2. Przybycie

W ciągu tych kilku tygodni Edith Fellowes miała mnóstwo zajęć. Najtrudniejsze okazało się rozstanie z pracą w szpitalu. Dwutygodniowy okres wymówienia był nie tylko niezgodny z przepisami; zaproponowanie go było także czymś wysoce niewłaściwym. Jednak kiedy panna Fellowes oświadczyła, że opuszcza swoje dotychczasowe miejsce pracy bardzo niechętnie i tylko dlatego, że zaproponowano jej, aby wzięła udział w niewiarygodnie ekscytującym nowym przedsięwzięciu badawczym, administracja szpitala okazała zrozumienie.

Panna Fellowes wymieniła nazwę Instytutu Badań nad Polem Statycznym.

— Będzie się pani opiekowała małym dinozaurem? — zapytano ją przy wtórze stłumionego śmiechu.

— Nie, nie dinozaurem — powiedziała. — Będzie to praca o wiele bliższa temu, na czym się znam.

Nie podała żadnych dalszych szczegółów. Doktor Hoskins zabronił jej rozmawiać o nich z kimkolwiek. Jednak tym, którzy znali Edith Fellowes, nie było trudno się domyślić, że przedsięwzięcie musi mieć związek z dziećmi. A jeżeli zatrudniają ją ludzie, którzy sprowadzili tego sławnego dinozaura z ery mezozoicznej, to ich obecne przedsięwzięcie musi być czymś podobnym, być może ma polegać na sprowadzeniu prehistorycznego dziecka z jakiejś zamierzchłej epoki. Panna Fellowes ani nie potwierdziła ich domysłów, ani im nie zaprzeczyła. Ale oni i tak wiedzieli swoje. Wszyscy. Oczywiście udzielono jej urlopu.

Mimo to przez kilka dni musiała pracować praktycznie przez całą dobę. Zamknęła w tym czasie nie zakończone sprawy, napisała końcowe sprawozdanie, przygotowała spisy inwentarzowe dla swoich następczyń, oddzieliła własne wyposażenie i materiały naukowe od szpitalnych. Wymagało to wysiłku, ale tak naprawdę nie było kłopotliwe. Natomiast rzeczą rzeczywiście trudną okazało się pożegnanie z dziećmi. Dzieci bowiem nie mogły uwierzyć, że panna Fellowes odchodzi.

— Wróci pani za tydzień albo dwa, prawda panno Fellowes? — pytały, tłocząc się wokół niej. — Wyjeżdża pani po prostu na wakacje, prawda? Bierze pani krótki urlop? A dokąd pani jedzie, panno Fellowes?

Niektóre znała od dnia ich urodzenia. Teraz miały po pięć, sześć, siedem lat. Większość była pacjentami ambulatoryjnymi. Niektóre jednak przebywały w szpitalu na stałe. A ona pracowała z nimi od lat.

Trudno było powiedzieć im, że odchodzi, bardzo trudno.

Panna Fellowes zebrała jednak siły i zrobiła to. Potrzebowało jej teraz inne dziecko, dziecko najniezwyklejsze z niezwykłych, dziecko, którego historia była czymś unikatowym w dziejach wszechświata. Panna Fellowes wiedziała, że powinna być tam, gdzie jest najbardziej potrzebna.

Zamknęła swoje małe mieszkanie znajdujące się w południowej części miasta. Wybrała z niego tylko te rzeczy, które miała zabrać ze sobą do nowego domu, a resztę zmagazynowała. Zrobiła to dość szybko. Nie miała roślin doniczkowych, o które musiałaby się martwić. Nie miała też kotów ani innych zwierząt. Praca była jedyną rzeczą, jaka się dla niej naprawdę liczyła: liczyły się dzieci, zawsze tylko dzieci, niepotrzebne jej były zwierzęta czy rośliny.

Z właściwą sobie ostrożnością przedłużyła jednak okres najmu mieszkania na czas nieokreślony, gdyż bardzo poważnie potraktowała słowa Geralda Hoskinsa, który ostrzegł ją, ze w każdej chwili może przestać u niego pracować. Albo że może okazać się, że sama będzie chciała zrezygnować. Wiedziała, iż musi brać pod uwagę to, że ta praca może jej nie odpowiadać, że może uznać, iż nie satysfakcjonuje jej rola, jaką ma do odegrania w całym przedsięwzięciu, że może się bardzo szybko przekonać, iż biorąc tę pracę, popełniła gigantyczną pomyłkę. Nie spaliła za sobą mostów, o nie: szpital miał czekać na jej powrót, szpital, dzieci i mieszkanie.

Podczas tych ostatnich dwóch tygodni mimo całego zaabsorbowania różnymi sprawami odbyła kilka razy podróż przez całe miasto do Instytutu Badań nad Polem Statycznym, żeby pomóc w przygotowaniach do przybycia dziecka z przeszłości. Przydzielono jej troje podwładnych: dwóch młodych mężczyzn i kobietę, a ona przedstawiła im listę potrzebnych rzeczy, na której były lekarstwa, dodatkowe produkty żywnościowe, a nawet inkubator.

— Inkubator? — zapytał Hoskins.

— Inkubator — odpowiedziała.

— Ależ, panno Fellowes, nie mamy zamiaru sprowadzać wcześniaka.

— Pan nie wie, kogo pan sprowadzi, panie doktorze. Sam mi pan to powiedział. Być może będzie to dziecko chore albo słabe, a może takie, które zachoruje z chwilą, gdy do jego organizmu dostaną się nasze współczesne bakterie. Chcę mieć inkubator, na wszelki wypadek.

— Inkubator. No dobrze.

— I sterylną komorę, tak dużą, żeby mogło się w niej zmieścić zdrowe dziecko. Na wypadek, gdyby się okazało, że jest za duże, aby żyć w inkubatorze.

— Ależ panno Fellowes, niech pani będzie rozsądna. Nasz budżet jest…

— Potrzebna mi sterylna komora. Do czasu, kiedy przekonamy się, że możemy bez ryzyka dopuścić do tego, by to dziecko zostało skażone naszym powietrzem.

— Obawiam się, że skażenie jest nieuniknione. To dziecko będzie wdychało nasze pełne bakterii powietrze od chwili przybycia. Nie możemy zapewnić sterylności w polu statycznym, czego pani, jak się zdaje, wymaga. W żaden sposób, panno Fellowes.

— Chcę, żeby znalazł się jakiś sposób.

Hoskins spojrzał na nią tak, że już wiedziała, iż nie ma o czym mówić.

— Ten spór, panno Fellowes, na pewno z panią wygram. Doceniam pani chęć chronienia dziecka przed wszelkim ryzykiem. Ale pani nie ma pojęcia o fizycznych cechach naszego wyposażenia. Musimy po prostu pogodzić się z faktem, że nie jesteśmy w stanie umieścić dziecka natychmiast w idealnie czystej komorze izolacyjnej. Nie jesteśmy w stanie tego zrobić.

— A co będzie, jeżeli dziecko zachoruje i umrze?

— Nasz dinozaur wciąż cieszy się dobrym zdrowiem.

— Nie ma powodu sądzić, że gady, prehistoryczne czy nie, są podatne na infekcje bakteryjne, które przenoszą choroby na człowieka. Ale teraz sprowadzacie istotę ludzką, a nie małego dinozaura. Sprowadzacie przedstawiciela naszego własnego gatunku.

— Doceniam ten fakt, panno Fellowes.

