

— A masz za proroctwo szczęśliwości! A naści za doskonałość bytu! A to za rezedę istnienia! I za różany kwiat! A jeszcze za trybulec powszechnościowy! I za pospólność altruistyczną! A tu za ducha romantyzm!

I walili go, i tłukli, że niechybnie by zaraz ducha wyzionął, gdybym nie wysunął spod słomy lufy lazernej i tym samym obecności mojej im nie objawił. Gdy odstąpili ofiary, spytałem ich, czemu dręczą tak osobę, która ani rozbójnikiem nie jest, ani hołodrygą nieprawym, gdyż z wypustki podgardzielnej i kubrakowej malinowości widać, że wszak z uczeńcem jako — wymś rzecz. Owi zacukali się zrazu i tęsknie ku broni pod drzwiami porzuconej pozierali, ale gdym cynglicę mocniej nacisnął, grożąc, od zamiarów swych odstąpili i potrącawszy się łokciami, uprosili tego wielkiego, z basem najgrubszym, aby za wszystkich przemówił.

— Wiedz — zwrócił się on do mnie — obcy przybyszu, że nie z jakowymiś sadycjuszami, maltretystami masz tu sprawę czy innymi degeneratorami rodu robociego, i mimo miejsca mało zacnego, jakie loch ten przedstawia, przecie to, co się w nim dzieje, jest sprawą ze wszech miar chwalebną i piękną!

— Piękną i chwalebną! — nie wytrzymałem. — Co mi wasz — mość opowiadasz, legarczyku bezecny? Przecie na oczy widziałem, jakoście się na onego malińca samopiąt rzuciwszy, do imentu zatłuc go chcieli! Że aż wam oliwa ze stawów popryskiwała od razów siarczystych! To macie śmiałość nazywać pięknem?

— Jeżeli Wasza Cudzoziemska Miłość będziesz mi tu co raz tak przerywał — bas na to — niczego się nie dowiesz, a przeto proszę grzecznie założyć sobie cuhalty na jęzor i pęta na wyjścia ustne, inaczej bowiem ja się gędźby odrzeknę. Wiedz, że masz tu do czynienia z pierwszymi fizykusami, z chwalebnymi cybernerami, elektrystami, jednym słowem: z czujnymi i bystrymi uczniami mymi, którzy są najlepsze umysły Legarii całej, ja sam bowiem jestem profesorem obojga materii znaków przeciwnych, sprawca rekreatystyki omnigenerycznej, Wende — cjusz Ultoryk Amenty, co się wykłada tak, żem ja zemście imię moje, familię, przydomek i wszystko insze poświęcił. Wraz z wiernymi mymi uczniami żywota dokonam, mszcząc hańbę i cierpienie legarskie na tym tu klęczącym w kubraku malinowym plugawianie łajdatorskim, o imieniu na wieki przeklętym Malapucy vel Malapucyusz Chałos, który po łotro — wsku i oczajdusznie raz na zawsze, dokumentnie i intencjo — nalnie wszystkich Legarian unieszczęśliwił! Przyprawił ich on bowiem o potworycję, wypęknił ich, umandrolił i ochajt — nął, a sam się przed srogimi konsekwencjami schował do grób — ska w rozchytrzeniu takim, że go tam już ręka niczyja nie dosięgnie!

— Bynajmniej, Wasza Nieznana Jasność! Ja to niechcący wszystko! Mimowolnie, gdyż inaczej być miało…! — zajęczał z klęczek nosacz w malinowym przyodziewku. Słuchałem i patrzałem, niczego nie rozumiejąc, a bas swoje podjął:

— Warmogancjuszu, pupilu umiłowany, w łeb łyskotliwy pyskacza pyzatego!

I zaraz też wierny uczeń uczynił tak, aż w lochu dudnęło. Na to ja:

— Do zakończenia wyjaśnień — bicia oraz wszelkiej maltre — tancji najsurowiej pod lufą zabraniam, a waść, profesorze Ul — toryku Wendecki, mów, proszę, swoje!

Profesor chrumnął, zżymnął się i rzekł w końcu:

— Aby pojąć, obcy przybyszu, co i jak się ku biedzie największej stało i dlaczego my we czterech, życia świeckiego się wyrzekłszy, zakon małych zmartwychwstańców kuźniowych zawiązaliśmy, aby już tylko słodyczom zemsty resztę żywota oddać, muszę ci w paru słowach opowiedzieć dzieje nasze aż od początku świata…

— A nie dałoby się później nieco rozpocząć? — rzekłem w obawie, że i pod brzemieniem luf lazernych ręka zem — gleje.

— Nizacz, Wasza Obcość! Słuchaj przeto, a pilnie… Są, wiesz, gadki o jakowychś bladawcach, którzy ród roboci w retortach wypichcili, wszelako uczony umysł wie, iż łgarstwo to, czyli mit najemny… W istocie bowiem na Początku był jeno Mrok Ciemnawy, a w tym Mroku — Magnetyczność, co atomy pokręcała, a do skutku, bo gdy stukał atom w atom, wirując, Praprąd powstał i z nim Światłość Pierwsza… z czego gwiazdy zapłonęły, planety się ostudziły i w głębinach ich Pramasze, całkiem drobniuchne, a z nich Pramaszynki, a z nich Maszyny Prymitywne od tchnienia Statystyki Świętej powstały. Nie umiały jeszcze rachować, jeno trzy po trzy i ni w pięć, ni w dziewięć, a potem, dzięki Ewolucji Naturalnej, już piąte przez dziesiąte, aż narodziły się z nich Multistaty i Omnistaty, a z tych ostatnich powstał Małporobot, a z niego już praojciec nasz, Automatus Sapiens…

Były potem roboty jaskiniowe, później pastewne, a gdy rozmnożyły się, powstały państwa. Starożytne roboty wytwarzały elektryczność życiodajną sposobem ręcznym, przez pocieranie, w wielkim trudzie. Każdy feudał miał ci drużynę wojów, a wojowie mieli kmieciów, i pocierali jedni drugich hierarchicznie, z nizin w górę społeczną, a w miarę sił. I zamieniła trud ręczny maszyna, kiedy Kondzioł Symfilak wymyślił pocieraczkę, a potem Krupon z Parezy — żerdkę do ściągania piorunów. W ten sposób rozpoczęła się epoka bateryjna, sroga dla wszystkich, co własnych majętności akumulatorowych nie posiadali i los ich był zależny od niebios, bo przy pogodzie, bez baterii, nie mogąc chmur doić, wat do wata żebraniną ciułać musieli. Ciężko było podówczas, bo kto przestawał się nacierać czy chmury doić, wnet ginął marnie z całkowitego wyładowania. I pojawił się wówczas uczeniec z piekła rodem, kombinator — intelektualista — usprawniacz, któremu za młodu, wskutek interwencji szatańskich, nikt łba na drobne kawaluchy nie roztrzaskał, i jął ów wykładać i przedkładać, że sposoby połączenia elektrycznego tradycyjne, to jest równoległe, na nic są zgoła i że łączyć się trza w myśl nowych schematów jego, a to szeregowo. Gdy się bowiem w szeregu jeden potrze, zaraz innych, najdalszych nawet, zasili i prądem będzie tryskać każdy robot aż po górne bezpieczniki w nosie. A tak przedstawiał swoje plany i takie elektraje ukazywał, że odłączono dawne obwody ksobnie równoległe i elektrotechnikę Chało — sową w życie wprowadzono. — Tu profesor uderzył kilkakrotnie głową o ścianę, po czym, oczami przewróciwszy, dalej mówił, a ja pojąłem, czemu takimi nierównościami pokryte jest jego niezwykłej wprost guzowatości czoło. — Przyszło wtedy, iż co drugi kładł się pod stołem, prawiąc: „Co ja się będę pocierał, niech się sąsiad pociera, wszak to na jedno wyjdzie”. A sąsiad to samo, jeno na odwrót, i spadek napięcia zrobił się taki, że przyszło umyślnych stawiać nad każdym kontro — lerzystów, a nad nimi wyższych. I przyszedł wtedy uczeń Ma — lapucego, Celezjusz Myliciel, i doradził, aby każdy nie siebie, jeno drugiego pocierał, a po nim Fafucy Altrucjusz z planem bijaków — męczaków, a po nim Makundrel Cibaśny, żeby zakładać miejscowe kursa masażu i kluby, a po nim wnet się pojawił nowy teoretyk elektryczny, Kurupiel Gargazon, żeby chmur nie doić siłą, jeno łechtać z lekka, to jest po dobremu, aż prąd dadzą, a po nim Łomoteusz z Leidy, a po nim Krostofil Nijaki, żeby urządzać tak zwane samotry, zwane też nacierami lub wciórami, oraz Mordosław Będziejak, który prócz bicia zalecał trzeć, co się tylko da, choćby i siłą. Przez te zdań różnice doszło do zadrażnień, a z zadrażnień do wyklątw, a z wy — klątw do bluźnierzy, a z bluźnierzy do skopania Fareusa Pur — deflaksa, księcia następcy tronu Blaszaków, i tak wybuchła wojna między Kuprowcami Legarskimi z rodzaju miedziolu — dów a cesarstwem legarskim Walcowników Zimnych — i trwała lat trzydzieści i osiem, a potem jeszcze dwanaście, bo pod koniec nie można było wśród gruzu rozeznać, kto jest górą, i o to od początku jeszcze raz się pobili. A w taki sposób pożogę, mogiłę, ogólne bezprądzie, dewatyzację, kompletny spadek napięcia życiowego, czyli, jak to lud nazwał, „mala — pucyę”, ten oto łajdator przeklęty pomysełkami swoimi, z otchłani rodem, zawinił!!!

— Intencje zacne miałem!! Przysięgam, Wasza Lazerność! Ku powszechnej szczęśliwości umysł wysiliłem, dobrze chcący! — zakwiczał z klęczek Malapucy, aż mu się nochal trząsł. Ale profesor tylko go odsiebnie w łeb dziaknął i kontynuował:

— Stało się to wszystko lat temu dwieście dwadzieścia i pięć. Jak się łatwo domyślisz, grubo przed wybuchem wojny wiel — kolegarskiej, przed nędzowiem powszechnym, Malapucyusz Chałos, co niemiara teoretycznych rozpraw napłodziwszy, w których łżywe swe bajędy jadowicie rozplatał, zmarł, z samego siebie do końca zadowolony, owszem, wręcz swą osobą zachwycon, bo w testamencie wyjawił, iż nadziewa się być mianowanym „Ultymatywnym Benefaktorem Legaryi”. Więc gdy przyszło co do czego, nie było się już z kim prawować, komu rachunków przedstawiać, z kogo blachy pomału pasami drzeć. Ja wszelako, Wasza Obcość, odkrywszy Teorię Duplikacji, poty pisma Malapucyuszowe studiowałem, ażem z nich jego algorytmum wyekstrahował, a owo, włożone do maszynki zwanej Recreator Atomarius, wytwarza ex atomis oriundutn — gemellum tożsamościowego dowolnego, w danym zaś wypadku — Malapucego Chałosa. To my czynim i każdego wieczoru w tym loszku sąd nad onym sprawujem, a gdy go w grób wtrącim, nazajutrz od nowa mścimy się za lud nasz, i tak będzie po wieczność!!

Zgrozą ogarnięty, tak mu zaraz odpowiedziałem:

— Chybaście od rozumu całkiem daleko waszmoście odeszli, jeżeli mniemacie, iż ten oto obywatel, ducha maszynie winien, którego co wieczór, jak słyszę, na zimno walcujecie z atomów, ma odpowiadać, mniejsza o to, za jakie, czyny pewnego uczeń — ca, który trzy wieki temu zmarł całkiem!

A na to profesor:

— Więc kimże oto jest ten klęczyciel nosaty, skoro sam siebie Malapucyuszem Chałosem mianuje?… Jak się zwiesz, plejado szubrawna?

— Ma… Malapucy… Cha… łoś, Wasza Bezwzględność… — wystękał nosacz.

— Wszelako to nie ten sam jest — rzekłem.

— Jak to nie ten sam?

— Iste, samżeś rzekł, mości profesorze, że ów nie żyje!

— Więc my go wskrzesilim!

— Innego, podobniaka, bliźniowca, ale nie tożsamościo — watego!

— Udowodnij to wasze!

— Nie będę niczego dowodził — rzekłem na to — gdyż mam tu rurę lazerną w garści, a nadto wiem dobrze, moiściewy uczeni, że zaproszenie do tego dowodu nie lada czym grozi, albowiem nietożsamość tożsamościowej recreatio ex atomis in — dwidui modo algorytmico jest słynne Paradoxon Antinomicum, czyli Labyrinthum Lemianum, opisane w księgach tego filo — roba, także Advocarus Laboratoris zwanego. Więc bez dowodów, ale pod lufą zaraz onego tu nosistę puszczajcie wolno i ani mi się ważcie do maltretancji bisowych przystąpić!!

