Czas.
Kolejne fragmenty, kawałki, drobiny… Czas.
Święto Objawienia w czerni i świetle, scenariusz w zieleni, złocie, fiolecie i szarości…
Widać człowieka. Wspina się w powietrzu zmierzchu, wspina się na wysoką Wieżę Cheslerei w mieście zwanym Ardel na brzegu morza, którego nazwy nie bardzo jeszcze potrafi wymówić. Morze jest ciemne jak sok z winogron, musujące jak chianti światłocieniem fermentacji światła odległych gwiazd i zakrzywionych promieni Canis Vibesper, gwiazdy głównej tej planety, teraz znajdującej się tuż pod horyzontem, budzącej inny kontynent. Wiatry rodzące się nad polami wiją się między połączonymi balkonami, wieżami, murami i pasażami miasta, niosąc ku swemu starszemu, zimniejszemu towarzyszowi wonie ciepłej ziemi…
Wspinając się po zielonych kamieniach budowli od strony morza udaje mu się ścigać z resztkami dnia uciekającego w górę, chwiejącego się, gotowego do skoku. W dziwacznym świetle wieczoru szczyt Wieży Cheslerei jest ostatnim miejscem, jakiego dotyka złoto dnia przed odejściem z kapitolu. Dał sobie czas od początku zachodu słońca, aby prześcignąć resztki światła od podstawy do szczytu i być na miejscu, gdy przyjdzie noc. Ściga się teraz z cieniami. Jego własny cień jest już rozproszony, a jego ręce pomykają nad ciemnością jak ryby. Na ogromnych wysokościach nad nim noc wykuwa gwiazdy. Po drodze widzi poprzez kryształową maskę atmosfery ich coraz większy blask. Dyszy, a plamka złota zmniejszyła się. Zaczynają go mijać cienie.
Lecz to wąskie pasemko złota na zieleni trwa. Myśląc może o innym miejscu pełnym zieleni i złota wspinacz porusza się jeszcze szybciej, doganiając swój własny cień. Światło co chwila to zanika, to powraca.
W chwili jasności wspinacz chwyta się parapetu i podciąga się w górę jak pływak wyskakujący z wody.
Podciąga się i wstaje zwracając głowę ku morzu, ku światłu. Tak…
Chwyta ostatnią plamkę złota. Patrzy na nią tylko przez chwilę.
Następnie siada na kamieniu i patrzy na inne tysiące świateł nocy, jak nie widział ich nigdy dotąd. Patrzy przez długą chwilę…
Oczywiście dobrze go znam.
Portret „Chłopiec i pies bawiący się na plaży”, „Tik-tak i miniona burza”, fragment…
— Przynieś, chłopcze! Przynieś!
— Do cholery. Ragma! Jeśli chcesz grać, naucz się porządnie rzucać frisbee! Zaczyna mnie już męczyć to ciągłe bieganie!
Zachichotał. Podniosłem dysk i posłałem go w kierunku Ragmy. Chwycił go i znów odrzucił w krzaki rosnące dalej wzdłuż brzegu.
— Dosyć — powiedziałem. — Nie gram. To beznadziejne. Łapiesz dobrze, ale rzucasz do kitu.
Odwróciłem się i poszedłem z powrotem do wody. Po kilku chwilach usłyszałem szuranie. Ragma dołączył do mnie.
— W domu mamy trochę podobną grę — rzekł. — Tam też nie szło mi najlepiej.
Obserwowaliśmy, jak spienione fale wbiegają na plażę, zmieniają kolor z zielonego na szary, tłoczą się i plują pianą w pośpiechu.
— Daj mi papierosa — powiedział Ragma.
Sam też sobie wziąłem.
— Gdybym ci powiedział to, o czym wiem, że chciałbyś się dowiedzieć, to złamałbym zasady bezpieczeństwa — rzekł.
Nie odpowiedziałem. Domyśliłem się już tego.
— Ale i tak ci powiem — ciągnął. — Nie w szczegółach. Tylko ogólny obraz. Zdam się tu na własny osąd. Właściwie w dużym stopniu jest to jawny sekret, a skoro twoja rasa zaczyna podróżować do innych światów i przyjmować pozaziemskich gości, prędzej czy później i tak o tym usłyszycie. Wolałbym, żeby powiedział ci o tym przyjaciel. Jest to czynnik, który musisz wziąć pod uwagę, żeby podjąć właściwą decyzję co do przedstawionej ci oferty. Uważam, że jesteśmy ci winni przynajmniej tyle.