— I dlatego proszę pana, żeby…

— A ja pani mówię, że odpowiedź brzmi: „nie”. Pewne ryzyko musi zostać podjęte. Infekcja bakteryjna jest częścią tego ryzyka. Jeżeli pojawi się jakiś problem, będziemy gotowi udzielić wszelkiej pomocy lekarskiej. Ale nie mamy zamiaru stwarzać jakiegoś cudownego, w stu procentach bezpiecznego środowiska. Nie stworzymy go. — Następnie ton Hoskinsa zmiękł. — Proszę posłuchać, panno Fellowes. Ja sam mam dziecko, małego chłopca, który jeszcze nawet nie chodzi do przedszkola. Tak, w moim wieku… I to dziecko jest najwspanialszą rzeczą, jaka mi się w życiu zdarzyła. Otóż chcę, aby pani wiedziała, panno Fellowes, że zależy mi na bezpieczeństwie tego dziecka, które tu przybędzie w przyszłym tygodniu, tak samo jak na bezpieczeństwie własnego syna Jerry’ego. I że jestem pewien, że wszystko pójdzie dobrze, tak jak byłbym tego pewien, gdyby w eksperymencie brał udział mój własny syn.

Panna Fellowes nie miała pewności, czy są to argumenty całkiem logiczne. Jednak stało się dla niej jasne, że doktor Hoskins nie ustąpi i że ona mogłaby na niego wpłynąć tylko wtedy, gdyby zagroziła rezygnacją. Rezygnację jednak chciała traktować jako ostateczność. Bez sensu byłoby grozić nią teraz. Była to jedyna jej broń. Należało zachować ją na właściwą chwilę, a ta chwila nie wydawała się właściwa.

Hoskins okazał się równie nieugięty, kiedy poprosiła go, żeby jej pozwolił zobaczyć miejsce, w którym dziecko miało przebywać.

— Jest to obszar pola statycznego i odbywa się tam teraz nieustanne odliczanie. Nikt tam nie może wejść. Nikt. Ani pani, ani ja, ani prezydent Stanów Zjednoczonych. Nie możemy przerwać odliczania po to, żeby pani mogła zwiedzić to miejsce.

— Ale jeżeli mieszkanie jest nieodpowiednie…

— Mieszkanie jest odpowiednie, panno Fellowes. Więcej niż odpowiednie. Niech mi pani zaufa.

— Jednak wolałabym…

— Naprawdę. Proszę mi zaufać.

Słowa pełne podłości. A jednak ona mu ufała, do pewnego stopnia w każdym razie.

Nie była pewna, jak dobrym uczonym jest Hoskins, nie wiedziała tego, mimo że na jego tabliczce pysznił się tytuł „DOKTOR”. Jedno wszakże było bezsprzeczne: był twardym administratorem. Nie doszedłby do swojego stanowiska, gdyby łatwo ludziom ustępował.


* * *

Punktualnie o piątej po południu piętnastego tego miesiąca telefon panny Fellowes zadzwonił. Telefonował Phil Bryce, jeden z podwładnych Hoskinsa.

— Do zakończenia odliczania zostały jeszcze trzy godziny, panno Fellowes, i wszystko idzie zgodnie z planem. Wysyłamy po panią samochód. Przyjedzie punktualnie o siódmej.

— Dziękuję, mogę się tam dostać sama.

— Doktor Hoskins polecił mi wysłać samochód. Będzie pod pani domem o siódmej.

Panna Fellowes westchnęła. Mogła dyskutować, ale na co by się to zdało?

Trzeba pozwolić Hoskinsowi zwyciężać w rzeczach małych, postanowiła. I zachować amunicję na wielkie bitwy, które z pewnością są przede mną.


* * *

Padał niewielki deszcz. Wieczorne niebo było szare i posępne, a zabudowania instytutu wyglądały brzydziej niż zwykle. Były duże, podobne do stodół i nie miały w sobie krzty elegancji ani wdzięku.

Wszystko wydawało się tu tymczasowe i wykonane w pośpiechu. To miejsce miało w sobie coś stechnicyzowanego i surowego, było pozbawione radości i nieludzkie. Panna Fellowes spędziła całe dorosłe życie w szpitalach, ale przy tych budynkach nawet najbardziej ponury szpital wydawał się siedliskiem radości i śmiechu. No i ci pracownicy z plakietkami — wszyscy zajęci swoimi sprawami, wszyscy zamknięci w sobie, mówiący ściszonymi głosami, działający niemal jak wojsko w czasie alarmu.

Co ja tu robię? — zadała sobie pytanie. — Jak to się stało, że zostałam w to wszystko wciągnięta?

— Tędy, panno Fellowes, tędy proszę — powiedział Bryce.

Ludzie zaczęli kiwać głowami na jej widok i witać ją skinięciami rąk. Wydawało się, że nie trzeba jej im przedstawiać. Wszyscy tutaj, kobiety i mężczyźni, zdawali się ją znać i wiedzieć, jaka jest jej funkcja. Oczywiście do jej uniformu przypięta była plakietka, ale ona miała wrażenie, z,e nikt na tę plakietkę nie patrzy. „To jest opiekunka dziecka” — zdawali się mówić wszyscy. Nie czuła się speszona, wchodząc coraz dalej w głąb budynku, idąc wzdłuż korytarzy, w których panował nastrój tymczasowości i wkraczając do tej części instytutu badawczego, do której nigdy przedtem nie miała wstępu.

Z głośnym szczękiem zeszli po metalowych schodach i wkroczyli do jakiegoś pozbawionego okien tunelu oświetlonego jaskrawo przez fluorescencyjne lampy. Przez pewien czas szli pod ziemią. Czas ten wydał się pannie Fellowes wiecznością. W końcu podeszli do stalowych drzwi. Na ich czarnej powierzchni tańczył w dół i w górę sfalowany morowy wzór zabezpieczającej osłony.

— Proszę przyłożyć plakietkę do osłony — powiedział Bryce.

— Doprawdy, czy to wszystko jest potrzeb…

— Proszę to zrobić, panno Fellowes. Proszę.

Drzwi ustąpiły. Przed nimi były następne schody. Szli w górę, ciągle w górę. Schody biegły spiralnie po ścianach ogromnej krypty w kształcie beczki. A potem poszli korytarzem, przeszli przez następne drzwi… Czy rzeczywiście to wszystko było potrzebne?

W końcu panna Fellowes znalazła się na balkonie wychodzącym na ogromny szyb. Daleko pod nią znajdowało się skupisko jakichś urządzeń ustawionych tak, że tworzyły matrycę, która wyglądała jak coś pośredniego między tablicą nawigacyjną statku kosmicznego a płytą czołową gigantycznego komputera albo może scenografią do filmu będącego fantastycznym i nonsensownym „naukowym” eposem. Między tymi urządzeniami miotała się w idiotycznie teatralny sposób obsługa techniczna. Ludzie byli rozczochrani, mieli obłęd w oczach i dawali sobie gwałtowne znaki rękami. Z jednego gniazdka do drugiego przeciągano grube, czarne kable, przyglądano się im kręcąc głowami, a potem odciągano na dawne miejsca. Błyskały światła, na ogromnych ekranach przesuwały się w dół cyfry.

Doktor Hoskins znajdował się niedaleko na balkonie. Spojrzał na nią tylko i nie podchodząc do niej, mruknął:

— A, panna Fellowes.

Wyglądał na zaabsorbowanego, całkowicie zajętego czym innym, prawie nieobecnego duchem.

Nie zasugerował nawet, by usiadła, mimo że za barierką balkonu stały w czterech, a może pięciu rzędach składane krzesła. Panna Fellowes znalazła sobie jedno i przysunęła je do krawędzi balkonu, żeby lepiej widzieć.

Nagle w szybie zabłysły reflektory, oświetlając obszar znajdujący się tuż pod nią, który dotychczas był ciemny. Panna Fellowes spojrzała w dół i zobaczyła ścianki działowe oddzielające od siebie pomieszczenia czegoś, co wyglądało jak mieszkanie bez sufitu, ogromny domek dla lalek, do którego można było zaglądać z góry.