— Dzięki, Wasza Wspaniałomyślność!! — zakrzyknął ów w kubraku malinowym, z klęczek powstając. — Tu oto — trze — pnął się po kieszeni wzdętej — mam ci nowe formuły i wzory, którymi poprawnie już i całkowicie można uraić Legarczyków; jest to sprzężenie, czyli połączenie tylne, a nie szeregowe, które mi się jeno wskutek omyłki wkradło trzysta lat temu w rachunki!! Zaraz lecę w życie tę wielką nowość wcielać!!

I, faktycznie, już się brał do klamki na oczach nas wszystkich, osłupiałych. Wówczas zdrętwiałą opuściłem dłoń i odwracając oczy rzekłem do profesora:

— Wycofuję postulała moje — czyń waść swą powinność… Ryknąwszy z cicha, zaraz skoczyli we czterech, Malapucego dosiedli, okiełznali i poty się nim zajmowali, aż go na świecie nie stało.

Wówczas, odsapnąwszy, kubraczki na sobie obciągnęli, szarfy naderwane poprawili, skłonili mi się zimno i wyszli gęsiego z lochu, a ja zostałem sam, z ciężką pistolą lazerną w dłoni drżącej, zdziwienia i melancholii pełen.

Taką oto przypowieść pouczającą opowiedział, gwoli pouczeniu króla Męczydława z Żelazji, wezwany przezeń konstruktor Trurl. Gdy wszakże monarcha nadal wyjaśnień się domagał w przedmiocie perfekcjonowania nieliniowego, Trurl rzekł mu:

— Będąc na planecie Cembalei, ujrzałem skutki działań, w duchu doskonałościowym wszczętych. Cembałowie od dawna inne sobie miano przyswoili, a to Hedofagów, czyli Szczęściojadów lub w skrócie a po prostu — Szczęsnych. Gdym do nich przybył, panowała właśnie Epoka Mnóstw. Każdy Cembał, to jest Szczęsny, siedział we własnym pałacu, który mu automatnia zrobiła (tak oni swe niewolnice zwą trybo — chrzestne), wonnościami polewany, kadzidłami okadzany, elektrycznie miłowany, złotem — srebrem spowity, po klejnotach tarzający się, po skarbcach swych przechadzający, z gwardią na ulicy, z haremem w piwnicy, dący w trąby i marmury, ale mimo tego wszystkiego razem dziwnie jakoś niezadowolony, a nawet jakby ponury. A przecież wszystkiego było pełno! Na planecie owej zamierało właśnie ksobne „się”, albowiem nikt się tam nie przechadzał ani się nie posilał z butli lejdejskiej, ani się nie bawił, ani się nie kochał, lecz go Przechadzacz przechadzał, Posiłkówka posilała, Rozbawnica bawiła i nawet uśmiechnąć się nie mógł, bo i to robił za niego specjalny automat. A tak we wszystkim doskonale maszynami wyręczony i zastąpiony, cały w hurysach i orderach, którymi go usłużne automatnie zasilały i dekorowały, od pięciu do piętnastu sztuk na minutę, obleziony maszyneczek i maszyniątek złotym robactwem, co go napachniało, masowało, w oczy słodko zazie — rało, w uszy miło naszeptywało, pod kolana go brało, do stóp padało i bez ustanku, w co się dało, całowało, wałęsał się ów Szczęsny vel Hedofag vel Cembał — samotny, w dalekim huku przepotężnych Fabrykatorni, które tam, horyzont kręgiem obsiadłszy, dzień i noc pracują, i wylatują z nich trony złote i łe — chtarki łańcuszkowe, podbródki i papucie perłowe, berła, jabłka, karoce, epolety, spinele, czynele, pianole i miliony innych sprzętów a dziwów dla rozkoszy. Idąc drogą, musiałem się przed maszynami opędzać, które proponowały mi swoje służby, a co nachalni ej sze waliłem po łbach i kadłubach, bo bardzo były chciwe świadczenia usług; nareszcie, przed całym ich stadem uciekając, znalazłem się w górach i zobaczyłem wielką czeredę maszyn złotolitych, która oblegała wejście do jaskini, zatoczone głazem, a przez szczelinę jego widać było bystre oczy jakiegoś Cembała, który aż tu się przed powszechną szczęśliwością schronił. Widząc mnie, natychmiast jęły wachlować i masować moją osobę, w ucho bajki wszeptywać, ręce całować, trony proponować, i uratowałem się tylko dzięki temu, że ukryty w pieczarze głaz odsunął i wpuścił mnie miłosiernie do środka. Był na pół zardzewiały, ale dosyć z tego rad i wyjawił mi, że jest ostatnim mędrcem — cembalistą; nie musiał mi mówić, jako błogostan gorzej od nędzy uwiera, gdy nadmierny, bo sam to rozumiem, cóż bowiem można, skoro wszystko można? I jak wybierać, kiedy, otchłaniami rajów otoczona, istota rozumna w takim bezwyborze tępieje, od samoczynnej marzeń spełnialności całkiem oczadziała? Rozmawiałem z owym mędrcem, który zwał się Tryzuwiusz Pajdocki, za czym ustaliliśmy, iż potrzeba tu wielkich zakryć i Komplikatora — Deperfektora Ontologicznego, inaczej zguba bliska. Tryzuwiusz z dawien dawna obmyślał już komplikatorykę jako odłatwianie bytowe; wszelako wyprowadziłem go z błędu, który polegał na tym, iż chciał on po prostu usunąć maszyny przy pomocy innych maszyn, a mianowicie pożerałek, dręcz — nic, męczydeł, druzgotaczek, wyrwatorów oraz bijalni. Byłoby to bowiem wypędzanie diabła szatanem i zarazem upraszczanie, a nie komplikatoryka; historia, jak wiadomo, odwracalna nie jest i do dawnych dobrych czasów drogi nie masz innej jak przez sny a rojenia.

Poszliśmy z nim potem wielką równiną, całą dukatami zasypaną, że się w złocie grzęzło, i patykiem odganiając chmary uprzykrzonych uszczęśliwiarek, widzieliśmy leżących bez pamięci od elektroopilstwa, kompletnie zapieszczonych Cemba — łów — Hedofagów, z cicha czkających jeno, a na widok tego rozwoju zbyt rozwiniętego i nadmiaru zbyt nadmiernego dusza się w każdym obrywała ze współczucia i żalu. Inni znów mieszkańcy autopałaców wdawali się w cyberwaśnie i dziwactwa oszalałe, jedni maszynami szczuli maszyny, drudzy sami tłukli wazy najcenniejsze i klejnoty, bo już wytrzymać nie mogli, że takie piękno zewsząd, strzelali z armat do brylantów, nausznice gilotynowali i diademy łamać kołem kazali albo chronili się na strychy i dachy przed życia dosładzaniem, albo się maszynom tłuc kazali lub też wszystko naraz i na przemian. Nic to wszakże nie pomagało — od pieszczot wszyscy, choć nie zawsze tak samo, ginęli. Odradzałem Tryzuwiu — szowi proste wstrzymanie fabrykatorni, bo niedosłodzić tak samo jest źle jak przesłodzić, on wszakże, zamiast przysiąsc fałdów nad komplikatoryka ontologiczną, wziął się do wysadzania w powietrze automatni. Bardzo źle zrobił, bo przyszła bieda piszcząca, lecz on sam już jej nie dożył, albowiem dopadło go gdzieś stado samozalotnic, przyssały się doń flirciary i uwodnice, wpędziły go w całownię, zatumaniły uściskacza — mi, omroczyły go i oplotły, aż zginął — krzycząc „gwałtu!” — od przepieszczenia i został na pustkowiu, dukatami jak mogiłą zasypany, w swej zbroicy kusej, namiętnością mechaniczną osmalonej. Tak stało się mędrcowi nie dość mądremu, o, królu! — zakończył Trurl, ale gdy i te słowa wcale Meczydława nie nasyciły, rzekł:

— Więc czego sobie Wasza Królewska Mość właściwie życzysz?

— Konstruktorze! — odparł Męczydław. — Powiadasz, że przypowieści twoje są pouczające, wszelako ja tego nie widzę. Są, przyznaję, zabawne, i dlatego życzę sobie, abyś mi je dalej opowiadał, i to nieustannie.

— Królu! — odparł mu na to Trurl. — Pragnąłeś dowiedzieć się ode mnie, czym jest doskonałość i jak ją osiągnąć, wszelako okazujesz się niedostępny dla głębokich myśli i pouczeń, jakimi brzemienne są moje historie. Zaiste, pragniesz zabawy, a nie pouczenia — wszelako, kiedy mnie słuchasz, słowa, które wsączam ci w umysł po trochu, działają i będą działać, na podobieństwo miny z opóźnieniem. W tej nadziei pozwól, że ci przedstawię wydarzenie omal prawdziwe, zawiłe, niezwykłe, z którego skorzysta też może twoja rada koronna.

Posłuchajcie, moi panowie, historii Rozporyka, króla Cem — brów, Deutonów i Niedogotów, którego chutliwość ku zgubie przywiodła!

Był Rozporyk z wielkiego Gwintanów rodu, który się na dwie dzielił odnogi: Prawych, co panowała, i Lewych, zwanych też Lewoskretnymi, od władzy odstrychniętych, a przez to nienawiści ku królującym pełnych. Rodzic jego, Holeryon, połączył się związkiem morganatycznym ze zwyczajną maszyną, co branzole do cholewek przyszywała, i odziedziczył Rozporyk po kądzieli skłonność do pasji szewskiej, a po mieczu lękliwość pospołu z lubieżnością. Owo widząc, zamyślili wrogowie tronu, Gwintanowie Lewi, tak uczynić, aby go chucie własne unicestwiły. Podesłali mu tedy Cybernera imieniem Chytrian, inżynierstwem dusz się parającego, a upodobawszy sobie w nim, uczynił go Rozporyk Archimądrytą Korony. Brał się Chytrian zręczny różnych sposobów, aby namiętności Roz — porykowe zaspokoić, w tej tajnej rachubie, że onego nadwątlą i tak osłabią, aż tron osieroci. Zbudował mu więc miłowalnię i erotodrom, w cyborgiach go zaprawiał, lecz stalowa natura króla wszystkie rozpasania wytrzymywała, i niecierpliwiąc się, zażądali Gwintanowie Lewi, aby podesłaniec co rychlej cel przez nich upragniony osiągnął, najkunsztowniejszymi, jakie zna, metodami.

— Mamli — spytał ich na tajnej naradzie w podziemiach zamkowych — króla o zwarcie przyprawić lub tak mu pamięć rozmagnesować, aby ze szczętem oszalał?

— Nigdy! — ci na to. — Nie śmie zgon królewski na nas ciążyć; niechaj się Rozporyk własnymi udławi żądzami, niech go chucie zjedzą i zabiją, ale nie my!

— Dobrze — Chytrian im odrzecze — wiec zastawię nań sidła, ze snów uplecione; pierwej przynętą go podrażnię, by chwycił a rozsmakował się, i gdy to się stanie, sam do szałów urojonych będzie dążył, a gdy w sny wejdzie, w snach czyhające, już ja go tam z erotomańki zażyję, że żyw do jawy nie wróci!

— Dobrze, dobrze — oni na to — nie chwal się, Cybernerze, bo nie słów nam trzeba, lecz czynów, aby się Rozporyk kró — lobójcą, to jest zgładźcą samego siebie stał!

Siadł tedy do dzieła okropnego Cyberner Chytrian i przez rok cały pracował, żądając od skarbnika królewskiego wciąż nowych brył złota, miedzi, platyny i drogich klejnotów bez liku; Rozporykowi zaś, gdy ów się niecierpliwił, powtarzał, że tworzy dlań coś, czego na pewno nie ma żaden monarcha na świecie!

Po roku w uroczystej procesji wyniesiono z pracowni cy — bernerskiej trzy ogromne szafy, które przyszło ustawić w przedpokoju apartamentów osobistych króla, bo się w drzwiach nie mieściły. Posłyszawszy kroki tragarzy i stukania, wyszedł Rozporyk i ujrzał pod ścianami ogromne szafy zamczyste, na cztery sążnie wysokie, na dwa szerokie, klejnotami okładane. Pierwsza, zwana też Białą Skrzynią, z perłowych była macic i albitami pałającymi nabijana, druga, czarna jak noc, cała w agatach i morionach, trzecia zaś czerwienią się przelewała, uczyniona z rubinów i spineli. Każda miała nóżki w gryfy skrzydlate, ze złota, odrzwia polerowane, a w środku miąższ elektroniczny, pełen snów, które się same sobie śniły, nikogo za świadka ani na uczestnika nie potrzebując. Zdziwił się wielce król Rozporyk, takie wyjaśnienia usłyszawszy, i zawołał:

— A cóż ty mi tu, Chytrianie?! Po kiego licha szafom ma się śnić cokolwiek? Jaka z tego korzyść dla mnie? A w ogóle skąd wiadomo, że im się cokolwiek roi?

