6. Udostępnienie

Później tego samego dnia pojawił się w domku dla lalek Mclntyre, który chciał odbyć drugą wizytę u Timmie’ego.

— Dziękuję za książki, panie doktorze — powiedziała panna Fellowes, gdy wszedł. — Zapewniam pana, że bardzo dokładnie je przeczytałam.

Mclntyre uśmiechnął się swoim niezbyt promiennym uśmiechem.

— Miło mi, że w czymś pani mogłem pomóc, panno Fellowes.

— Ale ja pragnę wiedzieć więcej. Mam zamiar jeszcze poczytać, ale skoro pan tu jest, chciałabym pana zapytać…

Paleoantropolog uśmiechnął się po raz drugi, jeszcze mniej promiennie. Oczywiste było, że bardzo pragnie zacząć już swoją sesję z neandertalskim dzieckiem i że nie ma ochoty z tym zwlekać tylko dlatego, iż pielęgniarka chce usłyszeć odpowiedzi na swoje nieważne pytania. Jednak po przykrym incydencie, jaki miał miejsce podczas poprzedniej wizyty, panna Fellowes była zdecydowana nie dopuścić do tego, żeby Mclntyre doprowadził Timmie’ego do łez swoją naukową dociekliwością. Ta sesja miała się odbywać powoli, w tempie, które ona sama narzuci, albo nie miała się odbyć wcale. Jej słowo miało być prawem — tak powiedział Hoskins, a ona przyjęła to wyrażenie za swoje własne.

— Jeżeli mogę pani pomóc, panno Fellowes… Czy jest coś, czego nie mogła pani znaleźć w książkach?

— Istnieje pewne pytanie… główne pytanie, które mnie nurtuje od czasu, gdy zaczęłam pracować z Timmiem. Wszyscy zgadzamy się, że neandertalczycy byli ludźmi. Ja usiłuję się dowiedzieć, do jakiego stopnia nimi byli. Jak bardzo są nam bliscy, jakie są podobieństwa, a jakie różnice. Nie mam na myśli różnic fizycznych, bo te są oczywiste, a poza tym przestudiowałam teksty, które mi pan przysłał. Mnie chodzi o różnice kulturowe. O różnice stopnia inteligencji. Chodzi mi o rzeczy, które naprawdę decydują o tym, czy ktoś jest człowiekiem, czy nie.

— Hm, są dokładnie te rzeczy, których ja się będę usiłował dowiedzieć. Mam zamiar poddać Timmie’ego testom, których celem jest wykazanie…

— Rozumiem. Ale proszę mi najpierw powiedzieć, co j u ż na ten temat wiadomo.

Mclntyre skrzywił się ze złością. Przeczesał sobie dłonią ładne, lśniące, złote włosy.

— Co dokładnie chce pani wiedzieć?

— Dowiedziałam się dzisiaj, że dwie różne rasy… rasa neandertalska i rasa ludzi takich jak my i nam współcześni… czy można nazywać je rasami, czy to poprawne?… Otóż dowiedziałam się, że w epoce lodowcowej te rasy żyły obok siebie w Europie i na Bliskim Wschodzie przez jakieś sto tysięcy lat.

— „Rasy” to nie jest właściwe słowo, panno Fellowes. Poszczególne rasy ludzkie, tak jak je rozumiemy dzisiaj, są o wiele bardziej spokrewnione ze sobą niż my z neandertalczykami. „Podgatunek” — to byłoby właściwe słowo. Należałoby go używać, mówiąc o nas i o neandertalczykach.

Oni należeli do podgatunku Homo sapiens neanderthalensis, a my jesteśmy zaklasyfikowani jako Homo sapiens sapiens.

— W porządku. Ale te podgatunki żyły obok siebie, tak?

— Wszystko wskazuje na to, że tak, przynajmniej na pewnych obszarach. To znaczy w okolicach cieplejszych. Bo zimniejsze rejony neandertalczycy mieli prawdopodobnie wyłącznie dla siebie, gdyż byli lepiej przystosowani do warunków w nich panujących. Oczywiście mówimy o bardzo małej populagi, o rozproszonych grupach. Jest możliwe, że niektóre plemiona neandertalczyków żyły przez całe wieki, nie spotykając ani razu Homo sapiens sapiens. Z drugiej strony, w pewnych okolicach neandertalczycy i przedstawiciele Homo sapiens sapiens mogli być bardzo bliskimi sąsiadami, zwłaszcza wtedy, gdy epoka lodowcowa zbliżała się do końca i większa część Europy mogła już być zamieszkiwana przez naszych przodków.

— Więc uważa pan, że neandertalczycy w żadnym wypadku nie byli naszymi przodkami.

— O nie. Oni tworzyli odrębną grupę, oddzielną gałąź ewolucyjną. Tak przynajmniej uważają prawie wszyscy uczeni. Byli nam na tyle bliscy, że mogli się krzyżować z Homo sapiens sapiens. Istnieją pewne skamieniałe dowody na to, że to się zdarzało. Ale przeważnie trzymali się swoich, zachowywali własną pulę genetyczną i w bardzo małym stopniu przyczyniali się do powstawania mieszanki genetycznej, jaką jest współczesny nam człowiek.

— Byli takim mieszkańcami ostępów, kuzynami ze wsi?

— To niezłe określenie — powiedział Mclntyre.

— Dziękuję za uznanie. A czy byli mniej inteligentni niż Homo sapiens sapiens!

Mclntyre znowu okazał zniecierpliwienie.

— Tego nie będę mógł pani powiedzieć, panno Fellowes, dopóki nie pozwoli mi pani przeprowadzić poważnych badań dotyczących zdolności umysłowych Timmie’ego i jego umiejętności…

— A jak pan uważa? Bez tych badań.

— Byli mniej inteligentni.

— Na czym opiera pan to twierdzenie, panie doktorze? Na uprzedzeniu?

Delikatna cera Mclntyre’a zaczerwieniła się.

— Prosiła mnie pani, żebym pani powiedział, co myślę na ten temat, nie dając mi szansy zbadania jedynego dostępnego nauce materiału. Czymże może być mój sąd, jeżeli nie odzwierciedleniem uprzedzenia?

— No tak, tak. Rozumiem. Ale to twierdzenie musi być oparte na jakimś konkrecie. Jaki jest ten konkret?

Starając się panować nad sobą, Mclntyre powiedział:

— Poziom kulturalny człowieka mustierskiego — bo taki mamy termin na określenie kultury neandertalskiej — otóż ten poziom nie był zbyt wysoki, a poza tym przez setki lat swojego istnienia kultura ta nie wykazywała oznak postępu. Na stanowiskach antropologicznych człowieka neandertalskiego znajdujemy tylko proste narzędzia z krzemienia, które rzadko się zmieniają. Tymczasem linia sapiens w okresie paleolitu bez przerwy ulepszała swoją technologię i kontynuuje to ulepszanie aż do czasów obecnych, dzięki czemu to właśnie ludzie z linii sapiens sprowadzili neandertalskie dziecko z głębin czasu, a nie neandertalczycy dziecko z linii sapiens. — Tu Mclntyre przerwał, żeby zaczerpnąć tchu. — Nie istnieje też żadna znana nam forma sztuki neandertalskiej: nie ma rzeźb, malowideł naskalnych, nie ma śladów zdobień o charakterze religijnym. Przypuszczamy, że neandertalczycy musieli mieć jakąś religię, bo znaleźliśmy groby neandertalskie, a gatunek, który grzebie swoich zmarłych, musi mieć jakiś rodzaj wiary w życie pozagrobowe, i co za tym idzie, w wyższe byty duchowe. Jednak na podstawie odkrytych i przebadanych miejsc, w których neandertalczycy mieszkali, możemy tylko wnioskować, że prowadzili najprymitywniejsze życie myśliwych i zbieraczy. A poza tym, jak już pani mówiłem, nie jesteśmy pewni, czy byli fizjologicznie zdolni do posługiwania się językiem. Nie mamy też pewności, czy posiadali intelektualną zdolność do posługiwania się nim, nawet gdyby ich krtanie i języki były w stanie wytwarzać dźwięki mowy.

