Błysk słońca. Plusk słonia. Ściemnienie. Taniec gwiazd.
Szczerozłoty cadillac Faetona rozbił się tam, gdzie nie słyszały go żadne uszy, leżał płonąc, błysnął, zgasł. Jak ja.
W każdym razie kiedy obudziłem się, trwała noc, a ja byłem wrakiem.
Leżąc rozciągnięty na piasku i żwirze, z rękoma i nogami przywiązanymi rzemieniami z surowej skóry do palików, z pyłem w ustach, nosie, uszach i oczach, gryziony przez robactwo, spragniony, posiniaczony, głodny i trzęsący się, zastanawiałem się nad słowami mojego byłego opiekuna, doktora Merimee: „Jesteś żywym przykładem absurdu.”
Nie muszę chyba mówić, że specjalizował się w powieści francuskiej połowy wieku dwudziestego. A jednak te zniekształcone przez soczewki oczy dotykają jak kolce krańcowości mego położenia. Mimo tego, że już dawno temu odszedł z uniwersytetu w atmosferze skandalu z udziałem jakiejś dziewczyny, karła i osiołka — lub może właśnie dlatego — Merimee w ciągu tych lat zajął w moim prywatnym kosmosie pozycję swoistej wyroczni, a jego słowa często wracają do mnie w kontekstach odmiennych od rozmowy z początku semestru. Gorący piasek wykrzykiwał je przeze mnie całe popołudnie, a potem lodowate wiaterki nocy wszeptywały mi w przepieczony kotlet barani będący moim uchem: „Jesteś żywym przykładem absurdu.”
Ach tak. Ręce…
Spróbowałem poruszyć palcami, nie byłem pewien, czy mi się udało. Może wcale ich tam nie było, a ja odczuwałem słabą obecność nie istniejącej kończyny. Tak na wszelki wypadek jeśli jeszcze je miałem, pomyślałem sobie o gangrenie.
Cholera. I jeszcze raz. Bardzo frustrujące.
Semestr się zaczął, a ja wyjechałem. Po załatwieniu przesyłania moich koszy do Ralpha, kumpla ze sklepu z wyrobami artystycznymi, podążyłem na zachód, zabawiając taką samą ilość czasu w San Francisco, Honolulu i Tokio. Minęły dwa spokojne tygodnie. Następnie krótki pobyt w Sydney. Wystarczyło, żeby narobić sobie kłopotów wspinając się na tę operę wyglądającą jak ryba pożerająca rybę pożerającą rybę, którą wybudowali sobie na Bennelong Point nad zatoką. Otrzymałem upomnienie i wyjechałem kulejąc. Poleciałem do Alice Springs. Odebrałem zamówiony wcześniej powietrzny skuter. Wystartowałem wczesnym rankiem, zanim jeszcze na świat wypełzł upał dnia i blask rozumu. Okolica sprawiła na mnie wrażenie dobrego miejsca do wysyłania tam początkujących świętych, aby zobaczyli, co ich czeka. Znalezienie terenu wykopalisk zajęło mi kilka godzin, a kilka następnych zrobienie wykopów i ustawienie wszystkiego. Nie przewidywałem długiego pobytu.
Na ścianach urwisk znajdują się dosyć stare, wyryte w skale rysunki, zajmujące jakieś 150 metrów kwadratowych. Aborygeni z tych terenów wypierają się wszelkiej wiedzy na temat ich pochodzenia czy funkcji. Widziałem zdjęcia, ale chciałem zobaczyć rysunki w naturze, odbić je na papierze i trochę wokoło pokopać.