— Mój kot z Cheshire… — zacząłem.
— To był Willowhim, przedstawiciel jednej z najpotężniejszych kultur w galaktyce. Jeśli chodzi o handel i wykorzystanie nowych światów, konkurencja między różnymi narodami tworzącymi cywilizację zawsze była ostra. Istnieją wielkie kultury i potężne bloki sił oraz — powiedzmy — światy rozwijające się taki jak twój, które dopiero co stanęły u progu wielkiego świata. Pewnego dnia twoja rasa prawdopodobnie otrzyma członkostwo naszej Rady oraz prawo głosu i wyboru. Jak myślisz, jaką siłą będziecie dysponować?
— Nie jakąś szczególnie się liczącą — odparłem.
— A co się robi w takich okolicznościach?
— Poszukuje się sprzymierzeńców, zawiera umowy. Szuka się kogoś innego o podobnych problemach i dążeniach.
— Moglibyście się sprzymierzyć z jednym z wielkich bloków. Odwdzięczyliby się wam za poparcie.
— Istniałoby niebezpieczeństwo zostania marionetką. Lub wielkich strat spowodowanych takim związkiem.
— Może tak, może nie. Nie tak łatwo przewidzieć coś takiego. Z drugiej strony, moglibyście się związać z innymi mniejszymi grupami, których sytuacja, jak powiedziałeś, jest podobna do waszej. Oczywiście i tu czai się niebezpieczeństwo, no, ale wybór nigdy nie jest tak oczywisty. Czy mimo to zaczynasz pojmować, do czego zmierzam?
— Być może. Czy dużo jest… światów rozwijających się… takich jak mój?
— Tak — rzekł. — Jest ich całkiem sporo. Cały czas pojawiają się nowe. I bardzo dobrze — dla wszystkich. Potrzebujemy tej różnorodności — tych wszystkich punktów widzenia i indywidualnego podejścia do problemów wszędzie stawianych przez życie.
— Czy mogę bezpiecznie założyć, że w poważniejszych sprawach znaczna ilość młodszych światów trzyma się razem?
— Możesz bezpiecznie to założyć.
— Czy jest ich wystarczająca ilość, żeby coś znaczyć?
— Zaczyna do tego dochodzić.
— Rozumiem — powiedziałem.
— Tak. Niektóre ze starszych, lepiej osadzonych sił nie miałyby nic przeciwko ograniczeniu ich znaczenia. Jednym ze sposobów jest zmniejszenie ich liczby.
— Gdybyśmy poważnie zabałaganili sprawę wymiany przedmiotów, to zostalibyśmy wykluczeni na zawsze?
— Nie na zawsze. Przecież istniejecie. Osiągnęliście wystarczający stopień rozwoju. Prędzej czy później musielibyście zostać uznani, nawet jeśli początkowo głosowano by przeciwko wara. Byłby to jednak punkt na waszą niekorzyść i przyczyniłoby się to do opóźnienia całej sprawy. Na długo.
— Czy cały czas podejrzewałeś Willowhimów?
— Podejrzewałem jedną z większych potęg. Było już kilka podobnych incydentów — dlatego mamy oko na początkujących. W tym przypadku łatwo im poszło — znaleźli gotową sytuację, którą mogli wykorzystać. Jednak myślałem, że stoi za tym kto inny. Właściwie poznałem prawdę dopiero wtedy w sali wystawowej, kiedy Speicus przekazał wreszcie wiadomość, a ty pobiegłeś za Willowhimem. Teraz to już nieważne. Gdybyśmy przedstawili im wyniki naszego śledztwa i zażądali wyjaśnienia — czego nie zrobimy — Willowhimowie oczywiście odpowiedzieliby, że ich agent wcale nie był ich agentem, lecz niezrównoważoną osobą prywatną działającą na własny rachunek i wyraziliby żal z powodu spowodowanych przez niego niedogodności. Nie. Wystarczy, że będą mieli świadomość niepowodzenia. Popsuliśmy im szyki. Wiedzą, że my otrzymaliśmy to zadanie i że ty masz się na baczności — tak jak i twoje władze. Jestem pewien, że nie przydarzy ci się już nic tak jawnego.