Panna Fellowes poczuła, że ogarnia ją ponury nastrój. Spojrzała na Timmie’ego, zadowolona, że chłopiec nie rozumie nic z tego, co mówi Mclntyre.

— Myśli więc pan, że byli rasą niższą pod względem intelektualnym. To znaczy w porównaniu z Homo sapiens sapiens.

— Na podstawie tego, co dotychczas wiemy, musimy tak uważać — powiedział Mclntyre. — Z drugiej strony, uważając tak, nie jesteśmy wobec nich do końca sprawiedliwi. Neandertalczycy mogli nie potrzebować tych kulturowych fanaberii, które były ważne w oczach podgatunku sapiens sapiens. Ich narzędzia, chociaż proste, zostały doskonale przystosowane do wykonywania zadań, które przed nimi stały. Do zabijania drobnej zwierzyny, do krojenia mięsa, do skrobania skór, do ścinania drzew, do takich rzeczy. A to, że nie malowali i nie rzeźbili, mogło wynikać po prostu z faktu, że uważali te czynności za bluźniercze. Nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy tak nie było. Nawet w młodszych kulturach funkcjonowały zakazy dotyczące tworzenia bożków.

— Ale i tak uważa pan neandertalczyków za rasę niższą. To znaczy za niższy podgatunek.

— Rzeczywiście. I to jest uprzedzenie, panno Fellowes, czyste uprzedzenie, przyznaję. Nie mogę nic poradzić na to, że jestem przedstawicielem Homo sapiens sapiens. Mogę rozstrzygnąć sprawę na korzyść neandertalczyków, ale to nie zmieni faktu, że uważam ich w zasadzie za tępą, nieewoluującą formę człowieka, formę, którą przewyższyli i w końcu starli z powierzchni Ziemi nasi ludzie. Oczywiście fizyczna wyższość to co innego. Jeżeli się weźmie pod uwagę warunki panujące w tamtych czasach, można uznać neandertalczyków za formę wyższą. Te cechy, które skłaniają nas do myślenia o nich jako o brzydkich, prymitywnych istotach, mogły być dowodami tej wyższości.

— Proszę o przykład.

— No na przykład ich nosy — powiedział Mclntyre i wskazał Timmie’ego. — On ma nos o wiele większy niż współczesne nam dziecko.

— Rzeczywiście.

— Niektórzy powiedzą, że jest brzydki, bo jest taki szeroki i gruby i wystający.

— Niektórzy mogliby tak powiedzieć — zgodziła się panna Fellowes.

— Ale proszę się zastanowić, jaki był klimat, z którym musiał się zmagać człowiek paleolityczny. Większą część Europy pokrywała wieczna zmarzlina. Na równinach wiał ciągle zimny, suchy wiatr. Śnieg padał o każdej porze roku. Wie pani, jak to jest, kiedy człowiek oddycha naprawdę zimnym powietrzem. Jedną z funkcji ludzkiego nosa jest ogrzewanie i zwilżanie wdychanego i płynącego do płuc powietrza. Im większy nos, tym większa zdolność ogrzewania.

— Nos służy jako coś w rodzaju podgrzewacza, tak?

— Właśnie. Twarz neandertalczyka jest zbudowana tak, żeby zapobiec docieraniu zimnego powietrza do płuc… i do mózgu. Bo nie należy zapominać, że arterie dostarczające krew do mózgu położone są tuż za kanałem nosowym. Duży neandertalski nos, jego wysunięcie do przodu, ogromne zatoki szczękowe, duża średnica naczyń krwionośnych obsługujących twarz — wszystkie te rzeczy mogły być dowodami przystosowania do lodowcowego środowiska, gdyż wszystkie one powodowały, że neandertalczykom o wiele łatwiej było poradzić sobie z zimnem niż naszym przodkom. Także masywna muskulatura i krępa budowa ciała…

— Tak więc ten prymitywny, „zwierzęcy” wygląd neandertalczyków był niczym innym jak wynikiem działania doboru naturalnego, wyspecjalizowaną reakcją ewolucyjną na srogie warunki, z którymi człowiek musiał się zmagać w Europie epoki lodowcowej.

— Dokładnie tak.

— Jeżeli więc byli tak dobrze wyposażeni w to, co pozwalało im przetrwać — powiedziała panna Fellowes — to dlaczego wymarli? Czy jakaś zmiana klimatu spowodowała, że ich wyposażenie przestało być korzystne?

Mclntyre westchnął ciężko.

— Ten problem stale powraca i powoduje liczne spory…

— No, a jak pan myśli? Czy oni zostali wytępieni, bo byli tak nierozgarnięci, jak pan zdaje się uważać? Czy może ich specyficzne cechy genetyczne zanikły dzięki małżeństwom mieszanym z osobnikami z tej drugiej linii genetycznej? A może nastąpiła kombinacja tych…

— Czy mogę pani przypomnieć, panno Fellowes, że mam tu dzisiaj pracę do wykonania? — powiedział zirytowany Mclntyre. — Chciałbym z panią porozmawiać o neandertalczykach, ale nie możemy zapominać o tym, że prawdziwy żywy neandertalczyk czeka w tym pokoju na to, żebym go zbadał, i że ja mam na to ograniczoną ilość czasu.

— No to proszę się do tego zabrać, panie doktorze — westchnęła panna Fellowes zrezygnowana. — Proszę badać Timmie’ego. Porozmawiać możemy kiedy indziej. Tylko proszę nie zdenerwować chłopca tak jak zeszłym razem.


* * *

Przyszedł wreszcie czas na konferencję prasową — na publiczną prezentację Timmie’ego. Panna Fellowes odwlekała ten moment tak długo, jak tylko mogła. Ale Hoskins nalegał. „Reklama”, powtarzał, „jest dla nas sprawą zasadniczą, bo dzięki niej możemy dostać pieniądze na dalsze finansowanie przedsięwzięcia”. Teraz, kiedy widać było wyraźnie, że chłopiec jest w dobrym stanie fizycznym, że nie ulegnie żadnej dwudziestopierwszowiecznej infekcji, że jest zdolny wytrzymać stres związany ze spotkaniem z przedstawicielami mediów, konferencja prasowa po prostu musiała się odbyć. To, co panna Fellowes mówiła, było prawem, jednak równocześnie w sposób oczywisty istniało jedno słowo, którego nie miała prawa wymówić — słowo „nie”. Tak, tym razem Hoskins nie zamierzał pogodzić się z jej odmową.

— W takim razie chcę ograniczyć czas trwania publicznego występu do pięciu minut — powiedziała panna Fellowes.

— Oni prosili o piętnaście.

— A niech sobie proszą nawet o półtora dnia. Pięć minut to wszystko, na co się mogę zgodzić.

— Dziesięć — powiedział z widoczna determinacją.

— No dobrze, dziesięć to ostateczne granica. Mniej, jeżeli u chłopca pojawią się jakiekolwiek oznaki zmęczenia.

— Pani dobrze wie, że takie oznaki się pojawią — stwierdził Hoskins. — Nie mogę pozwolić, żeby jego zawodzenie było sygnałem do wyrzucenia dziennikarzy.

