Drobne zdarzenia i fragmenty, czas rozczłonkowany na kawałeczki. Jak…
— Nie żartujesz?
— Chyba nie.
— Z oczywistych przyczyn wolałabym, żeby wyglądał fantastycznie — powiedziała szeroko otwierając oczy i cofając się do drzwi, przez które właśnie weszliśmy.
— Co się stało, to się nie odstanie. Posprzątamy i…
Otworzyła drzwi i energicznie potrząsnęła głową. Zatańczyły jej długie śliczne rozczochrane włosy.
— Wiesz co, jeszcze to sobie trochę przemyślę — rzuciła cofając się na korytarz.
— Och, przestań, Ginny. To nic poważnego.
— Jak powiedziałam, przemyślę to sobie.
Zaczęła zamykać drzwi.
— Mam więc do ciebie później zadzwonić?
— Chyba nie.
— Jutro?
— Wiesz co, ja zadzwonię do ciebie.
Stuk.
Cholera. Równie dobrze mogła nimi trzasnąć. Koniec Fazy Pierwszej poszukiwania nowego współlokatora. Hal Sidmore, z którym dzieliłem przez jakiś czas to mieszkanie, ożenił się parę miesięcy temu. Brakowało mi go, ponieważ był wesołym kompanem, dobrze grał w szachy i ogólnie lubił buszować w mieście oraz wspaniale potrafił wyjaśniać wiele spraw. Mimo wszystko postanowiłem jednak poszukać sobie towarzysza o nieco odmiennym charakterze. Sądziłem, że odnalazłem te nie dające się określić cechy w Ginny, gdy kiedyś późną nocą wspinałem się na wieżę radiową za siedzibą korporacji Pi Fi, a ona właśnie kończyła pracę tam w swoim pokoju na trzecim piętrze. Potem sprawy poszły jak po maśle. Spotkałem ją na parterze, przez ponad miesiąc robiliśmy razem różne rzeczy i prawie udało mi się namówić ją do rozważenia zmiany mieszkania w nadchodzącym semestrze. A potem to.
— Cholera! — stwierdziłem kopiąc szufladę wyrzuconą z biurka na podłogę. Nie ma sensu iść za nią teraz. Posprzątać. Niech ochłonie. Zobaczyć się z nią jutro.
Ktoś rzeczywiście splądrował mi mieszkanie. Poprzesuwane były nawet meble, a z poduszek zdjęte pokrowce. Westchnąłem przyglądając się dziełu zniszczenia. Gorzej niż po najbardziej szalonej imprezie. Co za parszywa pora na włamanie, wejście i zerwanie. Nie była to najlepsza okolica, ale i nie najgorsza. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się nic podobnego. A teraz, kiedy już na mnie padło, musiało się to stać absolutnie nie w porę, odstraszając moją ciepłą i smukłą towarzyszkę. No i na dodatek na pewno coś zginęło.
Gotówkę i nieliczne na wpół wartościowe przedmioty trzymałem w górnej szufladzie biurka w mojej sypialni. Więcej gotówki miałem upchnięte w czubku starego buta na stelażu w rogu. Miałem nadzieję, że wandal zadowolił się górną szufladą. Ta właśnie nadzieja leżała u podłoża owego banalnego chwytu.
Poszedłem sprawdzić.
Sypialnia była w lepszym stanie niż salon, chociaż też nieco ucierpiała. Pościel była ściągnięta, a materac leżał krzywo. Dwie szuflady biurka były tylko nieco wysunięte. Przeszedłem przez pokój, otworzyłem górną szufladę i zajrzałem do środka.
Wszystko było na miejscu, nawet pieniądze. Podszedłem do stelaża, sprawdziłem but. Zwitek banknotów był tam, gdzie go zostawiłem.
— Dobry chłopak. Rzuć mi to — odezwał się znajomy głos, którego jednak w tej sytuacji nie potrafiłem rozpoznać. Odwróciłem się i zobaczyłem, że z mojej szafy wyszedł właśnie Paul Byler, profesor geologii. W rękach nic nie miał, ale i tak nie potrzebował żadnej broni na poparcie ewentualnej groźby. Był niski, lecz potężnie zbudowany, a mnie zawsze imponowała ilość blizn na jego kłykciach. Australijczyk, zaczynał jako inżynier kopalnictwa w dość podejrzanych miejscach, a dopiero później zrobił doktorat z geologii oraz fizyki i zaczął uczyć.
Zawsze jednak byłem z nim w doskonałych stosunkach, nawet gdy zrezygnowałem ze specjalizacji z geologii. Znałem go towarzysko od kilku lat. Nie widziałem go co prawda przez ostatnie parę tygodni, bo wziął jakiś urlop. Myślałem, że wyjechał z miasta.
A więc: — O co chodzi, Paul? Nie mów mi, że to ty zrobiłeś ten bałagan?
— But, Fred. Podaj mi but.