— Pewnie następnym razem przybędą z darami.
— To całkiem prawdopodobne. Z drugiej strony twoja rasa jest już uprzedzona. Pojawią się też inni. Wykorzystanie jednych przeciwko drugim nie powinno być takie trudne.
— A więc nadal wszystko sprowadza się do pomieszczenia wypełnionego dymem…
— Albo metanem czy wieloma innymi substancjami — odparł Ragma. — Niezupełnie rozumiem…
— Polityka. To też gaz.
— Ach, tak. Jedna z podstawowych zasad życia.
— Ragma, chciałbym ci zadać pytanie osobiste.
— Proszę. Jeśli będzie zbyt krępujące, po prostu ci nie odpowiem.
— To powiedz mi, jeśli możesz, jak scharakteryzowałbyś swoją własną kulturę, rasę, naród — jakkolwiek wasi socjolodzy nazywają waszą grupę, wiesz, o co mi chodzi — w kategoriach wielkiej cywilizacji galaktycznej.
— Och, powiedziałbym, że jesteśmy dość praktyczni, sprawni, równozważeni…
— Zrównoważeni — poprawiłem.
— Właśnie. A zarazem idealistyczni, pomysłowi, zróżnicowani kulturowo i…
Kaszlnąłem.
—… że mamy wielkie możliwości — powiedział — oraz marzenia i energię młodości.
— Dziękuję.
Zawróciliśmy i zaczęliśmy iść plażą tuż nad granicą przypływu.
— Zastanawiałeś się już nad moją propozycją? — zapytał w końcu.
— Tak.
— Podjąłeś już jakąś decyzję?
— Nie — odparłem. — Chcę na jakiś czas wyjechać, żeby to sobie przemyśleć.
— Czy może wiesz w przybliżeniu, ile czasu ci to zajmie?
— Nie.
— No tak. No tak. Oczywiście natychmiast nas zawiadomisz bez względu na decyzję…
— Oczywiście.
Minęliśmy wyblakły napis ZAKAZ PŁYWANIA. Przez chwilę pomyślałem sobie o jego zaletach w porównaniu z napisem AMAWYd‹I SA2AS, który zobaczyłbym jeszcze jakiś czas przedtem. Moja kolekcja blizn też znajdowała się już na swoim miejscu, a papierosy smakowały normalnie. Stwierdziłem jednak, że będzie mi brakowało odwróconych wersji rozmokłych frytek, tłustych hamburgerów, starych sałatek i kawy w związku studentów. Jednak najbardziej mnie dręczyło wspomnienie stereoizowody, Spiegelschnappsa, jak podmuch wionący ze zdjęć Krainy Baśni…
— Chyba powinniśmy wracać do miasta — odezwał się Ragma. — Niedługo zacznie się przyjęcie u Merimeego.
— Słusznie. Ale powiedz mi jedną rzecz. Właśnie myślałem o odwróceniach dochodzących do poziomu molekularnego, ale zatrzymujących się przy atomach…
— I chcesz wiedzieć, dlaczego maszyna nie produkuje zgrabnych stosików antymaterii?
— No… tak.
Wzruszył ramionami.
— To się da zrobić, ale między innymi traci się w ten sposób wiele maszyn. A ta jest antykiem. Chcemy ją zachować. Jest drugim w kolejności N-osiowym zestawem od wracającym.
— A co się stało z pierwszym?
Zachichotał.
— Nie miał programu wykluczania cząsteczek.
— Jak on działa?
Potrząsnął głową.
— Istnieją rzeczy nie przeznaczone dla uszu człowieka — odparł.
— Świetnie to brzmi na tym etapie gry.
— Właściwie sam tego nie rozumiem.
— Och.
— Chodźmy na wódę i papierosy do Merimeego — powiedział. — Chcę też jeszcze sobie porozmawiać z twoim wujem. Zaproponował mi pracę, wiesz?
— Naprawdę? W jakim charakterze?
— Ma ciekawe pomysły dotyczące handlu galaktycznego. Mówi, że chce założyć skromną firmę eksportowo-importową. Widzisz, jestem prawie gotów do odejścia ze służby, a jemu jest potrzebny doradca z moim doświadczeniem. Moglibyśmy razem do czegoś dojść.
