7. Stawianie oporu

— Puść jeszcze raz rozmowę z tym sukinsynem, dobrze Jerry? — powiedział Sam Aickman.

Hoskins wsunął sześcian z nagraniem do otworu. Na ekranie znajdującym się w przedniej części sali konferencyjnej pojawiła się twarz Bruce’a Mannheima, ta sama, która była na ekranie telefonu Hoskinsa podczas rozmowy. Uparcie mrugająca zielona rozeta w prawym dolnym rogu ekranu sygnalizowała, że rozmowa została zarejestrowana za wiedzą i zgodą dzwoniącego.

Mannheim był raczej młodym człowiekiem o pełnej twarzy, gęstych, falujących, rudych włosach przylegających ciasno do czaszki i rumianej cerze. Mimo że od paru lat brody były modne tylko wśród bardzo młodych i bardzo starych mężczyzn, on nosił krótką starannie przyciętą hiszpańską bródkę i krzaczaste wąsiki.

Znany orędownik praw dzieci wyglądał na człowieka niezmiernie szczerego i niezmiernie poważnego.

Według Hoskinsa był również człowiekiem niezmiernie denerwującym.

— Sytuacja przedstawia się tak, panie doktorze — powiedział Mannheim na ekranie — nasza ostatnia dyskusja nie była wcale owocna, a ja po prostu nie mogę dłużej panu wierzyć, kiedy pan twierdzi, że chłopiec przebywa w możliwych do przyjęcia warunkach.

— Dlaczego? — spytał Hoskins na ekranie. — Czy stałem się nagle niewiarygodny?

— Nie o to chodzi, panie doktorze. Nie mamy powodu wątpić w prawdziwość pańskich słów. Jednak nie istnieje też powód, dla którego mielibyśmy wierzyć w nie bez sprawdzenia. Poza tym niektórzy moi doradcy zaczęli odnosić wrażenie, że ja dotychczas zbyt łatwo wierzyłem w prawdziwość pańskich ocen, kiedy pan mówił o sytuacji chłopca. Problem polega na tym, że nie przeprowadziliśmy inspekcji na miejscu.

— Mówi pan o tym dziecku tak, jakby było ono jakąś ukrytą bronią.

Mannheim uśmiechnął się, ale jego jasnoszare oczy nie był zbyt wesołe.

— Proszę zrozumieć, w jakim jestem położeniu. Znajduję się pod znaczną presją ze strony tej części opinii publicznej, którą reprezentuję. Wbrew temu, co pan mówi, wielu ludzi uważa, że dziecko, które zostało w ten sposób sprowadzone do naszej epoki i które ma być przetrzymywane w zamknięciu i w samotności przez czas nie określony, jest dzieckiem podlegającym okrutnej i nieludzkiej karze.

— Rozmawialiśmy już o tym nie raz — powiedział Hoskins. — Dziecko jest pod najlepszą w świecie opieką i pan o tym dobrze wie. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę czuwa nad nim pielęgniarka, codziennie poddawane jest badaniom lekarskim, stosujemy doskonale zrównoważoną dietę, która już zdziałała cuda. Jego forma fizyczna jest dzięki niej doskonała. Bylibyśmy niespełna rozumu, gdybyśmy postępowali inaczej. Jesteśmy, jacy jesteśmy, ale rozumu nam nie brakuje.

— Przyznaję, że mnie pan o tym informował. Jednak wciąż nie pozwala pan, aby ktoś z zewnątrz potwierdził pańskie słowa. A listy i telefony, którymi jestem codziennie bombardowany… głosy oburzenia i nacisk ze strony tych, którzy przejmują się tą sprawą…

— Jest pan pod presją, proszę pana — powiedział Hoskins nie siląc się na uprzejmość — ale to dlatego, że sam pan rozdmuchał tę sprawę i teraz pańscy ludzie obracają przeciwko panu część tej negatywnej energii, którą pan sam z własnej woli uruchomił.

— O to, to. Tak trzeba z nim rozmawiać! — powiedział Charlie McDermott, kontroler rachunkowy.

— Mnie się zdaje, że to było chyba trochę zbyt obcesowe — odezwał się Ned Cassiday.

Ned był szefem Działu Prawnego i jego praca polegała na okazywaniu być może zbyt daleko posuniętej ostrożności.

Na ekranie zarejestrowana rozmowa trwała dalej.

— …ani tu, ani tam, panie doktorze. Musimy wrócić do zasadniczej kwestii, czyli do tego, że dziecko zostało oderwane od rodziców i domu…

— Neandertalskie dziecko, proszę pana. Człowiek neandertalski był prymitywną, dziką odmianą człowieka prowadzącą życie wędrowne. Nie wiadomo, czy neandertalczycy mieli jakiekolwiek domy, nie wiadomo nawet, czy znali pojęcie relacji rodzice-dziecko takie, jakie funkcjonuje u nas. Z tego, co wiemy, wyrwaliśmy tego dzieciaka z prymitywnego, wrogiego świata, w którym wiódł nędzne życie, a nie, jak pan sugeruje, z idyllicznego rodzinnego gniazda w epoce pleistocenu, jak na pocztówce bożonarodzeniowej.

— Czy pan chce powiedzieć, że neandertalczycy są po prostu zwierzętami? — zapytał Mannheim. — Że dziecko, które pan sprowadził z plejstocenu, jest tylko jakąś małpą chodzącą na tylnych nogach?

— Oczywiście, że nie. Wcale tak nie twierdze. Neandertalczycy byli prymitywni, ale nie ma kwestii co do tego, że byli ludźmi.

— Bo jeżeli pan chce twierdzić, że pański więzień nie ma praw ludzkich, bo nie jest człowiekiem, to muszę panu powiedzieć, że uczeni są zupełnie jednomyślni uważając, że Homo neanderthalensis jest po prostu podgatunkiem naszego własnego gatunku Homo sapiens i w związku z tym…

— O Jezu drogi — wybuchnął Hoskins — czy pan w ogóle nie słucha tego, co mówię? Właśnie powiedziałem, że przyznajemy, że Timmie jest człowiekiem.

— Timmie? — zapytał Mannheim.

— Tak, takie mu tutaj nadaliśmy imię. Mówiliśmy o tym we wszystkich sprawozdaniach w mediach.

— Co było prawdopodobnie błędem — mruknął Ned Cassiday na stronie. — Gdyż to powoduje, że ludzie zbytnio identyfikują się z dzieckiem. Nadanie imienia spowodowało, że stał się zbyt rzeczywisty w oczach publiczności, no i jeżeli będą przypadkiem jakieś kłopoty, to…

— Chłopiec jest rzeczywisty, Ned — powiedział Hoskins. — I nie będzie żadnych kłopotów.

Tymczasem na ekranie Mannheim mówił:

— No dobrze, panie doktorze. Obaj zgadzamy się, że mówimy o ludzkim dziecku. I nie ma między nami różnicy zdań, jeżeli chodzi o inne podstawowe zagadnienie, a mianowicie co do tego, że, jak powiedziałem przed paroma minutami, przejął pan opiekę nad tym dzieckiem w wyniku własnej decyzji i że zrobił pan to bezprawnie. Pan właściwie porwał to dziecko. Tak, takie jest precyzyjne określenie tego, co pan zrobił.

