SIEDEM

Dennis Wexroth nie powiedział ani stówa. Gdyby było inaczej, zabiłbym go chyba na miejscu. Stał z dłońmi przyciśniętymi do ściany za sobą, a prawe oko otaczał mu obszar pogłębiającej się czerwieni, który w końcu spuchnie i sfioletowieje. Słuchawka jego wyrwanego ze ściany telefonu zwisała z kosza na śmieci, do którego cisnąłem aparat.

W ręku trzymałem fantazyjną kartę pergaminu, na której było napisane, że ybfeajsD mfirigninnuO sfohabart otrzymał JmoJjIob w dziedzinie HsoIoąoUns.


Walcząc o zachowanie resztek opanowania włożyłem ją do koperty i położyłem tamę na rzece przekleństw.

— Jak mógł pan zrobić coś podobnego?

— zapytałem. — To… to niezgodne z prawem!

— Jest to absolutnie zgodne z prawem — powiedział cicho. — Proszę mi uwierzyć, zasięgnięto fachowej porady.

— Zobaczymy, jak ta porada utrzyma się w sądzie — warknąłem. — Nie byłem zapisany na zajęcia doktoranckie, nie złożyłem pracy doktorskiej, nie przystąpiłem do żadnych egzaminów ustnych czy z języka i nie wypisano zawiadomienia. Proszę mi powiedzieć, na jakiej podstawie daje mi pan doktorat. Bardzo chciałbym to wiedzieć.

— Po pierwsze jest pan tu zapisany na studia — rzekł. — Już to umożliwia panu zdobycie stopnia.

— Umożliwia, owszem, ale do tego nie uprawnia. Istnieje tu pewna różnica.

— To prawda, ale warunki uprawniające do otrzymania stopnia określa rada.

— I co pan zrobił? Zwołał specjalne posiedzenie?

— Jeśli chodzi o ścisłość, to takie posiedzenie rzeczywiście się odbyło. Uznano na nim, że zapisanie się na studia dzienne wskazuje na intencję zdobycia stopnia naukowego. W związku z tym po spełnieniu innych wymagań…

— Nigdy nie skończyłem żadnej specjalizacji — wtrąciłem.

— W sprawach wyższych stopni formalne wymagania są mniej sztywne.

— Ale ja nie zrobiłem magisterium! Wyszczerzył zęby w uśmiechu, zreflektował się spoważniał.

— Jeśli bardzo uważnie przeczyta pan przepisy — powiedział — przekona się pan, że nigdzie nie jest powiedziane, iż magisterium stanowi warunek wstępny otrzymania wyższego stopnia naukowego. Do wytypowania „wykwalifikowanego kandydata” wystarczą „równorzędne osiągnięcia”. To tylko sformułowania, Fred, a rada je interpretuje.

— Nawet jeśli przyznam panu rację, to i tak przepisy wyraźnie mówią o złożeniu pracy doktorskiej. Sam czytałem.

— Tak. Istnieje jednak Święta ziemia: studium obszarów rytualnych, książka, którą złożył pan w wydawnictwie uniwersyteckim. Jest wystarczająco na temat, żeby potraktować ją jako rozprawę, doktorską z dziedziny antropologii.

— Ale ja w ogóle nie przedłożyłem jej władzom wydziałowym.

— Nie, ale redaktor zasięgnął opinii doktora Lawrence’a na jej temat. Między innymi stwierdził on, że może zostać uznana za pracę doktorską.

— Przygwożdżę pana w tej kwestii na rozprawie sądowej. Ale proszę mówić dalej. Jestem zafascynowany. Proszę mi powiedzieć, jak mi poszło na ustnych.

— No cóż — powiedział umykając wzrokiem — profesorowie, którzy stanowiliby pańską komisję egzaminacyjną, zgodzili się jednogłośnie na pominięcie w pana przypadku egzaminów ustnych. Jest tu pan od tak dawna i znają pana tak dobrze, że uznali je za niepotrzebną formalność. Poza tym dwóch z nich było kiedyś z panem na jednym roku i trochę się dziwnie z tego powodu czuli.

— Ja myślę. Niech sam skończę. Władze odpowiednich wydziałów filologicznych stwierdziły, że uczęszczałem na wystarczającą ilość zajęć, żeby uzasadnić poświadczenie moich umiejętności czytania. Mam rację?

— Zasadniczo tak to było.

— Łatwiej mi było dać tytuł doktora niż magistra?

— Owszem.

Miałem ochotę uderzyć go jeszcze raz, ale to nie była odpowiedź. Walnąłem kilka razy pięścią w dłoń.

— Dlaczego? — zapytałem. — Wiem już, jak to zrobiliście, ale najważniejszą sprawą jest dlaczego? — Zacząłem chodzić po pokoju. — Od jakichś trzynastu lat płacę temu uniwersytetowi czesne i opłaty egzaminacyjne — jeśli się zastanowić i wszystko to do siebie dodać, powstanie niezła sumka — i ani razu nie sfałszowałem tu czeku czy coś w tym rodzaju. Zawsze dobrze mi się układało z wykładowcami, z działem administracyjnym i z innymi studentami. Poza wspinaczką nigdy nie byłem w poważnych kłopotach, niczym nie splamiłem imienia uczelni… Przepraszam. Usiłuję powiedzieć, że byłem dosyć uczciwym odbiorcą waszego towaru. I co się dzieje? Odwracam się, na chwilę wyjeżdżam z miasta, a wy wręczacie mi tytuł doktora. Czy po tak długim okresie korzystania z waszych usług zasługuję na takie traktowanie? Uważam, że to podłość, i żądam wyjaśnienia. Teraz! Czy naprawdę aż tak mnie pan nienawidzi?