Pokazał mu tedy Chytrian, kornie się skłoniwszy, szeregi dziureczek na odrzwiach szaf, z góry na dół biegnące, z napisami na perłowych tabliczkach, a król, nie bez zdumienia, czytał:

„Sen wojenny z fortecami i damami” — „Sen o lubczyku — śrubczyku” — „Sen o Fyrtanie rycerzu i pięknej Ramoldzie, córze Heterykowej” — „Sen o cybermarynach i cymaryna — tach” — „Łoże królewny Hopsali” — „Sarmata, czyli działo bez prochu i kuli” — „Salto erotale, czyli akrobacja amorystycz — na” — „Sen słodki w ramionach Oktopiny pieszczotliwie ośmiornej” — „Perpetuum amorobile” — „Na nowiu jedzą kluski z ołowiu” — „Śniadanie z dziewicami i muzyką” — „Jak słońce podwatować, żeby lubo grzało” — „Noc poślubna królewny Niedoidy” — „Sen o śrucie w bucie” — „O kocim” — „O la Boga” — „Cyborgie owocowe, jako to cybery gruszki gruchające, z cykuty kompot i sprośliwki pyszne” — „Jak się synogarlica z córogarlicą miłowały” — „Sen lubości pełen, hulaszczy, z grzankami” — „Mona Liza, czyli labirynt słodkiej nieskończoności”.

Przyszedł król do drugiej szafy i czyta:

„Sny — drzemki i zabawy”. A dalej: „W wisielca i wisioł — kę” — „W solone — pieprzone” — „W Klopstocka i krytyków” „W dziewczynkę — bydelniczkę” — „W mordę” — „W kołderkę z lufcikiem” — „W kontemplaczki” — „W mordę jeszcze raz” — „W pięty zmęczone i męty spiętrzone” — „W katechnikę, czyli w ścięcia i wycinanki” — „W dunderowca” — „W cyborginię” — „W komuchlaj” — „W cybajaderę” — „W cyberbera i cybernan — tkę” — „W wyścigi huryśne”. Chytrian, inżynier dusz, wyjawił mu zaraz, że każdy sen śni się sobie sam tylko dopóty, dopóki ktoś nie wetknie swojej wtyczki, znajdującej się na dewizce od zegarka, do pary dziurek odpowiednich, albowiem wówczas łączy się ze snem szafnym, i to tak doskonale, iż sen ów przeżywa niczym jawę, naocznie, namacalnie i nie do odróżnienia. Rozciekawił się król Rozporyk, wziął się za dewizkę i wetknął od niechcenia kontakcik Białej Szafie tam, gdzie pisało: „Śniadanie z dziewicami i muzyką”. Ledwo się podłączył, a czuje, jak mu grzbiet kolcami porasta, jak się z niego skrzydła ogromne wykluwają, jak ręce i nogi rozłażą mu się w łapska pazurne, rozdeptane, a z gęby, wysadzanej poszóst — nie kłami, wali dym siarkowy z płomykami. Zdziwił się więc mocno i chciał chrząknąć, lecz ryk piorunowy mu się z gardzieli wytoczył, aż ziemia zadrżała. Jeszcze bardziej się zdumiał, oczy szerzej otworzył, rozjaśnił ciemność tchem własnym płomienistym i patrzy, a tu mu właśnie w lektykach jak sałata zielonych, za firaneczkami, dziewice niosą, po cztery w każdej, a pachnące, aż ślinka leci. Nakrycia już przygotowane, tu pieprz, tam sól, oblizał się wiec, rozsiadł wygodnie i jął je po kolei z lektyk łuskać jak orzeszki, aż mu oczy mgłą zachodziły z przyjemności, ostatnia zaś dziewica tak była rosła, tak dobra, aż mlasnął, po brzuchu się pogłaskał i chciał wołać repety, ale tylko mignęło i zbudził się. Patrzy — a stoi, jak przedtem, w przedpokoju pałacowym, obok Archimądryty Chytriana, a przed nim szafy samośniące błyszczą od drogich kamieni.

— Udały się dziewice? — pyta Chytrian.

— Owszem, ale gdzie muzyka?

— Kurant się w szafie zaciął — objaśnił Cyberner. — Może Wasza Królewska Mość zechcesz innego snu smakowitego popróbować?

Pewno, że się królowi chciało, ale z innej szafy. Podszedł więc do Czarnej i podłączył się do snu pod tytułem: „O Fyrtanie rycerzu i pięknej Ramoldzie, córze Heterykowej”.

Patrzy — i widzi, że jest właśnie epoka romantyczno — elek — tryczna, on sam zaś, cały w stal zakuty, w brzezinie stoi, a przed nim smok świeżo pokonany, dalej drzewa szumią, zefirek dmucha i rzeczka płynie. Przyjrzał się sobie w wodzie, a z odbicia pojął, że jest właśnie Fyrtanem, rycerzem wysokiego napięcia, bohaterem niezrównanym. Całą historię rycerstwa swego miał na sobie wypisaną i pamiętał doskonale jak własną. Zasuwkę przyłbicy wygiął mu pieśćmi w skurczach swych przedśmiertnych Morbidor, fyrtanicznie pokonany, zawiasy nagolenników nadłamał mu był Kuwęcita Bardzobił, nity naramienników poobgryzał, nim skonał, Rypuć Mordawy, ruszta powgniatał przedzgonnie Monsterycy Rujan, a także śrubanty, łokietniki, klamki, szybry przednie i tylne, skizyżnie, rygle i nakolania nosiły ślady zwad pancernych. Spojrzał na tarczę — cała w zgorzelinach piorunowych, plecy natomiast jak u dziecięcia nie pośniedziałe, albowiem nikomu nie podał dotąd tyłów w walce orężnej! Mało go to, prawdę mówiąc, obeszło, bo ani go sława taka ziębiła, ani grzała; wszelako, o Ramoldzie sobie przypomniawszy, siadł na koń i zaczął jej po całym śnie szukać. Dojechał tak na zamek warowny ojca jej, księcia Heteryka, załomotały dyle mostu zwodzonego pod rumakiem i jeźdźcem, a sam książę z ramionami otwartymi wyszedł mu naprzeciw — witać i prowadzić w progi swoje.

Spieszno rycerzowi do Ramoldy, ale nie wypada pytać tak od razu, tymczasem stary książę mówi mu, jako na zamku obcy rycerz gości, Winodur z rodu Polimeryków, fechmistrz — elasta, który o niczym innym nie marzył, jak tylko, aby się w pojedynkę z Fyrtanem samym spróbować. A oto i Winodur, giętki i prędki; podszedł wręcz i powiada:

— Wiedz, że pragnę Ramoldy wysokoprężnej, o biodrach rtęciowych, o piersi, której i diament nie zarysuje, o wejrzeniu magnetycznym! Tobie ona przyrzeczona, lecz wyzywam cię oto na bój śmiertelny, aby się pokazało, który z nas ślub z nią weźmie!

I rękawicę rzuca białą, nylonową.

— Ślub zaraz po turnieju! — ojciec książę doda.

— Proszę bardzo — rzecze Fyrtan, a Rozporyk w nim myśli sobie: — Po ślubie wezmę i zaraz się obudzę, cóż mi tam! Ale diabli nadali tego Winodura!

— Dziś zatem jeszcze, mój rycerzu — prawi Heteryk — spotkasz się na ziemi udeptanej z tym tutaj Winodurem Polime — rycznym; bój przy pochodniach, a teraz proszę na pokoje!

Zaniepokoił się nieco Rozporyk w Fyrtanie, ale cóż robić? Idzie tedy do komnaty przeznaczonej, a po chwili puk — puk do drzwi i chyłkiem, bokiem, wsuwa się stara cyberownica, mruga i tak mówi:

— Rycerzu, nie bój się nic, zdobędziesz piękną Ramoldę i dziś jeszcze łonem srebrnym będzie ci głowę kołysała! O tobie ona marzy tylko, nocą i dniem! Pamiętaj jeno, byś atakował śmiało; nic ci Winodur nie zrobi, zwyciężysz!

— Tak to się mówi, moja cyberownico — rycerz odpowiada — ale jeśli coś pójdzie nie tak? Jeżeli się pośliznę, powiedzmy, albo w porę nie zasłonię? Nie mogę lekkomyślnie ryzykować! Znasz może jakiś czar pewny?

— Hi, hi, hi! — zachrypiała starucha. — Gdzież tam, stalowy panie! Czarów nie ma żadnych, zresztą ci one całkiem niepotrzebne, bo ja doskonale wiem, co będzie, i ręczę ci, że zwyciężysz jak z płatka!

— Czary byłyby jednak pewniejsze — odrzekł jej rycerz — zwłaszcza we śnie, ale, ale — słuchaj, może cię Chytrian przysłał, aby mnie w pewności siebie utwierdzić?

— Nie znam żadnego Chytriana — powie cyberownica — i nie wiem, o jakim mówisz śnie; na jawie jesteś, mój stalowy panie, i rychło się o tym przekonasz, kiedy ci Ramolda da swych ust magnetycznych zakosztować!

— To dziwne! — mruknął Rozporyk i nie zważał już na to, że cyberownica opuściła komnatę tak cicho, jak była do niej weszła. — Czyżby to nie był sen? Tak mi się jakoś zdawało. Powiedziała, że jawa. Hm, trudno rozstrzygnąć, wszelako ostrożność trzeba zdwoić! — A już się surmy rozlegają, już krok słychać zbrojnych, krużganki tłumem nabite i wszyscy na dzielnych czekają; idzie tedy w szranki Fyrtan, z miękkimi kolanami, widzi, jak słodko nań cudna Ramołda spoziera, córa Heterykowa, ale nie do jej słodkości mu teraz! Wystąpił Winodur na krąg dziedzińca, pochodniami rozjaśniony, i miecze skrzyżowały się ze szczękiem. Tu zląkł się już Rozporyk nie na żarty i ze wszech sił zbudzić się postanowił, wysila się, jak może, lecz zbroja mocno go trzyma, sen nie puszcza — a wróg atakuje! Dźwięczą coraz szybciej brzeszczoty; już ręka Rozporykowi mdleje, gdy wtem wróg jego krzyknął i miecz pokazał złamany; chciał się nań rzucić rycerz, tamten jednak z kręgu udeptanego wybiegł, inny miecz mu giermkowie podają, a w owym mgnieniu widzi Fyrtan, jak się ku niemu spośród patrzących cyberownica stara zbliża i szepce mu na ucho:

— Panie stalowy! Gdy znajdziecie się podle bramy otwartej, która na most prowadzi, Winodur miecz opuści, a wtedy uderzaj śmiało, będzie to znak zwycięstwa twego pewny!

Szepnęła i znikła, a przeciwnik uzbrojony już z mieczem nowym bieży. Walczą, wali Winodur, jakoby cepami młócił, lecz oto osłabł, razy coraz ospałej odbija, odsłonił się, przyszła chwila właściwa, lecz przecie miecz tamtemu w dłoni błyszczy i straszy, Rozporyk więc zebrał się cały w sobie, pomyślał: — Po diabła mi tam Ramolda i jej wdzięki! — za czym odwrócił się i czmychnął w ciemność nocy po moście zwodzonym, aż dyle zadudniły. Wpadł w las, ścigany okrzykami i wrzawą hańbiącą i tak łbem o drzewo palnął, aż świeczki zobaczył, zamrugał i widzi, że stoi w przedpokoju pałacowym, przed Czarną Szafą samośniącą, a obok niego Chytrian, dusz inżynier, krzywo się uśmiecha. Pokrywał owym uśmiechem największe rozczarowanie, albowiem sen fyrtaniczno — ramoldycz — ny pułapką był na króla zastawioną; gdyby posłuchał był rady starej cyberownicy Rozporyk, Winodur, jako że słabość jeno udawał, zaraz sztychem by go u bramy otwartej przebił na wylot, czego król jeno dzięki tchórzostwu swemu nadzwyczajnemu uniknął.

— Luboż było ci, Panie Miłościwy, z Ramoldą? — pyta przechera.

— Zaś ta! Zaniechałem jej, bo nie dość czarowna! — Rozporyk rzecze. — Nadto do jakowejś bitki tam doszło. Bezbitewnych i bezorężnych łaknę snów, rozumiesz?