— Jest moim ulubionym wujem i wiele mu zawdzięczam. Zawdzięczam też jednak wystarczająco wiele tobie, żeby czuć się zobowiązanym zauważyć, iż jego reputacja jest nie całkiem nieposzlakowana.
Ragma wzruszył ramionami.
— Galaktyka jest duża. Istnieją prawa i okazje dla wszystkich sytuacji. Chce, żebym doradzał mu w tych właśnie sprawach.
Powoli skinąłem głową, bo dopiero niedawno, podczas wczorajszego małego zjazdu rodzinnego wskoczyły na swoje miejsce apokaliptyczne fragmenty rodzinnego folkloru, naświetlone przez rewelacje Merimeego i niektóre wspomnienia samego wuja Alberta. — A tak nawiasem mówiąc, doktor Merimee będzie wspólnikiem w całym przedsięwzięciu — dodał Ragma.
Nie przestawałem kiwać głową.
— Cokolwiek się stanie — powiedziałem — jestem przekonany, że będzie to dla ciebie pouczające i pouczające doświadczenie.
Doszliśmy do samochodu, wsiedliśmy do niego, pojechaliśmy do miasta, wyjechaliśmy z niego. Plaża za mną zrobiła się nagle pełna drzwi, a ja pomyślałem o damach, tygrysach, butach, statkach, laku do pieczęci i innych przedmiotach czających się na progu. Już wkrótce, wkrótce, wkrótce…
Wariacje na temat skomponowane przez Trzeciego Gargulca od Końca: „Gwiazdy i Marzenie Czasu”…
Dopadłem go w końcu w małym miasteczku leżącym w cieniu Alp. Rozmyślał na szczycie miejscowego kościoła, przyglądając się wielkiemu zegarowi na wieży ratusza po drugiej stronie placu.
— Dobry wieczór, profesorze Dobson.
— Co? Fred? Mój Boże! Uważaj na następny kamień — zaprawa trochę się kruszy… No. Świetnie. Wcale się ciebie dzisiaj nie spodziewałem. Cieszę się jednak, że do mnie zaszedłeś. Chciałem ci wysłać rano kartkę z opisem tego miasteczka. Nie chodzi tylko o wspinanie się, ale o perspektywę. Pilnuj zegara, dobrze?
— Dobrze — odpowiedziałem siadając na występie i zapierając się jedną nogą w wystający ornament.
— Przyniosłem coś panu — powiedziałem podając mu pakunek.
— Och, dziękuję. Wcale się nie spodziewałem. Niespodzianka… Fred, to bulgocze.
— Owszem.
Odwinął papier.
— Rzeczywiście! Nie widzę nalepki, więc lepiej spróbuję.
Obserwowałem duży zegar na wieży. Po chwili: — Fred! Nigdy nie próbowałem czegoś podobnego! Co to jest?
— Stereoizomer zwykłej whiskey — odparłem. — Niedawno pozwolono mi przepuścić kilka butelek przez maszynę z Rhenniusa, ponieważ ostatnio Komisja Specjalna Narodów Zjednoczonych Do Spraw Obcych Wyrobów jest dla mnie szczególnie mila. W tym sensie właśnie pan spróbował czegoś bardzo rzadkiego.
— Rozumiem. Tak… A z jakiej to okazji?
— Gwiazdy przebyły ognistą drogę do swych właściwych miejsc, zawisły z pełną elegancji zręcznością, stanowiąc szlachetne znaki.
Skinął głową.
— Pięknie powiedziane — rzekł. — Ale co masz na myśli?
— Żeby zacząć od końca, skończyłem studia.
— Przykro mi to słyszeć. Zaczynałem wierzyć, że cię już nie dostaną.
— Ja też. Jednak im się udało. Pracuję teraz w Departamencie Stanu lub Narodach Zjednoczonych, zależnie od punktu widzenia.
— Jaka to posada?
— Właśnie się nad tym zastanawiam. Widzi pan, mam wybór.
Pociągnął jeszcze jednego łyka i podał mi butelkę.
— To zawsze straszliwa chwila — zauważył. — Masz.