— Bezprawnie? A jakież to ja prawo złamałem? Proszę mi pokazać sąd z epoki plejstocenu, przed którym mogę stanąć!

— To, że ludzie z plejstocenu nie mają sądów, nie oznacza, że nie mają praw — powiedział bez zająknienia Mannheim. — Proszę zauważyć, że mówię o tych ludziach z przeszłości w czasie teraźniejszym. Teraz, kiedy podróże w czasie stały się rzeczywistością, wszystko jest czasem teraźniejszym. Jeżeli potrafimy wtargnąć w życie ludzi, którzy żyli czterdzieści tysięcy lat temu, to musimy z konieczności przyznać im te prawa, które uznajemy za niezbywalne w naszym społeczeństwie. Z pewnością nie próbowałby mi pan powiedzieć, że pracownicy Instytutu Badań nad Polem Statycznym mają prawo pojechać do jakiejś wioski we współczesnej Brazylii, w Zairze czy w Indonezji i porwać stamtąd akurat to dziecko, które im się podoba, porwać, po prostu po to, żeby…

— Ależ, proszę pana, to jest unikatowy eksperyment o ogromnym znaczeniu naukowym! — wybuchnął Hoskins.

— Myślę, że teraz pan nie słucha tego, co ja mówię, panie doktorze. Ja nie mówię o motywacjach, ja mówię o kwestiach prawnych. Czy uważałby pan za usprawiedliwione zabranie jakiegoś dziecka z wioski, z jakiejś współczesnej kultury plemiennej i przywiezienie go tutaj, aby antropologowie mogli je badać? Czy uważałby pan za usprawiedliwione zrobienie tego bez brania pod uwagę uczuć rodziców czy innych opiekunów dziecka?

— Oczywiście, że nie.

— Ale z kultury plemiennej istniejącej w przeszłości można dziecko porwać?

— Tu nie ma analogii — powiedział Hoskins. — Przeszłość to zamknięta księga. Dziecko, które mamy teraz w swoich rękach, nie żyje, proszę pana, nie żyje od czterdziestu tysięcy lat.

Ned Cassiday sapnął i zaczął gwałtownie kręcić głową. Hoskinsowi przyszło na myśl, że musi on widzieć tu jakieś osobliwe i niepokojące kwestie prawne, które prawdopodobnie nie powinny były stać się przedmiotem dyskusji.

Tymczasem Mannheim powiedział:

— Rozumiem. Dziecko nie żyje, ale przez dwadzieścia cztery godziny na dobę czuwa nad nim pielęgniarka. Niech pan da spokój, panie doktorze. Pana rozumowanie jest absurdalne. W epoce podróży w czasie stare rozróżnienie między „umarłymi” i „żywymi” nie ma tego znaczenia co kiedyś. Otworzył pan zamkniętą księgę, o której przed chwilą pan mówił, i nie może pan tak po prostu jej zamknąć. Czy panu się to podoba, czy nie, żyjemy teraz w epoce paradoksu. Teraz, kiedy przeniósł pan to dziecko z jego epoki do naszej, ono jest tak samo żywe jak pan czy ja i obaj zgadzamy się, że zasługuje na takie traktowanie jak każde inne. A w związku z tym musimy powrócić do kwestii opieki, jaką ma tutaj, wśród nas. Jest bez znaczenia, jaki semantyczny wariant pan przyjmie, jak je pan nazwie — czy ofiarą porwania, czy obiektem unikalnego eksperymentu, czy gościem wbrew woli w naszej epoce — bo liczy się w istocie tylko to, że pan arbitralnie wyrwał dziecko z jego rodzinnego środowiska, nie mając zgody tych, których by to mogło obchodzić i że trzyma je pan zamknięte w pewnego rodzaju więzieniu. Czy musimy wciąż kręcić się w kółko? Tutaj istnieje tylko jeden problem. Pan wie, jaki to za problem. A ja reprezentuję dużą część opinii publicznej i proszono mnie, żebym sprawdził, czy prawa ludzkie tego nieszczęśliwego dziecka są należycie respektowane.

— Protestuję przeciwko słowu „nieszczęśliwe”. Wyjaśniałem wielokrotnie, że chłopiec jest…

— W porządku. Wycofuję to słowo, jeżeli budzi w panu taki niepokój. Ale reszta mojego oświadczenia pozostaje bez zmian.

— Czego konkretnie chce pan od nas? — spytał Hoskins, nie próbując ukrywać, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu.

— Powiedziałem panu. Chcemy przeprowadzić inspekcję na miejscu, chcemy sami zobaczyć, w jakim stanie fizycznym i psychicznym jest dziecko.

Hoskins na ekranie zamknął na chwilę oczy.

— Jest pan bardzo uparty. Będzie pan usatysfakcjonowany wyłącznie wtedy, jeżeli pozwolimy panu tu przyjechać i osobiście wszystko sprawdzić, prawda?

— Zna pan moją odpowiedź.

— Będę musiał się naradzić w tej sprawie. Dotychczas dopuszczaliśmy do Timmie’ego tylko wykwalifikowanych naukowców. Nie jestem pewien, czy pan należy do tej kategorii ludzi. Będę musiał zwołać zebranie moich doradców i przedyskutować sprawę. Dziękuję bardzo za telefon. Miło było porozmawiać z panem.

Ekran zgaś.

Hoskins rozejrzał się po pokoju.

— No i micie. Widzicie, w czym problem. On jest jak buldog trzymający zębami mankiet moich spodni. Nie puści, choćbym nie wiem, jak się wyrywał.

— A jeżeli nawet zdołasz mu się wyrwać, zaatakuje ponownie — powiedział Ned Cassiday. — I tym razem złapie zębami za nogę, a nie tylko za spodnie.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Że powinniśmy mu pozwolić na tę inspekcję. Będzie to gest dobrej woli.

— Czy taka jest twoja porada prawna? Cassiday kiwnął głową.

— Stawiasz temu facetowi opór od kilku tygodni, prawda? On do ciebie dzwoni, ty mu dajesz wymijającą odpowiedź, od dzwoni znowu, ty znajdujesz jakiś nowy sposób na przeciwstawienie się jego argumentom i tak dalej, i tak dalej. Ale nie możesz tego ciągnąć w nieskończoność. On jest tak samo uparty jak ty. Różnica polega na tym, że w jego przypadku upór wygląda na oddanie szlachetnej sprawie, a w twoim na celowy obstrukcjonizm. To jest jego pierwsza prośba o wpuszczenie na nasz teren, tak?

— Tak — powiedział Hoskins.

— No widzisz. On zawsze może wymyślić coś nowego. A ty nie możesz zbyć tej prośby, wydając więcej materiałów informacyjnych albo udzielając kolejnego wywiadu Candide’owi Deveneyowi. Mannheim od razu narobi krzyku, że próbujemy coś ukryć, że mamy coś okropnego do ukrycia. Niech tu przyjedzie i zobaczy chłopca. Może dzięki temu zamknie się na dość długo i pozwoli nam skończyć nasze badania.

Sam Aickman pokręcił głową.