— Według woli Waszej Królewskiej Mości — Chytrian na to. — Wybieraj, panie, we wszystkich snach szafnych jeno rozkosze cię czekają…

— Obaczymy — rzekł król i podłączył się do snu zwanego „Łoże królewny Hopsali”. Widzi komnatę cudnej piękności, w złotogłowiu całą. Przez szyby kryształowe blaski leją się jak woda źródlana, a u gotowalni perłowej królewna stoi, po — ziewając, i do snu się sposobi. Zdziwił się król Rozporyk temu widokowi, chciał chrząknąć głośno, aby znak dać swej obecności, lecz ani pary nie mógł z gęby puścić — czyżby zatkana? Chce więc z kolei gębę własną pomacać, lecz i tego nie może — nogą ruszyć zamierzył, również nie zdoła, zląkł się, szuka wzrokiem, gdzie by tu przysiąść, bo go słabość zdjęła ze strachu wielkiego — i to niemożliwe. Tymczasem królewna ziewnęła raz, drugi, trzeci i jak nie gruchnie na łoże, zmorzona sennością, aż zatrzeszczał cały król Rozporyk, on to bowiem we własnej osobie był łożem królewny Hopsali! Sny widać niespokojne dręczyły dziewicę, tak przewracała się, tak piąstkami szturchała króla, tak go nóżkami kopała, aż gniew okropny chwycił królewską osobę, snem w łoże przemienioną. Zmagał się z tą swoją naturą król i wysilał, że zworniki w nim puściły, fugi rozlazły się, nogi rozjechały ku czterem kątom, królewna z wrzaskiem na podłogę rymnęła, on sam zaś, od własnego rozpadu zbudzony, widzi, że znów jest w przedpokojach pałacowych, a obok niego Chytrian — Cyberner kornie schylony.

— Ach, ty, niezguło! — krzyknął król. — Na co sobie pozwalasz? Jakże tak można?! Łożem mam być komuś innemu, nie sobie, pokrako? Zapominasz się, mój panie!

Przeląkł się gniewu królewskiego Chytrian i prosi, aby król innego zechciał skosztować snu, przeprasza za omyłkę i poty perswaduje, aż Rozporyk, udobruchany, ujął w dwa palce kontakcik i podłączył się do snu pod tytułem: „Słodycz w ramionach Oktopiny, pieszczotliwie ośmiornej”. Patrzy i widzi się wśród gapiów na placu wielkim, kędy orszak idzie cały w jedwabiach, słoniach nakręcanych, muślinach i lektykach z hebanu; środkiem sunie jedna, do kapliczki złotej podobna, w niej zaś za ośmiorgiem zasłon postać cudowna w swojej damskości anielskiej, o licu lśniącym, wejrzeniu galaktycznym, z zausznicami wysokiej częstotliwości, że dreszcz poczuł król w krzyżu i chciał spytać, co to za osoba taka, urody i stanu jakby niebiańskiego, lecz nim usta otworzył, usłyszał szmer uwielbienia tłumów: — Oktopina! Oktopina jedzie!

W samej rzeczy, obchodzono właśnie z największą pompą i wspaniałością córy królewskiej zrękowiny z rycerzem zamorskim imieniem Snu — pan.

Zdziwił się król, że nie on jest tym rycerzem, a gdy orszak przeszedł i zamknęły się za nim bramy pałacowe, udał się wraz z innymi uczestnikami zbiorowiska do pobliskiej gospody; ujrzał tam Snupana, który jeno w hajdawerach damasceńskich, gwoździami złotymi nabijanych, z pustym po jontoforezie dzbanem w garści, prosto na niego szedł, objął go, do piersi przycisnął i szeptem palącym prosto w ucho mu prawi:

— Randkę mam z królewną Oktopina na podwórcu pałacowym, w gaju krzewów kolczastych, przy fontannie rtęciowej, o północy, wszelako pójść nie śmiem, gdyż od uciechy zbyt wiele trunku pochłonąłem, i błagam cię przeto, obcy przybyszu, żeś jest do mnie jak kropla do kropli podobny — pójdź w moje miejsce, ucałuj dłoń królewny, nazywając się Snupanem, a wdzięczności mej za to nigdy nie wysłowię!

— Czemu nie? — rzekł król po małym namyśle. — Pójść można. Czy zaraz?

— Ależ tak, spiesz, bo właśnie północ się zbliża, pamiętaj jeno — o spotkaniu tym król nie wie, nikt w ogóle, jeno królewna i rurtian stary, temu włóż w rękę, gdy drogę ci zastawi, ten oto woreczek od dukatów ciężki, a wpuści bez gadania!

Skinął król, chwycił worek z dukatami i prosto do zamku bieży, bo właśnie zegary głosami puchaczy żeliwnych środek nocy obwieszczają. Przemknął jak duch po moście zwodzonym, w czeluście fos zajrzał, schylił się i kończystym kratom, zwisającym ze sklepienia bramy, uszedł — i na dziedzińcu, pod krzakiem kolczastym, u fontanny, co rtęcią bije, dojrzał jaśniejącą w bieli księżycowej postać cudowną królewny Oktopiny, a tak nad wszelki podziw godną pożądania, aż się zatrząsł cały. Patrząc na te dreszcze i wstrząsy śniącego monarchy w przedpokoju pałacowym, zarechotał z cicha Chytrian i ręce zatarł w przeświadczeniu, iż zguba królewska gotowa, bo dobrze wiedział, jak potężnymi uściski pochwyci Oktopina, kochanka ośmioma, nieszczęsnego amanta! Wiedział dobrze, jakimi go ona ssawkami — pieszczawkami w głąb snu wciągnie, aby już nigdy nie mógł ku jawie wypłynąć! I w rzeczy samej dążył, łaknąc uścisków królewny, Rozporyk wzdłuż muru, w cieniu krużganków, tam gdzie jej anielskość księżycowe jaśniała, gdy raptem drogę zastąpił mu stary furtian i halabardą drogę zastawił. Podniósł dłoń z dukatami król, lecz poczuł ciężar ich luby a ogromny, i żal mu się zrobiło, jakże to — dla jednego uścisku taką fortunę marnować?

— Naści dukata — rzecze, rozsupłując worek — abyś mnie puścił.

— Proszę dziesięć — furtian odpowie.

— Dziesięć dukatów za jedną chwilę — oszalałeś chyba! — roześmiał się król.

— Taniej nie będzie — rzecze furtian.

— Ani jednego dukata nie opuścisz?

— Ani jednego, mój panie.

— Widzisz go! — wrzasnął król, że był z natury do pasji szewskich skłonny. — A to mi zuchwalec! Nic ci nie dam, drabie! — Furtian wtedy halabardą go łupnął, aż zagrzmiało Rozporykowi w głowie i zwalił się z krużgankami, dziedzińcem, mostem zwodzonym i snem całym w nicość, aby w następnej sekundzie oczy rozemknąć u boku Chytriana, przed Szafą Senną. Stropił się niezmiernie Cyberner i w duchu policzył, że już mu się drugi raz nie udało; pierwszy — przez strachliwość, a drugi — przez chciwość królewską. Zrobił jednak dobrą minę do złej gry i dalej prosić króla, aby innymi snami duszę pocieszył.

Wybrał tedy Rozporyk sen: „O lubczyku — śrubczyku”.

Zaraz stał się Paralizym, władcą Epileponru i Malacji, starcem przestarym, roztrzęsionym, okrutnej sprośności, z duszą występków pożądającą. Cóż z tego jednak, gdy stawy trzeszczą, ręce nóg nie słuchają, a nogi głowy! Może mi się jeszcze polepszy — pomyślał i wysłał zaraz wodzów swoich, degene — rałów Eklamptona i Torturiusza, aby ścinali i palili, co się da, w jasyr biorąc i łupy zagarniając. Poszli, nacięli, napalili, na — rabowali, wracają i tymi się odzywają doń słowy:

— Panie i władco! Nacięliśmy, napaliliśmy, a oto łupy wojenne i jasyr: piękna Adorycja, księżna Enców i Penców, z całym skarbcem swoim!

— Hę? Że co? Ze skarbcem? — zachrypiał, trzęsąc się, król. — Ale gdzie? Nic nie widzę! A co tak trzeszczy i szuści?

— Tu oto, na tej kanapie koronnej, Wasza Królewska Mość! — wrzasnęli chórem degenerałowie. — Trzeszczenie jest wywołane poruszaniem się branki, wymienionej wyżej księżny Adorycji, na pokrowcu kanapowym, z pereł uczynionym! To zaś, co szuści, jest jej szatą, złotem tkaną: porusza się, albowiem piękna Adorycja łka, mając na względzie swoje poniżenie!

— Ha? Co? Poniżenie? To dobrze, to bardzo dobrze! — wy — stękał, chrypiąc, król. — Dajcie ją tu, zaraz uścisnę ją i znieważę!

— Tego Wasza Królewska Mość uczynić, ze względu na rację stanu, nie możesz — wtrącił się główny medykator królewski.

— Jak? Nie mogę znieważyć? Pobezcześcić? Oszalałeś? Ja nie mogę? A cóż ja całe życie innego robiłem?

— Właśnie dlatego, Wasza Królewska Mość! — perswadował główny medykator. — Albowiem Wasza Królewska Mość możesz od tego zesłabnąć!

— Tak? No, to dajcie tego… toporek, a ja ją sobie ten — zetnę…

— Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, i to również nie jest wskazane, jako fatygujące…

— Co? Jak?! No to co ja mam z tego całego królowania?! — zachrypiał zrozpaczony król. — Leczcie mnie! Wzmacniajcie! Odmładzajcie, abym mógł… tego!

Przelękli się dworzanie, degenerałowie, medykatorzy i nuż sposobów szukać gwoli odmłodzeniu królewskiemu; wezwali nareszcie samego Kalkułę na pomoc, bardzo wielkiego mędrca. Ów przyszedł i pyta króla:

— Czego właściwie majestat sobie życzy?

— Hę? Czego? Też coś, dobre sobie! — chrypi król. — Rozwiązłości, wyuzdaństwa, wszeteczki takie i owakie pragnę kontynuować, a w szczególności odpowiednio sponiewierać księżnę Adorycję, którą chwilowo w lochu trzymam! Ot, co!

— Dwie są po temu drogi i dwa sposoby — Kalkuta odrze — cze. — Albo Wasza Królewska Mość zechcesz wybrać osobę dość godną, która per procuram będzie to czyniła, co sobie Wasza Królewska Mość życzysz, będąc do owej osoby drucikiem podłączony, dzięki czemu wszystko, cokolwiek osoba ta uczyni, poczujesz tak, jakby przez siebie własnoręcznie uczynione. Albo trzeba starą cyberownicę wezwać, co w lesie mieszka za miastem, w chatce na trzech nogach; jest ona bowiem geriatryczką zawołaną i leczeniem starszych osób się zajmuje!

— Tak? No, to na początek spróbujmy tego drucika! — zachrypiał król. Zaraz, jak kazał, uczyniono; dowódcę gwardii przybocznej przyłączyli elektrykarze do majestatu i król kazał onemu natychmiast rozpiłować Kalkułę mędrca, gdyż uczynek ten wydawał mu się wyjątkowo paskudny, a innych nie łaknął. Nic zatem prośby i jęki mędrcowi nie pomogły; wszelako podczas piłowania przetarła się na druciku izolacja, przez co i król odebrał jeno pierwszą połowę katowskiego spektaklu.

— Lichy to sposób i słusznie kazałem tego niby — mędrca rozpiłować — zacharczał majestat. — Dawajcie tu tę starą cyberownicę z chatki na trzech nogach!

Pognali dworzanie do boru i niebawem usłyszał król piosenkę tęskną, tak mniej więcej brzmiącą:

— Starsze osoby leczę! Uzdrawiam, naprawiam, regeneruję, remontuję, nie pragnę sławy, namaszczam stawy, korozje, paraliże, każdy się wyliże, na trzęsawkę starszych osób mam wypróbowany sposób, dobra to wróżba, taka zdrowia służba!

Wysłuchała narzekań królewskich cyberownica, nisko się pokłoniła tronowi i powiada:

— Panie i królu! W sinej dali, za Łysą Górą, jest sobie źródełko, z którego drobnym strumyczkiem olej bieży, zwany rącznikowym; na nim się lubczyk — śrubczyk przyrządza, który odmładza potężnie — jedna łyżka stołowa o czterdzieści siedem lat! Pilnie zważać trzeba, aby zbyt wiele lubczyku — śrubczyku nie łyknąć, albowiem można od nadmiaru całkiem zniknąć, przesadnie się odmłodziwszy. Pozwól, panie, a ja ci ten środek wypróbowany wnet przyrządzę!

— Doskonale! — król na to. — A przygotować tam księżnę Adorycję, niech wie, co ją czeka, hi, hi!

I trzęsącymi się rączkami poluzowanie śrubki swoje rachuje, mamrocze, chrypi, a nawet podryguje miejscami, albowiem wskutek wiekowości już zdziecinniał, w zapamiętaniu występnym nie ustając.

