Późnym popołudniem, w kilka godzin po wyjściu Bruce’a Mannheima i Mariannę Levien, Hoskins wrócił do domku dla lalek. Był wymęczony i ponury.
— Czy Timmie śpi? — zapytał. Panna Fellowes kiwnęła głową.
— Zasnął w końcu. Musiałam go długo uspokajać. Odłożyła książkę, którą właśnie czytała, i spojrzała na Hoskinsa dość chłodno. To popołudnie było pełne napięć i męczące, więc panna Fellowes wolałaby teraz mieć już spokój.
— Przykro mi, że to było takie irytujące.
— Rzeczywiście, było dużo krzyku. Więcej niż chłopiec mógł znieść. Czy nie sądzi pan, że tę dyskusję należało przeprowadzić gdzie indziej?
— Przykro mi — powtórzył Hoskins. — Straciłem chyba panowanie nad sobą. Ten człowiek doprowadzi mnie w końcu do ostateczności.
— On nie jest taki okropny, jak się spodziewałam. Myślę, że jemu naprawdę chodzi o dobro Timmie’ego.
— Bez wątpienia. Ale żeby wmeldować się tu tak bez zaproszenia i mówić nam, co mamy robić…
— Chłopcu rzeczywiście potrzebny jest towarzysz zabaw. Hoskins spojrzał na nią przygnębiony. Widać spodziewał się, że dyskusja zacznie się od nowa. Ale zdołał się w porę opanować.
— Tak — powiedział spokojnie. — Rzeczywiście. Nie będę się z panią sprzeczał. Ale skąd mamy wziąć takiego-towarzysza zabaw? Są z tym ogromne problemy.
— To znaczy, że nie mówił pan poważnie, deklarując, że w razie czego przyprowadzi pan tutaj własnego syna?
Hoskins był przerażony. Panna Fellowes pomyślała, że może za bardzo na niego naciska. Ale przecież nie prosiła go, żeby przyszedł tu dzisiaj po raz drugi.
— Czy mówiłem poważnie?… Tak, tak, oczywiście, mówiłem poważnie. Jeżeli nie znajdziemy nikogo innego, to go przyprowadzę. Czy myśli pani, że się boję, iż Timmie mógłby zrobić mojemu synowi coś złego? Obawiam się jednak, że moja żona może mieć pewne zastrzeżenia. Ona będzie uważała, iż to jest ryzykowne. Mnóstwo ludzi z zewnątrz jest zdania, że Timmie to jakiś dziki małpolud. Dzikie stworzenie, które żyło w jaskini i żywiło się surowym mięsem.
— A może dalibyśmy z nim wywiad w sieci subeterycznej — zasugerowała panna Fellowes.
Dziwiła się sama sobie, że proponuje następne wtargnięcie mediów w strefę prywatności Timmie’ego. Jednak jeżeli to mogło przyczynić się do wykorzenienia przesądów dotyczących chłopca, to może warto było narazić go na ten stres.
— On przecież mówi już po angielsku… Gdyby ludzie o tym wiedzieli…
— Nie sądzę, że to coś da, panno Fellowes.
— Dlaczego?
— Bo jego angielszczyzna jest nie najlepsza. Panna Fellowes nie posiadała się z oburzenia.
— Ależ co pan mówi! Jego zasób słów jest zadziwiająco duży, zwłaszcza jeżeli się zważy, od jakiego poziomu zaczął. No i codziennie uczy się nowych.
W oczach Hoskinsa pojawiło się ogromne zmęczenie.
— Pani jest jedyną osobą, która go rozumie. Dla pozostałych słuchających mógłby równie dobrze mówić po neandertalsku. To, co mówi, jest niezrozumiałe.
— Więc nie słuchacie go państwo uważnie.
— No tak — powiedział Hoskins tonem człowieka znużonego. — Może i nie słuchamy.
Wzruszył ramionami, uciekł wzrokiem w bok i zdawał się popadać w głęboką zadumę. Panna Fellowes wzięła książkę i otworzyła ją na stronie, na której czytała, mając nadzieję, że Hoskins zrozumie tę aluzję. Ale on nie ruszał się z miejsca.
— Gdyby chociaż nie została w to zamieszana ta okropna kobieta! — wybuchnął nagle.
— Mariannę Levien?
— Tak, ten robot.
— Ależ ona z pewnością nie jest robotem!
— No nie, nie jest — powiedział Hoskins, uśmiechając się blado jak człowiek naprawdę zmęczony. — Ona tylko przypomina robota. Tu chłopiec z przeszłości, a tu baba, która wygląda jak przybysz z przyszłości… Pojawia się i chce mi narobić kłopotu. Żałuję, że ją w ogóle poznałem. Mannheim nie jest taki zły. On jest po prostu jednym z tych mętnie myślących facetów martwiących się o sprawy społeczne i mających głowę nabitą wzniosłymi ideałami. Oni wkręcają się wszędzie i chcą naprawiać świat według własnego widzimisię. Tak, to jest taki egzaltowany naprawiacz świata. Ale ta Levien, ta chromowana suka, proszę mi wybaczyć ten język, panno Fellowes…
— Ale ona właśnie taka jest.
— Tak. Tak. Prawda? Panna Fellowes kiwnęła głową.
— Trudno mi uwierzyć, że kobieta taka jak ona była brana pod uwagę, kiedy państwo szukali opiekunki dla Timmie’ego.
— Ona była jedną z pierwszych osób, które złożyły podanie. Bardzo chciała dostać tę pracę. Paliła się do niej.
— Ale ona… tak zupełnie do tej pracy nie pasuje.
— Referencje były wspaniałe. Nie przyjąłem jej z powodu jej osobowości. Bardzo się zdziwiła, że nie dostała tej pracy. No i jakimś trafem związała się z grupą Mannheima. Prawdopodobnie zrobiła to celowo, bo chciała się na mnie odegrać. To taka jej zemsta. „Zemsta jest rozkoszą…” i tak dalej. Będzie go podjudzała, podjudzała bez końca… nakładzie mu do głowy tych wyrażeń ze swojego idiotycznego żargonu, jakby jemu nie wystarczał jego własny psychobełkot. Będzie go namawiała, żeby mnie prześladował…
Hoskins zaczynał podnosić głos.
— Według mnie twierdzenie, że Timmie jest bardzo samotny i że trzeba temu zaradzić, nie jest żadnym prześladowaniem — powiedziała stanowczo panna Fellowes.
— Zaradzimy temu.
— A dlaczego pan myśli, że ona się mści? Mnie się zdaje, że ona po prostu…
— Bo ona naprawdę się mści! — powiedział Hoskins głośniej niż przedtem. — Bo już na samym początku chciała tu się wmeldować i objąć kierownictwo. Ale jej się to nie udało, a teraz chce nas zniszczyć. Ona nie będzie miała litości. Mannheim w porównaniu z nią to człowiek słaby. Można nim manipulować, jeżeli się wie, który guzik nacisnąć. Zadowolą go zapewnienia o dobrych intencjach, zapewnienia, że się z nim zgadzam. Ale ona będzie żądała inspekcji na miejscu co drugi wtorek. I będzie chciała widzieć rezultaty. Zmiany. Takie, które dla nas będą oznaczały ciągłe zamieszanie. Wkrótce zażąda dla Timmie’ego psychoterapii albo zabiegów ortodoncyjnych albo operacji plastycznej, dzięki której chłopak będzie miał ładną, wesołą buzię godną Homo sapiens. Będzie się do nas wciąż wtrącała. Wykorzysta machin? do nadawania sprawom rozgłosu, którą ma do dyspozycji Mannheim, i będzie nas obsmarowywała. Będzie nas przedstawiała jako zwariowanych naukowców, którzy z zimną krwią torturują niewinne dziecko… — Odwrócił się i popatrzył na zamknięte drzwi prowadzące do sypialni Timmie’ego, a potem powiedział ponuro: — W rękach takiej kobiety Mannheim jest bezradny. Ona prawdopodobnie z nim sypia. Zrobiła już z niego swoją własność. W konfrontacji z nią on nie ma szans. Panna Fellowes otworzyła szeroko oczy.