— Uczucia nie miały z tym nic wspólnego — powiedział powoli unosząc rękę, aby dotknąć górnej części policzka. — Powiedziałem, że chcę się pana stąd pozbyć, bo nie pochwalam pańskiej postawy, pańskiego stylu. Nic się nie zmieniło. Ale ja nie brałem w tym udziału. W gruncie rzeczy przeciwstawiałem się temu. Znaleźliśmy się… hmm… pod presją.

— Pod jaką presją? — spytałem. Odwrócił się. — Nie sądzę, że powinienem o tym panu mówić.

— Owszem. Naprawdę. Proszę mi o tym opowiedzieć.

— No więc uniwersytet dostaje sporo pieniędzy od rządu. Stypendia, kontrakty naukowe…

— Wiem. No i co z tego?

— Zwykle nie wtrącają się w nasze sprawy.

— I tak powinno być.

— Czasami jednak mają coś do powiedzenia. A my wtedy słuchamy.

— Czy próbuje mi pan powiedzieć, że otrzymałem stopień naukowy na prośbę rządu?

— Żeby się nie rozwodzić, tak.

— Nie wierzę. Rząd nie robi takich rzeczy.

Wzruszył ramionami. Następnie odwrócił się i znów na mnie spojrzał.

— Kiedyś powiedziałbym to samo, ale teraz jestem mądrzejszy.

— Dlaczego im na tym zależało?

— Ciągle nie mam pojęcia.

— Trudno mi w to uwierzyć.

— Powiedziano mi, że przyczyna prośby ma charakter tajny. Powiedziano mi także, że sprawa jest dość pilna, i agent wyciągnął słowo „bezpieczeństwo”. Wiem tylko tyle.

Przestałem chodzić po pokoju. Wepchnąłem ręce do kieszeni. Wyjąłem je. Znalazłem papierosa i zapaliłem go. Śmiesznie smakował. Ale ostatnio wszystkie tak smakowały. Jak wszystko inne.

— Facet nazwiskiem Nadler — odezwał się. — Theodore Nadler. Pracuje w Departamencie Stanu. To on się z nami skontaktował i zaproponował… procedurę.

— Rozumiem — powiedziałem. — Czy to do niego próbował pan dzwonić, kiedy unieszkodliwiłem środek łączności?

— Tak.

Rzucił okiem na biurko, podszedł do niego, wziął fajkę i kapciuch.

— Tak — powtórzył nabijając fajkę. — Prosił, żebym się z nim skontaktował, jeśli pana zobaczę. Ponieważ zadbał pan o to, że nie mogę tego zrobić, proponuję, żeby sam pan do niego zadzwonił, jeśli chce pan poznać dalsze szczegóły.

Wsadził sobie fajkę między zęby, pochylił się do przodu i zapisał w bloczku numer. Oderwał kartkę i podał mi ją.

Wziąłem ją, popatrzyłem na poprzekręcane cyfry i włożyłem ją do kieszeni. Wexroth zapalił fajkę.

— I naprawdę pan nie wie, czego on ode mnie chce? — spytałem.

Odsunął fotel na właściwe miejsce i usiadł.

— Nie mam pojęcia.

— W każdym razie czuję się lepiej, że pana uderzyłem. Zobaczymy się w sądzie.

Odwróciłem się, żeby wyjść.

— Nie sądzę, żeby ktokolwiek przedtem chciał zabiegać o wyrok sądu nakazujący uniwersytetowi cofnięcie nadanego stopnia naukowego — powiedział. — To powinno być interesujące. Tymczasem mogę powiedzieć, że bez przykrości widzę koniec pańskiego trutniowania.

— Niech pan poczeka z obchodami — rzekłem. — Jeszcze nie skończyłem.

— Pan i Latający Holender — mruknął w chwili, gdy zamykałem drzwi.


Z mieszkania Merimeego opuściłem się na uliczkę, poszedłem do następnej przecznicy i skręciłem za róg. W kilka minut później siedziałem w jadącej do centrum taksówce. Wysiadłem przy sklepie odzieżowym, wszedłem do środka i kupiłem płaszcz. Było zimno, a kurtkę gdzieś zostawiłem. Stamtąd poszedłem do sali wystawowej. Miałem mnóstwo czasu i chciałem ustalić, jeśli to było możliwe, czy jestem śledzony.

W ogromnym pomieszczeniu z maszyną z Rhenniusa spędziłem prawie godzinę. Zastanawiałem się, czy moja poprzednia wizyta trafiła do porannych gazet. Nieważne. Zwracałem uwagę na poruszenia zwiedzających, na ustawienie czerech strażników — przedtem było tylko dwóch — na odległości do kilku wyjść, na wszystko. Nie potrafiłem określić, czy po drugiej stronie jednego z górnych okien założono już nową kratę. I tak nie miało to właściwie znaczenia. Nie zamierzałem próbować tej samej sztuczki drugi raz. Planowałem coś szybkiego i zupełnie odmiennego.