— Jeśli brakuje ci gotówki, z przyjemnością ci pożyczę…
— But!
Podałem mu go. Stałem i patrzyłem, jak zanurza do środka rękę, maca nią i wyciąga mój zwitek pieniędzy. Następnie parsknął i mocno we mnie rzucił butem i pieniędzmi. Upuściłem i jedno, i drugie, bo trafił mnie w brzuch.
Nim zdążyłem wypowiedzieć krótkie przekleństwo, chwycił mnie za ramiona, obrócił i popchnął na fotel stojący obok otwartego okna z lekko falującymi na wietrze zasłonami.
— Nie potrzebuję twoich pieniędzy, Fred — powiedział wwiercając się we mnie wzrokiem. — Chcę tylko czegoś, co masz, a co należy do mnie. Lepiej odpowiedz mi uczciwie: Wiesz, o czym mówię, czy nie?
— Ani trochę — odparłem. — Nie mam nic twojego. Mogłeś do mnie po prostu zadzwonić i zapytać. Nie musiałeś się tutaj włamywać i…
Uderzył mnie w twarz. Niezbyt mocno, tyle tylko, żeby mną wstrząsnąć i żebym zamilkł.
— Fred — powiedział. — Zamknij się. Zamknij się i posłuchaj. Odpowiadaj, kiedy cię pytam. To wszystko. Zachowaj sobie komentarz na kiedy indziej. Śpieszy mi się. Wiem, że kłamiesz, bo byłem już u twojego byłego współlokatora. Hala. Mówi, że ty to masz, bo zostawił to tutaj, kiedy się wyprowadzał. Mówię o jednym z moich modeli gwiezdnego kamienia, który Hal wziął sobie po pokerze w moim laboratorium. Pamiętasz?
— Tak — odparłem. — Gdybyś tylko zadzwonił do mnie i zapytał…
Znów mnie uderzył. — Gdzie on jest?
Potrząsnąłem głową, częściowo, żeby rozjaśnić myśli, a częściowo w geście zaprzeczenia.
— Nie… nie wiem.
Podniósł rękę.
— Zaczekaj! Wyjaśnię ci! Trzymał to, co mu dałeś, na biurku, w pierwszym pokoju, używał go jako przycisku do papieru. Jestem pewien, że zabrał go z sobą razem z innymi rzeczami, kiedy się wyprowadzał. Nie widziałem go od paru miesięcy. Jestem pewien.
— No cóż, jeden z was kłamie, a pod ręką mam ciebie.
Zamachnął się ponownie, ale tym razem byłem gotowy. Uchyliłem się i kopnąłem go w krocze.
Było na co popatrzeć. Było prawie warto zostać i popatrzeć, ponieważ nigdy jeszcze nikogo nie kopnąłem w krocze. Zimny rozsądek nakazywał rzucić mu się potem na kark, póki był zgięty we dwoje, najchętniej dźgając go jeszcze łokciem. Nie znajdowałem się jednak w tej chwili w stanie zimnego rozsądku. Tak zupełnie szczerze, to obawiałem się tego faceta, bałem się za blisko do niego podejść. Mając niewielkie doświadczenie z osobami kopniętymi w krocze, nie miałem pojęcia, kiedy się wyprostuje i na mnie rzuci.
Dlatego też zamiast zostać i stawić mu czoło, wybrałem swój żywioł.
W mgnieniu oka znalazłem się po drugiej stronie okna.
Posuwałem się wzdłuż wąskiego występu, aż chwyciłem się rynny, która biegła w dół i znajdowała się w odległości jakichś dwóch i pół metra na prawo od okna.
Mogłem iść dalej w tym samym kierunku, wspiąć się wyżej albo zejść na dół. Postanowiłem jednak zostać, gdzie byłem. Czułem się tu bezpiecznie.
Niezadługo z okna wysunęła się jego głowa i zwróciła się w moim kierunku. Przyjrzał się występowi i zaklął. Zapaliłem papierosa i uśmiechnąłem się.
— Na co czekasz? — zapytałem, kiedy przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. — Wyłaź. Może i jesteś o wiele twardszy ode mnie, Paul, ale jeśli wyjdziesz, to do środka wróci tylko jeden z nas. To na dole to beton. Chodź. Gadanie nic nie jest warte. Pokaż mi.
Zaczerpnął głęboki oddech i mocniej ścisnął parapet. Przez chwilę naprawdę myślałem, że spróbuje. Spojrzał jednak w dół, a potem na mnie.
— No dobrze, Fred — powiedział odzyskując swój glos wykładowcy. — Nie jestem aż tak głupi. Wygrałeś. Ale posłuchaj mnie. To co powiedziałem, to prawda. Muszę to odzyskać. Gdyby to nie było takie ważne, nie zrobiłbym tego, co zrobiłem. Proszę cię, powiedz mi, jeśli łaska, czy mówiłeś prawdę.