Wchodziłem do cienia mojej budki, sączyłem wodę sodową i przyglądając się naskalnym dziełom usiłowałem chłodno myśleć. Podczas gdy rzadko pozwalam sobie na tworzenie graffiti, słownego czy też tego będącego na wcześniejszym etapie, to zawsze żywiłem jakąś sympatię dla tych, którzy wchodzą na ściany i zostawiają na nich swoje ślady. Im dalej się człowiek cofa, tym bardziej interesujący staje się ten akt. Otóż, jak twierdzą niektórzy, być może jest prawdą, że impuls ten po raz pierwszy dal o sobie znać w troglodyckim odpowiedniku Tistępu i że rysunki w jaskiniach powstały w ten właśnie sposób, jako swego rodzaju obrazkowa sublimacja jeszcze bardziej prymitywnego ewolucyjnego sposobu oznaczania własnego terenu. Jeśli jednak aby to robić, ktoś zaczyna wspinać się po ścianach i zboczach gór, to wydaje się dość oczywiste, że z miłego spędzania czasu wykształciła się już forma sztuki. Często myślałem o tym pierwszym gościu z mastodontem w głowie, wpatrzonym w ścianę jakiegoś urwiska czy jaskini, i zastanawiałem się, co nagle kazało mu zacząć się wspinać i skrobać — jak się wtedy czuł. A także jaka była reakcja innych. Może zrobili w nim otwory na tyle duże, aby zapewnić wygodne wyjście stojącym za tym wszystkim duchom. Albo może zuchwała inicjatywa istniała wówczas w większej obfitości i czekała tylko na odpowiedni bodziec, a taką dziwaczną reakcję uważano za równie normalną co ruszanie uszami. Trudno powiedzieć. 1 nie da się przejść nad tym do porządku dziennego.
Tak czy owak tego popołudnia zrobiłem zdjęcia, a wieczorem i następnego ranka kopałem. Większość tego dnia spędziłem na kopiowaniu rysunków na przykładanym do nich papierze i robieniu dodatkowych zdjęć. Pod koniec dnia pociągnąłem dalej wykop podstawowy, natykając się na coś przypominającego kawałki stępionego kamiennego dłuta. Następnego ranka nie odkryłem nic równie interesującego, chociaż kopałem jeszcze długo po czasie, jaki wyznaczyłem sobie na pracę.
Potem schroniłem się do cienia, aby zająć się pęcherzami i przywrócić równowagę płynów, zapisując jednocześnie moje dotychczasowe dokonania i świeże myśli, które przyszły mi do głowy w związku z całym przedsięwzięciem. Około pierwszej zrobiłem sobie przerwę na drugie śniadanie, a potem znów przez jakiś czas bazgrałem w notesie.
Trochę po trzeciej nad głową przeleciał mi powietrzny samochód, zawrócił i zaczął schodzić do lądowania. Nieco mnie to zaniepokoiło, bo nie miałem żadnego oficjalnego pozwolenia na to, co robiłem. Gdzieś na jakimś papierze, karcie, taśmie albo na wszystkim naraz figurowałem jako „turysta”. Nie miałem pojęcia, czy na moją działalność jest potrzebne pozwolenie, chociaż poważnie to podejrzewałem. Czas wiele dla mnie znaczy, a robota papierkowa go marnuje: poza tym zawsze mocno wierzyłem w swoje prawo do robienia tego, czego nie można mi zabronić. Co czasami oznacza nie dać się na tym złapać. Nie jest aż tak źle, jak na to wygląda, bo facet ze mnie uczciwy, kulturalny i przyjemny. Osłaniając więc oczy przed błękitnym i ognistym popołudniem zacząłem szukać sposobów przekonania o tym władz. Zdecydowałem, że najlepiej będzie prawdopodobnie skłamać.
Pojazd wylądował. Wyszło z niego dwóch mężczyzn. W normalnych warunkach nie określiłbym ich jako wyglądających oficjalnie, ale zawsze należy brać poprawkę na zwyczaje i okoliczności, więc wstałem na ich powitanie. Pierwszy mężczyzna był mniej więcej mojego wzrostu, to znaczy miał prawie metr osiemdziesiąt, ale był mocno zbudowany i zaczynał pracować nad brzuszkiem. Oczy i włosy miał jasne, był lekko opalony i zlany potem. Jego towarzysz był o parę centymetrów wyższy, bardziej śniady, a podchodząc do mnie odgarnął z czoła nieposłuszne pasemko ciemnobrązowych włosów. Był szczupły i wyglądał na wysportowanego. Obaj mieli na nogach miejskie pantofle, a szczególne wrażenie w tym upale zrobił na mnie brak jakichkolwiek nakryć głowy.
— Fred Cassidy? — odezwał się pierwszy mężczyzna zatrzymując się o kilka kroków ode mnie, po czym odwrócił się, aby spojrzeć na ścianę i mój wykop.
