DZIESIĘĆ

Oplatające mnie w udach i ramionach podobne do lin pnącza lub macki uniosły mnie w powietrze, skąd wykręcając szyję miałem widok na potężny pień stworzenia, wyłaniający się z balii pełnej szlamu stojącej na środku pokoju. Gdy gwałtownym ruchem rozchyliły się olbrzymie płatki przywodzące na myśl muchołówkę i ukazały czerwonawe wnętrze, pomyślałem, że chociaż podobno większość wypadków rodzi się z nieuwagi, tym razem w żaden sposób nie można mnie obarczyć odpowiedzialnością. Od czasu wyjścia ze szpitala byłem wzorowym pracownikiem Departamentu Stanu, niezwykle ostrożnym w myślach i czynach.

Stworzenie na chwilę znieruchomiało, być może zastanawiając się nad najlepszym sposobem usunięcia alkaloidów, jakie wytworzą się z nadmiaru mojego azotu, a ja w jednym rozbłysku zobaczyłem przed sobą ostatnie parę dni. Nie więcej, bo ciągle jeszcze się nie oswoiłem z wcześniejszymi fragmentami życia od ostatniego razu, kiedy miałem umrzeć.


Nie wiem, czy do działania pobudził m-nie pewien uśmiech, czy też niezdrowa ciekawość. Doktor Drade chciał mnie zatrzymać na obserwacji w szpitalu jeszcze jakiś czas mimo mojej wyraźnie zdrowej klatki piersiowej. Rozczarowałem go jednak i wypisałem się ze szpitala w jakieś pięć godzin po wyjściu Nadlera i Ragmy. Do domu odwiózł mnie Hal.

Nie skorzystałem z jego i Mary zaproszenia na kolację. Położyłem się wcześnie spać, ale najpierw zadzwoniłem do Ginny, która sprawiała wrażenie, jakby bardzo chciała wrócić do naszego życia, które przerwaliśmy za moich studenckich czasów. Umówiliśmy się na następne popołudnie i po krótkim spacerze po sąsiednich dachach poszedłem spać.

Niespokojny sen? Tak. Zewnętrzne bezpieczeństwo miałem zapewnione, bo podczas spaceru zauważyłem z góry na warcie parę sennych… chyba gliniarzy. W środku jednak tasowałem swoją talię zmartwień i rozdawałem sobie same złe karty, aż doszczętnie się na szczęście spłukałem przed jedenastą.

Do rana miałem jeszcze dziewięć długich godzin urozmaiconych krótkimi historyjkami, z których żadnej nie mogłem sobie później przypomnieć, z wyjątkiem tego uśmiechu. Obudziłem się wiedząc, co mam robić, i natychmiast wziąłem się do dorabiania do tego teorii, żeby nie wyglądało to na kolejny przymus. Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że tak nie jest. Przecież każdego ciekawiłoby miejsce, w którym prawie zginął. Zadzwoniłem więc do Hala i poprosiłem o pożyczenie samochodu, ale wzięła go Mary. Samochód Ralpha był jednak wolny, poszedłem więc do niego.

Był rześki, jasny poranek, zapowiadający ciepły dzień. Jadąc w kierunku morza rozmyślałem o nowej pracy, o Ginny i o uśmiechu. Nadler zapewniał, że moje zatrudnienie nie skończy się z rozwikłaniem obecnych kłopotów, i im dłużej o tym myślałem, tym bardziej moja posada wydawała mi się warta utrzymania. Kiedy ma się coś do zrobienia, to dobrze, jeśli jest to coś interesującego, coś sprawiającego radość. Wszystkie te rasy gdzieś we wszechświecie, o których prawie nic nie wiemy — miałem możliwość odkrycia nieznanego, być może nawiązania nici porozumienia, zetknięcia z egzotyką, przekształcenia tego, co znajome. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem podekscytowany tą perspektywą. Chciałem tego dokonać. Nie miałem złudzeń co do powodów zatrudnienia mnie, ale skoro już dostałem palec, chciałem chwycić całą rękę, przecisnąć się obok obecnych przeszkód i wziąć do prawdziwej roboty. Wydało mi się, że właściwie cały czas przygotowywałem się na swój eklektyczny sposób właśnie do antropologii Obcych (albo chyba właściwiej do ksenologii). Roześmiałem się cicho. Przyszło mi na myśl, że na dodatek mógłbym jeszcze być szczęśliwy.

Przyzwyczaiwszy się już do robienia wszystkiego na opak przekonałem się, że prowadzenie stereoizosamochodu nie jest takie trudne. Zatrzymywałem się przed każdym znakiem 10T2, a kiedy znalazłem się poza miastem, przeszkód w ruchu było bardzo mało. Właściwie jedyną czynnością, jaka od czasu odwrócenia sprawiała mi trudności, było golenie. Mój sponiewierany system nerwowy zareagował na wyobrażone odwrócenie odwrócenia drżącym i krwawym zatrzymaniem ręki i czekaniem, aż odkurzę elektryczną maszynkę do golenia. I tak było to szczególne doświadczenie, ale pozbycie się ryzyka zaowocowało pewnością siebie i umiarkowanie schludną twarzą.

Szczerząc się i wykrzywiając do lustra myślałem o jedynym fragmencie snów, jaki zapamiętałem. Ten uśmiech. Czyj? Nie wiem. Po prostu uśmiech, gdzieś nieco poza linią, od której wszystko nabiera sensu. Pozostał jednak ze mną, zapalając się i gasnąc jak świetlówka na wykończeniu. Jadąc drogą, którą wcześniej odbyłem z Halem, usiłowałem na własną rękę przeprowadzić swobodne skojarzenia, bo nie miałem pod ręką doktora Marko.