Pogrążony w rozmyślaniach, poszedłem na poszukiwanie kanapki i piwa — tego ostatniego na rzecz ewentualnego telepaty znajdującego się w pobliżu. Po drodze ciągle sprawdzałem i przekonałem się, że w tej chwili nie jestem obiektem widocznego zainteresowania. Znalazłem bar, wszedłem, zamówiłem i usiadłem, żeby zjeść i pomyśleć.

Pomysł przyszedł mi do głowy jednocześnie z podmuchem zimnego powietrza wpuszczonego przez kolejnego klienta. Natychmiast go odrzuciłem i nadal popijałem wołowinę piwem. Nie mogłem jednak wymyślić nic lepszego.

Zrehabilitowałem więc pomysł, odczyściłem go i obejrzałem sobie z każdej strony, jaka mi przyszła do głowy. Nic szczególnego, ale obawiałem się, że będzie mi to musiało wystarczyć.

Rozważyłem całą sprawę, po czym doszedłem do wniosku, że może się nie udać z powodu efektów ubocznych samej procedury. Stłumiłem chwilową złość i zacząłem na nowo. Te wszystkie drobiazgi, o które musiałem zadbać z powodu takiej drobnostki, graniczyły z absurdem.

Pojechałem na dworzec autobusowy i nabyłem bilet do domu. Włożyłem go do kieszeni płaszcza. Kupiłem jakieś czasopismo i gumę do żucia, poprosiłem o włożenie ich do torby, wyrzuciłem czasopismo, włożyłem gumę do ust i schowałem torbę. Potem znalazłem bank, wszedłem do środka i rozmieniłem wszystkie pieniądze na jednodolarówki, którymi wypchałem torbę — razem sto piętnaście banknotów.

W drodze powrotnej w okolice sali wystawowej znalazłem restaurację z szatnią, zostawiłem tam płaszcz i wymknąłem się na zewnątrz. Gumą do żucia przymocowałem numerek pod ławką, na której przysiadłem. Potem wypaliłem ostatniego papierosa i wróciłem do hali w jednej ręce trzymając torbę z pieniędzmi, a w drugiej ściskając jeden jednodolarowy banknot.

Wewnątrz poruszałem się powoli, czekając aż tłum osiągnie właściwą gęstość i rozmieszczenie, po raz kolejny sprawdzając swoją znajomość przeciągów występujących przy otwieraniu i zamykaniu zewnętrznych drzwi. Wybrałem najlepsze miejsce na przeprowadzenie akcji i powoli się tam udałem. Przedtem rozdarłem torbę z jednej strony i teraz trzymałem brzegi rozdarcia razem.

W jakieś pięć minut później stwierdziłem, że sytuacja nie może się już chyba bardziej zbliżyć do ideału. Tłum był zdecydowanie gęsty, a strażnicy znajdowali się wystarczająco daleko. Słuchałem standardowych już pytań „Ale co ona właściwie robi?” i odpowiedzi „Tak naprawdę to nie są pewni” oraz czasem wtrąconego komentarza „To jakieś urządzenie odwracające, prowadzone są badania” dopóki nie nastąpił silny przeciąg, a obok mnie znalazł się odpowiednio duży osobnik.

Uderzyłem faceta łokciem w żebra i trochę go popchnąłem. On z kolei uraczył m-nie próbką języka średnioangielskiego — większość ludzi sądzi, że to relikt staroangielskiego, ale sprawdziłem kiedyś w słowniku w związku z zajęciami językoznawczymi — i też mnie popchnął.

Przesadziłem z reakcją zataczając się w tył i wpadając na innego mężczyznę, jednocześnie rozsypując dolary z wyrzuconej zamaszystym gestem nad głowę torby.

— Moje pieniądze! — wrzasnąłem rzucając się do przodu i przeskakując barierkę. — Moje pieniądze!

Nie zwracałem uwagi na pomruki, krzyki i nagły ruch za moimi plecami. Włączyłem przy okazji alarm, ale w tej chwili nie miało to wielkiego znaczenia. Znalazłem się na podwyższeniu i pędziłem w kierunku miejsca, w którym pas znikał w elemencie centralnym. Miałem nadzieję, że utrzyma mój ciężar.

Odpowiedziałem na wyryczane „Złaź stamtąd!” paroma powtórzonymi okrzykami „Moje pieniądze!” i rzuciłem się płasko na pas z gestem mającym według mnie wyrażać pogoń za dolarem. Gładko i pewnie wjechałem w tunel mobilatora.

Od stóp do głów przeniknęło mnie wrażenie delikatnego mrowienia i przez chwilę widziałem jak przez mgłę. Nie przeszkodziło mi to jednak rozwinąć banknotu trzymanego w dłoni, tak że kiedy pojawiłem się z drugiej strony, trzymałem go wysoko nad głową. Natychmiast stoczyłem się z pasa. Mimo zawrotu głowy zeskoczyłem z podwyższenia i ruszyłem w kierunku tłumu, usiłując sprawiać wrażenie, że nadal szukam rozrzuconych pieniędzy, chociaż nie było ich już widać.

— Moje pieniądze… — powiedziałem przechodząc z powrotem przez barierkę i opadając na czworaki.