— Owszem — odparłem.
Wyciągnął zdumiewająco delikatną chusteczkę i osuszył nią twarz.
— Znalazłeś, czego szukasz? — zapytał.
— Nie szukam niczego specjalnego — odpowiedziałem.
Parsknął śmiechem. — Wygląda, że niczego nie szukając odwaliłeś kawał roboty.
— To tylko wykop próbny — wyjaśniłem.
— A dlaczego w ogóle kopiesz?
— A może byś mi powiedział, kim jesteś i dlaczego chcesz wiedzieć? — spytałem.
Zignorował moje pytanie i podszedł do wykopu. Przeszedł się wzdłuż niego, pochylając się parę razy i zaglądając w dół. Tymczasem drugi mężczyzna podszedł do mojej budki. Kiedy sięgnął po mój plecak, krzyknąłem, ale i tak go otworzył i wyrzucił wszystko ze środka.
Zanim znalazłem się przy nim, doszedł do kompletu do golenia. Chwyciłem go za rękę, ale ją wyszarpnął. Kiedy znów spróbowałem, odepchnął mnie tak, że się potknąłem. Nim znalazłem się na ziemi, doszedłem do wniosku, że to nie gliny.
Woląc nie wstawać do następnych wyczynów, zamachnąłem się nogą z miejsca, gdzie leżałem, i przeorałem mu po goleniach obcasem mojego ciężkiego buta. Nie było to aż tak spektakularne jak wtedy, kiedy kopnąłem w krocze Paula Bylera, ale do moich celów zupełnie wystarczyło. Wstałem pośpiesznie i przyłożyłem mu w podbródek mocno z lewego. Zwalił się bez ruchu na ziemię. Nieźle jak na jeden cios. Gdybym potrafił zrobić coś takiego bez kamienia w garści, byłbym postrachem okolicy.
Mój tryumf trwał całe dwie sekundy. Potem na plecy runął mi wór kul armatnich, a przynajmniej tak mi się wydawało. Zostałem uderzony z tyłu i rzucony na ziemię w sposób bardzo niesportowy. Ten mocno zbudowany był o wiele szybszy, niż sądziłem po jego wyglądzie, a kiedy wykręcił mi za plecami rękę i chwycił mnie za włosy, zacząłem sobie zdawać sprawę, że tylko niewielką część jego masy — jeśli w ogóle — stanowił niefunkcjonalny tłuszcz. Nawet to wybrzuszenie było jak krawężnik.
— No dobra, Fred. Chyba czas na pogawędkę — powiedział.
Gwiezdny taniec…
Leżąc tak poobcierany, posiniaczony, obolały i oszołomiony, doszedłem do wniosku, że profesor Merimee dotarł bardzo blisko do tego nieruchomego, zimnego środka wszechrzeczy, gdzie kryje się definicja. Rzeczywiście, sposób, w jaki martwa ręka wyciągała się ku mnie z wulgarnie uniesionym środkowym palcem, był absurdalny.
Leżąc, bezgłośnie klnąc i cofając się myślami po własnych śladach, zauważyłem kątem oka jak jakiś mały ciemny futrzasty kształt porusza się wzdłuż mojej południowej granicy, zatrzymuje się, patrzy, znów idzie. Na pewno jakiś drapieżnik. Zwalczyłem dreszcz, zmieniłem go we wzruszenie ramion. Nie ma sensu wołać. Najmniejszego. Jednak w zejściu w taki sposób mogła się kryć odrobina tryumfu.
Usiłowałem więc praktykować stoicyzm, starając się jednocześnie lepiej zobaczyć owo zwierzę. Dotknęło mojej prawej nogi, więc szarpnąłem się konwulsyjnie, ale nie odczułem bólu. Po pewnym czasie stworzenie przemieściło się do mojej lewej nogi. Zastanowiłem się, czy właśnie zeżarło mi zdrętwiałą stopę? Czy mu smakowała?
Po kilku chwilach wróciło, posuwając się w górę wzdłuż lewego boku i w końcu udało mi się lepiej je zobaczyć. Ujrzałem głupio wyglądającego małego torbacza, w którym rozpoznałem wombata, wyglądającego na nieszkodliwego i najwyraźniej ciekawego, który wcale nie pożądał moich końcówek. Westchnąłem i poczułem, jak opuszcza mnie napięcie. Mógł mnie sobie obwąchiwać do woli. Kiedy ma się umrzeć, wombat jest lepszym towarzystwem niż żadne.