Nie przychodziło mi do głowy nic oprócz „Mony Lizy”. W kategoriach zgodności analitycznej nie było to najlepsze skojarzenie, ale to właśnie ten słynny obraz został wymieniony za maszynę z Rhenniusa. Mógł istnieć jakiś subtelny związek — przynajmniej w mojej podświadomości — albo po prostu fałszywy trop zrodzony z przypadku i wyobraźni, co brzmi raczej jak podpis pod obrazem Dalego lub Ernsta niż da Vinci. Potrząsnąłem głową i obserwowałem, jak przemija poranek. Po pewnym czasie skręciłem w boczną drogę.

Zostawiłem samochód tam, gdzie zaparkowaliśmy przedtem, znalazłem ścieżkę i poszedłem do chatki. Przez dłuższą chwilę obserwowałem ją z ukrycia, ale nie dostrzegłem żadnego ruchu. Ragmie bardzo zależało, abym unikał kłopotliwych sytuacji, ale moja działalność bynajmniej nie kwalifikowała się jako kłopotliwa. Podszedłem do chatki od tyłu, zmierzając do tego samego okna, przez które musiał wejść Paul. Tak. Zamek był wyłamany. Zajrzawszy do środka zobaczyłem zupełnie pustą małą sypialnię. Obszedłem cały budynek, zajrzałem do innych okien i przekonałem się, że rzeczywiście jest opuszczony. Wyłamane drzwi były zabite gwoździami, więc wróciłem na tyły domku i wszedłem do środka naśladując mojego byłego mentora i mistrza kamieniarskiego.

Przeszedłem przez sypialnię i drzwi, w których przedtem pojawił się Paul. We frontowym pokoju ślady naszych zmagań nie zostały zatarte. Zastanowiłem się, która z zaschniętych plam krwi mogła być moja.

Wyjrzałem przez okno. Morze było spokojniejsze, bardziej zielone niż za ostatnią tu moją bytnością. Zostawiało na plaży wyraźniejsze linie piany, ale nie widziałem w piasku żadnych otwartych bram. Następnie przyjrzałem się linom i sieciom, które wtedy tak celnie spadły na Paula i zachwiały równowagę sił oraz przyczyniły się do powstania dziury w moim ciele.

Niektóre liny i część sieci nadal wisiały na gwoździu wbitym w jedną z krokwi, swobodnie spływając na śmieci leżące na podłodze. Z prawej strony między wspornikami było przybitych kilka desek dwa na cztery cale, prowadzących do poziomu krokwi. Wszedłem na górę i zacząłem chodzić po belkach, zatrzymując się co kilka kroków, żeby zapalić zapałkę i przyjrzeć się pokrytemu kurzem drewnu. Z drugiej strony obszaru, na którym spoczywał przedtem cały sprzęt, natknąłem się na szereg klinowatych śladów prowadzących od krzyżulca, a wcześniej od szczytu bocznej konstrukcji ściany. Zszedłem na dół i bardzo starannie przeszukałem całą chatkę, ale nie natknąłem się na nic interesującego. Wyszedłem więc przez okno, wypaliłem w zamyśleniu papierosa i wróciłem do samochodu.


Uśmiechy. Ginny produkowała ich tego popołudnia wiele, a resztę dnia spędziliśmy unikając kłopotliwych sytuacji. Była bardzo zdziwiona, że skończyłem studia i znalazłem pracę. Nieważne. Dzień spełnił wcześniejszą obietnicę, był ciepły i jasny do końca. Spacerowaliśmy po terenie uniwersytetu i po mieście, dużo się śmiejąc i dotykając nawzajem. Później poszliśmy na koncert muzyki kameralnej, co z jakiegoś zapomnianego powodu wydawało się i było genialnym pomysłem. Potem poszliśmy do pobliskiej kawiarni i do mnie, aby między innymi pokazać jej, że mieszkanie jest tylko W stanie normalnego bałaganu. Uśmiechy.

Następny dzień był wariacją na ten sam temat. Pogoda też się zmieniła, przynosząc po południu trochę deszczu. Zrobiło się przez to przytulniej. Przyjemnie siedzieć w domu. Wyobrażać sobie huczący ogniem kominek po drugiej stronie pokoju. Te rzeczy. Nie zauważyła, że jestem odwrócony, a na temat mojej blizny wymyśliłem takie wspaniałe kłamstwo o inicjacji do tajnego stowarzyszenia istniejącego w plemieniu, które ostatnio badałem, że prawie żałowałem, iż tego nie spisałem. Niestety! I jeszcze trochę uśmiechów.

Około dziewiątej wieczorem naszą idyllę zniszczył telefon. Mój rejestrator złych przeczuć wydrukował ostrzeżenie, ale podobnie jak znak „uwaga na nisko przelatujące samoloty” nie podsunął mi żadnego sposobu przeciwdziałania. Podniosłem się i odebrałem telefon, wzdychając i mówiąc: — Tak?

— Fred?

— Tak.

— Mówi Ted Nadler. Mamy pewien problem.

— To znaczy?

— Zeemeister i Buckler uciekli.

— Skąd? Jak?

— Jeszcze tego samego dnia, w którym przywieziono ich do szpitala, zostali przeniesieni do szpitala więziennego. Według naszych ocen opuścili go kilka godzin temu. Nikt nie wie, jak im się to udało. Zostawili za sobą dziewięciu nieprzytomnych pracowników medycznych i ochroniarzy. Lekarze sądzą, że posłużyli się jakimś rodzajem gazu neurotropowego — a przynajmniej wszystkie ofiary reagują na atropinę. Kiedy jednak zadzwonił do mnie dyrektor, żadna z nich nie oprzytomniała na tyle, żeby powiedzieć, co zaszło.