Jeszcze mnie piekło od jego uderzeń. Nie miałem ochoty być miły. Z drugiej strony model musiał wiele dla Paula znaczyć, skoro tak się zachował, a nie mówiąc mu nic nie zyskiwałem. Więc powiedziałem: — To była prawda.
— I nie masz pojęcia, gdzie on może być?
— Najmniejszego.
— Czy ktoś mógł go zabrać?
— Z łatwością.
— Kto?
— Ktokolwiek. Znasz te nasze imprezy. Trzydzieści, czterdzieści osób.
Skinął głową i zazgrzytał zębami.
— Dobra — powiedział po chwili. — Wierzę ci. Spróbuj jednak pomyśleć. Czy przypominasz sobie coś — cokolwiek — co mogłoby mi pomóc?
Potrząsnąłem głową. — Niestety.
Westchnął. Oklapł. Odwrócił wzrok.
— Dobrze — rzekł w końcu. — Idę sobie. Przypuszczam, że chcesz zadzwonić na policję?
— Tak.
— W tej sytuacji nie mogę cię prosić o przysługę ani ci grozić. Jednak jest to i prośba, i ostrzeżenie przed przyszłym odwetem, jaki być może uda mi się na tobie wziąć. Nie dzwoń. Mam wystarczająco dużo kłopotów bez policji.
Odwrócił się.
— Zaczekaj — powiedziałem.
— Co takiego?
— Może jeśli powiesz mi, o co chodzi…
— Nie. Nie potrafisz mi pomóc.
— No, a gdyby model jakoś się znalazł? Co mam z nim zrobić?
— Schowaj go w bezpieczne miejsce i trzymaj gębę na kłódkę, że go masz. Będę do ciebie od czasu do czasu dzwonił. Wtedy mi powiesz.
— Dlaczego jest taki ważny?
Potrząsnął przecząco głową i zniknął.
Wyszeptane zza moich pleców pytanie:
— Czy mnie czujesz, rudy? — więc się odwróciłem, ale nikogo nie było, chociaż w uszach mi jeszcze dzwoniło od uderzeń Paula. Doszedłem wtedy do wniosku, że mam zły dzień, i wspiąłem się na dach, żeby trochę pomyśleć. Potem przeleciał nade mną helikopter kontroli ruchu i usłyszałem pytanie o zamiary samobójcze. Powiedziałem jednak gliniarzowi, że poprawiam gonty, co go chyba uspokoiło.
Drobne zdarzenia i fragmenty nadal miały miejsce…
— Naprawdę usiłowałem się do ciebie dodzwonić. Trzy razy — powiedział. — Nikt nie odbierał.
— Nie przyszło ci do głowy wpaść osobiście?
— Właśnie miałem taki zamiar. Teraz. Przyszedłeś pierwszy.
— Dzwoniłeś na policję?
— Nie. Oprócz siebie muszę się jeszcze troszczyć o żonę.
— Rozumiem.
— A ty dzwoniłeś?
— Nie.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Chyba dlatego, że zanim go wsypię, chciałbym mieć trochę lepsze pojęcie, co się tu dzieje.
Hal skinął głową. Przedstawiał sobą ciemnookie studium siniaków i plastrów z opatrunkiem.
— I uważasz, że wiem coś, czego ty nie wiesz?
— Słusznie.
— No więc nie wiem — powiedział. Łyknął trochę mrożonej herbaty, skrzywił się i wsypał do niej więcej cukru. — Kiedy otworzyłem drzwi, za nimi stał on. Wpuściłem go, a on zaczął wypytywać mnie o ten cholerny kamień. Powiedziałem mu wszystko, co pamiętałem, ale to mu nie wystarczało. Wtedy zaczął mnie szturchać.
— A potem co?
— Przypomniało mi się trochę szczegółów.
— Aha. Takich jak ten, że ja mam kamień — co nie jest prawdą — żeby Paul mógł przyjść i poturbować mnie i zostawić cię w spokoju.
— Nie! Wcale tak nie było! — wykrzyknął. — Powiedziałem mu prawdę. Zostawiłem go przy przeprowadzce. Co się z nim stało potem, nie mam pojęcia.
— Gdzie go zostawiłeś?
— Ostatni raz widziałem go na biurku.
— Dlaczego nie zabrałeś go?
— Nie wiem. Chyba dosyć miałem jego widoku.
Wstał, przeszedł się po swoim salonie, zatrzymał się i wyjrzał przez okno. Mary była na zajęciach, tak jak i tamtego popołudnia, kiedy wpadł Paul, odbył konferencję z Halem i zapoczątkował tok wydarzeń, które doprowadziły go do mnie.
— Hal, czy mówisz całą prawdę i tylko prawdę?
— Wszystko to, co jest ważne.
— Dawaj.
Stanął plecami do okna i spojrzał na m-nie, po czym odwrócił wzrok.
— Twierdził, że to, co mamy, należy do niego.
