IDŹCIE, JESTEŚCIE POSŁANI

Barcelona


Karty rozmyły się na krótką chwilę w jedną błękitną smugę. Dla obstawiającego turysty, Mike’a Connely’ego, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, czy patrzy wystarczająco uważnie, przeniósł więc wzrok na rozdającego, pragnąc wyczytać cokolwiek z jego oczu. Cokolwiek oprócz satysfakcji.

Na piknikowym stoliku leżało prawie pięćdziesiąt euro. Tyle zdążyło się uzbierać w ciągu ostatniej, emocjonującej półgodziny wyrównanego pojedynku. Mike’owi - szczupłemu, znakomicie opalonemu Amerykaninowi w kremowym garniturze, nie zależało na tych pieniądzach, ale nie lubił przegrywać. I aż do tej pory wszystko wskazywało na to, że nie ma się czym martwić.

Chłopiec za stolikiem mógł być przecież całkiem niezły jak na pasaż dla turystów w Barcelonie, ale z pewnością nie dość dobry dla bywalca „Caesar’s Palace”. Przy szybkim tasowaniu ustawiał karty bokiem pod takim kątem, że nim dotknęły stołu, można było zauważyć, którą z nich ma na dole. Jeżeli dama kier - po sprawie. Jeśli nie, ryzyko wynosiło dokładnie pięćdziesiąt procent. W grze to tyle co nic.

Tym razem jednak Connely nic nie podejrzał. Dłonie chłopca poruszały się z niesamowitą szybkością, a ręce ułożone były prawidłowo. A potem karty opadły na stół.

- Raz, dwa, trzy - powiedział wesoło rozdający i odgarnął z oczu złocisty lok. Gdyby chciał, z całą pewnością mógłby zarabiać jako model. Miał pogodną, chłopięcą twarz, a do tego znakomicie wyrzeźbioną sylwetkę podkreśloną przez obcisłą białą koszulkę. Tak wyglądałyby cherubinki z obrazu Santiego, gdyby dorosły do szkoły średniej. - Jak poprzednio. Czarne przegrywa, czerwone wygrywa. Jedna karta idzie w górę.

- Jasne. - Amerykanin pokiwał głową i po chwili namysłu pacnął w kartę po lewej.

Zgromadzony wokół tłum gapiów mimowolnie wstrzymał oddech.

Rozdający westchnął głośno i rozłożył ręce.

Daje mi chwilę tryumfu - pomyślał turysta, wiedząc już, że przegrał. - A ludzi karmi suspensem. Rzeczywiście jest niezły.

W końcu chłopiec podniósł kartę, która okazała się być waletem pik. Udał zdziwienie i wzruszył ramionami przepraszająco. Mike uśmiechnął się. Właściwie nie czuł goryczy porażki. Bawiło go, że dał się tak zrobić. Może to oduczy go szarżowania i zbytniej pewności siebie. Bóg jeden świadkiem, że miał jej za dużo. A parę euro nie stanowiło zbyt wygórowanej ceny za taką lekcję.

Uścisnął wyciągniętą dłoń chłopca i odwrócił się, by odejść od stolika. Gapie rozstąpili się, robiąc mu drogę. Tylko szczupły mężczyzna w czarnej koszulce i wielkich okularach przeciwsłonecznych stał dalej jak wmurowany w bruk. W zębach miał wykałaczkę, a w lewej ręce trzymał poskładaną białą laskę.

Ślepy i karty? - zdziwił się w myślach Mike, lekko ocierając się piersią o bok niewidomego.

- Sorry, znaczy… perdone - powiedział.

- Nie ma sprawy - mruknął tamten po angielsku i trącił go złożoną laską, żeby szybciej przechodził.

Connely’ego tak rozśmieszyła bezpośredniość ślepca, że zupełnie zapomniał już o przegranej. Pogwizdując, ruszył w stronę postoju taksówek.


* * *


Złotowłosy chłopak złożył stolik i wpakował go do leżącej obok torby podróżnej. Potem przeliczył zarobione pieniądze. Nie było wątpliwości, że trafił mu się dobry dzień. Za to właśnie naprawdę lubił Amerykanów - grali o duże stawki i zawsze traktowali to tylko jako zabawę. Jeszcze nie zdarzyło się, by którykolwiek robił awantury.

Chłopak włożył pieniądze do tylnej kieszeni i podniósł torbę.

- Przepraszam - rozległo się za jego plecami. - Czy można zagrać?

Odwrócił się i dostrzegł ubranego na czarno niewidomego. Mężczyzna niby wyglądał na dwudziestoparolatka, ale trudno było powiedzieć to na pewno. Miał bardzo pospolite rysy, a do tego źle dobrane okulary zasłaniały mu nieomal pół twarzy.

Chłopiec widział go już wcześniej kilka razy. Dzisiaj też czaił się w tłumie przez cały czas. Widać zbierał siły, by w końcu spróbować.

- Już wszystko zwinąłem, przyjacielu. - Blondyn uśmiechnął się, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że nieznajomy i tak nie może tego zauważyć. - A poza tym nie boisz się, że mógłbym cię oszukać? Powoli robi się ciemno i nie ma tu w tej chwili aż takich tłumów. Wszyscy rozleźli się po knajpkach.

- Wiem, że jest późno - odparł mężczyzna poważnie. Namacał ręką kieszeń koszuli i wyciągnął z niej pudełeczko wykałaczek. - Niewidomi nie tracą poczucia czasu, a poza tym czuję, że robi się chłodniej. Nie sądzę też, żebyś chciał mnie oszukać. A gdyby tak było, nie pomogłoby, gdybym widział. Jakoś w końcu musiałeś zapracować na te markowe ciuchy i buty. Takie nosił Michael Jordan, prawda? Mówią na nie latające Nike.

Młody człowiek uniósł zdumiony brwi.

- Skąd…

- …wiem, jak wyglądasz? To bardzo proste. - Niewidomy uniósł rękę, w której zmaterializował się pistolet. - Ja cię widzę, Hermesie. Jak na cholernej dłoni.

Blondyn zareagował instynktownie. Od lat bał się, że taka chwila kiedyś nadejdzie, i nie ustawał w ćwiczeniach, by być na nią gotów.

Wziął zamach i cisnął torbą w napastnika, po czym zaczął uciekać.

Pędził pasażem, mijając spacerujących wolno turystów i ani na moment nie oglądając się za siebie. Wiedział, że fałszywy niewidomy nadal tam jest, nie potrzebował tego sprawdzać. Pewnie nawet już ruszył za nim.

Ale oczywiście nie uda mu się mnie dogonić - pomyślał Hermes, przyspieszając. - Byłem przecież cholernym posłańcem cholernego Zeusa. Nikt nie jest szybszy ode mnie.

Przeskoczył przez ławeczkę, na której obściskiwała się namiętnie jakaś para. Podeszwa jego buta musnęła czubek głowy chłopaka, ale on, przyssany do dziewczyny, nawet tego nie zauważył. Zareagowali natomiast klienci jednej z restauracji, nagradzając oklaskami nieprawdopodobny skok.

Grecki bóg pędził dalej.


* * *


Loki ściągnął okulary i schował pistolet. Nawet przez myśl mu nie przyszło, by gonić za Hermesem. To tak samo, jakby próbować złapać wiatr. Poza tym po co miał się męczyć, skoro wszystko szło zgodnie z planem?

Poprawił słuchawkę w uchu nieco zły, że Rafael znowu nie znalazł dość czasu, by zaangażować się w sprawę i połączyć ich wszystkich telepatycznie. Po cholerę im w ogóle taka umiejętność, skoro z niej nie korzystają? - pomyślał. Uniósł nadgarstek.

- Faza druga, panowie - powiedział cicho do umieszczonego w rękawie mikrofonu.

Gdy usłyszał potwierdzenie, powoli ruszył przed siebie, recytując pod nosem stare zaklęcie. Na pasaż niemal w jednej chwili opadła gęsta mgła.


* * *


Gdy powietrze zaczęło gęstnieć, Hermes zwolnił odrobinę. Nie znał na pamięć rozstawienia stoisk ulicznych handlarzy i artystów, a wolał nie ryzykować zderzenia z którymś z nich. Jeszcze tylko kawałek i dotrze do pomnika Kolumba, a potem to już pójdzie jak z płatka. Jeszcze tylko kawałek…

Ktoś wyskoczył z mgły i usiłował złapać go za ramię. Hermes wyrwał się bez trudu i nawet nie stracił wiele na prędkości. Napastnik miał piękne oczy i kruczoczarne włosy. Według artystów tak właśnie wyglądali aniołowie.

