EDUKACJA CYFRANIA

Kiedy Klapaucjusza powołano na rektora uniwersytetu, Trurl, który został w domu, bo nie cierpiał wszelkiego, wiec i uniwersyteckiego rygoru, sporządził sobie w przystępie dojmującej samotności zgrabną maszynkę cyfrową, tak zmyślną, że sekretnie widział w niej już swego następcę i dziedzica. Co prawda różnie tam między nimi bywało i podług humoru oraz postępów nauczania nazywał ją raz Cyfrankiem, Cyfranusiem i Cyfraniątkiem, a raz — Cyfrantem. Przez jakiś czas grywał z nią w szachy, aż poczęła mu dawać mata za matem, a kiedy zwyciężyła na międzynebularnym turnieju stu mistrzów naraz, dając im hektomata, zląkł się Trurl skutków nazbyt jednostronnej specjalizacji i by rozluźnić w Cyfraniu ducha, zlecił mu studiować na przemian chemię z liryką, popołudniami zaś oddawali się wspólnie niewinnym igraszkom w rodzaju odnajdywania rymów do wyszukanych słów. Tak właśnie działo się jednego razu. Słonko grzało, cicho było w pracowni, przekaźniki ćwierkały i słychać było tylko rymowanie na dwa głosy.

— Obmawian? — rzucił Turl.

— Szczawian.

— Zenek?

— Tlenek.

— Motylek?

— Etylek.

— Granat? — Wanad.

— Ksieni?

— Utleni.

— Kniaź?

— Maź.

— Cóż, u licha, wciąż tylko chemia! — obruszył się Trurl. — Nie możesz ruszyć innym konceptem? Ubit!

— Rubid.

— Ożłopan?

— Propan.

— Stryjna?

— Poliwalencyjna.

— Przodek?

— Jodek.

— Sylen?

— Etylen.

— Dość tej chemii! — zgniewał się Trurl, widząc, że tak może to iść w nieskończoność.

— A to czemu? — zaoponował Cyfranek. — Nic mi jej nie wzbrania. Nie można zmieniać reguł w toku gry!

— Nie mądrz się! Nie będziesz mnie uczył, co można, a czego nie można.

Tymczasem malec rzekł spokojnie:

— Teraz ty. Benzen? Trurl milczał.

— Hafn? Beryl? Ferryt? Azot? Dziękuję, wygrałem! — rzekł Cyfranio. Trurl dyszał przez chwilę, rozglądając się za śrubokrętem, lecz opanowawszy irytację, rzekł:

— Dość na dziś zabawy. Zajmiemy się teraz sztuką wyższą, a mianowicie filozofią, jest to bowiem królowa nauk i jako taka dotyczy absolutnie wszystkiego. Spytaj mnie o coś, a udzielę ci odpowiedzi dwa razy, raz zwyczajnie, a raz filozoficznie!

— Czy cieplica to wystygła zimnica? — spytała maszynka. Trurl odchrząknął i rzekł:

— Nie, nie o takie pytania idzie — to dotyczy tylko słownika…

— Ale powiedziałeś przecież, że filozofia dotyczy wszystkiego! — upierał się Cyfranek.

— Spytaj mnie o coś innego, kiedy ci mówię!

— Dlaczego dobry złodziej nie jest tym samym, czym zły dobrodziej?

— Skąd bierzesz takie idiotyczne pytania?! — obruszył się Trurl. — No dobrze. Nie masz jeszcze wprawy, to zrozumiałe. Czy wiesz, czego pragniesz?

— Poróżniczkować sobie trochę.

— Nie w tej chwili, ośle, tylko w życiu!

— Pragnę sławy większej niż twoja!

— Jest to rzecz płonna, niegodna starań, a już na pewno nie nadaje się na życiowy cel!

— To czemu wieszasz na ścianach wszystkie dyplomy i odznaczenia?

— Tak sobie! To nie ma znaczenia. Nie przeszkadzaj mi wciąż, bo cię zaraz przeprogramuję!

— Nie możesz tego zrobić, byłoby to nieetyczne.