— No wie pan! Jak pan może mówić takie rzeczy?
— Jakie rzeczy?
— No to, że ona i on, że ona wykorzystuje swoje… Nie ma pan żadnego dowodu. Ta sugestia jest nie na miejscu, panie doktorze. Zupełnie nie na miejscu.
— Naprawdę?
Gniew Hoskinsa zniknął w jednej chwili. Doktor spojrzał na pannę Fellowes i uśmiechnął się zawstydzony.
— No tak, chyba ma pani rację. Nie wiem nic na ten temat. Nie mam pojęcia, z kim sypia Mannheim, jeżeli z kimś w ogóle sypia. I nic mnie to nie obchodzi. Nie obchodzi mnie też, z kim sypia ta Levien. Chcę tylko, żeby się od nas odczepili i dali nam spokojnie prowadzić badania. Pani wie, że ja tego chcę. Wie pani także, że zrobiłem wszystko, żeby Timmie był tu szczęśliwy. Ale jestem już taki zmęczony… tak cholernie zmęczony…
Wiedziona impulsem Panna Fellowes podeszła do niego i ujęła jego dłonie. Były zimne. Panna Fellowes trzymała je przez chwilę, pragnąc tchnąć w nie życie i energię.
— Kiedy ostatnio miał pan urlop, panie doktorze?
— Urlop? — Hoskins roześmiał się. — Nie mam chyba pojęcia, co to słowo znaczy.
— Może na tym właśnie polega problem.
— Ja nie mogę brać urlopów, panno Fellowes. Po prostu nie mogę. Jeżeli na chwilę spuszczę to wszystko z oka, będzie się tu działo Bóg wie co. Tuzin różnych Adamewskich zacznie próbować kraść okazy z pola statycznego. Ktoś inny może zacząć eksperymentować bez zezwolenia i zrobić Bóg wie co Bóg wie jakim kosztem. Ktoś może zacząć używać kosztownego wyposażenia do przedsięwzięć, które nie mają racji bytu. Mamy tu sporo dziwaków, a ja jestem jedynym policjantem. Dopóki nie zakończy się ta faza pracy, nie odważę się wziąć urlopu.
— A może chociaż długi weekend? Potrzebny panu odpoczynek.
— Wiem. Bardzo dobrze o tym wiem! Dziękuję pani za troskę. Dziękuję pani za wszystko. W całym tym domu wariatów pani jest jednym z niewielu filarów zdrowia psychicznego i spolegliwości.
— Ale czy pan spróbuje trochę odpocząć?
— Tak, spróbuję.
— I zacznie pan od zaraz? — zapytała. — Zbliża się szósta. W domu czeka na pana żona. I synek.
— Tak — powiedział Hoskins. — Powinienem już iść. I jeszcze raz: dziękuję pani za wszystko, panno Fellowes. Dziękuję. Dziękuję.
W nocy obudziło ją szlochanie dobiegające z pokoju Timmie’ego. Słyszała je po raz pierwszy od dłuższego czasu.
Wstała szybko z łóżka i poszła do pokoju chłopca. Już dawno opanowała umiejętność natychmiastowego budzenia się, gdy potrzebowało jej jakieś dziecko.
— Timmie? — zawołała.
Zapaliła nocną lampkę. Timmie siedział w łóżku, patrzył przed siebie szeroko otwartymi oczami i wydawał dziwny, wysoki dźwięk, który był jego szlochaniem. Ale wyglądało na to, że jej nie widzi. Nie zwrócił na nią w ogóle uwagi, kiedy weszła do pokoju, i nie przestawał szlochać.
— Timmie, to ja, panna Fellowes. Usiadła koło niego i objęła go.
— W porządku, Timmie. W porządku! Powoli szlochanie ustało.
Timmie spojrzał na pannę Fellowes tak, jakby nigdy w życiu jej nie widział. Jego oczy były dziwnie szkliste. Wargi miał cofnięte. W półmroku jego znamię odcinało się wyraźnie od policzka. Właściwie panna Fellowes przestała już je zauważać. Jednak teraz jego policzek był blady, jakby odpłynęła z niego krew, i znamię odznaczało się wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem.
On śpi, pomyślała panna Fellowes.
— Timmie?
Zaczął mlaskać, mówić coś po neandertalsku. I mówił nie tyle do niej, ile przez nią do kogoś niewidzialnego, kto stał za nią.
Panna Fellowes przytuliła go i zaczęła nim lekko kołysać z boku na bok, wypowiadając cicho jego imię, nucąc mu. Jego małe ciałko było sztywne jak w transie. Mlaskanie rozlegało się nadal, przerywane dzikimi pomrukami, takimi, jakie wydawał w początkowych tygodniach swego pobytu tutaj. Panna Fellowes przeraziła się, widząc, że powrócił do swego prehistorycznego ja.
— No, no, Timmie, mój malutki, już w porządku, wszystko jest już w porządku, nie ma się czym martwić. Chcesz mleka, co Timmie?
Poczuła, że zrobił się mniej sztywny. Budził się.
— Panna… Fellowes — powiedział, zająkując się.
— Mleka? Trochę ciepłego mleczka?
— Mleko. Tak. Chcieć mleko.
— Chodź — powiedziała, podnosząc go z łóżka, a potem zaniosła go do kuchni.
Nie chciała go teraz zostawiać samego. Posadziła dziecko na stołku koło dużej zamrażarki, wyjęła butelkę mleka i umieściła ją na chwilę na podgrzewaczu.
— Co to było, Timmie? — zapytała kiedy pił. — Sen? Zły sen? Tak, Timmie?
Timmie kiwnął głową, zajęty piciem mleka. Panna Fellowes czekała, aż skończy.
— Sen — powiedział.
Było to jedno z jego najnowszych słów.
— Zły. Zły sen.
— Sny nie są prawdą. — Czy on to rozumie? — Nie musisz bać się snów, Timmie.
— Zły… sen…
Twarz miał poważną. Drżał, chociaż w domku dla lalek było jak zwykle ciepło.
— Wracaj teraz do łóżka — powiedziała panna Fellowes, biorąc go na ręce.
Otuliła go kołdrą.
— Co ci się śniło, Timmie? Możesz mi powiedzieć, co ci się śniło?
Znowu zaczął mlaskać. Mlasków była cała seria, przerwana dwoma krótkimi, cichymi pomrukami.
Czy stres spowodował, że wracał do starych sposobów zachowania? A może po prostu brak mu było angielskich słów na opisanie tego, co mu się śniło.
— Na… zewnątrz — powiedział.
— Na zewnątrz? Tak powiedziałeś?
— Na… zewnątrz — powtórzył. Tak, była tego prawie pewna.
— Na zewnątrz kopuły? — Panna Fellowes wskazała ścianę. — Tam?
Kiwnął głową.
— Na… zewnątrz.
— Śniło ci się, że jesteś na zewnątrz? Energiczne kiwanie głową.
— Tak.
— I co tam widziałeś? Zaczął mlaskać.
— Nie rozumiem.
Mlaski stały się bardziej uporczywe.
— Nie, Timmie. To na nic. Musisz mówić moimi słowami. Ja twoich nie rozumiem. We śnie byłeś na zewnątrz. Co tam widziałeś?
— Nic — powiedział. — Pusto.
Pusto, tak. No, nic dziwnego. Nie miał przecież pojęcia, co tam jest. Przez jedyne okno w domku dla lalek widział tylko trochę trawy, płot i jakiś bezsensowny znak.
— Wielkie puste — powiedział.
— Nie widziałeś tam zupełnie niczego? Mlaski.
Może we śnie cofnął się do świata neandertalskiego i widział sceny z epoki lodowcowej — zaspy śnieżne, ogromne, powłóczące nogami, kudłate zwierzęta wędrujące przez kraj, ludzi ubranych w szaty ze skór takich zwierząt? Może widział to wszystko, ale brakowało mu angielskich słów, żeby to opisać? I dlatego posługiwał się znanymi sobie dźwiękami.