W jednym pomieszczeniu zobaczyła kuchenkę mikrofalową i zamrażarkę, a w drugim urządzenia łazienkowe. Było tam też małe pomieszczenie zawierające dobrze jej znane wyposażenie medyczne. Przyjrzawszy się lepiej, zobaczyła, że jest tam wszystko, o co prosiła podwładnych Hoskinsa. Łącznie z inkubatorem.

A ten przedmiot, który dostrzegła w następnym pomieszczeniu, mógł być tylko częścią łóżka, małego łóżeczka.

Mężczyźni i kobiety z plakietkami wchodzili gęsiego do pomieszczenia, w którym się znajdowała, i zajmowali miejsca obok niej. Panna Fellowes rozpoznała kilku członków zarządu, którym została poprzednio przedstawiona, chociaż nie pamiętała nazwisk. Pozostałych nie znała. Wszyscy kiwali głowami i uśmiechali się do niej, jakby pracowała tutaj od lat.

A później zobaczyła człowieka, którego nazwisko i twarz dobrze znała: szczupłego, przystojnego mężczyznę w wieku jakichś pięćdziesięciu pięciu lat z malutkimi, starannie przystrzyżonymi siwymi wąsami i bystrymi oczami, które zdawały się widzieć wszystko.

Candide Deveney! Korespondent naukowy Międzynarodowych Telewiadomości!

Panna Fellowes niezbyt często oglądała telewizję. Godzinę lub dwie tygodniowo, czasami nawet mniej. Były tygodnie, podczas których zapominała nawet włączyć odbiornik. Książki stanowiły dla niej wystarczającą rozrywkę, a bywały też dość długie okresy, podczas których praca tak ją fascynowała, że i książki wydawały się zbędne. Jednak Candide Deveney był osobowością telewizyjną, którą naprawdę znała. Bywały chwile, od czasu do czasu, kiedy miały miejsce wydarzenia tak ogromnie interesujące, że panna Fellowes po prostu m u s i a ł a je zobaczyć, nie tylko czytać o nich, wydarzenia takie jak lądowanie na Marsie albo publiczna prezentacja małego dinozaura, albo spektakularny wybuch nuklearny wysoko na wschodnią półkulą niszczący malutki ale niebezpieczny asteroid, który przed dwoma laty groził zderzeniem z Ziemią. Candide Deveney pojawiał się na ekranie przy okazji każdego z tych wydarzeń. Zawsze był widoczny, gdy działo się coś, co miało doniosłe znaczenie naukowe. To, że dzisiejszego wieczora znajdował się tutaj, zdumiało pannę Fellowes. Poczuła, że jej serce bije trochę szybciej, gdyż zdała sobie sprawę, że dzisiejsze wydarzenie musi być czymś bardzo ważnym. Musiało tak być, skoro on uznał, że warto tu się znaleźć. Podekscytowało ją też to, że sama jest tak blisko Candide’a Deveneya, że może wyciągnąć rękę i go dotknąć w chwili, gdy zbliża się tak doniosły moment.

Ale potem skrzywiła się na własną głupotę. Deveney był w końcu tylko dziennikarzem. Dlaczego miałaby się nim tak zachwycać? Czy to, że widywała go w telewizji, stanowiło dostateczny powód?

Większym powodem do zachwytu, pomyślała, jest to, że oni mieli sięgnąć w odległą przeszłość i sprowadzić malutką istotę ludzką do dwudziestego pierwszego wieku. Na dodatek ona miała brać udział w tym eksperymencie i odgrywać w nim bardzo ważną rolę. Ona — a nie Candide Deveney. To Candide Deveney powinien być zachwycony tym, że znajduje się w jednym pomieszczeniu z Edith Fellowes, a nie odwrotnie.

Hoskins podszedł do Deveneya i powitał go. Wyglądało na to, że wyjaśnia mu, na czym polega to przedsięwzięcie. Panna Fellowes pochyliła głowę, by to usłyszeć.

Deveney mówił:

— Zastanawiałem się, co wy robiliście od czasu, gdy byłem tu po raz ostatni, w dniu, kiedy przybył dinozaur. Zastanawiałem się zwłaszcza nad jednym: nad sprawą selektywności.

— Proszę mówić dalej — odezwał się Hoskins.

— Potraficie sięgnąć tylko na pewną odległość. To wydaje się sensowne. Im dalej sięgacie, tym bardziej wszystko jest niewyraźne i w końcu dochodzicie do absolutnej granicy energetycznej. Nie mam żadnych trudności ze zrozumieniem tego. Jednak równocześnie wydaje się, że istnieje też granica z drugiej strony, granica, poza którą nie możecie sięgnąć. Nie możecie więc wydobyć obiektu, który znajduje się bliżej w czasie niż ta granica. To jest dla mnie zagadkowe. I nie tylko dla mnie. Jeżeli możecie schwytać coś, co istniało sto milionów lat temu, to wydaje się, że powinniście też móc sprowadzić coś z poprzedniego wtorku i to z o wiele mniejszym wysiłkiem. A jednak wy mi mówicie, że do poprzedniego wtorku nie możecie się wcale dostać, podobnie jak do czegokolwiek, co jest nam bliskie w czasie. Dlaczego tak się dzieje?

— No więc, Deveney, może będzie się to panu wydawało mniej paradoksalne, jeżeli pozwoli mi pan posłużyć się analogią — powiedział Hoskins.

(Mówi do niego „Deveney”! — pomyślała panna Fellowes. — Jak profesor mimochodem wyjaśniający coś studentowi.)

— Proszę bardzo, proszę się posłużyć analogią — odrzekł Deyeney. — Proszę się posłużyć czymkolwiek, co według pana ułatwi zrozumienie.

— A więc to jest tak: człowiek nie jest w stanie czytać książki wydrukowanej normalną czcionką, jeżeli ta książka znajduje się dwa metry od jego oczu, prawda? Ale może ją czytać z łatwością, jeżeli trzyma ją w odległości, powiedzmy, trzydziestu centymetrów. Jak dotąd im bliżej tym lepiej. Ale gdy przysunie książkę na odległość cala, znowu nie jest w stanie czytać. Oko ludzkie nie potrafi po prostu zogniskować się na czymś, co jest tak blisko. Tak więc odległość jest czynnikiem decydującym na więcej niż jeden sposób. Odległość zbyt mała jest tak samo nieodpowiednia jak zbyt wielka. W każdym razie wtedy, kiedy chodzi o zdolność widzenia.

— Mhm — mruknął Deveney.

— Albo weźmy inny przykład. Pański prawy bark znajduje się o jakieś siedemdziesiąt centymetrów od końca pańskiego prawego palca wskazującego i może pan dotknąć prawego barku prawym palcem wskazującym bez żadnych trudności. No ale pański łokieć znajduje się o połowę bliżej końca pańskiego palca wskazującego niż bark. Zwykła logika mówi, że dotknąć łokcia palcem wskazującym powinno być o wiele łatwiej niż dotknąć barku. A więc niech pan to zrobi, niech pan dotknie prawego łokcia prawym palcem wskazującym. I tym razem problem w tym, że jest za blisko.

— Czy mogę się posłużyć tymi analogiami w moim reportażu? — zapytał Deveney.

— Ależ oczywiście. Niech pan pisze, co pan chce. Wie pan, że ma pan wolny dostęp do wszystkiego. Chcemy, żeby tym razem cały świat zaglądał nam przez ramię. Będzie tu mnóstwo do zobaczenia.

(Panna Fellowes, ku własnemu zaskoczeniu, uświadomiła sobie, że podziwia spokojną pewność Hoskinsa. Była w niej bowiem siła.)

— Jak daleko w przeszłość macie zamiar sięgnąć dzisiaj? — zapytał Deveney.

— Czterdzieści tysięcy lat.