— Dosyć tego. Idziemy na strych — zrobię ci pokazową lekcję filozofii, tylko słuchaj, ucz się i nie przerywaj mi wciąż!

Poszli więc, Trurl przystawił do dymnika drabinę, wlazł na nią, za nim wspiął się Cyfranek i obaj stanęli na dachu, skąd rozpościerał się rozległy widok.

— Spójrz na drabinę, po której weszliśmy ze strychu — powiedział życzliwie Trurl. — Kupiłem ją okazyjnie, a że była zbyt długa i nie chciałem jej skracać, boż porządne drewno, wybiłem w dachu dziurę i wysunąłem nadmiar przez ten otwór. Jak widzisz, wystaje teraz dwa metry ponad dach. Kiedy włazisz na nią z dołu, każdy twój krok, postawiony na kolejnym szczeblu, ma sens zarazem jednoznaczny i wyraźny. Lecz jeśli będziesz leźć dalej, zostawiwszy pod sobą strych i dach, sens, jaki tkwił w poprzednich twoich stąpnięciach, ulotni się na poziomie kalenicy i już żadnego żadnego wtedy nie będzie, jak tylko ten, który sam włożysz w swe poczynania! Więc wolno mówić: „włażę na dach”, kiedy spytają o to, po co stawiamy nogi na niskich szczeblach, ale nie można już odpowiadać tak samo, kiedy się wysoko zalezie! Tam, na górze, mój Cyfraniu, trzeba już samemu wymyślać sobie cele i sensy. In ovo jest to cała teoria wyższych butów, czyli rozumu, który wychynąwszy z koziołków i awantur materii, poczyna się dziwować temu, że jest właśnie rozumny, i nie wie, co by miał z sobą począć, jako też, co oznacza ta jego rozterka! Zapamiętaj me słowa, bo to nader głęboka przypowieść z wydźwiękiem filozoficznym!

— Czy nie znaczy to, że zaniosło nas zbyt wysoko? — spytał maluch.

— Poniekąd z samego impetu, bo ten proces leci bez pohamowania, kiedy nabierze już rozpędu. Teraz skup się, bo będę ci mówił o różnicy między tym, co możliwe, i tym, co niemożliwe.

— Sam słyszałem, jak mówiłeś wujkowi Klapaucjuszowi, że możesz wszystko! — wypalił Cyfranio.

— Będziesz ty wreszcie cicho? Mówiłem to w innym sensie. Wiedza likwiduje zdziwienie, bo tego, kto wszystko wie, nic nie zaskoczy! Toteż nic nie może mnie zadziwić, uważasz?

— A gdyby zaszło to, co masz za niemożliwe, też byś się nie zdziwił?

— Nie mów głupstw. To, co niemożliwe, nie może zajść. Gdyby na przykład w tej chwili spadł do naszego ogródka meteor —

Nie dokończył, gdyż coś świsnęło przeraźliwie, dom zatrząsł się cały, kilka dachówek wyprysnęło z dachu, drabina zadygotała, a w ogródku urosła kolumna pyłu, po czym zjawisko skończyło się równie nagle, jak zaszło.

— Coś spadło z nieba! Na pewno meteor! Nie zdziwiłeś się? — pisnęła uradowana maszynka.

— Ani trochę — skłamał Trurl, który omal nie zleciał z kalenicy. — Zaszła rzecz wcale korzystna ze względu na lekcję. Był to czysty przypadek, czyli tak zwana koincydencja zajść od siebie niezależnych. Statystyki powiadają, że upadek meteoru na spokojne domostwa jest rzeczą możliwą, jakkolwiek nader rzadką. Niemożliwe byłoby atoli, żeby po tym meteorze upadł zaraz następny, a to, ponieważ —

Cyfranio nie zdawał się go słuchać zbyt uważnie, bo wychyliwszy się za skraj dachu, oglądał solidny lej, obwałowany szczątkami ogrodzenia i truskawek; w jego dnie lśniło coś niczym szklana bryła.

— Tam coś jest — odezwał się. Wtem znów zawyło, huknęło, gruchnęło i wzbiło się kurzawą opodal dziury w ziemi.