— Na zewnątrz — powtórzył. — Wielkie… puste…
— Było strasznie? — podpowiedziała panna Fellowes.
— Pusto — odpowiedział. — Timmie sam.
No tak, pomyślała. Timmie sam. Biedne, biedne dziecko. Uściskała go jeszcze raz i jeszcze raz otuliła kołdrą, którą z siebie ściągnął, a potem dała mu jedną z jego ulubionych zabawek — bezkształtnego, zielonego zwierzaka o wiotkich nogach, który miał być dinozaurem. Doktor Mclntyre skrzywił się, kiedy zobaczył tę zabawkę, i wygłosił krótki wykład z paleoantropologii, w którym poinformował pannę Fellowes, że błędem jest myśleć, że prehistoryczny człowiek żył równocześnie z dinozaurami. Powiedział, że ten błąd jest często popełniany i że era mezozoiczna skończyła się na wiele milionów lat przed pojawieniem się pierwszych przypominających człowieka ssaków z grupy naczelnych. „Tak”, odpowiedziała panna Fellowes, „wiem o tym. Ale Timmie tego nie wie i uwielbia swojego dinozaura”. Teraz chłopiec przytulał zwierzaka, a panna Fellowes stała przy jego łóżku, czekając, aż zaśnie.
Nie miej więcej złych snów, powiedziała w myśli, zwracając się do niego. Nie śnij więcej o ogromnej, pustej przestrzeni, tam na zewnątrz, o przestrzeni, w której jesteś zupełnie sam.
Wróciła do własnego łóżka. Rzuciła okiem na zegarek stojący na komodzie i przekonała się, że jest za kwadrans piąta. Ranek był zbyt blisko — wątpiła, czy będzie mogła jeszcze zasnąć. Pewnie będzie leżała z otwartymi oczami i nasłuchiwała uważnie, czy z pokoju Timmie’ego nie dobiegają jakieś dźwięki. A potem nastąpi świt.
Jednak omyliła się. Zasnęła szybko i tym razem to ona miała sen.
Była w łóżku. Nie tutaj, w domku dla lalek, tylko w swoim małym mieszkaniu w mieście, w mieszkaniu, którego nie widziała od tylu miesięcy. Ktoś pukał do drzwi — natarczywie, niecierpliwie. Wstała, potykając się o szlafrok i uruchomiła ekran bezpieczeństwa. Zobaczyła na nim, że w korytarzu stoi jakiś mężczyzna — młody mężczyzna z rudymi przylegającymi do czaszki włosami z rudawą brodą.
Bruce Mannheim.
— Edith? — powiedział. — Edith, muszę się z tobą zobaczyć. Uśmiechał się. Pannie Fellowes ręce trochę drżały, kiedy otwierała drzwi. Mannheim stał przed nią w ciemnym korytarzu, był wyższy niż w rzeczywistości i barczysty, jego krzepka męska sylwetka górowała nad nią…
— Edith — powiedział. — Och Edith. Tak dawno cię nie widziałem…
A potem znalazła się w jego uścisku. Jeszcze tam, w korytarzu, otoczył ją w ramionami, nie zwracając uwagi na gapiących się sąsiadów, którzy stali w drzwiach swoich mieszkań, pokazywali ich palcami i coś mamrotali. A potem wziął ją na ręce tak, jak ona niedawno wzięła Timmie’ego, wniósł ją do mieszkania, cały czas wymawiając szeptem jej imię…
— Bruce — powiedziała.
I uświadomiła sobie, że wymawia to imię głośno. Nie spała. Zerwała się gwałtownie, usiadła w łóżku i przycisnęła sobie obie dłonie do ust. Policzki miała gorące — paliły ją ze wstydu. Fragmenty snu wirowały w głowie. Była oszołomiona i przerażona jego absurdalnością… i jego rażącym, pensjonarskim erotyzmem. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni miała sen tego rodzaju.
I na dodatek romantycznym bohaterem tego snu był Bruce Mannheim!
Zaczęła się śmiać.
Doktor Hoskins byłby przerażony, gdyby o tym wiedział! Jego godna zaufania, spolegliwa panna Fellowes… obcująca intymnie z wrogiem, we śnie, ale obcująca z wrogiem!
Jakie to śmieszne. Jakie to niedorzeczne.
Jakie żałosne — powiedziała sobie nagle.
Atmosfera tego snu jeszcze ją otaczała. Niektóre szczegóły już uleciały jej z pamięci. Ale inne były tak wyraźne, jakby jeszcze spała. Jak mocno ją obejmował, jak żarliwie szeptał: „Edith… Edith… Tak dawno cię nie widziałem, Edith…”
Żałosne fantazjowanie starej panny. To chorobliwe.
Chorobliwe. Panna Fellowes zaczęła drżeć i z trudem powstrzymywała łzy. Ten sen już nie wydawał jej się śmieszny. Czuła się zbrukana. Sen wtargnął w jej umysł, dokonał inwazji na jej uporządkowane, prowadzone w odosobnieniu życie. Skąd się wziął? Co go spowodowało? Ona przecież już ileś lat temu wyzbyła się takich tęsknot. Tak przynajmniej chciała uważać. Wybrała życie bez tych zawirowań, które niosło ze sobą pożądanie. Życie dziewicze, życie starej panny. Ściśle biorąc, nie była ani dziewicą, ani starą panną, gdyż kiedyś, co prawda przez krótki czas, bo tylko przez kilka miesięcy, miała męża. Ale ten rozdział został zamknięty. Potem żyła jak wyspa, całkiem sama — przez całe lata, przez dziesięciolecia. Poświęciła się pracy, poświęciła się dzieciom. A teraz przyszło to…
To był tylko sen, powiedziała sobie. A sny nie są prawdą. Nie tak dawno zapewniała o tym Timmie’ego.
Tylko sen. Tylko. Śpiący umysł potrafi wyzwolić każdą myśl. Dziwne rzeczy krążą w nim bez ładu, unosząc się na falach nieświadomości. Ten sen znaczy tylko tyle, że Bruce Mannheim był tutaj dzisiaj i zrobił na niej pewne wrażenie. A potem jej śpiący umysł przetworzył to wrażenie na dziwny i nieprawdopodobny scenariusz. Ale Mannheim był od niej młodszy o co najmniej dziesięć lat. I nie wydał jej się specjalnie atrakcyjny, chociaż wygląd miał przyjemny. Nie, nie uważała go za atrakcyjnego, nawet w wyobraźni. Był po prostu mężczyzną, kimś, kogo spotkała tego dnia. Czasami, wbrew wszystkiemu, panna Fellowes czuła, że jakiś mężczyzna ją pociąga. Pociągał ją na przykład Hoskins, chociaż widziała, że to bez sensu, bo on ma żonę i jest szczęśliwy w małżeństwie. Ale gdyby przyśnił jej się Hoskins… No tak, taki sen odzwierciedlałby do pewnego stopnia rzeczywistość. Natomiast w wypadku Mannheima nie mogło być o tym mowy. To tylko sen, powiedziała sobie znowu, tylko sen, tylko sen.
Postanowiła zasnąć i pomyślała, że do rana zapomni o całej tej historii.
Zamknęła oczy i po chwili spała. Cień tego snu wciąż jej towarzyszył. Kiedy obudziła się znowu, zaraz po szóstej, gdy Timmie zaczął kręcić się po swoim pokoju, ciągle snuły się jej jego mgliste zarysy i upokarzająca treść, wciąż miała w świadomości niecierpliwe pukanie do drzwi, szeptane bez tchu słowa powitania i namiętny uścisk. Ale teraz cała ta historia wydawała jej się po prostu idiotyczna.