Kiwnąłem głową. Łyknąłem sobie.
— Dlatego chciałem przed podjęciem decyzji z panem porozmawiać.
— To zawsze straszliwa odpowiedzialność — powiedział odbierając mi butelkę. — Dlaczego ze mną?
— Jakiś czas temu, kiedy cierpiałem na pustyni katusze, myślałem o moich licznych opiekunach. Dopiero niedawno przyszło mi do głowy, dlaczego niektórzy z nich byli lepsi od innych. Teraz widzę, że najlepsi to byli ci, którzy nie usiłowali zmuszać mnie do poruszania się utartymi ścieżkami. Nie podpisywali też tak po prostu moich kart. Zawsze jakiś czas ze mną rozmawiali. To nie były zwykłe rozmowy. Nigdy nie radzili mi w bezpośredni sposób rytualnie przewidziany na takie okazje. Nawet nie bardzo pamiętam, co wtedy mówili. Zwykle o rzeczach, których nauczyli się na własnej skórze, pewnie o tym, co uważali za ważne. Ogólnie rzecz biorąc nie o sprawach akademickich. To oni właśnie czegoś mnie nauczyli i może pośrednio mną pokierowali. Nie, żebym robił to, co chcieli, ale żebym dojrzał to, co oni rzeczywiście widzieli. Może żebym przejął nieco z ich podejścia do życia. W każdym razie mimo że jest pan jednym z tych, którzy uniknęli formalnego przydziału, w ciągu tych wszystkich lat nauczyłem się uważać pana za mojego jedynego prawdziwego opiekuna.
— To nie było zamierzone… — powiedział.
— Właśnie. W moim przypadku był to ‘najlepszy sposób. Prawdopodobnie jedyny.
Często pokazywał mi pan rzeczy, które mi pomagały. Teraz szczególnie myślę o naszej ostatniej rozmowie, wtedy na terenie uniwersytetu, tuż przed pańskim odejściem na emeryturę.
— Pamiętam ją dobrze.
Zapaliłem papierosa.
— Całą sytuację jest dość trudno wytłumaczyć — powiedziałem. — Spróbuję ją uprościć: kamień gwiezdny, ten wypożyczony nam obcy wytwór, jest żywy. Został skonstruowany przez wymarłą już rasę trochę podobną do naszej. Znaleziono go w ruinach owej cywilizacji w kilka wieków po jej zniknięciu i nikt nie wiedział, co to jest. Nie jest to szczególnie dziwne, bo nic nie świadczyło, że jest to Speicus wzmiankowany w niektórych zachowanych i później przetłumaczonych dziełach owej cywilizacji. Zakładano, że chodziło o jakąś komisję badawczą czy też program używany do zbierania i oceny informacji z dziedziny nauk społecznych. Wszystko to jednak dotyczyło gwiezdnego kamienia. Aby prawidłowo działać, wymaga on nosiciela zbudowanego podobnie do nas. Żyje wtedy z nim w symbiozie, uzyskując dane za pomocą systemu nerwowego swego gospodarza zajmującego się swymi normalnymi sprawami. Opracowuje ten materiał jako swoisty komputer socjologiczny. W zamian za to w nieskończoność utrzymuje nosiciela w doskonalej kondycji. Na żądanie dostarcza analiz wszystkiego, czego doświadczył bezpośrednio lub pośrednio, oraz procentową ocenę swej sprawności. Będąc obcy dla wszystkich form życia jest obiektywny, ale dzięki charakterowi mechanizmu zbierania danych jest ukierunkowany na istoty żywe. Woli poruszającego się nosiciela z głową pełną faktów.
— Fascynujące. Skąd się tego wszystkiego dowiedziałeś?