— Drugi meteor! Teraz na pewno się już zdziwiłeś! — piszczał zachwycony Cyfranio.

— Meteory nie padają dwa razy w to samo miejsce — to się nie zdarza! — zawyrokował Trurl, odzyskawszy przytomność umysłu. — Nie jest wykluczone, że obserwujemy nowy typ fatamorgany… Gdyby jednak miała to być rzeczywistość, wykluczyłaby na bardzo długi czas następny upadek meteoru, albowiem rozkład statystyczny —

Zagrzmiało i w chmurze szczątków, wyrzuconych w powietrze, wrył się w ziemię między dwoma lejami jakiś kształt połyskliwy, a tak potężnie, że dom zaniosło jak łódkę na fali.

— Trzeci! — pisnął uszczęśliwiony Cyfranio.

— Kryj się! — zagłuszył go Trurl, spadając z drabiny na strych i pociągając za sobą pupila. Podniósłszy się i otrzepawszy z grubsza, zbiegli, nic już filozoficznie nie roztrząsając, do ogrodu. Trurl obszedł trzy wielkie leje, trzęsąc głową i nieznacznie wzdychając, wreszcie przykucnął na brzegu najmniejszego.

— Dziwisz się?! — triumfował za nim maluch. — A ja się wcale nie dziwię, bo matematyka idzie przed twoją filozofią! Zbiór planet przecina się ze zbiorem meteorów, dając taki podzbiór, w którym meteory przynajmniej raz wlatują w truskawki. W tym podzbiorze musi się znajdować pod — podzbiór planet, na które meteory padają dubeltowo, a w nim podpodzbiór zderzeń trzykrotnych!

— Bzdury — odrzekł Trurl z roztargnieniem, bo zdrapywał piasek i glinę z tajemniczej bryły na dnie leja. — Dlaczego właśnie NAM to się miało przydarzyć?

— Dlatego, ponieważ komuś musiało, zgodnie z dystrybucją normalną — wypalił Cyfranek.

— A w jakim podzbiorze znajdują się meteoryty nadziewane instrumentami muzycznymi? — spytał Trurl, powstając, Cyfranio zaś, spojrzawszy w głąb leja, wydał zdumione piśniecie.

Trurl poszedł do drewutni i wezwał głosem koparkę, która jednak, będąc rozumną, strwożona grzmotami z jasnego nieba drżała wtulona w kąt, ani myśląc go słuchać.

— Oto skutki zbyt doskonałej automatyzacji! — burknął Trurl, widząc, że nikt go nie wyręczy. Jakoż przy pomocy łopaty i oskarda wydobył z mniejszego leja nieregularny złom lodu, przybrudzony ziemią, we wnętrzu mętny, lecz gdy się patrzało w głąb, majaczył tam walcowaty cień z wężowo splątaną taśmą. Przyniesionym z pracowni młotkiem jął odkuwać lód ostrożnie, by nie uszkodzić wmarzniętego weń przedmiotu. Bryła pękła na koniec i wytoczył się z niej amarantowy walec, opatrzony wyszywaną złotem taśmą, który stuknąwszy o stylisko porzuconej łopaty, zahuczał donośnie.

— Bęben… — zadziwiła się maszynka, podnosząc go z ziemi. Był to w samej rzeczy orkiestrowy bęben z podstawką, wybornie zachowany, obszyty koźlą skórą. Cyfranio spróbował zaraz wygrać na nim mały tryl.

Tymczasem Trurl, nic nie mówiąc, wziął się do drugiego leja, bo i w nim tkwiła bryła lodu, większa znacznie od pierwszej. Tłukł metodycznie młotkiem, aż spod odskakujących okruchów lodu wynurzyły się dwa równoległe futerały skórzane, po wierzchu zasznurowane zygzakiem, dalej zaś szły parzyste słupy spowite w zielony materiał. Trurl nie ustawał w pracy i niebawem obiekt ów spoczął na trawie, wyzwolony z lodowych okowów.