Panna Fellowes spodziewała się, że po wszystkich tych rozmowach dotyczących towarzysza zabaw dla Timmie’ego, Hoskins sprowadzi jakieś dziecko prawie natychmiast, chociażby po to, żeby uspokoić te siły społeczne, które reprezentowali Mannheim i Mariannę Levien. Jednak ku jej zdziwieniu upływały tygodnie, a wyglądało na to, że nic się w tej sprawie nie dzieje. Najwyraźniej Hoskins, zgodnie ze swymi przewidywaniami, miał duże trudności ze sprowadzeniem czyjegoś dziecka do kopuły w polu statycznym. Panna Fellowes nie miała pojęcia, w jaki sposób zbywał w związku z tym Mannheima.
W tym okresie prawie wcale nie spotykała Hoskinsa. Było oczywiste, że jest zajęty jakimiś innymi pracami, i dlatego ona widuje go tylko w przelocie. Prowadzenie instytutu najwyraźniej bardzo go absorbowało. Z zasłyszanych tu i ówdzie uwag innych pracowników zorientowała się, że Hoskins musiał wkładać dużo wysiłku w dawanie sobie rady z personelem składającym się z utalentowanych lecz nad-wrażliwych naukowych primadonn, z których każda pretendowała do Nagrody Nobla, i że równocześnie — wiecznie skłopotany — kierował jednym z najbardziej skomplikowanych przedsięwzięć naukowych na przestrzeni dziejów.
No tak. On miał swoje problemy. A ona swoje.
Najważniejszym z nich była w tej chwili wciąż pogłębiająca się samotność Timmie’ego. Panna Fellowes usiłowała być wszystkim, czego chłopiec potrzebował: opiekunką, pielęgniarką, nauczycielką i zastępczą matką. Jednak jemu to nie wystarczało. Chłopiec miewał wciąż ten sam sen — sen o tej wielkiej, pustej przestrzeni znajdującej się na zewnątrz domku dla lalek, o miejscu, dokąd nie wolno mu było pójść. Nie zdarzało się to co noc, ale zdarzało się nierzadko, tak że panna Fellowes zaczęła rejestrować częstotliwość pojawiania się snu. Czasami chłopcu śniło się, że jest w tym dziwnym miejscu sam, a czasami, że są z nim jakieś tajemnicze postacie przypominające cienie. Ponieważ jego angielszczyzna była wciąż jeszcze raczej szczątkowa, panna Fellowes nie mogła się zorientować, czy ta wielka pusta przestrzeń jest w oczach chłopca utraconym światem z epoki lodowcowej, czy też jest jego wyobrażeniem o tej dziwnej nowej epoce, w którą został sprowadzony. Tak czy tak, to miejsce go przerażało i często budził się z płaczem. Nie trzeba było być psychiatrą, by wiedzieć, że ten sen pojawiał się na skutek izolacji Timmie’ego i że był objawem jego pogłębiającego się smutku.
W dzień występowały u chłopca długie okresy przygnębienia, podczas których zamykał się w sobie i siedział osowiały albo spędzał w milczeniu całe godziny przy oknie, za którym nie było właściwie niczego. Patrzył przez to okno w wielką pustkę ze snu, być może z nostalgią myśląc o ponurych, pokrytych lodem płaskowyżach swojego dalekiego dzieciństwa albo zastanawiając się po prostu, co znajduje się za ścianami pomieszczeń będących jego więzieniem. Widząc to, panna Fellowes myślała z wściekłością: Dlaczego nie przyprowadzą tu kogoś, kto dotrzyma mu towarzystwa? Dlaczego?
Zastanawiała się, czy nie powinna sama skontaktować się z Mannheimem, poinformować go, że nic nie zostało zrobione, i skłonić go, żeby wywarł nacisk na Hoskinsa. Doszła jednak do wniosku, że równałoby się to zdradzie. Była bardzo oddana Timmie’emu, ale nie mogła się zmusić do działania za plecami Hoskinsa. Ale jej gniew przybierał na sile.
Fizjologowie dowiedzieli się już od chłopca prawie wszystkiego, czego można się było od niego dowiedzieć bez krojenia go na kawałki. To ostatnie jednak nie zostało chyba włączone do planu badań. Wizyty fizjologów stały się rzadsze. Jeden z nich przychodził raz na tydzień, mierzył Timmie’ego, zadawał kilka rutynowych pytań i robił parę zdjęć. Ale to było wszystko. Zniknęły igły i strzykawki, ustało robienie zastrzyków i pobieranie płynów. Specjalne diety nie były już potrzebne, skomplikowane badania prowadzące do stwierdzenia, jak uformowane są stawy, wiązadła i kości Timmie’ego stały się o wiele rzadsze.
Tyle zmieniło się na lepsze. Jednak spadkowi zainteresowania fizjologów zaczynał towarzyszyć wzrost zainteresowania psychologów. Panna Fellowes przekonała się, że oni są tak samo nieznośni jak ich poprzednicy, a czasami o wiele bardziej. Timmie’ego zmuszano teraz, żeby pokonywał przeszkody dzielące go od jedzenia. Musiał podnosić jakieś zapadki, poruszać prętami, sięgać do sznurków i pociągać za nie. Łagodne wstrząsy elektryczne powodowały, że skowyczał ze strachu i zdumienia albo warczał jak istota pierwotna. Wszystko to doprowadzało pannę Fellowes do szału.
Nie chciała jednak zwracać się do Hoskinsa. Nie pragnęła w ogóle z nim rozmawiać. Hoskins z jakichś powodów trzymał się z daleka, a ona obawiała się, że jeżeli zgłosi się teraz do niego z jakąś prośbą i spotka się z najlżejszym oporem z jego strony, to straci panowanie nad sobą i porzuci tę pracę. A porzucenie pracy było krokiem, którego nie chciała robić. Musiała tu zostać ze względu na Timmie’ego.
Ale dlaczego Hoskins przestał się interesować przedsięwzięciem związanym z Timmiem? Skąd ta jego obojętność? Czy w ten sposób chciał odizolować się od zażaleń i próśb Mannheima? Jeżeli tak, to postępuje głupio — pomyślała. Jedyną ofiarą tej obojętności był bowiem Timmie. Głupiec, głupiec.
Robiła, co mogła, żeby ograniczyć uczonym dostęp do chłopca. Jednak nie była w stanie odizolować go od nich całkowicie. Chodziło tu w końcu o eksperyment naukowy. Dlatego badanie, opukiwanie i traktowanie wstrząsami elektrycznymi trwało nadal.
Oprócz psychologów pojawiali się też antropolodzy, całe armie antropologów, pragnących pytać Timmie’ego o życie w paleolicie. Jednak mimo że Timmie mówił już nieźle po angielsku — swoją własną angielszczyzną — uczeni ci byli skazani na frustrację. Mogli pytać, o co chcieli, ale on potrafił odpowiedzieć tylko wtedy, kiedy rozumiał pytanie, i jeżeli zachował w pamięci informacje o tych aspektach życia w odległych czasach epoki lodowcowej, o które pytali.
Im dłużej trwała jego wyprawa w dwudziesty pierwszy wiek, tym lepiej i precyzyjniej potrafił się wyrażać. Chłopiec wciąż nie stracił pewnej skłonności do niewyraźnego wymawiania dźwięków, które mu się zlewały (co panna Fellowes uważała za urocze), ale jego zdolność rozumienia zdań angielskich dorównywała praktycznie zdolności jego rówieśników urodzonych w dwudziestym pierwszym wieku. W chwilach podniecenia miał wciąż skłonność do mlaskania i do wydawania, od czasu do czasu, pomruków godnych istoty pierwotnej, jednak zdarzało się to coraz rzadziej. Zapomniał chyba o życiu, jakie znał przed przybyciem do dwudziestego pierwszego wieku. Przypominało mu się w snach, do których zamkniętego świata panna Fellowes nie miała wstępu. Kto wie, jakie to ogromne mamuty i mastodonty brykały w tym świecie i jakie tajemnicze sceny rozgrywały się na ekranie pamięci neandertalskiego chłopca?