Panna Fellowes gwałtownie wciągnęła powietrze. Czterdzieści tysięcy lat?


* * *

Nigdy nie rozważała tej możliwości. Była zbyt zaabsorbowana innymi rzeczami: zrywaniem profesjonalnych więzi ze szpitalem i przygotowywaniem się do życia tutaj. Teraz nagle uświadomiła sobie, że nie zadała sobie trudu, żeby poświecić uwagę obecnemu przedsięwzięciu, mimo że istniało w związku z nim sporo rzeczy, nad którymi należało się zastanowić.

Wiedziała oczywiście, że miano sprowadzić dziecko z przeszłości i umieścić je w obecnym świecie. Wiedziała leż — chociaż nie była pewna, skąd uzyskała tę informację — że dziecko miało pochodzić z epoki prehistorycznej.

Ale słowo „prehistoryczny” mogło oznaczać cokolwiek. Większa część Europy sprzed zaledwie trzech tysięcy lat mogła być uważana za „prehistoryczną”. Nawet w dzisiaj istniały takie zakątki świata, w których ludzie żyli czymś w rodzaju życia prehistorycznego. Panna Fellowes, poświęciwszy tej sprawie tyle uwagi, ile poświęciła,’ doszła do wniosku, że dziecko będzie pochodziło z jakiejś przedrolniczej epoki, w której ludzie wiedli życie nomadów, prawdopodobnie z epoki sprzed pięciu, a najwyżej dziesięciu tysięcy lat.

Ale czterdzieści tysięcy?

Na to nie była przygotowana. Czy to dziecko, które oni )ej przekażą, będzie w ogóle rozpoznawalne jako istota ludzka? Czy przed czterdziestoma tysiącami lat w ogóle istniał homo sapiens!

Panna Fellowes zaczęła żałować, że nie pamięta choć trochę więcej z uniwersyteckiego kursu antropologii, na który uczęszczała dawno temu, bo to, co odgrzebywała z pamięci obecnie, było tylko strzępkami informacji, i to informacji okrojonych i zniekształconych. Zanim wyewoluował prawdziwy człowiek, istniał człowiek neandertalski, tak? Neandertalczycy byli istotami prymitywnymi i mającymi cechy zwierzęce. A przed nimi po świecie wędrowały jeszcze prymitywniejsze pitekantropy, a także inne istoty o równie skomplikowanych nazwach, jak również jakieś odmiany przed- czy podczłowieka — kudłate, małe, nagie małpy człekokształtne, które mogły uchodzić za naszych odległych przodków. Ale jak dawno temu żyli wszyscy ci przodkowie? Dwadzieścia tysięcy lat temu? Pięćdziesiąt?

Sto tysięcy? Panna Fellowes naprawdę nie wiedziała na ten temat niczego konkretnego.

Boże drogi, czy ja będę się opiekowała dzieckiem małpy człekokształtnej?

Zaczęła drżeć. Ona kłóciła się o inkubatory i sterylne komory, a oni tymczasem przygotowywali się do rzucenia jej na podołek czegoś podobnego do szympansa! Tak? Tak było? Mieli jej oddać pod opiekę dziką, kudłatą małą istotę z pazurami i zębami, istotę, której miejsce było w zoo, a nie pod opieką specjalistki od…

A może nie? Może tak nie było? Może neandertalczycy, pitekantropy i wszystkie te wczesne formy praczłowieka żyły milion lat temu albo wcześniej i może ona miała mieć do czynienia tylko z niesfornym małym chłopcem? Z takimi chłopcami miewała do czynienia już przedtem.

A jednak czterdzieści tysięcy lat to taki ogromny szmat czasu. Jego ogrom ją oszałamiał.

Czterdzieści tysięcy lat?

Czterdzieści tysięcy lat?


* * *

W powietrzu wyczuwało się napięcie. Chaotyczny balet w szybie na dole ustał. Technicy przy urządzeniach kontrolnych prawie się teraz nie ruszali. Porozumiewali się przy pomocy znaków tak subtelnych, że prawie niezauważalnych. To któryś uniósł brew, to znowu inny postukał sobie palcem w przegub.

Człowiek znajdujący się przy mikrofonie mówił do niego cicho i monotonnie. Wypowiadał krótkie zdania, które dla panny Fellowes nic nie znaczyły. Były to przeważnie cyfry przeplatane czymś, co wyglądało na zaszyfrowane komunikaty, tajemnicze i nieprzeniknione.

Deveney usiadł tuż obok niej. Po drugiej stronie znajdował się Hoskins. Przechylając się przez balkonową barierkę i wpatrując się intensywnie przed siebie, dziennikarz powiedział:

— Czy będzie tu coś do zobaczenia, panie doktorze? To znaczy, czy będą jakieś efekty wizualne?

— Co takiego? Nie. Nic, dopóki nie będzie po wszystkim. Namierzamy pośrednio, czymś takim jak radar, z tym, że posługujemy się raczej mezonami niż promieniowaniem. Od kilku tygodni operujemy skanerami mezonowymi, nastrajając je i przestrajając. Mezony sięgają wstecz… w odpowiednich warunkach. Niektóre zostają odbite i my te odbicia analizujemy. A potem wprowadzamy je ponownie i używamy ich jako czynnika naprowadzającego w następnej sondzie, namierzając obiekt coraz precyzyjniej, aż do chwili, gdy zaczynamy się zbliżać do pożądanego poziomu dokładności.

— To chyba trudne zadanie. Skąd możecie mieć pewność, że osiągnęliście właściwy poziom?

Hoskins uśmiechnął się. Jak zwykle uśmiech rozbłysnął na jego twarzy i zaraz zgasł.

— Pracujemy nad tym już od piętnastu lat. A właściwie to około dwudziestu pięciu, jeżeli liczyć też pracę firmy, która była naszą poprzedniczką i której pracownicy ustalili wiele z podstawowych zasad, nie będąc jednak w stanie dokonać przełomu i osiągnąć prawdziwej niezawodności działania. Tak, to trudne zadanie, Deveney. Bardzo trudne. A nawet przerażające.

Człowiek przy mikrofonie podniósł rękę.

— Przerażające? — zapytał Deveney.

— Nie lubimy doznawać niepowodzeń. Jaw każdym razie zdecydowanie tego nie lubię. A niepowodzenie jest naszym wiecznym zagrożeniem. Pracujemy tu w obszarach prawdopodobieństwa. Mamy do czynienia z efektami kwantowymi, rozumie pan. Możemy mieć najwyżej nadzieję na osiągnięcie wyniku prawdopodobnego, a nigdy pewnego. To oczywiście nie jest wystarczające, ale to wszystko, czego możemy się spodziewać.

— A mimo to wydaje się, że ma pan sporą pewność.

— Tak — powiedział Hoskins. — Od kilku tygodni nastawiamy się na ten określony moment w czasie, zabezpieczamy go, biorąc pod uwagę nasze własne ruchy temporalne, sprawdzamy paralaksy, szukamy wszystkich wyobrażalnych relatywnych zniekształceń, bezustannie się upewniamy, że z wystarczającą precyzją jesteśmy w stanie radzić sobie z przepływem czasu. I wydaje nam się, że potrafimy tego dokonać. Chciałbym nawet powiedzieć, iż w i e m y, że potrafimy tego dokonać.

Mimo to czoło mu błyszczało od potu.

Nagle w pomieszczeniu zapadła straszliwa cisza, którą zakłócały tylko ciężkie oddechy. Edith Fellowes uświadomiła sobie, że wstaje, pochyla się i chwyta kurczowo balkonową barierkę.

Nie było jednak nic widać.

— Teraz — powiedział spokojnie człowiek przy mikrofonie. Cisza jeszcze się wzmogła. Był to jakiś nowy rodzaj ciszy, cisza totalna, cisza niewiarygodnie głęboka jak na pomieszczenie pełne ludzi. Ale ta cisza nie trwała dłużej niż trwa pojedynczy oddech.