— Proszę — odezwała się jakaś uczciwa dusza, wyciągając ku mnie garść banknotów.

Podano mi jeszcze kilka, jednego po drugim. Na szczęście dzięki wcześniejszym rozmyślaniom spodziewałem się tego efektu, więc kiedy wstałem i dziękowałem, na mojej odwróconej twarzy nie rysowało się zaskoczenie. Jedynym banknotem, który wydawał mi się normalny, był ten, który przedtem trzymałem w ręce.

— Czy był pan w środku? — ktoś zapytał.

— Nie. Obszedłem maszynę naokoło z tyłu.

— Wyglądało zupełnie, jakby pan przez nią przeszedł.

— Nie przeszedłem.

Przyjmując pieniądze i udając, że szukam pozostałych, szybko rozejrzałem się po całej sali. Mniej uczciwi ludzie z kilkoma moimi dolarami w kieszeniach kierowali się do drzwi, które znajdowały się teraz w miejscach przeciwnych do tych, jakie zajmowały, kiedy wszedłem. Jednak na to też się przygotowałem — przynajmniej intelektualnie. Teraz jednak zacząłem się zastanawiać. Widok całej hali tak odwróconej wprawił mnie w emocjonalny niepokój. Wychodzący nie mieli żadnych trudności, bo strażnicy byli zajęci czym innym: dwaj ugrzęźli w tłumie, a dwaj inni zbierali banknoty. Pomyślałem, czy nie warto by spróbować uciec.

Z początku chciałem nadrabiać bezczelnością zmieszaną z chamstwem lub natręctwem i upierać się przy odzyskaniu pieniędzy oraz twierdzić, że obszedłem urządzenie. Postanowiłem, że tego się będę trzymać i że poniosę wszelkie konsekwencję. Nie sądziłem, żebym popełnił coś karygodnie nielegalnego — a bez względu na to, co się wydarzy, nikt nie może cofnąć odwrócenia.

Strażnicy byli jednak mili. Jeden z nich wyłączył alarm, a drugi krzyknął, żeby przy wyjściu wszyscy zwracali znalezione pieniądze. Następnie dwóch z nich wróciło do pilnowania drzwi, a ten, który krzyczał, odnalazł mnie wzrokiem i ponownie podniósł głos: — Nic się panu nie stało?

— Nie, wszystko w porządku — odpowiedziałem. — Ale moje pieniądze…

— Szukamy ich! Szukamy! Przecisnął się do mnie i położył mi rękę na ramieniu. Pośpiesznie wsadziłem do kieszeni banknot, który wydawał mi się normalny.

— Jest pan pewien, że nic pan vi nie jest?

— Oczywiście. Ale brakuje mi…

— Próbujemy je odzyskać — rzekł. — Czy przemieścił się pan przez środkową część maszyny?

— Nie — odparłem. — Ale obok niej przeleciał jeden z banknotów, więc pobiegłem go łapać.

— Wyglądało, jakby przeszedł pan przez środkowy element.

— Obszedł go z tylu — odezwał się jeden z mężczyzn, którym to powiedziałem. Zrobił to z takim wyczuciem czasu, jak gdyby siedział mi na kolanie z monoklem w oku — niech go Bóg ma w opiece.

— Tak — potwierdziłem.

— Aha. Nie odczuł pan żadnego wstrząsu ani nic takiego?

— Nie, ale odzyskałem mojego dolara.

— To dobrze. — Westchnął. — Cieszę się, że nie musimy spisywać raportu z wypadku. Co się właściwie stało?

— Jakiś facet wpadł na mnie i pękła mi przy tym torba. Miałem w niej ranne wpływy. Szef odciągnie mi je z pensji, jeśli…

— Zobaczmy, ile się zebrało.

Okazało się, że zwrócono mi dziewięćdziesiąt siedem dolarów, co niemal wystarczyło, żebym miło pomyślał o gatunku ludzkim i odpukał, bo jak dotąd opatrzność nade mną tego dnia czuwała. Zostawiłem im fałszywe nazwisko i adres w razie, gdyby pojawiły się jeszcze jakieś banknoty, kilka razy podziękowałem, przeprosiłem za zamieszanie i wyszedłem.

Natychmiast zauważyłem, że ruch odbywa się po niewłaściwej stronie ulicy. Dobra, można z tym żyć. Napisy na szybach sklepów były napisane od tyłu. Dobra. Z tym też.

Ruszyłem w kierunku ławki, gdzie schowałem numerek z szatni. Po dziesięciu krokach gwałtownie się zatrzymałem.

Musiał to być niewłaściwy kierunek, bo sprawiał wrażenie właściwego.

Stałem tak i próbowałem wyobrazić sobie całe miasto w odwróconym stanie. Było to trudniejsze, niż sądziłem. Rostbef i piwo — odwrócone — bulgotały mi w brzuchu. Chciałem się czegoś mocno uchwycić. 2 wysiłkiem poustawiałem wszystko na miejscu, a przynajmniej tak mi się wydawało, i odwróciłem się. Tak. Lepiej. Chodziło o to, żeby kierować się według charakterystycznych punktów i udawać, że się golę. Myśleć o wszystkim jako o lustrzanym odbiciu. Zastanawiałem się, czy dentysta miałby w tym jakąś przewagę, czy jego zdolności rozciągały się tylko na wnętrze ust. Nieważne. Udało mi się wyliczyć, gdzie jest ławka.