— Nie sądzę, że istnieje powód, dla którego mielibyśmy ustępować tej menstrualnej mendzie. Gdybyśmy trzymali dzieciaka skutego łańcuchami, to może… gdyby był nieszczęsnym, chorowitym chudzielcem, gdyby miał pryszcze i szkorbut, gdyby bez przerwy ryczał… ale Jerry mówi, że chłopak ma się świetnie. Przybiera na wadze i słyszałem, że uczy się mówić po angielsku. Nigdy mu nie było tak dobrze. To powinno być jasne nawet dla Bruce’a Mannheima.

— No właśnie — powiedział Cassiday. — Nie mamy nic do ukrycia. Wiec dlaczego mielibyśmy dać Mannheimowi okazję do tego, żeby przekonywał ludzi, że mamy?

— Racja — przytaknął Hoskins i rozejrzał się po pokoju. — Chciałbym usłyszeć wasze zdanie. Mamy zaprosić Mannheima czy nie?

— Ja mówię: do diabła z nim — odezwał się Sam Aickman. — Ten Mannheim to plaga. Nie ma powodu, żebyśmy mu ustępowali.

— A ja się zgadzam z Nedem — powiedział Frank Bruton. — Pozwolimy mu przyjechać i miejmy to za sobą.

— To się wiąże z ryzykiem — stwierdził Charlie McDermott. — Nie wiadomo, ile ten facet wynajdzie problemów, skoro raz tu wejdzie. Bo, tak jak powiedział Ned, on zawsze może wymyślić coś nowego. Pozwalając mu na wizytę u chłopca, nie pozbędziemy się go, a możemy tylko pogorszyć sytuację. Ja mówię: nie.

— A ty, Eleno? — spytał Hoskins, zwracając się do Eleny Sadler, która zajmowała się zaopatrzeniem.

— Ja głosuję za tym, żeby pozwolić mu przyjechać. Jak mówi Ned, nie mamy nic do ukrycia. Nie możemy pozwolić, żeby Mannheim dalej nas obsmarowywał. Kiedy złoży tu wizytę, będzie można skonfrontować poglądy. Zresztą posiadamy materiały telewizyjne pokazujące Timmie’ego i możemy udowodnić, że to my mamy rację, a on nie.

Hoskins kiwnął ponuro głową.

— Dwa głosy za, dwa przeciw. Więc zadecyduje mój. Dobrze. Niech będzie. Powiem Mannheimowi, że może przyjechać.

— Słuchaj, Jerry, jesteś pewien, że chcesz… — zaczął Aickman.

— Tak — powiedział Hoskins. — Ja go tak samo nie cierpię jak ty, Sam. I tak samo jak ty nie chcę, żeby tu węszył. Ten facet to plaga. Masz rację. I właśnie dlatego pomyślałem, że lepiej będzie spełnić jego żądanie. Niech zobaczy Timmie’ego. Niech zobaczy, jak dobrze Timmie się ma. Niech się spotka z panną Fellowes i niech się przekona, czy maltretujemy tu chłopca. Zgadzam się z Nedem, że to, co tu zobaczy, może zamknąć mu usta. A jeżeli nie, to nie będziemy w gorszym położeniu, niż jesteśmy teraz: on będzie dalej agitował i podnosił wrzask, a my będziemy zaprzeczali jego oskarżeniom. Natomiast jeżeli nie pozwolimy mu na te wizytę, on postawi wszelkiego rodzaju nowe zarzuty i Bóg jeden wie, co będziemy musieli zrobić, żeby je odeprzeć. Więc głosuję za tym, by rzucić buldogowi kość.

W ten sposób będziemy mieli szansę na to, żeby mu stawić opór. Jeżeli zrobimy inaczej, pójdziemy na dno. Tak więc Mannheim dostanie zaproszenie i niech będzie, co ma być. Zamykam zebranie.


* * *

Kiedy panna Fellowes kąpała Timmie’ego, w drugim pokoju odezwał się interkom. Panna Fellowes nachmurzyła się, słysząc ten dźwięk. Spojrzała na chłopca siedzącego w wannie. Kąpiel nie była już dla Timmie’ego ciężkim doświadczeniem. Traktował ją raczej jak sport i codziennie niecierpliwie na nią czekał. Leżenie w wodzie już mu się nie wydawało niebezpieczne. Kąpiel stała się czymś cudownym, rozkosznym. Rozkosznie było nie tylko czuć dotknięcie ciepłej wody, ale także wychodzić z wanny, bo człowiek był taki różowy, czysty i pachniał tak ładnie. No i oczywiście chlapanie się w wodzie to świetna zabawa. Im dłużej Timmie żył w dwudziestym pierwszym wieku, tym bardziej stawał się podobny do zwykłego współczesnego chłopca. Tak myślała panna Fellowes.

Ale nie podobało jej się to, że teraz musi zostawić go w wannie bez opieki. Nie, nie martwiła się, że się utopi. Mali chłopcy w jego wieku nie topią się w wannie, a Timmie zdawał się mieć zdrowy instynkt samozachowawczy. Ale co by było, gdyby wyszedł z wanny, poślizgnął się i upadł?

— Zaraz wracam, Timmie — powiedziała. — Zostaniesz sam w wannie, dobrze?

Timmie kiwnął głową.

— Siedź w wannie. W wannie. Rozumiesz?

— Tak, panno Fellowes.

Nikt na świecie nie uznałby dźwięków wydanych przez Timmie’ego za słowa: „Tak, panno Fellowes”. Nikt prócz samej panny Fellowes.

Wciąż trochę zaniepokojona, panna Fellowes poszła szybko do drugiego pokoju i powiedziała do otworu interkomu:

— Kto mówi?

— Tu Hoskins, panno Fellowes. Chciałbym wiedzieć, czy Timmie wytrzyma dziś po południu jeszcze jedną wizytę?

— Miał mieć wolne popołudnie. Już go kąpię. Nigdy dotąd nie miał gości po kąpieli.

— Tak, wiem. Ale to specjalny gość.

Panna Fellowes nasłuchiwała. Z łazienki dobiegały odgłosy energicznego chlapania. Timmie najwyraźniej świetnie się bawił. Usłyszała jego głośny śmiech.

— To wszystko są specjalni goście — powiedziała niezadowolona. — Gdybym tu wpuszczała wszystkich specjalnych gości, to chłopiec byłby wystawiony na publiczny widok całymi dniami i nocami.

— Ten jest naprawdę specjalny, panno Fellowes.

— Mimo to wolałabym nie. Timmie ma prawo mieć wolny czas, jak każdy. I jeżeli pan pozwoli, panie doktorze, chciałabym wrócić do łazienki, zanim…

— Ten gość to Bruce Mannheim, panno Fellowes.

— Co takiego?

— Zdaje sobie pani sprawę, że Mannheim prześladował nas swoimi zmyślonymi zarzutami i ciągłym podżeganiem przeciwko nam od chwili, gdy ogłosiliśmy, że mamy u siebie Timmie’ego.

— No tak — powiedziała panna Fellowes, która w rzeczywistości nie bardzo się w tym orientowała.