Kurwa! - zaklął w myślach grecki bóg. Tego się właśnie najbardziej obawiał. Skoro raz go namierzyli, zrobią to ponownie. Zwłaszcza że mają na usługach tego nordyckiego boga. Jak mu było? Hermes gdzieś już o nim słyszał…

Loki, tak właśnie - skojarzył. - Ciekawe, czy to on był tym ślepcem.

Pasaż skończył się i w mgle zamajaczył cokół pomnika. Uciekinier skręcił lekko na bok, sprężył się i wyskoczył do góry.

Z jego butów, w miejscach, gdzie umieszczono logo firmy, rozwinęły się małe złociste skrzydełka. Trzepocząc jak kolibry, unosiły boga w górę coraz wyżej i dalej.

Już był na wysokości twarzy Kolumba, gdy nagle nad nim pojawiły się cienie. W pierwszej chwili pomyślał, że to harpie, bo miały ludzką sylwetkę, a do tego skrzydła, ale zaraz zdał sobie sprawę, że istnieją na świecie znacznie okrutniejsi prześladowcy.

Błyskawicznie zawrócił, pragnąc ukryć się we mgle, ale w tym samym momencie opadła na niego siatka i z ogromną siłą pociągnęła Hermesa w dół.

Uderzył o ziemię z głośnym łoskotem, słysząc, jak pękają mu żebra. Ból przyszedł zaraz potem i ogarnął z miejsca całe ciało.

Loki wyłonił się z mgły. W niczym nie przypominał już niewidomego. Ubrany był w czarny garnitur bez kamizelki oraz czarną koszulę. Włosy zaczesane miał na mokro do tyłu, a do butonierki włożył krwistoczerwoną chustkę.

Idąc, rozmawiał przez telefon i chwalił się komuś swym ogromnym sukcesem. Hermes nie miał wątpliwości, że chodzi o niego.

- I po co było uciekać? - Kłamca skończył rozmawiać i przykucnął przy spętanym posłańcu. Telefon położył na ziemi, a sam sięgnął po pistolet. - Przecież mogłeś się domyślić, że tak się to skończy.

Z kieszeni wyciągnął tłumik i dokręcił go do broni. Potem wstał i wycelował w głowę greckiego boga.

- A teraz powiesz mi, co chcę wiedzieć, a ja pozwolę ci żyć, Hermesie. Gdzie znajduje się królestwo Hadesa?

Młodzieniec zamrugał gwałtownie. Chodziło im tylko o to? Po co im zapomniane królestwo podziemi, gdzie od dawna nie było już żadnej nowej duszy? A kto wie, może i nie ma już starych.

I naraz Hermes przypomniał sobie, co spotkało cały Olimp, gdy aniołowie przybyli obwieścić bogom ich zmierzch. To było dawno temu, a na dodatek bóg-posłaniec nie widział samej bitwy, ale mimo wszystko widok pogorzeliska pozostawił w nim niezapomniane wrażenie. A teraz szukali królestwa Hadesa…

- Nie mam pojęcia, gdzie ono jest, naprawdę - zapewnił. - Od wieków tam nie byłem, a…

Loki wycelował mu w brzuch i strzelił. Rozległo się ciche puknięcie, a potem wnętrzności Hermesa zapłonęły żywym ogniem.

- Wierzę ci - powiedział Kłamca, chowając broń. - Ale to znaczy mniej więcej tyle, że do niczego nie jesteś mi potrzebny. A szkoda.

Odwrócił się i spojrzał na stojące wokół anioły.

- Niech nikt nie waży się go dobijać. Podobno cierpienie uszlachetnia, dajcie mu więc czas w samotności, by jego charakter nabrał odpowiednich rysów.

Powoli ruszył w stronę wciąż pogrążonego we mgle pasażu.

- Jak sobie coś przypomnisz, to krzycz - dodał, nie odwracając się. - Mamy na podorędziu archanioła, dla którego takie rany to ledwie draśnięcia.

Hermes przyglądał się, jak Kłamca znika, a zaraz potem jak kolejni aniołowie zgodnie z rozkazem unoszą się w górę.

Gdy został sam, powoli odwrócił głowę i uśmiechnął się.

Proszę, taki cwaniak, a zapomniał o telefonie - pomyślał. Chwilę zajęło mu, zanim wyplątał rękę z sieci, ale w końcu dosięgnął aparatu.

Wygrzebał z pamięci numer, na który miał zamiar nigdy nie dzwonić. Wystukał go i czekał, aż rozlegnie się sygnał. Nikt nie nagrał tu żadnego powitania.

- Zeusie, mamy kłopoty… wszyscy.

Palermo, Sycylia


Alfred Jabłoński był niewątpliwie najlepszym recepcjonistą, jakiego kiedykolwiek w swej stuletniej historii miał hotel „Olimpia”.

Był bezdzietnym kawalerem całkowicie oddanym rozlicznym zawodowym obowiązkom. Zawsze miły i uprzejmy, biegle władał sześcioma językami i jakimś cudem zawsze wiedział dokładnie, czego dany klient oczekuje. Nigdy nie miał skarg, że pokój jest zbyt nasłoneczniony albo przeciwnie, że cały dzień jest w nim ciemno. Znał wszystkie plusy i minusy hotelu i potrafił tak nimi żonglować, by wszyscy byli autentycznie zadowoleni.

Pomimo swych sześćdziesięciu ośmiu lat bez problemu mógłby donieść walizki na ostatnie piętro hotelu, co zresztą zdarzało mu się robić, gdy z windą było coś nie tak, a boy miał akurat dzień wolny. Jakby tego było mało, kontrolował księgowość i nadzorował wszystkie hotelowe wydatki.

Zawsze schludnie ubrany, punktualny i oszczędny w słowach - idealny pracownik… aż do zeszłego tygodnia.

Wtedy to właśnie syn właściciela sprowadził do recepcji komputer.

- To dla ciebie, Alfredzie - powiedział, stawiając na kontuarze wielkie pudło i ocierając pot z pulchnej, różowej twarzy. Boy ostrożnie postawił na podłodze kolejny tekturowy sześcian i pognał na zewnątrz po pozostałe. - To urządzenie z pewnością ułatwi ci pracę. Nie mogę już patrzeć, jak się męczysz.

Alfred uprzejmie skinął głową, choć wcale nie podzielał entuzjazmu pracodawcy. Jak się okazało, słusznie…


* * *


- Przepraszam.

Alfred oderwał wzrok od monitora. Przez krótką chwilę widać było na jego twarzy znużenie i beznadzieję wywołaną brakiem zrozumienia dla nowych technologii. Zaraz jednak recepcjonista wyprostował się i strzepnął z piersi niewidzialny pyłek. Potem z uśmiechem spojrzał na stojących po drugiej stronie kontuaru dwóch mężczyzn ubranych w czarne garnitury.

- Czym mogę służyć? - zapytał pewnym, mocnym, choć niepozbawionym odrobinki łagodności głosem. To także był jego atut. Gdy tak mówił, jego rozmówca niezależnie od urodzenia i stanu posiadania czuł się’ doceniony.

- Mam rezerwację w tym hotelu - powiedział pierwszy z mężczyzn, niski grubas o czarnych kręconych włosach i pulchnej, ale poczciwej twarzy filmowego braciszka Tucka. - Nazwisko Chus. Przez ceha.

Alfred odruchowo sięgnął pod blat po księgę rezerwacji. Zaraz jednak westchnął ciężko i przeniósł dłonie na klawiaturę. Wolno wstukał nazwisko, odczekał chwilę, sprawdzając, czy wszystko jest wprowadzone poprawnie, po czym zatwierdził, dokładnie tak, jak uczył go boy przez ostatni tydzień. Usłyszał nieprzyjemny dźwięk, a na ekranie pojawił się komunikat o błędzie. Spróbował ponownie, ale dokładnie z tym samym efektem. Alfred zawahał się, rozważając, czy nie powinien zadzwonić do domu boya i zapytać, co zrobić w tej sytuacji. W końcu zdecydował, że w żaden sposób nie poprawiłby tym wizerunku hotelu w oczach tych dwóch dżentelmenów.

- Najmocniej panów przepraszam - powiedział, sięgając ręką do szuflady i wyciągając stamtąd doskonale zachowaną księgę. - To po prostu nowy nabytek i jeszcze…

- Nic nie szkodzi - zapewnił gruby, uśmiechając się ciepło. - Nie spieszy się nam aż tak bardzo, prawda?