Okrywający go materiał twardy był jak szkło, ozdobiony rzędem złotych guzików, z jednej strony obramowany wyłożonym kołnierzem, z którego sterczała pałuba zakryta sukiennym okrąglakiem, z drugiego zaś końca wystawały słupy w futerałach.

— Ani chybi Istota z Gwiazd! — zawołał podniecony Trurl. — Rury, jakie ma na nogach, zwą się sztylpami — widziałem podobne w atlasie starożytności u mego mistrza Kerebrona! To robot zamierzchły, zgoła archaiczny, ucz się i patrz! Przestań walić w bęben, bo mi uszy pękną! To jego kurta ozdobna, to kapelusz, a co dzierży w dłoniach? Pałki! Należą do bębna, bęben do nich, skąd wniosek, że mamy przed sobą dobosza! Czy podążasz za bystrym biegiem mojej myśli?

— Nawet go wyprzedzam! — zawołała zuchwale maszynka. — Jeśli bęben i dobosz lecieli razem, znaczy to, że mieli wspólną trajektorię, nie byli jednak zamknięci w meteorach, bo one nie miewają tak zbliżonych torów, więc truskawki zniszczyła nam lodowa kometa! Skoro tak, są to trzy fragmenty jej jądra. Nie zdziwiłbym się ani trochę, gdyby w trzecim tkwił dyrygent albo czellista!

— A to czemu, mój mądralo? — pytał zbity z pantałyku Trurl.

— Ponieważ ta kometa musiała zawadzić ogonem o całą orkiestrę! To w każdym razie zupełnie prawdopodobne…

— Nie ruszaj go! Nie dotykaj niczego! Siedź spokojnie, póki ci nie powiem, słyszysz? — rozeźlił się znowu Trurl, umocniwszy się zaś w zwierzchniej pozycji tym strofowaniem, przystąpił do dalszych oględzin Istoty.

— Te sztylpy są z klamerkami — rzekł pouczająco. — Ale czemu materiał skamieniały? Ba, ba, wiadomo, zmarznięty na kość, jak i jego właściciel! Moglibyśmy go zbadać spektroskopem, uważasz, biorąc małe próbki, lecz poznamy wówczas tylko jego budowę chemiczną, a ta nie powie, w jaki sposób dostał się do lodowego grobu! Wsadzimy go do zmartwychwstajni, tak będzie najlepiej!

Siedział w kucki nad Istotą z Gwiazd, głęboko zamyślony.

— Gdyby się nam powiodło, będziemy mogli stawiać jej pytania i uzyskamy cenne odpowiedzi. Lecz jaką matrycę rezurekcji zastosować? Oto pytanie! Nie jest to przedstawiciel klasy Silicoidea, rząd Festinalentinae, ani cyberak, tym bardziej cyberyba…

— Zwykły perskusista, mówię przecież! Najlepiej położyć go na piecu! — wrzasnęła swoje maszynka.

— Cicho siedź! Robot robotowi nie równy… Umieszczenie na piecu nie jest żadną sztuką i nie wymaga interwencji wiedzy, jaką posiadam! Łatwo palnąć głupstwo! Bęben może być rekwizytem zbijającym z tropu, czyli kamuflażem, wtedy zabieg ożywienia okaże się nader niebezpieczny, jeśli to jest zabójczy maszynak, którego jakiś złowrogi budowniczy wysłał w Kosmos za upatrzonym — bo i tak bywa! Lecz z drugiej strony do podjęcia wskrzesicielskich zabiegów skłania imperatyw kosmicznej życzliwości, pojmujesz? Takim sposobem wprowadziłem w rzecz etykę. Może dowiemy się czegoś więcej, sięgnąwszy do trzeciej jamy!

Jak powiedział, tak uczynił pod okiem bystrego Cyfranka, który przeszkadzał mu wciąż roztropnymi pytaniami, aż zgniewany Trurl jął walić młotem w lód coraz silniej. Rozległ się przeraźliwy trzask, rozkuwana bryła pękła na dwoje, a wraz z nią — zamknięty w niej okaz. Trurl aż zaniemówił na mgnienie.

