OPOWIEŚĆ PIERWSZEGO ODMROŻEŃCA

Jak mnie tu widzicie, nienasyconym jestem artystą perkusistą, i stąd bieda moja. Jeszcze maluchem niedotartym zdradzałem talent, bębniąc na czym się dało, i w każdej rzeczy budziłem jej właściwy ton. W rodzie naszym od wieków tak. Umiem perskusję miękką i twardą i od gromów piorunowych do szmeru klepsydry rozpościera się umiejętność moja. Kiedy rozbębnię się, świat mi z oczu ginie. Takoż tamburynuję w wolnych chwilach, a nawet instrument grzeczny sam sporządzę, dajcie mi jeno kozę i spróchniały pień lub cebrzyk i ceratkę. Lecz w żadnej orkiestrze miejsca nie zagrzałem, wędruję tedy po świecie, aby wszelkich jego kapeli próbować, byle świetnych. Słuch zaś mam absolutny i grania kocham grzmot. Co ja planet, gwiazd, filharmonii zwiedziłem! Gdziem nie bywał, gdziem nie grywał! Wszelako wnet drążki mi z rąk wypadały i dalej mię niedosyt gnał. Dawałem popisy solowe, na których jęk, płacz, szał i śmiech, bywało, że mię tłum na rękach niósł, a nawet bębny moje na relikwie rwał. Nie sławy łaknąłem, nie ona moją kochanka, lecz zatracenie w wielkiej muzyce, łaknę orkiestry jak prąd oceanu, aby tam wpaść i w jego bezbrzeży rozpłynąć się. Ja bom dla siebie niczem, wszystkim melodia doskonała i tej szukałem, w partyturach kopałem się dzień i noc. Aż w planetarnym przysiółku Aleocji posłyszałem o państwie Hafnu pierwszy raz. To tam, gdzie się zagina spiralny rękaw mgławiczki lokalnej i w manszecik przechodzi z gwiezdną podszewką. Tam ta wieść doszła mnie na pohybel mój i zapaliła mi w duszy wielką tęsknicę, mówiono bowiem, że to nie zwykłe państwo, lecz filharmonijne i że równo z granicami idą kolumnady królewskiej filharmonii. Mówiono, że tam każdy gra i słucha król, bo taki jego sen, żeby muzyką chram napełnił lub Muzyką Sfer! Puściłem się więc w dyrdy, jakem stał, w ową stronę, żywiąc się po drodze zapłatą za granie moje, skocznym werblem płosząc troski i zagrzewając młódź i wiek, łowiłem każdy słuch, by się upewnić, że w tej gadce prawda. Wszelako, dziwna rzecz — im okolica dalsza Hafnu, tym więcej chwali obyczaj jego muzykalny, wierzy w Harmonię Sfer i mówi, że tam warto żyć, by grać. Im atoli bliżej, tym częściej półgębkiem odpowiadają lub zgoła milczą z wytrząsaniem łba albo w czoło wręcz stukają się. Próbowałem indagacjami przypierać tubylców do ściany, lecz wyłgiwali się. Rzekł mi jeden staruch na Oberuzji: Grać to tam, wiadomo, grają, nieustannie tną od ucha, lecz z grania tego muzyki tyle co kot napłakał, nie — muzyczna to muzyka ichnia, więcej czego innego w niej jest. Jakże to, muzyka bez muzyki, pytałem rozciekawiony i cóż jest owo inne, mów mi waść, lecz tylko dał mi znak, że szkoda słów. A inni znowuż swoje, że sam król Zbawnucy wzniósł Królewskie Konserwatorium państwowe, że w nim wirtuozów ćma, i nie to, żeby jakować akrobacjonistyka dmuchu — ciągu, palcaty, zawodowstwo zrutyniałe, lecz natchnienie, bramy w raj złotostrunny, bo mają dobry tor i klucz Harmonii Sfer, tej właśnie, którą Kosmos, milcząc, gra! Więc ja do starca znów i pytam, a on rzecze: Nie mówię, że nieprawda, ale też i nie mówię, że prawda. Co bym ci nie powiadał, nie to bym ci powiadał. Idź sam, jak chcesz, to i przekonasz się. W talent swój wierzyłem, pokładałem zaufanie w nim, bo ja, braci robocia, jak wezmę drążki w palce, jak puszczę z lekka w mały tryl na bębna mego gładź, to już nie terkot i nie werbel, i nie wark, już nie bębnienie zwykłe i tamburynada, lecz taka rwąca czule pieśń, że nie do wytrzymania, bo i kamień, a popuści też! Zmierzałem tedy dalej, pojmując wszelako, że nie można na filharmonijny dwór z dworską etykietą jego wejść jako z konopi wprost, pytałem każdego, kogom napotkał po drodze, o hafnijski górny obyczaj, a tu niewiele albo nic, moc min, ogólne potrząsanie czym kto miał, ten głową, ten nie głową — tak rozeznania w tym i nie doszedłem. Lecz gdy trwał dalszy marsz wśród gwiazd, spotykam kurdypołcia usmolonego, ten mię na bok wziął, słuchajże, do Hafnu idziesz, o, szczęśliwyś i szczęśliwa to godzina, tam namuzykujesz się, Zbawnucy dobry możny pan, kochanek muz, on cię obsypie złotem! Co mi złoto, jak z orkiestrą tam, pytam go, on zaś uśmiechał się, szczęśliwy, mówi, kto w niej gra, za miejsce w niej oddałbym życie! Jakże, mówię, tedy czemu w odwrotną stronę spieszysz? Ach, rzecze, ja do ciotki, a zresztą zmierzam w dal, by głosić słowo o Zbawnucym, niech zewsząd spieszą muzykanci, bo już otwarty szlak Harmonii Sfer! A i Harmonii Bytu, bo to jedno i to samo! Jakże, mówię, Symfonia Bytu też w tym jest?! To warto się przyłożyć! Ale prawdali? A on pokurcz (dość zeprzały, prawdę mówiąc, utarajcowany w jakichsi koksach czy smołach, musi przypiekł się, zeszmelcował, czy co) na to woła: Cóż ty! Skądes się taki ciemny, niewiedzący wziął? To nie wiesz, że Hafn nie jest zwykłym państwem ni królestwem, lecz Państwem Nowego Typu, czyli Baństwem, a Zbawnucy nie zwykły król, lecz Gról! Dynastyczny on powziął plan, żeby wszyscy grali i tym graniem do szczęśliwości dograli się: i nie ot, byle jak, kusztykując i ślepo, lecz w sposób scjentyficzny, metodologiczny i teoretyczny, więc utworzył ci on Radę Ministrów Konserwatoryjną i ułożył Harmonogram Harmonii Sfer, którą lada dzień odkryją i wykonają, a może już wykonali, więc prędko leć!

A jakaż to ta harmonogramiczno — harmoniczna muzyka? — pytam jeszcze, on zaś odpowiedział: Osobę łączy z Przyrodą, Zespala Tęsknot Rój i tworzy Ziemski Raj, więc leć prędko, mówię ci, bo wspomóc takie coś to galaktyczna rzecz!

Już lecę — lecz, mości pokurczu, chciałbym jeszcze wiedzieć, jakoż państwo, to jest Baństwo Hafnu doszło partytury Sfer, ichniej Harmonii, skąd mu się to wzięło? — Ba! — odpowie zglejowaniec — mają wytyczne dokładne, mają tradycję pradawną, boż grać to zawsze grali, lecz nie tak i nie tym, i nie w ten sposób, co właściwy, ale teraz już wiedzą, i od muzyki ich przystaje dech i oko w słup, a ucho wściąż, leć tedy, mój bębniarzu, byś się na próbę nie spóźnił!

Za pozwoleniem, rzekłem, nie jestem ci ja żadnym bębniarzem, jeno artystą perkusistą pierwszej gildii, lecz powiedz mi, proszę, jeszcze co nieco o obyczaju hafnijskim, bym się tam znalazł należycie!

Och, nie mam czasu, odrzecze, idź a migiem, obaczysz, jaką wdzięczność będziesz ku mnie żywił po sam skon!