Jego towarzysz, przystojny, krótko przystrzyżony blondyn o niezwykle niebieskich oczach, wzruszył ramionami. Sprawiał wrażenie, jakby sprawa w ogóle go nie dotyczyła.

Alfred otworzył księgę i w mig znalazł właściwe nazwisko.

- Zgadza się. Panowie Bartolomew i Andrew Chus?

Przystojny blondyn parsknął śmiechem, szturchnięty jednak przez towarzysza zaraz się opanował i wlepił wzrok w wiszący nad recepcją zegar. Grubas tylko pokręcił głową.

- Nie, szanowny panie. Ja nazywam się Bartolomew Andrew Chus, używam obojga imion. A mój towarzysz ma osobną rezerwację. Na nazwisko Ros. Przez jedno es. Eliot Ros.

- Oczywiście - błyskawicznie potwierdził Alfred. Był tak zawstydzony, że zrobiłby to, nawet gdyby zmuszano go do przyznania się do morderstwa.

Ściągnął właściwe klucze z tablicy i podał je gościom.

- Proszę i życzę miłego pobytu w naszym hotelu. Chus ponownie się uśmiechnął.

- Czy nie powinniśmy czegoś najpierw podpisać? Zameldować się albo co?

- Ach, tak, rzeczywiście. - Drżąca ręka recepcjonisty podsunęła grubemu formularz, a zaraz potem podała pióro.

Gdy obaj goście wypełnili wszelkie formalności i zniknęli w windzie, Alfred po raz ostatni spojrzał na komputer.

Niemal bezwiednie sięgnął po pióro i kartkę, po czym w kilku słowach pożegnał się z pracą. Napisał, że z żalem odkrył, iż nie jest w stanie podołać nowym stawianym przed nim obowiązkom i że jest mu niezmiernie przykro, ale nie widzi już dla siebie miejsca w hotelu. Zaadresował list do właściciela, położył w widocznym miejscu i wezwał jednego z młodych kelnerów, by go zastąpił w recepcji.

Gdy chłopiec przybiegł cały w skowronkach, że nie musi już pomagać w kuchni, recepcjonista podniósł swoją walizeczkę, przewiesił płaszcz przez ramię i wyszedł.

Nigdy więcej nie pojawił się już w „Olimpii”.


* * *


- Nie musiałeś się z niego śmiać, Erosie - powiedział Chus, gdy byli już w windzie. - I bez tego facet jest kłębkiem nerwów.

Blondyn skrzywił się z niesmakiem.

- Gdzieś mam problemy tego śmiertelnika, Bachusie. Mogę się śmiać, gdy tylko przyjdzie mi na to ochota. A już zwłaszcza gdy widzę, jak ktoś stary i mało pociągający zachowuje się przy tym jak idiota.

- Tak, kompletny kretyn. - Grubas podrapał się po głowie i zwilżył końcem języka grube, nabiegłe fioletem i spierzchnięte wargi. - Oczywiście zapomniałeś, jak po raz pierwszy dostałeś do ręki telefon komórkowy? Właściwie to można powiedzieć, że problemy naszego przyjaciela, pomimo że jest on człowiekiem, były dziś prawdziwie boskie, nie?

Eros posłał mu gniewne spojrzenie i uniósł prawą rękę z wyprostowanym środkowym palcem. Bachus parsknął śmiechem. Cichy dzwonek i rozsuwające się drzwi windy oznajmiły, że dojechali na miejsce.

Pokój wart był swej ceny. Przez olbrzymie okna widać było przepiękną panoramę miasta, a stojące na środku łóżko z baldachimem kusiło legionem przywdzianych w jedwab poduszek. Ściany pomalowano na lazurowy błękit, a na podłodze leżał bujny zielony dywan.

Naprzeciwko łóżka stały dwa fotele o przepięknie rzeźbionych poręczach. A między nimi zgrabny sekretarzyk, na którym ustawiono olbrzymi kosz z owocami.

- I co ty na to? - zapytał Bachus, kładąc klucz obok kosza. - Czy nie wygląda wspaniale? Jak w domu.

- Nie wiem jeszcze, jak wygląda mój pokój. Ale skoro ty go wybierałeś, pewnie równie uroczo jak młoda dziewczyna pierwszy raz na dionizjach – mruknął leniwym, niskim głosem Eros. - Czy też, jak wolisz, bachanaliach.

Gruby obejrzał się i ujrzał towarzysza rozłożonego na pościeli i wpatrzonego w pofałdowany baldachim.

Pokręcił głową i podszedł do telefonu. Podniósł słuchawkę.

- Dziewczyny się spóźniają i strasznie dziś gorąco. Zamówię butelkę wina. - Odczekał chwilę, dając Erosowi czas na odpowiedź. Gdy ta nie nastąpiła, spróbował ponownie: - Co ty na to?

- A od kiedy to pytasz mnie w tej sprawie o zdanie? - zakpił bóg miłości. - I czy jeśli powiem, że to nie najlepszy pomysł, to zrezygnujesz? Nie do wiary!

Język Bachusa znów przemknął po wysuszonych wargach.

- Mogę wiedzieć, co cię ugryzło? - Słuchawka powędrowała na widełki, a w ręce grubego zmaterializowała się butelka. Nie miał czasu czekać. Konflikt należało rozwiązać przed robotą, a jemu źle się myślało o suchym gardle.

Postawił butelkę obok klucza i niemal w tym samym momencie w jego lewej dłoni zaiskrzyły dwa kryształowe kieliszki. W prawej pojawił się korkociąg w kształcie tańczącej bachantki.

- Bo jeśli chodzi ci o to, co powiedziałem w windzie, to doprawdy zaskakujesz mnie. Myślałem, że przez te wszystkie lata zrozumiałeś, o co w tym chodzi. Śmiertelni są ważni, Erosie. - Przerwał na moment mocowanie się z korkiem. - Jesteśmy od nich silniejsi i znamy sztuczki, o których oni marzą, ale to dzięki nim istniejemy. Dzięki temu, że w nas wierzą.

Podszedł do łóżka i podał towarzyszowi wypełniony krwistą czerwienią kieliszek. Sam opróżnił swój jednym haustem.

- Dajemy im te jabłka, by spotęgować ich wiarę, ale nie możemy sami jej stworzyć. Nie możesz o tym zapominać.

Ktoś zapukał do drzwi. Bachus postawił kieliszek na podłodze i poprawił krawat. Potem poszedł otworzyć.

Za progiem stała prześliczna mulatka o długich włosach splecionych w setkę drobnych warkoczyków. Ubrana była w dobrze dopasowaną suknię bez pleców i z dużym dekoltem. Poza, jaką przyjęła, świadczyła dobitnie, że wie, jak wywoływać wrażenie. Lewą rękę oparła na biodrze, a prawą nogę odsłoniła, wysuwając ją lekko do przodu.

Na jej widok Bachus znów się oblizał.

- Witaj, złotko! - Zrobił krok do przodu i ucałował ją w policzek. - Już jesteście?

- Tak, dziewczyny krążą po piętrach. Trochę miałyśmy problemów, żeby was znaleźć. Chłopak w recepcji tak się ślinił, aż zachlapał cały kontuar. I nie potrafił sklecić porządnie jednego sensownego zdania.

Grubas parsknął śmiechem. Znał dziewczyny od pięciu lat i wiedział, do czego są zdolne. On sam, pamiętał to dobrze, z trudem się opanował, gdy Eros przyprowadził je po raz pierwszy. Powiedział wtedy, że właśnie je nawrócił i one chcą odtąd służyć im pomocą. Oczywiście skorzystali…

- Kto dzisiaj? - zapytała dziewczyna.

Bachus wyciągnął z kieszeni spodni kartkę.

- Wymyśliliśmy, że najlepszy na dzisiaj byłby ten słynny okularnik od komputerów. Ten, co kiedyś zwykle chodził w swetrach. Ponoć jest w mieście i do tego incognito. Tu masz nazwę hotelu i wszystkie potrzebne informacje. Tylko się pospieszcie, bo jesteśmy już troszkę spóźnieni. Aha, i podejdźcie do niego ostrożnie. Facet jest obrzydliwie bogaty i może bać się prowokacji. I jeszcze…

Dziewczyna postąpiła krok i położyła mu palec na ustach.

- Wiem, co robić, panie. Znam się na tym.

Grubas uśmiechnął się.

- Wypijmy więc za pewny sukces!


* * *


Czarnowłosa piękność zgrabnie zsunęła się z poręczy fotela. Podeszła do stolika i wyjęła z kosza kiść winogron. Gość powiódł za nią spragnionym wzrokiem.