Podszedłem do niej, wpadłem w panikę, kiedy nie udało mi się znaleźć numerka, a potem przypomniałem sobie, żeby podejść do drugiego jej końca. Tak. Dokładnie w tym samym miejscu…

Umieściłem tutaj numerek oczywiście dlatego, żeby nie został odwrócony i żebym nie miał problemów z odebraniem płaszcza. A oddałem płaszcz do szatni, żeby nie został odwrócony bilet i żebym mógł bez kłopotów wsiąść do autobusu.

Odtworzyłem sobie w myślach obraz okolicy i wróciłem do restauracji. Przygotowałem się na znalezienie jej po przeciwnej stronie ulicy, ale i tak i przy drzwiach sięgnąłem do klamki ze złej strony.

Dziewczyna od razu przyniosła mi płaszcz, lecz kiedy się odwracałem do wyjścia, powiedziała: — To nie prima aprilis. — Hę?

Machnęła moim banknotem. Nie mając drobnych postanowiłem zostawić jej dolara napiwku. W tej chwili zdałem sobie sprawę, że wyciągnąłem mój jedyny normalnie wyglądający banknot, dolara, którego przeniosłem przez mobilator.

— Och — powiedziałem i dodałem do tego szybki uśmiech. — To na przyjęcie. Proszę, zamienię go pani.

Dałem jej za niego OOHKG31, a dziewczyna postanowiła, że też się może uśmiechnąć.

— Sprawiał wrażenie prawdziwego — powiedziała. — Przez sekundę nie mogłam określić, co z nim jest nie tak.

— Tak, świetny żart.

Kupiłem paczkę papierosów, a potem ruszyłem na poszukiwanie dworca autobusowego. Ponieważ do odjazdu miałem jeszcze sporo czasu, stwierdziłem, że może mi nieźle zrobić kolejna dawka lekarstwa antytelepatycznego. Wszedłem do nie rzucającego się w oczy baru i zamówiłem kufel piwa.

Smakowało dziwnie. Nieźle. Po prostu zupełnie inaczej. Przeczytałem od tylu nazwę na kurku i spytałem barmana, czy nalał mi rzeczywiście tego. Powiedział, że tak. Wzruszyłem ramionami i pociągnąłem łyczek. Właściwie bardzo dobre. Potem papieros, którego zapaliłem, smakował dziwnie. Z początku przypisałem to posmakowi piwa. Jednak po kilku chwilach pod wpływem na wpół sformułowanej myśli znów zawołałem barmana i poprosiłem o szklaneczkę whiskey.

Miała pełny, przydymiony smak, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek piłem z butelki z taką nalepką. A właściwie ze wszystkimi innymi nalepkami.

Wtedy nagle przypomniały mi się zajęcia z chemii organicznej dla pierwszego i drugiego semestru. Wszystkie moje kwasy aminowe z wyjątkiem glicyny były lewo-skrętne, co tłumaczyło skręt moich protein. To samo jeśli chodzi o nukleotydy nadające skręt zwojom kwasu nukleinowego. Tak było jednak przed odwróceniem. Z przerażeniem pomyślałem o stereoizomerach i o odżywianiu. Wydaje się, że ciało czasem przyjmuje substancje o danym skręcie, a odrzuca ich odwróconą wersję. W innych przypadkach przyjmuje oba rodzaje, choć czas ich trawienia będzie się różnił. Spróbowałem przypomnieć sobie konkretne przykłady. Moje piwo i whiskey zawierają alkohol etylowy, C2H5OH… Dobra. Jest symetryczny, bo oba atomy wodoru odchodzą od środkowego atomu węgla w ten sposób. A zatem czy był odwrócony, czy nie, zaleję się nim tak samo. Tylko dlaczego inaczej smakuje? Ach tak, pierwiastki z tej samej grupy. To estry asymetryczne i drażnią moje kubki smakowe w odmienny sposób. Mój aparat węchowy także musiał się bawić w cofanego z dymem papierosowym. Zdałem sobie sprawę, że kiedy wrócę do domu, będę musiał szybko sprawdzić kilka rzeczy. Ponieważ nie wiedziałem, jak długo mam być Spiegelraenschem, to jeśli niedożywienie miałoby stanowić prawdziwe niebezpieczeństwo, chciałem się przed nim zabezpieczyć.

Dopiłem piwo. Przede mną długa podróż autobusem, podczas której będę mógł się dokładniej zastanowić nad tym problemem. Tymczasem wydawało się rozsądnym trochę pokluczyć i sprawdzić, czy znów ktoś mnie nie śledzi. Wyszedłem i myliłem pogonie przez jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, ale nie udało mi się wykryć nikogo chodzącego za mną. Poszedłem więc na dworzec, żeby złapać stereoizobus do domu.