Pominąłem milczeniem liczbę mnogą „mamy”.
— Kiedyś należało — powiedziałem. — Ale dał ci to przy mnie. Tytuł własności został przekazany.
Hal jednak potrząsnął głową. — To nie takie proste — powiedział.
— Jak to?
Wrócił do swojej mrożonej herbaty. Zabębnił palcami po stole, wypił łyk, spojrzał na mnie.
— Nie — powiedział. — Widzisz, ten który mieliśmy, tak naprawdę był jego. Pamiętasz ten wieczór, kiedy go dostaliśmy? Graliśmy w karty w jego laboratorium i zrobiło się dosyć późno. Wszystkie sześć kamieni leżało na półce nad stołem. Zauważyliśmy je już wcześniej i pytaliśmy go o nie kilka razy. Tylko się uśmiechał i mówił coś tajemniczego lub zmieniał temat. A potem, kiedy robiło się coraz później, a on coraz więcej pił, zaczął opowiadać o kamieniach i powiedział nam, czym są.
— Pamiętam — wtrąciłem. — Powiedział, że był oglądać ten gwiezdny kamień, który właśnie przybył od Obcych i został wystawiony na pokaz w Nowym Jorku. Zrobił setki zdjęć przez najróżniejsze filtry, zapisał spostrzeżeniami cały notes i zebrał wszelkie dane, jakie się dało. Następnie wziął się do skonstruowania modelu kamienia. Powiedział, że znajdzie sposób na tanią produkcję, żeby sprzedawać je jako nowość. Ta szóstka na jego półce stanowiła najlepszy wynik jego dotychczasowych prób. Uważał, że są zupełnie niezłe.
— Zgadza się. Wtedy zauważyłem, że w koszu pod stołem jest kilka wybrakowanych modeli. Wyjąłem najlepiej wyglądający i uniosłem go do światła. Ładna rzecz, zupełnie jak inne. Kiedy Paul zobaczył, że mam go w ręku, uśmiechnął się i zapytał, czy mi się podoba. Powiedziałem, że tak… Weź go sobie — powiedział.
— Więc go zatrzymałeś. Też to tak pamiętam.
— Tak, ale to nie wszystko — powiedział Hal. — Wziąłem go ze sobą do stolika i położyłem obok moich pieniędzy — tak że za każdym razem, kiedy sięgałem po drobne, automatycznie rzucałem na niego okiem. Po pewnym czasie zauważyłem u podstawy jednego z ramion drobniutką skazę, małą niedoskonałość. Była zupełnie nieważna, ale za każdym spojrzeniem złościła mnie coraz bardziej. Więc kiedy później obaj wyszliście po zimne piwo i wodę mineralną, zamieniłem mój kamień na jeden z kamieni z półki.
— Zaczynam rozumieć.
— Dobrze, dobrze! Prawdopodobnie nie powinienem tego robić. Wtedy nie widziałem w tym nic złego. To były tylko prototypy pamiątek, którymi się bawił, a różnicy nie było nawet widać, chyba że się uważnie patrzyło.
— On zauważył od razu.
— Dlatego też uznał je za doskonałe i więcej się im nie przyglądał. I właściwie co za różnica? Odpowiedź wydaje się oczywista nawet bez piwa.
— Przyznaję, brzmi to przekonująco. Ale faktem jest, że sprawdził — i wydaje się, że modele były ważniejsze, niż dal nam do zrozumienia. Ciekawe, dlaczego?
— Dużo nad tym myślałem — powiedział Hal. — Pierwsze, co mi przyszło mi na myśl, to że o pamiątkach wymyślił dlatego, bo chciał się nimi pochwalić i mvi siał nam coś powiedzieć. A jeśli zwrócono się do niego z ONZ. żeby wykonał dla nich model — kilka modeli? Oryginał jest bezcenny, niezastąpiony i wystawiony publicznie. Wydawałoby się, że aby uchronić go przed kradzieżą lub maniakiem z młotem kowalskim, najmądrzej byłoby go gdzieś zamknąć, a w gablocie umieścić falsyfikat. Zgodnie z logiką wybór powinien paść na Paula. Ilekroć jest mowa o krystalografii, pojawia się jego nazwisko.
— Mogę kupić część twojej teorii, ale całość nie trzyma się kupy. Dlaczego miałby tak się zdenerwować zaginięciem niedoskonałej próbki, skoro mógł sobie zrobić jeszcze jeden model? Dlaczego nie miałby po prostu spisać na straty tego, który zgubiliśmy?
— Ze względów bezpieczeństwa?
— Jeśli tak, to nie my je naruszyliśmy, tylko on. Po co miałby nas rozstawiać po kątach i przypominać o modelu, skoro tak dobrze nam szło zapominanie o nim? Nie, to się jakoś nie zgadza.
— No dobrze, więc o co tu chodzi?
Wzruszyłem ramionami.