— Fatalnie. Spodziewam się jednak, że się ich na jakiś czas pozbyliśmy.

— Jak to?

— Prawdopodobnie chcą wyjechać z kraju. Są oskarżeni o porwanie i usiłowanie zabójstwa.

— Nie możemy na to liczyć.

— Jak to?

— Zamiast tego mogą pojechać prosto do ciebie. Wyślij lepiej swoją dziewczynę do domu i spakuj walizkę. Przyjadę po ciebie za jakieś pół godziny.

— Nie możesz tego zrobić!

— Przepraszam, ale mogę, a poza tym to rozkaz. Twoja praca wymaga od ciebie wyjazdu. Twoje zdrowie zresztą też.

— Dobrze. Dokąd?

— Do Nowego Jorku — odparł.

A potem trzask przerywanego połączenia. Tak więc dokonał się najazd na Eden. Wróciłem do Ginny.

— Co to był za telefon? — spytała.

— Mam dobrą i złą wiadomość.

— Jaka jest ta dobra?

— Mamy jeszcze pół godziny.


W rzeczywistości dotarcie do mnie zajęło mu prawie godzinę, co dało mi czas na podjęcie z zimną krwią paskudnej decyzji, jakiej nie musiałem podejmować nigdy przedtem.

Merimee odebrał telefon po szóstym sygnale i poznał mój głos.

— Tak — powiedziałem. — Posłuchaj, czy przypominasz sobie propozycję, jaką mi uczyniłeś podczas ostatniej rozmowy?

— Tak.

— Chciałbym z niej skorzystać.

— Kto?…

— Jest ich dwóch. Nazywają się Zeemeister i Buckler…

— A. Morty i Jamie! Jasne.

— Znasz ich?

— Tak. Morty czasami pracował dla twojego wuja. Kiedy interes kwitł i zalewały nas zamówienia, musieliśmy czasem wynająć dodatkową pomoc. Był małym grubaskiem bardzo chcącym się naliczyć zawodu. Sam nigdy go za bardzo nie lubiłem, ale był pełen entuzjazmu i miał pewne zalety. Kiedy Al wyrzucił go z pracy, rozpoczął własną działalność i stworzył sobie niezły interes. Po paru latach znalazł sobie Jamiego, żeby rozprawiał się z konkurencją i załatwiał skargi klientów. Jamie był kiedyś niezłym bokserem wagi półciężkiej i ma duże doświadczenie wojskowe. Zdezerterował z trzech różnych armii…

— Dlaczego wuj Al wyrzucił Zeemeistera?

— Och, facet był nieuczciwy. Kto chce zatrudniać pracowników nie godnych zaufania?

— To prawda. Już dwa razy omal mnie nie zabili, a właśnie się dowiedziałem, że znów są na swobodzie.

— Rozumiem, że nie wiesz, gdzie teraz są?

— Niestety, nie.

— Hmm. To trochę utrudnia zadanie. Dobra, weźmy się za to od drugiej strony. Gdzie zamierzasz być przez kilka następnych dni?

— W ciągu godziny wyruszam do Nowego Jorku.

— Wspaniale! Gdzie się zatrzymasz?

— Jeszcze nie wiem.

— Zapraszam do mnie. Właściwie mogłoby to ułatwić…

— Nie rozumiesz — przerwałem mu. — Skończyłem studia. Dali mi dyplom doktorski. Mam pracę. Dziś wieczorem szef zabiera mnie do Nowego Jorku. Jeszcze nie wiem, gdzie załatwił mi mieszkanie. Spróbuję do ciebie zadzwonić, gdy tylko przyjadę.

— Dobrze. Gratuluję pracy i stopnia. Kiedy się już na coś zdecydujesz, działasz błyskawicznie — jak twój wuj. Nie mogę się doczekać, kiedy wszystko mi opowiesz. Tymczasem wypuszczę kilka balonów próbnych. Myślę także, że mogę ci niedługo obiecać miłą niespodziankę.

— Jaką niespodziankę?

— Gdybym ci powiedział, to nie byłaby to już niespodzianką, prawda, drogi chłopcze? Zaufaj mi.

— Dobra, ufam. Dzięki.

— To na razie.

— Na razie.

Tak więc z premedytacją, rozmysłem, itp. Nie czułem się winny. Zmęczyła mnie już rola tarczy strzeleckiej, a zawsze szkoda marnować darowanego dyplomu.


Okazało się, że hotel znajduje się dokładnie naprzeciw częściowo wypełnionego szkieletu jakiegoś biurowca, po którym poprzednio wszedłem na dach budowli wznoszącej się też po drugiej stronie ulicy, ale nieco na ukos od hotelu — a mianowicie hali mieszczącej maszynę z Rhenniusa.

Jakoś wątpiłem, że to czysty przypadek. Kiedy jednak wyraziłem swoje zdanie, Nadler nie odpowiedział. Wpisywaliśmy się do księgi hotelowej po północy, a od chwili, kiedy po mnie przyjechał, nie rozstawaliśmy się.

— Kończą mi się papierosy — powiedziałem po drodze do recepcji, oczywiście zauważywszy przedtem, że w zasięgu wzroku nie ma automatu z papierosami.

— To dobrze — odpowiedział. — paskudny nałóg.

Dziewczyna za kontuarem była jednak bardziej współczująca i powiedziała mi, że znajdę automat na półpiętrze. Podziękowałem jej, zapamiętałem numer naszego pokoju, powiedziałem Nadlerowi, że za minutę wrócę i zostawiłem go przy recepcji. Oczywiście natychmiast udałem się do najbliższego telefonu i powiedziałem Merimeemu, gdzie jestem.