Eros uśmiechnął się. Sprawa wyglądała na niemal załatwioną… a tak naprawdę jeszcze jej nawet poważnie nie zaczęli.

Z łazienki wyszła druga ślicznotka, bliźniaczo podobna do pierwszej. Obie usiadły na łóżku po obu stronach okularnika. Ręka pierwszej pomknęła ku nodze mężczyzny, druga wplotła smukłe palce w jego włosy powyżej karku. Zdaniem Erosa nastrój sprzyjał poruszaniu poważnych tematów.

- Wydaje mi się, drogi przyjacielu, że powoli wypadałoby przejść do konkretów - powiedział Chus, czerwony bardziej niż zwykle, splatając ręce na ogromnym brzuchu. Tak mógł wyglądać Churchill w latach młodości. - Mamy pewne plany… Cóż, plany dotyczące twojej osoby.

Gość spiął się gwałtownie i strącił błądzącą po jego udzie dłoń.

- Czy to porwanie?! Bo jeśli tak, to zaręczam, że nie ujdzie wam to płazem. Moi…

- Nie, przyjacielu, to nie porwanie - zapewnił grubas. Mówił spokojnym głosem, nie przestając uśmiechać się przyjaźnie. - Właściwsze byłoby użycie określenia: zaproszenie na spotkanie teologiczne.

- Jestem niewierzący… - stwierdził gość, ściągając okulary i przecierając je nerwowo o koszulę. Zawahał się, po czym dodał: - Ale oczywiście szanuję wszystkie religie.

Eros posłał Bachusowi zniecierpliwione spojrzenie.

Teraz ja - powiedział bezgłośnie.

Gruby bóg wzruszył ramionami i głębiej wbił się w fotel.

- Bardzo nas to cieszy, proszę pana - stwierdził Eros. - Szacunek to ważna rzecz. A co się tyczy pańskiej wiary, jest jedna kwestia, o którą chciałbym zapytać. Jeśli oczywiście nie jest to zbyt osobiste pytanie. Czy gdyby nagle stanął pan w obliczu cudu, stałby się człowiekiem wierzącym?

Gość wyraźnie zbity z tropu przebiegiem rozmowy zastanawiał się dość długo. Zgrabna dłoń rozpinająca jego koszulę wcale mu w tym nie pomagała.

- Tak, wydaje mi się, że wtedy z pewnością - odpowiedział w końcu.

- Bynajmniej. - Bóg miłości pokręcił głową. - Ale właśnie takiej odpowiedzi się spodziewałem. Tyle że to nie byłaby już wiara, a nietypowe doświadczenie, które odmieniło pańskie życie. Dlatego tak trudno być człowiekiem wierzącym. Jest nim tylko ten, kto nic z tego nie ma, ale wierzy, że kiedyś dostanie. I zwykle sam jest zmuszony dawać. Czyż nie?

Rozległo się cichutkie pukanie i kolejna piękność, tym razem blondynka, weszła do pokoju. Oparła dłonie na biodrach i z udawanym rozgniewaniem zapytała:

- Długo jeszcze? Dziewczyny się niecierpliwią.

- Powiedz im, że to jeszcze chwilę potrwa - wybełkotał Bachus. - Niech się czymś ponacierają albo co…

Blondynka prychnęła i skinęła na siedzące na łóżku koleżanki.

Wszystkie trzy wyszły z pokoju.

- Na czym to ja stanąłem? - zapytał Eros, gdy zostali sami.

- Mówił pan coś o… - zaczął gość wciąż wpatrzony w drzwi.

- Żaden pan. Po prostu Eliot - wtrącił bóg miłości z uśmiechem króla akwizytorów. - I już sobie przypomniałem. Mówiłem o wierze i jej bezsensowności. Bo to, że nie ma ona sensu, sam pan potwierdził. Czy gdyby była ona opłacalna, taki biznesmen jak pan pozwoliłby sobie na jej brak? Brak wiary jednak nie musi oznaczać ateizmu…

Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju.

- I tu właśnie wkraczamy my. Chcemy panu zaproponować religię, która… nie wymaga wiary. Nasi wyznawcy nie wierzą, oni wiedzą.

Gość ponownie zdjął okulary i wytarł szkła o rąbek koszuli. Na jego czole pojawiły się wielkie krople potu.

- Jesteście jakąś sektą? - zapytał w końcu. - Macie farmy, krowy i…

- Pewnie. - Bachus podrapał się po brzuchu. - Przechowujemy też świadków koronnych dla FBI, a w stodołach trzymamy kosmitów. Jak wszyscy.

- Proszę wybaczyć, mój przyjaciel naoglądał się stanowczo za dużo filmów. My jesteśmy religią, proszę pana. Najwspanialszą ze wszystkich. Religią uwodzicielskich faktów.

Mężczyzna założył okulary na nos i rzucił ukradkowe spojrzenie w stronę drzwi. Uśmiech na twarzy Erosa tylko się poszerzył.

- Potrzebny dowód? - zapytał. - Proszę. Niech pan określi swoje preferencje seksualne.

- Panie… Eliot, ja naprawdę nie rozumiem, po co…

- Krótkie pytanie, krótka odpowiedź.

- Heteroseksualny - niemal wyszeptał gość. Bachus skrzywił wargi w uśmiechu.

- Nie ma się co wstydzić - stwierdził Eros. - Dzisiaj to już normalne… Ale w związku z tym raczej nie ma możliwości, bym zainteresował cię… powiedzmy… bliżej, prawda? A już zwłaszcza po ekscesach, jakich dokonały nasze przemiłe przyjaciółki?

- Nie ma takiej możliwości - stanowczo stwierdził gość. - W żaden sposób.

- Czyli, jak rozumiem - drążył dalej bóg miłości - taki fakt mógłby mieć miejsce tylko cudem?

Okularnik podniósł się z miejsca wzburzony.

- Zupełnie nie rozumiem, czemu mają służyć te insynuacje, ale nie życzę sobie, by ktoś…

- Tak właśnie myślałem. - Eros skinął głową i przymknął oczy. Wstał powoli i zdjął marynarkę, potem rozpiął koszulę.

Gość wiedział, że powinien wyjść, ale, zupełnie nie wiedzieć czemu, wcale nie miał na to ochoty. Tłumaczył sobie, że bawi go ta cała sytuacja i zostaje, tylko by wykazać tym dwóm, jak bardzo się mylą. W głębi serca wiedział jednak, że nie o to chodzi. Tak naprawdę nie potrafił oderwać wzroku od opalonych, doskonale umięśnionych ramion blondyna, od jego idealnego torsu widocznego spod rozpiętej koszuli. I nagle wszystko zniknęło w rozbłysku białego światła.

Blask, mimo że oślepiający, nie ranił oczu, a gdy zniknął, nie zostawiał powidoków. Okularnik zamrugał kilkakrotnie. I wtedy też dostrzegł, co się stało.

Eros wciąż stał przed nim, teraz jednak całkowicie nagi. Jego skóra lśniła jakby właśnie natarta oliwą, a włosy wydłużyły się i zawinęły w loki. Bóg miłości trzymał głowę lekko opuszczoną i oddychał płytko. Potem otworzył oczy i spojrzał na gościa.

Wtedy wszystko przestało mieć znaczenie. Bo w oczach Erosa właśnie krył się cud. Swe schronienie znalazła tam cała ludzka pożądliwość, niezliczone marzenia o cielesnej rozkoszy i wszelkie mity, jakie kiedykolwiek na jej temat powstały… Bóg miłości zrobił krok i wyciągnął rękę w stronę siedzącego na łóżku okularnika. Ten marzył już tylko i wyłącznie o spełnieniu. Tym, które mógł mu dać stojący przed nim nagi mężczyzna. Tym, które kryło się w jego oczach…

- Dość, kochasie! - rozległ się z oddali głos Bachusa. Rozbłysnęło światło i wszystko wróciło do normalności.

Eros jak gdyby nigdy nic siedział na fotelu ubrany w swój srebrny garnitur, a stojący obok bóg wina popijał z cały czas pełnego kieliszka.

Gość starał się ze wszystkich sił opanować rozszalałe serce. Bachus, zataczając się lekko, podszedł do stolika i z kosza owoców wyciągnął jabłko.

- Niezwykłe przeżycie, prawda? - zapytał, nie kryjąc rozbawienia. - Ja sam znam parę sztuczek, ale gdzież im się równać z czymś takim!