— No więc on dzwonił do mnie mniej więcej co trzy dni, żeby dać wyraz swojemu oburzeniu. W końcu zapytałem go, czego od nas chce, a on mi odpowiedział, że żąda zezwolenia na inspekcję aa miejscu. Takiego użył wyrażenia: „inspekcja na miejscu”. Tak jakbyśmy tu mieli jakieś składowisko pocisków. Nie jesteśmy tym zachwyceni, ale odbyliśmy zebranie zarządu i doszliśmy w końcu do wniosku, że odmawiając mu, bardziej sobie zaszkodzimy, niż zgadzając się na jego propozycje. Obawiam się, panno Fellowes, że nie mamy wyboru. Musimy go wpuścić.

— Dzisiaj?

— Za jakieś dwie godziny. On jest bardzo uparty.

— Mógł mnie pan wcześniej zawiadomić.

— Gdybym mógł, to bym to zrobił, panno Fellowes. Ale Mannheim mnie zaskoczył, kiedy zadzwoniłem, aby mu powiedzieć, że go wpuścimy. Oświadczył, że zaraz tu będzie, a gdy powiedziałem, iż nie jestem pewien, czy to się da urządzić, zaczął od początku: mówił o swoich podejrzeniach i oskarżeniach. Zdawało mi się, że sugeruje, iż chcemy zyskać na czasie, tak żeby być w stanie wyleczyć wszystkie siniaki, które Timmie ma po laniach, jakie mu dajemy, albo coś innego równie idiotycznego. Powiedział też, że przyjeżdżając dzisiaj, złoży nam wizytę przed zebraniem swojego zarządu, które ma się odbyć jutro, i że dzięki temu będzie mógł poinformować zarząd o stanie Timmie’ego, a w związku z tym… — Hoskins przerwał. — Wiem, zawiadamiam panią zbyt nagle, panno Fellowes. Ale, błagam panią, niech pani się nie denerwuje, dobrze?

Panna Fellowes poczuła, że jest jej go żal. Biedny zmęczony człowiek znalazł się między niezmordowanym politycznym agitatorem a taką złośnicą jak ona…

— Dobrze, panie doktorze — powiedziała. — Tym razem niech będzie. Zobaczę, co się da zrobić z tymi siniakami Timmie’ego. Pewnie zamaluj? je fluidem.

Wróciła już do łazienki, a z interkomu wciąż płynęły słowa wdzięczności wypowiadane przez Hoskinsa. Timmie bawił się w bitwę morską, w której zielona plastikowa kaczuszka walczyła z fioletowym plastikowym potworem morskim. Wyglądało na to, że zwycięża kaczuszka.

— Będziesz dzisiaj miał towarzystwo — powiedziała panna Fellowes do chłopca, pieniąc się przy tym ze złości. — Przyjdzie tu jeden pan i będzie nas sprawdzał. On chce zobaczyć, czy cię przypadkiem nie maltretowaliśmy. Możesz w to uwierzyć?

Timmie podniósł na nią oczy, które zdradzały, że nie wie, o co chodzi. Jego zasób słów nie był aż taki duży — chłopiec nie mógł jej zrozumieć. Zresztą panna Fellowes wcale się tego po nim nie spodziewała.

— Kto przychodzić? — zapytał.

— Jeden pan — odpowiedziała. — Gość. Timmie kiwnął głową.

— Miły gość?

— Miejmy nadzieję, że tak. No chodź, już czas, żebyś wyszedł z wanny. Muszę cię wytrzeć.

— Jeszcze kąpać! Jeszcze kąpać!

— Jeszcze kąpać jutro. Chodź już, Timmie. Chłopiec niechętnie wygramolił się z wanny. Panna Fellowes wytarła go ręcznikiem i szybko obejrzała. Nie, nie widać żadnych śladów bata. W ogóle żadnych śladów. Chłopiec był w dobrej formie. Dochodziła do takiego wniosku, zwłaszcza gdy go porównywała z brudnym, kostropatym, posiniaczonym i podrapanym dzieckiem, które pojawiło się wraz z piaskiem, kamieniami, mrówkami i kępkami trawy tej pierwszej, dziwnej i przerażającej nocy. Teraz Timmie był okazem zdrowia. Od tamtej pory przybrał kilka kilogramów na wadze, zadrapania mu się wygoiły, a siniaki dawno zniknęły. Włosy miał porządnie przystrzyżone, paznokcie obcięte. Niech no tylko Bruce Mannheim znajdzie jakiś powód do narzekań. Niech tylko spróbuje!

Gdyby wszystko szło tego dnia normalnie, panna Fellowes po kąpieli przebrałaby chłopca w piżamę. Ale dzisiaj było inaczej niż zwykle z powodu tego gościa, który był gościem wyjątkowym. Na taką okazję trzeba wyjąć odświętne ubranie: fioletowy kombinezon z czerwonymi guzikami.

Timmie uśmiechnął się szeroko, kiedy zobaczył ubranko. Był to jego ulubiony kombinezon.

— A teraz, zanim ten pan przyjdzie, Timmie coś zje. No co ty na to?

Panna Fellowes wciąż trzęsła się ze złości.

Bruce Mannheim, pomyślała lodowato. Ten intrygant. Ten podżegacz. Ma czelność nazywać się orędownikiem dzieci! A kto go prosił, żeby za kimś w ogóle orędował? On jest po prostu zawodowym agitatorem. Ten człowiek to plaga.

— Panno Fellowes?

Z interkomu dobiegł głos Hoskinsa.

— O co chodzi, panie doktorze? Myślałam, że pan Mannheim przybędzie dopiero za pół godziny.

— Przyjechał wcześniej — powiedział Hoskins. — To po prostu taki człowiek. — Hoskins był dziwnie potulny, można to było poznać po jego głosie. — I obawiam się, że przywiózł ze sobą jeszcze kogoś, nie ostrzegłszy nas, że ma zamiar to zrobić.

— Dwóch gości to za dużo — powiedziała twardo panna Fellowes.

— Wiem. Wiem. Ale panno Fellowes, błagam panią. Nie miałem pojęcia, że on jeszcze kogoś przywiezie. On się upiera przy tym, żeby i ta osoba zobaczyła Timmie’ego. Teraz, gdy rzeczy zaszły już tak daleko, ryzyko, że go obrazimy… Rozumie pani? Czy pani to rozumie?

A więc Hoskins znowu błagał. Ten Mannheim naprawdę go przeraził. Gdzie był silny i nieposkromiony doktor Gerald Hoskins, którego znała dotychczas?

— A kim jest ta druga osoba? — spytała panna Fellowes po chwili. — Kim jest ten niespodziewany gość?

— To jego współpracownica, konsultantka udzielająca porad jego organizacji. Być może pani nawet ją zna. Pewnie tak. Jest specjalistką od dzieci z zaburzeniami, osobą zasiadającą w różnych komisjach i działającą w różnych instytucjach rządowych, bardzo znaną osobą. Przez pewien czas braliśmy pod uwagę jej kandydaturę na pani obecne stanowisko, chociaż mieliśmy wrażenie… to znaczy ja miałem wrażenie, że nie ma w sobie tego ciepła i współczucia, o które nam chodziło. Nazywa się Mariannę Levien. Myślę, że mogłaby się okazać trochę niebezpieczna. Nie możemy tak ryzykować, nie możemy nie wpuścić jej teraz, kiedy już tutaj jest.