Ruszyłem tedy, wszelako, gdy się już zarysowały kontury planety, co był Baństwem, boż to nie jakaś żeńska zwykła planeta, lecz męski, jakkolwiek mały, bardzo męski planeta, i gdym ujrzał zewnętrzny Mur Ogromny Marmurowy, i rozgorzały na nim złoty napis KONSERWATORIUM KORONNE, postrzegłem opodal wózek drewniany, olejno malowany, a na wózku bardzo zmęczonego robota, który się iskał, bo ze starości moc opiłków miał i te mu żarły każdy tryb, więc dopomogłem mu oczyścić stawy i stawidła, a on pod nosem nucił coś cichutko. Spytałem, co to, odrzekł: Pieśń oleandrynna! Nie znałem takiej. Nuż go pytać o Hafn, on zaś przygłuchy był i kazał sobie powtarzać cztery razy każde słowo, a potem do mnie rzekł: Perkusisto! Tyś młody, zwinny, krzepki i giczolny, zdzierżysz wiele! Nie odradzamć do Hafnu iść, ale i nie radzę ci tego. Uczynisz, co zechcesz. — Czy tam grają? — A zapewne, od nocy do rana i od rana do nocy, wszelako każdy kraj obyczaj ma swoisty, i powiemć jedną radę: Milcz. Czego byś nie obaczył — ni pary z gęby. Cokolwiek by ci się wydawało — ni mrumru. Ni tchu! Jęzor w cuhalt, lice w kubeł, milczeniem opieczętuj głos, to, być może, będziesz jeszcze kiedyś opowiadał, coś tam zwidział, w coś tam grał!

A chociem go prosił i molestacyą mu czynił, jakem mu nie przekładał, już ani syllaby mi rzekł.

Cóż, dopiero mię to rozparło i zapaliło okrutną ciekawością, chociaż nie powiem, żebym pukał do Hafnu złotych wrót całkiem spokojny, bom przez skórę czuł, że jakaś tajemnica w nim otchłanna! Lecz zakołatałem kołatką szczerozłotą, a dźwięk jej cudny był i animuszu dodawał, i bardzo chętnie mnie wpuściła straż, i rzekła mi łagodnie:

O, widzisz drzwi? wal tam do środka śmiało. A przedsień była już wspaniała — jużem stał w ogromie kolumniastym, błyszczącym skarbami, nie sień, lecz istny chram, i wszędzie wiszą złote instrumenty! Więc w drzwi; wchodzę i oczym zmrużył, taki buchnął blask od alabastru i onyksów, i srebra, wokół kolumn bór, na dnie amfiteatrum stoję, jerum, przepaść to, głąb, widać wiekami wydrążali glob i w środku urządzili Filharmonię! Nie ma tu miejsc dla publiczności, a tylko same dla orkiestry, fotele jednym, innym stoliki, adamaszkiem kryte w srebrny groch, rubinem przytrzaśnięte, i stojaki wdzięczne na nuty, i spluwaczki w srebrze kute dla dętystów, to jest dmącicieli trąb, klarnetów i obojów, a wyż brylantuje świecznikami pająkami, każdy tęczowo żyrandoli się i w zimnym ogniu barw nic ani widowni, ani galerii, jeno w ścianie głównej naprzeciw orkiestry na całą szerokość jedna jedyna loża, w boazeriach, weneriach i draperiach, amory w konchy dmą, lampasy tam, kutasy, a loża skryta zasłoną ze złotogłowiu, hafty na niej wiolinowe i bemolowe, i księżyc na nowiu, i ciężary z ołowiu, i palmy w donicach jak dom, a za zasłoną chyba tron, lecz zaciągnięte tam i nic nie widać. Ale od razu zmiarkowałem, że to musi być królewska loża! Widzę też na dole amfiteatrum pulpit dyrygencki, lecz nie zwykły pulpit, bo pod kryształowym baldachimem, ołtarz istny, feretron, a nad nim neonowy napis CAPELLOMAY — STERIUM BONISSIMUM ORBIS TOTIUS!

Znaczy, że najlepszy na świecie kapelmistrz, czyli orkiestralny konduktor. Muzyków tłum, lecz na mnie nikt nie zważa, odziani dość cudnie, z rozmaitością liberyjną i liberalną, temu łydy opina skarpeta biała w same fa i soi, lecz cerowana; tamtego meszty z klamrą złotą w niskie Ce, lecz obcas ścięty; ów kołpak ma na głowie z pióropuszem, lecz mole zjadły nieco piór, a też nie dojrzę, aby który prosto się trzymał, tak ich ordery ciągną w przód, suknem podścielone, znać, żeby ich dźwięk muzyki nie psuł! O wszystkim pomyślano tu! Widać dobry monarcha, hojny meloman i leci odeń grad odznaczeń na panów muzykantów! Przepycham się nieśmiało przez ciżbę, a bo to, widzę, przerwa w próbie i wszyscy naraz gadają, a kapelmistrz w złotym cwikierze spod baldachimu koronnokryształowego poucza. Nie pałeczkę dzierży w rękawicznym kułaku, raczej palicę wprost, lecz on nią macha, a że zmacha się, nie moja rzecz. Sala ogromna i nadzwyczajną musi być jej akustyczność! Do grania czuję pęd… a kapelmistrz, wsparłszy na mnie przelotne oko, rzecze z dala łaskawie: A, nowyś? Dobrze! co umiesz — arfiarzemś? Co, perkusista? Ot, siadaj tam, wybył nam ano perkusista, czy zdasz się, oba — czym! Siadajże waść! Mości czellisto, nie pchaj się, a widzę, że czelny czellista coś w łapę dyrygentowi tka — kopertę wypchaną — list mu napisał koncertowy, czy jak? — No, wszak nic nie wiem jeszcze… siadam. A kapelmistrz mówi do stu naraz: — Klarnecie! Nie dydyryduwydudydudym, lecz diduriduwidubidupiim! To nie są zawijasy lukrowe na torcie, mój panie, to vivace, lecz nie MOLTO vivace, czy masz dębowe ucho waść!? A dalej trillitrullifrullifram, i to nie friorytura, musisz się wkładać miękcej, proszę mię — kuchno, ale podszywaj stalą, lecz nie po wierzchu, tu miękko, a tam twardź! I trilliridapadabrabbam! Ty tam, hola, blacho, nie zagłuszaj mi piccola w szesnastkach, boż rujnacja lejtmotywu, nie głusz — mówię, więc widzę, że zupełnie zwyczajne panują tu maniery i gadanie akurat takie jak na wszystkich salach koncertowych Universum.

Siedzę w szumie — gwarze i rozglądam się. Najpierw do bębna: cudowny to jakiś bęben! Nie po prostu, lecz bardzo w sobie wzmożony, boki jego obłe, tęgie, masne, krągłe, jakieś samiczo — dziewicze, lazurne w sznurach haftowanych złotym liściem dębowym, no, a już powierzchnia tak napięta, ni skazy, dzwonna i błonna, musi huczny w niej być grom!!