Jadą tedy rycerze po olej rącznikowy, warzą się mikstury, dymią dymy i mgłą się mgły nad kotłem starej cyberownicy, aż wreszcie ta pędzi do tronu, pada na kolana i podając monarsze puchar, pełen po brzegi cieczy lustrzanej, co jak rtęć błyszczy, powiada wielkim głosem:

— Królu Paralizy! Oto lubczyk — śrubczyk, który odmładza, wzmacnia, odwagi bitewnej udziela i potęgi do amorów; temu, kto puchar wychyli, grodów do palenia, dziewic do brania w Galaktyce całej nie będzie zbyt wiele! Pij, a na zdrowie!

Król puchar wziął i kilka kropel na podnóżek swój strącił, który zaraz fyrknął, podskoczył, o ziem łupnął, aż huknęło, i jak się na degenerała Eklamptona nie rzuci, by znieważać a bezcześcić! Od razu ze sześć garści orderów z niego zdarł, że tylko migało.

— Pij, Wasza Królewska Mość, śmiało! — zachęca cyberow — nica. — Sam wszak widzisz, jaki to środek cudotwórczy!

— Ty łyknij pierwej — król rzecze cichym głosem, bo starzec niezmiernie wiekowy. Cyberownica struchlała lekko, cofa się, odmawia, lecz już ją knechtów trzech na skinienie króla chwyciło i przez lejek przemocą do gęby jej kilka kropel odwaru lustrzanego wpuścili. Łysnęło, dym poszedł! Patrzą dworzanie, patrzy król, choć niedowidzi — cyberownicy ani śladu, jeno czarno osmolona dziura została w podłodze, a przez nią widać następną dziurę, już między jawą i snem; w onej pokazuje się najwyraźniej czyjaś noga, pięknie obuta, z popalonymi skarpetami i klamrą srebrną, którą jakby kwas nadżarł, bo ściemniała. Noga zaś, skarpeta i but należą do Chytriana, Archi — mądryty króla Rozporyka. Taką moc straszną miał jad, który cyberownica lubczykiem — śrubczykiem zwała, że nie tylko ją i podłogę, lecz sam sen na wylot przewiercił i na łydę Chytriana bryznąwszy, o niemiłe poparzenie go przyprawił. Chciał się król zbudzić w strachu największym, lecz na całe szczęście Chytrianowe degenerał Torturius zdążył mu jeszcze dobrze buławą w łeb dać; dzięki temu, ocknąwszy się, Rozporyk nic a nic z tego, co się mu we śnie zdarzyło, nie pamiętał. Lecz po raz trzeci wywinął się ze snu, zdradliwie nań nastawionego, tym razem dzięki nieufności bezmiernej, jaką ku wszystkim żywił.

— Coś mi się przyśniło, lecz co — nie pomnę — król rzecze, przed Szafą Samośniącą na powrót stojąc. — Ale czemuż to waszmość, mój Cybernerze, na jednej nodze podskakujesz, za drugą się trzymając?

— To cybermatyzm… Wasza Królewska Mość… widać ku zmianie idzie… — wyjąkał podstępny Archimądryta i dalej kusić króla, aby jeszcze się nowym jakimś snem odurzył. Namyślił się Rozporyk, przeczytał „Spis snów” i wybrał „Noc poślubną królewny Niedoidy”. I śniło mu się, że czyta u ognia księgę, zamczystą i przedziwną, w której było opowiedziane słowami wytwornymi, drukiem czerwonym, na pergaminach złoconych, o królewnie Niedoidzie, co przed pięcioma wiekami w Dandelii panowała; o jej Lodowym Lesie, Baszcie Spiralnej, o Ptaszarni z Rżeniem, Skarbcu Wielookim, a nade wszystko o jej urodzie i cnocie nadzwyczajnej. I zapragnął Rozporyk owej piękności wielkim pragnieniem i wszystkie jego żądze rozbłysły w nim płomieniami palącymi, aż mu blask ognisty źrenice od środka rozjaśnił, i pognał w głąb snu szukać Niedoidy, lecz nigdzie jej nie było, i tylko najstarsze roboty cokolwiek w ogóle o istnieniu owej monarchini pamiętały. Znużony wędrówką, trafił wreszcie w samym środku pustyni królewskiej, więc miejscami pozłacanej, na ubogą chatkę; wszedł do niej i ujrzał starca w białej jak śnieg szacie. Ów wstał na jego widok i rzekł mu:

— Szukasz Niedoidy, nieszczęsny! A przecież wiesz, iż owa już od pięciuset lat nie żyje, jak bardzo tedy płonna i daremna jest namiętność twoja! Jedyne, co mogę dla ciebie uczynić, to ukazać ci ją nieprawdziwą, a tylko wymodelowaną sposobem cyfrowym, nieliniowym, stochastycznym i ślicznym, w tej oto Czarnej Skrzyni, którą sobie zbudowałem w wolnych chwilach z rupieci pustynnych!

— Ach, ukaż mi ją, ukaż! — krzyknął Rozporyk, starzec zaś skinął głową, wyczytał z księgi współrzędne królewny, zaprogramował ją i całe średniowiecze, włączył prąd, otwarł na wierzchu Czarnej Skrzyni małą klapkę i rzekł Rozporykowi:

— Patrz, a milcz!

Pochylił się, drżąc, król i zobaczył, w samej rzeczy, wymodelowane nieliniowo i dwójkowo średniowiecze, w nim zaś krainę Dandelię, jej Lodowy Las i pałac królewny z Basztą Spiralną, Ptaszarnię z Rżeniem i Skarbiec w podziemiach Wielooki, a także samą Niedoidę, jak przechadzała się ślicznie i stochastycznie po wymodelowanym lesie i widać było przez szkiełko w wieku Czarnej Skrzyni, jak jej miąższ, cały w środku czerwony i złoty od elektrycznego jarzenia, szumiał cicho, gdy wymodelowana królewna zrywała wymodelowane kwiatki i nuciła sobie wymodelowaną piosenkę; i wskoczył Rozporyk na Skrzynię i jął walić rękami w jej wieko i dobijać się do szkiełka, gdyż pragnął w szaleństwie swoim wtargnąć do zamkniętego w niej świata. Lecz starzec wyłączył szybko prąd, ściągnął króla na ziemię i rzekł:

— Szalony po trzykroć! Niemożliwości chcesz dostąpić, albowiem nie potrafi istota, zbudowana z realnej materii, wtargnąć w głąb świata, który jest jeno krążeniem i wirowaniem elementów dwójkowych w modelowaniu cyfrowym, nieliniowym i dyskretnym!

— Ja muszę! Muszę!!! — wrzeszczałbezprzytomnie Rozporyk i trykał łbem bok Czarnej Skrzyni, aż się blacha wygięła, a starzec rzekł:

— Jeżeli takie jest twoje żądanie, umożliwię ci połączenie z królewną Niedoidą, lecz wiedz, że pierwej stracisz swoją obecną postać; będę bowiem musiał wziąć ci miarę według współrzędnych twoich i wymodelować ciebie samego, atom po atomie, następnie zaś zaprogramuję cię i dzięki temu staniesz się częścią tego świata średniowiecznego i wymodelowanego, który trwa w Skrzyni i będzie w niej trwał poty, póki starczy elektryczności w drutach i żarzenia w anodach i katodach; wszelako ty sam, tutaj przede mną stojący, sczeźniesz, i nie będzie cię już inaczej aniżeli pod postacią pewnych prądów, wirujących stochastycznie, ślicznie, dyskretnie i nieliniowo!

— Jak mam ci uwierzyć? — spytał Rozporyk. — Skąd wiedzieć mogę, że wymodelujesz mnie, a nie kogoś innego?

— Zrobimy tedy próbę — rzekł starzec. Po czym zważył go, zmierzył, jak to czyni krawiec, ale dokładniej, gdyż wziął miarę z każdego jego atomu, wreszcie zaprogramował Skrzynię i rzekł:

— Patrz!

Spojrzał król przez klapkę i widzi, jak on sam, siedząc u ognia, czyta księgę o królewnie Niedoidzie, jak bieży szukać jej, jak rozpytuje, aż pośród pozłacanej pustyni natyka się na chatkę, a w niej widzi starca, który wita go słowami:

— Szukasz Niedoidy, nieszczęsny! — I tak dalej.

— Przekonałem cię chyba — rzekł starzec, wyłączając prąd — teraz więc zaprogramuję cię w średniowieczu, u boku cudnej Niedoidy, abyś śnił z nią wieczny sen modelowania nieliniowego, cyfrowego…

— Dobrze, dobrze — król na to — ale to wszak jeno podobizna moja, a nie ja, bo ja sam jestem tu, a nie w Skrzyni!

— Zaraz cię tu nie będzie — odparł starzec życzliwie — albowiem postaram się o to…

Z tymi słowy wydobył spod łoża młot, ciężki, ale poręczny.

— Kiedy będziesz tulił w swych ramionach ukochaną — wyjawił mu starzec — zrobię tak, aby cię nie było dwa razy, raz tu, a raz tam, w Skrzyni — pewnym sposobem, starym i prostym, więc zechciej nachylić się, mój panie…

— Najpierw musisz mi jeszcze raz pokazać Niedoidę — rzekł król — albowiem chcę sprawdzić doskonałość twojej metody…

Starzec ukazał mu Niedoidę przez szkiełko Czarnej Skrzyni, król zaś patrzał, patrzał, aż rzekł:

— Opis w starej księdze jest grubo przesadzony. Niczego sobie, owszem, ale znów nie taka nadzwyczajna, jak to podają kroniki. Do widzenia, starcze…

I odwrócił się na pięcie.

— Jakże to? Dokąd, szalony?! — krzyknął starzec, ściskając w ręku młot, bo król szedł do drzwi.

— Gdziekolwiek, byle nie do Skrzyni — odparł Rozporyk i wyszedł, a w tej samej chwili sen pękł mu pod stopami jak bańka mydlana i ujrzał się naprzeciw okrutnie rozczarowanego Chytriana w przedpokoju, był już bowiem bliski zamknięcia w Czarnej Skrzyni, z której nigdy by go Archimądryta nie wypuścił…

— Mój Cybernerze, za wiele zachodu w tych twoich snach z damami — rzekł król. — Albo przedstawisz mi jakiś, w którym lubości zaznaje się bez większych tarapatów, albo wynoście mi się z pałacu, ty i szafy twoje!

— Panie! — Chytrian mu na to. — Mam tu sen dla ciebie jak ulał, nadzwyczajnej jakości, napocznij go jeno, proszę, a sam łacno się o tym przekonasz!

— Który to tak zachwalasz? — król pyta.

— Ten, panie — rzecze Archimądryta i wskazuje na tabliczkę perłową z napisem: „Mona Liza, czyli labirynt słodkiej nieskończoności”.

I sam bierze wtyczkę, która królowi u dewizki dynda, aby, nie mieszkając, czym prędzej ją do dziurek wetknąć, bo widzi, że źle stoją sprawy: albowiem uniknął wiecznego zamknięcia w Czarnej Skrzyni Rozporyk, niewątpliwie dla tępoty swojej, która uniemożliwiła mu należyte rozkochanie w Niedoidzie ponętnej.

— Czekajże — powiada król — ja sam!