— Ja nie mówię o zawodzeniu, panie doktorze. Ja mówię o oznakach histerii, o poważnych reakcjach psychosomatycznych zagrażających potencjalnie życiu, o reakcjach na wtargnięcie w jego przestrzeń życiową. Pamięta pan, jak chłopiec szalał tego wieczoru, kiedy tu przybył?

— Wtedy był śmiertelnie przerażony.

— A pan myśli, że kamery telewizyjne nakierowane na jego twarz go nie przerażą? I jaskrawo świecące, gorące reflektory? I kupa wygadanych obcych, którzy będą do niego coś wrzeszczeli?

— Ależ panno Fellowes…

— Ilu dziennikarzy ma pan zamiar tu wpuścić? Hoskins policzył ich w myśli.

— Najprawdopodobniej będzie ich ze dwunastu.

— Trzech.

— Panno Fellowes!

— Kopuła jest mała. Jest to azyl Timmie’ego. Jeżeli pozwoli pan na inwazję ogromnego stada… pawianów…

— To będą dziennikarze zajmujący się sprawami nauki, tacy jak Candide Deveney.

— Dobrze. Trzech.

— Naprawdę postanowiła pani być nieznośna.

— Ja odpowiadam za dziecko. Płaci mi pan za opiekowanie się nim, a ja mam zamiar spełniać swoje obowiązki. Jeżeli zbyt trudno ze mną pracować, może pan zawsze dać mi wymówienie.

Te słowa wyrwały jej się niespodziewanie. Panna Fellowes poczuła nagle, że jest przerażona. Co będzie, jeżeli Hoskins weźmie to poważnie? Co będzie, jeżeli ją zwolni i zatrudni przy Timmiem jedną z odrzuconych kandydatek? Bo takie kandydatki przecież na pewno istniały.

Ale myśl o zwolnieniu jej z pracy była dla Hoskinsa tak samo przerażająca jak dla niej.

— Nie chcę tego robić, panno Fellowes. Wie pani o tym bardzo dobrze.

— No to niech mnie pan posłucha. Pojęcie kooperacji nie jest wam obce, prawda? Niech pańscy ukochani dziennikarze wybiorą spośród siebie trzech reprezentantów, którzy przyjdą tu, żeby zobaczyć Timmie’ego. Albo raczej żeby stać przed wejściem do kopuły, podczas gdy ja im go będę pokazywała. Mogą się potem podzielić informacjami z. resztą. Proszę im powiedzieć, że jeżeli ich będzie więcej niż trzech, zdrowie i równowaga psychiczna chłopca zostaną zagrożone.

— A może by tak czterech, co?

— Trzech.

— Oni się wściekną, jeżeli im powiem…

— Trzech.

Hoskins popatrzył na nią przeciągle. A potem zaczął się śmiać.

— W porządku, panno Fellowes. Wygrała pani. Trzech dziennikarzy. Ale będą go mogli oglądać przez dziesięć minut. Powiem im, że zażalenia mają kierować do opiekunki Timmie’ego, a nie do mnie.


* * *

Przedstawiciele prasy pojawili się w parę godzin później. Dwóch dżentelmenów — John Underhill z Timesa i Stan Washington z Ogólnoświatowej Telewizji Informacyjnej, oraz dama — Margaret Annę Crawford z Agencji Reutera.

Panna Fellowes trzymała Timmie’ego w ramionach, stojąc na skraju pola statycznego, a on przytulił się do niej gwałtownie, kiedy zobaczył skierowane na siebie kamery i usłyszał, jak dziennikarze wykrzykują swoje życzenia przez otwarte drzwi. Panna Fellowes starała się jak mogła, obracała Timmie’ego to w tę, to w tamtą stronę, żeby dziennikarze zobaczyli jego twarz i głowę pod różnymi kątami.

— Czy to jest chłopiec, czy dziewczynka? — spytała kobieta z Agencji Reutera.

— Chłopiec — powiedziała szorstko panna Fellowes.

— Wygląda prawie jak człowiek — stwierdził Underhill z Timesa.

— On jest człowiekiem.

— Nam powiedziano, że to neandertalczyk. Jeżeli pani mówi nam teraz, że to człowiek…

— Zapewniam państwa — rozległ się nagle głos Hoskinsa — że nie popełniono tu żadnego oszustwa. To dziecko to autentyczny Homo sapiens neanderthalensis.

— A Homo sapiens neanderthalensis — dodała dobitnie panna Fellowes — jest formą Homo sapiens. Ten chłopiec jest człowiekiem tak samo jak państwo i jak ja.

— Ma jednak małpią twarz — stwierdził Washington z telewizji. — Małpolud, oto, co przed sobą mamy. Jak on się zachowuje, siostro? Jak małpa?

— Zachowuje się dokładnie tak jak każdy mały chłopiec — powiedziała oschle panna Fellowes, czując, że ogarnia ją coraz bardziej wojowniczy nastrój.

Timmie kręcił się niespokojnie w jej ramionach. Mlaskał cicho, co świadczyło o tym, że jest przestraszony.

— On pod żadnym względem nie jest małpoludem. Rysy jego twarzy są rysami typowymi dla neandertalskiej gałęzi gatunku ludzkiego. Jego zachowanie jest zachowaniem zupełnie normalnego ludzkiego dziecka. Wtedy, kiedy nie boi się bandy hałaśliwych obcych, jest inteligentny i wrażliwy. Ma na imię Timothy… Timmie… i błędem jest uważać go za…

— Timothy? — zapytał dziennikarz z Timesa. — Jakie znaczenie ma to, że się go tak nazywa?

Panna Fellowes poczerwieniała.

— Nie ma to żadnego specjalnego znaczenia. To po prostu jego imię.

— Miał je wypisane na rękawie, kiedy tu przybył? — zapytał Washington z Globe-Net Cable News.

— Ja mu nadałam to imię.

— Timmie małpolud — skonstatował Washington. Cała trójka dziennikarzy roześmiała się. Panna Fellowes poczuła, że gniew wzbiera w niej tak, że za chwilę nie będzie w stanie go opanować.

— Niech go pani postawi na podłodze, dobrze? — powiedziała kobieta z Agengi Reutera. — Zobaczymy, jak chodzi.

— Dziecko jest za bardzo przestraszone — odparła panna Fellowes, zastanawiając się, czy ci ludzie przypuszczają, że Timmie będzie chodził po pokoju, ciągnąc za sobą sięgające ziemi ręce. — Stanowczo za bardzo. Czy państwo tego nie widzą? Czy to nie jest oczywiste?

I rzeczywiście Timmie oddychał coraz szybciej, mobilizując energię przed wybuchnięciem płaczem. A potem rozległ się jego przeraźliwy krzyk. Timmie krzyczał, pomrukiwał, mlaskał. Trwało to bez końca. Panna Fellowes czuła, że chłopiec drży. Ten śmiech, te gorące reflektory, ten zaporowy ogień pytań — chłopiec był przerażony.

— Panno Fellowes… panno Fellowes…

— Ani jednego pytania więcej — odpaliła. — Konferencja skończona.

Odwróciła się szybko, trzymając mocno Timmie’ego w objęciach i skierowała się do pokoju w głębi. Idąc w tamtą stronę, minęła Hoskinsa. Wyglądał na skonsternowanego i spiętego, ale kiwnął krótko głową i uśmiechnął się do niej z aprobatą.

Uspokajanie chłopca zajęło jej kilka minut. Stopniowo jego drżące ciałko przestało być takie napięte, stopniowo wyraz przerażenia zniknął z jego twarzy.

Konferencja prasowa! — pomyślała z goryczą panna Fellowes. — Konferencja prasowa czterolatka. Biedne, cierpiące dziecko! Co oni mu jeszcze zrobią?