— To przez ciebie! Ażeby cię…

— A życzliwość kosmiczna? — szepnął Franio, też mocno zresztą stropiony.

Trurl patrzał dobrą chwilę w lśniące lakiery z klamrami, granatowe skarpety w czerwony prążek i zimne łydy, co wystawały, oczyszczone już, z połówki lodowego bloku. Nadzwyczajna schludność tych obiektów zafascynowała go.

— Byłażby to istota oddająca cześć dolnym futerałom swoim? — rzekł, myśląc w głos. — Dziwne! Nie jestem też pewien, czy powiedzie się próba ożywienia rozdzielonych połówek… należałoby je pierwej złączyć na powrót!

Przykląkłszy, z bliska przyjrzał się temu, co rozpękły miał w środku. Płaszczyzna przełomu lśniła lodowymi kryształkami, ukazując chaotyczne esy i floresy urządzeń wewnętrznych.

Trurl podrapał się w głowę.

— Czyżbyśmy mieli przed sobą istotę zbudowaną z kleju, jedną z tych, o jakich pisał starożytny cybermistyk Kliba — ber? Mieliżbyśmy przed sobą jednego z pratubylców Galaktyki, zamierzchłego Jełczaka, zwanego w legendach Człakiem? Tyłem światów przebiegł, w tylu systemach po — bywałem, a nie zdarzyło mi się jeszcze ujrzeć na własne oczy Myślącego Maślaka! O, muszę wszystkie siły przyłożyć, by wskrzeszenie się powiodło! Co za okazja do rozmowy na tematy ontologiczne, nie wspominając o minie, jaką zrobi twój wujek Klapaucjusz! Ale jakże bezładnie skonstruowany jest ten pęknięty! Biedny pęknisiu, zaiste gordyjskie masz wątpia, ani tu śruby założyć, ani klamry, i nie wiadomo, co do czego pasuje! Jeno ogólny stan za — lodzenia trzyma w kupie te wszystkie krętowidła i rosolisy!

— Tato — rzekła maszynka, która zaglądała mu przez ramie — to nie jest Człak, Maślak ani Jełczak, tylko zwykły Chandroid!

— Co? Jak? Nie przeszkadzaj! Co mówisz? Chandroid? Android chyba!

— Nie, właśnie Chandroid, czyli android ogarnięty chandrą! Właśnie wczoraj wyczytałam o takich z encyklopedii!

— Nonsens! Skąd możesz to wiedzieć?

— Bo ma w ręku puchar.

— Puchar? Jaki puchar? To tam w lodzie? A rzeczywiście! No i co z tego?

— W takim pucharze podają zwykle cykutę, więc skoro sam chciał ją wypić, jest niedokonanym samobójcą, a skąd chęci suicydalne, jeśli nie od taedium vitae, czyli od chandry?

— Zbyt ryzykowne sylogizmy! Niepoprawnie rozumujesz! Nie tak cię uczyłem! — wyrzucał z siebie Trurl pospiesznie, dźwigając blok lodowy, który zawierał korpus Chandroida. — Nie czas teraz zresztą na takie rozważania. Idziemy na górę!

— Do pieca? — spytała maszynka, podskakując na miejscu w największym podnieceniu. — Do pieca, do pieca!

— Nie do pieca, lecz na zapiecek! — sprostował Trurl. Przed ułożeniem Chandroida na zapiecku wziął się do żmudnej pracy anterowania. Przysuwał atomy do atomów drętwiejącymi rękami, bo musiał pracować w sztucznym mrozie, miał też chwile poważnych wątpliwości, co do czego należy, taki panował w Chandroidzie bałagan, na szczęście mógł się orientować według powierzchni, to jest sukiennego odzienia, bo obszyte skórą guziki wyraźnie wskazywały, gdzie przód, a gdzie tył.

Kiedy położył obie istoty w cieple, zeszedł do pracowni, aby pokartkować na wszelki wypadek Wstęp do Wskrzeszalnictwa. Ślęczał nad książkami, gdy na piętrze rozległy się łomotania.