Patrzę, a tu partyturę niosą, nie zwyczajną, lecz księga istna, foliał w skórę żbiczą oprawny, jej ogon kutasem kończy się, a do kutasa chustka przywiązana, dla otarcia potu rzęsistego po finale! O wszystkim tu, widzę, pomyślano! A gdzie nie spojrzę, stiuki, gryfy, herby, muzy cycate, kariatydy, wenusy, fauny, pozauny, bomboniery, bomstengi, gryfy, groty, sztaksle, priapy, szperklapy, bezanmaszty, cumy, bajdewindy, że muzyko płyń! A nad lożą grólewską herb baństwowy, państwowotwórczy szopon we wieńcu dukatowo podkutym, i rusza się zasłona loży, jak gdyby Gról w niej siedział już, lecz chował się przed nami…? Lecz już Kapelmistrz w binoklach, zwinny, ekspresowy, pospiesznie wszędobylski, uwaga! woła, na miejsca! I: zaczynamy! do próby! Wszyscy tedy kopną się, biegną, brzdąkliwie stroją, ja drążki ujmuję, a to nie drążki, lecz obuchy istne udarowe! Pały dzwonne! Rychtuję nuty, w garście spluwam i patrzę w nuty jak sroka w kość, kapelmistrz uno, duo, trę woła, stuka, i cwikierem złoto błyska nam, i wchodzą zgrzybce z cicha pęk… ale co to? Dyryguje kapelmistrz, lecz nic nie słyszę, jeno jakby ktoś szmerglem tarł… oj, zgrzypią te zgrzybce… struny zapaskudziły się czy co? A ot i moje wejście, więc spuszczam dłoń, by tarabambnąć, dzielnie uderzam, lecz tylko pstuk, pstuk, słyszę, jak we drzwi, patrzę, a bęben ani drgnie, powierzchnia jakaś sztywna, gładka jak sadzawka zamarznięta, jak tort, nic nie pojmuję, i znowu stuk! stuk! — nie będzie z tego wiele, myślę, a już orkiestra wchodzi, kwiczy, pstryczy, szuści, gwazdra i widzę, olaboga, puzonista puzonowi pomaga wargami bububu, a zgrzypacze buzie w ciup i tititi, sami nucą, niemym instrumentom w sukurs spieszą, jakaż to gra, a kapelmistrz wsłuchany, nagle w pulpiterium bać! i rzecze: Nie. Ach, nie tak! Niedobre to jest. Da capo! Więc my jeszcze raz, a on schodzi z pulpitu i wkracza między nas, przechadza się, uchem łowi skrzyp i zgrzyt, przybliża się uśmiechnięty, ale krzywo, i za policzek waltornistę, jak w cęgi palcami, oj, zakręci — skręcił, aż waltornista traci dech; idzie i ucho obojowi nadrywa mimochodem w przejściu zarazem pałką bać! po głowie drugie zgrzybce, zatoczył się grajek, chustka mu spod brody wyleciała, zębami wydzwonił mały tusz, a kapelmistrz do puzonów i reszty szepce spod cwikiera: Draby! Co to za nieład! To ma być muzyka?! Grać, grać, a to się zbudzi Gról i dopieroż nam będzie! I mówi: Jako Gapelmistrz Dyrygentissmus domagam się! Przypominam i powtarzam: Symfonium odegramy Uwerturalne Ciszy! Silentissime, allegro vivace, con brio dalej, ale i piano, pianissimo, bo chi va piano, va sano! A! pojmuję, żart! Żartuje ku nam, bo Dobry! Mówi: Panowie! Waltornisto, Arfiarzu, Trombonie i ty, Klarnecie Jeden! I wy klawikordiały, przykładajcie się! Blacha płynnie i miedź! Piccolo czujnie, a czello z wiolą czulej tam! A fortepiano, czyli Silnosłab, na sordynę bacz! Schodzi i stuka w pulpit: Pod Naszą Batutą, na Moją Komendę, Ku Harmonii Sfer, za mną — grać! Gramy. Wszelako dalej nic nie słychać okrom zgrzypień i charpań i stukań, w ogóle więcej nic! I rusza dyrygent w orkiestrę, uśmiechnięty, i rozdaje cukierki miętowe, lecz komu cukierek da, to zaraz i pałą w łeb. W krąg huczą łby! Pełen zmartwienia bije i daje do zrozumienia, więc pojmujemy, że nie od siebie wali, lecz tylko aby Majestatu nie urazić, w Imieniu oraz aby nie dopuścić kakofonii do grólewskiego ucha, a kto obrywa, kuli się i kapelmistrzowi odśmiecha się przymilnie i potulnie, który, też uśmiechnięty, ugaszcza i bać! bać! bo nie samym sobą leje, lecz aby nie dopuścić i ratować, a może, by gorsze cięgi, razy, aby Prawdziwy Bat nie obruszył się… Wiem, bo w przerwie grajkowie rozprawiają, nawzajem sobie plastry przyklejając wedle mego bębna: on dobry, nasz Kapellenrnayster, wszak napisane ma Bonissimus, wszelako musi tak, by Gról nie rozgniewał się, w samej rzeczy widzę zgłoski „Capellenmaysterium Bonissimum”, oj, dobry, mówią, dyrygent, a i serce złote, lecz musi lać, by nam Kto Inny nie dał w łeb! Kto, kto taki? — pytam, ale nikt nie odpowiada. Co do bicia, już wyrozumiane mam, ale z muzyką do ładu nie dochodzę, bo nic jeno chrap i drap, i zgrzyt straszliwy, ale gramy. Cwikier złotem błyska, biega, łupie, a choć łby trzeszczą, pojmujemy, że tak musi być; aż tu zasłona Loży rusza się i wychyla spoza niej Pięta Duża Bosa i poniekąd Goła, lecz nie jakaś uliczna, szeregowa pięta, ale Namaszczona, w Koronnej Pidżamie z nogawki wysunięta Tronowej, i obraca się ona, i rozchylają się fałdy draperii, a tam chrapanie i nie tron, lecz łoże w złocie i różyczkach, z adamaszkowym blaskiem poszwy, na złotym prześcieradle Gról, znużony symfonicznie śpi z aksamitowym Jaśkiem w gębie, i nic, tylko śpi, a my pod Piętą piano, pianissimo, żeby nie zbudzić. Markujemy…?

Ach, pojmuję, markowana próba! Dobrze, ale czemu bicie nie markowane? I czemu włosia w smyczkach brak, a bęben mój jak stara decha?