Ku swemu zdziwieniu panna Fellowes stwierdzała, że wciąż jest jedyną osobą, która potrafi dokładnie zrozumieć słowa Timmie’ego. Niektórzy inni ludzie, pracujący często pod tą kopułą — jej pomocnicy: Mortenson, Elliott i pani Stratford, a także doktor Mclntyre i doktor Jacobs — potrafili od czasu do czasu coś wychwycić, ale robili to zawsze z dużym wysiłkiem i przeważnie połowę źle rozumieli. Pannę Fellowes bardzo to dziwiło. Z początku rzeczywiście chłopiec miał trudności z wypowiadaniem słów tak, żeby były zrozumiałe, ale upłynęło sporo czasu i teraz mówił zupełnie płynnie. Albo tak jej się zdawało. Rozważając te sprawy, stopniowo doszła do wniosku, że to fakt, iż przebywa bezustannie w pobliżu Timmie’ego sprawia, że z taką łatwością go rozumie. Jej ucho automatycznie przechodziło do porządku dziennego nad różnicami między tym, co on mówił, a tym, jak słowa powinny były być wymawiane. Timmie był inny niż współczesne dzieci, różnił się od nich chociażby swoją zdolnością wymowy. Rozumiał bardzo dużo z tego, co się do niego mówiło, potrafił już odpowiadać złożonymi zdaniami, ale jego wargi i krtań i, jak przypuszczała panna Fellowes, jego mała kość gnykowa nie były chyba odpowiednio przystosowane do subtelności dwudziestopierwszowiecznej angielszczyzny. Dlatego to, co mówił, było zniekształcone.
Panna Fellowes broniła go przed ludźmi, którzy go nie rozumieli.
— Czy słyszeliście kiedyś, żeby Francuz wymówił takie proste słowo jak „the”? A słyszeliście Anglika, który próbuje mówić po francusku? W rosyjskim alfabecie są głoski, na których my łamiemy sobie języki. Każda grupa językowa ma inaczej wyćwiczone mięśnie, bo ćwiczy je w określony sposób od urodzenia i dla większości ludzi przestawienie się na dźwięki innego języka jest prawie niemożliwe. Dlatego istnieją akcenty. Timmie ma bardzo wyraźny akcent neandertalski. Ale on będzie z czasem zanikał.
Jednak do czasu, gdy zaniknie, myślała panna Fellowes, moja własna pozycja będzie pozycją kogoś, kto nieoczekiwanie posiadł władzę i autorytet. Jest nie tylko opiekunką Timmie’ego, jest też jego tłumaczką. Rzeczywiście, panna Fellowes była kanałem, przez który następowała transmisja wspomnień związanych z prehistorycznym światem od chłopca do przepytujących go antropologów. Bez jej pośrednictwa uczeni nie mogliby otrzymać spójnych odpowiedzi na swoje pytania. Jej pomoc była potrzebna, bez niej przedsięwzięcie nie miałoby pełnej naukowej wartości. Tak więc panna Fellowes stała się niezbędna dla badań nad charakterem ludzkiego życia w zamierzchłej przeszłości, niezbędna w stopniu, którego nikt, nie wyłączając niej samej, się nie spodziewał.
Niestety ludzie zadający pytania Timmie’emu prawie nigdy nie byli usatysfakgonowani jego rewelacjami. Rzecz nie polegała na tym, że chłopiec niechętnie współpracował. Problem w tym, że spędził w świecie neandertalskim zaledwie trzy czy cztery lata, które na dodatek były pierwszymi latami jego życia. Dziecko w jego wieku, z jakiejkolwiek by pochodziło epoki, nie jest w stanie zwerbalizować wiedzy o mechanizmach rządzących społeczeństwem, w którym żyło.
Prawie wszystkich rzeczy przekazywanych im przez Timmie’ego antropolodzy i tak się domyślali, a poza tym były to informacje, które prawdopodobnie uczeni ci sami zasiali w jego umyśle, zadając mu swoje pytania za pośrednictwem panny Fellowes.
— Proszę go zapytać, jak duże było jego plemię — mówili na przykład.
— Nie sądzę, że on zna słowo „plemię”.
— No więc ilu ludzi było w grupie, w której żył? Panna Fellowes zapytała chłopca. Niedawno zaczęła go uczyć liczyć. Timmie wyglądał na zmieszanego.
— Dużo — powiedział.
W jego słowniku „dużo” oznaczało jakąkolwiek liczbę większą niż trzy. Powyżej trzech wszystko było dla niego takie samo.
— Jak dużo? — spytała panna Fellowes.
Podniosła jego rękę i przeciągnęła swoim palcem po końcach jego palców.
— Tylu?
— Więcej.
— O ilu więcej?
Chłopiec wysilił się: zamknął na chwilę oczy, jakby wpatrując się w inny świat, wyciągnął ręce i zaczął szybko zamykać i otwierać dłonie.
— Czy on tak pokazuje liczby, panno Fellowes?
— Chyba tak. Każdy ruch dłonią oznacza prawdopodobnie pięć.
— Naliczyłem po trzy ruchy każdej ręki. Więc plemię liczyło trzydzieści osób?
— Ja myślę, że czterdzieści.
— Proszę go zapytać jeszcze raz.
— Timmie, powiedz mi jeszcze raz: ilu ludzi było w twojej grupie?
— W grupie, panno Fellowes?
— Ilu ludzi było wokół ciebie. Twoich przyjaciół i krewnych. Ilu ich było?
— Przyjaciół? Krewnych?
Zastanawiał się nad tymi pojęciami. Dla niego były to prawdopodobnie słowa mgliste i niezrozumiałe.
A po chwili zaczął znowu otwierać i zamykać dłonie, tym samym trzepoczącym gestem, który mógł oznaczać liczenie albo coś całkiem innego. Nie można było się zorientować, ile razy wykonał ten gest — może osiem, a może dziesięć.
— Widział pan? — spytała panna Fellowes. — Chyba tym razem mówił, że osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt, a może nawet sto osób. Jeżeli oczywiście odpowiadał na nasze pytanie.
— Poprzednio ta liczba była mniejsza.
— Wiem. Ale teraz jest taka.
— To niemożliwe. Takie prymitywne plemię nie mogło liczyć więcej niż trzydzieści osób!
Panna Fellowes wzruszyła ramionami. Jeżeli chcieli zniekształcić informację zgodnie z własnymi, z góry wyrobionymi sądami, nie był to jej problem.
— No to niech pan pisze: trzydzieści. Chce pan, żeby dziecko, które miało wtedy trzy lata, podało panu ścisłe dane dotyczące spisu ludności. On tylko zgaduje i zadziwiające, że potrafi zgadnąć, o co go pytamy. A zresztą może i nie potrafi. Dlaczego pan uważa, że on umie liczyć? Że w ogóle rozumie pojęcie liczby?
— Ale on je rozumie, prawda?
— Rozumie je tak, jak rozumie je pięciolatek. Niech pan zapyta jakiegoś pięciolatka, ilu ludzi mieszka na jego ulicy, a zobaczy pan, co odpowie.
— No, tak…
Zadawanie dalszych pytań dało prawie tak samo niepewne rezultaty. Struktura plemienna? Panna Fellowes, po dłuższej chwili słownego kluczenia, zdołała wydobyć z Timmie’ego stwierdzenie, że plemię miało swojego „wielkiego człowieka”, co najprawdopodobniej oznaczało wodza. Nie było w tym nic dziwnego. Prymitywne plemiona w czasach historycznych zawsze miały wodzów. Należało się więc spodziewać, że miały ich też plemiona neandertalskie. Panna Fellowes zapytała chłopca, czy wie, jak „wielki człowiek” miał na imię i chłopiec odpowiedział szeregiem mlasków. Bez względu na to, jakie to imię było, chłopiec nie potrafił przetłumaczyć go na angielski, nie potrafił też podać ekwiwalentu fonetycznego — musiał więc posłużyć się dźwiękami neandertalskimi. Czy wódz miał żonę? — chciał wiedzieć uczony. Timmie nie wiedział, co to jest żona. W jaki sposób wybierano wodza? Timmie nie zrozumiał pytania. A jakie były ich wierzenia i praktyki religijne? Panna Fellowes, stosując różne wątpliwe z naukowego punktu widzenia podpowiedzi, zdołała wydobyć z chłopca pewnego rodzaju opis świętego miejsca zbudowanego z kamieni, do którego nie wolno mu było się zbliżać, oraz opis obrzędów prawdopodobnie odprawianych przez arcykapłankę. Panna Fellowes była pewna, że chodziło o kapłankę, a nie o kapłana, bo, mówiąc o tych obrzędach, chłopiec wskazywał na nią, ale równocześnie nie miała całkowitej pewności, czy chłopiec rozumie, czego ona usiłuje się od niego dowiedzieć.