Sięgnął po mały srebrny nożyk leżący obok kosza i przekroił jabłko na cztery części. Wziął jedną ćwiartkę i podał gościowi. Z uśmiechem patrzył, jak tamten bierze ją i zjada.

- Przejdźmy do interesów - powiedział po chwili Eros. - Proponujemy panu zostanie naszym wyznawcą. Ze swojej strony oferujemy obecność i od czasu do czasu pomoc w jakiejś trudnej sprawie. Oczekujemy tylko, że będzie pan o nas pamiętał i uzna za bogów. Resztę szczegółów uzgodni pan już z naszymi asystentkami, które czekają w pokoju obok.

- Nie są tak dobre jak mój przyjaciel. - Bachus uśmiechnął się lubieżnie. - Ale wystarczą… wierz mi.


* * *


- Zasłużyliśmy na buteleczkę z moich najlepszych rezerw - zakomunikował całkiem trzeźwym głosem Bachus.

Eros skrzywił się z niesmakiem:

- Ostatnio za dużo pijesz - powiedział, rzucając się na łóżko. - Stanowczo za dużo. Będzie ci śmierdziało z ust.

- Jestem przecież pieprzonym bogiem wina. - Grubas obruszył się. - To tak, jakby tobie miały zaszkodzić dziwki.

Pstryknął palcami. Butelka uformowała się do połowy, po czym nagle błysnęła parę razy i spadła. Migotliwa zawartość rozlała się po podłodze.

- Co jest, kurwa? - wrzasnął zaskoczony Bachus.

- Jak zwykle okazałeś się niezdarą - usłyszeli bogowie od strony okna. Obaj spojrzeli w tamtym kierunku.

Na parapecie siedziała dziwna, na wpół przezroczysta złotawa istota wyglądająca, jakby postanowiła się skroplić, ale pod koniec owego procesu zmieniła zdanie. Niewielkie drobinki wody, które nie wiadomo skąd wzięły się nagle wokół niej, teraz przyklejały się jedne do stóp, inne do pośladków przybyłego. Ten, zupełnie nie zwracając na to uwagi, podrapał się niematerialnym palcem po niematerialnym nosie i sięgnął do przezroczystej kieszeni po nie do końca istniejące papierosy. Eros, który częściej widywał takie pokazy, dość szybko zorientował się, z kim ma do czynienia.

- Starzejesz się, Gromowładny - powiedział z uroczym, ale złośliwym uśmiechem. - Wracasz do starych pomysłów. Złoty deszcz? Czyżby umysł nie funkcjonował już tak jak…

Postać zapaliła papierosa. Powoli nabierała kolorów, stając się przystojnym, na oko sześćdziesięcioletnim mężczyzną. Teraz i Bachus dopatrzył się w przybyszu cech pana Olimpu.

- Czego tu chcesz? - warknął. - Nikt cię tu nie prosił, stary capie.

Zeus zaciągnął się papierosem i puścił kółko z dymu.

- Może trochę więcej szacunku - powiedział. - Jestem w końcu twoim ojcem.

- O tak - zgodził się bóg wina. - Ojciec Wirgiliusz liczył dzieci swoje, a miał ich wszystkich sto dwadzieścia troje - zaśpiewał, potwornie fałszując. - A czyim ojcem nie byłeś?

- Moim - powiedział krótko Eros.

- Co?

- Mówię, że ja nie jestem jego synem.

Bachus posłał przyjacielowi pogardliwe spojrzenie.

- No tak, to akurat wiemy od twojej matki. Gziła się ze wszystkimi prócz męża, no tak czy nie? - Ponownie przeniósł wzrok na Zeusa. - Pytałem, czego tu chcesz?

- Uspokój się, Dionizosie - rzekł ten pojednawczo.

- Tylko nie Dionizosie! Zmieniłem imię na rzymskie, żeby nie mieć z tobą nic wspólnego! Mów, czego chcesz, albo spłyń rynną!

Bóg gromów zgniótł niedopałek o parapet i westchnął ciężko.

- Odebrałem dziś wiadomość ze skrzynki kontaktowej. Hermes nie żyje, a my wszyscy mamy poważne kłopoty…

- Co się stało? - Grubasowi zaczęły trząść się ręce. Pospiesznie stworzył kolejną butelkę i łyknął z gwinta. Dopiero po chwili przypomniał sobie o kieliszku. Stworzył go zaraz i podał ojcu. - I o jakich kłopotach mówisz?

- Anioły szukają Hadesu - odparł Zeus. Uniósł kieliszek do ust i wypił jednym haustem. - Nie do końca wiem po co, ale muszą mieć w tym jakiś ważny cel.

I z całą pewnością nie szukają z nami pojednania. Hermes jest tego najlepszym przykładem.

Eros przeczesał włosy.

- Nie za bardzo rozumiem, o co tyle szumu. Ciemno, smutno i…

- To nasz ostatni bastion - przerwał mu Bachus. - Dowód na to, że istniejemy.

Zeus pokiwał głową.

- Od lat szukali sposobu, by mnie znaleźć - stwierdził. - Może teraz odkryli, że nie muszą się aż tak wysilać.

- Co więc robimy? - zapytał bóg wina. - To co zwykle?

Władca Olimpu wzruszył ramionami.

- A mamy inne wyjście?

Grecja


Pielęgniarz Leo Katsapolis przykucnął obok siedzącej na schodach dziewczynki i podał jej chusteczkę.

- No już, mała - powiedział. - Nie płacz. Myślę, że uda nam się coś zrobić.

Dziewczynka, na oko dziesięcioletnia, o twarzy jak piegowate serduszko, spojrzała na niego z wdzięcznością. Głośno pociągnęła nosem i poprawiła plisowaną spódniczkę.

- Naprawdę? - zapytała. - Pomoże mi pan wejść do babci?

Katsapolis skinął głową. Jako ojciec najbardziej niesfornej dwójki urwisów w całej Grecji potrafił docenić, że są jeszcze dobre dzieci. Takie, co przynoszą babci zrobione własnoręcznie ciasteczka.

- Chodźmy - powiedział. - Tylko następnym razem nie przychodź tu sama. Pan doktor to straszny krzykacz, ale ma rację, że dzieci nie powinny same tu przychodzić.

Przeszli przez hol, który bardziej przypominał recepcję ekskluzywnego hotelu niż dom spokojnej starości. Podłogi wyłożone turkusowymi płytkami, wielkie donice z drzewami cytrusowymi, miękkie skórzane kanapy - z całą pewnością robiło to odpowiednie wrażenie na rodzinach pensjonariuszy. Uspokajało ich sumienia i przekonywało, że zostawiają swych staruszków pod czujną opieką profesjonalnego personelu.

Leo westchnął i pokręcił głową. Wciąż jeszcze pamiętał, jak ciężko żyło im się z jego umierającą teściową. Odchodziła w dużo gorszych warunkach niż te, ale przynajmniej nikt nie bronił jej kontaktów z wnukami, kiedy tylko miała ochotę. Przeniósł wzrok na małą.

- Z czym masz te ciasteczka? - zapytał, przeciągając kartą po zamku magnetycznym. Pchnął przeszklone drzwi prowadzące do pokoi.

Dziewczynka uniosła głowę i mocniej przytuliła do siebie wiklinowy koszyczek nakryty kraciastą chustką.

- To dla mojej babci, panie żarłoku! - Pogroziła mu palcem.

Pielęgniarz roześmiał się i puścił ją przodem.

Przeszli przez pół korytarza, gdy nagle dziewczynka zatrzymała się i zgięła mocno, zaciskając nogi i przyciskając ręce do podbrzusza.

Katsapolis wiedział, co to znaczy.

- Ubikacja jest za rogiem w drugim korytarzu - powiedział. - Biegnij szybciutko, a ja tu zaczekam. Jakby co, mów, że twoi rodzice są u babci, dobrze?

Dziecko spojrzało na niego z oburzeniem.

- Mam kłamać? - zapytało. I nie czekając na odpowiedź, dziewczynka pognała w stronę toalety, zostawiając pielęgniarza sam na sam z jego rozbawieniem.


* * *


Minęła pierwsze drzwi, potem drugie i trzecie. Na tych ostatnich zamocowany był znaczek z dziewczynką na nocniku. Zatrzymała się dopiero przy czwartych. Złapała za klamkę i pchnęła.