— Brak danych — powiedziałem wstając. — Jeśli zdecydujesz się zadzwonić na policję, nie zapomnij powiedzieć, że to, czego szuka, wcześniej mvi sam ukradłeś.
— Och, Fred, to już poniżej pasa.
— Ale to prawda. Ciekawe, jaką kamień ma faktyczną wartość? Nie pamiętam, gdzie leży granica między wykroczeniem i przestępstwem.
— No dobra, przekonałeś mnie. Co zamierzasz?
Wzruszyłem ramionami. — Chyba nic. Pewnie poczekam i zobaczę, co się stanie.
— Daj mi znać, jak jeszcze coś wymyślisz.
— Dobrze. Ty też?
— Tak.
Ruszyłem do drzwi.
— Na pewno nie chcesz zostać na kolacji? — zapytał.
— Nie, dziękuję. Muszę lecieć.
— To na razie.
— Na razie. Trzymaj się.
Przechodzę obok pociemniałej piekarni.
Na szybach gra nocy i światła. Przeczytałem: CZY CZUJESZ SMAK MOJEGO CHLEBA? Zawahałem się, odwróciłem, zauważyłem, gdzie cienie zrobiły anagram z wyprzedaży wypieków, pociągnąłem nosem i szybko poszedłem dalej.
Kawałki…
Około północy, kiedy wypróbowywałem nową trasę w górę katedry, pomyślałem, że widzę dodatkowego gargulca. Kiedy jednak się do niego zbliżyłem, zobaczyłem, że to profesor Dobson na szczycie przypory. Domyśliłem się, że znów się upił i liczy gwiazdy.
Wspinałem się dalej, aż doszedłem do pobliskiego występu muru, gdzie zatrzymałem się dla odpoczynku.
— Dobry wieczór, panie profesorze.
— Witaj. Fred. Tak, to ty, prawda? Piękna noc. Miałem nadzieję, że będziesz tędy przechodził. Napij się.
— Mam słabą tolerancję — odpowiedziałem — Rzadko sobie pozwalam.
— To szczególna okazja.
— W takim razie chętnie, ale odrobinę.
Przyjąłem podaną butelkę i pociągnąłem łyczek.
— Dobre. Bardzo dobre — powiedziałem oddając butelkę. — Co to takiego? I co to za okazja?
— Bardzo, bardzo specjalny koniak, który chowałem ponad dwadzieścia lat na dzisiejszą noc. Gwiazdy w końcu przebyły ognistą drogę do właściwych miejsc, zawisły z pełną elegancji zręcznością, stanowiąc szlachetne znaki.
— Co pan przez to rozumie?
— Idę na emeryturę, wypisuję się z tego parszywego wyścigu szczurów.
— Och, serdecznie gratuluję. Nic nie słyszałem.
— Taki był plan. Mój. Nie znoszę oficjalnych pożegnań. Jeszcze tylko kilka drobnych spraw do załatwienia i będę gotów do odjazdu. Prawdopodobnie w przyszłym tygodniu.
— Mam nadzieję, że miło pan spędzi czas. Nieczęsto spotykam kogoś o naszych zainteresowaniach. Będzie mi pana brakować.
Pociągnął z butelki, skinął głową, zamilkł. Zapaliłem papierosa, spojrzałem po uśpionym mieście i po gwiazdach. Noc była chłodna, wiaterek więcej niż tylko trochę wilgotny. Dochodziły do nas ciche, odległe, podobne do brzęczenia owadów odgłosy ruchu ulicznego. Siedzenie konstelacji przerywały mi od czasu do czasu nietoperze.
— Alkaid. Mizar. Alioth — mruknąłem — Megrez, Phecda…
— Merak i Dubhe — powiedział kończąc wyliczanie gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy i zaskakując mnie tym, że dosłyszał i że zna resztę.
— Są tam, gdzie zostawiłem je tyle lat temu — ciągnął. — Mam teraz bardzo dziwne uczucie — postanowiłem je dzisiaj przeanalizować. Czy kiedykolwiek patrzyłeś na jakąś chwilę w swojej przeszłości.
— Która nagle stawała się tak żywa, że wszystkie lata, jakie od niej upłynęły, wydały ci się krótkie, jakby ze snu, bezosobowe? Niczym zrutynizowane westchnienia miłosne? Nie — odpowiedziałem.
— Pewnego dnia, kiedy to ci się przytrafi, pamiętaj — koniak — powiedział, znów łyknął i podał mi butelkę.
Trochę się napiłem i zwróciłem mu ją.