— Przypadkiem częściowo uaktywniłem kamień. Dostał się do wnętrza mego ciała i namówił do pełnego uaktywnienia. Posłuchałem go. Jednocześnie jednak uodporniłem się na wszelkie, z wyjątkiem najbardziej podstawowych, formy komunikowania się z nim. Później został on usunięty, a ja wróciłem do normy. Kamień nadal jednak działa, a anlitycy-telepaci potrafią się z nim porozumieć. Otóż zarówno galaktyczna Rada, jak i Narody Zjednoczone chciałyby go użyć ponownie. Zaproponowano, żeby został specjalnym przedmiotem w łańcuchu wymiany kula, dostarczając każdemu odwiedzanemu światu pełnego raportu na jego temat. W ciągu wieki lat i pokoleń baza jego działalności rozszerzałaby się. W końcu będzie mógł dostarczyć Radzie raporty obejmujące całe sektory cywilizowanej galaktyki. Jest to lekko telepatyczny żywy procesor danych — w ciągu całych stuleci swych wędrówek zbierał różne drobiazgi, więc wiedział, kiedy ma mi podsunąć fragment Kodeksu Galaktycznego, i znał działanie pewnego urządzenia. Reprezentuje wyjątkową kombinację obiektywizmu i empatii, dlatego jego raporty powinny mieć znaczną wartość.
— Zaczynam rozumieć sytuację — powiedział Dobson.
— Tak. Speicus chyba mnie polubił, chce, żebym to ja czynił honory domu.
— To ogromna okazja.
— To prawda. Jeśli jednak odmówię, to i tak dostanę wiele z tych odkryć do opracowania jako specjalista od obcych kultur tu, na Ziemi.
— Dlaczego miałbyś się zadowolić czymś takim, jeśli możesz dostać tamto?
— Zacząłem myśleć o pełzaniu życia, a potem o przyśpieszeniu. Przed chwilą byliśmy tam, teraz jesteśmy tu. Wszystko znajdujące się pomiędzy tymi punktami jest trochę nierealne — jak czas między szczytami naszych wież. Będąc tu na górze i patrząc w dół, wstecz, po raz pierwszy zauważam, że moje wieże coraz bardziej się do siebie zbliżają. Bieg czasu i czasów wyraźnie przyśpiesza. Wszystko tam na dole staje się coraz bardziej gorączkowe i absurdalne. Powiedział mi pan, że kiedy wreszcie się nad tym będę zastanawiał, powinienem pamiętać o whiskey.
— Owszem. Masz.
Wyrzuciłem papierosa. Wspomniałem whiskey i wypiłem za nią.
— Gdyby odległość nie była tak wielka, można by napluć Czasowi w twarz — zauważył, gdy zwracałem mu butelkę. — Owszem, tak mówiłem, i wtedy była to prawda. Dla mnie.
— A dokąd nas to prowadzi? — powiedziałem. — Na szczyt szczególnie śliskiej wieży, która, jak wiemy, od dawna jest zajęta przez innych. Wie pan, oni uważają nas za świat rozwijający się — prymitywny, barbarzyński. I najprawdopodobniej mają rację. Spójrzmy prawdzie w oczy. Zostaliśmy wciągnięci na szczyt siłą. Jeśli podejmę się tego zadania, to będę większym eksponatem niż Speicus.
— Mówiąc statystycznie — powiedział — było nieprawdopodobne, że znajdziemy się na szczycie sterty, tak jak równie nieprawdopodobne jest, że jesteśmy na samym dole. Wtedy wierzyłem we wszystko, co mówiłem, a w niektóre rzeczy wierzę do dziś. Musisz jednak pamiętać o okolicznościach. Mówiłem z punktu widzenia końca kariery, nie początku, i to w chwili, kiedy człowiek takimi rzeczami się przejmuje. Od tego czasu przychodziły mi do głowy inne myśli. Wiele innych myśli. Takie jak na przykład poglądy profesora Knhna na strukturę rewolucji naukowych — że jakaś wielka idea niweczy tradycyjne sposoby myślenia i wszystko jest budowane od nowa. Pełzanie życia, kawałek po kawałku. Po pewnym czasie wszystko, oprócz kilku drobiazgów, znów zaczyna wyglądać porządnie. A potem ktoś wrzuca przez okno kolejną cegłę. Zawsze tak było, a ostatnio cegły zdarzały się coraz częściej. Nie ma już tyle czasu na sprzątanie. A potem spotkaliśmy Obcych i dostaliśmy całą ciężarówkę cegieł. Oczywiście intelekt jest oszołomiony. Kimkolwiek jednak jesteśmy, różnimy się od innych w galaktyce. Musimy. Nie ma dwóch podobnych ludzi czy ludów. I chociażby z tego względu wiem, że mamy coś do zaoferowania. Trzeba tylko to coś znaleźć. Musimy przetrzymać obecną nawałnicę cegieł, bo jest oczywiste, że inni tego dokonali. Jeśli nam się to nie uda, to nie zasługujemy na przeżycie i zajęcie miejsca wśród nich. Nie to było złe, że chciałem być pierwszy i najlepszy, ale że chciałem być sam. Kłopot z wami antropologami, mimo tej całej waszej gadaniny 0 relatywizmie kulturowym, polega na tym, że sam fakt oceny automatycznie przepełnia was wyższością wobec przedmiotu oceny, a oceniacie wszystko. Teraz przez pewien czas to my będziemy oceniani, łącznie z antropologami. Podejrzewam, że znosisz to trudniej, niż chcesz przyznać. Powiedziałbym wtedy: nie trać ducha i czegoś się z tego naucz. Na przykład pokory. Jeśli dobrze odczytuję znaki, znajdujemy się na progu odrodzenia. Lecz pewnego dnia cegły prawdopodobnie przestaną spadać, Czas ruszy niechętnie do przodu i znów się zacznie zamiatanie podłóg. Jeszcze raz będziemy mieli możliwość poczuć się samotnymi w nas samych. Kiedy nadejdzie dla ciebie ten dzień, to jakie będziesz miał towarzystwo?