Dostrzegłem też, że w najciemniejszym kącie sali szafa stoi wielka jak organy, czarna, ogromna i zamknięta, a w niej lufcik z kratką i kiedy zdarzy się mocniejszy fałsz, widać tam oko mokre i palące, okropnie nieprzyjemne, więc pytam trombonistę, kto tam. A on nic. Ja do kontrabasa — nic. Czello — nic. Triangiel — nic. A flecik kopnął mnie w kostkę. Wspomniałem więc przestrogę starca i milcząc, gram, to jest stukam. A tu skrzypienie okropne, otwiera się Szafa w Kącie, a z niej wyłazi Ktoś Czteropiętrowy. Czarny jak noc, z oczami jak kamienie młyńskie i siada między dwiema kolumnami, nie przymierzając jak w lesie, i siedząc, przypatruje się nam wilgotno i paląco. O tyłek marmurowy muzy grzbietem skołtunionym się czochra, drugą muzę w łokciu ma, oj, straszliwy ten jakiś kąciarz, gdy go widzę, czuję mrówki gnające po krzyżu! Tu dopiero całkiem zaczęła mi przechodzić chęć muzykowania w Filharmonii Hafnu, bo jak wziął się gębę otwierać, to odmykał ci ją i rozsuwał, a przez ogólny ogrom i rozmiary trwało to dłużej, niżbym sobie życzył, w środku zaś paskudnie wprost nie do wiary — i kły paskudne, i język za nimi nawet paskudniejszy, zwinny i ślinny, i wraził sobie Szafon Kąciarz paluch w mordę i nuż tam z wolna, lecz usilnie gmerać. Oglądam się, jako mam podle siebie kontrabas i blachę, i też gębę otwieram, żeby spytać, kto zacz owa potwora, skąd i dlaczego oraz po co tak, w ogóle — z jakim sensem? Tum atoli wspomniał słowa starca, zabrzmiało mi w głowie: „Cokolwiek by ci się strasznym wydawało, milcz, ni pary z gęby, ni mru — mru”, więc zreflektowawszy się, z łydą podciętą drżeniem i z miękkim podkolaniem gram. Widzę nuty, boż się wytrzeszczam, lecz niewyraźne jakieś, jakby muchy narobiły, nie wiadomo, co kwinta, co kwarta, plamy, kleksy, zamazane wszystko jak diabli, oj, bo też diabli nadali, myślę, i nastaje cisza na taktów osiem, w niej zaś, ach, jaki paskudny dźwięk: zjadliwy, gęsty, plugawy, borborygmiczny i gardialny ziaj się rozlega, Kąciarz ziewnął, kłapnął, przeciąga się, bark szczeciniasty trze o zadek muzy, wyjrzał z kąta, powęszył, sapnął, wreszcie czknął, grepsnęło mu się, w tej ciszy świątynnej, skupionej filharmonijnie, okropnie paskudenny Greps, lecz nikt nie widzi, nie słyszy nic a nic! Poznać nie dają po sobie! A po południu jest galowy koncert i Gról Pan siedzi w loży, otoczony dygnitarstwem rozgwieżdżonym, i w palcach upierścienionych kręci coś, i raczy sobie sam do ucha wściubiać, wytężam wzrok, a tam talerzyk złoty, i kulki z waty kręci Gról, w olejach poświęcanych macza i w uszy tka! Już nie pojmuję nic. A my w fortissimach taką piłą piłujemy i takim rżnięciem rżniemy rżnącym, że z okna za kratką coś jakby łza, a Gról każe draperyą zasunąć, gdyż czas mu do baństwowych spraw. Więc jakże teraz dalej? Panowie grayce! mówi kapelmistrz cwikierowy, blady, musimy naradzić się i skrytykować, boż to nie to, nie tak, bójcież się Boga, gdzie wy, a gdzie Harmonia Sfer, toż Gróla osłabicie takim graniem! Otwieram naradę!! I gdy ja nie wiem, co do czego, i wciąż ku szafie zezuję na wszelki wypadek, oni po kolei o głos proszą i wstają i zaczyna się wielkie deliberowanie i radzenie, oczy skrzą się im z chętnej gorliwości, krytykują wykonawstwo, smyki, blacha, dętyści nie to i nie tak, palce źle ustawione, mało wprawy, nie dość prób, gimnastyki brak, nie zwijamy się, koledzy, jak należy, nie przykładamy się — bardzo surowy każdy dla siebie, a już co do innych kolegów, to nie daj Boże — suchej nitki nie zostawiają, z wyjątkiem trombonisty, triangla i waltorni, nie wiem czemu. I wadzą się nad każdą nutą, jak z niej wytłoczyć dzwonny sok, cel przyświeca im wspólny, słucham z podziwem, teorię ci tu każdy ma w małym palcu, jak z nut idzie ta narada, słucham, patrzę, aż tu cień na nas padł, olaboga otwarła się szafa, siadło w niej, drapie się po czarnomszystym brzuszysku wszawym, zapuszcza paluch w pępek, nie pępek, lecz czarny Maelstromu lej! I tak sapiąc, czkając, drapiąc się, siedzi, dłubie w nosie z dużym powolnym smakiem i satysfakcją, pełną koncentracji. I nagle robi się straszna cisza, bo taki mały jeden od dzwoneczków wstaje i mówi w wolnych wnioskach: Panie Kapelmistrzu i Koledzy! Instrumenty są NIEZDATNE, więc nie może być z tego nic! Owszem, na oko ładne, złocone, lecz bezdźwięczne, albowiem felerne; groby to pobielane, nie instrumenty. Wnioskuję wniosek więc, żeby nam Prawdziwe dać, a te do muzeum lub gdzieś indziej na złom. I siadł. — Ca? Ca?! Ca!!!??? — krzyknie nasz dobry w cwikierze, najlepszy. — Instrumenty ZŁE!? Nie godzą się? Nie podobają się…? Na Trudności Obiektywne spycha się własną Niedojdziastość, niemoc? A to mi dyngus, nygus, a to mi zdrajca Sprawy, a to ci Dywersjum! Ty Łotrze jaki — taki, ty Podesłańcze Odmieńcze, skądeś się taki wziął?! Jak, skąd? Kto podsunął ci Zbrodniczą Myśl? A może wspólników masz? Kto jeszcze mniema tak? Cisza jak makiem siał, a tu podbiega Lokajczyk liberyjno — dworski i podaje mu zapiskę i czyta on, oddaliwszy papier od oczu, bo jest w cwikierze swym dalekowzroczny, by nas na oku wszystkich mieć, i mówi: No tak. Ogłaszam Przerwę, ponieważ oto moje Wezwanie na Dwór, na Naradę Ministerialną. Jak wrócę, uczynię wam Podsumowanie! A teraz odtrąbiono! Siedzimy i mówimy, że, panie dzieju, śrubuchny w oleju, no i, panie tego, moja chata z brzegu, oraz podobne uwagi przez całą noc. Przychodzą z rana trębacze fanfarzyści i ogłaszają Gróla Uniwersał i Manifest, jako odbędzie się specjalna Konferencja Naukowa, na której Kompleksowo będą zbadane wszelkie impedimenta, stojące na drodze ku Harmonii Sfer (Ha. Sf.). Zwaliła się zaraz moc melologów, melomanów, muzyko — znawców, dźwiękarzy i melodystów z wyższym wykształceniem polifonicznym, sami prof. konc. i dr hab. cich. i członkowie dźwięku rzeczywiści, korespondencyjni szła korespondentki z odpowiednimi nagraniami. Pierwej występ zarejestrowali na sześciuset aparatach powtykanymi w instrumenty mikromikrofonikami, a do bębna włożono mi makromikrofon, taśmy opieczętowali zielonym woskiem i czerwonym lakiem, wzięli próbki powietrza rozedrganego, przez lupy obejrzeli nas i każdy kąt, a potem naradzali się siedem dni i jeszcze miesiąc. Precyzji analiz nie wysłowisz! Nie zetknąłem się jeszcze z takim oberwaniem nauki w jednym miejscu! Wszystko zostało naświetlone i uzgodnione z właściwych pozycji metodologicznych, nad naradami sam Majestat objął miłościwie Wysoki Protektorat, lecz osobiście nie uczestniczył i zastępował go Podsekretarz Stanu Obojga Uszu. W ostatnim dniu ośmnastu Dziekannych Rektorów chórem odczytuje nam Ekspertolizę zredagowaną wspólnie z pełną jednomylnością badawczą: Skonstatowała Komissya, piszą, pewne Braki. Instrumentarium Niecałe Pełnowartościowym jest. Tam tu, to tego brak, ówdzie zaś owego nie dostaje. Tu zakrętasa, tam obertasa. Tu, we wioli, struny poniekąd gipsowe, a tam pudło czella pełne otrąb. Nie tak to zapewne miało być, lecz jakby jest. Tu trombon zatkany, bo czyjaś szlafmyca wpadła z bawełnianej dzianiny pięćdziesięcioprocentowej z domieszką nylonu, drugiego gatunku, a może to szraubmyca, dosyć że doradzamy przekanalizowanie trombonu, a odtąd radzimy, niechaj stoi szczotka kominiarska koło trombonisty, niech takowy z przepychem gra. Klawicymbał zaś znaleźliśmy Ogólnie Pustym: w środku nie ma nic, jeno Były Kurnik po Gęsiach. Gęśle: zamiast gęśli, Gęsi skonstatowaliśmy ze słabym jaj udojem, bo dokonaliśmy analizy ich Pyrometrem, to jest Pióromierzem, gdyż Pierze utrudnia Gęsiom dźwięczenie, nie mogą przez to Gęsi czystego dźwięku mieć. Ergo ALBO niezbędna jest onych depierzacja, ALBO należy ze szkatuły koronnej ekspensem uczynionym gęśle nabyć i je gęślarzem obsadzić, albowiem obecny gęślarz indykatorem jest z zawodu, czyli hodowcą indyków. Co do Silnosłabego Fortepianu, dwie kopy myszy w nim ogonkami do młotków uwiązano, przez to Bardzo Cienko Śpiewa, zwłaszcza iż Myszarz fundusz przeznaczony na karmę defraudantnie stracił. Jeśli nie będzie Łaski Grólewskiej, w dyby go. Co do Triangla, powinien być Metalowy, a nie Obwarzankowy, chociaż na drożdżach. Teraz Bassy. Główny Kontrabas przewraca się przy Passażach, ponieważ ma zamiast Ostrogi Kolcowej Kółko i odjeżdża na nim, a też Bassistę pociąga impetem za sobą, przez co ten przy każdym Basso Dolce Profondo musi nogami nakrywać się. Sugeruje Komissya: trzeba albo sznurem go, albo dołek wyciosać, albo w troki, albo zaklinować, albo przeprowadzić zgoła odkołowacenie, czyli tak zwaną deszraubizacyą. Zmyczkom przydałoby się włosia, gdyż zamiast niego wydiagnozowali Ekspertyczni Komissyanci jeno Atmospherę, tj. mieszaninę azotu, tlenu, dwutlenku węgla ze śladami gazów szlachetnych, jako to xenonu, argonu i kryptonu, oraz krztyną pary wodnej. A także nieco Płynnej Zawiesiny, która jest Odpadową Pochodną Rozkaszlania i Zaplucia Graycami — Uzdników dętystyczno — trombońskich. Włosie atoli uważa Komissya za lepsze do grania od powietrza, a zwłaszcza zdatne dobrze do Drżączkowo — Pocieralnego suwania po strunach. I tak leci ta ekspertyza na tysiąc ośmset stron, i o bębnie w niej jest, a jakże, poświęciła uwagę komissya bębnowi mojemu: malowana decha kołem sękatym podparta, choć i w złocie, a nie bęben. I sformułowano trzysta osiemdziesiąt jeden wniosków skierowanych resortowymi drogami do Ministerstwa Trąb, Czombrów i Puzonów, do Ministerstwa Dzwonnic, Sfer i Propinacyi Harmonosferycznej, do Podsekretarza Stanu Beznadziejnego oraz do Najwyższej Izby Dętystycznej. Sam Marszałek Blachy wagę wniosków pieczęcią skrzepił. I jak teraz orkiestra nie skoczy na równe nogi, nie skrzyknie się, nie rozdyskutuje!

Tak! Tak jest! Bęben otok stary, pienny pniak, łajnem napchany smród bił, wskutek niewiedzy względnie zachachmęcenia! Flety, alty, klarnety, oboje, trąbki zatkało, draństwo to, lichota, flora, precz, dźwięki wszcząć chcemy, o daycież nam, daycie co lepszego, zobowiązujemy się grać! Tu szmatą zatkane, proszę, każdy widzi, tu zgoła ustnik niedrożny, a talerze z betonu — camentu, pozłótką jeno pociągnięte, jakoż czymś takim grać? Patrzę, czym ja szalony, czy oni, boż od początku widoczne było, i skąd nagłe takie zacietrzewienie, w głowę zachodzę, bo nic nie rozumiem, a w nich gore płomienna muzyki chuć i autentyczny szał.