Po pewnym czasie panna Fellowes wyszła z pokoju w głębi zaczerwieniona z oburzenia i zamknęła za sobą drzwi. Trójka dziennikarzy wciąż tłoczyła się w ograniczonej przestrzeni na zewnątrz kopuły. Panna Fellowes przekroczyła granicę pola statycznego i stanęła oko w oko z nimi.

— Mają mieli państwo dosyć? — zapytała. — Naprawianie tego, co państwo zrobili, zajmie mi całe popołudnie. Całe popołudnie upłynie, zanim chłopiec odzyska spokój ducha. Proszę już iść, dobrze?

— Mamy jeszcze kilka pytań, panno Fellowes. Jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu.

Panna Fellowes popatrzyła na Hoskinsa, spodziewając się od niego jakiejś wskazówki. Hoskins wzruszył ramionami i uśmiechnął się blado, jakby chciał jej doradzić, żeby była cierpliwa.

— Chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś o pani — powiedziała dziennikarka z Agencji Reutera.

— Jeżeli pani sobie życzy, możemy dostarczyć kopię dokumentów stwierdzających, jakie panna Fellowes ma kwalifikacje — wtrącił się szybko Hoskins.

— Tak, proszę o to.

— Czy panna Fellowes jest specjalistką od podróży w czasie?

— Panna Fellowes jest doświadczoną pielęgniarką — wyjaśnił Hoskins. — Sprowadziliśmy ją do instytutu specjalnie po to, żeby zajęła się Timmiem.

— A co mają państwo zamiar zrobić z … Timmiem? — zapytał dziennikarz z Timesa.

— No więc — powiedział Hoskins — z mojego punktu widzenia głównym celem tego przedsięwzięcia było przekonanie się, czy potrafimy dokonać zaczerpnięcia z ery paleolitycznej w sposób tak dokładny, żeby sprowadzić żywy organizm. Nasze poprzednie sukcesy, jak pan wie, wiązały się z zaczerpywaniem z ery oddalonej o miliony lat, a nie zaledwie o czterdzieści tysięcy. Zaczerpnięcie z odległości czterdziestu tysięcy lat zostało dokonane, a my pracujemy teraz dalej, chcąc udoskonalić naszą technikę tak, żeby było możliwe sprowadzenie organizmów z jeszcze mniejszej odległości. Ale oczywiście mamy teraz tutaj żywe neandertalskie dziecko, stworzenie, które jest prawie człowiekiem, czy raczej stworzenie, które należy uznać za człowieka. Antropologowie i fizjologowie naturalnie bardzo się nim interesują i chłopiec będzie on obiektem intensywnych badań.

— Jak długo będziecie go tu trzymać?

— Aż do chwili, kiedy przestrzeń, którą zajmuje, okaże się bardziej potrzebna niż on sam. Chyba dość długo.

— Czy może go pan wyprowadzić do ogrodu, tak żebyśmy mogli przeprowadzić transmisję subeteryczną i przedstawić naszym widzom doskonałe widowisko? — zapytał dziennikarz z telewizji.

Panna Fellowes głośno odchrząknęła. Ale Hoskins był od niej szybszy.

— Przykro mi, ale dziecko nie może opuścić pola statycznego.

— A co to jest pole statyczne? — spytała pani Crawford z Agencji Reutera.

— Ach — Hoskins pozwolił sobie na przelotny uśmiech. — To wymaga długich wyjaśnień. Myślę,, że państwa czytelnicy wcale nie chcieliby ich czytać. Ale mogę powiedzieć krótko. W polu statycznym czas taki, jakim go znamy, nie istnieje. Te pomieszczenia znajdują się wewnątrz niewidzialnej kopuły, który właściwie nie jest częścią naszego wszechświata. Jest to coś, co można nazwać środowiskiem samowystarczalnym i nienaruszalnym. Dlatego właśnie to dziecko mogło zostać wyrwane z czasu w sposób, w jaki zostało wyrwane.

— Zaraz, chwileczkę — zaoponował Underhill z Time-<

— Każde z państwa mogłoby to zrobić — powiedział Hoskins rzeczowo. — Poruszalibyście się równolegle do siły temporalnej i nie wchodziłaby w grę żadna wielka utrata energii; nie zyskano by też żadnej dużej jej ilości. Jednak dziecko zostało sprowadzone z przeszłości. Przekroczyło linie czasowe w poprzek i jego potencjał temporalny wzrósł. Przeniesienie go do wszechświata, naszego wszechświata, i do naszego własnego czasu spowodowałoby pobór takiej ilości energii, że wszystkie linie energetyczne w instytucie spaliłyby się i prawdopodobnie nastąpiłaby awaria elektryczności w całym mieście. Wraz z chłopcem przybyły tu różne śmieci… kurz, gałązki, | kamyki, takie rzeczy. Zebraliśmy to wszystko i przechowujemy na tyłach kopuły. Kiedy będziemy mieli okazję, poślemy to tam, skąd przybyło. Ale nie odważymy się przenieść chłopca poza pole statyczne.

Dziennikarze gorliwie notowali to, co mówił Hoskins. Panna Fellowes podejrzewała, że nie rozumieją z tego zbyt wiele i że są pewni, że ich czytelnicy czy widzowie także zbyt wiele nie zrozumieją. Ale liczył się fakt, że wszystko brzmi naukowo.

— Czy można będzie dziś wieczorem przeprowadzić i z panem wywiad, panie doktorze? — spytał dziennikarz z Globe Net.

— Myślę, że to się da zrobić — odpowiedział natychmiast Hoskins.

— Ale chłopiec w tym nie weźmie udziału — wtrąciła J panna Fellowes.

— Nie — zgodził się Hoskins. — Chłopiec nie. Będę rad, mogąc odpowiedzieć na wszelkie dalsze pytania. A teraz proszę opuścić to miejsce.

Panna Fellowes bez żalu patrzyła, jak odchodzą.

Zamknęła drzwi, usłyszała cyknięcia elektronicznych zaników i postała przy drzwiach przez moment, zastanawiając się nad tym, co zostało przed chwilą powiedziane.

Jeszcze raz była mowa o wzroście potencjału temporalne-go, o nagłych zmianach mocy, o tym, że uczeni boją się usunąć z pola statycznego te obiekty, które przybyły z przeszłości. Panna Fellowes przypomniała sobie, jaki poruszony był Hoskins, kiedy profesor Adamewski został przyłapany na próbie wyniesienia odłamka skały. Przypomniała też sobie wyjaśnienia, których Hoskins jej wtedy udzielił. Większość z tego, co powiedział, wkrótce stała się dla niej raczej mglista, ale gdy teraz sobie wszystko przypomniała, z ogromną jasnością uświadomiła sobie jedną rzecz — uświadomiła sobie, jaki z tego płynie wniosek, wniosek, nad którym przedtem nie zastanawiała się głębiej.

Otóż Timmie był skazany na to, że nie zobaczy wcale tego świata, do którego — choć nic z tego nie rozumiał ani nie wyraził na to zgody — został siłą wciągnięty. Kopuła miała być jego jedyną rzeczywistością przez cały czas pozostawania w dwudziestym pierwszym wieku.

Timmie jest więźniem i będzie nim zawsze, pomyślała. Nie na mocy arbitralnej decyzji doktora Hoskinsa, ale na mocy nieubłaganych praw rządzących procesem, w trakcie trwania którego został porwany z własnego czasu. Rzecz nie polegała na tym, że Hoskins nie chciał go wypuścić spod kopuły. Hoskins po prostu nie mógł tego zrobić.

Przypomniało jej się, co powiedział tego wieczoru, kiedy przybył Timmie.

„Musi pani tylko pamiętać, że jemu nie wolno wychodzić z tego pomieszczenia. Nigdy. Ani na chwilę. Z żadnego powodu. Nawet gdyby to miało uratować mu życie. Albo pani życie, panno Fellowes”.