Robiąc się senny wśród monotonnego krajobrazu przepuściłem ulicami mego umysłu wszystkie moje kłopoty, poszturchując niektóre myśli przez szpary w ich klatkach, słysząc, jak ci klauni walą w bębny w okolicach moich skroni. Wykonałem zadanie. Kto mi to nakazał? No, powiedział, że jest zapisem, ale w potrzebie podsunął mi także artykuł 7224, część C — a każdy, kto udziela mi pomocy, kiedy jej potrzebuję, automatycznie znajduje się po stronie aniołów aż do odwołania. Zastanawiałem się, czy mam znów się upić, żeby otrzymać dodatkowe instrukcje, czy też może nasz następny kontakt zostanie nawiązany inaczej. Oczywiście musi być następny kontakt. Dał mi do zrozumienia, że moja współpraca przy tym przedsięwzięciu doprowadzi do wszelkich wyjaśnień i rozwikłań. W porządku. Kupiłem to. Opierając się na tej obietnicy byłem gotów przyjąć konieczność mojego odwrócenia. Wszyscy inni chcieli czegoś, czego nie mogłem dać, nie oferując mi nic w zamian.

Czy jeśli odpłynę w sen, otrzymam kolejną wiadomość? A może miałem za niski poziom alkoholu we krwi? A w ogóle gdzie tu związek? Jeśli można było wierzyć Sibli, alkohol działał raczej jako tłumik niż wzmacniacz zjawisk telepatycznych. Dlaczego mojego rozmówcę rozumiałem najlepiej w dwóch przypadkach, kiedy byłem nietrzeźwy? Przyszło mi w tej chwili do głowy, że gdyby nie oczywisty skutek artykułu 7224 część C. to tak naprawdę nie wiedziałbym, czy przekazy te nie były po prostu pijackimi halucynacjami, może jak dotąd najlepszym przykładem wysoce oryginalnego pragnienia śmierci. Ale musiało być w tym coś więcej. Nawet Charv i Ragma podejrzewali istnienie mojego nadzmysłowego wspólnika. Doznałem nagle uczucia potrzeby szybkiego zrobienia tego, co trzeba zrobić, zanim Obcy zorientują się, co jest grane — cokolwiek by to miało być. Byłem pewien, że nie będzie im się to podobało i że prawdopodobnie będą chcieli temu przeszkodzić.

Ile osób mnie śledzi? Gdzie są Zeemeister i Buckler? Co kombinują Charv i Ragma? Kim jest mężczyzna w ciemnym płaszczu, którego zauważył Merimee? Co robi przedstawiciel Departamentu Stanu? Ponieważ nie znałem odpowiedzi na żadne z tych pytań, poświęciłem nieco czasu na zaplanowanie własnych posunięć w przypadku jak najgorszego rozwoju sytuacji. Z oczywistych przyczyn nie wrócę do własnego mieszkania. Przy całej aktywności opisanej przez Hala jego mieszkanie wydawało się nieco ryzykowne. Doszedłem do wniosku, że przez jakiś czas będzie mnie mógł przetrzymać w odpowiednio nie rzucający się w oczy sposób Ralph Warp. Przecież byłem właścicielem połowy firmy Woof & Warp, jego sklepu z wyrobami artystycznymi, i w przeszłości już sypiałem na zapleczu. Tak, tak zrobię.

Wtedy przygwoździły mnie jak spadający z wysoka fortepian Steinway cienie minionych wydarzeń. Mając nadzieję na dalsze oświecenie nie walczyłem z przygniatającym ciężarem. Jednak drzemka w autobusowym fotelu nie została nagrodzona kolejnym przekazem. Zamiast niego ogarnął mnie koszmar.

Śniło mi się, że znów jestem rozciągnięty w palącym słońcu, że się pocę, płonę, zamieniam się w rodzynek. Po osiągnięciu piekielnego punktu szczytowego wszystko zbladło. Odkryłem, że jestem uwięziony na górze lodowej, szczękają mi zęby i drętwieją kończyny. To też przeminęło, ale od czubka głowy po palce u nóg wstrząsały mną teraz fale skurczów mięśni. Potem zacząłem się bać. Złościć. Cieszyć. Podniecać. Rozpaczać. Przedefilowały przeze mnie bez butów wszystkie uczucia, przy odziane w kształty, które przede mną uciekają. To nie był sen…

— Panie, nic panu nie jest?

Dłoń na ramieniu — z tamtego snu czy z tego?

— Nic panu nie jest?

Wzdrygnąłem się. Przeciągnąłem dłonią po czole. Było wilgotne.

— Nie. Dzięki.

Spojrzałem na faceta. Starszy. Starannie ubrany. Może jedzie odwiedzić wnuki.

— Siedziałem po drugiej stronie przejścia — powiedział. — Wyglądało, jakby miał pan jakiś atak.

Przetarłem oczy, przeciągnąłem dłonią po włosach, dotknąłem podbródka i odkryłem, że jest wilgotny od śliny.

— Zły sen — odparłem. — Już w porządku. Dzięki za obudzenie.

Uśmiechnął się niepewnie, skinął głową i usiadł na swoim miejscu.

Cholera! Wydawało się, że musi to być jakiś skutek uboczny odwrócenia. Zapaliłem dziwnie smakującego papierosa i spojrzałem na zegarek. Rozszyfrowawszy odwrócony cyferblat i wziąwszy pod uwagę, że i tak pewnie źle chodzi, stwierdziłem, że drzemałem jakieś pół godziny. Obserwując przez okno mijające mile poczułem strach.