— Zaraz! Zaraz — krzyknął Trurl i pobiegł na górę. Robot w sztylpach siedział na przypiecku, obmacując się ze zdziwieniem, Chandroid zaś jak długi leżał na podłodze, pragnąc bowiem wstać, stracił równowagę i upadł.

— Szlachetni przybysze! — ozwał się z progu Trurl — witam was w moim domu! Zamknięci w lodowych bryłach, spadliście do mego ogrodu, rujnując mi truskawki, czego nie mam wam wszakże za złe. Odkułem was z lodu, a potem za pomocą inkubacyjnej reanimacji termicznej oraz intensywnej resuscytacji doprowadziłem do przytomności, jak sami widzicie! Nie wiem jednak, skądeście się wzięli w tym lodzie, i pałam silną ciekawością poznania waszych losów! Wybaczcie obcesowość, a co do reszty, malec, który podskakuje u mego boku, jest moim potomkiem nieletnim…

— A kim waść jesteś? — spytał słabym głosem Chandroid, który wciąż jeszcze siedział na podłodze i obmacywał się po całym korpusie.

— Panowie przybysze — ty w skórzanych sztylpach oraz ty, paląco i mokro wpatrzony we mnie, wiedzcie, że jestem konstruktorem omnigenerycznym, imieniem Trurl, dość znanym. To miejsce jest pracownią moją na Ósmej Planecie Słońca, którego do niedawna nie było, gdyż skonstruowaliśmy je pospołu z druhem Klapaucjuszem w ramach czynu społecznego z mgławicowych odpadów. Zajęcie me stanowi od eonów doświadczalna ontologia, połączona z optymalistyką w zastosowaniu do wszystkich Rozumów Universum! Pojmuję, że nagłe znalezienie się na obczyźnie, a jeszcze w taki sposób, przyprawiło wasze jestestwa o pewien wstrząs, zbierzcie atoli myśli i wyznajcie, coście za jedni, gdyż tak przyspieszymy ogólne porozumienie!

— A z Bolicją Gróla Zbawnucego nie masz acan żadnych powiązań? — spytał dość słabym głosem dobosz z pieca.

— O tym Królu, jakoż też o jego Policji nic mi nie wiadomo… zakatarzonyś waszmość? Rozumiem — to z przeziębienia, każdy by się zaziębił w takim chłodzie… może lipowego kwiatu?

— Nie jestem zakatarzony, a tylko mówię z cudzoziemska — wyjaśnił robot w sztylpach, przygładzając z wyraźną ulgą złote szamerowania na piersi.

— Król, któremu poniekąd uszedłem, zwie się w samej rzeczy Grólem, a to z tej przyczyny, że nie Państwem rządzi, lecz Baństwem… ale to cała historia.

— Opowiadaj ją pan! prosimy! — zapiszczała maszynka w podskokach. Trurl uciszył ją srogim spojrzeniem i powiedział:

— Nie chciałbym naglić — bądźcie moimi gośćmi, proszę! A waszmość — czy jesteś Androidem, czy też Maślicielem?

— W głowie mi jeszcze szumi — odrzekł siedzący na podłodze. — Meteor lodowy? Kometa? Może być! Może to być! Kometa, ale nie ta! Musiałem przegapić moją! Oj, będzież mi, będzie!

— To pan nie jesteś Chandroidem? — spytał rozczarowany Cyfranio.

— Chandroidem? Nie wiem, co to takiego. W głowie mi szumi.

— Nie zważajcie, proszę, na tego malucha! — odezwał się Trurl, piorunując wzrokiem Cyfrania. — Panowie, widzę, że przeszliście siła tarapatów, toteż przepraszam za niewczesne ponaglenia do wzajemnych przedstawień i proszę na pokoje, abyście mogli się nieco ochędożyć i ukoić, a też posilić co nieco!

Po wieczerzy, spożytej w milczeniu, oprowadził Trurl niezwykłych gości po całym swoim domostwie, pokazał im pracownię i bibliotekę, a na koniec zawiódł ich na strych, gdzie miał szczególnie osobliwe okazy.