— Dobrze. Uważaj teren za obstawiony — powiedział. — Tak przy okazji, wydaje mi się, że klienci są w mieście. Jeden z moich znajomych chyba ich widział.

— Szybko działasz.

— I przypadkowo. No ale… Bądź dobrej myśli. Śpij dobrze. Adieu.

— Dobranoc.

Poszedłem w kierunku wind, wjechałem na nasze piętro i znalazłem pokój. Nie mając klucza zapukałem.

Przez chwilę nie było odpowiedzi. Kiedy już miałem zapukać drugi raz, głos Nadlera zapytał: — Kto tam?

— Ja. Cassidy — odpowiedziałem.

— Wejdź. Nie jest zamknięte na klucz.

Myśląc o czymś innym i nieco zmęczony, ufnie przekręciłem gałkę, pchnąłem drzwi i wszedłem. Taki błąd mógł zrobić każdy.

— Ted! Co to jest, do… — i wtedy nogę oplotło mi pnącze, a drugie zaczęło pełznąć mi po ramieniu — cholery? — spytałem unosząc się w powietrze.

Oczywiście szamotałem się. Kto by tego nie robił? Ale to coś uniosło mnie dobre półtora metra w powietrze, zmieniając moją pozycję na horyzontalną dokładnie nad swoją mniej niż atrakcyjną osobą. Potem zaczęło obracać mnie do góry nogami, tak że moje pole widzenia ograniczyło się do jego szarozielonego ciała, balii z błotem i wijących się ośmiorniczych kończyn. Miałem przeczucie, że źle mi życzy, zanim jeszcze otworzyło liściaste przydatki podobne do ruchomych noży, pokazując mi ich wilgotne, kolczaste i podejrzanie różowe wewnętrzne powierzchnie.

Wydałem barani bek i zacząłem szarpać pnącza. Wtem za moimi oczyma pojawiło się coś przypominającego rozgrzany do czerwoności pogrzebacz i przesunęło się z boku na bok i z powrotem wewnątrz mojej głowy. Zalało mnie przerażenie, a ja zacząłem się konwulsyjnie miotać usiłując rozerwać żyjące więzy.

Powietrze przeszył jakby ostry, gwiżdżący dźwięk, uczucie bólu przeszywającego moją głowę minęło, pnącza zwiotczały i opadły, a ja spadłem skręcając się w locie na dywan, ledwo unikając uderzenia o krawędź balii. Bryznęło na mnie trochę błota, a nieruchome macki wokół mnie wyglądały jak serpentyny. Jęknąłem i zacząłem rozcierać sobie ramię.

— Coś mu się stało! — dobiegł mnie znajomy głos Ragmy.

Odwróciłem głowę, by przyjąć usłyszane w głosie współczucie, które pośpiesznie się do mnie zbliżało na futrzastych łapkach oraz w dużych butach.

Jednak Ragma w swoim stroju psa, Nadler i Paul Byler w równie odpowiednich ubraniach minęli mnie, kucnęli wokół balii i poczęli zajmować się wojowniczym warzywem. Odczołgałem się do kąta, gdzie stanąłem na nogi, choć tylko w dosłownym sensie. Potem zacząłem szpetnie kląć, co nie zostało jednak zauważone. W końcu wzruszyłem ramionami, wytarłem z rękawa szlam, znalazłem sobie fotel, zapaliłem papierosa i zacząłem oglądać widowisko.

Podnosili zwiotczałe kończyny, przekładali je i masowali. Ragma pognał do sąsiedniego pokoju i wrócił z jakąś skomplikowaną lampą, którą włączył do sieci i skierował na krzaczora. Spryskał z rozpylacza jego zjadliwe liście. Pomieszał błoto. Wlał do niego jakieś chemikalia.

— Co mogło pójść nie tak? — spytał Nadler.

— Nie mam pojęcia — odparł Ragma. — No! Chyba wraca do siebie!

Macki zaczęły drgać jak porażone węże. Następnie liście powoli otworzyły się i zamknęły. Przez istotę przebiegła seria dreszczy. W końcu jeszcze raz się wyprostowała, wyciągnęła wszystkie kończyny, opuściła je, znów wyciągnęła i rozluźniła.

— Tak już lepiej — powiedział Ragma.

— Czy kogoś interesuje, jak ja się czuję? — zapytałem.

Ragma odwrócił się i przeszył mnie wzrokiem.

— Co takiego właściwie zrobiłeś biednemu doktorowi M’mrm’mlrrowi?

— Słucham? Z moim słuchem jest chyba coś nie tak.

— Co zrobiłeś doktorowi M’mrm’mlrrowi?

— Dziękuję. Jednak się nie przesłyszałem. Niech mnie diabli, jeśli wiem. Kto to jest doktor Marmur?

— M’mrm’mlrr — poprawił mnie. — Doktor M’mrm’mlrr to analityk-telepata, którego sprowadziłem do ciebie. Mieliśmy dobre połączenie i udało się go tu ściągnąć przed czasem. Po czym gdy tylko próbuje cię zbadać, ty na niego napadasz.

— To coś — rzekłem wskazując na balię i jej mieszkańca — jest tym telepatą?

— Nie każdy należy do królestwa zwierząt tak ja wy je definiujecie — rzekł. — Doktor reprezentuje całkowicie odmienną linię ewolucji niż ty. Czy coś w tym złego? Jesteś może uprzedzony do roślin?

— Jestem uprzedzony do bycia chwytanym, ściskanym i unoszonym w powietrze.

— Doktor praktykuje technikę zwaną terapią ataku.