Przerwał. Potem mówił dalej: — Przyszedłeś do mnie po radę, a ja ci prawdopodobnie dałem więcej, niż chciałeś otrzymać. To z powodu dobrego towarzystwa i doskonałego napoju. Piję więc twoje zdrowie i zdrowie czasu, który mnie zmienił. Wspinaj się dalej. To wszystko. Wspinaj się dalej, a potem wejdź jeszcze wyżej.
Przyjąłem łyk. Wpatrzyłem się w budynki po drugiej stronie rynku. Zapaliłem kolejnego papierosa.
— Dlaczego obserwujemy zegar? — zapytałem.
— Ze względu na kuranty o północy. To już chyba lada moment.
— Wygląda to na straszliwie oczywisty morał, nawet jeśli czas został dobrze wyliczony.
Zachichotał.
— Nie ja ułożyłem scenariusz i zużyłem wszystkie swoje morały, Fred. Chcę o prostu obejrzeć przedstawienie. Rzeczy mogą być interesujące same w sobie.
— To prawda. Przepraszam. I dziękuję.
— Zaczyna się! — powiedział.
Z obu stron zegara otworzyły się małe drzwiczki. Z jednych wyszedł wypolerowany rycerz. Z drugich ciemny błazen. Jeden trzymał miecz, drugi kij. Ruszyli do przodu: rycerz wyprostowany i pełen godności, błazen podskakując czy też kulejąc — nie byłem pewien. Szli w naszym kierunku kiwając się, jeden z zastygłym na twarzy marsem, drugi z uśmiechem. Doszli do końca swych ścieżek, obrócili się o dziewięćdziesiąt stopni i ruszyli naprzeciw siebie na spotkanie na środku przed dzwonem. Kiedy do niego doszli, rycerz uniósł miecz i uderzył w dzwon. Dźwięk był pełny, głęboki. Po chwili błazen zamachnął się swoim kijem. Odgłos uderzenia był nieco ostrzejszy, ale równie donośny.
Rycerz, błazen, rycerz, błazen… Z tej odległości uderzenia były dość głośne, więc oprócz zwykłego odbioru zmysłem słuchu odczuwałem je też całym ciałem. Błazen, rycerz, błazen, rycerz… Siekli powietrze, zabijali dzień. Ostatni cios zadał błazen.
Wydawało się, że przez moment przyglądają się sobie nawzajem. Potem, jakby za obopólną zgodą, wrócili do swoich rogów, obrócili się, udali się do drzwiczek i weszli w nie. Drzwiczki zamknęły się za nimi, ale echa uderzeń dawno już przebrzmiały.
— Ludzie, którzy nie wspinają się na katedry, tracą niezłe widowiska — odezwałem się.
— Zachowaj swoje cholerne morały na kiedy indziej — rzekł. — Zdrowie damy z uśmiechem!
— Zdrowie klejnotów imperium! — odpowiedziałem po chwili.