— Jaka szkoda, że oni nie sprowadzili starszego dziecka — lamentowali wciąż antropolodzy. — Albo dorosłego neandertalczyka. Jaka szkoda! A tak naszym jedynym źródłem informacji jest ten mały chłopiec, który nic nie wie. Można z nim dostać szału.
— No tak, można — zgodziła się panna Fellowes tonem bynajmniej nie współczującym. — Jednak ten mały chłopiec, który nic nie wie, to więcej niż się spodziewaliście. Bo w najśmielszych marzeniach nie przypuszczaliście, że będziecie mogli porozmawiać z neandertalczykiem.
— A jednak to wielka szkoda! Wielka!
— No tak, szkoda — przytaknęła panna Fellowes i poinformowała, że ich czas tego dnia się skończył.
A potem znowu pojawił się Hoskins. Pewnego ranka bez zapowiedzi przyszedł do domku dla lalek.
— Panno Fellowes? Czy mogę z panią porozmawiać?
Znowu mówił tym swoim tonem człowieka zastraszonego, tonem zdradzającym ogromne zakłopotanie. I słusznie, pomyślała panna Fellowes.
Wyszła do niego opanowana, wygładzając swój pielęgniarski uniform. A potem zatrzymała się zmieszana. Hoskins bowiem nie był sam. Towarzyszyła mu blada, szczupła kobieta średniego wzrostu, która stanęła na progu pola statycznego. Blond włosy i blada cera spowodowały, że wydawała się krucha. Jej oczy — bardzo jasnoniebieskie — z zakłopotaniem badały przestrzeń za panną Fellowes, szukały czegoś pilnie, przesuwały się po pokoju, jak gdyby spodziewała się, że zza drzwi prowadzących do sypialni Timmie’ego wyskoczy dziki goryl.
— Panno Fellowes — powiedział Hoskins — to jest moja żona Annette. Możesz wejść do środka, kochanie. To nie jest niebezpieczne. Na progu będziesz miała takie nieprzyjemne uczucie, ale to mija. Chcę, żebyś poznała pannę Fellowes, która opiekuje się chłopcem od chwili, gdy tu się pojawił.
(A więc to była jego żona? Niezbyt odpowiada wyobrażeniu, jakie miała o niej panna Fellowes. Ale zaraz uświadomiła sobie, że to wyobrażenie było raczej mgliste. Myślała, że żona Hoskinsa powinna być w każdym razie kimś bardziej wyrazistym, mniej nerwowym niż ta najwidoczniej zmieszana kobieta. Ale właściwie dlaczego nie miała być taka? Człowiek tak stanowczy jak Hoskins prawdopodobnie chciał mieć koło siebie kogoś słabego, kto stanowił dla niego tło. Jeżeli tego właśnie potrzebował, to niech mu będzie. Z drugiej strony, panna Fellowes wyobrażała sobie, że żona Hoskinsa jest młoda… młoda, elegancka i pełna uroku, że jest typową drugą żoną, jedną z tych, które lubią sobie brać odnoszący sukcesy biznesmeni w wieku Hoskinsa. Annette Hoskins niezupełnie należała do tej kategorii. Była sporo młodsza od Hoskinsa, to prawda, była też młodsza od panny Fellowes. Ale nie była młoda — miała mniej więcej koło czterdziestki.)
Panna Fellowes zmusiła się do tego, żeby ją przywitać spokojnie i rzeczowo.
— Dzień dobry pani. Miło mi panią poznać.
— Annette.
— Słucham?
— Proszę mi mówić „Annette”. Wszyscy tak mnie nazywają. A pani ma na imię…
Hoskins przerwał jej pospiesznie.
— Co robi Timmie, panno Fellowes? Śpi? Chciałbym, żeby moja żona go poznała.
— Jest w swoim pokoju — powiedziała panna Fellowes. — Czyta.
Annette Hoskins roześmiała się — krótko, ostro, niemal kpiąco.
— On potrafi czytać?
— Ilustrowane książeczki dla dzieci. Takie z krótkimi podpisami pod obrazkami. Nie jest jeszcze gotowy do tego, żeby naprawdę czytać. Ale lubi oglądać książeczki. Ta jest o życiu na dalekiej północy. O Eskimosach, o polowaniu na morsy, o budowaniu igloo. Timmie czyta ją co najmniej raz na dzień.
(Słowo „czyta” nie było najdokładniejszym określeniem na to, co Timmie robił — panna Fellowes wiedziała o tym. Właściwie to używając tego słowa, kłamała. Bo Timmie wcale nie czytał. O ile się orientowała, oglądał tylko obrazki. Słowa wydrukowane pod nimi były dla niego tylko ozdobą, były tylko takimi dziwnymi znaczkami. Jak dotąd wcale się nimi nie zainteresował. I może nigdy się nie zainteresuje. Ale oglądał książeczki i prawdopodobnie rozumiał ich treść. A to już było dużo. Takie oglądanie znaczyło niewiele mniej niż prawdziwe czytanie. Biorąc pod uwagę cel tej rozmowy, być może dobrze było pozwolić żonie Hoskinsa myśleć, że Timmie naprawdę potrafi czytać, chociaż oczywiście sam Hoskins wiedział, że tak nie jest.)
— Czy to nie zadziwiające, panno Fellowes? — odezwał się Hoskins silnym, dziwnie ożywionym głosem. — Czy pamięta pani, jaki on był tego pierwszego wieczoru, kiedy go tu sprowadziliśmy? Czy pamięta pani to dzikie, wrzeszczące, brudne, oszalałe prehistoryczne stworzenie?
(Mówi tak, jakbym ja mogła to wszystko kiedyś zapomnieć, pomyślała panna Fellowes.)
— A teraz… siedzi tam sobie spokojnie i czyta książkę… uczy się o Eskimosach i ich domkach z lodu.
Hoskins promieniał czymś w rodzaju ojcowskiej dumy.
— Jakie to cudowne! Jakie wspaniałe! Jakie ten chłopiec zrobił postępy pod pani opieką!
Panna Fellowes przyglądała się Hoskinsowi podejrzliwie. Ten napuszony, oratorski ton, którym nagle zaczął mówić, wydawał jej się dziwny i fałszywy. Co on knuł? Wiedział, że tak naprawdę to Timmie nie potrafi czytać. I dlaczego przyprowadził tu swoją żonę, dlaczego zrobił to po tak długim czasie i dlaczego czyni tyle fałszywie brzmiącego hałasu wokół cudownych postępów Timmie’ego?
A potem panna Fellowes zrozumiała dlaczego.
Głosem już bardziej normalnym Hoskins powiedział:
— Muszę panią przeprosić za to, że ostatnio przychodziłem tu tak rzadko. Jak może się pani domyślić, byłem uwiązany, miałem mnóstwo dodatkowych rozrywek. Sporo z nich dostarczał mi nasz przyjaciel Bruce Mannheim.
— Wyobrażam sobie — odparła panna Fellowes.
— Dzwonił do mnie prawie co tydzień. Zadawał mi różne pytania, trzęsąc się nad Timmiem tak, jakby chłopiec był jego własnym synem, a ja dyrektorem szkoły, do której on go posłał. Takiej okropnej szkoły z powieści Dickensa.