Panna Fellowes nie zwróciła wtedy szczególnej uwagi na pobieżne wyjaśnienie, jakiego jej udzielił. „To sprawa energii”, powiedział. „Istnieją prawa zachowania energii, które tu wchodzą w grę”. Wtedy myślała o innych rzeczach, o problemach o wiele bardziej naglących. Ale teraz wszystko było dla niej tak jasne, jak powinno było być. Te małe pokoje w tym domku dla lalek miały na zawsze stanowić granice świata Timmie’ego.

Biedne dziecko. Biedne dziecko.

Panna Fellowes nagle uświadomiła sobie, że Timmie płacze, i pospieszyła, by go pocieszyć.


* * *

Hoskins miał właśnie otworzyć zebranie zarządu, kiedy zadzwonił telefon. Doktor spojrzał na aparat z irytacją. Co teraz?

Telefon dalej dzwonił.

— Przepraszam. — Hoskins rozejrzał się po pokoju. Przełączył na „tylko audio” i powiedział: — Tu Hoskins.

— Panie doktorze, mówi Bruce Mannheim. Z Rady do j Spraw Obrony Dzieci. Zapewne znane jest panu moje, nazwisko.

Hoskins stłumił kaszel.

— Tak, proszę pana. Czym mogę służyć?

— Widziałem oczywiście pański program telewizyjny; nadany wczoraj wieczorem. Miły neandertalski chłopiec. To fascynujące, absolutnie fascynujące! To wspaniałe osiągnięcie naukowe!

— No… dziękuję panu. A…

— Ale oczywiście w związku z tą sytuacją pojawiają się j pewne problemy moralne i etyczne. Sądzę, że wie pan; o tym. Zabrać dziecko z obcej kultury, z jego własnej! rodziny i przenieść je w naszą epokę… — Mannheim przerwał. — Wydaje mi się, że powinniśmy o tym porozmawiać, panie doktorze.

— Być może. Ale właśnie w tej chwili…

— O nie, nie w tej chwili — wtrącił Mannheim beztrosko. — Wcale nie miałem zamiaru mówić o tym w tej chwili. Chcę panu po prostu zaproponować, żebyśmy ustalili termin szczegółowej rozmowy na temat problemów, które…

— Tak — odpowiedział Hoskins, wznosząc oczy do sufitu. — Oczywiście. Oczywiście. Jeżeli zostawi pan swój numer mojej sekretarce, skontaktuje się z panem wkrótce i zorganizujemy spotkanie.

— Świetnie, panie doktorze. Dziękuję bardzo. Hoskins odłożył słuchawkę. Z ponurą miną rozejrzał się po pokoju.

— Bruce Mannheim — powiedział niezadowolony. — Słynny obrońca dzieci. Chce ze mną porozmawiać o chłopcu. O Boże, Boże! No tak, to było nieuniknione. Teraz się dopiero zacznie.


* * *

Upływały kolejne tygodnie, a panna Fellowes z każdym dniem wyraźniej zdawała sobie sprawę, że staje się integralną częścią Instytutu Badań nad Polem Statycznym. Oddano jej do użytku mały gabinet, na którego drzwiach widniało jej nazwisko. Gabinet ten znajdował się blisko domku dla lalek (jak wciąż nazywała kopułę, w którym przebywał Timmie). Jej pierwotna umowa została podarta i Hoskins zaproponował nową, dając znaczną podwyżkę. Od czasu do czasu sprzeczali się z Hoskinsem, ale jasne było, że panna Fellowes zdobyła sobie jego szacunek. Domek dla lalek otrzymał sufit, o który prosiła od początku, a jego umeblowanie zostało udoskonalone. Dodano też drugą łazienkę i zorganizowano lepsze warunki dla przechowywania rzeczy panny Fellowes.

Hoskins powiedział, że możliwe jest urządzenie dla niej mieszkania na terenie instytutu, dzięki czemu nie będzie musiała dyżurować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale ona odmówiła.

— Chcę być blisko Timmie’ego kiedy on śpi — wyjaśniła. — Chłopiec budzi się z płaczem prawie każdej nocy. Wygląda na to, że ma bardzo wyraziste sny. Domyślam się, że są przerażające. Wiem, jak go pocieszyć. Przypuszczam, że nikt inny nie potrafiłby tego zrobić.

Od czasu do czasu jednak panna Fellowes opuszczała teren instytutu. Ale nie dlatego, że chciała, tylko dlatego, iż uważała, że powinna. Chodziła do miasta załatwiać drobne sprawy — a to żeby wpłacić pieniądze do banku, ] a to żeby kupić Timmie’emu coś z ubrania albo jakąś zabawkę. Raz poszła do kina. Timmie stał się dla niej wszystkim. Przedtem, pracując w szpitalu, nigdy nie zauważyła, jak bardzo jej życie skupia się wokół pracy i jak nikłe są jej powiązania ze światem zewnętrznym. Teraz, kiedy mieszkała w miejscu, w którym pracowała, stało się to oczywiste. Nie pragnęła kontaktów ze światem, nie pragnęła nawet widywać się ze swoimi nielicznymi przyjaciółkami, z których większość była pielęgniarkami tak jak ona. Wystarczały jej rozmowy przez telefon, nie miała zbytniej ochoty na odwiedziny.

To właśnie podczas jednego z wypadów do miasta panna Fellowes zaczęła sobie uświadamiać, jak bardzo przyzwyczaiła się do Timmie’ego. Złapała się bowiem na tym, że na ulicy patrzy na zwykłego chłopca, a jego wysokie czoło i wysunięty podbródek wydają jej się jakieś wydęte, płaskie brwi i mały nosek jakieś brzydkie. Dopiero kiedy zganiła za to samą siebie, pozbyła się tego wrażenia.

Kiedy zaakceptowała Timmie’ego takim, jaki był, i kiedy nie widziała już w nim niczego szczególnie dziwnego czy odbiegającego od normy, chłopiec zaczął szybko przystosowywać się do swego nowego życia. W obecności obcych okazywał coraz mniejszą bojaźliwość, a z panną Fellowes czuł się tak dobrze jak z własną prawdziwą matką. Jego sny nie były już tak przerażające jak przedtem.

Ubierał się i rozbierał sam. Wkładał i zdejmował kombinezon, okazując wyraźnie, że te osiągnięcia sprawiają mu przyjemność. Nauczył się pić ze szklanki i posługiwać plastikowym widelcem. To ostatnie robił niezdarnie, niemniej potrafił przenieść pokarm z talerza do ust przy pomocy tego sztućca.

Wydawało się nawet, że próbuje nauczyć się mówić po angielsku.

Panna Fellowes nie zdołała do niczego dojść, próbując rozszyfrować własny język Timmie’ego składający się z pomruków i mlasków. Hoskins nagrywał, a ona wiele razy przesłuchiwała taśmy z wypowiedziami chłopca. Mimo to nie mogła się w tych wypowiedziach dopatrzeć żadnych zrozumiałych słów czy fraz. Były to po prostu mlaski i pomruki. Timmie wydawał pewne dźwięki, kiedy był głodny, inne, kiedy był zmęczony, a jeszcze inne, kiedy się bał. Jednak, jak już dawno powiedział jej Hoskins, nawet koty i psy wydają określone dźwięki, reagując na określone sytuacje, co nie oznacza, że w ich , języku” da się wyodrębnić słowa.