Panna Fellowes, przerażona, położyła sobie dłoń na ustach.

Mariannę Levien! — pomyślała w osłupieniu. — Boże, miej mnie w swojej opiece. Boże, miej w opiece nas wszystkich!


* * *

Owalne drzwi prowadzące do domku dla lalek otworzyły się i Hoskins wszedł do środka. Tuż za nim dwie postacie. Na Hoskinsa przykro było patrzeć. Mięsiste policzki jakby mu obwisły. Wyglądał jak człowiek, który w ciągu jednego dnia postarzał się o dziesięć lat. Cerę miał szarą jak ołów. A jego oczy były oczami człowieka pokonanego, zastraszonego, co pannę Fellowes zdziwiło i przeraziło.

Z trudem go poznała. Co się dzieje? — pomyślała.

— To jest panna Edith Fellowes, opiekunka Timmie’ego — powiedział Hoskins cicho, tonem człowieka skrępowanego. — A to, panno Fellowes, są pan Bruce Mannheim i panna Mariannę Levien.

— A to jest Timmie? — spytał Mannheim.

— Tak — powiedziała panna Fellowes gromkim głosem, i chcąc zrównoważyć nagłą nieśmiałość Hoskinsa. — To jest Timmie!

Chłopiec, który był w drugim pokoju służącym mu jako pokój do zabawy i spania, usłyszawszy, że goście weszli, ostrożnie wystawił z niego głowę. Teraz wyszedł do nich — śmiało, energicznym krokiem dziecka, które się nie boi. Panna Fellowes w duchu mu przyklasnęła.

Pokaż im, Timmie. Czy my cię maltretujemy? Czy chowasz się pod łóżkiem, czy trzęsiesz się ze strachu?

W swoim najlepszym kombinezonie chłopiec wyglądał olśniewająco. Podszedł do nowo przybyłych i zaczął im się przyglądać z nie ukrywaną ciekawością.

Świetnie, pomyślała panna Fellowes. Świetnie ze względu na ciebie i na nas wszystkich!

— Aha — powiedział Mannheim. — Więc to ty jesteś Timmie.

— Timmie — odezwał się Timmie, chociaż jedyną osobą w tym pokoju, która wiedziała, co mówi, była panna Fellowes.

Chłopiec wyciągnął rękę w górę, w stronę Mannheima. Mannheim najwyraźniej pomyślał, że chce uścisnąć mu dłoń, bo wyciągnął swoją. Ale Timmie nie miał pojęcia, że ludzie podają sobie ręce i wymieniają powitalne uściski dłoni. Nie dotknął wyciągniętej ręki Mannheima, a swoją pomachał niecierpliwym gestem, w dalszym ciągu wyciągając ją w górę.

Mannheima to zaintrygowało.

— Chodzi o pana włosy — powiedziała panna Fellowes. — Przypuszczam, że on nigdy przedtem nie widział człowieka o rudych włosach. W czasach neandertalskich najwyraźniej takich ludzi nie było, a tutaj nie odwiedził go jeszcze nikt rudowłosy. Jego chyba w ogóle bardzo fascynują jasne włosy.

— Aha — powiedział Mannheim. — Więc to o to chodzi.

Uśmiechnął się szeroko i przyklęknął, a Taninie natychmiast zanurzył ręce w jego gęste, sprężyste kędziory. Nie tylko ich kolor, ale również fakt, że się kręciły, musiał stanowić dla niego nowość. Timmie badał te włosy w zamyśleniu.

Mannheim znosił to z humorem. Panna Fellowes musiała przyznać, że nie jest taki, jakim go sobie wyobrażała. Spodziewała się, że będzie zionącym ogniem radykałem o spojrzeniu szaleńca, gotowym natychmiast wygłaszać potępiające sądy i manifesty i bezkompromisowo żądać zmian. Tymczasem okazało się, że jest raczej miły i łagodny, że jest zamyślonym, poważnie wyglądającym mężczyzną — młodszym, niż się spodziewała — który, nie tracąc czasu, zaprzyjaźnia się z Timmiem.

Mariannę Levien natomiast była zupełnie inna. Nawet Timmie, zmęczywszy się badaniem włosów Mannheimai zwróciwszy na nią oczy, najwyraźniej nie wiedział, co o niej myśleć.

Panna Fellowes wyrobiła już sobie zdanie na jej temat: nie lubiła Levien od pierwszej chwili. Podejrzewała też, że to jej niespodziewane pojawienie się, a nie wizyta Bruce’a Mannheima, przyprawiło Hoskinsa o taką nerwowość.

Co ona tu robi? — zastanawiała się panna Fellowes. — Jakie kłopoty ma zamiar nam sprawić?

Levien była powszechnie znana wśród ludzi zajmujących się zawodowo opieką nad dziećmi z tego, że jest osobą agresywną i powodującą kontrowersje, bardzo zręcznie promującą siebie i umiejętnie kierującą rozwojem swojej kariery. Panna Fellowes nigdy dotychczas nie stanęła z nią twarzą w twarz, ale, patrząc na nią teraz, dochodziła do wniosku, że wygląda na osobę tak straszną i nieprzyjemną, jak głosiła fama.

Przypominała raczej aktorkę albo kobietę biznesu, albo aktorkę grającą rolę kobiety biznesu niż specjalistkę od opieki nad dziećmi. Ubrana była w jakąś obcisłą, mieniącą się suknię uszytą z metalicznie połyskującego materiału ze ściśle tkanych włókien. Na szyi miała łańcuszek z ogromnym, błyszczącym wisiorem opadającym na piersi, a na wysokim czole opaskę z misternej, złotej plecionki. Ciemne i lśniące, włosy sczesane ciasno do tyłu dodawały rysom dramatyzmu. Wargi miała jaskrawoczerwone, a oczy mocno umalowane. Otaczała ją niewidzialna chmura perfum.

Panna Fellowes przyglądała jej się z niesmakiem. Trudno było sobie wyobrazić, jak doktor Hoskins mógł chociaż przez ułamek sekundy uważać ją za potencjalną opiekunkę Timmie’ego. Ta kobieta była pod każdym względem przeciwieństwem jej samej, Edith Fellowes. I z jakiego to powodu, zastanawiała się dalej panna Fellowes, ta Mariannę Levien w ogóle interesowała się tą posadą? Przecież ta posada wymagała odizolowania się od świata i bezwarunkowego poświęcenia. A Levien, jak było wiadomo pannie Fellowes, była zawsze w ruchu, wiecznie uganiała się po całym świecie, jeżdżąc na konferencje naukowe i wygłaszając tam opinie, które ludzie z jakim takim doświadczeniem uważali za kontrowersyjne i wprowadzające zamieszanie. Levien miała mnóstwo zaskakujących pomysłów dotyczących posługiwania się nowoczesnymi technikami rehabilitacji trudnych dzieci, sądziła, że cudowna, lśniąca, futurystyczna maszyneria może zastąpić zwykłą miłość i poświęcenie, dzięki którym ludzie radzili sobie z takimi dziećmi na przestrzeni dziejów.