— I pytał pana, co pan robi, żeby znaleźć towarzysza zabaw dla Timmie’ego, tak? — powiedziała panna Fellowes.
— Pytał zwłaszcza o to.
— A co naprawdę zrobił pan w tej sprawie, pani doktorze?
Hoskins skrzywił się.
— Miałem w związku z tym mnóstwo kłopotu. Przepytaliśmy co najmniej z pół tuzina dzieci, no może trochę więcej. Rozmawialiśmy też oczywiście z ich rodzicami.
Dla panny Fellowes była to nowina.
— No i? — spytała.
— Krótko mówiąc, było dwóch chłopców, którzy wydawali się odpowiedni, ale ich rodzice stawiali różnego rodzaju warunki i wysuwali najrozmaitsze zastrzeżenia, których nie mogliśmy uwzględnić. Był jeszcze jeden chłopiec, który może by się nadawał. Już mieliśmy go tu przywieźć na próbną wizytę, ale w ostatniej chwili znowu pojawiły się warunki i zastrzeżenia. Jego rodzice sprowadzili prawnika, który zażądał, żebyśmy wystawili zobowiązanie zapłaty, udzielili bardzo pewnych gwarancji i podjęli różne inne zobowiązania. Nasz prawnik uznał, że byłoby nierozsądnie zgodzić się na to wszystko. Co do pozostałych dzieci, kwestia odpowiedzialności w ogóle nie zaistniała, gdyż rodziców interesowała tylko oferowana przez nas zapłata. A same dzieci były małymi brutalami i łobuziakami, więc kontakt z nimi przyniósłby Timmie’emu więcej szkody niż pożytku. Oczywiście oddaliliśmy ich kandydatury.
— Tak więc nie ma pan nikogo. Hoskins zwilżył wargi.
— Postanowiliśmy w końcu nie wychodzić z tym na zewnątrz i posłużyć się dzieckiem będącym synem kogoś z personelu. Ten członek personelu stoi teraz przed panią. To ja.
— Więc pański własny syn? — zapytała panna Fellowes.
— Przypomina sobie pani zapewne, że powiedziałem w obecności Mannheima i doktor Levien, kierując się bardziej gniewem niż czym innym, że jeżeli okaże się to konieczne, sprowadzę do Timmie’ego mojego własnego syna. No i okazało się to konieczne. Ja dotrzymuję słowa, panno Fellowes, chyba pani o tym wie. Nie mam zamiaru prosić nikogo z personelu instytutu o coś, czego sam nie jestem gotów zrobić. Postanowiłem, że mój syn, Jerry, stanie się tym towarzyszem zabaw, którego Timmie tak bardzo potrzebuje. Ale oczywiście to nie może być tylko moja decyzja.
— Przyprowadził pan więc żonę, żeby się przekonała, że państwa synkowi nie grozi ze strony Timmie’ego żadne niebezpieczeństwo — domyśliła się panna Fellowes.
Wyglądało na to że Hoskins jest jej niezmiernie wdzięczny. , — Tak, panno Fellowes, właśnie tak!
Panna Fellowes jeszcze raz spojrzała na żonę Hoskinsa. Ca, przygryzając wargę, patrzyła znowu na drzwi, za którymi czaił się ten straszny neandertalczyk.
Ona chyba uważa, że Timmie jest małpą, pomyślała panna Fellowes. Że jest gorylem. Albo szympansem. Który natychmiast rzuci się na jej ukochane dziecko i rozerwie je Ha strzępy.
— Czy mam go teraz przyprowadzić i pokazać pańskiej Żonie? — spytała lodowatym tonem.
Widać było, że Hoskins zdenerwował się jeszcze bardziej. Zresztą i ona była spięta i to od dłuższej chwili.
— Tak, panno Fellowes. Pielęgniarka kiwnęła głową.
— Timmie? — zawołała. — Timmie, możesz tu na chwilę przyjść? Mamy gości.
Timmie nieśmiało wyjrzał zza drzwi.
— W porządku, Timmie. To pan doktor Hoskins i jego żona. Chodź do nas.
Chłopiec zrobił krok w przód. Wygląda zupełnie dobrze, pomyślała panna Fellowes, zmawiając króciutką modlitwę dziękczynną. Miał na sobie niebieski kombinezon w duże zielone koła, który lubił prawie tak jak ten fioletowy, najbardziej ukochany. A jego włosy, które panna Fellowes wyszczotkowała dokładnie godzinę temu, wciąż były stosunkowo gładkie. W lewej ręce trzymał cienką książeczkę.
Spojrzał na gości wzrokiem pełnym oczekiwania. Oczy miał szeroko otwarte. Jasne było, że poznał Hoskinsa, nawet po tak długim czasie, ale nie wiedział, co myśleć o jego żonie. Bez wątpienia język, jakim przemawiało jej ciało, jakieś napięcie i strach, które w niej były, spowodowały, że chłopiec zaczął mieć się na baczności. Może dochodziły w nim do głosu prymitywne odruchy i instynkty?
Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której obecni w pokoju dorośli czuli się niezręcznie.
A potem Timmie się uśmiechnął.
Uśmiechnął się ciepłym, cudownym uśmiechem, swoim specjalnym uśmiechem od ucha do ucha. Panna Fellowes była zachwycona. Miała ochotę objąć go i uściskać. Jak cudownie wyglądał, kiedy się tak uśmiechał! Jaki był słodki, jaki ufny, j jaki dziecinny. Tak. Wyglądał jak mały chłopiec wychodzący i ze swojego pokoju po to, aby przywitać się z towarzystwem. Czy Annette Hoskins mogła oprzeć się temu uśmiechowi? .
— Ojej — powiedziała Annette tonem osoby, która znalazła w zupie robaka. — Nie wiedziałam, że on wygląda i tak… dziwnie.
Panna Fellowes spojrzała na nią gniewnie.
— On ma tylko taką twarz — odezwał się Hoskins. — Od szyi w dół wygląda po prostu jak bardzo muskularny chłopiec.
— Ale jego twarz, Geraldzie… te wielkie usta… ten ogromny nos… te wypukłe brwi… ten podbródek… On jest taki brzydki. Taki dziwny.
— On prawie wszystko rozumie — powiedziała panna Fellowes cicho, lodowatym tonem.
Pani Hoskins kiwnęła głową. Jednak nadal nie mogła się powstrzymać.
— Wygląda zupełnie inaczej niż w telewizji — powiedziała. — W telewizji był o wiele bardziej podobny do człowieka…
— On jest człowiekiem, proszę pani — odrzekła szorstko panna Fellowes. Bardzo ją męczyło ciągłe przypominanie o tym różnym ludziom. — On po prostu pochodzi z innego odgałęzienia ludzkiego gatunku, to wszystko. Z takiego, które wymarło.
Hoskins, jak gdyby wyczuwając w tonie panny Fellowes tłumioną wściekłość, zaproponował pospiesznie:
— Może byś porozmawiała z Timmiem, kochanie? Może byś go trochę poznała? W końcu po to tu dzisiaj przyszłaś.
— Tak. Tak.
Wyglądało na to, że żona Hoskinsa mobilizuje odwagę.
— Timmie? — powiedziała cienkim głosem, w którym wyczuwało się napięcie. — Dzień dobry, Timmie. Ja jestem żoną doktora Hoskinsa.
— Dzień dobry — odpowiedział Timmie. Wyciągnął do niej rękę. Nauczyła go tego panna Fellowes. Annette Hoskins spojrzała na męża. Hoskins wzniósł oczy do sufitu i kiwnął głową.
Annette Hoskins wyciągnęła niepewnie rękę i ujęła w swoją dłoń dłoń Timmie’ego, tak jakby witała się z tresowanym szympansem w cyrku. Szybko i bez entuzjazmu potrząsnęła dłonią chłopca i puściła ją pospiesznie.
— Dzień dobry pani — odezwał się Timmie. — Miło mi panią poznać.