A co, jeśli to wszystko to jakiś upiorny żart, pomyłka czy nieporozumienie? To niewielkie wydarzenie pozostawiło po sobie strach, że spieprzyłem coś sobie w środku na poziomie, którego nie wziąłem jeszcze pod uwagę, że wewnątrz mnie mogą zachodzić drobne, nieodwracalne zmiany. Co prawda trochę późno na takie myśli. Uczyniłem wysiłek, by zachować wiarę w mojego przyjaciela, w zapis. Byłem pewien, że maszyna z Rhenniusa może w razie konieczności odkręcić to, co zaszło. Trzeba tylko kogoś, kto by rozumiał zasady jej działania.

Siedziałem przez długą chwilę mając nadzieję na jakąś odpowiedź. Doczekałem się jednak tylko jeszcze większej senności i w końcu snu. Tym razem było to wielkie, ciemne, spokojne coś, jakie ma być, bez wszelkich niestałości i niepokoju. Spałem całą noc aż do mojego przystanku. Dla odmiany odświeżony zstąpiłem na znajomy beton, zorientowałem otaczający mnie świat i poszedłem przez parking, boczną uliczkę i cztery kwartały zamkniętych sklepów.

Upewniłem się, że nikt za mną nie idzie, wszedłem do całodobowego barku i zjadłem dziwnie smakujący posiłek. Dziwnie, bo była to nędzna jadłodajnia, a jedzenie okazało się cudownie inne. Zjadłem dwa z ich osławionych hamburgerów i całą masę rozmokłych frytek. Ucztę uzupełniło kilka zwiędłych liści sałaty i kilka plasterków przejrzałego pomidora. Pożarłem wszystko z wilczym apetytem, zupełnie nie przejmując się, czy zaspokajam wszystkie swoje potrzeby żywieniowe. Był to najlepszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadłem. Z wyjątkiem koktajlu mlecznego. Nie nadawał się do picia, więc go zostawiłem.

Potem wyszedłem. Odległość była spora, ale nie śpieszyło mi się, byłem wypoczęty, a moje siedzenie na jakiś czas miało dosyć transportu publicznego. Dotarcie do Woof & Warp zajęło mi prawie godzinę, ale noc była wymarzona do spacerów.

Sklep był oczywiście zamknięty, ale w mieszkaniu Ralpha na piętrze widziałem światło. Obszedłem budynek, wdrapałem się po rynnie i zajrzałem do okna. Siedział i czytał książkę, dobiegały mnie też ciche dźwięki kwartetu smyczkowego, nie wiem czyjego. Dobrze. To znaczy dobrze, że jest sam. Nie znoszę przeszkadzać jako trzeci.

Zastukałem w szybę.

Podniósł wzrok, przez chwilę patrzył, wstał i podszedł.

Okno uniosło się do góry.

— Cześć. Fred. Wchodź.

— Dzięki, Ralph. Co u ciebie?

— W porządku — odparł. — Interesy też dobrze idą.

— Świetnie.

Wlazłem do środka, zamknąłem okno, przeszedłem z Ralphem przez pokój. Przyjąłem drinka, którego smaku nie rozpoznałem, chociaż w dzbanku na stole wyglądał jak sok owocowy. Usiedliśmy, a ja nie czułem się szczególnie zdezorientowany. Ralph przemeblowuje swoje pokoje tak często, że i tak nigdy nie pamiętam ich układu. Ralph jest wysoki, żylasty, ma mnóstwo ciemnych włosów i się garbi. Bardzo dużo wie o sztuce. Uczy nawet na uniwersytecie wyplatania koszy.

— Jak ci się podobała Australia?

— Och, gdyby nie kilka nieszczęśliwych przypadków, mógłbym się świetnie bawić.

Jeszcze nie wiem.

— Jakich nieszczęśliwych przypadków?

— Później, później — powiedziałem. — Może kiedy indziej. Słuchaj, czy sprawiłoby ci duży kłopot przenocowanie mnie dzisiaj na zapleczu?

— Tylko wtedy, jeśli nie pokłócicie się z Woofem.

— Mamy umowę — odparłem. — On śpi z nosem pod ogonem, a ja dostaję koce.

— Kiedy byłeś ostatnim razem, wyszło na odwrót.

— I to właśnie doprowadziło do vi mowy.

— Zobaczymy, co będzie tym razem. Dopiero wróciłeś?

— No, tak i nie.

Objął dłońmi kolano i uśmiechnął się.

— Podziwiam twoje bezpośrednie podejście do sprawy, Fred. Nie ma w tobie nic wykrętnego czy zwodniczego.

— Zawsze jestem źle rozumiany — powiedziałem. — To brzemię uczciwego człowieka żyjącego w świecie niegodziwców. Tak, właśnie wróciłem, ale nie z Australii. Z Australii wróciłem dwa dni temu, potem wyjechałem i teraz wróciłem. Nie, nie wróciłem właśnie z Australii. Rozumiesz? Potrząsnął głową.

— Masz też prosty, niemal klasyczny styl. W jakie kłopoty wplątałeś się tym razem? Czy to rozzłoszczony mąż? Szalony terrorysta? Wierzyciel?

— Nic z tych rzeczy — odparłem.

— Gorzej? Czy lepiej?

— Bardziej skomplikowane. A co słyszałeś?