Wróciłem myślami do balastu na plecach i wykręconej ręki, gdy ciężarowiec, nie zwracając uwagi na powalonego towarzysza, usiadł na mnie i powiedział: — Tak naprawdę to chcę od ciebie tylko kamienia. Gdzie on jest?
— Kamienia? — powtórzyłem, robiąc błąd przez postawienie na końcu znaku zapytania.
Ucisk ręki wzrósł.
— Kamienia Bylera — powiedział. — Wiesz, o co mi chodzi.
— Tak, wiem! — zgodziłem się. — Puść, dobrze? To co się stało, nie jest żadną tajemnicą. Wszystko ci opowiem.
— Mów — powiedział zwalniając nieco uchwyt.
Opowiedziałem mu więc o modelu i jak go zdobyliśmy. Powiedziałem mu wszystko, co wiedziałem o tym cholernym kamieniu.
Tak jak się obawiałem, nie uwierzył w ani jedno słowo. Co gorsza, jego wspólnik przyszedł tymczasem do siebie. Także był zdania, że kłamię, i opowiedział się za kontynuowaniem przesłuchania.
Tak też uczynili i w pewnej chwili po wielu czerwonych i błyskawicznych minutach, kiedy przerwali, aby rozmasować kostki rąk i zaczerpnąć oddechu, wysoki powiedział do ciężarowca: — Właściwie to samo, co powiedział Bylerowi.
— To samo, co Byler powiedział, że mu powiedział — poprawił go ciężarowiec.
— Skoro rozmawialiście z Paulem, to co jeszcze mogę wam powiedzieć? — wtrąciłem. — Wyglądało, że w przeciwieństwie do mnie wie, o co tu chodzi, więc powiedziałem mu wszystko, co sam wiem o kamieniu: dokładnie to, co powiedziałem wam.
— Och, porozmawialiśmy sobie z nim — powiedział wysoki — a on rozmawiał z nami. Można powiedzieć, że wywnętrzył się przed nami…
— Ale wtedy nie byłem go pewien — rzekł gruby — a teraz jestem go pewien jeszcze mniej. Co robisz w chwili, kiedy korkuje? Wyruszasz na jego dawne tereny i zaczynasz kopać dołki. Uważam, że obaj jakoś razem w tym tkwiliście i że zawczasu przygotowaliście sobie pasujące do siebie bajeczki. Uważam, że kamień gdzieś tu jest i że doskonale wiesz, jak go dostać w swoje ręce. Opowiesz nam o tym. Możesz to zrobić z łatwością albo z trudem. Wybór należy do ciebie.
— Już wam powiedziałem…
— Wybrałeś.
Okres, który nastąpił, okazał się niezbyt zadowalający dla wszystkich zainteresowanych. Nie uzyskali, czego chcieli, ja też. Wtedy najbardziej bałem się okaleczenia. Z pobicia pięściami można się wylizać. Jeśli jednak ktoś chce obcinać palce czy wydłubać oko, o wiele bardziej przybliża to mówienie lub nie mówienie do kwestii życia i śmierci. Kiedy już się jednak zacznie, sprawa robi się jakby nieodwracalna. Pytający musi wymyślać coś nowego tak długo, jak napotyka opór i w końcu dochodzi się do punktu, w którym dla pytanego śmierć jest lepsza od życia. Po osiągnięciu tej chwili zaczyna się wyścig między stronami, w którym jednym celem jest informacja, innym — śmierć. Oczywiście niepewność co do tego, czy pytający może posunąć się tak daleko, może być równie skuteczna, co pewność. W tym przypadku byłem dość pewien, że są do tego zdolni, bo wiedziałem o Bylerze. Ale widziałem, że ciężarowca nie zadowoliło opowiadanie Paula. Gdybym miał osiągnąć ten sam punkt zwrotny i wygrać wyścig, byłby zadowolony jeszcze mniej. Ponieważ nie chciał uwierzyć, że naprawdę nie posiadam informacji, na której tak mu zależy, musiał założyć, że mam nadmiar hartu ducha. Chyba to spowodowało, że postanowił postępować ostrożnie, w żaden sposób nie eliminując tej gorszej ewentualności.