A potem rozległ się krzyk przerażonego małego chłopca. Krzyk dobiegał z domku dla lalek znajdującego się pod panną Fellowes. Był to krzyk nie do opisania przeraźliwy. Był to rodzaj krzyku, na dźwięk którego człowiekowi chce się zakryć sobie dłońmi uszy.

Przerażenie! Rozdzierające serce przerażenie!

Przerażone dziecko krzyczące w chwili okropnego szoku, krzyczące z rozpaczą, wydobywające z siebie głos o zdumiewającej sile. Ten krzyk był wyrazem przerażenia straszliwego, wręcz niewyobrażalnego.

Głowa panny Fellowes obróciła się w stronę, z której ten krzyk dobiegał.

Pięść Hoskinsa bębniła o barierkę, a sam Hoskins powiedział zduszonym głosem, drżąc w poczuciu zwycięstwa:

— Udało się!


* * *

Rzucili się pędem po spiralnie opadających schodach. Hoskins zbiegał pierwszy, tuż za nim Deveney, a panna Fellowes, nie proszona, podążała za nimi. Być może dopuszczała się złamania przepisów bezpieczeństwa. Pomyślała, że tak może być. Jednak biegła, bo słyszała przecież ten krzyk dziecka.

Jeżeli Candide Deveney może tam iść, powiedziała sobie, to i jej miejsce jest na dole.

U stóp schodów Hoskins zatrzymał się i rozejrzał. Wydawał się trochę zaskoczony tym, że panna Fellowes zeszła za nim. Ale tylko trochę. Nie odezwał się do niej ani słowem.

Nastrój w pomieszczeniu na dole zmienił się teraz dramatycznie. Całe podniecenie zniknęło. Zniknęło też prawie całkowicie napięcie. Technicy, którzy monitorowali aparaturę służącą do sięgnięcia w przeszłość, wyglądali na całkiem wyczerpanych. Stali spokojnie, jakby byli oszołomieni. Hoskins i na nich nie zwracał uwagi. Byli jak porzucone części maszynerii, niepotrzebne mu już dłużej.

Z domku dla lalek dobiegało bardzo ciche bzyczenie.

— Wejdziemy teraz do środka — powiedział Hoskins.

— Wejdziemy w pole statyczne? — zapytał Deveney, trochę przestraszony.

— To jest całkiem bezpieczne. Robiłem to z tysiąc razy. Przechodząc przez powłokę pola, człowiek doznaje dziwnego uczucia, ale trwa to tylko chwilę i nie ma żadnego znaczenia. Proszę mi zaufać.

Przeszedł przez otwarte drzwi, pokazując im w milczeniu, co miał na myśli. Deveney, uśmiechając się nerwowo i robiąc głęboki wdech, poszedł za nim w chwilę później.

— Pani też, panno Fellowes — odezwał się Hoskins. — Proszę bardzo!

Zakrzywił niecierpliwie palec wskazujący.

Panna Fellowes kiwnęła głową i przeszła przez próg. Poczuła pole, nie miała co do tego wątpliwości. Było to tak, jakby przez jej ciało przeszła łaskocząca fala.

Ale gdy znalazła się w środku, nie odczuwała niczego niezwykłego. Wszystko było normalnie. W powietrzu unosił się świeży, czysty zapach drewna, z którego dopiero co wybudowano te pomieszczenia. Poczuła też inny zapach — zapach ziemi, lasu…

Uświadomiła sobie, że krzyk spanikowanego dziecka ucichł przed chwilą. Teraz w polu statycznym panował spokój. Od czasu do czasu do jej uszu dobiegał odgłos szurania nogami, drapania w drewniane ściany, rozległo się też coś, co brzmiało jak jęk.

— Gdzie jest dziecko? — spytała rozpaczliwie. Hoskins sprawdzał jakieś tarcze i przyrządy pomiarowe umieszczone przy wejściu do domku dla lalek. Deveney gapił się na niego jak ogłupiały. Żadnemu z nich najwyraźniej nie spieszyło się do dziecka, do dziecka, które zostało właśnie wyrwane z jakiejś niewyobrażalnie dawnej epoki przez tę ogromną i niepojętą maszynerię.

Czy ci głupi mężczyźni w ogóle nie przejmują się dzieckiem?

Panna Fellowes, nie pytając o nic nikogo, poszła przed siebie, zakręcającym pod kątem prostym korytarzem prowadzącym do pokoju, w którym stało łóżko.

Dziecko znajdowało się w tym pokoju. Był to chłopiec.

Bardzo mały chłopiec. Bardzo mały chłopiec, bardzo brudny, bardzo mizerny i wyglądający bardzo dziwnie.

Mógł mieć trzy lata — na pewno nie miał wiele więcej. Był nagi. Jego mała, pokryta brudem pierś falowała nierówno. Naokoło niego leżała ziemia, leżały też pojedyncze kamyki i wydarte z gruntu kępki szorstkiej trawy. Wszystko to tworzyło na podłodze duże półkole, jak gdyby do pokoju wsypano przypadkowo cały buszel wykopanej ziemi. Unosił się z tego intensywny zapach gleby, a poza tym coś cuchnęło. Panna Fellowes zauważyła duże ciemne mrówki i coś, co wyglądało na włochate pająki. Krążyły koło bosych, brązowych stóp chłopca.

Spojrzenie Hoskinsa pobiegło w ślad za jej przerażonym wzrokiem.

— Nie można było wyrwać go z jego czasu samego — powiedział tonem ostrym, zdradzającym wzburzenie. — Ze względu na bezpieczeństwo musieliśmy zabrać trochę różnych rzeczy z jego otoczenia. A może wolałaby pani, żeby pojawił się tutaj bez jednej nogi albo bez połowy głowy?

— Proszę przestać! — powiedziała panna Fellowes, doznając ataku obrzydzenia. — Czy będziemy tak tu stali? Biedne dziecko jest przerażone. A poza tym jest brudne.

To ostatnie zdanie przedstawiało sprawę w formie zbyt łagodnej. Nigdy w życiu nie widziała dziecka o wyglądzie tak odrażającym. Chłopiec chyba nie był myty co najmniej przez kilka tygodni, a może nie myto go nigdy od samego urodzenia. Cuchnął. Całe ciało miał pokryte zaskorupiałym brudem. Na jego udzie widniało duże zadrapanie. Było czerwone i najwidoczniej bolące, prawdopodobnie zainfekowane.

— No, no, niech na ciebie popatrzę — wymamrotał Hoskins, podchodząc ostrożnie do chłopca.

Mały zgarbił się, przycisnął łokcie do boków, schował głowę w ramiona i przybrał instynktownie postawę obronną, a potem cofnął się gwałtownie. Oczy mu płonęły ze strachu i chęci stawiania oporu. Kiedy doszedł do ściany i nie mógł się cofać dalej, uniósł górną wargę, prychnął i zasyczał… jak kot. Były to dźwięki budzące przerażenie — dzikie, zwierzęce, wściekłe.

Panna Fellowes poczuła, że przenika ją zimny dreszcz. Więc to był jej nowy podopieczny? T o? To małe… zwierzątko?

Rzeczywistość okazała się tak zła, jak się obawiała.

A właściwie gorsza. Tak, gorsza. Bo on prawie nie wyglądał na człowieka. Był ohydny. Był małym potworem.

Hoskins szybko schwycił chłopca za przeguby, pociągnął za ręce i skrzyżował mu je na brzuchu. Równocześnie podniósł go — wierzgającego nogami, wijącego się i krzyczącego — nad podłogę.