— A jednak te tysiące dni jakoś przeminęły. Pełzanie życia i w ogóle — ciągnął. — Rozum mówi mi, że tak jest, choć co innego temu zaprzecza. Zdaję sobie z tego sprawę szczególnie mocno, bo jestem szczególnie świadom różnicy między tamtymi wcześniejszymi czasami i teraźniejszością. Zmiany się skumulowały. Podróże kosmiczne, podwodne miasta, postęp w medycynie — nawet nasz pierwszy kontakt z Obcymi — wszystkie te rzeczy zachodziły o różnym czasie, przy czym wszystko inne wydawało się nie zmienione. Pełzanie życia. Było ono właściwie takie samo oprócz tej jednej, nowej rzeczy. A potem, kiedy indziej, kolejna. I jeszcze jedna. Żadnej potężnej rewolucji. Był to proces przyrostu. I nagle człowiek jest gotów do emerytury, a to budzi refleksje. Spogląda wstecz, na Cambridge, gdzie pewien młodzieniec wspina się na jakiś budynek. Widzi tamte gwiazdy. Czuje fakturę tamtego dachu. Wszystko, co zdarzyło się potem, stanowi jedną rozmazaną plamę, kalejdoskopowy wzór o jednym kolorze. Znajduje się tu i znajduje się tam. Wszystko inne jest nierzeczywiste. Lecz są to dwa różne światy. Fred — dwa kompletnie różne światy — a on tak naprawdę nie widział, jak to się stało, nie złapał żadnego z nich na kończeniu się czy zaczynaniu. Takie właśnie uczucie towarzyszy mi dzisiejszej nocy.
— To dobre uczucie czy złe? — zapytałem.
— Właściwie nie wiem. Nie dobrałem sobie jeszcze do niego żadnej emocji.
— Proszę mi powiedzieć, kiedy się panu uda, dobrze? Zaciekawił mnie pan.
Zachichotał. Ja też.
— Wie pan co, to zabawne — powiedziałem — że nigdy nie przestał się pan wspinać.
Przez chwilę milczał, a potem rzekł: — Co do wspinania się, to jest to dosyć dziwne… Oczywiście, tam, gdzie studiowałem, było to coś w rodzaju tradycji, chociaż lubiłem to chyba bardziej niż inni. Po opuszczeniu uniwersytetu kontynuowałem wspinaczki przez kilka lat, a potem, przy tych wszystkich przeprowadzkach i braku możliwości, stały się one dość sporadyczne. Miałem jednak okresy — właściwie to był przymus — kiedy po prostu musiałem się wspinać. Brałem wtedy urlop i jechałem do jakiegoś miejsca, gdzie architektura była odpowiednia. Noce spędzałem wspinając się na różne budynki, gramoląc się po dachach i wieżach.
— Akrofilia — wtrąciłem.
— Słusznie. Nazwanie zjawiska jednak go nie wyjaśnia. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego to robię. Co prawda w końcu przerwałem wspinanie na dłuższy czas. Może to zmiany hormonalne wieku średniego. Kto wie? A potem zacząłem uczyć. Kiedy usłyszałem o twoich wyczynach, zacząłem znów o tym myśleć. To doprowadziło do pragnienia, do działania, do nawrotu przymusu. Nigdy mnie już nie opuścił. Więcej czasu spędziłem zastanawiając się, dlaczego ludzie przestają się wspinać, niż dlaczego zaczynają.
— Wydaje się to naturalne.
— Właśnie.
Pociągnął kolejny łyk, zaproponował butelkę mnie. Chętnie bym się napił, ale znam swoją wytrzymałość i siedząc na skraju dachu nie chciałem jej nadwerężać. Machnął więc butelką w kierunku nieba: — Zdrowie damy z uśmiechem — powiedział i wypił je w moim imieniu.
— Za klejnoty imperium — dodał po chwili z szerokim gestem i toastem pod adresem innego gwiaździstego sektora. Niewłaściwego, ale nie szkodzi. Równie dobrze jak ja wiedział, że ten właściwy znajduje się jeszcze pod horyzontem. Oparł się, znalazł cygaro, zapalił je i zaczął się zastanawiać: — Ciekawe, ile oczu na głowie mają tam, gdzie oglądają „Monę Lizę”? Czy są podzielone na ścianki jak oczy owadów? Nieruchome? I jakiego koloru?
— Tylko dwoje. Sam pan o tym wie. Jakby orzechowe — przynajmniej na zdjęciach.
— Czy musisz sprowadzać romantyczną retorykę na ziemię? Poza tym Astabiganie goszczą mnóstwo podróżnych z innych światów, którzy ją oglądają.
— To prawda. A skoro już o tym mówimy, to klejnoty korony brytyjskiej są pod opieką ludzi o źrenicach w kształcie półksiężyca. Zdaje się, że mają oczy jakby lawendowe.
— Wystarczy — odrzekł. — Naprawiłeś błąd. Dziękuję.
Jakaś spadająca gwiazda zapłonęła zmierzając ku ziemi. Posłałem w jej ślady niedopałek papierosa.
— Zastanawiam się, czy to uczciwy handel? — powiedział. — Nie rozumiemy działania maszyny z Rhenniusa, a nawet Obcy nie bardzo wiedzą, co reprezentuje gwiezdny kamień.
— To nie był właściwie handel.