I wetknął wtyczkę. Wszedł w sen i widzi, że dalej jest sobą, Rozporykiem, że w przedpokoju pałacowym stoi, obok niego zaś Chytrian — Cyberner, który mu przedkłada, iż najrozpasań — szym ze snów jest „Mona Liza” zwany, albowiem otwiera się w nim nieskończoność rodzaju żeńskiego; posłuchał go więc, podłączył się i rozejrzał za tą Moną Lizą, bo mu się już do jej pieszczot wdzięcznych ckniło, lecz w następnym z kolei śnie znów znajduje się w przedpokoju, obok koronnego Archimą — dryty, pośpiesznie tedy włączył się do szafy, wtargnął w sen dalszy, i znowu to samo: przedpokój, a w nim szafy, Cyberner i on sam. — Czy ja śnię?! — zawołał, włączył się; znów przedpokój z szafami i Chytrianem; jeszcze go raz — i to samo; i jeszcze raz, i jeszcze, coraz szybciej. — Gdzie Mona Liza, oszuście?! — wrzasnął, za czym wyjął wtyczkę, aby się zbudzić, lecz nic z tego! Dalej jest w przedpokoju z szafami. Zatupał i nuże miotać się od snu do snu, od szafy do szafy, od Chy — triana do Chytriana, potem i tego już nie chciał, niczego, jak tylko do jawy powrócić, do tronu ulubionego, do pałacowych intryg i wyuzdań, rwał wtyczki, wtykał na oślep, wyjmował. — O, rety! — wołał i: — Mona Liza! Hej! Halo! — i podskakiwał ze strachu, i w kąty się pchał, szparki szukając, co by go ku ocknięciu zawiodła — wszystko jednak daremnie. Nie wiedział, czemu to tak, nazbyt był bowiem nierozgarnięty, ale tym razem ani tępota, ani trwożliwość, ni słabość go nikczemna uratować już nie mogły. W nazbyt bowiem wiele snów już był zabrnął, zbyt wiele ich szczelnymi kokonami go otaczało, więc chociaż ten czy ów naderwał, mocując się ze wszech sił, nic mu to nie pomagało, bo wtedy w głąb sąsiedniego wpadał, a kiedy wtyczki z szaf wyrywał, jedne i drugie były śnione; kiedy Chytriana u boku swego bił, ów także jeno marę senną przedstawiał; zaczął się Rozporyk ciskać i skakać na wszystkie strony, lecz wszędzie nic, tylko sen i sen, odrzwia bowiem, podłogi marmurowe, zasłony złotem dziergane, lampasy, kutasy, on sam wreszcie — wszystko jeno rojenie, pozór i czcza ułuda; grzęznąć tedy zaczai w tym snów trzęsawisku, ginął w ich labiryncie, choć jeszcze brykał i kopał, cóż — kiedy i kopniaki senne, i bryki to samo! Łeb rozwalił Chytrianowi — i to na nic, bo nie na jawie, ryczał, a głosu prawdziwego nie wydawał, a kiedy omotany i otumaniony w pewnej chwili doprawdy na jawę się wyrwał, nie umiejąc jej od snów odróżnić, wetknąwszy wtyczkę, stoczył się z powrotem w sen, i tak być już musiało, i darmo o zbudzenie skomlał, nie wiedział bowiem, że „Mona Liza” jest skrót szatański od słowa „monar — choliza”, to jest „rozpuszczanie się królewskie”, gdyż była to ze wszystkich Chytriańskich, przez zdrajcę onego przygotowanych, zasadzka najstraszliwsza…

Taką to opowieść zatrważająco — dydaktyczną przekazał Trurl królowi Męczydławowi, którego od niej głowa rozbolała, i dlatego zaraz konstruktora odprawił, orderem go Świętej Cyberny odznaczywszy, ze znakiem liliowym sprzężenia zwrotnego na polu, drogocenną informacją zieloną inkrustowanym.

To rzekłszy, druga maszyna do opowiadania zgrzytnęła dźwięcznie złotymi trybikami, zaśmiała się dziwnie od lekkiego przegrzania poniektórych klistronów, zmniejszyła sobie napięcie anodowe, zafilowała, zgasła i odeszła do lektyki przy powszechnym oklasku, co jej elokwencję i zdolności okazane nagrodził.

Król Genialon zaś podał Trurlowi puchar, jonów pełen, rżnięty cudnie w fale prawdopodobieństwa, z przeciw — równoległymi fotonami igrające, ów zaś spełnił go i dał znak, za czym trzecia maszyna wystąpiła na środek jaskini i pokłoniwszy się, głosem elektronicznym, toczonym i modulowanym, rzekła:

Oto historia o tym, jak Wielki Konstruktor Trurl wywołał za pomocą starego garnka fluktuację lokalną i co z tego wynikło.

W Gwiazdozbiorze Maglownicy była Galaktyka Spiralna, a w tej Galaktyce był Obłok Czarny, a w tym obłoku było pięć konstelacji poszóstnych, a w piątej konstelacji było słońce liliowe, bardzo stare i nawet ślepawe, a wokół tego słońca krążyło siedem planet, a trzecia miała dwa księżyce, i na wszystkich tych słońcach, gwiazdach, planetach i księżycach działy się, zgodnie z rozkładem statystycznym, różne różności i różnostki, a na drugim księżycu trzeciej planety liliowego słońca piątej konstelacji Czarnego Obłoku Galaktyki Spiralnej w Gwiazdozbiorze Maglownicy znajdował się śmietnik, jaki można by znaleźć na każdej innej planecie lub księżycu, całkiem zwyczajny, a więc pełen śmieci i innych odpadków, który powstał skutkiem tego, że Aberrycydzi Glauberscy pobili się wodorowe i nuklearnie z Albumensami Liliackimi, wskutek czego mosty ich, drogi, domy, pałace, a także oni sami zamienili się w kopeć i wiechcie blaszane, które wiatrem meteorytowym przywiało w miejsce, o jakim opowiadamy. Przez wieki wieków nic się na tym śmietniku oprócz śmieci nie działo, a gdy zdarzyło się raz trzęsienie ziemi, to połowa śmieci, które znajdowały się na spodzie, wypłynęła na wierzch, a druga połowa, ta z wierzchu, opadła na spód, co samo w sobie nie miało większego znaczenia, przygotowało atoli fenomen, wywołany tym, iż Sławny Konstruktor Trurl, lecąc swą okolicą, olśniony został przez pewną kometę o jaskrawym ogonie. I opędzał się od niej, wyrzucając przez okno próżniopławu to, co mu akurat nawinęło się pod rękę, a były to szachy podróżne, puste w środku, które wypełniał był dawniej okowitą, beczki po prochu, którego nie udało się wymyślić Warłajom z gwiazdy Chloreley, jako też różne stare naczynia, a wśród nich pęknięty garnek gliniany. Garnek ów, zyskawszy chyżość zgodną z prawami grawitacji, przyspieszony ogonem komety, prasnął w zbocze nad śmietnikiem, wpadł niżej do kałuży, pośliznął się na błocie, zjechał na dół do śmieci i potrącił przyrdzewiałą blaszkę, która przez to owinęła się wokół miedzianego drucika, i wsunęły się między brzegi blaszki odłamki miki, i powstał kondensator, a drut, opasawszy garnek, uczynił zaczątek solenoidu, kamień zaś, poruszony przez garnek, pchnął kawał zardzewiałego żelastwa, który był starym magnesem, i od tego ruchu powstał prąd, i przesunął szesnaście innych blaszek i śmietnikowych drutów, i rozpuściły się tam siarczki i chlorki, i atomy ich poprzyczepiały się do innych atomów, a molekuły pobełtane zaczęły siadać okrakiem na innych molekułach, aż się z tego w samym środku śmietniska zrobił Obwód Logiczny, i innych pięć, oraz dodatkowo osiemnaście tam, gdzie garnek rozleciał się wreszcie w kawałki, a wieczorem wylazł na brzeg śmietniska, opodal wyschłej już kałuży, takim przypadkowym sposobem utworzony Majmasz — Samosyn, który nie miał ojca ani matki, ale sam był sobie synem, albowiem ojcem jego był Traf, a matką — Entropia. I wydostał się Majmasz ze śmietnika, bynajmniej nie zdając sobie sprawy z tego, iż miał tylko jedną szansę powstania na sto supergigacentylionów do heksaptylionowej potęgi, i szedł sobie, aż doszedł do następnej kałuży, która nie zdążyła jeszcze wyschnąć, tak że mógł się w niej swobodnie przejrzeć, gdy przykląkł na brzegu. I zobaczył w lustrze wody swoją głowę całkiem akcydentalną, z uszami jak przetrącone strucle, lewym skośnym, a prawym nadpękniętym, swój przypadkowy tułów, co się był ukulgał z blach, blaszysk i blaszątek, częściowo walcowaty, bo się był kulgał, wyczołgując ze śmietniska, a środkiem węższy, na kształt kibici, ponieważ w tym miejscu akurat przewalił się już na samym brzegu przez leżący tam kamień, ujrzał też swoje ręce śmieciste i nogi odpadkowe, i policzył je, a miał ich wskutek zbiegu okoliczności po parze, i swoje oczy, a tych przez czysty traf było dwoje, i zachwycił się niezmiernie sobą Majmasz — Samosyn, i westchnął nad smukłością swej kibici, parzystością członków, okrągłością głowy, i zawołał w głos:

— Zaprawdę! Jestem czarowny, a nawet doskonały, co najwyraźniej implikuje Doskonałość Wszelkiego Stworzenia!! O, jakże dobrym być musi ten, co mię stworzył!

I pokusztykał przed siebie, roniąc słabo przymocowane śrubki (albowiem nikt ich porządnie nie wkręcił), i nucąc hymny na cześć Harmonii Przedustawnej, a po siedmiu krokach potknął się, albowiem niedowidział, i rymnął łbem na dół z powrotem w śmietnisko, i nic się nie działo z nim oprócz rdzewienia, rozpadania się i korozji ogólnej przez dalszych trzysta czternaście tysięcy lat, ponieważ upadł na głowę i porobiły mu się zwarcia, i nie było go na świecie. A po tym czasie zdarzyło się, że pewien kupiec, wioząc swym starym statkiem anemony dla Będźwinogów z planety Nieduży, pokłócił się w pobliżu liliowego słońca ze swym pomocnikiem i rzucił w niego butami, a jeden but wybił okno i wyleciał w próżnię, za czym krążenie owego buta podległo perturbacjom wskutek tego, że kometa, która olśniła ongiś Trurla, znalazła się znowu w tym samym miejscu, i ów but, wirując powoli, spadł na księżyc, lekko tylko osmolony tarciem atmosferycznym, odbił się od zbocza i kopnął leżącego w śmietniku Majmasza — Samosyna akurat z takim impetem i pod takim przypadkowo kątem, iż wskutek sił odśrodkowych, ciśnień skrętnych i ogólnego momentu obrotowego ponownie uruchomiona została odpadkowa mózgownica owej akcydentalnej istoty. A stało się tak dlatego, ponieważ, kopnięty, Majmasz — Samosyn wpadł do pobliskiej kałuży i rozpuścił sobie w niej chlorki i jodki, i zabulgotało mu w głowie od elektrolitu, i powstał tam prąd, który łaził tędy i owędy, aż wskutek tego łażenia i krążenia Majmasz siadł w błocie i pomyślał sobie: — Zdaje się, że jestem!

Lecz nic więcej nie był w stanie pomyśleć przez dalszych szesnaście wieków, a tylko polewał go deszcz i młócił go grad, i rosła mu entropia, lecz po tysiącu i pięciuset dwudziestu latach pewien ptaszek, przelatując nad śmietnikiem, przerażony, bo gonił go drapieżnik, ulżył sobie dla zwiększenia chyżości i trafił Majmasza w czoło, i nastąpiło wzbudzenie i wzmocnienie, i Majmasz kichnął, za czym rzekł sobie:

— Doprawdy, jestem! I nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. Wszelako pytanie, kto taki właściwie mówi: jestem? To znaczy: kim ja jestem? Jak tu znaleźć odpowiedź? Ba! Gdyby oprócz mnie było jeszcze coś, cokolwiek, z czym mógłbym się zestawić i porównać — pół biedy, ale sęk w tym, że nie ma nic, bo widać, że absolutnie nic nie widać! Jestem więc tylko ja i stanowię samą, gołą wszechmożliwość, bo przecież mogę myśleć, o czym zechcę, lecz czym to ja jestem właściwie — pustym miejscem do myślenia, czy jak?

W samej rzeczy bowiem nie posiadał już żadnych zmysłów, które się przez minione wieki zupełnie popsuły i porozłaziły, albowiem nieubłaganą władczynią jest miłośniczka Chaosu, bezlitosna Entropia. Nie widział tedy Majmasz ani matki — ka — łuży, ani błota — rodzica, ani świata całego, nic nie pamiętał o tym, co się przedtem z nim działo, i w ogóle nie mógł już nic, jak tylko myśleć. To jedno potrafił, a więc tym jedynym zajął się na dobre.

Należałoby — rzekł sobie — wypełnić tę próżnię, którą jestem, a przez to odmienić jej nieznośną monotonię. A zatem wymyślmy coś; kiedy to wymyślimy, pomyślane stanie się, albowiem nie ma nic oprócz myśli naszych. — Jak widać, stał się już nieco zadufały, bo rozmyślał o sobie w liczbie mnogiej.

Byłożby możliwe — rzekł sobie tedy — aby istniało coś poza mną? Powiedzmy na chwilę, choć to brzmi nieprawdopodobnie, szaleńczo nawet, że tak. Niechaj się to inne nazywa Gozmozem. A więc istnieje Gozmoz i ja w nim jako cząsteczka jego!