— Co on powiedział? — zapytała Annette Hoskins. — Czy on coś mówił do mnie?
— Powiedział „dzień dobry” — poinformowała ją panna Fellowes. — A potem dodał, że miło mu panią poznać.
— On mówi? Po angielsku?
— Tak. Mówi. Rozumie też łatwe opowiastki z książeczek dla dzieci. Je widelcem i nożem. Potrafi się ubrać i rozebrać. I nie ma się czemu dziwić. On jest normalnym małym chłopcem, proszę pani. I ma trochę ponad pięć lat. Może pięć i pół.
— Pani tego nie wie?
— Mogę się tego tylko domyślać — powiedziała panna Fellowes. — Kiedy tu się pojawił, nie miał metryki w kieszeni.
Pani Hoskins znowu spojrzała na męża.
— Nie jestem pewna, Geraldzie. Jerry jeszcze nie skończył pięciu.
— Wiem, ile lat ma nasz syn, kochanie — powiedział Hoskins ozięble. — Jak na swój wiek jest duży i silny. Jest większy od Timmie’ego. Słuchaj, Annette, jeżeli uważałbym, że istnieje jakiekolwiek ryzyko… że istnieje najmniejsza możliwość…
— Ja nie wiem. Ja po prostu nie wiem. Skąd możemy mieć pewność, że to bezpieczne?
— Jeżeli pyta pani, czy pani synek będzie bezpieczny w obecności Timmie’ego, to odpowiedź brzmi „tak, oczywiście”. Timmie jest łagodnym dzieckiem.
— Ale on jest dzi… dzikusem.
(No tak, znowu ta etykietka, którą przyczepiły mu media! Małpolud. Czy ludzie nie potrafią myśleć samodzielnie?)
— On nie jest dzikusem — powiedziała panna Fellowes z naciskiem. — Nie jest nim w najmniejszym stopniu. Czy dzikus wyszedłby ze swojego pokoju z książką i podał pani rękę na powitanie? Czy dzikus uśmiechałby się tak ładnie i mówił „dzień dobry” i oświadczał, że miło mu panią poznać? Ma go pani przed sobą. Niech pani powie, jak on naprawdę wygląda?
— Nie mogę się przyzwyczaić do jego twarzy. To nie jest twarz człowieka.
Panna Fellowes z ogromnym wysiłkiem pohamowała gniew.
— Wyjaśniałam już pani-powiedziała spięta — że on jest człowiekiem, tak samo jak każde z nas. To wcale nie dzikus. Jest tak spokojny i rozsądny jak każdy normalny pięcioletni chłopiec. Okazuje pani wielką wspaniałomyślność, pozwalając swojemu synkowi przychodzić bawić się z Timmiem. Nie powinna pani żywić w związku z tym żadnych obaw.
— Nie powiedziałam, że mu pozwolę — odparła pani Hoskins głosem zdradzającym zdenerwowanie.
Hoskins spojrzał na nią zrozpaczony.
— Annette…
— Nie powiedziałam tego!
(No to dlaczego nie zabiera się pani stąd i nie pozwala pani Timmie’emu wrócić do swojej książki?)
Panna Fellowes z trudem powściągnęła złość.
(Niech doktor Hoskins to załatwia. Ta kobieta jest jego żoną.)
— Porozmawiaj z chłopcem, Annette — odezwał się Hoskins. — Postaraj się go poznać. Powiedziałaś, że to zrobisz.
— No tak, chyba powinnam… — Podeszła znowu do Chłopca. — Timmie? — mruknęła ostrożnie.
Timmie podniósł na nią wzrok. Tym razem na jego twarzy nie było promiennego uśmiechu. Poznał już — po jej intonacji — że ta kobieta nie jest do niego przyjaźnie nastawiona. — Pani Hoskins uśmiechnęła się, ale jej uśmiech nie był zbyt przekonujący.
— Ile masz lat, Timmie?
— On nie za dobrze umie liczyć-powiedziała spokojnie panna Fellowes.
Jednak, ku jej zaskoczeniu, Timmie podniósł w górę pięć palców rozczapierzonej lewej dłoni.
— Pięć! — krzyknął.
— Pokazał pięć palców i powiedział: „pięć” — stwierdziła zdumiona panna Fellowes. — Słyszeli państwo, prawda?
— Tak, słyszałem to — odrzekł Hoskins. — Myślę…
— Pięć — powtórzyła pani Hoskins niezbyt radośnie, próbując jednak nawiązać kontakt z Timmiem. — To bardzo ładnie. Mój synek Jerry ma też prawie pięć. A będziesz grzeczny, jeżeli go tu przyprowadzę?
— Grzeczny — powiedział Timmie.
— Grzeczny — przetłumaczyła panna Fellowes. — Zrozumiał panią. Obiecał, że będzie grzeczny.
Pani Hoskins kiwnęła głową.
— On jest mały — powiedziała półszeptem — ale wygląda na silnego.
— Nigdy nie próbował nikomu zrobić niczego złego — powiedziała panna Fellowes, pozwalając sobie zapomnieć o tym, co Timmie wyprawiał tuż po przybyciu. — On jest bardzo łagodny. Bardzo. Musi pani w to uwierzyć. Zabierz panią Hoskins do swojego pokoju — zwróciła się do chłopca. — Pokaż jej swoje zabawki i książki. I szafę z ubraniami.
Pokaż jej, że jesteś naprawdę po prostu małym chłopcem. Niech to dostrzeże, niech przestanie myśleć o twoich wypukłych brwiach i cofniętym podbródku.
Timmie wyciągnął rękę. Pani Hoskins wahała się, ale tylko przez chwilę. A potem podała mu dłoń. I po raz pierwszy na jej twarzy pojawiło się coś w rodzaju prawdziwego uśmiechu.
Poszła razem z nim do jego pokoju. Drzwi zamknęły się za nimi.
— Myślę, że się uda — powiedział cicho Hoskins, kiedy jego żona zniknęła. — On chyba już podbił jej serce.
— Oczywiście.
— Ona nie jest nierozsądna. Proszę mi wierzyć. Nie kieruje się też irracjonalnymi motywami. Ale bardzo kocha Jerry’ego.
— To naturalne.
— On jest naszym jedynym dzieckiem. Jesteśmy małżeństwem od kilku lat. Z początku mieliśmy kłopoty z płodnością. Ale potem zdołaliśmy… byliśmy w końcu w stanie…
— No tak — powiedziała panna Fellowes. — Rozumiem.
Nie bardzo interesowały ją kłopoty z płodnością, jakie mieli państwo Hoskinsowie. Ani też sposób, w jaki je pokonali.
— No więc, widzi pani, mimo że z nią to dokładnie omówiłem i mimo że ona rozumie, że Mannheim i jego ludzie stwarzają nam problemy, a Timmie powinien przestać żyć w warunkach takiej izolacji, no więc mimo to ona wciąż się waha, nie wie, czy ma wystawić Jerry’ego na takie ryzyko…
— Nie ma żadnego ryzyka, pani doktorze.
— Wiem o tym. I pani o tym wie. Ale dopóki Annette tego nie będzie wiedziała…
Drzwi od pokoju Timmie’ego otworzyły się. Wyszła przez nie pani Hoskins. Panna Fellowes zobaczyła, że Timmie został w tyle i wygląda z pokoju, wystawiając głowę ostrożnie, w charakterystyczny dla siebie sposób. Panna Fellowes wstrzymała oddech. Musiało się tam stać coś złego, pomyślała.
Ale nie. Annette Hoskins uśmiechała się.
— To bardzo ładny pokoik — powiedziała. — On potrafi złożyć ubranie. Pokazał mi. Chciałabym, żeby Jerry umiał to robić chociaż w połowie tak dobrze. I tak porządnie ma poukładane zabawki… Panna Fellowes odetchnęła z ulgą.
— Więc możemy spróbować? — zapytał Hoskins żonę.
— Tak. Myślę, że możemy spróbować.