— Pozbyliśmy się dwóch ziemskich skarbów, a w zamian dostaliśmy dwa od Obcych. Jak inaczej można by to nazwać?
— Ogniwem w łańcuchu kula — odparłem.
— Nie znam tego terminu. Opowiedz mi o tym.
— Ta analogia przyszła mi na myśl, gdy czytałem szczegółowy opis zaproponowanej nam umowy. Kula to coś w rodzaju ceremonialnej podróży podejmowanej w różnych okresach przez Papuasów melanezyjskich, mieszkańców grupy wysp leżących na wschód od Nowej Gwinei — Wysp Trobrianda. Jest to jakby podwójne koło, ruch w dwóch przeciwnych kierunkach wśród wysp. Celem jest wymiana przedmiotów nie mających żadnej szczególnej funkcji dla danych plemion, lecz posiadających wielkie znaczenie kulturowe. Ogólnie rzecz biorąc są to ozdoby ciała — naszyjniki, bransolety — mające nazwy oraz barwne historie. Posuwają się wolno po wielkim kręgu wysp, a towarzyszą im ich coraz bardziej wydłużające się historie. Są wymieniane z wielką pompą i służą jako punkt skupienia entuzjazmu kulturowego, budując przez to pewną jedność, poczucie wzajemnych zobowiązań i zaufania. Otóż ogólne podobieństwo do programu wymiany z Obcymi, jaki właśnie rozpoczynamy, wydaje się dość oczywiste. Przedmioty stają się zarówno kulturowymi zakładnikami, jak i symbolami honoru powierników. Przez swoje istnienie, obieg i wystawianie nieuchronnie tworzą coś w rodzaju poczucia wspólnoty. W moim rozumieniu to właśnie jest prawdziwym celem istnienia łańcucha kula. Dlatego nie podoba mi się słowo „handel”.
— Bardzo ciekawe. Żaden z raportów nie przedstawiał tego w takim świetle — a już na pewno żaden z nich nie porównywał tej wymiany do zjawiska kula. Ujmuje się ją raczej jako opłatę wstępną za wstąpienie do galaktycznego klubu, cenę za korzystanie z dobrodziejstw wymiany myśli. Te rzeczy.
— To było po prostu gadanie fachowców, żeby uśmierzyć protesty opinii publicznej przeciwko wypuszczaniu z rąk skarbów kultury. Tak naprawdę obiecano nam jedynie wzajemność w łańcuch vi. Jestem pewien, że w końcu te inne rzeczy nastąpią, ale niekoniecznie jako bezpośredni efekt. Nie. Nasze rządy zastosowały uświęconą czasem praktykę dawania ludziom prostego, gładkiego wyjaśnienia skomplikowanej sprawy.
— Teraz to widzę — powiedział, przeciągnął się i ziewnął, — Właściwie wolę twoją interpretację od oficjalnej.
Zapaliłem jeszcze jednego papierosa.
— Dziękuję. Czuję się jednak w obowiązku zwrócić panu uwagę, że zawsze pociągały mnie pomysły przyjemne z estetycznego punktu widzenia. Kosmiczny zasięg tego wszystkiego — międzygwiezdny łańcuch kula — potwierdzający różnice i jednocześnie podkreślający podobieństwa wszystkich inteligentnych ras w galaktyce — wiążący je ze sobą, tworzący wspólne tradycje… Uderza mnie to swym wyrafinowaniem.
— Oczywiście — potwierdził, a następnie machnął ręką w kierunku wyższych rejonów katedry. — Powiedz mi, zamierzasz wejść dzisiaj do końca?
— Pewnie tak, za chwilkę. Chce pan już teraz iść?
— Nie, nie. Byłem tylko ciekaw. Zwykle wchodzisz na sam szczyt, prawda?
— Tak. A pan nie?
— Nie zawsze. Właściwie ostatnio trzymałem się raczej średnich wysokości. Zapytałem jednak, bo widzę, że jesteś w nastroju filozoficznym, i przyszło mi do głowy pytanie.
— Ten nastrój się udziela.
— Dobrze. To powiedz mi, co czujesz, kiedy osiągasz szczyt.
— Chyba jakieś uniesienie. Jakby poczucie dokonania czegoś.
— Z góry roztacza się rozleglejszy widok.
Widzisz dalej, zauważasz więcej szczegółów Krajobrazu. Czy o to chodzi? O lepszą perspektywę?
— Może częściowo. Ale po dojściu na szczyt czuję jeszcze coś innego: zawsze chcę wejść troszeczkę wyżej i zawsze czuję, że nieomal mogę, że zaraz to osiągnę.
— Tak, to prawda — powiedział.
— Dlaczego pan pyta?
— Nie wiem. Może żeby sobie przypomnieć. Ten chłopak z Cambridge powiedziałby to samo, co ty, ale ja częściowo zapomniałem. Nie tylko świat się zmienił.
Pociągnął kolejny łyk.