Chłopiec wył i zawodził jak banshee. Te dźwięki wybuchały z głębi jego ciała z zadziwiającą siłą. Panna Fellowes zauważyła, że chłopiec drży, i zmusiła się do zachowania spokoju. Hałas był przerażający, rozdzierający uszy, odpychający, brzmiał jak coś, co wydziera z siebie istota niższa niż człowiek. Prawie nie można było uwierzyć, że taki mały chłopiec potrafi wydawać tak okropne dźwięki.

Hoskins trzymał go w powietrzu w wyciągniętych rękach, obejrzał się na pannę Fellowes i spojrzał na nią udręczonym wzrokiem.

— Tak, niech go pan trzyma. Niech go pan nie stawia na podłodze. I niech pan uważa na jego paznokcie u nóg, kiedy kopie. Niech go pan zaniesie do łazienki. Tam go umyjemy. Jemu potrzebna jest przede wszystkim ciepła kąpiel.

Hoskins kiwnął głową. Mimo że chłopiec był mały, nie przychodziło mu łatwo trzymać go tak spętanego. Mierzyli się tutaj dorosły mężczyzna i małe dziecko. Jednak to dziecko, chociaż było małe, miało ogromną, nie poskromioną siłę. A poza tym to dziecko bez wątpienia uważało, że walczy o życie.

— Niech pani napełni wannę, panno Fellowes! — krzyknął Hoskins. — Prędko!

W polu statycznym byli teraz i inni ludzie, wśród których, w całym tym zamieszaniu, panna Fellowes rozpoznała trójkę swoich asystentów.

— Elliott, proszę odkręcić wodę. Mortenson, potrzebne mi antybiotyki. On ma zainfekowaną ranę na nodze. Proszę przynieść cały zestaw środków. Stratford, proszę wezwać ekipę do sprzątania, niech zlikwiduje cały ten bałagan.

Wszyscy troje zabrali się raźno do roboty. Panna Fellowes ochłonęła. Teraz, kiedy wydawała polecenia, mijał szok, mijało też przerażenie i wracało jej zawodowe opanowanie. To zadanie będzie trudne, tak. Ale ona jest przecież specjalistką od trudnych przypadków. I miała w życiu do czynienia z wieloma takimi przypadkami.

Pojawili się pomocnicy. Wniesiono pojemniki, w których miano przechować to, co sprowadzono wraz z chłopcem. Pracownicy zmietli ziemię, kamyki i kępki trawy, po czym wynieśli pojemniki do magazynu znajdującego się gdzieś na tyłach.

— Pamiętajcie, ani odrobina nie może się wydostać poza kopułę — krzyknął za nimi Hoskins.

Panna Fellowes weszła z Hoskinsem do łazienki i dała mu znak, żeby zanurzył chłopca w wannie, którą Elliott pospiesznie napełniał ciepłą wodą. Panna Fellowes nie, była już w tej chwili zdezorientowaną obserwatorką, stała się natomiast sprawną i doświadczoną pielęgniarką zabierającą się do swojej roboty. Była na tyle opanowana, że zatrzymała się i popatrzyła na dziecko spokojnie, fachowym okiem. Popatrzyła na nie tak, jak gdyby widziała je po raz pierwszy.

To, co zobaczyła, wzbudziło w niej ponownie nieopanowane przerażenie. Zaszokowana, zawahała się przez chwilę, walcząc z uczuciami, które ją nagle opanowały. Powściągnąwszy je, zignorowała jednak w końcu cały brud i wrzask, zignorowała wierzganie i wicie się i dojrzała samego chłopca.

Jej pierwsze wrażenie, wrażenie, którego doznała w chwili ogromnego zamieszania, nie kłamało. Chłopiec był najbrzydszym dzieckiem, jakie w życiu widziała. Był przerażająco brzydki — brzydkie w nim było wszystko od niekształtnej głowy aż po pałąkowate nogi.

Ciało miał bardzo krępe, klatkę piersiową potężną, a ramiona szerokie. No cóż, pomyślała, nie ma w tym nic takiego niezwykłego. Ale ta ogromna czaszka! To wypukłe, pochyłe czoło! Ten wielki, kartoflowaty nos z ogromnymi, przypominającymi jamy nozdrzami, które nie tylko miały potężne otwory, ale były też niezwykle głębokie. No i te ogromne, wpatrujące się w nią oczy, osadzone w kolosalnych oczodołach! I cofnięty podbródek, i krótka szyja, i karłowate kończyny!

Czterdzieści tysięcy lat — powiedziała do siebie osłupiała panna Fellowes.

No nie, on raczej nie był człowiekiem.

Był zwierzęciem. Najgorszy scenariusz, jaki sobie wyobraziła, okazał się więc prawdziwy. Dziecko małpy człekokształtnej — oto czym był. Był czymś w rodzaju szympansa. To za opiekowanie się tym stworem płacili jej tak dużo! Ale czy ona będzie mogła się nim zaopiekować? Co wiedziała na temat opieki nad małymi, dzikimi, prehistorycznymi małpami człekokształtnymi?

A jednak… jednak…

Może się myliła? Miała głęboką nadzieję, że tak jest.

W tych jego ogromnych, błyszczących, oczach, z których wyzierała wściekłość, tlił się płomień inteligencji, będącej bez wątpienia inteligencją ludzką. Jego skóra — jasno-brązowa, niemal śniada — była pokryta tylko delikatnym złotym puszkiem, a nie szorstką, kudłatą sierścią, jakiej można by się spodziewać u małego zwierzątka. A jego twarz — chociaż brzydka — nie była twarzą małpy człekokształtnej. Patrząc na niego, należało przeniknąć głębiej, nie zwracać uwagi na powierzchowną brzydotę, a kiedy się to zrobiło, widziało się, że jest w rzeczywistości po prostu małym chłopcem.

Małym chłopcem, tak, brzydkim małym chłopcem, dziwnym małym chłopcem, małym człowiekiem — brudnym, przestraszonym ludzkim dzieckiem o pałąkowatych nogach, o dziwnie ukształtowanej głowie, prawie nieobecnym podbródku, z zainfekowanym skaleczeniem na udzie i z dziwacznym czerwonym znamieniem na policzku, które wyglądało jak zygzakowata błyskawica. Tak, tak, nie wyglądał jak dzieci, z którymi panna Fellowes miała w życiu do czynienia, mimo to jednak postara się uważać go za istotę ludzką. Tak, będzie uważała go za biedne, zagubione, przestraszone dziecko, które wyrwano z własnej epoki, za istotę ludzką. Może jej się to uda.

Ale, Boże drogi, jakiż on był brzydki! Boże jedyny, Boże drogi, zmusić się do kochania czegoś tak brzydkiego — to nie lada wyzwanie! Wbrew temu, co powiedziała doktorowi Hoskinsowi podczas ich rozmowy, panna Fellowes nie miała wcale pewności, że uda jej się go pokochać. Uświadomiwszy to sobie, poczuła, że jest głęboko zaniepokojona.

Wanna była już pełna. Elliott — krzepki, ciemnowłosy mężczyzna o wielkich dłoniach i grubych przegubach — wziął chłopca z rąk doktora Hoskinsa i trzymał jego wijące się ciałko do połowy zanurzone w wodzie. Mortenson, drugi z asystentów, wprowadził wózek w utensyliami medycznymi. Panna Fellowes wycisnęła do wanny pół tuby antyseptycznego mydła i w wannie zaczęła tworzyć się żółtawa piana z bąbelkami. Bąbelki przyciągnęły uwagę chłopca, który na chwilę przestał krzyczeć i wierzgać. Jednak tylko na chwilę. Bo potem najwyraźniej przypomniał sobie, że dzieje się z nim coś okropnego, i znowu zaczął stawiać opór. Elliott roześmiał się.

— Śliski jest, cholernik. Tym razem o mało mi się nie wypsnął.