A może to ona po prostu nie była w stanie zauważyć struktur językowych? Może nie tylko ona, może oni wszyscy nie byli do tego zdolni? Panna Fellowes wciąż miała pewność, że Timmie posługuje się językiem — tak odległym w swej strukturze od języków nowożytnych, że nikt w dwudziestym pierwszym wieku nie jest w stanie pojąć, jak ten język jest zbudowany. Z drugiej strony, w chwilach zwątpienia, bała się, iż okaże się, że Timmie nie będzie zdolny nauczyć się prawdziwego języka. Albo dlatego, że neandertalczycy stali zbyt daleko na ścieżce ewolucji i że brakowało im intelektualnego wyposażenia koniecznego do posługiwania się mową albo dlatego, że — przeżywszy swoje pierwsze, decydujące dla rozwoju mowy, lata wśród ludzi, którzy posługiwali się najprostszym, najprymitywniejszym językiem — był już za duży na to, żeby opanować język bardziej skomplikowany.

Postarała się zdobyć wiadomości na temat dzikich dzieci czyli dzieci, które spędziły dużo czasu prowadząc życie właściwie zwierzęce i które żyły w prymitywnych warunkach. Odkryła, że te dzieci, gdy je odnaleziono i przywrócono cywilizacji, przeważnie nie rozwinęły zdolności mówienia, lecz były w stanie wydawać z siebie tylko kilka prymitywnych pomruków. Okazało się, że nawet tam, gdzie istniała fizyczna i intelektualna zdolność do opanowania mowy, potrzebne były właściwe bodźce we wczesnych latach życia, gdyż inaczej dziecko nie było w stanie nauczyć się mówić.

Panna Fellowes rozpaczliwie pragnęła, by Timmie udowodnił jej i doktorowi McIntyre’owi, iż się co do niego mylą, i żeby nikt nie mógł wątpić w to, że jest człowiekiem. A jakaż cecha bardziej odróżniała człowieka od zwierząt niż zdolność posługiwania się mową?

— Mleko — powiedziała, pokazując mu je. — Szklanka mleka.

Timmie wydał dźwięk, który ona uważała za mlaśnięcie oznaczające, że jest głodny.

— Tak. Głodny. Chcesz trochę mleka? Żadnej reakcji.

Panna Fellowes postanowiła spróbować inaczej.

— Timmie — ty. Ty — Timmie — powiedziała, pokazując go palcem.

Popatrzył na palec, ale nie odezwał się ani słowem.

— Chodzić.

— Jeść.

— Śmiać się.

— Ja — panna Fellowes. Ty — Timmie. Znowu żadnej reakcji.

To beznadziejne, pomyślała z goryczą. Beznadziejne, beznadziejne, beznadziejne.

— Mówić?

— Pić?

— Jeść?

— Śmiać się?

— Jeść — powiedział nagle Timmie.

Panna Fellowes była tak zdumiona, że omal nie upuściła talerza z przygotowanym przed chwilą jedzeniem.

— Powiedz to jeszcze raz!

— Jeść.

Ten sam dźwięk. Niezbyt wyraźny. Bardziej to przypominało „Jeee”. W obydwu przypadkach nie udało jej się usłyszeć końcowych spółgłosek. Ale był to właściwy dźwięk we właściwym kontekście.

Panna Fellowes wyciągnęła talerz w stronę dziecka. Talerz był za wysoko. Chłopiec nie mógł do niego dosięgnąć.

— Jeee! — powiedział znowu, bardziej ponaglająco.

— Jeść? — spytała. — Chcesz jeść?

— Jeee! — powtórzył naprawdę już zniecierpliwiony.

— Proszę — odrzekła panna Fellowes. — Jeść, tak Timmie, jeść. Jedz! Jedz!

— Jeee — powiedział zadowolony, chwycił widelec i rzucił się z zapałem na jedzenie.

— Dobre było? — zapytała go panna Fellowes po posiłku. — Smakował ci lunch?

Ale wymagała od niego zbyt wiele. Wiedziała o tym, lecz nie miała zamiaru rezygnować. Wymówił jedno słowo, wymówi i inne. Musi je wymówić.

Wskazała go palcem.

— Timmie.

— Mmm — mmm — powiedział.

Czy w ten sposób wymawiał „Timmie”?

— Czy Timmie chce jeszcze jeść? Jeść?

Wskazała palcem najpierw na niego, potem na swoje usta i poruszyła, udając, że je. Popatrzył na nią i nic nie powiedział. No bo dlaczego miałby coś mówić? Nie był już głodny. Ale wiedział, że jest Timmiem. Prawda?

— Timmie — powiedziała znowu panna Fellowes i wskazała go palcem.

— Mmm — mmm — odparł i poklepał się po klatce piersiowej.

Nie mogła się mylić. Poczuła, że jest oszołomiona i że wzbiera w niej nagle jakieś silne uczucie. Co to jest? — pomyślała. Duma? Radość? Zdumienie? I jedno, i drugie, i trzecie. Przez chwilę miała wrażenie, że zaraz zaleje się łzami.

A potem podbiegła do interkomu.

— Panie doktorze! Proszę tu przyjść, dobrze? I proszę posłać po doktora Mclntyre’a!


* * *

— Jeszcze raz Bruce Mannheim przy telefonie, panie doktorze.

Hoskins popatrzył na słuchawkę jak na jadowitego węża. Mannheim dzwonił do niego po raz trzeci w ciągu niecałych dwóch tygodni. Hoskins usiłował jednak mówić jowialnym tonem.

— Ach tak. Miło mi pana słyszeć!

— Chciałem tylko panu powiedzieć, że omówiłem naszą ostatnią bardzo przyjemną rozmowę z zespołem moich doradców.

— Tak? — powiedział Hoskins już nie tak jowialnie. Nie uważał, że ta rozmowa była taka przyjemna. Jego zdaniem Mannheim okazał się podczas niej wścibski, nachalny i zachowywał się wręcz oburzająco.

— Poinformowałem moich doradców, że odpowiedział pan na moje wstępne pytania w sposób absolutnie zadowalający.

— Miło mi to słyszeć.

— Ogólnie biorąc, obecnie jesteśmy zdania, że w tej chwili nie powinniśmy podejmować żadnych kroków w sprawie neandertalskiego chłopca. Ale po zakończeniu badań nad całą kwestią będziemy musieli zacząć dokładnie śledzić sytuację. W przyszłym tygodniu zadzwonię do pana i podam panu dalszą listę warunków do spełnienia. Uważam, że dobrze będzie pana o tych warunkach poinformować.

— Ach tak — powiedział Hoskins. — Dziękuję bardzo za to, że mnie pan o tym zawiadomił.

Zamknął oczy i postarał się oddychać spokojnie.

Dziękuję bardzo, panie Mannheim. Jakie to miłe z pana strony, że pozwala nam pan na razie kontynuować pracę. To znaczy do czasu zakończenia badań nad całą kwestią. Dziękuję. Bardzo dziękuję. Bardzo uprzejmie dziękuję.


* * *

Dzień, w którym Timmie wypowiedział pierwsze słowa po angielsku, był dla panny Fellowes wprost cudowny. Ale zaraz potem nastąpiły inne dni — o wiele mniej cudowne.

Problem polegał na tym, że Timmie nie był takim sobie małym chłopcem oddanym jej pod opiekę. Timmie był okazem przeznaczonym do badań i naukowcy z całego świata walczyli między sobą o przywilej badania go. Doktor Jacobs i doktor Mclntyre stanowili tylko grzywę fali, byli pierwszą zapowiedzią powodzi, która miała nastąpić.

Obaj oczywiście wciąż przychodzili. Byli szczęściarzami, bo wzięli Timmie’ego na pierwszy ogień i do tej pory mieli do niego dostęp, gdyż ich pozycja była pozycją uczonych prowadzących prace o priorytetowym znaczeniu. Zdawali sobie jednak sprawę, że nie mają na niego monopolu. Pod drzwiami znajdowała się horda antropologów, specjalistów od fizjologii, historyków kultury i przedstawicieli tuzina innych dyscyplin i wszyscy pukali, chcąc wejść do środka. I każdy z nich miał dla chłopca swój rozkład zajęć.