— A zatem powinien brać pod uwagę możliwość, że nie wszyscy pacjenci są pacyfistami. Nie wiem, co zrobiłem, ale cieszę się, że tak się stało.

Ragma odwrócił się, przechylił głowę, jakby przyglądał się tubie gramofonu, po czym oznajmił: — Czuje się już lepiej. Pragnie przez chwilę pomedytować. Mamy zostawić mu światło. Nie powinno to potrwać za długo.

Pnącza drgnęły i skupiły się wokół specjalnej lampy. Doktor M’mrm’mlrr znieruchomiał.

— Dlaczego on chce atakować swych pacjentów? — zapytałem. — Wydawałoby się, że nie przysparza mu to popularności u pacjentów.

Ragma westchnął i znów się do mnie odwrócił.

— Nie robi tego z chęci zrażania do siebie pacjentów — rzekł — ale żeby im pomóc. Zapewne wymagałbym od ciebie zbyt wiele, gdybym chciał, żebyś docenił całe wieki subtelnej filozofii, jakie jego lud poświęcił podobnym sprawom.

— Owszem — odparłem.

— Teoria głosi, że każdego pierwotnego uczucia można użyć jako klucza mnemocząsteczkowego. Umiejętne zastosowanie klucza daje telepacie jego gatunku dostęp do wszystkich doświadczeń życiowych danego osobnika związanych z tym uczuciem. Otóż odkryto, że strach jest znaczącym składnikiem problemów, z jakimi przychodzi do niego większość pacjentów. Toteż wzbudzając reakcję ucieczki i udaremniając ją potrafi on jednocześnie podsycić to uczucie i utrzymać pacjenta w zasięgu terapii. W ten sposób może podczas jednej sesji przebadać całe pole uczuciowe.

— Czy pożera swoje błędy? — spytałem.

— Nie ma wpływu na swoje pochodzenie — odparł Ragma. — A czy ty poruszasz się za pomocą rąk? — Po chwili dodał: — Nieważne. Poruszasz się. Zapomniałem.

Zwróciłem się do Nadlera, który właśnie podszedł, i do Paula, który stał obok z głupim uśmiechem na twarzy.

— Rozumiem, że wszystko to wydaje się wam słuszne — powiedziałem do obu.

Paul wzruszył ramionami, a Nadler powiedział: — Jeśli doprowadzi to do zakończenia sprawy.

Westchnąłem.

— Chyba macie rację. Paul, co ty tu robisz?

— Też mnie zatrudnili — odpowiedział.

— Zwerbowali mnie prawie w tym samym czasie, co ciebie. A tak nawiasem mówiąc, przepraszam za to u ciebie. To rzeczywiście była kwestia życia i śmierci. Mojego życia i mojej śmierci.

— Nie ma o czym mówić. W jakim charakterze jesteś na liście płac?

— Jest naszym ekspertem od kamienia — odezwał się Nadler. — Wie o nim więcej niż ktokolwiek inny.

— To zrezygnowałeś już z klejnotów koronnych? — spytałem.

Paul skrzywił się i skinął głową.

— A więc wiesz — rzekł. — Tak, to był spóźniony młodzieńczy wyczyn, który wymknął się spod kontroli. Mea culpa. Nie przewidzieliśmy, że kryminaliści zaangażują się do tego stopnia. Kiedy odzyskałem siły po ich napadzie, zdałem sobie sprawę z błędu i postanowiłem go naprawić. Powiedziałem ludziom z ONZ wszystko, co wiedziałem. Trudno mi było ich przekonać, ale w końcu mi się udało. Byli na tyle przyzwoici, że nigdzie mnie nie zamknęli. Powiedzieli mi nawet trochę o twoich kłopotach. Ale nie wystarczyło mi wyrzucenie wszystkiego z siebie. Chciałem pomóc w odzyskaniu kamienia. Właśnie wtedy wróciłeś do Stanów i domyślałem się, że znów spróbują cię dopaść. Postanowiłem więc mieć na ciebie oko, a we właściwej chwili wytrącić im broń z ręki. Wpadłem na twój trop u Hala i szedłem za tobą aż do Village, ale zgubiłem cię w jednym z barów. Złapałem cię dopiero wtedy, kiedy wróciłeś do domu. Resztę znasz.

— Tak. Kolejna mała zagadka rozwiązana. A więc ciebie też zwerbowali w szpitalu?

— Tak. Ted powiedział, że jeżeli obchodzi mnie rozwój wypadków, to mogę darować sobie marnowanie sił i jeszcze brać za to pieniądze. W dokumentach figuruję jednak jako mineralog o specjalności pozaziemskiej.

— Wydaje mi się — powiedziałem do nich wszystkich — że sprowadzenie mnie tutaj nie miało na celu jedynie uniknięcia dwóch zbirów. Uważam, że myślicie o czymś innym, co tylko zaczyna się badaniem telepatycznym.

— I masz rację — powiedział Ragma. — Jednak ponieważ wszystko zależy od wyniku analizy, szczegółowe omawianie różnych hipotez, które mogą zostać odrzucone, byłoby ćwiczeniem ze zbyteczności.

— Innymi słowy nie powiecie mi?

— Oddaje to stan rzeczy zupełnie nieźle.

Nim zdążyłem złożyć rezygnację czy wygłosić jakiś komentarz na temat któregokolwiek z licznych zagadnień, jakie przyszły mi do głowy, moją uwagę odwrócił ruch w drugim końcu pokoju. Doktor M’mrm’mlrr znów się ruszał.