— Proszę uważać i nie wypuszczać go z rąk — powiedziała srogo panna Fellowes. — Boże, co za brud! Ostrożnie… niech go pan trzyma!

Było to zajęcie wymagające brutalności. Pomagało jej dwóch mężczyzn, a mimo to z trudem udawało się trzymać dziecko w ryzach. Chłopiec bez przerwy wił się, wierzgał, drapał, wrzeszczał. Panna Fellowes nie miała pojęcia, czy on uważa, że broni życia, czy też sądzi, że walczy jedynie o zachowania godności. Wiedziała tylko, iż nigdy dotąd nie miała tak opornego pacjenta. Wszyscy byli teraz ochlapani brudną wodą z mydłem, a Elliott przestał się śmiać. Chłopiec przejechał mu po ręce paznokciami i pod gęstymi kędzierzawymi włoskami pojawiła się długa, podbiegnięta krwią krecha. Panna Fellowes zastanawiała się, czy przypadkiem, aby skończyć tę robotę, nie trzeba będzie dać dzieciakowi czegoś na uspokojenie. Uważała to za środek ostateczny, którego należy użyć dopiero w chwili desperacji.

— Po skończeniu tej roboty niech pan zrobi sobie zastrzyk z antybiotyku — powiedziała do Elliotta. — To zadrapanie wygląda paskudnie. Nie wiadomo, jakie prehistoryczne bakterie ten chłopak ma pod paznokciami.

Uświadomiła sobie, że zupełnie zapomniała o swoim niedawnym żądaniu, żeby dziecko umieścić w sterylnym, wolnym od zarazków środowisku. Teraz to żądanie wydawało jej się głupie. Chłopiec był taki silny, taki ruchliwy, taki zawzięty. A ona wyobrażała sobie, że to będzie słaba, podatna na ciosy mała istotka…

No, ale przecież tak naprawdę, powiedziała sobie panna Fellowes, on i tak może doznać obrażeń, bez względu na to, jak zawzięcie walczy. Przez pierwsze kilka dni będą musieli go bardzo dokładnie obserwować, aby się upewnić, że nie złapał jakiejś infekcji bakteryjnej, na którą nie ma wrodzonej odporności.

— Proszę go wyjąć z wanny — powiedziała. — Mortenson, zmieńmy wodę. Boże, Boże, jakież to dziecko jest brudne!

Kąpiel zdawała się trwać bez końca.

Panna Fellowes pracowała w milczeniu i czuła, że ogarnia ją wściekłość. Jej nastrój zmieniał się. Zaczynała być zirytowana, naprawdę zła. Nie zastanawiała się nad tym, że mierzenie się z trudnym wyzwaniem jest bardzo stymulujące. W jej głowie dominowała teraz myśl — pobudzana bezustannym dzikim rzucaniem się i wrzaskami chłopca oraz tym, że wszystko wokół niej zaczynało być przemoczone — iż Hoskins oszustwem wmanipulował ją w zadanie niemożliwe do wykonania, w zadanie, którego prawdziwej natury ona właściwie nie pojmowała.

Mówił coś o tym, że dziecko może nie być ładne. Ale powiedzieć to jedno, a drugie to ostrzec, że dziecko może być zdeformowane w sposób budzący odrazę, a poza tym tak niesforne jak zwierzę z dżungli. No i unosił się wokół niego fetor, który woda i mydło mogły usunąć tylko stopniowo.

W miarę jak batalia nad wanną się przedłużała, panna Fellowes nabierała coraz większej chęci, żeby cisnąć chłopca — mokrego i pokrytego mydlaną pianą — w ramiona doktora Hoskinsa i opuścić budynek instytutu. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. Miała przecież w końcu swoją dumę zawodową. Zgodziła się podjąć tę pracę, na dobre i na złe. Będzie więc po prostu musiała przez to przejść. Przyznała, iż Hoskins wcale jej nie oszukał. Powiedział, że praca będzie trudna. Powiedział, że dziecko będzie trudne, dziwne, niesforne i prawdopodobnie w wysokim stopniu odrażające. Tak dokładnie brzmiały jego słowa. Zapytał, czy jest gotowa kochać to dziecko miłością bezwarunkową — bez względu na to, jak cofniętą będzie miało szczękę i jak wypukłe czoło. A ona odpowiedziała: „Tak, tak, tak”. Odpowiedziała, że jest gotowa dać sobie z tym wszystkim radę. Gdyby teraz wyszła, w oczach Hoskinsa pojawiłby się ten wyraz, zimny, badawczy wyraz mówiący: „A więc miałem rację. Panią interesuje jedynie opieka nad ładnymi dziećmi, prawda, panno Fellowes?”

Panna Fellowes spojrzała na Hoskinsa. Stał z boku, obserwując ich chłodno z pewnej odległości z półuśmieszkiem na twarzy. Ten półuśmieszek stał się szerszy, kiedy jego oczy spotkały się z jej oczami, tak jakby potrafił czytać w jej myślach i znał jej uczucia — złość i poczucie zdrady, które ją nurtowały — i jakby był tym ubawiony.

Rzucę to — pomyślała, gdy wściekłość opanowała ją ponownie.

Ale jeszcze nie teraz. Dopiero wtedy, kiedy będę tu wszystko miała pod kontrolą. Rzucić to wcześniej oznaczałoby się poniżyć. Najpierw muszę trochę ucywilizować tego małego dzikusa, a potem Hoskins może sobie znaleźć kogoś innego, kto się nim zajmie.


* * *

Potyczka w wannie zakończyła się zwycięstwem trojga dorosłych nad małym, przestraszonym dzieckiem. Warstwy brudu zostały z grubsza usunięte. Tak, zrobili przynajmniej tyle i skóra chłopca przybrała dość przyzwoicie wyglądający odcień różowości. Jego przeszywające uszy okrzyki strachu zamieniły się w niepewne skomlenie.

Wyglądał na wyczerpanego całą tą walką. Obserwował wszystko uważnie. Jego przestraszone, podejrzliwe oczy wędrowały w tę i z powrotem od jednej osoby obecnej w łazience do drugiej.

Drżał. Nie tyle ze strachu, co z zimna po kąpieli, domyśliła się panna Fellowes. Był krępy, ale bardzo chudy. Nie miał na sobie grama zbędnego tłuszczu, a jego ręce i nogi przypominały cienkie patyki. Trząsł się teraz tak, jakby zmyty przed chwilą brud tworzył na nim przedtem warstwę izolacyjną.

— Przynieście mi koszulę nocną dla dziecka! — powiedziała ostro panna Fellowes.

Koszula pojawiła się natychmiast. Wydawało się, że wszystko jest przygotowane, a równocześnie okazywało się, że nic nie jest gotowe, dopóki ona nie wyda polecenia. Wyglądało to tak, jakby Hoskins umyślnie trzymał się z boku i pozwalał jej decydować, aby ją sprawdzić.

— Może lepiej będzie, jeżeli go potrzymam — powiedział krzepki Elliott. — Pani nie da rady włożyć mu jej sama.

— Ma pan rację — stwierdziła panna Fellowes. — Nie dam rady. Dziękuję.

Na widok koszuli oczy chłopca otworzyły się szeroko, jakby koszula była narzędziem tortur. Jednak tym razem bitwa była krótsza i mniej gwałtowna niż ta przy okazji kąpieli. Elliott schwycił obiema wielkimi dłońmi dwa małe przeguby i podniósł krótkie rączki, a panna Fellowes zręcznie przeciągnęła flanelową koszulę przez godną gnoma głowę.

Chłopiec wydał cichy, pytający dźwięk. Wsunął palce jednej dłoni za kołnierz koszuli i kurczowo schwycił materiał. Jego dziwne, pochyłe czoło sfalowało się. Pojawiły się na nim głębokie bruzdy.