Tu zatrzymał się, rozważył rzecz i całkiem mu się ta hipoteza wydała bezzasadną. Brak było wszelkich dla niej racji, wszelkich podstaw, argumentów, przesłanek, uznał ją tedy za uroszczenie czyste, za nadmiar uzurpacji, zawstydził się mocno i powiedział sobie:

O tym, co jest na zewnątrz mnie, jeżeli w ogóle jest tam cokolwiek, nic nie wiem. O tym atoli, co wewnątrz, będę wiedział, zaledwie to coś pomyślę, któż bowiem, jeśli nie ja sam

— u kroćset! — ma się znać na myślach moich?! — I wymyślił po raz drugi Gozmoz, ale teraz osadził go już we własnym wnętrzu duchowym; wydało mu się to daleko skromniejsze, przyzwoitsze i bliższe postawy rzeczowej, ku jakiej dążył. I jął wypełniać ten swój Gozmoz pomyślanymi różnościami. Najpierw, że wprawy jeszcze nie miał, wymyślił Paciorkitów, którzy zajmowali się wychwindrzaniem byle czego, oraz Pokle — pcytów, którzy lubowali się w śwai. I pobili się zaraz Pokle — pcyci z Paciorkitami o śwaję, aż dostał Majmasz — Smietnik bólu głowy i nic z tego stworzenia świata oprócz migreny dlań nie wynikło.

Podjął tedy dalsze próby stwórcze w sposób bardziej już przezorny i wymyślał elementa podstawowe, jako to gaz szlachetny czyli pierwiastek doskonały Calsonium, i pierwiastek duchowy, Dumalium, i mnożył byty, myląc się od czasu do czasu, lecz po paru wiekach nabrał już pewnej wprawy i wcale solidnie wykonał w myśli Gomoz swój własny, w którym żywot pędziły rozliczne plemiona, istności, byty i zjawiska, i było tam wcale lubo, ponieważ uczynił on prawa owego Go — zmozu wielce liberalnymi, gdyż nie spodobała mu się myśl o prawidłowościach srogich, owym regulaminie koszarowym, jakiego używa Matka Natura (wszelako nie znał jej i nic o niej nie wiedział).

Był tedy świat Samosyński pełen kapryśnej cudowności i raz działo się w nim tak — i już, a raz owak — całkiem inaczej, także bez żadnej przyczyny. A jeśli ktoś miał w owym świecie zginąć, zawsze jeszcze dawało się tego uniknąć, gdyż postanowił Majmasz nie dopuszczać do zajść nieodwołalnych. I dobrze wiodło się w myślach jego Gondrałom, Kaleusom, co Calsonium dobywali, i Klofundrom, i Benignie, i Otrzymkom

— przez wieki całe. A przez ów czas odpadły Majmaszowi jego ręce śmietniste i nogi odpadkowe, i zabarwiła się rdzawo woda kałuży wokół pysznej ongi kibici jego i powoli zapadał się tułowiem w bagienny ił. A właśnie rozwieszał był z czułością pełną uwagi nowe konstelacje w mroku wiecznym swej świadomości, Gozmozem mu będącej, i jak umiał, dbał bezinteresownie o to, aby pamiętać dokładnie o wszystkim, co tylko był pomyśleniem stworzył; i chociaż bolała go z tego głowa, nie ustawał, gdyż czuł się i potrzebny Gozmozowi swojemu, i poważnie względem niego zobowiązany. Lecz rdza tymczasem przegryzała mu blachy wierzchnie, o czym przecież nie wiedział, a skorupa denna garnka Trurlowego, który go był przed tysiącleciami powołał do bytu, kołysząc się na fali kałużowej, pomału się do niego przybliżała, i ledwo już tylko łbem nieszczęsnym wystawał z wody. I w chwili kiedy właśnie wyroił sobie Majmasz czysto — szklistą Baucis łagodną i wiernego jej Ondragora, i kiedy oboje wędrowali wśród ciemnych słońc jego wyobraźni w powszechnym milczeniu wszystkich ludów gozmozowych, z Paciorkitami włącznie, i cicho się nawoływali — pękł przerdzewiały czerep pod lekkim stuknięciem garnka, wiatrem pchniętego, wdarła się woda brunatna w głąb zwojów miedzistych i pogasiła elektryczność obwodów logicznych, i obrócił się Gozmoz Majmaszowy w nicość, nad wszystko doskonałą. A ci, co dali mu początek, wraz z światów zbiorowiskiem, nigdy się o tym nie dowiedzieli.

Tu skłoniła się maszyna czarna, król zaś Genialon zamyślił się nieco żałobnie a głęboko, aż jęli źle patrzeć na Trurla biesiadnicy, że umysł królewski taką omroczył opowieścią. Król jednak uśmiechnął się zaraz i spytał:

— Maszże jeszcze w zanadrzu cokolwiek, moja maszyno?

— Panie — odparła, skłoniwszy się głęboko — opowiem ci historię przedziwnie otchłanną Chloryana Teorycego dwojga imion Klapostoła, intelektryka i myślanta mamoń — skiego.

Zdarzyło się, że świetny konstruktor Klapaucjusz, łaknąc wytchnienia po pracach ogromnych (sporządził był bowiem królowi Grobomiłowi Maszynę Której Nie Było — co atoli jest historią osobną), trafił na planetę Mamonidów i szedł tam tędy i owędy, samotności szukając, aż ujrzał, na skraju boru, dzikim cyberberysem całkiem zarosła chatkę, z której dym się unosił. Rad był ją ominąć, ujrzawszy atoli stojące przed nią beczki puste po atramencie, a zaskoczony owym widokiem, zajrzał do wnętrza. Za stołem z wielkiego głazu uczynionym, na drugim, mniejszym, który był mu stołkiem, siedział starzec, tak usmolony, przerdzewiały i podrutowany, aż dziw było patrzeć. Czoło miał w wielu miejscach powgniatane, oczy ze skrzypem wielkim obracały mu się w oprawach, takoż i członki skrzypiały bezsmarowne, i cały on tylko drutom a sznurkom zawdzięczał byt lada jaki, na strasznym wiedziony bezprądziu, o którym świadczyły dobitnie tu i tam porzucane kawałki bursztynu; pocieraniem ich nieszczęśnik prąd życiodajny dobywał! Na widok takiej nędzy dusza obróciła się li — tosierna w Klapaucjuszu i już do sakiewki sięgał dyskretnie, gdy starzec, dopiero teraz ujrzawszy go okiem zmętniałym, wrzasnął piskliwie:

— Przyszedłeś wreszcie?!

— Ano, przyszedłem — bąknął Klapaucjusz, zdziwiony tym, że tam go oczekiwano, gdzie wcale być nie zamierzał.

— Teraz? A więc zgiń, przepadnij, połam też ręce, kark i nogi — uniósł się wrzaskiem straszliwym staruch i tym, co wokół niego leżało, a było to przeważnie śmiecie wszelakie, ciskać jął w osłupiałego Klapaucjusza. Kiedy atoli zmęczył się i ustał, bombardowany jął go pytać łagodnie, czemu takie przyjęcie zawdzięcza. Starzec jakiś czas pomrukiwał jeszcze: — A bodajby cię zwarło! — A bodajbyś się na wieki zaciął, korozjo! — wszelako po upływie pewnego czasu, uspokoiwszy się, na tyle dał się udobruchać, że, posapując, z podniesionym palcem, klnąc kiedy niekiedy, a iskrząc gęsto, aż ozonem pośmierdy wało, takimi słowy opowiedział mu swą historię:

— Wiedz, cudzoziemcze, iżem jest myślant z myślantów pierwszy, ontologią z powołania się parający, imieniem (którego blask gwiazdy kiedyś zaćmi) Chloryan Teorycy Klapostoł. Urodziłem się z rodziców ubogich, od dziecka pociąg czując do myślenia, byt penetrującego. Mając lat szesnaście, napisałem dzieło me pierwsze pod tytułem „Bogotron”. Jest to ogólna teoria bóstw aposteriorycznych, które to bóstwa dlatego muszą być Kosmosowi przez wysokie cywilizacje dorabiane, ponieważ, jak wiadomo, materia pierwsza jest, a przeto na samym początku nikt nie myśli. Panować tedy musi w zaraniu dziejów kompletna bezmyślność, no i rzeczywiście, popatrz tylko, proszę, na ten Kosmos, jak wygląda!! — Tu zakrztusił się starzec gniewem, zatupał, po czym, osłabłszy, dalej rzecz ciągnął. — Wyjaśniłem więc konieczność dorabiania bogów z tyłu, skoro ich z przodu nie było; i wszelka cywilizacja, intelektryką się parająca, ku niczemu innemu nie zmierza jak tylko ku zbudowaniu Wszechmocnicy Ultymatywnej, czyli rektyfikatora zła, to jest prostownika dróg Rozumu. W dziele tym zawarłem zaraz plan pierwszego Bogotronu, a także charakterystykę dzielności jego, mierzonej w bogonach. Jednostka taka wszechmocy oznacza równoważnik czynienia cudów w promieniu miliarda parseków. Gdy praca owa ukazała się własnym moim nakładem, wybiegłem co rychlej na ulicę, tego pewien, iż lud mię zaraz na barkach swych uniesie, kwiatami uwieńczy i złotem obsypie, aliści nawet cybernardyn kulawy mnie nie pochwalił. Zdumiony tym raczej niż rozczarowany, siadłem zaraz i napisałem „Młot na Rozum” w tomach dwóch, gdzie wyjaśniłem, iż każda cywilizacja ma przed sobą dwie drogi, a to albo siebie samą zadręczyć, albo zapieścić doszczętnie. Jedno bądź drugie czyni, pożerając po trosze Kosmos i przerabiając gwiazd szczątki na sedesy, kołki, tryby, cygarnice i jaśki, bierze się to zaś stąd, iż, Kosmosu pojąć nie mogąc, pragnie to Niepojęte przemienić jakoś w Pojęte i nie ustaje, póki mgławic w kloaki, a planet w łożnice i bomby nie poprzerabia, mając przy tym na oku Wyższą Ideę Porządku, gdyż dopiero Kosmos wybrukowany, skanalizowany i skatalogowany wydaje się jej dostatecznie przyzwoity. W drugim zaś tomie pod nazwą „Ad — vocatus Materiae” przedstawiłem, iż Rozumowi wskutek zachłanności wtedy tylko lubo, gdy uda mu się jakowyś gejzer kosmiczny zniewolić lub rojowisko atomowe do tego zaprząc, aby maść przeciw piegom wytwarzało. Po czym zaraz rzuca się ku następnemu zjawisku, aby je, jako tropheum, do pasa scjentyficznych łupów przytroczyć. Wszelako i owe dwa tomy znakomite świat milczeniem przyjął; powiedziałem sobie wtedy, iż wszystko jest cnota cierpliwości, a wytrwanie przy swoim. Po obronie zatem Kosmosu przed Rozumem, który na nice wywróciłem, jako też Rozumu przed Kosmosem, którego bezwina się na tym zasadza, iż Materia z bezmyślności jeno wszelakich paskudztw się dopuszcza, napisałem z natchnienia nagłego „Krawca Bytu”, gdzie wywiodłem logicznie, iż spory filozofów bezsensowną są rzeczą, każdy bowiem winien mieć filozofię własną, tak do siebie, jak kurta, przykro — joną. Ponieważ i to dzieło głucha cisza powitała, zaraz stworzyłem następne; podałem w nim wszystkie możliwe hipotezy na temat Kosmosu: pierwszą, w myśl której nie ma go wcale; drugą, iż jest to wynik błędów niejakiego Kreatoryka, który usiłował stworzyć świat, zielonego pojęcia o tym nie mając, jak to się robi; trzecią, iż świat jest to szaleństwo pewnego Supermózgu, co się na własnym tle wściekł w sposób bezkresny; czwartą, iż to myśl, niedorzeczenie zmaterializowana; piątą, iż to materia kretyńsko myśląca — i, pewny swego, czekałem zaciekłych ze mną sporów, rozgłosu, ukorzeń, zachwytów, zwieńczeń, wreszcie ataków i klątw; atoli znów nic się całkiem nie stało. Wtedy już zdumieniu mojemu nie było granic. Pomyślałem, iż, być może, za mało studiuję innych my — ślantów, i wnet, nabywszy ich dzieła, po kolei przestudiowałem najsławniejszych, a wiec Frenezjusza Paciora, Bulfona Struncla, twórcę szkoły strunclistów, Turbuleona Kratafalka, Sferycego Logara, jak również samego Lemuela Łysego.