Znalazła się w trzyosobowym pokoju, całkiem ładnym, ale nieszczególnie luksusowym. Dziewczynka była pewna, że w całym tym przybytku znajdowała się masa apartamentów dużo lepszych niż ten i wyposażonych w coś więcej niż w trzy łóżka, tyleż nocnych stolików, jedną dużą szafę i stół z trzema krzesłami. Zaletą były natomiast okna wychodzące na morze i wyjście wprost na olbrzymi taras. Z całą pewnością mieszkające tu staruszki nie mogły narzekać na brak ładnych widoków.

Pensjonariuszki siedziały przy stole i żując suszone owoce, grały w karty. Dowcipkując, i co jakiś czas obrzucające się wyzwiskami zupełnie nie zwróciły uwagi na stojącą w progu dziewczynkę. Nawet wtedy, gdy ta w jednej chwili zmieniła się w dorosłego mężczyznę.

- Niespodzianka - powiedział Loki i wyciągnął z koszyczka pistolet z tłumikiem.

Staruszki niemal równocześnie spojrzały w jego stronę, a na twarzy każdej gościł wyraz politowania. Jedna nawet popukała się w czoło.

Kłamca potrzebował chwili, by zrozumieć ich zachowanie.

- No tak - powiedział w końcu. - Palnąłem. A przy okazji, dziękuję za przepowiednię. Bo jak rozumiem, to wam ją zawdzięczam?

Jedna z kobiet, chyba najstarsza, podniosła się z krzesła i podeszła do nieproszonego gościa. Pachniała lawendą i morskim piaskiem.

- Nie przyszedłeś tu, by dziękować - stwierdziła. - A żadna z nas nie zamierza odpowiadać na twoje głupie pytanie o Hades, synu olbrzymów. Zwłaszcza że wcale nie chcesz znać na nie odpowiedzi.

Loki uniósł pistolet, ale po chwili wahania opuścił go.

- W takim razie napiszecie kartkę. Podyktuję wam, co ma na niej być.

- Napiszemy, jeśli tak jest przeznaczone - powiedziała najstarsza z kobiet. Pozostałe parsknęły śmiechem.

- A chyba jest, bo już widzę, co chce nam podyktować - dodała inna z sióstr. Była grubsza od pozostałych i o niej jedynej dałoby powiedzieć, że wyglądała sympatycznie. Sprawiała też wrażenie najmłodszej, choć trudno to było stwierdzić w przypadku kobiet, z których każda miała po kilka tysięcy lat. Włosy nosiła spięte w kok, a na nosie okulary-połówki.

- O tak, będzie z tego niezły ubaw i śliczniutkie nieporozumienie - dodała trzecia, milcząca dotąd staruszka, chichocząc jak amerykańska nastolatka z głupiego sitcomu. Patrząc na nią, Kłamca uznał, że serial ten mógłby nosić tytuł „Nastoletnia mumia”.

Loki zacisnął zęby. Nienawidził rozmów z jasnowidzami. Wiedział, że nigdy nie powiedzą niczego, co mogłoby tak naprawdę zmienić bieg wydarzeń. Teraz też nie spodziewał się, by chciały mu służyć wyjaśnieniem, jakie nieporozumienie może wyniknąć z realizacji jego planu. Zwłaszcza że jędze mogły kłamać, grając na zwłokę. Nie było czasu, by to sprawdzać.

- Ty - wskazał na najgrubszą - weź asa pik i napisz na nim: Największy spośród was niech zstąpi i obejmie królestwo ciemności. I przestań się tak głupio uśmiechać!

Staruszka natychmiast spoważniała i ze stosu kart wybrała właściwą. Gdy spełniła polecenie, rzuciła ją na stos i odwróciła się do Kłamcy.

- Zrobione - powiedziała, pulchną ręką przeczesując siwe włosy. - A teraz kończmy już to spotkanie. Nie sprawia nam ono przyjemności, prawda, moje kochane?

Uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Strzał był cichy jak szept, a wchodzący w jej ciało pocisk bolał niewiele bardziej od użądlenia pszczoły. Potem nie było już nic…


* * *


Bachus wrócił do samochodu, wsiadł i walnął pięścią w kierownicę. Eros westchnął.

- To jednak one?

Bóg wina pokiwał głową. Odpalił silnik i ruszył, mijając budynek domu spokojnej starości, na którego podwórzu roiło się teraz od radiowozów. Skręcił w boczną uliczkę dwie przecznice dalej i zatrzymał samochód. Spojrzał na towarzysza.

- Dziwię, czemu aż tak mnie to wkurza. Nigdy nie lubiłem tych wiedźm. Nie wiem, czy ktokolwiek je lubił. Eros przeczesał włosy.

- Wściekasz się, ale mnie zaczyna interesować ten cały Loki od aniołów - wyjaśnił. - Jest od nas lepszy.

- Gówno tam lepszy! - Bachus raz jeszcze walnął pięścią w kierownicę. - Zabijanie bezbronnych staruszek to według ciebie…

- Miały w pokoju nożyczki? - Eros wszedł mu w zdanie. - Bo jeśli tak, nie były bezbronne i ty dobrze o tym wiesz. To nie były zwykłe babcie.

Otworzył drzwi i wysiadł. Z kieszeni marynarki wyciągnął paczkę papierosów mentolowych. Zwykle nosił je tylko, by częstować nimi kobiety, ale teraz uznał, że przyda mu się mały dymek.

- Gorzej, że nie mamy teraz pojęcia, co robić - powiedział. - Będziemy musieli coś kombinować, a wobec przewagi aniołów mamy tak naprawdę marne szanse.

- Wcale nie - odezwał się Bachus z wnętrza samochodu. - Zobacz.

Eros pochylił się i wziął od przyjaciela maleńką foliową torebkę na dowody. W środku znajdowała się karta. As.

- Zwinąłem to policji. - Bóg wina podrapał się po nosie. - Im raczej się nie przyda, a dla nas to niezła wskazówka, prawda?

- Największy spośród was… - zaczął czytać Eros. - To prostak, ale trzeba mu pomóc. - Wyrzucił niedopałek i wsiadł do samochodu.

- Ruszaj - polecił. - Musimy zarezerwować bilety na samolot.


* * *


Gabriel sfrunął z dachu i stanął za Lokim.

- Jak idzie? - zapytał.

Kłamca przyłożył palec do ust i wskazał na trzymaną w ręce policyjną krótkofalówkę. Właśnie podsłuchiwał akcję.

Archanioł skinął głową. Stał, wpatrując się w zachodzące słońce i starając się pośród trzasków wychwycić, o czym rozmawiają przez radio policjanci. Zrozumiał tylko tyle, że zaginęła jakaś karta.

- To ta karta? - upewnił się. - Znaczy twój plan się posypał?

Loki posłał mu zniecierpliwione spojrzenie, po czym wyłączył krótkofalówkę i wsadził ją do kieszeni spodni.

- Tak, to ta karta, Sherlocku - powiedział. - I nie, nic się nie posypało. Jak myślisz, co się z nią stało? Zwinął ją jakiś skorumpowany glina, bo mu brakowało do talii? Ktoś połknął haczyk.

- Skoro tak twierdzisz… - W głosie archanioła słychać było zwątpienie.

Loki pokręcił głową i wyciągnął z kieszeni wykałaczki.

- W ogóle nie powinno cię tu być. Dostałem wolną rękę w tej sprawie. A może się stęskniłeś, mój drogi Messaggero?

Archanioł wzdrygnął się na wspomnienie wydarzeń z Monte Carlo, gdzie Kłamca spowity w uwodzicielską iluzję rozpuścił pogłoskę, że Gabriel jest homoseksualistą.

- Mam ci przekazać, żebyś się pospieszył, Loki - powiedział chłodno. - Zaczynasz się robić za mało wydajny, a do tego angażujesz do swych akcji zbyt wiele naszych sił potrzebnych gdzie indziej.

Kłamca spojrzał na Gabriela z pogardą i wypluł wykałaczkę.

- Takie gówno to wciskaj swemu Bogu, jak wpadnie na inspekcję. Od Walhalli nie zrobiliście niczego, co warte byłoby uwagi. - Odwrócił się i ruszył wzdłuż plaży. - Potrzebuję jeszcze tygodnia. Jeśli to dla ciebie za długo, zwolnij mnie.

Skrzydlaty zacisnął zęby, patrząc, jak Loki odchodzi. Denerwował go jego ton… a najbardziej to, że miał rację. We wszystkim.


* * *


Los Angeles jakoś nigdy nie zdobyło zaufania bogów. Może z powodu nazwy, a może przez mieszkających tam ludzi, którzy tak głęboko wierzyli w samych siebie, że powoli stawali się dla nich konkurencją. W grę wchodziły pewnie jeszcze i inne powody, ale ani spluwający na płytę lotniska Eros, ani krzywiący się z niesmakiem na widok panoramy miasta Bachus z pewnością nie zamierzali ich szukać. Wystarczyło im, że muszą tu być.