Patrzyliśmy, jak podniósł swe wężowe kończyny i zaczął ćwiczenia wstępne. Wyciągnięcie, odprężenie… wyciągnięcie, odprężenie…

Po dwóch czy trzech minutach — ruchy były jakby hipnotyczne — zdałem sobie sprawę, że znów mnie podchodzi, tylko z o wiele większą delikatnością niż poprzednio.

Znów poczułem ten dotyk wewnątrz głowy jako nienaturalne poruszenie pod poziomem myśli podstawowych. Tym razem nie towarzyszył mu ból. Po prostu wrażenie oszołomienia i jakby coś mi robiono pod znieczuleniem miejscowym. Chyba inni też jakoś sobie z tego zdawali sprawę, bo zachowywali milczenie i nie ruszali się z miejsca.

W porządku. Postanowiłem, że jeśli jyl’inrm’mlrr będzie się zachowywał trochę przyzwoiciej, to mu pomogę.

Usiadłem więc i pozwoliłem mu szperać.

Wtem musiał gdzieś tam na dole dość niespodziewanie natknąć się na wielką tablicę kontrolną i wyciągnąć jakąś wtyczkę, bo błyskawicznie i bezboleśnie straciłem świadomość. W mgnieniu oka.

Kolejne mgnienie oka.

Zmęczony, spragniony i czując się, jakby mnie połamano i niewłaściwie złożono z powrotem, podniosłem rękę, żeby przetrzeć oczy, i przy okazji mój wzrok padł na tarczę zegarka. Przybliżyłem go do ucha, żeby usłyszeć cykanie. Tak jak podejrzewałem, ciągle chodził. Ergo…

— Tak, jakieś trzy godziny — odezwał się Ragma.

Usłyszałem, jak Paul chrapie, nagle przestaje, kaszle i wzdycha. Drzemał w fotelu. Ragma rozciągnął się na podłodze i palił. M’mrm’mlrr był nadal wyprostowany i lekko poruszał kończynami. Nigdzie nie było widać Nadlera.

Przeciągnąłem się rozprostowując po kolei mięśnie i słysząc, jak szkielet mi trzeszczy jak podłoga, po której zbyt wiele się chodziło.

— No, mam nadzieję, że dowiedzieliście się czegoś pożytecznego — powiedziałem.

— Tak, można tak powiedzieć — odparł Ragma. — Jak się czujesz?

— Wypompowany.

— To zrozumiałe. Tak. Najzupełniej. Przez chwilę stanowiłeś swoiste pole bitwy.

— Opowiedz mi o tym.

— Przede wszystkim zlokalizowaliśmy gwiezdny kamień.

— A więc miałeś rację? Wszyscy mieli rację? Posiadałem informację?

— Tak. Jeszcze teraz wspomnienie powinno być dostępne. Chcesz sam spróbować? Impreza. Roztrzaskane szkło. Biurko…

— Chwileczkę. Niech się zastanowię.

Zastanowiłem się. Był tam. Ostatni raz widziałem kamień…

To było kawalerskie przyjęcie, które wyprawiłem Halowi na tydzień przed jego ślubem. W mieszkaniu było tłoczno od znajomych, płynęła wódka, a my nieźle hałasowaliśmy. Trwało to do drugiej czy trzeciej nad ranem. Ogólnie rzecz biorąc mogę powiedzieć, że impreza była udana, przynajmniej wydawało się, że wszyscy poszli do domu ze śmiechem i nie było żadnych obrażeń.

Z wyjątkiem drobnego wypadku, jaki przydarzył się mnie.

Tak. Ktoś zepchnął łokciem kieliszek z bocznego stolika. Roztrzaskał się na podłodze, ale był pusty. Nie trzeba było wycierać. Zdarzyło się to pod koniec zabawy. Ludzie żegnali się i wychodzili. Zostawiłem więc kawałki szkła tam, gdzie leżały. Później. Może mariana.

Wiedziałem jednak, że za dużo wypiłem, mogłem się domyślić, jak będę się czuł rano i co niewątpliwie zrobię.

Będę warczał, klął i każę odejść dniowi. Kiedy nie posłucha, wytoczę się z łóżka, pójdę chwiejnym krokiem do kuchni, żeby nastawić kawę — moja pierwsza czynność każdego dnia — a potem powlokę się do łazienki, żeby nim kawa będzie gotowa, przeprowadzić zwykłą konserwację. Jak zwykle boso. Na pewno nie pamiętając, że droga jest usłana odłamkami szkła. Przynajmniej przez krótką chwilę nie pamiętając. Wyciągnąłem więc spod biurka kosz na śmieci, przykucnąłem i zacząłem przeczesywać okolicę.

Oczywiście skaleczyłem się. W pewnej chwili wychyliłem się za bardzo do przodu, straciłem równowagę, wysunąłem rękę, żeby ją zachować i uderzając dłonią w podłogę znalazłem jeszcze jeden odłamek.

Zacząłem krwawić, ale owinąłem rękę chusteczką do nosa i dalej sprzątałem. Wiedziałem, że jeśli przestanę to robić, aby zająć się ręką, to później wszystko zostawię jak jest. Bardzo mi się chciało spać.

Zebrałem więc wszystkie kawałki szkła, które widziałem, i wytarłem podłogę wilgotnymi serwetkami. Postawiłem kosz na miejsce i opadłem na krzesło przy biurku, bo akurat tam stało, a ja miałem na to ochotę.