Kawałki I Fragmenty Zaginione W Przestrzeni Hilberta, Pojawiające Się, By Opisać Powolne Symfonie I Architekturę Uporczywej Namiętności…
Obserwuje noc, jakby nigdy przedtem jej nie widział, ze szczytu wysokiej Wieży Cheslerei w mieście zwanym Ardel na brzegu morza o tajemniczej nazwie. Paul Byler odłupuje gdzieś z jakiegoś świata jego fragmenty i robi z nimi zdumiewające rzeczy. Przedsiębiorstwo Ira kierowane przez dyrektora Alberta Cassidy’ego niedługo otworzy biura na czternastu planetach. Książka zatytułowana Nudności ducha, napisana przez zagadkowego autora, który jako swoich współpracowników wymienia pewną dziewczynę, karła i osiołka, właśnie została bestsellerem. „La Gioconda” nadal przyjmuje pochwały krytyki z milczącą aprobatą i tradycyjną rezerwą. Dennis Wexroth porusza się o kulach z powodu złamania nogi. Próbował wspiąć się na budynek związku studentów.
Rozmyśla o tych i o wielu innych rzeczach poza niebem, na niebie. Przypomina sobie swój odjazd.
Charv powiedział: — Wiesz, że za dużo palisz. Może podczas tej podróży trochę się ograniczysz albo w ogóle przestaniesz. W każdym razie baw się dobrze. Razem z ciężką, uczciwą pracą zabawa napędź świat.
Nadler mocno uścisnął mu rękę, uśmiechnął się nieskazitelnym uśmiechem i powiedział: — Wiem, że zawsze będzie pan przynosił zaszczyt naszemu zespołowi, doktorze Cassidy. W razie wątpliwości proszę się powołać na tradycję i improwizować. Zawsze proszę pamiętać, co pan reprezentuje.
Merimee mrugnął i powiedział: — Niedługo otworzymy w całej galaktyce sieć domów rozkoszy dla podróżujących ziemian i pozaziemskich ryzykantów. Tymczasem oddawaj się filozofii. A jeśli wpadniesz w kłopoty, pamiętaj o moim numerze.
— Fred, chłopcze — powiedział jego wuj odrzucając na bok swą pałkę z tarniny, by uścisnąć go za ramiona — to wielki dzień dla Cassidych! Zawsze wiedziałem, że spotkasz swoje przeznaczenie gdzieś wśród gwiazd. To moja zdolność przewidywania. Niech cię Bóg prowadzi i masz tu egzemplarz Toma Moore’a. Skontaktuję się z tobą w sprawie biura na Vibesper i może później przyślę Ragmę. Dumny jestem z mojej inwestycji, chłopcze!
Myśl o absurdzie, o tradycjach, o intencjach przywołuje na jego wargi uśmiech. Odczuwa te wszystkie emocje.
Przepraszam za ten atak w autobusie, Fred. Próbowałem tylko się dowiedzieć, jak funkcjonuje twoje ciało na wypadek, gdybym musiał coś naprawić. Przeszkadzała mi bariera skrętności.
— Domyśliłem się tego, ale później. Ten świat to ciekawe miejsce, Fred. Jesteśmy tu dopiero jeden dzień, a ja mogę już z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, że zaznamy kilku niezwykłych doświadczeń.
— Jaką czerpiesz z tego wszystkiego satysfakcję. Speicusie?
Jestem urządzeniem rejestrującym i analizującym. Chyba najlepszym moim odpowiednikiem jest połączenie turysty i jego aparatu fotograficznego. Wyobrażam sobie, że w chwilach, gdy działają razem, odbierane przez nich wrażenia są podobne do moich.
— Chyba dobrze tak dokładnie znać siebie samego. Wątpię, żeby mi się kiedyś to udało.
Zapala papierosa.
— No i co, warto było odbyć tę podróż? — pyta.
Znasz już odpowiedź na to pytanie.
— Tak, chyba znam.
Dochodzi do wniosku, że ludzie, którzy wspinali się na te wszystkie skały oraz ściany jaskiń i je przyozdabiali, mieli rację. Tak, to był dobry pomysł.
Nie jestem pewien, dlaczego dochodzi do takiego wniosku. Oczywiście dobrze go znam. Ale wątpię, czy kiedykolwiek poznam go całkowicie. Jestem urządzeniem…