Wszystko to stanowi wstęp do jego propozycji: — Umieśćmy go na słońcu i popatrzmy, jak zamienia się w rodzynek — po której nastąpiło kilka chwil osuszania czoła jedwabiem w oczekiwaniu na moją reakcję. Rozczarowani nią rozciągnęli mnie między palikami, gdzie mogłem się kurczyć, ciemnieć i koncentrować cukry, a sami wrócili do swego pojazdu po przenośną lodówkę — Zasiedli w cieniu mojej budki i od czasu do czasu podchodzili do mnie z reklamą piwa.
Tak minęło popołudnie. Później zdecydowali, że nocna porcja wiatru, piasku i gwiazd jest także konieczna dla mojego zrodzynkowienia. Wyjęli więc z pojazdu śpiwory oraz przybory do gotowania i rozłożyli obóz. Jeśli myśleli, że zapach gotowania przyprawi mnie o głód, to się pomylili. Zemdlił mnie dogłębnie.
Patrzyłem, jak dzień zmierza ku zachodowi. Księżyc wisiał do góry nogami.
Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Z obozu nie dochodziły żadne odgłosy ani światło. Wombat przeszedł na moją prawą stronę i tam się usadowił, wydając ciche, rytmiczne dźwięki. Częściowo opierał się o moją rękę i wyczuwałem jego poruszenia, jego oddychanie.
Nadal nie znałem nazwisk moich dręczycieli ani nie zdobyłem nawet jednego nowego faktu dotyczącego przedmiotu ich pytań — gwiezdnego kamienia. I tak właściwie nie miało to znaczenia, chyba że jako problem akademicki. W każdym razie nie w tej chwili. Byłem pewien, że niedługo umrę. Noc przyniosła z sobą chłód, od którego szczękały mi zęby, i jeśli nie on, to wykończą mnie inkwizytorzy.
Pamiętałem z zajęć psychologii fizjologicznej, że postrzegamy nie stan absolutny danego narządu zmysłu, lecz prędkość jego zmiany. Tak więc jeśli potrafiłbym zachować zupełny bezruch, naśladować Japończyka w łaźni parowej, to wrażenie zimna powinno ustąpić. Była to jednak raczej kwestia wygody niż przeżycia. Moim głównym pragnieniem była ulga, lecz w głębi umysłu wyczułem czające się przeczucie dalszego istnienia. Nie kwestionowałem go jednak, bo wydawało się użyteczne — co oczywiście stanowi inny sposób powiedzenia, że jestem słaby i niezdecydowany. Nie będę się sprzeczał.
Jest taka technika rytmicznego oddychania, od której podczas ćwiczeń na zajęciach z jogi zawsze robiło mi się cieplej. Zacząłem więc ćwiczenie, lecz oddech wydobywał się ze mnie świszczącym charkotem. Zakrztusiłem się i zacząłem kaszleć.
Wombat odwrócił się i wskoczył mi na pierś. Zacząłem krzyczeć, lecz zakneblował mnie wepchniętą mi do ust łapką. Zanim przypomniałem sobie, że lewą rękę miałem mieć przywiązaną, chwyciłem go nią za kark. Przywarł do mnie pozostałymi trzema kończynami, zbliżył pyszczek do mojej twarzy i wyszeptał chrapliwie: — Niebezpiecznie pan wszystko komplikuje, panie Cassidy. Proszę natychmiast mnie puścić i leżeć nieruchomo.
Najwyraźniej więc miałem delirium. Jednak pociecha w ramach delirium wydała mi się pożądanym końcem, więc go puściłem i spróbowałem skinąć głową. Wyjął łapę z moich ust.
— Doskonale — powiedział. — Stopy ma już pan wolne. Muszę tylko skończyć z prawą ręką i będziemy mogli iść.
— Iść? — spytałem.
— Ćśśś! — syknął znów przemieszczając się na prawą stronę.