Potem warknął cicho i szybkim ruchem mocno pociągnął materiał, jakby chciał zerwać z siebie koszulę.

Panna Fellowes energicznie dała mu klapsa w rękę. Doktor Hoskins, stojący za nią, wydał dźwięk świadczący o tym, że jest zaskoczony. Nie zwróciła na to uwagi.

Chłopiec poczerwieniał, ale nie zaczął płakać. Wpatrywał się w pannę Fellowes tak, jakby klaps wcale go nie obraził, lecz był raczej czymś znajomym i spodziewanym. Jego oczy były największymi oczami, jakie panna Fellowes widziała w życiu u dziecka. Ciemne, błyszczące i tajemnicze.

Rozczapierzone, krótkie i grube palce jego dłoni przesuwały się powoli po koszuli. Ale chłopiec nie próbował po raz drugi szarpać materiału.

No dobrze, i co dalej? — pomyślała panna Fellowes z rozpaczą.

Wszyscy zamarli i zdawali się czekać na jej decyzję… nawet brzydki mały chłopiec.

W jej głowie pojawiła się długa lista rzeczy do zrobienia. Kolejność niekoniecznie odpowiadała stopniowi ich ważności.


Działania profilaktyczne w związku z tym zainfekowanym zadrapaniem.

Obciąć paznokcie u rąk i u nóg.

Badanie krwi. Sprawdzić odporność systemu immunologicznego.

Szczepienia? Profilaktyczne zastosowanie antybiotyków?

Obciąć włosy.

Badanie kału. Czy są pasożyty w jelitach?

Sprawdzenie uzębienia.

Rentgen klatki piersiowej. Ogólny rentgen kręgosłupa.


I jeszcze jakieś pół tuzina innych haseł oznaczających mniej lub bardziej pilne rzeczy do wykonania. Zaraz potem uświadomiła sobie, co musi być najważniejsze — przynajmniej dla brzydkiego małego chłopca.

— Przygotowaliście jedzenie? Mleko? — spytała energicznie.

Przygotowali. Pani Stratford, jej trzecia asystentka, wprowadziła błyszczącą jednostkę ruchomą. W lodówce znajdującej się w jej wyposażeniu panna Fellowes znalazła trzy kwarty mleka, a także podgrzewacz i zestaw substancji wzbogacających w postaci dodatków witaminowych, a poza tym syrop zawierający miedź, żelazne i kobalt oraz inne rzeczy, którymi w tej chwili nie miała czasu się zajmować. W następnym przedziale ruchomej jednostki znajdowały się pokarmy dla dzieci w samoogrzewających się puszkach.

Mleko. Należało zacząć po prostu od mleka. Czym jeszcze mógł się żywić w miejscu, z którego go wyrwano? Na wpół przypalonym mięsem, dzikimi jagodami, korzonkami i owadami? Kto to mógł wiedzieć? Mleko było bezpieczne, bo bez wątpienia wchodziło w skład diety dziecka. U dzikich ludzi, domyślała się, karmienie piersią niewątpliwie trwało długo.

No ale dzicy ludzie nie mogli umieć posługiwać się kubkiem. Tyle panna Fellowes wiedziała na pewno. Nalała trochę mleka na spodek i wstawiła na kilka chwil do kuchenki mikrofalowej, aby je zagrzać.

Wszyscy na nią patrzyli: Hoskins, Candide Deveney, troje asystentów i pozostali, którzy zdołali wcisnąć się pod kopułę. Chłopiec też na nią patrzył.

— Tak, patrz na mnie — powiedziała do niego. — Kochane z ciebie dziecko.

Wzięła ostrożnie spodek, przysunęła go sobie do ust i udała, że chłepcze mleko.

Chłopiec nie odrywał od niej oczu. Ale czy zrozumiał, o co chodzi?

— Pij — powiedziała. — Tak się pije.

Jeszcze raz udała, że chłepcze. Poczuła się trochę głupio. Ale zignorowała to uczucie. Będzie robiła to, co wydaje się konieczne. Chłopca trzeba nauczyć, jak ma pić.

— Teraz ty — powiedziała.

Przysunęła do niego spodek, trzymając go tak, że chłopiec musiał jedynie wysunąć głowę i zacząć zlizywać mleko. Patrzył na spodek poważnie, nie dając najmniejszego znaku, że zrozumiał.

— Pij — powiedziała. — Pij.

Wysunęła znowu język, chcąc mu jeszcze raz pokazać, jak to się robi.

Żadnej reakcji. Chłopiec tylko patrzył. I znowu drżał, chociaż w pokoju było ciepło, a koszula nocna z pewnością stanowiła wystarczające okrycie.

Trzeba mu pokazać wyraźnie, pomyślała panna Fellowes.

Postawiła spodek na podłodze. A potem ujęła chłopca za ramię jedną dłonią i, schylając się, zanurzyła trzy palce drugiej dłoni w mleku. Zgarnęła trochę mleka na palce i zwilżyła nim jego wargi. Mleko zaczęło skapywać po jego cofniętej szczęce.

Chłopiec krzyknął coś cienkim głosem. Takiego krzyku nie słyszała od do tej pory w jego wykonaniu. Chłopiec wyglądał na zawiedzionego i niezadowolonego. A potem przesunął językiem po zwilżonych wargach. Zmarszczył brwi. Posmakował. Język wysunął się ponownie, oblizując wargi.

Czy to uśmiech?

Tak. Tak. Było to w każdym razie coś w rodzaju uśmiechu. Panna Fellowes cofnęła się.

— Mleko — powiedziała. — To jest mleko. No dalej. Napij się.

Chłopiec ostrożnie zbliżył się do spodka. Pochylił się, a potem obejrzał się przez ramię, patrząc bystro, jak gdyby spodziewał się, że czai się jakiś wróg. Ale za nim nie było nikogo. Chłopiec pochylił się znowu — sztywno, niezdarnie, a potem wysunął głowę i zaczął lizać mleko — najpierw ostrożnie, a następnie z rosnącym zapałem. Chłeptał tak jak kot — głośno. Nie okazał chęci posłużenia się rękami w celu podniesienia spodka do ust. Był jak małe zwierzątko — skulony na podłodze chłeptał mleko.

Panna Fellowes nagle poczuła odrazę, mimo że przecież ona sama pokazała mu, jak ma pić. Pragnęła uważać go za dziecko, za dziecko ludzkie, a on tymczasem wracał do poziomu zwierzęcia. Naprawdę bardzo jej się to nie podobało. Bardzo. Wiedziała, że jej twarz zdradza te uczucia. Ale nie mogła nic na to poradzić. Dlaczego to dziecko było tak podobne do zwierzęcia? Było prehistoryczne, to prawda — pochodziło sprzed czterdziestu tysięcy lat! — ale czy to oznaczało, że musi tak bardzo przypominać małpę? Przecież było istotą ludzką. Prawda? Co oni za dziecko oddali pod jej opiekę?

— Panie doktorze, czy opiekunka wie? — powiedział Candide Deveney, najwyraźniej odgadując jej myśli.

— Co mam wiedzieć? — spytała panna Fellowes. Deveney zawahał się, ale Hoskins (znowu z wyrazem twarzy zdradzającym, że patrzy na to wszystko z dystansu i z rozbawieniem) odpowiedział:

— Nie jestem pewien. A może pan jej powie?

— Co to za tajemnice? — spytała znowu panna Fellowes. — Powiedzcie mi. Czy jest jakaś tajemnica, którą mam odkryć?

— Zastanawiałem się właśnie, proszę pani — zwrócił się do niej Deveney — czy zdaje sobie pani sprawę, że jest pani pierwszą w dziejach ludzkości cywilizowaną kobietą, która została poproszona o to, by opiekowała się młodym neandertalczykiem.

Загрузка...