- Przypomnij mi raz jeszcze, jak on się teraz nazywa? - poprosił bóg wina. - Wiesz, że nie siedzę jak ty w tych plotkarskich gazetach…

- Leon Negerblack - powiedział Eros z naganą w głosie. - Jest teraz gwiazdorem kina akcji. Zaczynał, grając samego siebie i nie rozumiejąc słowa po angielsku.

- I nazwał się Negerblack? - Bachus pokręcił głową. - Stuprocentowy idiota. Nie pojmuję, jak taki może uchodzić za największego spośród nas.

- Pozwól zatem, że ci wyjaśnię. - Bóg miłości uśmiechnął się ironicznie. - Ze sławą jest jak z powodzeniem w miłości, liczy się opinia. Dziś nazywa się to public relations. Wsławił się najbardziej, więc do dziś wszyscy go pamiętają. By stać się gwiazdą, potrzeba albo szczęścia, albo…

Przerwał i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej zdjęcie i obaj bogowie mogli przyjrzeć się ubranemu w garnitur brakującemu ogniwu ewolucji.

- Ten to raczej miał szczęście - uznał Bachus.


* * *


Kate Gibbons, od ponad roku pełniąca funkcję osobistej sekretarki Negerblacka, z entuzjazmem spełniała wszelkie prośby, jakie skierował do niej pięknooki blondyn. Nie kryła przy tym żalu, że żadna z nich nie wiąże się bezpośrednio z miejscem powyżej jej pończoch. Nie tylko wpuściła go (wraz z tym pociesznym grubasem, którego nie wiadomo po co przyciągnął ze sobą) do biura szefa, ale i pozwoliła przejrzeć wszystkie dokumenty i wręczyła im sekretny kluczyk do osobistego barku pracodawcy. Mieli dość czasu, by z niego skorzystać, ponieważ zgodnie z informacjami dziewczyny, aktor był właśnie na spotkaniu z prezydentem, bo miał zostać jego doradcą do spraw sportu i rekreacji. Podobno ostatnimi czasy Negerblack dość poważnie interesował się polityką.

Było już dobrze po siedemnastej, gdy gwiazdor wpadł do swego biura i ze zdumieniem odkrył, że na jego wypoczynkowym komplecie siedzi już dwóch mężczyzn ubranych w T-shirty z identycznym nadrukiem, wyraźnie sugerującym, jakie preferencje seksualne mają mieszkańcy Hollywoodu.

- Kim panowie są? - zapytał. - I co chcecie zareklamować?

Mężczyźni posłali sobie wiele mówiące spojrzenia. Bez żadnych wątpliwości mieli do czynienia z idiotą. W dodatku o pamięci przeciętnego karpia.

- Oj, biedny Heraklesie! - westchnął bóg miłości z udawaną troską. - Nie pamiętasz nas?

Negerblack wysilił wzrok i przyjrzał się gościom.

- Pierwszy raz was widzę - mruknął i dodał: - Macie góra pięć minut.

- Ot, jak mylne mogą być ludzkie wrażenia - ciągnął Eros. - Jak zdradliwa może być pamięć, gdy się jej należycie nie utrwali…

- Pamięć to dziwka - potwierdził Bachus znad kieliszka.

Bóg miłości spojrzał głęboko w oczy stojącego przed nim olbrzyma, z wielkim trudem zachowując powagę. Aktor nie wytrzymał:

- Wypierdalać z mojego biura, świry! - wrzasnął. - Bo jak nie, to tak wam nakopię, że nie odróżnicie…

Przerwał na widok wzniesionej przez Bachusa fotografii. Zdjęcie to, pochodzące z prywatnej kolekcji Kate, pokazywało wyraźnie, do czego tak naprawdę potrzebna była olbrzymowi sekretarka. Tak po prawdzie to nawet zbyt wyraźnie. Bóg wina dał Negerblackowi chwilę na zastanowienie się, czy to aby nie jest sztuczka czy podstęp. Gdy uznał, że wystarczy, zapytał:

- Winka? I powiedz, drogi przyjacielu, czy zapomniawszy nas, wymazałeś już z pamięci niejaką Hebe?

Wielkolud zbladł. Uśmiech na twarzy Bachusa dawał wyraźnie do zrozumienia, że jego zdaniem rozmowa zmierza właściwym torem. Takiej właśnie reakcji się spodziewał.

- O ile mnie pamięć nie myli, Hebe, określana kiedyś mianem bogini młodości, poślubiła na polecenie matki pewnego olbrzymiego gościa. Kogoś kubek w kubek, tylko że zamiast garnituru miał na sobie zwykle…

Negerblack nie wytrzymał.

- Czego chcesz, Dionizosie? - zapytał przez zaciśnięte zęby.

- Tylko nie Dionizosie! - Grubas poderwał się jakby do bitki i oblał sobie koszulkę winem.

- Mów do niego Bachus - poprosił z uśmiechem Eros. - Widzisz, nie tylko ty zmieniłeś imię. Jego nie jest może tak medialne, takie mocarne, ale za to krótsze. Trudniej zapomnieć po pijaku. Obiecujesz?

- Dobra - mruknął Herakles. - Po co tu przyleźliście?

Gruby podniósł wzrok znad plamy, którą rozmazał jeszcze bardziej rękawem. Posłał Erosowi rozbawione spojrzenie.

- Przypomniał sobie. Nie mówiłem, że najlepsza będzie terapia szokowa? To wprost idealny sposób na amnezję. - Ponownie zwrócił się do olbrzyma: - Zrezygnowałem z greckiego imienia, by wnerwić Zeusa. Jako przyrodni brat chyba mnie rozumiesz… Mogę już schować zdjęcie, prawda?

Heros przytaknął z rezygnacją.

- Powiedzcie mi, czego potrzebujecie - powiedział, siadając za biurkiem. - A spróbuję wam pomóc. Jeśli trzeba forsy… Wszystko, byleby was już tu nie było.

- Wszystko, powiadasz? - uśmiechnął się Bachus. - To się bardzo dobrze składa, bo mamy ostatnio dosyć poważny kłopot z Hadesem. Problem, że się tak wyrażę, niecierpiący zwłoki.


* * *


Opowiadali na zmianę. Herakles słuchał, wlepiwszy tępy wzrok w błękitną ścianę i w wiszącą na niej białą półeczkę ozdobioną wszystkimi trofeami, jakie może zdobyć kulturysta. I chyba tylko kurz na pucharach, mały pyłek rzeczywistości, uświadamiał mu, że to wszystko nie okaże się za chwilę tylko sennym koszmarem. Nie usłyszy zaraz melodyjnego głosu żony zapewniającego, że to tylko sen, nie poczuje na torsie jej delikatnych pocałunków, które…

Goście umilkli. Zaczerwienił się niemal pewien, że słyszeli wszystkie jego myśli, i przez moment szukał w pamięci ich ostatniego zdania. Było nim coś w stylu: I to jest właśnie twoja rola. Albo jakoś tak.

- A co, jeśli odmówię? - zapytał, nawet nie marząc, że zaskoczy tym przybyszy. Grał na zwłokę.

- Oczywiście niczego ci nie nakażemy - z niewinną miną zapewnił Eros. - Jak byśmy mogli? Zwracamy się przecież do ciebie jak do przyjaciela. No ale rozumiesz, że jesteśmy w trudnym położeniu. Jeśli będziemy musieli, mamy zdjęcie i…

- …damy Hebe namiary na paru znajomych prawników - dokończył Bachus. - Przy nich taki Cerber to ledwie sikający pod siebie szczeniak! Miałeś już do czynienia z takim papugą?

Herakles westchnął. Oczywiście, że miał. I to nieraz. A ci od rozwodów byli podobno najgorsi.

- Wygląda na to, że mnie macie - powiedział w końcu, a słowa te opadały powoli niczym rzucony na ring ręcznik. Bachus potwierdził skinieniem głowy. Eros wstał i podszedł do stojącego przy oknie biurka. Podniósł z niego kopertę.

- Tu masz bilet do Grecji. Rezerwacja na jutro rano.

- Będę - zapewnił olbrzym, drapiąc się po potylicy. - A was niech szlag trafi!

- Nic z tego, kochanieńki - odparł bóg wina. - Tatuś co prawda nie za bardzo mnie lubi, ale nie będzie teraz do mnie strzelać. Poniekąd właśnie dla niego pracujemy.