No więc ścichłem, a on pracował nad rzemieniem. Była to najbardziej interesująca halucynacja, jaką miałem od dłuższego czasu. Przebiegłem myślą swoje różne neurozy, aby znaleźć przyczynę takiej właśnie postaci tej halucynacji. Od ręki nic nie przychodziło mi do głowy. Ale według doktora Marko neurozy to podstępne bestie i kiedy przychodzi do subtelności i podstępności, trzeba im oddać sprawiedliwość.
— No! — wyszeptał po kilku chwilach. — Jest pan wolny. Proszę za mną!
Zaczął się oddalać.
— Czekaj!
Zatrzymał się i odwrócił w moim kierunku.
— O co chodzi? — zapytał.
— Nie mogę się jeszcze poruszyć. Daj szansę mojemu krążeniu, dobrze? Mam zdrętwiałe ręce i nogi.
Parsknął gniewnie i zawrócił.
— Najlepszą terapią jest ruch — powiedział chwytając mnie za rękę i pociągając mnie do pozycji siedzącej.
Jak na halucynację był zdumiewająco silny. Dalej ciągnął mnie za rękę, aż opadłem na czworaki. Chwiałem się, ale pozycję utrzymałem.
— Dobrze — powiedział i poklepał mnie po ramieniu. — Chodźmy.
— Czekaj! Umieram z pragnienia.
— Przepraszam. Podróżuję z niewielkim bagażem. Jeśli jednak pójdzie pan za mną, mogę obiecać coś do picia.
— Kiedy?
— Nigdy, jeśli będziesz tak tu siedział. Właściwie chyba słyszę jakieś hałasy w obozie. Chodźmy!
Zacząłem się do niego czołgać. Powiedział: — Nie wyprostowuj się — co nie było raczej konieczne, bo i tak nie mogłem wstać. Następnie zaczął się oddalać od obozu kierując się ogólnie na wschód, z grubsza równolegle do grzbietu, obok którego pracowałem. Posuwałem się powoli, więc wombat od czasu do czasu przystawał, żebym mógł go dogonić.
Szedłem za nim kilka minut, a potem poczułem w kończynach pulsowanie, któremu towarzyszyły przebłyski czucia. Powaliło mnie to na ziemię i padając wyskrzeczałem coś nieprzyzwoitego. Rzucił się ku mnie skokiem, ale uciąłem wiąchę, zanim udało mu się powtórzyć sztuczkę z łapą w ustach.
— Jesteś stworzeniem bardzo trudnym do ratowania — oznajmił. — Tak jak system krążenia, twoja zdolność oceny i opanowanie wydają się na bardzo prymitywnym poziomie.
Znalazłem kolejną sprośność, ale ją wyszeptałem.
— Co nadal wykazujesz — dodał. — Wystarczy, że będziesz robił tylko dwie rzeczy — szedł za mną i zachowywał milczenie. Nie jesteś dobry w żadnej z tych rzeczy. Zaczynam się zastanawiać…
— Ruszaj! Pójdę za tobą — powiedziałem.
— A twoje emocje…
Rzuciłem się na niego, ale mi umknął.
Poszedłem za nim ignorując wszystko poza pragnieniem uduszenia potworka. Nie miało znaczenia, że sytuacja była jawnie absurdalna. Jeśli chodzi o teorię, to mogłem się w jej sprawie oprzeć na Merimee i Marko, stanowiących parę przeciwnych krzywych zwierciadeł ze mną między nimi, podążającym tropem wombata. Szedłem za nim coś mrucząc, spalając adrenalinę i wypluwając wzbijany przez niego kurz. Straciłem poczucie czasu.
Grzbiet się obniżył, pojawiły się w nim przerwy. Weszliśmy w niego, w górę, w dół, posuwając się skalnymi przesmykami w głębszą ciemność, idąc już tylko po kamieniach i żwirze. Raz się pośliznąłem i mój przewodnik błyskawicznie znalazł się u mego boku.
— Nic ci się nie stało? — zapytał.
Zacząłem się śmiać, po czym się opanowałem — Jasne, nic mi nie jest.
Uważał, żeby nie podejść za blisko.
— Jeszcze tylko kawałek — oznajmił. — Wtedy będziesz mógł odpocząć. Przyniosę pożywienie.
— Przykro mi — powiedziałem bez powodzenia usiłując wstać — ale to by było na tyle. Jeśli mogę czekać gdzieś dalej, to równie dobrze mogę poczekać i tu. Zabrakło mi paliwa.