— Zastanawiam się, jak to naprawdę było? To pierwsze spotkanie — w Kosmosie — z Obcymi. Trudno uwierzyć, że od tego czasu upłynęło kilka lat. Rządy na pewno podretuszowały całą historię, więc prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, co dokładnie zostało powiedziane czy zrobione. Przypadkowe spotkanie w systemie nieznanym dla obu stron. Badały przestrzeń, i tyle. Niewątpliwie dla nich był to mniejszy wstrząs, bo znają tyle innych ras w całej galaktyce. Ale… Pamiętam ten nieoczekiwany powrót. Misja wykonana. Pół wieku przed terminem. W towarzystwie astabigańskiego statku zwiadowczego. Jeśli jakiś przedmiot osiągnie prędkość światła, zamieni się w dynię. Wszyscy o tym wiedzieli. Ale Obcy znaleźli sposób na oszukanie przestrzeni i sprowadzili nasz statek tunelem stworzonym pod nią. Albo po moście przerzuconym nad nią. Albo coś w tym stylu. Mnóstwo zajęcia dla wydziału matematyki. Dziwne uczucie. Niezupełnie takie, jak się spodziewałem. Jakby wspinać się na wieżę czy kopułę w naprawdę trudnych warunkach i wtem, kiedy doszło się do miejsca, w którym się już wie, że się udało, podnosi się głowę i widzi, że na szczycie już ktoś jest. No więc natknęliśmy się na galaktyczną cywilizację — luźną konfederację ras istniejącą od tysiącleci. Może mieliśmy szczęście. Z łatwością mogło nam to zająć jeszcze parę stuleci. A może i nie. Miałem i nadal mam mieszane uczucia. Jak po czymś tak deprymującym można wejść jeszcze troszeczkę wyżej? Dali nam wiedzę techniczną, dzięki której możemy zbudować własne statki odporne na dyniowacenie. Zakazali nam też prawa wstępu na wielkie obszary niebieskich nieruchomości. Przydzielili nam miejsce w programie wymiany, ale z konieczności niczym się nie popiszemy. W kolejnych latach zmiany będą zachodzić coraz szybciej. Być może świat nawet zacznie się zmieniać w zauważalnym tempie. I co wtedy? Gdy życie przestanie pełzać, wszyscy mogą skończyć równie oszołomieni, co stary, pijany alpinista na katedrze, któremu łaskawie pozwolono dostrzec jeden z trybików kręcących się między nim tutaj i wieżami Cambridge tam czy gdziekolwiek indziej. I co wtedy? Zobaczyć koło zamachowe i zmienić się w dynie? Przejść na emeryturę? Alkaid, Mizar, Alioth. Megrez, Phecda. Merak i Dubhe… One tam są. One ich znają. Być może gdzieś w głębi serca chciałem, żebyśmy byli sami w Kosmosie — żebyśmy tylko my mogli rościć sobie prawo do tego wszystkiego. Albo żeby napotkani Obcy znajdowali się trochę za nami we wszystkim. Chciwi, dumni, samolubni… To prawda. Teraz jednak to my jesteśmy prowincjuszami, Boże, miej litość! Wystarczy, żeby wypić twoje zdrowie. Dobrze! A więc toast! Pluję w twarz Czasowi, który mnie przemienił!
Nie potrafiłem wymyślić na poczekaniu żadnej odpowiedzi, więc milczałem. Jakaś część mnie chciała się z nim zgodzić, ale tylko część. Zresztą część mnie trochę żałowała, że wypił cały winiak.
Po pewnym czasie odezwał się: — Chyba dziś już nie będę się więcej wspinał — a ja uznałem to za dobry pomysł. Sam też postanowiłem nie wchodzić wyżej, więc zataczając coraz mniejsze kręgi schodziliśmy w dół, wokoło i w dół, a potem odprowadziłem zacnego profesora do domu.
Kawałki i fragmenty. Kawałki…
Przed położeniem się spać złapałem końcowy fragment bardzo późnego dziennika. Mgłę panującą w moim umyśle rozproszyła wiadomość o niejakim Paulu Bylerze, profesorze geologii, napadniętym wczesnym wieczorem w Parku Centralnym przez bandytów, którzy oprócz zabrania mu wszelkich pieniędzy, jakie miał przy sobie, pozbawili go także serca, wątroby, nerek i płuc.
Jakieś wezbranie w ciemnym akwarium na szczycie kręgosłupa przelało się później snami, wzorami nie poddającymi się pamięci jak zawirowania morskich żyjątek Niecących w nocy, snami przelewającymi się przez cienką, przezroczystą krawędź świadomości, z wyjątkiem kinestetycznego/synestetycznego pytania CZY CZUJESZ, JAK MNIE PROWADZĄ?, które musiało trwać nieskończenie dłużej niż cała reszta, bo później, znacznie później, trzecia poranna kawa pobudziła je do odrobiny ruchu, odrobiny koloru.