— Nic. Ale dzwonił do mnie twój opiekun.

— Kiedy?

— Trochę ponad tydzień temu. A potem znów dzisiaj rano.

— Czego chciał?

— Chciał się dowiedzieć, czy wiem, gdzie jesteś i czy nie miałem od ciebie wiadomości. W obu przypadkach zaprzeczyłem. Powiedział, że przyjedzie tu jakiś facet i będzie zadawał pytania. Uniwersytet byłby wdzięczny za moją współpracę. To było za pierwszym razem. Facet pojawił się trochę później, zadał mi te same pytania i otrzymał te same odpowiedzi.

— Czy nazywał się Nadler?

— Tak. Z Departamentu Stanu. Przynajmniej tak miał napisane w legitymacji. Dał mi numer telefonu i kazał zadzwonić, gdybyś się ze mną skontaktował.

— Nie rób tego.

Skrzywił się.

— Nie musiałeś tego mówić.

— Przepraszam.

Zasłuchałem się w smyczki.

— Potem już się ze mną nie kontaktował — skończył po pewnym czasie.

— Czego Wexroth chciał dziś rano?

— Miał te same pytania, trochę uaktualnione, i wiadomość.

— Dla mnie?

Skinął głową. Napił się.

— Co to za wiadomość?

— Gdybyś się ze mną skontaktował, miałem ci powiedzieć, że skończyłeś studia. Możesz odebrać dyplom w jego biurze.

— Co?

Zerwałem się na nogi, a część mojego drinka wylała mi się na mankiet koszuli.

— Tak powiedział: „skończył studia”.

— Nie mogą mi tego zrobić!

Wzruszył ramionami.

— Czy nie żartował? Może był nawalony? Powiedział dlaczego? W jaki sposób?

— Nie — to dotyczy każdego pytania — rzekł. — Wyglądało, że jest trzeźwy i mówi poważnie. Nawet to powtórzył.

— Cholera! — Zacząłem chodzić po pokoju. — Co oni sobie wyobrażają? Nie można człowiekowi tak wmusić stopnia naukowego.

— Niektórzy ich pragną.

— Ale oni nie mają zamrożonych wujów. Cholera! Ciekawe, co się stało? Nie widzę żadnej możliwości. Nigdy nie dałem im żadnej szansy. Jak, do diabła, mogli to zrobić?

— Nie wiem. Będziesz musiał go zapytać.

— A zapytam! Wierz mi, że zapytam! Pójdę tam z samego rana i przyłożę mu w oko!

— Czy to coś rozwiąże?

— Nie, ale zemsta pasuje do klasycznego stylu życia.

Usiadłem i dopiłem drinka. Muzyka grała i grała.

Później, przypomniawszy wesołookiemu seterowi irlandzkiemu pracującemu jako nocny stróż na parterze, że mamy umowę co do ogonów i kocy, walnąłem się na łóżko na zapleczu. Nawiedził mnie tam cudownie symboliczny i głęboki sen.

Przed wieloma laty przeczytałem zabawną książeczkę pod tytułem Kulisty świat napisaną przez matematyka o nazwisku Burger. Była to kontynuacja starego, klasycznego dzieła Abbotta Piaski świat, w którym istota z przestrzeni wyższego rzędu odwraca dwuwymiarowe stworzenia. Rasowe psy i kundle stanowiły swoje lustrzane odbicia. Były względem siebie symetryczne, ale nie przystające. Rasowe psy były rzadsze i droższe, a jedna dziewczynka bardzo chciała mieć takiego psa. Jej ojciec dopuścił jej kundelka do rasowego psa w nadziei, że szczenięta z takiego związku będą rasowe. Niestety, mimo dużego miotu wszystkie okazały się kundlami. Później jednak uprzejmy gość z przestrzeni wyższego rzędu zmienił je w psy rasowe obracając je w trzecim wymiarze. Chociaż dobrze zrozumiałem morał geometryczny, zafascynowało mnie w tej sprawie co innego. Próbowałem wyobrazić sobie owo parzenie się — dwa symetryczne, lecz nie przystające psy robiące to w dwóch wymiarach. Jedyna możliwa metoda wymagała jakiejś odmiany pozycji canis observa, którą sobie wyobraziłem obracającą się w dwuwymiarowej przestrzeni jak chrząszcz krętaczek. Powstała w ten sposób mandala pomagała mi się potem przez jakiś czas skupiać podczas medytacji na zajęciach z jogi. Wróciła teraz do mnie we śnie, w którym ze wszystkich stron otaczały mnie pary śmiertelnie poważnych, zwijających się i płodzących psów, robiących swoje w milczeniu, wirując, czasami szczypiąc się nawzajem w szyje. A potem spadł na mnie lodowaty wiatr, psy zniknęły, a ja poczułem zimno, samotność i strach.

Obudziłem się i stwierdziłem, że Woof ukradł mi koce, na których teraz spał w rogu pod piecem do wypalania ceramiki. Warcząc podszedłem do niego i odzyskałem koce. Próbował udawać, że to jakieś nieporozumienie, sukinsyn, ale ja wiedziałem lepiej i mu to powiedziałem. Kiedy później spojrzałem na niego, zobaczyłem wśród kurzu i skorup tylko jego ogon oraz żałosny wyraz pyska.

Загрузка...