No a poza tym była biegłym politykiem. Wiecznie zasiadała w jakichś komitetach, pełniła rolę konsultanta różnych wpływowych instytucji i pojawiała się w różnych miejscach we wszelkich możliwych rolach. Rzucała się w oczy i robiła błyskawiczną karierę. Jeżeli rzeczywiście starała się o posadę, którą w końcu dostała panna Fellowes, to musiała ją postrzegać jako trampolinę pozwalającą się odbić i podskoczyć o wiele wyżej.

Ja chyba jestem bardzo staroświecka, pomyślała panna Fellowes. Bo widziałam w tym wyłącznie szansę zrobienia czegoś dobrego dla wyjątkowego małego chłopca potrzebującego niezwykle dużo miłości i troski.

Timmie wyciągnął rękę w stronę lśniącej metalicznie sukni Mariannę Levien. Oczy błyszczały mu z zachwytu.

— Ładne — powiedział.

Mariannę Levien szybko cofnęła się poza zasięg jego ręki.

— Co on powiedział?

— Podziwia pani suknię — odparła panna Fellowes. — Chce jej tylko dotknąć.

— Wolałabym, żeby tego nie robił. Materiał jest delikatny.

— Więc niech pani lepiej uważa. Bo on jest bardzo szybki.

— Ładne — powtórzył Timmie. — Chcieć!

— Nie, Timmie. Nie. Nie wolno dotykać.

— Chcieć!

— Przykro mi, ale nie. NIE.

Timmie spojrzał na nią niezadowolony. Lecz nie wyciągnął ponownie ręki w stronę Mariannę Levien.

— Czy on panią rozumie? — spytał Mannheim.

— Przecież nie dotyka sukni, prawda? — odrzekła panna Fellowes, uśmiechając się.

— A pani jego rozumie?

— Czasami. Przeważnie.

— Te jego pomruki-powiedziała Mariannę Levien. — Co one mogły znaczyć, jak pani myśli?

— Powiedział: „ładne”. To znaczy pani suknia. A potem powiedział: „chcieć!” To znaczy: chciał jej dotknąć.

— To on mówił po angielsku? — spytał zaskoczony Mannheim. — Nie domyśliłbym się tego.

— Jego artykulacja nie jest dobra… prawdopodobnie z jakichś przyczyn fizjologicznych. Ale ja go rozumiem. Jego słownictwo obejmuje… no jakieś sto angielskich słów, a może trochę więcej. Codziennie uczy się kilku nowych. Teraz sam je sobie przyswaja, ja mu ich specjalnie nie wbijam do głowy. Zdają sobie państwo sprawę, że on ma prawdopodobnie cztery lata. Mimo że zaczął tak późno, osiągnął poziom kompetencji językowej, jakiego można się spodziewać u dziecka w jego wieku, i szybko robi postępy.

— Mówi pani, że poziom kompetencji językowej u dziecka neandertalskiego jest taki sam jak u dziecka ludzkiego? — spytała Mariannę Levien.

— On j e s t ludzkim dzieckiem.

— Tak. Tak, oczywiście. Ale jest inny. Reprezentuje przecież odrębny podgatunek. I dlatego należałoby się spodziewać różnic w uzdolnieniach intelektualnych tak znacznych jak różnice w wyglądzie fizycznym. Nader prymitywna budowa twarzy…

— Ona nie jest wcale prymitywna, proszę pani — powiedziała panna Fellowes ostro. — Jeżeli pani chce zobaczyć twarz antropoida, niech się pani przyjrzy szympansowi. Timmie ma pewne niezwykłe cechy anatomiczne, ale…

— To pani użyła słowa „antropoid”, a nie ja — odrzekła Mariannę Levien.

— Ale pani to miała na myśli.

— Panno Fellowes! Pani doktor! Proszę! Nie ma powodu, żeby się tak kłócić.

Pani doktor? — pomyślała panna Fellowes, spoglądając na Hoskinsa. No tak, tak, pewnie tak.

— Te małe pomieszczenia… — powiedział Mannheim, rozglądając się. — Czy to cała przestrzeń życiowa chłopca?

— Tak — odrzekła panna Fellowes. — Tam jest jego sypialnia i pokój do zabaw. Posiłki je tutaj, a tam znajduje się jego łazienka. Ja mam tutaj swój pokój, a to jest magazyn.

— On nigdy nie wychodzi?

— Nie — powiedziała panna Fellowes. — Znajdujemy się pod kopułą będącą częścią pola statycznego. On jej nigdy nie opuszcza.

— No to żyje w zamknięciu, zgodzą się państwo?

— To zamknięcie jest absolutną koniecznością — powiedział Hoskins szybko, zbyt szybko. — Są po temu przyczyny techniczne związane z kumulacją potencjału temporalnego, która nastąpiła, gdy chłopiec przemieszczał się w czasie. Gdyby to państwa interesowało, mógłbym sprawę wyjaśnić szczegółowo. Mówiąc krótko, problem sprowadza się do tego, że koszt energii związany z przekroczeniem przez chłopca granicy pola statycznego byłby bardzo wielki.

— Więc, chcąc oszczędzić trochę pieniędzy, macie zamiar trzymać go w nieskończoność w tych trzech małych pokojach? — spytała Mariannę Levien.

— Nie trochę pieniędzy, pani doktor — powiedział J Hoskins, który wyglądał na bardzo zgnębionego. — Powiedziałem, że koszt byłby bardzo wielki. A poza tym chodzi nie tylko o koszt. Przemieszczenie chłopca spowodowałoby problemy energetyczne dla całego obszaru energetycznego. Nie ma problemu, kiedy granice przekraczam ja, czy pani czy panna Fellowes, ale dla Timmie’ego byłoby to… no niemożliwe. Po prostu niemożliwe.

— Jeżeli nauka potrafi opracować metodę sprowadzania dziecka z przeszłości odległej o czterdzieści tysięcy lat — powiedziała pompatycznie Mariannę Levien — to potrafi też opracować metodę umożliwiającą mu chodzenie po korytarzu znajdującym się poza jego obecnym mieszkaniem.

— Chciałbym, żeby tak było, pani doktor — powiedział Hoskins.

— Więc dziecko jest na zawsze przywiązane do tych pomieszczeń — stwierdził Mannheim. — I o ile dobrze pana zrozumiałem, nie prowadzi się obecnie żadnych badań — zmierzających do rozwiązania tego problemu?

— Tak, dobrze pan zrozumiał. Jak usiłowałem wyjaśnić, me można tego zrobić w realnym świecie, w którym egzystujemy. Chcemy, żeby chłopcu było dobrze, ale nie możemy przeznaczyć naszych środków na pracę nad nierozwiązywalnymi problemami. Jak już mówiłem, mogę państwu później przedstawić pełną analizę techniczną. Jeżeli państwo tego chcą.

Mannheim kiwnął głową. Wyglądało na to, że sprawdza listę problemów, którą ma w pamięci.

— Na jakiej chłopiec jest diecie? — chciała wiedzieć Mariannę Levien.

— Pragnęłaby pani sprawdzić, co jest w spiżarni? — zapytała panna Fellowes bardzo uprzejmie.

— Tak. Właściwie tak. Proszę mi to umożliwić. Panna Fellowes szerokim gestem wskazała duże zamrażarki.