I wstaje pianista, i potoczywszy okiem, mówi: Proszę, oto memoryał, jaki napisałem był w zeszłym roku, lecz nie miałem czasu na poczcie nadać, i czyta: „Podług mego suwerennego mniemania, dla dobra Ha. Sf. twardo się domagam, aby zamiast Dżypsu i Camentu powołać Drewno, Mosiądz i klepaną Blachę, a też Struny dźwięczne — flaczne! Tak być musi, bo z draństwa, co je nynie mamy, oprócz swądu nic!” Siada, nadzwyczajnie zadowolony z siebie, i triumfalnie spoziera na kolegów w Krąg, oni zaś szumią i gwarzą: Tak! ja też, o, myśmy dawno zauważyli, że trociny, myszy, cement oraz zwykłe łayno, jak i skąd w przybytku Muz, nie wiadomo, chcieliśmy donieść, usprawnić, lecz mnie noga bolała, ja kurcze miałem, ja chrypkę, ja kubek w kubek tom napisał, co pianofortysta, lecz karteluszek mi się zawieruszył, a ja jeszcze mocniej w wyrazie, lecz wskutek choroby CIOTKI, tak jeden przez drugiego, wszelako, widzę, Kąciarz dalej trwa, czka i czochra się, kucając w otwartej szafie, trze giczoł o giczoł pazurny, istneż Goryllium, daję tedy kolegom kuksy i wskazuję, mrugam, tam, tamój patrzcie, lecz rozpaleni najmniejszej uwagi nie zwracają, pełni nadziei na lepszy dźwięk i los. I w samej rzeczy niosą nam czwórkami szamerowani dźwiękocjanci podpasani biało cudne nowe instrumenty, można odtąd grać! Radość nie do wiary! Pojawia się Kapelmistrz nowy, w rogowych okularach, gdyż tamten w cwikierze przeszedł na Emeryturę wskutek Wysługi Lat, a mówią, że brak mu było Bębenkowych Błon, więc nie słyszał nic. Rozkręcają napis stary i nowy przybijają ćwiekami złotymi CAPPELMISTERYUM OPTISSIMUM, i nuż do próby! Wprzód atoli Rogowy rzecze: Postępowych jestem zasad. Dyskussyę urządzam. Niechaj mówi każdy, co ma najtajniejszego na myśli, czym mu dusza gra. Niech wyzna! Bez lękowa mówcie, Najdrożsi, włosa nikt wam na głowie nie tknie, nie skrzywi, nie naderwie konchy usznej, kłykciny ni golenia, bo jam nie taki! O czym was na Ha. Sf. najsolenniej zaklinam i zapewniam, i to moje mówienie Przysięgą Dyrygencką pod Batutą samego Najmiłościwszego Majestatu Zbawnuckiego pieczętuję!!!

Nuż znowu wszyscy na wyprzódki do gadania! Krasnomówstwo patoką płynie, okresów miód, smyczkowcy, waltornista, trąbkarze, zgrzypacze, a tak śmiało, aż zapiera dech; wyznają, co który komu, z kim i jak, co było pod kapelmisteryjnym cwikierowcem: oj, mówią o nim, słyszę, bardzo źle, nie dopuściłbym myśli, iż go jak rodzonego nie kochali, skoro tyle razy w kółko Macieju mu w tym oświadczali i ofiarowywali mu afekta najczulsze, a owe grubo powypychane koperty, ani chybi miłosne listy, tkali w urękawicznioną dłoń i obdarzali synowską czułością, gdy łby rozkwaszą! on nasz gołąbek, nasz kniaź, mówili, sprawiedliwie lejeż on nas, a tu zanieczyszczają pamięć jego i mówią o głuchocie, iż jak pień, a czelliści, że paraluszem miał po — przetrącane graby i jedno, to po oczach umiał prać oraz że miał odmieńczy zły wzrok i od jego spojrzenia dziurki się w bębnie wypalały, co tu obecny perskusista łacno przytwierdzić może — a ja, okrutnie zmieszany, pod nosem bąkałem, mamrocząc, boż srom tak łgać, ale widzę, że to ze szczerości łżą, z czystego zaparcia kłamią jak najęci i nadziwić się nie mogę, jakoż to sama szczyra cnotliwość, dobra wola a zapał ku Lepszemu mogą się tak załganiem paprać, wszelkim grzdyciem i wyplotem ślinno — językowym? Bo mówią, że uroki rzucał i od niego myszy mleko traciły, że był zezowaty, legawy, kuc garbonos i platfusa miał, a jakoż z Platfusem ku Ha. Sf. iść!?

A Rogowy zapisuje, wtórzy, basuje, wszelako zaraz potem przy próbie, patrzę, coś ku nam człapie z wolna, my się w melodyi chować staramy, a tu od Łapy cień, i najpierw tego małego Dzwonkarza, co pierwszy zaczął, Cap, za hajdawery, a drugą łapą czellistę, co przeciw cwikierowemu tyle się nahałłakował, Hap, za kubrak, i obu, nogami majtających, niesie i zamyka się w szafie i słyszę przez Andante nasze Maestoso Chrup, Chrup, Niam, Niam! I tyleśmy obu widzieli.

Gramy, lecz rozłazi się granie nasze, bo ciemno przed oczami. Da capo al fine! — Rogowiec woła. Źle, jeszcze raz! Gramy, orkiestra jak wejdzie, to ciarki po krzyżu, pełny to dźwięk i ton, lecz w szeregach tych ciarek jakieś inne, nie — muzyczne czuję, a jeszcze mylę nuty, bo mi się robi oczopląs od ciągłego łypania w kąt. Idzie forte, grzmi miedź, ale jakby dygotką podszyta, a Goryllium szafę otwiera, wietrzy, na progu siada, beka głośno, odbiło mu się Dzwonkarzem, o mocny Boże, o Harmonio Sfer! A od beknięcia, bo od czego, zjechały w fałsz smyczki, a pianista jak nie zamłóci drżącą skośną trzęsiączką! Kapelmistrz rogowy krzywi się, jakby żabę zjadł, och źle, takie instrumenty, i źle, sknocone, ohydancja nie muzyka, nie wstyd wam, lenie, hultaje, jeszcze raz! I wykłada nam teoretyczne wytyczne zza pulpitu, i rozdaje nam witaminy i odżywki, i przynoszą kalafonium w beczułkach zagraniczne, specjalnie sprowadzone, nie żałuje ekspensu Gról Jegomość, lecz znowu fałsz w skos i powołuje się Komissyą Naukową w Permanencyi. Radzi Komissya i co postanowi, to migiem jest. Wchodzą czwórkami szamerowani dźwiękocjanci, stają po prawicy i po lewicy naszej, i kto sfałszuje na fis, temu premię precz, a kto na mol, temu grzywna. I gramy forte, ale fałsz, więc szturchają nas dźwiękocjanci, bo każdy ma akustrofonik i metronom, i od szturchania ogólnego symfonia słabnie i słyszę więcej łupucupu niż tralirali, i widzę, że w niemałą opresję popadłem przez mój pęd ku Harmonii Sfer, bo głowa cała guzowata…

Mało dźwiękocjantów! Przybywają posiłki rachmistrzów melodystów ćma buchalteryjna, każdy grajek dostaje umyślnęgo dla kontroli czystości dźwięku, i liczą nasze tony, jest przychód i rozchód, i budżetowanie melodii i piszą, od skrzypienia piór muzyki mniej niż kot napłakał. O, coś nie tak! — rzecze rogowy kapellenmayster — nie tak! I dzwonków brak. Gdzie Dzwonkarz, gdzież znów sczezł? Dalsi co siedzą w śmiech, a bliżsi w kucki i miamlają: a nie, faktycznie nie ma, może rozsiąkł się, hęhę? Może na melodyi uleciał? Co na to zwierzchność? Źle, pewno że źle jest! Zbrodzień, bylina, bambosz, padalec, zbieżał, odczajduszył się renegat, pies itd.

I urządza nam dyrygent naradę z zajęciami praktycznymi. Dogłębnie trzeba przyczyn fałszowania dygockiego szukać! Tak wszyscy mówią w krąg: Coś, prawią, jakby deranżuje nas. Cosik, rzeką, dywaguje. Co też, głoszą, wpływem — miazmatem przeszkadza nam i z drogi ku Ha. Sf. spycha? Czellista rzecze: Być może, nie dość powietrznej wentylacji nam? Wiolista na to: Ja sądzę, że zbyt silne cugi. A kto wie, może ja nazbyt wiolę moją zwiolowałem i wiołatką moja wiola jest? Moja wina! A inni szemrzą: Być może, nie wiadomo, zbadajmy całą sale, wykusze, kąty, może myszy zalęgły się, i może to ich boimy się podświadomością naszą bezwiednie? Idziemy tedy szukać cugów i wentylacji, zatykamy każdy otwór, szukamy też myszy, na czworakach, z lupami, aż znalezione zostały trzy karakony, jeden pająk, sześć pcheł i dwa tuziny wszy, skrzepieni znaleziskiem spisujemy protokół, i dalej szukać, teraz z latarkami ślepymi pod podium i w każdym zakątku, widzę wszelako, do Szafy na sześć kroków nikt się nie przysunie, ja łażę w kucki z innymi, kąty obniuchuję i niby z zapamiętania powoduję ciżbą, sam siebie z innymi ku Szafie popycham, lecz tu jakoby prąd, jakoby nam wetknięto lont, wszyscy jednym drygiem jak dyabeł od święconej wody odstrychują się, mamrocząc: Ano, ściana. Wiadomo, ścienna ściana, w takiej prócz cegły, zaprawy, piasku, tynku, wapna nic nie może być! A gdym próbował pociągnąć, prąc, ktoś mnie, czuję, odpycha, a ktoś mnie w zadek ukąsił. I jużeśmy się przekulgali na spokojniejsze miejsce. Jeszcze mi ktoś wraził przy kulganiu palec w oko. Dorozumiewam się tedy, że wybornie postrzegając, zgoła nic nie postrzegą, że widząc jasno, niczego nie widzą, i bardzo zdziwiony tym urządzeniem oddalam się w kucki.