— Droga rzeczywiście jest skalista — odparł — i nie powinni cię znaleźć. Czułbym się jednak trochę lepiej, gdybyś mógł pójść jeszcze trochę dalej. Widzisz to zagłębienie z boku? Gdybyś się tam znalazł, istnieje szansa, że jeśli przypadkiem trafią na ten szlak, przejdą obok i cię nie zauważą. Co ty na to?
— Brzmi nieźle, ale chyba nie dam rady.
— Spróbuj jeszcze raz. Jeszcze tylko jeden raz.
— Dobrze.
Dźwignąłem się do góry, zachwiałem się, ruszyłem do przodu. Jeśli znów upadnę, to koniec. Będę musiał zdać się na los. Czułem zawroty głowy i ociężałość w ciele.
Nie ustawałem jednak. Może jeszcze pięćdziesiąt metrów…
Wprowadził mnie do ukrytej ślepej uliczki odchodzącej od szczeliny, którą pokonywaliśmy. Padłem tam na ziemię, a wszystko zaczęło wirować i odpływać.
Wydało mi się, że słyszę, jak mówi: — Idę. Zaczekaj tu.
— Jasne — chyba odpowiedziałem.
Kolejna czerń. Absolutna. Spieczone, kruche miejsce/rzecz nieokreślonej wielkości/trwania. Znajdowałem się w nim i vice versa — równomiernie rozmieszczony i całkowicie zawarty przez/w koszmarnym systemie o świadomości na poziomie C i z chłodem pragnieniem gorącem chłodem pragnieniem gorącem jako okresowym ułamkiem dziesiętnym pojawiającym się wszędzie/gdzieniegdzie na płaszczyźnie rzutowej otaczającej…
Przebłyski i wyobrażenia… — Czy mnie słyszysz, Fred? Czy mnie słyszysz, Fred? — Woda ściekająca mi do gardła. Kolejna czerń. Błysk. Woda na twarzy, w ustach. Ruch. Cienie. Jęk… Jęk. Cienie, bledsza czerń. Błysk. Błyski Światło poprzez rozchylone rzęsy, nikłe. Przesuwająca się poniżej ziemia. Mój jęk.
— Czy mnie słyszysz, Fred?
— Tak — odpowiedziałem — tak…
Ruch ustał. Usłyszałem rozmowę w języku, którego nie znałem. Następnie ziemia uniosła się. Złożono mnie na niej.
Nie śpisz? Czy mnie słyszysz?
— Tak, tak. Już powiedziałem „tak”. Ile razy…
— Tak, wygląda, że nie śpi — ten niepotrzebny komentarz głosem, w którym rozpoznałem mego przyjaciela wombata.
Było tam więcej niż jeden głos, ale z powodu tego, że leżałem pod kątem, nie widziałem rozmówców. A odwrócenie głowy sprawiało zbyt wielki kłopot. Otworzyłem jednak oczy i zobaczyłem, że ziemia jest płaska i zaróżowiona, chociaż nie zmiękczona, pierwszymi niskimi płomieniami poranka.
Wszystkie wydarzenia poprzedniego dnia powoli wychynęły z miejsca, w którym leżą wspomnienia, gdy się ich nie używa. Zarówno one, jak i wysnuty z nich morał były w równym stopniu co zdrętwienie mięśni odpowiedzialne za moją niechęć do odwrócenia się i spojrzenia na moich towarzyszy. I nie było mi źle tak leżeć. Jeśli poczekam wystarczająco długo, to może mógłbym odejść i wrócić w innym miejscu.
— Słuchaj — odezwał się nieznany głos — zechciałbyś zjeść kanapkę z masłem orzechowym?
Kawałki roztrzaskanej zadumy opadły wokół mnie. Dusząc się, zyskałem nową perspektywę na ziemię i kładące się na niej długie cienie.
Z powodu dziwnego zarysu, któremu się przyglądałem, nie byłem całkowicie zaskoczony, gdy podniosłem głowę i zobaczyłem prawie dwumetrowego kangura stojącego obok wombata. Przyglądając mi się przez ciemne okulary wyjął z torby na brzuchu torebkę z kanapką.
— Masło orzechowe jest bogate w proteiny — powiedział.