Strych ów urządzony był na kształt sali muzealnej. Na półkach stały eksponaty w oleju, parafinie i wyskoku, a spod pułapu, zaczepiony na tęgiej belce, zwisał masywny automat, czarny jak węgiel i na pozór martwy. Ożywił się wszakże, gdy doń podeszli, i usiłował kopnąć rzekomego Chandroida.

— Zechciej pan uważać, gdyż moje pomoce naukowe funkcjonują! — wyjaśnił Trurl. — Automat, jaki widzicie panowie na tej linie stalowej, zbudował osiemset lat temu pramistrz starożytności, arcydoktor Nyngus. Postanowił on stworzyć Myślowca religijnego i dobrego, tak zwanego robota dewota, czyli Pobożnika. Ostrożnie, panie doboszu, on nie tylko kopie, lecz i gryzie czasem.

— Daj mi się Boże urwać, a zobaczysz, co potrafię! — wyzgrzytał zacinającymi się trybami czarny Pobożnik.

— Jak widzicie, panowie — ciągnął z naukowym zapałem Trurl — on nie tylko mówi, kopie i gryzie, ale solennie wierzy!

Tu jednak mechaniczny fideista podniósł taki wrzask, że całe towarzystwo zmuszone było czym prędzej opuścić strych.

— Skutki wiary bywają nieobliczalne — tłumaczył Trurl, kiedy opuszczali się społem po drabinie. Zasiedli na koniec w bawialnym, gdzie wszystko było już przyszykowane — głębokie fotele, ogień na kominku i podlane juntoforezą truskawkowe elektrety.

Ogrzawszy się i wzmocniwszy, obaj goście wodzili wciąż jeszcze zadziwionymi oczami po otoczeniu, milcząc, gdyż Trurl nie chciał ich ponaglać pytaniami przez wzgląd na fatygi, jakie przeszli. Cyfranio jednak, wyrwawszy się jak filip z konopi, wyłożył im pospiesznie własną hipotezę wypadków, podpartą solidnymi obliczeniami. Oto lodowa kometa, krążąc po systemie, ogonem swym ocierała się o rozmaite planety, a porywając osoby, znajdujące się w tych akurat miejscach, unosiła je zamrożone na amen do perihelium, gdzie, jak wiadomo, ciała te wloką się niczym ślimaki, aż po mileniach niewiadoma perturbacja wytrąciła ją z dotychczasowej orbity i cisnęła na sadybę Trurla. Nim Trurl zdążył go uciszyć, Cyfranek obliczył jeszcze przybliżone elementy ruchu owej komety, a nałożywszy je na mapę całego układu, którą umiał na pamięć, przyjął takie współczynniki gęstości zaludnienia planet, że wyszła mu imponująca liczba siedmiu tysięcy siedmiuset siedemdziesięciu trzech osób, które winny się były jeszcze znajdować w kometowym ogonie. Osoby te, poporywane w różnych czasach i miejscach, oddalały się już od biesiadujących z drugą szybkością kosmiczną. Teraz upadek dwóch gości w dwóch meteorytach oraz bębna w trzecim stał się już zupełnie zwyzjawiskiem fizycznym i Trurlowi jęło się nawet robić żal wszystkich owych nieznanych pasażerów wmarzniętych w kometowy lód, których nie wskrzesi, a tym samym i nie zdoła poznać osobiście. Chociaż noc dawno zapadła, nikomu nie zbierało się na senność, rzecz łatwo zrozumiała, gdy zważyć, jak długo przebywali przybysze w lodowym letargu i jaką ciekawość ich kolei żywił Trurl pospołu z Cyfrankiem. Gospodarz powrócił więc do wyrażonej już przedtem myśli, aby uratowani opowiedzieli historie swego życia, związane z kometowym wniebowzięciem. Owi spojrzeli po sobie, a pocertoliwszy się krótko, kto ma zabrać głos najpierw, uznali, że porządek ten wyznaczył sam ich wybawiciel kolejnością wskrzeszania, toteż do rzeczy wziął się robot w sztylpach.

Загрузка...