Rozwinąłem chusteczkę, ale dłoń ciągle krwawiła. Nie ma sensu robić czegokolwiek, zanim moja trombina nie zarobi na utrzymanie. Oparłem się więc wygodnie i czekałem. Mój wzrok rzeczywiście przez chwilę spoczywał na modelu gwiezdnego kamienia, którego używaliśmy jako przycisku do papieru. Sięgnąłem do niego ręką i obróciłem go powoli, czerpiąc na wpół trzeźwą przyjemność ze zmieniającej się gry światła. Następnie wyciągnąłem rękę na całą długość, bo głowa mi ciążyła i przyszło mi na myśl, że mój biceps może być doskonałą poduszką. Odpoczywając tak z otwartymi oczyma nadal bawiłem się kamieniem, czując lekki żal z powodu zabrudzenia go krwią, a potem myśląc, że to nic, bo tu i tam powstawały dzięki temu ciekawe kontrasty. Do widzenia, świecie.

Obudziłem się parę godzin później, spragniony i obolały z powodu pozycji, w której spałem. Wstałem, ruszyłem do kuchni, gdzie napiłem się szklankę wody, a potem przeszedłem przez mieszkanie gasząc światło. Kiedy dotarłem do mojej sypialni, rozebrałem się powoli siedząc na krawędzi łóżka, upuszczając ubranie byle gdzie, wpełzłem pod kołdrę i resztę nocy przespałem właściwie.

Wtedy widziałem gwiezdny kamień po raz ostatni. Tak.

— Pamiętani — odezwałem się. — Muszę oddać doktorowi sprawiedliwość. Teraz wszystko mi się przypomina. Było zamglone alkoholem i zmęczeniem, ale teraz znów pamiętam.

— Nie tylko alkoholem i zmęczeniem — rzekł Ragma.

— A czym jeszcze?

— Powiedziałem, że znaleźliśmy kamień.

— Owszem, tak powiedziałeś. Ale nic w związku z tym mi się nie przypomina. Pamiętam tylko ostatni raz, kiedy go widziałem, a nie dokąd trafił.

Paul odchrząknął. Ragma zerknął na niego.

— Mów — zachęcił.

— Kiedy z nim pracowałem — powiedział Paul — musiałem postępować w sposób mało mnie zadowalający. To znaczy nie zamierzałem odłupać kawałka bezcennego przedmiotu dla celów analizy. Poza przyczynami czysto estetycznymi mogłoby to zostać wykryte. Nie miałem pojęcia, jak szczegółowe mogłyby być analizy jego powierzchni przeprowadzane przez Obcych, prawie wszystko, co prowadziło do jakichkolwiek zmian, mogło spowodować kłopoty. Jednak na szczęście łatwo przewodził światło. Skoncentrowałem się więc na efektach optycznych. Sporządziłem niezwykle wagę sformułowałem kilka hipotez dotyczących jego składu. Chociaż wtedy interesowałem się głównie zrobieniem duplikatu, uderzyło mnie, że kamień wyglądał jak plątanina dziwnie skrystalizowanego białka…

— Niech mnie diabli — powiedziałem. Ale…

Spojrzałem na Ragmę.

— Owszem, jest organiczny — rzekł. — Paul tak naprawdę nie odkrył niczego nowego, ponieważ gdzie indziej fakt ten był już znany od pewnego czasu. Jednak nikt nie zdawał sobie sprawy, że on nadal w pewien sposób żył. Po prostu był uśpiony.

— Żywy? Skrystalizowany? Mówisz, jakby to był ogromny wirus.

— Chyba tak. Ale wirusy nie są znane z inteligencji, a ten przedmiot jest na swój sposób inteligentny.

— Oczywiście rozumiem, do czego zmierzasz — rzekłem. — Co mam teraz zrobić? Przemówić mu do rozsądku? A może wziąć dwie aspiryny i położyć się do łóżka?

— Nic z tych rzeczy. Będę teraz musiał mieć natychmiastowe wyjaśnienie, co odkrył. Kiedy za pierwszym razem usiłował zgłębić twoją pamięć, został wprowadzony w stan szoku przez całkowicie nieoczekiwaną formę świadomości współistniejącą z twoją świadomością. W ramach swej praktyki leczył przedstawicieli prawie znanych ras w galaktyce, ale nigdy jeszcze nie zetknął się z czymś takim. Powiedział, że to coś nienaturalnego.

— Nienaturalnego? W jaki sposób?

— Ściśle techniczny. Doktor sądzi, że to sztuczna inteligencja, istota syntetyczna. Podobne przedmioty były produkowane przez niektórych naszych współczesnych, ale w porównaniu z tym są one dość proste.

— A jak działa mój kamień?

— Nie wiemy. Kiedy M’mrm’mlrr dostał się do twego umysłu za drugim razem, był na spotkanie przygotowany. To stworzenie samo ma niewielkie zdolności telepatyczne. Na tyle, żeby w idealnych warunkach być wtedy na naszym statku twoim tłumaczem. Podobno może to powodować dodatkowe komplikacje i tak też się stało. Jednak doktorowi udało się zawładnąć istotą i dowiedzieć o niej wystarczająco dużo, byśmy mieli jakieś pojęcie, jak z nią postępować. Następnie zajął się twoimi wspomnieniami związanymi z tym zjawiskiem, co pomogło nam ustalić linię ataku. Teraz, dopóki nie będziemy gotowi, trzyma istotę jakby w umysłowym zastoju.

— Gotowi? Do czego? Jak?

— Niedługo powinniśmy się dowiedzieć. Wszystko jest jednak związane z naturą tego stworzenia. W świetle odkryć M’mrm’mlrra Paul wypracował kilka teorii na temat tego, co się stało i co na to można poradzić.