Przypatrz się dobrze, pomyślała. Sądzę, że ci się to spodoba.

Rzeczywiście Mariannę Levien wydawała się zadowolona z tego, co zobaczyła. A zobaczyła fiolki i ampułki, i zakraplacze, i urządzenia miksujące. Zobaczyła cały nieludzki zestaw syntetycznych pokarmów, które doktor Jacobs i jego współpracownicy stanowczo zalecili Timmie’emu wbrew gwałtownym protestom panny Fellowes uważającej je za coś, co nie przypomina zdrowego jedzenia. Mariannę Levien buszowała wśród półek z syntetyczną żywnością, patrząc na nie z widoczną aprobatą. No tak, to jest właśnie ten superfuturystyczny styl, który jej się podoba, pomyślała gniewnie panna Fellowes. Sama prawdopodobnie je tylko syntetyczne pokarmy. Jeżeli w ogóle coś je.

— Nie mam zastrzeżeń — powiedziała po pewnym czasie Mariannę Levien. — Wasi specjaliści od żywienia najwyraźniej wiedzą, co robią.

— Chłopiec wygląda na zdrowego — zauważył Mannheim. — Ale niepokoi mnie ta przymusowa samotność, w jakiej żyje.

— Tak — zawtórowała mu Mariannę Levien. — Mnie też to niepokoi. Bardzo.

— Już samo to, że został pozbawiony środowiska plemiennego, w którym się urodził, jest złe — powiedział) Mannheim. — A to, że jest całkowicie pozbawiony towarzystwa, napawa mnie najwyższą troską.

— A ja się nie liczę jako towarzystwo? — spytała panna i Fellowes dość opryskliwie. — Jestem z nim właściwie przez j cały czas.

— Ja mówiłem o kimś, kto byłby w podobnym wieku. Mówiłem o towarzyszu zabaw. Ten eksperyment ma trwać j dość długo, prawda panie doktorze?

— Pragniemy dowiedzieć się od Timmie’ego jak najwięcej na temat epoki, z której pochodzi. Kiedy jego znajomość angielskiego się poprawi — a panna Fellowes zapewnia mnie, że zaczyna mówić dość płynnie, mimo że niektórym z nas trudno jest dokładnie zrozumieć, co mówi…

— Innymi słowy, panie doktorze, zamierzacie państwo trzymać go tu przez parę lat, tak? — zapytała Mariannę Levien.

— Tak, to możliwe.

— Zamkniętego bez przerwy w paru małych pokojach? — odezwał się Mannheim. — I bez żadnych kontaktów z rówieśnikami? Czy uważacie państwo, że to jest życie dla zdrowego chłopca?

Wzrok Hoskinsa szybko przeniósł się z Mariannę Levien na Mannheima i z powrotem. Hoskins wyglądał jak człowiek oblegany przez przeważającą liczbę przeciwników.

— Panna Fellowes poruszyła już ten problem — powiedział. — Mówiliśmy o tym, że Timmie powinien mieć towarzysza zabaw. Zapewniam państwa, że nie pragniemy, paraliżować rozwoju emocjonalnego chłopca, ani szkodzić mu w żaden inny sposób.

Panna Fellowes spojrzała na niego zdziwiona. Poruszała ich problem, to prawda. Ale nic z tego nie wynikło. Od czasu nie zakończonej żadnym wnioskiem rozmowy w kafeterii Hoskins nic na ten temat nie wspominał, nijak nie zareagował na jej prośbę o towarzysza zabaw dla Timmie’ego. Wtedy, podczas tej rozmowy, uznał ten pomysł za niemożliwy do zrealizowania i był tak zaskoczony jej prośbą, że panna Fellowes wahała się, czy ma podnieść tę kwestię po raz drugi. Jak na razie Timmie zupełnie dobrze radził sobie sam. Ale ostatnio panna Fellowes zaczęła zastanawiać się nad przyszłością i uznała, że skoro Timmie lak dobrze przystosowuje się do współczesnego życia, to trzeba będzie wkrótce jeszcze raz porozmawiać o tym z Hoskinsem.

A teraz uprzedził ją Mannheim, za co panna Fellowes była mu niezmiernie wdzięczna. Orędownik dzieci miał najzupełniejszą rację. Timmie’ego nie można tak tu trzymać w samotności jak jakąś małpę. Timmie nie jest małpą. Zresztą nawet goryl czy szympans nie czułby się dobrze, gdyby był tak kompletnie odcięty od rówieśników.

— A więc zajmowaliście się już państwo tą sprawą — powiedział Mannheim. — Skoro tak, to chciałbym wiedzieć, jakie zrobiliście postępy.

Jego ton nagle przestał być taki uprzejmy.

— Jeżeli chodzi o sprowadzenie drugiego neandertalczyka w nasze czasy — powiedział Hoskins tonem zdradzającym wzburzenie — co sugerowała początkowo panna Fellowes, to muszę państwu powiedzieć, że my po prostu nie zamierzamy…

— Drugiego neandertalczyka? O nie, panie doktorze — zaprotestował Mannheim. — Wcale tego byśmy nie chcieli.

— Już samo to, że jego tu się więzi, stanowi bardzo poważny problem — powiedziała Mariannę Levien. — t Schwytanie drugiego skomplikowałoby tylko sprawę.

Hoskins spojrzał na nią ze złością. Po twarzy spływał) mu pot.

— Powiedziałem, że nie zamierzamy sprowadzać drugiego neandertalczyka — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Nigdy nie rozważaliśmy tej możliwości. Nigdy! Z wielu różnych powodów. Kiedy panna Fellowes po raz pierwszy o tym wspomniała, powiedziałem jej…

Mannheim i Mariannę Levien spojrzeli na siebie. Gwałtowność, z jaką nagle Hoskins zaczął mówić, mocno ich zaniepokoiła. Nawet Timmie chyba trochę się przestraszył, gdyż przytulił się do panny Fellowes, jakby szukał ochrony.

— Wszyscy zgadzamy się — powiedział Mannheim’ gładko — że sprowadzenie drugiego neandertalczyka to z rozwiązanie. Wcale nie o to nam chodzi. Chcemy natomiast, wiedzieć, czy można by Timmie’emu zapewnić towarzystwo… no, jak to powiedzieć… nie ludzkiego dziecka, bo Timmie sam jest człowiekiem, ale dziecka nam współczesnego. Współczesnego towarzysza zabaw. Dziecka z naszej epoki.

— Dziecka, które odwiedzałoby go regularnie — powiedziała Mariannę Levien — i dostarczyłoby mu takich! bodźców rozwojowych, które przyczyniłyby się do jego i asymilacji socjokulturowej. A wszyscy zgadzamy się, że taka asymilacja jest potrzebna.