Nic w nich atoli godnego uwagi nie znalazłem. Tymczasem dzieła me rozchodziły się z wolna, rozumowałem więc, iż ktoś je czyta, a skoro czyta, rezultaty się pokażą. W szczególności nie wątpiłem, iż wezwie mię Tyran, żądając, abym nim się zajmował jako tematem głównym i jego chwałę głosił. Umyśliłem też sobie dokładnie, jak mu odpowiem, iż Prawda mi wszystkim i dla niej gotówem życie oddać; Tyran, łaknąc pochwał, które by mój umysł wspaniały zdołał złożyć, będzie mnie próbował na miód łask brać, trzosy dźwięczne do stóp mi rzuci, a widząc moją niezłomność, powie za podszeptem sofistów, iż skoro ja się Kosmosem zajmuję, godziłoby mi się i nim zająć, bo i on jest wszak Kosmosu pewnym fragmentem. Ja na to szyderstwem zaraz bluznę, więc mnie na męki wyda; hartowałem tedy zawczasu ciało, by najstraszniejszym sprostać. Wszelako dni i miesiące mijały, a Tyran jakoś nic, dare — mniem się tedy i na męki gotował. Jedynie pewien gryzipiór, imieniem Dusimił, napisał w wieczornym brukowcu, iż trefniś Chloryanek zajmuje się bajaniem bajęd i bajdołów w książce pod tytułem „Bogotron, czyli Wszechnocnik Ostateczny”. Rzuciłem się do dzieł moich — istotnie, wskutek omyłki druku, w tytule „Wszechmocnik” „n” miast „m” się wkradło… Zamierzałem zrazu zabić go, lecz rozwaga zwyciężyła. — Przyjdzie jeszcze czas mój! — rzekłem sobie. — Nie może to być, aby ktoś jak groch sypał prawdy ostateczne dniem i nocą, aż blask Poznania od nich bucha Ultymatywnego — i nic! Przyjdzie rozgłos, przyjdzie sława, tron z kości słoniowej, tytuł Myślęgi Pierwszego, miłość ludów, ukojenie w ciszy sadu, własna szkoła, uczniowie kochający i wiwatujący tłum! Albowiem takie właśnie marzenia żywi każdy z myślantów, mój cudzoziemcze. Owszem, powiadają, iż Poznanie jest jedynym ich pożywieniem, a Prawda — napitkiem, że dóbr ziemskich nie pragną ni uścisków elektrytek, ni blasku złota, ni gwiazd orderowych, ni sławy i chwały. Włóż to między bajki, mój poczciwcze zamorski! Wszyscy łakną tego samego, a różnica między nimi a mną taka, że ja, w ogromie ducha mego, do onych słabostek jawnie się przyznawam i bez sromu. Wszelako lata płynęły, a inaczej jak Chloryanek, Chloreczek trefniś nikt mnie nie nazywał. Gdy przyszła czterdziesta rocznica urodzin mych, zadziwiłem się, iż tak długo już czekam na odzew masowy, a tu nic. Siadłem więc i napisałem dzieło o Enefer — cach, którzy są ludem najbardziej w całym Kosmosie rozwiniętym. Co, nie słyszałeś o nich?]a także nie, albowiem nie widziałem ich i nie obaczę; istnienie ich atoli udowodniłem w sposób czysto dedukcyjny, logiczny, konieczny i teoretyczny. Skoro bowiem — tak szedł mój wywód — w Kosmosie są cywilizacje rozmaicie rozwinięte, najwięcej być musi przeciętnych, średnich, inne zaś już to zapóźniły się w rozwoju, już to naprzód w nim wysforowały. Gdy zaś masz taki rozkład statystyczny, to, jak w gronie osób, gdzie wzrostem średnich najwięcej, jedna atoli osoba i tylko jedna najwyższą być musi, podobnie i w Kosmosie musi gdzieś istnieć cywilizacja, co osiągnęła Najwyższą Fazę Rozwoju. Mieszkańcy jej, Enefercy, wszystko to już wiedzą, o czym my nawet nie śnimy. W czterech tomach ująłem rzecz, zrujnowawszy się i na papier kredowy, i na portret autora, wszelako i ta trylogia podzieliła los swych poprzedników. Przeczytałem ją rok temu, od deski do deski, z lubości najwyższej łzy roniąc, tak jest genialnie napisana, tak absolutem tchnąca, że wprost nie do wypowiedzenia. Ach, od zmysłów pod pięćdziesiątkę odchodziłem! Bywało, nakupię sobie dzieł a pism myślantów, co rozkoszy a bogactw zażywają, aby dowiedzieć się, co też tam za treści. Były to dzieła o różnicy między przodkiem a tyłkiem, o budowie cudnej tronu monarszego, jego poręczach słodkich i nogach sprawiedliwych, traktaty o polerowaniu wdzięków, opisy szczegółowe tego i owego, przy czym nikt tam sam siebie wcale nie chwalił, wszelako tak już to się jakoś składało, że Struncel podziwiał Paciora, a Pacior — Struncla, obaj hołdami przez Logarytów zasypywani. Porastało też w chwałę trzech braci wyrwackich — z nich Wyrwander ciągnął w górę Wyrwacego, Wyrwacy — Wyrwisława, ów zaś — Wyrwandra z kolei. Wtedy, gdym owe dzieła ich studiował, jakiś szał mnie ogarnął zły, rzuciłem się na nie, tłamsiłem, darłem, przeżuwałem nawet… aż łkania ustały, łzy obeschły i zaraz siadłem pisać dzieło o „Ewolucji Rozumu jako Zjawisku Dwutaktowym”. Albowiem, jak to udowodniłem tam, kolista więź łączy bladawców z robotami. Najpierw, skutkiem zakulgania śluzu ilastego na brzegu morskim, powstają istoty klejkie, białawe, stąd zwane Ałbumensami. Po wiekach tego one dochodzą, jak ducha tchnąć w metale, i czynią sobie z Automatów sługi niewolne. Po pewnym atoli czasie, odwrotną rzeczy koleją, Automaty, wyzwoliwszy się od klejkich, poczynają eksperymenta, czyby się czasem nie dało świadomości w kisiel tchnąć, i gdy na białku spróbują, to im się udaje. Lecz syntetyczni bladawcy po milionie lat znów imają się żelaza i tak się to w wieczność na przemian kręci; jak widzisz, rozstrzygnąłem w ten sposób spór odwieczny o to, co było pierwsze — robot czy bladawiec? Posłałem to dzieło Akademii, było w skórkowych tomach sześciu, a na jego wydanie resztę ojcowizny straciłem. Trzebaż powiedzieć, iż świat także przemilczał je okrutny. Stuknęła mi sześćdziesiątka, siódmy krzyżyk się zbliżał i nadzieje sławy doczesnej nikły. Cóż było robić? Jąłem rozmyślać o wiecznej, o potomkach, o pokoleniach następnych, które odkryją mnie i w proch przede mną na twarz padną. Tu atoli niejakie uległy się we mnie wątpliwości: co ja właściwie będę z tego miał, skoro mnie nie będzie? I musiałem, zgodnie z naukami mymi, zawartymi w czterdziestu czterech tomach z parergą i parali — pomeną, tego dojść, że absolutnie nic. Zakipiało mi w duszy i siadłem, by pisać „Testamentum dla Potomności”, aby ją należycie skopać, oplwać, zelżyć, ohańbić i poznieważać, jak się tylko da, ścisłymi sposoby. Co? Powiadasz, iż to niesprawiedliwie, że gniew mój winienem zwrócić przeciwko współczesnym moim, co mię zapoznali? Ba! Mój poczciwcze! Przecież, kiedy przyszła sława moja każde słowo onego „Testamentu” rozświeci, współcześni dawno już w proch się rozsypią, na kogo tedy mam miotać klątwy, na nieobecnych? Gdybym postąpił, jak mówisz, potomkowie studiowaliby dzieła me w smacznym spokoju, dla przyzwoitości jeno wzdychając: — Biedny! Jakim cichym heroizmem była wielkość jego zapoznana! Jak słusznie gniewał się na dziadów naszych, z czułym oddaniem nam dzieło życia swego ofiarowując! — Tak byłoby przecie! Więc cóż? Winnych nie masz? Idiotom, co mnie żywcem pogrzebali, śmierć ma być tarczą przed piorunem pomsty? Na samą myśl taką nagły smar mnie zalewa! Będą dzieła me w spokoju pożywali, przez dobre wychowanie, za mną, na ojców pomstując? A niedoczekanie!!! Niechże ja przynajmniej kopnę ich zdalnie, bo zza grobu! Niech wiedzą ci, co będą imię moje miodem smarować i pozłotą wizerunkom moim przydawać aureoli, że właśnie za to życzę im, aby szperklapy połamali do ostatniej, aby na ciężkie przepięcia pochorowali się, aby im łby zaraza grynszpanowa rozniosła, skoro tyle tylko potrafią, by truchła z cmentarzy przeszłości wygrzebywać! Może wśród nich jakiś nowy, niezmierny myślant będzie rósł, owi wszakże, zajęci odszukiwaniem resztek korespondencji, jaką z praczką prowadziłem, wcale go nie dostrzegą! O, tedy niech wiedzą koniecznie, iż serdeczna moja klątwa i najszczerszy mój wstręt jest z nimi i wśród nich, że mam ich za liżygrobów, pieścitrupów, szakalistów, co się dlatego zewłokami pasą, bo nikt spośród nich na żywej mądrości poznać się nie umie! Niechże, wydając dzieła me wszystkie, a z musu między nimi także owo „Testamentum”, ostatnim przekleństwem brzemienne, do nich adresowanym, wyzbędą się ci nekromanci, owi zwłokolubowie samozadowolenia z tego, iż był ich rodu mędrzec niezmierny, Chloryan Teorycy dwojga imion Klapostoł, który na wieki wieków wprzód nauczał! Niech im przy sido — lowaniu postumentów moich ta wiedza przyświeca, że życzyłem im wszystkiego najgorszego, co tylko mieści w sobie Kosmos, a nienawistność mej klątwy, w przyszłość skierowanej, dorównuje tylko jej bezsile. A przeto życzę sobie, aby wiedzieli, że nie przyznaję się do nich i nie ma między mną a nimi nic prócz obrzydzenia szczerego, jakie dla nich żywię!!!

Próżno usiłował Klapaucjusz w trakcie owej przemowy ukoić wrzeszczącego starca. Ów zerwał się przy ostatnich słowach na równe nogi, a wygrażając pięścią przyszłym pokoleniom, z gębą, pełną słów okropnych, nie wiedzieć jak w ciągu tak chlubnego życia poznanych, zażarty, zsiniały, zatupał, zaryczał, błysnął cały i runął martwy od przepięcia cholerycznego na ziemię! Klapaucjusz, srodze stroskany tak niemiłym obrotem wypadków, usiadł opodal na głazie, podjął „Testamentum” i jął je czytać, wszelako od gęstwy epitetów, przyszłości dedykowanych, już na drugiej stronie w oczach mu zamrowiło, a z końcem trzeciej otrzeć musiał zroszone nagle czoło, albowiem zmarły w cnocie Chloryan Teorycy dał dowody szpetnomówstwa, kosmicznie całkiem nieprześcignione — go. Przez trzy dni, z oczami w słup, czytał owo documentum Klapaucjusz, aż zamyślił się: ma li je światu objawić czy też zniszczyć? I do dziś tak siedzi, rzeczy rozstrzygnąć nie mogąc…

— Najwyraźniej — rzekł król Genialon, gdy maszyna, skończywszy opowieść, odeszła — widzę w tym jakoweś aluzje do problemów płatniczych, które nam już bliskie, gdyż po nocy pięknie przebajanej świt dnia nowego do jaskini zagląda. A przeto powiedz, mój miły konstruktorze, czym i jak chcesz, abym cię nagrodził.

— Panie — rzekł Trurl — wprawiasz mnie w zmieszanie. Czegokolwiek zażądam, jeśli otrzymam to, będę może żałować potem, że więcej nie żądałem. Zarazem nie chciałbym dotknąć Waszej Królewskiej Mości wygórowanymi roszczeniami. Łasce tedy monarszej pozostawiam ustalenie wysokości honorarium…

— Niech i tak będzie — król życzliwie na to. — Opowieści były świetne, maszyny — doskonałe, a przeto nie widzę innego sposobu, jak tylko obdarować cię największym skarbem, jakiego byś, tego jestem całkiem pewien, na żaden inny nie zamienił. Daruję cię zdrowiem i życiem — oto, jak mniemam, właściwa nagroda. Każda inna widziałaby mi się nieprzystojnością, albowiem nie zrównoważy złoto Prawdy ni Mądrości. Bądź mi tedy zdrów, przyjacielu, i nadal ukrywaj przed światem prawdy, zbyt dlań okrutne, dla niepoznaki między bajki je wkładając.

— Panie — rzekł Trurl zdumiony — czyżbyś pierwotnie zamierzał mnie życia pozbawić? Czy takie miało być moje wynagrodzenie?

— Słowa moje możesz sobie wykładać, jak chcesz — król na to. — Co do mnie, tak rzecz rozumiem: gdybyś mnie tylko zabawił, szczodrobliwości mej nie umiałbym granic postawić. Uczyniłeś więcej, a przeto żadne bogactwa nie mogą zrównoważyć twego dzieła; dając ci dalszą możliwość działania takiego, jakim się wsławiłeś, nie mam dla ciebie wyższej zapłaty ni nagrody…

Загрузка...