Gramy, a Goryllium panoszy się. Tego, to znów owego Cap, myślę, nie będzie tu muzyki wiele, bo skrzypka łka ach tralala, a jakoż grać, gdy w każdej chwili może cię paszczęka smrodna pochłonąć? My pianiutko — pianissime i oczy już mgłą zachodzą, a tu cuch dechu, duch na karku, nozdrza węszą nad nami — w muzykę, wskutek swej barbarzyńskiej natury i ogólnego nieporozumienia, wwąchuje się, czy jak? I co z tego, że instrumenty dźwięczne, gdy Goryllium wciąż nas degustuje, pożywia się, a Gról przychodzi do loży i mówi: No, owszem. Melodia poniekąd nawet melodyjna i dość jest też harmoniczna ta harmonia, lecz nie dość ducha jeszcze w niej. Bez Wiary Grają, na wyprzódki, nie trzyma się toto kupy, nie dość to Autentyczne jest! I jeszcze ten jakiś warchlakowaty dygot. Co za dygotki jakieś drżączkowate w muzyce tkwią, psują od samego środka symfonię? Nuże, zaorderować mi Sprawnych, a resztę fora ze dwora, i w ogóle ruszać się, gitarzyć, zgrzypcić, zdrunić, mandolić, dmuchać, ale w krok i w ton, bo Gról pogniewa się! Wziąłem tedy na odwagę i w przerwie między Andante a Allegro Vivace mówię do Kontrabasisty, który obok siedzi, że to nas obu jego duży przyrząd osłania: Słuchajcież, Wasza Mość, A on mnie: Co? Ja: Zali widzicie cokolwiek w kącie tym podle Gróla Loży? On nic. Ja: Zali Kąciarza nie postrzegacie? Nie może to być! Widzi mi się wykapane Goryllium! Toż do nas bucha jego swąd! O, właśnie czka! On nic, lecz patrzę: jakiś cały zamazujący mi się w oczach. Ja mówię: Waszmość przecie nie bielmem ani kataraktą obustronną porażon, a jeślibyś nawet modzelaste nagniotki miał na oczach, dosyć nosem westchnąć, a czujność okazać własnemu węchowi, żeby się smród ujawnił. To nad nami nie kopuły cień, lecz Nosa Gorylliumowego, a to nie słup, lecz kieł, wszystkich ono po kolei pożre nas! On nic, jeno w oczach cały mi się rozmazuje i widzę, że go Dygot wziął. Lękowie nim tak trzęsie i jak febra rzuca nim, lecz rzecze: Istotnie niezgorzej grałeś, lecz gdy ja dochodzę do Trelimelidyribudidam, musisz nie Łudabarabam, lecz Łup, Dub, Daram! I gdy mi to mówi, jednocześnie słyszę, mówi też: Na Boga żywego, milcz waść!! A gdy tamto ustami mi mówił, to drugi gdzieś dołem jakby od pasa, i widzę, że brzuchomówi do mnie tak! A teraz, rzecze górnie, już nie gadajmy wcale, bo pora dalej grać…

Przyglądam się i widzę, że każdy tu tak: w krąg powszechne brzuchomówstwo panuje, a jam myślał, że kruczenia i burczenia ze strachu! Wsłuchuję się tedy coraz niżej, aż na wysokości pasa słyszę coraz lepiej. I mówią brzuchy: Oj, niedola, niedola, byłażby nam wola! Hej, bo już w krzaki goni każdy od Harmonii! I szepcą brzuchy: Gról Zbawnucy bez onucy, pierwej się zesika, nim będzie muzyka. A także: Cicho sza i siedzieć w kucki, bo tu chadza Ktoś Nieludzki, fikumiku na patyku — nieprzyjemnie być w przełyku. I gadają brzuchy do siebie: jakież tu piękne granie rozlega się na nerwach naszych! A jeden brzuch powiedział, że może mu się przejemy albo może przejdzie na wegetariaństwo z upływem czasu, boż czas wszystko moderuje, lecz zaburczały nań inne brzuchy wraz. Równocześnie zaś mówią górnie: No, nieźle, prawie że cudnie dziś, aby do Ha. Sf. już niedługo, niedługo… niech ino smyczki tempa nie tracą! Albo to nam tu źle, hopsasa kiełbasa!? Widzę też, że mają różne zajęcia pokątne, ten na grzebieniu ładnie gra, ów na źdźble trawy koperczaki wygwizduje, puzon znaczki zbiera i łzy tym ociera, monogramy haftują, obcych języków się uczą, aż tu człapu człap i Goryllium idzie, blady strach, lecz tylko trawkę, grzebień, znaczki zabrało i w szafie Chrup, Niam, Niam. Przy okazji puzonista dostał prztyczka, wodą gulardową i serem oczy podbite okłada, mówią brzuchy, trzebaż mu było o tych onuckach nucić, posady by pilnował, i co to takie podskakiwanie brzuchem! Cicho, cicho… I w samej rzeczy tak cicho szepcą, że nie wiem, czyj to brzuch gada, waltornista sprzedaje proszki na uspokojenie i od bólu głowy, bas łapie mole, co się w bębnie zalęgły, triangiel uczy, jak drapać się między łopatkami i niżej, to ciarki nie tak dokuczają, dalsi donoszą na siebie, miało być fis, a grał mol, kapelmistrz apeluje o czystość lejtmotywu, mol, durniu jeden, be jak koza, partytury nie widzisz? — kurz się podnosi, bo się smyczkowi skopali o butelkę do prywatnego grania pokątnego, melodia ginie jak myszy pisk, może naprawdę myszy, bo skąd by ten piki dzisk, to jest dziki pisk?? O tak, wciąż fałsz, od nudy do drżączki i od rozsklamrzenia ślamazarnego do dygotki, z rana pucowanie instrumentów ściereczkami, kalafonia w ruch, irchą bęben na wysoki glanc, aż lokajczyk przybiega i sunie rogowemu zapiskę, ten zaś rzecze: A, wezwanym na Ministerialną Naradę gwoli Generalnego Motywu Przewodniego, bo nieczysta wasza gra, odraczam próby do wieczora! Fagot, co był mu już właśnie kopertę podawał, taki tu zwyczaj, jakby się rozmyślił, bo ją schował do kieszeni i poszedł na miejsce z powrotem. I przyszedł nowy dyrygent, bardzo bystrooki, bez szkieł, za niego komissye wykryły, że trombonista ukrywał co lepszy dźwięk i nie wydatkował go podług właściwej rubryki, więc do Loży go przenieśli i został Podsekretarzem Stanu Gruszek w Popiele, a u harfiarza skonstatowano uschłą dłoń i jeszcze się pokazało, że nie umie nut czytać, więc go przenieśli do fortepianu, żeby się nie zraził. Znowu przyszło na inspekcyę Goryllium, zaaferowałem się i zamiast w bęben jak się fortissime nie prasnę w nagniotek na małym palcu, o jerum, jerum, świeczki we wzroku, oczy w słup, nogi w skos, bo słyszę Człap, Człap, Chrup, Niam, zerknę, a tu nie masz już, nie masz flecisty! A zjadło go w samym środku Koncertu Galowego, przed Grólewskim Majestatem przy brylantowym żyrandoleniu świetlistym, Zbawnucy Miłościwy nie w Pidżamie, lecz w Gronostaju siedział, cóż, myślę, na oczach grólewskich i to pożywać nas śmie, teraz to nie może inaczej być, tylko zahałłakują, jak ci się tu nie skrzykną, może na kolana padną, może w rozsypkę pójdą, może hajda na potworę, lecz żeby nic, to nie do wiary, lecz właśnie, że nic a nic! Od tego wszystko poszło, bom się zalterował tak, żem więcej po łydach i nagniotkach się tłukł, niżem w bęben trafiał, i z takiego bicia wzbierać poczęła we mnie wielka passya, czuję, że jeszcze ździebko, a dali — pan nie zdzierżę, już mi wszystko jedno, boż jasny gwint, mało że żywot bez nadziei a pomiłowania, to i bez muzyki, bo jakaż tam muzyka z Goryllium na karku. Ot, przerżnąć by te instrumenta smyczkowe, a dynamitu do trąb, prochu do waltorni, i lontów, ale gdzie tam, piłujemy do wieczora.