Fakt, że Timmie potrafił mówić po angielsku, powodował, że podchodzili do swoich zadań z tym większym zapałem. Niektórzy z nich zachowywali się tak, jakby chcieli po prostu usiąść z chłopcem i zacząć zadawać mu pytania na temat życia w epoce paleolitu.

— Na jakie gatunki zwierząt polowało twoje plemię?

— Jakie były wierzenia religijne twojego plemienia?

— Czy migrowaliście wraz z nastaniem określonych pór roku?

— Czy plemiona prowadziły wojny?

— Czy była wojna między twoim podgatunkiem a innymi podgatunkami?

Timmie był dla nich jedynym dostępnym źródłem informacji. W ich głowach kłębiły się pytania, na które tylko on mógł odpowiedzieć. Powiedz nam, powiedz, powiedz, powiedz! Chcemy wiedzieć wszystko, co można wiedzieć o twoim plemieniu i jego…


strukturach pokrewieństwa…

zwierzętach totemicznych…

grupach językowych…

pojęciach astronomicznych…

umiejętnościach technicznych…


Ale oczywiście żadnemu z nich nie udało się zadać Timmie’emu ani jednego z tych fascynujących i ważnych pytań, gdyż jego znajomość angielskiego, aczkolwiek z każdym dniem lepsza, ciągle ograniczała się do fraz takich jak: „Teraz Timmie jeść” czy „Pan teraz wyjść”.

A poza tym jedyną osobą, która tak naprawdę rozumiała jego słowa, była panna Fellowes. Dla innych, nawet dla tych, którzy widywali go prawie codziennie, wymawiane przez niego dźwięki zaledwie przypominały coś, co może mieć znaczenie. Najwyraźniej przypuszczenia dotyczące zdolności neandertalczyków do posługiwania się mową były słuszne, przynajmniej częściowo: neandertalczycy posiadali intelektualną zdolność do posługiwania się nią, ich anatomia też pozwalała na wypowiadanie zrozumiałych słów, jednak ich języki i krtanie nie były w stanie wytworzyć dźwięków używanych w językach współczesnych. Timmie w każdym razie nie dawał sobie z tym rady. Zrozumienie tego, co usiłował powiedzieć, wymagało dużego wysiłku nawet od panny Fellowes.

Było to frustrujące dla wszystkich — dla Timmie’ego, dla panny Fellowes, a zwłaszcza dla uczonych, którzy bardzo chcieli zadawać chłopcu pytania. Wzmagało to też u Timmie’ego bolesne poczucie izolacji, bo nawet teraz, kiedy zaczynał się uczyć porozumiewać się z tymi, co go więzili — tak, tak, oni go więżą, myślała panna Fellowes — przekazywanie najprostszych pojęć jedynej osobie, która go potrafiła przynajmniej częściowo zrozumieć, przychodziło mu z wielkim wysiłkiem.

Jakiż on musi być samotny! — myślała panna Fellowes.

I jak onieśmielająco i przerażająco musi działać na niego cały ten wiecznie otaczający go zgiełk!

Panna Fellowes robiła, co było w jej mocy, żeby chłopaka ochronić. Nie mogła i nie chciała przyjąć do wiadomości faktu, że to, w co została zamieszana, jest po prostu eksperymentem naukowym. Oczywiście to był eksperyment naukowy, ale w jego centrum znajdowało się małe, nieszczęśliwe dziecko i panna Fellowes nie miała zamiaru pozwolić na to, żeby to dziecko było traktowane wyłącznie jako obiekt eksperymentu.

Specjaliści od fizjologii stosowali dla niego jakieś szczególne diety. A panna Fellowes kupowała dla niego zabawki. Uczeni zadręczali ją, prosząc o próbki krwi, zdjęcia rentgenowskie, a nawet próbki włosów Timmie’ego. A ona uczyła go piosenek i wierszyków. Oni przeprowadzali szczegółowe badania dotyczące odruchów i koordynacji ruchów, ostrości jego wzroku, słuchu, intuicyjnie objawiającej się inteligencji. A ona pocieszała go po tych badaniach, trzymając go w ramionach i głaszcząc, dopóki się nie uspokoił.

Oni żądali, żeby Timmie coraz dłużej znajdował się w ich rękach. A ona upierała się przy tym, żeby ich przesłuchania były ściśle ograniczone w czasie.

Przeważnie — chociaż nie zawsze — ona zwyciężała. Uczeni odwiedzający Timmie’ego bez wątpienia uważali ją za potwora, za kogoś, kto przeszkadza w badaniach, za kobietę upartą i zachowującą się irracjonalnie. Panna Fellowes się tym nie przejmowała. Niech sobie myślą co chcą, ją obchodzi tylko dobro Timmie’ego, a nie ich interesy.

Uczonym, który najbardziej przypominał jej sprzymierzeńca, był Hoskins. Odwiedzał domek dla lalek właściwie codziennie. Dla panny Fellowes było oczywiste, że jej zwierzchnik chętnie korzysta z każdej okazji pozwalającej mu oderwać się od swej coraz trudniejszej funkcji dyrektora instytutu i że ma stosunek emocjonalny do dziecka, które spowodowało całe to zamieszanie. Równocześnie wydawało jej się, że Hoskins lubi z nią rozmawiać.

Dowiedziała się już o nim kilku rzeczy. Wynalazł metodę analizy odbić przenikającego przeszłość promienia mezonowego, był jednym z wynalazców metody ustanawiania pola statycznego, jego często chłodny, bardzo rzeczowy sposób bycia był jedynie sposobem na ukrycie łagodnej natury, którą jego współpracownicy czasami wykorzystywali, no i, tak, oczywiście: był żonaty, i był zdecydowanie szczęśliwym mężem.)

Pewnego dnia Hoskins wszedł do kopuły dokładnie w chwili, kiedy panna Fellowes z trudem hamowała furię.

Ten dzień był złym dniem, tak, był bardzo zły. Pojawiła się nowa grupa fizjologów z Kalifornii, którzy chcieli przeprowadzić całą serię kolejnych badań. Chcieli je przeprowadzić natychmiast. Chodziło o postawę Timmie’ego i budowę jego miednicy. Do zbadania chłopca fizjologowie używali całego zestawu różnych zimnych metalowych prętów. Popychali go przy tym i przyciskali pręty do jego ciała. Timmie nie był w odpowiednim do tego nastroju. Panna Fellowes, patrząc na uczonych manipulujących nim jak zwierzęciem laboratoryjnym, poczuła, że miałaby ochotę ich zabić.

— Dosyć! — krzyknęła w końcu. — Proszę wyjść! Popatrzyli na nią zdumieni.

— Powiedziałam: proszę wyjść! Sesja skończona! Chłopiec jest zmęczony. Wykręcacie mu nogi, naciągacie kręgosłup. Nie widzicie, że płacze? Proszę wyjść!

— Ależ panno Fellowes…

Zaczęła zbierać ich instrumenty. Pospiesznie odebrali je od niej. Wskazała im drzwi. Pomrukując coś do siebie, wyszli.

Patrzyła za nimi z furią. Wyjrzała przez otwarte drzwi, zastanawiając się, kto następny tu wtargnie, a Timmie stał tymczasem za nią i szlochał. W chwilę później zdała sobie sprawę, że w pomieszczeniu jest Hoskins.

— Czy jest jakiś problem? — spytał. Spojrzała na niego z wściekłością.

— Oczywiście, że jest!