— Chwileczkę — warknął Hoskins. — Jaka asymilacja? j Czy państwo wyobrażają sobie, że Timmie w przyszłości’ będzie wiódł wygodne życie w jakimś podmiejskim osiedlu? j Że złoży podanie o obywatelstwo amerykańskie, zostanie] członkiem jakiegoś kościoła, osiedli się i ożeni? Muszę państwu przypomnieć, że mamy tu do czynienia z dzieckiem prehistorycznym pochodzącym z epoki tak odległej, że nie możemy nawet nazwać jej barbarzyńską. Mamy do czynienia z dzieckiem z epoki kamienia, z gościem z czegoś, co pani, pani doktor, określiła słusznie jako „inny świat”. I państwo myślą, że on stanie się…

— Nie chodzi nam o hipotetyczne ubieganie się o obywatelstwo i przynależność do jakiegoś kościoła — przerwała chłodno Mariannę Levien — ani o żadną inną reductio ad absurdum. Timmie jest jeszcze dzieckiem i panu Mannheimowi i mnie chodzi o jakość jego dzieciństwa. Warunki, w jakich jest obecnie przetrzymywany, są nie do przyjęcia. Jestem pewna, że byłyby nie do przyjęcia w jego własnym społeczeństwie, mimo całej inności tamtego świata. Każde znane nam społeczeństwo ludzkie, bez względu na to, jak odległe od naszych byłyby jego paradygmaty i parametry, zapewnia swoim dzieciom prawo do integracji z ich matrycą społeczną. A my w żaden sposób nie możemy uznać, że warunki, w jakich żyje obecnie Timmie, zapewniają mu taką matrycę społeczną.

— Co oznacza — powiedział Hoskins kwaśno — mówiąc słowami zrozumiałymi dla skromnego fizyka, że uważa pani, pani doktor, że Timmie powinien mieć towarzysza zabaw.

— Nie „powinien” — odparła Mariannę Levien — tylko „musi”.

— Obawiam się, że będziemy się upierali przy tym, że towarzystwo jest dla dziecka sprawą zasadniczą — powiedział Mannheim tonem mniej wojowniczym niż jego koleżanka.

— Zasadniczą — powtórzył ponuro Hoskins.

— Zapewnienie mu towarzystwa to minimum, to pierwszy krok — powiedziała Mariannę Levien. — Nie oznacza to, że mamy zamiar uznać, że trzymanie chłopca w zamknięciu przez dłuższy czas jest rzeczą do przyjęcia czy też taką, na którą można wyrazić zgodę. Sądzimy jednak, że chwilowo przynajmniej możemy zrezygnować z naszych innych obiekcji i zezwolić na kontynuowanie eksperymentu, prawda panie Mannheim?

— Zezwolić! — krzyknął Hoskins.

— Pod warunkiem — ciągnęła spokojnie Mariannę Levien — że Timmie’emu umożliwione zostaną regularne emocjonalnie pozytywne kontakty z rówieśnikami.

Hoskins spojrzał w stronę panny Fellowes, jakby oczekiwał, że pomoże mu odeprzeć ten zaciekły atak. Ale panna Fellowes nie była w stanie mu pomóc.

— Muszę się z tym zgodzić, panie doktorze — powiedziała, czując się jak zdrajczyni. — Przez cały czas byłam tego samego zdania. A teraz sprawa staje się pilna. Chłopiec radzi sobie bardzo dobrze. Ale zbliża się moment, w którym życie w tej pustce społecznej zacznie być dla niego bardzo szkodliwe. A skoro nie będzie żadnych dzieci z jego własnego podgatunku, to…

Hoskins odwrócił się i stanął z nią twarzą w twarz. Najwyraźniej chciał powiedzieć: I pani przeciwko mnie?

Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Timmie, którego zaniepokoiła ta hałaśliwa dyskusja, przytulił się mocniej do panny Fellowes.

— Więc takie są państwa warunki? — Powiedział w końcu Hoskins. — Ma być towarzysz zabaw albo napuścicie na mnie hordy protestujących, tak?

— My niczym panu nie grozimy, panie doktorze — odrzekł Mannheim. — Ale nawet pana współpracownicami panna Fellowes, widzi potrzebę wprowadzenia w życie naszego zalecenia.

— W porządku. I sądzą państwo, że łatwo będzie znaleźć ludzi, którzy z radością pozwolą swoim dzieciom przychodzić tutaj i bawić się z małym neandertalczykiem, tak? Że to będzie łatwe, mimo że wśród ludzi panuje przekonanie, że neandertalczycy byli okropnie dzicy i prymitywni?

— Nie powinno to być trudniejsze — odparł Mannheim — niż sprowadzenie małego neandertalczyka do dwudziestego pierwszego wieku. Właściwie to myślę, że powinno to być o wiele łatwiejsze.

— Mogę sobie wyobrazić, co na to powie nasz prawnik. Już koszt ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej… przyjmując oczywiście, że znajdziemy kogoś, kto będzie tak szalony, że pozwoli swojemu dziecku przebywać pod kopułą razem z Timmiem…

— Timmie wcale nie wygląda na takiego dzikiego — powiedział Mannheim. — Właściwie jest całkiem łagodny. Prawda, panno Fellowes?

— Jak już wcześniej powiedziała panna Fellowes — odezwała się Mariannę Levien z fałszywą słodyczą — nie wolno nam uważać Timmie’ego za istotę, która jest mniej niż człowiekiem. On ma tylko pewne niezwykłe cechy fizyczne.

— A więc oczywiście byłaby pani zachwycona, gdyby pani własne małe dziecko przychodziło tutaj i bawiło się z nim — powiedział Hoskins. — Tylko że pani nie ma własnych dzieci, prawda pani doktor? Nie, oczywiście że pani ich nie ma. A pan, panie Mannheim? Czy ma pan małego synka, którego by nam pan na ochotnika polecił?

Wyglądało na to, że Mannheima ubodło to pytanie.

— To, czy ja mam dzieci, czy ich nie mam, nie ma nic do rzeczy, panie doktorze — powiedział kategorycznie. — Ale zapewniam pana, że gdybym miał szczęście je mieć, to nie zawahałbym się zaoferować swojej pomocy. Rozumiem, że z niechęcią odnosi się pan do tego, co pan uważa za ingerencję z zewnątrz. Ale przenosząc Timmie’ego do naszej epoki, pominął pan prawo. Teraz przyszedł czas na wzięcie pod uwagę wszystkich implikacji tego, co pan zrobił. Nie może pan trzymać chłopca w zamknięciu i w izolacji tylko dlatego, że odbywa się tu eksperyment naukowy. Nie może pan, panie doktorze.

Hoskins zamknął oczy i kilka razy odetchnął głęboko.

— W porządku — powiedział w końcu. — Dość już o tym. Przyznaję państwu rację. Znajdziemy Timmie’emu towarzysza zabaw. Gdzieś go znajdziemy. Jakoś go znajdziemy. — W jego oczach nagle zapłonął gniew. — Inaczej niż państwo, ja mam dziecko. Syna. I jeżeli to się okaże konieczne, przyprowadzę je tutaj, żeby się zaprzyjaźniło z Timmiem. Przyprowadzę własnego syna, jeżeli będę musiał. Czy to wystarczająca gwarancja? Timmie nie będzie już samotny i nieszczęśliwy. W porządku? Dobrze? — Hoskins spojrzał na nich ze złością. — A teraz, kiedy to już ustaliliśmy, czy mają państwo jeszcze jakieś prośby? Czy możemy już wreszcie prowadzić naszą pracę naukową w spokoju?

Загрузка...