Lecz koncert Dworski znów. Orkiestra rżnie i huczy cała, a Goryllium jawnie przykucłe iska się, w otchłannej mordzie swojej paluchami gmera, czasem jak siąknie, to wysiąkane deszczem na nas, ciemniej się robi jak w majową zlewę, a jak kichnie, toby piorun strzelił, orkiestrę głuszy w forte, ale dalej grają. Skrzypka kwili, waltornia mdleje, trombony dydlum dydlum na badydlum, a tu przede mną paluchy czarnowłochate Cap i nie masz Kontrabasisty, choć się tak strzegł, a pilnował, i jakaż to muzyka, gdy my wszyscy Półmisek z Przystawkami, a Gról w loży siedzi, wachlowany, szanowany, umajony, i przez zęby mówi: Jeszcze nie ta muzyka, co ma być. Jeszcze nie ma Wiary, Prawdy, Nadziei, Miłości, a też Harmonijnej Melodyi Dziejów!

Wzwyż, śmielej, w przód, czemu Kapellmaysterium tak gnuśno wywija, choć Bez Szkieł i Bystrooki!? Prędzej! Lepiej, chyżej, bo Gról niezadowoleń, Bando powątpiewająca! Jak śmiecie powątpiewać w Ha. Sf.?! Hm? Może temu bliżej przypatrzymy się? Hę? Niechay śmiało, dzielnie, bez bojaźni, Lękowia wyzna to Nam, My Majestat Łaskawy, my Koronność Ufna i Ufająca, niech wstaje i gada taki pies, taki syn, czemu Doskonałość podgryza i fragilizuje. My mu za to nic, my perswazyą małmazyą, my mu z dobrawoli wytłumaczymy, gdzie raki zimują! Cicho, jak makiem zasiał, nikt nie drgnie, jeno Goryllium z nagła HABDZICH I HABABDZICHDZICHDZICH!!! — że się zatrzęsła sala cała, i dały kolumny marmurowe z siebie stek, i w moim bębnie echo się ozwało, i nieco tynku poleciało nawet na najjaśniejszą koronowaną głowę Gróla Zbawnucego, i przy — kurzyło majestatowi łeb. Lecz Gról jak gdyby nie przyuważył nic. Nie usłyszał i nie drgnął nawet. Każdy z grajów wkucnął się w siebie, gdy zagrochotało piorunnym gromem owego Wykichu, a Gról nic. I myślę: O, straszna to afera jakaś! Nie może Gról sam Goryllium Kąciarskiego nie widzieć, a nie widzi przecie. Nie mógł na własnym łbie koronnym Wapna, Tynku nie poczuć, a przecie nie czuje nic a nic. Więc cóż to znaczy? Kto tu sługa, kto tu pan? Goryllium jestże Zębatym Kappellmaystrem Gróla i na ostatni kęs go ma, jego na wety zje? Czyli też tajnym są oboje aliansem powiązani przeciwko nam tutaj? Nic nie rozumiem, jeno wiem: Drapaka by dać, im prędzej, tym lepiej, lecz jak?

Po drugiej części koncertu wyszło Goryllium w przerwie z Szafy i między nami się przechadza. Znudzone jakieś, czy co? Ogłaszają nagrodę, nuż graycy raycować, o głos proszą, krytykę czynią dogłębną, a Goryllium jednemu uszy obwąchało, drugiemu poprawiło krawat, trzeciemu zjadło maszynopis referatu, że skonfundowany przycupnął zaraz, a też idąc spluwało do spluwaczek srebrnych, a może przez omyłkę i do puzona napluło też. Lecz krasnomówcy gadający dalej młócą o Ha. Sf., aż im pot się z czoła leje, grać, co to, to nie, grać nie mogą, atoli jakże cudownie, z jakim wiary pełnym w Ha. Sf. Natchnieniem potrafią o grania perfekcyi rozprawiać! A gdy mi owo gadanie ichnie, i gdy chodzenie, sapanie i czochranie Gorylliumowe zajechało w bok pod ostatnie żebro, poczułem zadyszkę, mrok w oczach, i poprosiłem o głos: a Gról Jegomość z loży przyglądał mi się, jako iż protegował naradę i osobiście Raczył ją Obecnością Najjaśniejszą uświetnić. Wstałem z tą myślą, że gdyby opisy muzyki mogły dźwięczeć, niechybnie rozpościerałaby się w Hafnie wcielona Sfer Harmonia; i poczułem, że w hazarodowym jestem stanie, i w powszechnym Silentium powiadam w głos: A co to za zmora — potwo — ra kręci się tu i pałęta na kabłąkowatych nogach, i kusztyka, i drała, że wprost niedobrze się robi od samego widoku? A jakimż to prawem ten Kąciarz z Szafy wciąż penetruje nam muzykę i takową zanieczyszcza paskuda swoją, a też obżarstwem? A jakżeż to można zacnych muzykantów na surowo żreć, aż się łuskowate uszy trzęsą, a grdyka chodzi? A któż to widział, żeby komissye i doktorzy hab. cich., i uczone ekspertyzy, i rewidenci, i kontrrewidenci, i mikroskopy na kopy, a nikt nic, ni pary z gęby, jeno w kucki a w kucki? To ja tu teraz powiadam Veto, Grólu Zbawnucy, i Veto, panowie bracia, i Veto, czyli nie masz zgody na ciebie, Kąciarzu Bezecny, i póki ciebie, tedy tu g… będzie, nie Harmonia Sfer!!!

Co się działo, mości panowie! Jedni usiłowali wleźć do instrumentów swych, żeby się schować, wszelako pojmujecie chyba, że o ile to było jeszcze do pomyślenia przy kontrabasie lub pianoforcie, ani mowy z fletem, a już tryanglista, wyryując, łeb wraził w sam środek tryangla, który mu jak obróżka na szyi wisiał i dzwonił jednym cięgiem od jego zębów szczękania. Drudzy włazili znów pod fotele swoje albo drapali podłogę, by dołek sobie wykopać, ale jaki tam dołek dla strusiej polityki, gdy tu dębowy parkiet! Blacharz talerzysta, tył sobie talerzami osłoniwszy, bęben mój duckał głową, bo do środka go parło, lecz importowana błona grzeczna zdzierżyła. Kapelmistrz, aby mnie zagłuszyć, jednym cięgiem prał paliczką swoją w pulpit, kwicząc jak prosię andante ante rante mante adamante tante, bo mu się już wszystko pomieszało, a Gról Najjaśniejszy w Loży swojej koronnie honorowanej prędko coś zaszeptał lokajom, sługom, i nuż ci zasłonę zasuwać, aby go brokatem, adamaszkiem, złotogłowiem herbowym oddzieliła od nas, zasię Goryllium zrazu nic, jeno ćpało, a mlaskało dalej, bekając, bo mu się jeszcze arfistą odbijało, że dosyć był w sobie tłusty i masny, aż dopiero potem przywstaje i odzywa się chrapliwie, wstrętnie i grubawo:

— Ka — błą — ko — wa — ty? Niby kto? Mo — ja — wiel — moż — ność?! Ach?! Jam tu podań w niehehehe (zapłakał) sławę jest? Jam tu pomóhuhuhu (zapłakał) wioń o coś brzydkiego jest? Nikt mnie do obronyhyhyhyhy (zapłakał) słowem nie pospieszy? O! jasny gwint! Ratujcież mnie sirotę — bidotę, bo tu mnie obrażają, mnie tu despekt, mnie tu impertynencje, mnie tu krzywda się, mnie tu źle, ja do mamy, do niani chcę! Ohohoho! Uhuhuhuh! (płakał już jak wodospad w burzę) — ty, wstrętny wszarzu — bębniarzu! Ty nie — kul — tu — ral — ny bambidolu! Ty boćwi — no! Ohoho! Nie kochasz mnie! A ja myślałem, że mnie tu wszyscy, wszyscy kochają! Zdziwienie mi zrazu mowę odjęło, potem atoli wziąłem na odwagę i rzekę: Mości Gorylllium! Zaiste trudno kochać tego, kto jako Kąciarz Szafon z pokątnej Szafy wciąż wyłazi potworem, wyłaniając się jak żbik na owce, gnaty łamie, puzonistów żre, flecistami zakąsza, nie mogę tedy pojąć, jakoż nie dostrzegasz swej kanibalno — muzykalnej zbrodniczości? A wy — mówię — panowie uczeńcy, fraczni, tabaczni, bro — danci, i ty smokingowy doktorze hab. cich. z fajką, nie naukowa wasza nauka badawcza! Metronomów ponastawiali, rezonatorów, abrakadabrów, szpilcajgu, mąkę w powietrzu rozsypali, niech ta wisi polatując, ukaże Węzły Stojących Fal! Ekspertolizy piszecie, duch i ciąg metrem mierzycie, a Goryllium nie widzicie! A Gról Jegomość niechaj raczy firancję swoją odsunąć i wyjaśnić poniekąd, w jakim charakterze tu się konsumpcja na miejscu odbywa, jako też na wynos do Szafy!? Albowiem w hazardowy stan wszedłem i już mi wszystko jedno. Uczeni, widzę, wyciągają tubki z syndetikonem i już próbują używać Specjalnych Słów, jako to Delirium Bębniariorum, Wariatuncja Musicalis cum Hypnagogica Confusione Debilitatissima, lecz wtem Goryl — lium jak nie ryknie w głos! Ślozy płyną mu rzewliwe, aż strumienie poszły po stopniach amfiteatru, i jak nie skoczy jednym gorylskim susem ku Loży Grólewskiej, jak na sznurach nie zahuźda się, jak nie targnie adamaszkowego brokatu — sam Majestat w Kontuzji objawił się, ponieważ w kątku kucał i ekstraordynaryjną konsultacyą kucaną przeprowadzał właśnie z Radą Ministrów, gdy tu Goryllium łeb wraża i — ratuj mię WGMość! — woła — ratujcież mię biedaka spotwarzonego, a nie, to sobie zaraz pójdę i już nie wrócę!!!