Odwróciła się do Timmie’ego i przywołała go gestem, a on podbiegł do niej i przytulił się, oplatając nogami jej nogę. Usłyszała, że chłopiec mruczy coś bardzo cicho, me rozróżniała jednak słów. Przytuliła go mocniej.

— On nie wygląda na szczęśliwego — powiedział Hoskins poważnie.

— A pan byłby szczęśliwy na jego miejscu? Oni są tu teraz codziennie. Pobierają krew, robią swoje badania. Trzeba było widzieć, co z nim wyrabiali przed chwilą. Usiłowali się przekonać, w jaki sposób jego nogi są przymocowane do ciała… tak to w każdym razie wyglądało. Zmieniono mu także dietę. Tym syntetycznym jedzeniem, którym Jacobs każe go żywić od poniedziałku, nie nakarmiłabym nawet świni.

— Doktor Jacobs mówi, że to go wzmocni, że pozwoli mu wytrzymać…

— Wytrzymać c o? Dodatkowe badania?

— Musi pani pamiętać, panno Fellowes, że głównym celem tego eksperymentu jest dowiedzenie się tyle, ile można o…

— Ja o tym pamiętam, panie doktorze. A pan powinien pamiętać, że nie mamy do czynienia z chomikiem, świnką morską czy nawet szympansem, mamy natomiast do czynienia z prawdziwym człowiekiem.

— Nikt temu nie przeczy — powiedział Hoskins — ale… Przerwała mu znowu.

— Ale wszyscy ignorujecie ten fakt, fakt, że on jest człowiekiem, że jest ludzkim dzieckiem. Przypuszczam, że uważacie go za jakąś małpę, która nosi kombinezon, i wyobrażacie sobie, że wolno wam…

— Wcale go nie uważamy za…

— Uważacie, uważacie! Panie doktorze, ja żądam… Mówił pan, że to dzięki Timmie’emu pańska firma wypłynie na powierzchnię. Jeżeli czuje pan do niego za to choć odrobinę wdzięczności, to musi pan trzymać tych ludzi od niego z daleka, przynajmniej do czasu, gdy biedak będzie dość duży na to, żeby zrozumieć, czego się od niego wymaga. Po takim złym dniu zawsze ma koszmarne sny, nie może spać, czasami godzinami krzyczy. Ostrzegam pana — (tu ogarnęła ją nagle wielka wściekłość) — nie wpuszczę ich tu więcej. Nie wpuszczę!

(Uświadomiła sobie, że mówiła z każdą chwilą głośniej i że teraz krzyczy. Ale nic nie mogła na to poradzić.)

Hoskins patrzył na nią z wielkim smutkiem.

— Przepraszam — powiedziała panna Fellowes po chwili o wiele ciszej. — Nie miałam zamiaru tak krzyczeć.

— Rozumiem, że jest pani zdenerwowana. Rozumiem, dlaczego jest pani zdenerwowana.

— Dziękuję.

— Doktor Jacobs zapewnił mnie, że chłopiec jest zdrowy i nie jest w żaden sposób poszkodowany przez program, któremu został… poddany.

— A więc doktor Jacobs powinien spędzić tu noc. Byłby wtedy innego zdania — stwierdziła panna Fellowes.

Zauważyła, że Hoskins jest zaskoczony, i poczerwieniała ze wstydu, gdyż zdała sobie sprawę, że jej słowa mogły zostać zupełnie opacznie zrozumiane.

— Powinien posłuchać, jak on płacze w ciemności. Powinien popatrzeć, jak ja chodzę do jego sypialni, jak go tulę i jak mu śpiewam kołysanki. Nie jest poszkodowany, panie doktorze? To, że dotychczas mu to tak bardzo nie zaszkodziło, wynika stąd, że spędził pierwsze lata życia w najokropniejszych warunkach, jakie można sobie wyobrazić, i przeżył. Jeżeli jakieś dziecko potrafi przeżyć zimę w epoce lodowcowej, potrafi też prawdopodobnie wytrzymać opukiwanie i badania prowadzone przez tłum ludzi w białych kitlach. Ale to nie znaczy, że te badania dobrze mu robią.

— Na najbliższym zebraniu personelu będziemy musieli omówić harmonogram badań.

— Tak. Będziemy musieli. Trzeba przypomnieć wszystkim, że Timmie ma prawo do humanitarnego traktowania. Do ludzkiego traktowania.

Hoskins uśmiechnął się. Panna Fellowes spojrzała na niego pytająco.

— Zastanawiałem się właśnie… Wie pani, panno Fellowes, pani się bardzo zmieniła, od czasu kiedy złościła się pani, że podrzuciłem pani neandertalczyka. Wtedy była pani gotowa zrezygnować z tej pracy, pamięta pani?

— Nigdy bym z niej nie zrezygnowała — powiedziała panna Fellowes cicho.

— Powiedziała pani: „Zostanę z nim… na jakiś czas”. To pani własne słowa. Wyglądała pani na bardzo zdenerwowaną. Musiałem panią przekonywać, że naprawdę będzie się pani opiekowała dzieckiem, a nie jakimś zwierzęciem z grupy naczelnych, którego miejsce jest w zoo.

Panna Fellowes spuściła oczy.

— Przypuszczam — powiedziała — że z początku nie rozumiałam…

Przerwała i spojrzała na Timmie’ego, który wciąż się do niej tulił. Był teraz o wiele spokojniejszy. Poklepała go lekko po pupie i posłała do pokoju w głębi. Hoskins zajrzał tam i zobaczył, że Timmie uśmiecha się na widok zabawek.

— Sporo ich tutaj — powiedział.

— Biedne dziecko zasługuje na nie. Są wszystkim, co ma. Zarabia na nie, przechodząc przez to, przez co przechodzi.

— Oczywiście, oczywiście. Powinniśmy mu dać ich nawet więcej. Przyślę pani zgłoszenie zapotrzebowania, taki formularz. Wszystko, co według pani będzie chciał mieć…

Panna Fellowes uśmiechnęła się ciepło.

— Pan lubi Timmie’ego, prawda?

— Jakże mógłbym go nie lubić? Jest takim krzepkim malcem! Jest taki dzielny.

— Dzielny. Tak.

— Pani też jest dzielna, panno Fellowes.

Panna Fellowes nie wiedziała, co na to powiedzieć. Ona i Hoskins przez chwilę stali naprzeciwko siebie w milczeniu. Wydało jej się, że on na moment przestał się pilnować — dostrzegła, że ma zmęczone oczy.

— Wygląda pan na zmęczonego, panie doktorze — powiedziała z troską w głosie.

— Naprawdę, panno Fellowes? — Roześmiał się niezbyt przekonująco. — Będę musiał poćwiczyć i nauczyć się zachowywać bardziej dziarsko.

— Czy pojawił się jakiś problem, o którym powinnam wiedzieć?

— Problem? — Zdziwił się. — Nie, nie ma żadnego problemu! Dlaczego pani myśli, że jest jakiś problem? Moja praca wymaga wysiłku, to wszystko. Nie dlatego, że jest taka skomplikowana. Ja nie mam nic przeciwko komplikacjom. Tylko że nie jest to coś, co najbardziej lubię robić. Gdybym mógł po prostu wrócić do laboratorium… — Pokręcił głową. — A tak nie jestem ani tu, ani tam. Zapamiętałem, jakie pani ma zastrzeżenia, panno Fellowes. Zobaczymy, co się da zrobić, żeby rozkład zajęć Timmie’ego był mniej napięty. Zrobimy oczywiście to, co można, biorąc pod uwagę fakt, że musimy się od niego jak najwięcej dowiedzieć. Jestem pewien, że rozumie pani, co mam na myśli.

— Tak, oczywiście — powiedziała panna Fellowes tonem, który był może trochę zbyt oschły.

Загрузка...