Paul potraktował chwilową ciszę jako zaproszenie do wyjaśnień: — Tak. Wyobraź to sobie w ten sposób: nosisz w sobie syntetyczną formę życia, którą najwyraźniej można włączać i wyłączać za pomocą odwrócenia izometrycznego. Jej stan aktywności charakteryzujący się funkcjami życiowymi ma cechy lewoskrętne. Jak wiesz, jest to także zwykła forma aminokwasów na Ziemi — są to tak zwane L-aminokwasy. Gdy zmienić je w ich stereoizomer — D-aminokwasy — to w przypadku naszego egzemplarza przechodzi on w stan spoczynku. Kiedy badałem gwiezdny kamień, efekty optyczne wskazywały na jego prawoskrętność. „Wyłączony”. Dobra. Wtedy tak nie myślałem, ale teraz wiemy o wiele więcej. Wiemy, że kiedy pobrudziłeś go krwią, byłeś pijany. Wiemy, że alkohol zbożowy posiada cząsteczkę symetryczną i że jeśli może reagować z kamieniem znajdującym się w jednym stanie izometrycznym, to być może jest to również prawdziwe w odniesieniu do stanu przeciwnego. Albo jest to błąd w konstrukcji, albo specjalnie nadana mu właściwość. Tego nie wiemy. M’mrm’mlrr dowiedział się jednak, że najlepiej mu się z tobą porozumiewało w obecności tej cząsteczki, a więc sprzyja ona chyba prowadzeniu rozmów. W każdym razie pobudziłeś go na tyle, że mógł się częściowo uaktywnić i wniknąć do twego organizmu przez skaleczenie na dłoni. Po tym wysiłku przez długi czas był uśpiony, ponieważ nie pijesz dużo. Co pewien czas był jednak lekko pobudzany i próbował się z tobą kontaktować kanałami różnych zmysłów. Lekarstwo, które zaaplikował ci Ragma po Australii, nieco go ożywiło, bo zawierało nieco alkoholu etylowego.

Punktem przełomowym okazał się wieczór, kiedy piłeś z Halem. Gdyby kamieniowi udało się namówić cię do przejścia przez maszynę z Rhenniusa, ty sam oczywiście byłbyś odwrócony, ale on osiągnąłby stan pobudzenia. Tak też się i stało. Tak więc w tej chwili funkcjonuje wewnątrz ciebie normalnie, ale według Ragmy twoje zdrowie podupada. Musimy wydobyć go z ciebie i dokonać powtórnego odwrócenia twojej osoby.

— Czy to się da zrobić?

— Uważamy, że tak.

— Ale nadal nie macie pojęcia, jakie jest jego działanie?

— Jest to bardzo skomplikowana żywa maszyna o nieznanym działaniu, która namówiła cię do postawienia się w niebezpiecznej sytuacji. Wykazuje ona także szczególne upodobanie do matematyki.

— A więc to jakiś komputer?

— M’mrm’mlrr tak nie sądzi. Uważa, że to funkcja wtórna.

— Ciekawe, dlaczego nie skontaktowało się to ze mną, kiedy zostało uaktywnione?

— Nadal istniała bariera.

— Jaka bariera?

— Kwestia stereoizomerów. Tylko że tym razem to ty byłeś odwrócony. Ale 1 tak dostało, czego chciało.

— Jedno musisz przyznać — powiedział Ragma. — Zrobiło dla niego jedną rzecz.

— Co takiego? — spytałem.

— Nic dla ciebie w szpitalu nie zrobiłem — powiedział. — Kiedy zdjąłem opatrunek i zrobiłem badania, okazało się, że jesteś całkowicie wyleczony. Najwyraźniej twój pasożyt się tym zajął.

— No to wygląda, że stara się być życzliwy.

— No, gdyby coś ci się stało…

— Słusznie. Ale co ze skutkami ubocznymi mojego odwrócenia?

— Wcale nie jestem pewien, czy kamień zdaje sobie sprawę, do czego to w końcu mogłoby doprowadzić.

— Wydaje się dziwne, że skoro jest inteligentny i nawiązał kontakt z M’mrm’mlrrem, to nie wyjaśnił, co się dzieje.

— Nie było czasu na grzeczności — powiedział Ragma. — Doktor musiał działać szybko, żeby go unieruchomić.

— Znów jego filozofia ataku? Nie wydaje mi się to uczciwe…

Zadzwonił telefon. Odebrał go Paul, a wszystkie jego odpowiedzi były monosylabami — Rozmowa trwała jakieś pół minuty. Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Ragmy.

— Gotowe — powiedział.

— Dobrze — odparł Ragma.

— Co jest gotowe? — zapytałem.

— To był Ted — rzeki Paul. — Jest po drugiej stronie ulicy. Musiał zdobyć upoważnienie i klucz. Teraz wszyscy tam pójdziemy.

— Żeby mnie odwrócić?

— Tak — odparł Ragma.

— Wiecie, jak to zrobić? Maszyna ma kilka ustawień. Sprawdziłem kiedyś jej program i żywię wielki szacunek dla produkowanych przez nią odmian.

— Spotka nas tam Charv, który będzie miał ze sobą instrukcję obsługi.

Paul poszedł do sypialni i wrócił z wyściełanym wózkiem.

— Pomóż mi z liściastym, dobrze, Fred? — powiedział.

— Jasne.

Zrobiłem to z bardzo mieszanymi uczuciami, uważając, żeby nie ochlapać się szlamem.

Gdy popychaliśmy doktora M’mrm’mlrra przez westybul hotelowy do wyjścia, wydawało mi się, że pod powiekami zostaje mi obraz neonu głoszącego: czy czujesz moją ŚMIERĆ?

— Tak — mruknąłem. — Powiedz mi, co robić.

— Bo ów żmirłacz jest bubołakiem — dobiegł mnie szept, gdy przechodziliśmy przez ulicę.

Kiedy się rozejrzałem, oczywiście nikogo nie było.

Загрузка...