Gról zerwał się na te słowa i wołał co siły: Tylko nie to, nie to, Kochana Opoko, Przyjacielu Drogi, Podporo nasza, Tylko nie TO! Zróbże sam, wiesz co, racz pojąć, Łaskawco, że mnie się tego rzec w mojej Miłosierności Pluralnie Majestatycznej nie godzi, aleć cóż tobie. — A nie! — Goryllium na to, nosem pociągając straszliwym, aż smarki po kosmatych licach cieką — a nie! Jam w służbie WGMości czynił, co czyniłem, podług listy personalnej Umyślnym z Loży przez Lufcik do Szafy zaekspediowanej, w uzgodnieniu wyrywałem i ewentualnie konsumowałem, lecz Nader Niechętnie, bo ja się Muzykusów Brzydzę i jak mi, Jerum, życie miłe, ani na Tycio bym żadnego nie posmakował! Wszystkich a wszystkich ja ze wstrętem, wbrew własnej Naturze, na przekór sobie, a jeno dla Tronu, Ojczyzny i Wyższych Sfer jakichś tam, albowiem nie pamiętam jako nieuczony, jak je zwać, i nie dla prywaty żołądka, zdrowia, wątroby nie szczędziłem, choć się we mnie od tych łyków łykowatych żółć zapiekła i rozstrojum się nabawił, i zgaga mnie wciąż pali, wszelako trwałem na posterunku, więc domagam się, aby ten Drab z Bębnicą za pohańbienie mojej poczciwej z gruntu, oddanej i Dobrej Osoby zaraz został przez WGMość własnoręcznie ukarany srodze, a nie, to sobie precz pójdę i obaczysz, Miłościwy Panie, co się wtedy z twojej Muzyki ostanie!

Nuż Gról upraszać i błagać, głaszcząc wielebnymi Rękami Potworę po łbie kołtunnym, nuż Szafon Kąciarz, wisząc na Draperyi (którą oberwał z częścią futryny), odmawiać a subjekcje robić i droczyć się przy podkreślaniu drażliwej subtelności swej duszy, aż mnie zdumienie zatchnęło. A Gról szepce: Wiesz co, Mości Opoko Moja, Wierny mój Oddańcze? My chwilowo teraz tego Draba razem z jego łgarstwami łaską monarszą pomiłujemy i my mu Crimen Laese Gorillionis chwilowo odpuścim, jako że zaraz niechybnie swe wydumane zniewagi odszczeka, owszem wyzna swą niegodziwość i uświadomi tu obecnych, jako działał w charakterze Dywersyonaryusza, z ościennego poduszczenia, za srebrniki Judaszowe, i miał za zadanie Melodyę Zwurdzić, a Harmonię Sfer skalafiorzyć i tym sposobem unicestwić! Mówi tak, a zarazem mruga usilnie do Szafona, pojmuję tedy w lot, że przebaczeństwo jest jeno odroczeniem kaźni, toteż wołam, bębniąc w cenzurach: Potwór potworny jest! Potworowatości pełen jak wszy miodu, a nadto śmierdzi jak Wszyscy Dyabli! I gdyby nie żarł nikogo, jeno czkał i pokątnie kącił się w kącie, od samego cuchu muszą dyabli Muzykę wziąć! To mówię i nie odszczekam niczego, jak mi Bęben miły!

Impas kompletny.

Orkiestra wyłazi z basetli, trombonów, fortepianów, spod kanap, ci jeszcze z nawyku uszy zatykają, tamci już głowy zaczynają podnosić, a brzuchy ich jako dzielniejsze, choć plackiem leżą, odzywają się: Faktycznie żarł, żre i kto wie, czy nie będzie dalej nas żreć! I w samej rzeczy zalatuje, że niech ręka Boska broni! Goryllium zasię, durne jak but, nie pojęło chytrości zatajonej w Grólewskim przemówieniu i rzecze: Ach, och, mnie tu obrazy spotykają, na takiej wyrypiem tu pół życia — zdrowia sterał, a teraz taka mi zapłata, dość szkalowania mam, idę sobie precz i hen, gdzie oczy poniosą!

Zzieleniał na to Gról. — Dlaboga — woła w największej rozpaczy — a co z Ha. Sf. będzie!? Miej, Luby, na uwadze Harmonię Sfer, wszak my ku niej ramię w ramię, a Tyś sól tego ruchu —

— E tam — odpowie ciemne Goryllium — dyć powiedziałem swoje, a teraz to się Wasza Grólewska Mość sam już z muzykantami użeraj!

I zmierzą w bok, wprost ku wyjściowym drzwiom. Gról na to sam jak małpa po portierze się na parter osunął i w dyrdy za nim, o tren i płaszcz się potykając. — Jedyny, miły, wierny! — woła — Nie opuszczaj Nas! Bębniarza na rozkurz puścim, tylko wróć i przebacz!

Goryllium tędy, Gról owędy, i gdy oni tak między kolumnami wykonują kryzys rządowy, a Rada Ministrów za nimi gna, przy czym pod Sekretarzem Stanu Odmiennego oberwał się złoty sznur z kutasami i w głowę go dziaknął, aż mu medycy grólewscy ona szyć musieli, gdy taki uczynił się rwetes, ja wzdłuż ściany do halebardystów, ci zaś wpatrzeni w grólewsko — kąciarskie przytupy świata nie widzą, więc do klamki, buchnąłem w sień, i podle cudnych instrumentów ku zewnętrznej uchylonej bramie, więc kiedym dopadł progu, panowie bracia, takiego Napędu dostałem, że bez forsażu, więcej powiem, bez rakiety zgoła wystartowałem, i tyle mnie widzieli, wszelakom kursu nie mógł utrzymać, bo mną wciąż jeszcze trzęsło, toteż naleciałem łbem na jakowyś Obłok nader zimny, i w pierwszej chwili nawet mi się przyjemnie uczyniło zgorączkowanemu, potem złapał większy ziąb, aliści od impetu nie mogłem się już cofnąć i wmarzłem w ogon komety onego, lodowaciejąc i tracąc wszelki zmysł. A co było dalej do samego ocknięcia mojego, dalipan, że nie wiem!

Skończywszy, dobosz przytulił do piersi miły bęben i jakby sobie tylko a muzom z cicha wyprztykiwał na nim tęskny, egzotyczny motyw. Słuchacze jęli się ruszać, aż Trurl rzekł:

— Niezwykła była to historia i rad jestem, że dzięki dobremu trafowi takiego artystę udało mi się wyzwolić z lodowatego więzienia! Wiedziałem, o, byłem pewien tego, że spędzimy wspólny czas ze znacznym pożytkiem, ponieważ każdy z nas, pochodząc z innych stron, może nas inaczej pouczyć i zabawić — wszak jedno od drugiego nieoddzielne! Wszelako teraz już czas przyszedł na ciebie, szanowny Androidzie, bądź więc łaskaw opowiedzieć nam, jakie fata sprowadziły cię na ten skromny glob…

Android nie opierał się, a tylko zastrzegł, że jego historia nie może równać się opowieści dobosza, jako iż nie jest artystą. Tu dobosz, Trurl i maszyniątko jęli go zapewniać, że walor różnych losów musi być z konieczności nieporównywalny, więc już tylko nieznacznie pocertoliwszy się ze słuchaczami dla samej przyzwoitości, gość pociągnął z bukłaka, odchrząknął i zaczął swoje.

Загрузка...