Uniósł się z fotela i powoli ruszył ku drzwiom. Eros podążył za nim.

Olbrzym został sam. Zza ściany dotarło doń jeszcze tylko pełne zachwytu piśnięcie Kate, a potem głośne trzaśnięcie drzwiami.

Siedząc w najgorzej urządzonym gabinecie w caluteńkim Los Angeles, największy heros antycznej Grecji zdał sobie sprawę, że nadal nie jest ulubieńcem losu.


* * *


- Jak to posłaliście Heraklesa?!! - Głos władcy Olimpu ociekał wręcz wściekłością. - Przecież to idiota!

- Dziedziczne! - zarechotał Bachus, krztusząc się winem. - No, może nie zawsze… - zaczął, ale urwał mu się wątek. Wolał zacząć kasłać.

Teraz Eros parsknął śmiechem.

- Tego chciały Mojry - powiedział. - Taką dały nam radę.

- Nie zasłaniajcie się Mojrami! - zagrzmiał po raz kolejny Gromowładny. - Gdybym chciał Heraklesa, sam bym do niego poszedł. Ale nie poszedłem. Bo to idiota!!! Jak wszyscy pierdoleni herosi!!!

- Proszę! - westchnął Eros. - Mamy wspólny kłopot i wydaje mi się, że powinieneś przestać się na nas wydzierać. Popatrz na siebie. Wielki pan niebios i ziemi jako tronu używa przegniłego konfesjonału w jakichś sypiących się ruinach kościoła. Z każdej ściany kpi z nas konkurencja. Jakieś śmiertelne wymoczki, które awansując, otrzymały moc równą z twoją. A może i większą.

Zeus, choć rozkład obrazów znał już na pamięć, odruchowo powiódł wzrokiem po ścianach. Wiedział, że zaraz za pochylonym nad zwłokami smoka Jerzym zobaczy boskiego biedaczynę Franciszka ściskającego prawicę świętego Dominika. Spojrzawszy dalej, ujrzy świętą Teresę od Dzieciątka i Jana od Krzyża. Żeby obejrzeć sobie doktorów kościoła, Augustyna i Tomasza, musiałby wstać i podejść kilka kroków. Nie wstał. Zgarbił się za to i spokorniał.

- Wiem, jak to wygląda - powiedział cicho. - Ale tu stała największa z moich świątyń. Tu jest mój dom. Eros wzruszył ramionami.

- Nie da się ukryć, że ktoś cię wyeksmitował. I teraz jesteśmy twoją jedyną nadzieją. My i Herakles właśnie.

- Lepiej do tego przywyknij - dodał Bachus, wysączając do końca wino i odrzucając pustą butelkę. Chciał trafić Augustyna, tego zdrajcę dawnej wiary, ale wymierzył tak niedokładnie, że oberwało się biednemu smokowi. Jakby przez Jerzego miał biedak nie dość kłopotów…


* * *


Samolot gładko i bez najmniejszych kłopotów wylądował na lotnisku w Atenach.

Herakles wyszedł na podstawione schody i zaczerpnął powietrza. Gdzieś w natłoku spalin, pomiędzy smrodem przepoconych koszul i skażonymi czosnkiem oddechami, wyłowił jakąś drobną woń. Zapach pędzącego polaną wiatru, świeżych jabłek i natłuszczonych oliwą kobiecych włosów. Delikatny posmak cielesnej rozkoszy doprawiony odrobiną krwi i cierpkim posmakiem wdowich łez. Olbrzym uśmiechnął się. Tak pachniała przygoda. Tak pachniała jego Grecja… Hellada.

Przez chwilę rozkoszował się wypełniającą płuca mieszanką wspomnień, po czym westchnąwszy głęboko, ruszył. Zgromadzeni za nim pasażerowie również odetchnęli, bo choć wielu z nich bardzo się spieszyło, to jednak nikt nie miał ochoty popędzać wielkiego olbrzyma.

Tego samego dnia wieczorem, wywlókłszy się z ciasnej taksówki i przeszedłszy kilka metrów pomiędzy drzewami, Herakles odnalazł starą studnię…


* * *


Dość szybko poradził sobie z przegniłą drabiną i po chwili stał już pewnie na wyłożonym ceramiką dnie studni. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, zapalił ją i rozejrzał się. Podobnie jak dno, wszystkie ściany wyłożone były ceramicznymi odłamkami. Niektóre z nich, pochodzące z antycznych waz, przedstawiały sceny pojedynków i bitew, inne mieniły się w blasku ognia maleńkimi drobinkami złota.

Heros zaklął. Upuścił zapalniczkę i włożył palce do ust. Stał przez chwilę w całkowitej ciemności, a potem przykucnął i zaczął na oślep szukać swej zippo z monogramem. I wtedy właśnie to dostrzegł.

Na niewielkiej płytce niecałą stopę nad ziemią ktoś wymalował białe x. Heros przysunął się na klęczkach do oznaczonego miejsca i zastukał. Odpowiedział mu głuchy dźwięk. Tuś mi - pomyślał olbrzym i z całej siły uderzył w ścianę. Ręka, która jeszcze przed chwilą chroniła się przed bólem w ustach olbrzyma, przeszła teraz przez płytki niczym rozgrzany nóż przez masło.

Ukryty za ścianą tunel nie wyglądał zachęcająco. Oślizłe ściany wygładzone sączącą się zewsząd wodą, błoto i wyrastające gdzieniegdzie kłujące rośliny, których nazwy dawno już zostały zapomniane. Mimo to Herakles bez wahania położył się na brzuchu i wczołgał do środka. Do kapiącej na kark lodowatej wody, szarpiących ciało kolców i włażącego za niedopiętą koszulę błota po chwili dołączyły pojawiające się znikąd szczury, które wyraźnie upodobały sobie buty olbrzyma. No i jeszcze smród. Zupełnie jakby droga prowadziła do kilkusetletniego szamba. Co zresztą wcale nie było tak dalekie od prawdy. Tunel był coraz węższy, by po kilkunastu metrach urwać się gwałtownie. Droga prowadziła już tylko w dół. Do najstarszego kanału na świecie…


* * *


Właściwie nie wiadomo, czyj był to pomysł. Przez długi czas mówiono, że Hefajstosa, ale ten zapierał się twardo, przekonując, że to nie jego metody. Samego Hadesa nie brał nikt pod uwagę, bo najbardziej pieklił się na tę koncepcję. Twierdził, że to obniży prestiż jego królestwa i wystawi go na pośmiewisko. Poza nim jednak wszyscy byli podejrzani…

A cała sprawa rozpętała się wokół sposobu na zapewnienie spokoju zaświatom. Stwierdzono, że żywi zbyt często schodzą, by odwiedzić umarłych i pomóc im w cierpieniu, co rzecz jasna nie przypadło do gustu podziemnej władzy. Postanowiono temu zaradzić. Przede wszystkim należało więc uświadomić wszystkim bohaterom i herosom, że ich miejsce jest wśród żywych. I tylko tam.

Nad sposobem, jak tego dokonać, radzono długo, a każdy nowy pomysł, choć w teorii świetny, w praktyce okazywał się być niewypałem. Aż wreszcie po drugiej z kolei wizycie Heraklesa ktoś wpadł na ową kontrowersyjną koncepcję. Rzecz prezentowała się nadzwyczaj prosto. Wystarczyło wykorzystać jako wejście kanały. Skoro fali herosów nie powstrzymywał ani Cerber, ani furie, trzeba było sięgnąć po środki ostateczne. No bo jaki szanujący się bohater ruszy na swą krucjatę kanałami zanurzony po kostki w gównie?

Podziałało. Liczba wizyt zmniejszała się co najmniej o jedno zero rocznie, a po kilkuset latach nikt już nawet nie chciał wierzyć, że to może być droga do Hadesu.


* * *


Herakles miał coraz bardziej dosyć. Za każdym krokiem łamał butem skorupę zaschniętego mułu, uwalniając kolejną dawkę mdłego odoru, a bryzgające błoto zastygało na jego piersi i łaskotało go potem niemiłosiernie.

Był już bliski tego, by zawrócić, gdy wtem jego przywykłym już do ciemności oczom ukazała się… szafa.

Z początku wziął ją jedynie za stojący krzywo kamienny blok, ale coraz bardziej przypominała mebel. Zwłaszcza że, nie wiedzieć czemu, z każdą chwilą w tunelu robiło się jaśniej.

Szafa wyglądała jak z innej epoki. Na masywnych, prawdopodobnie dębowych drzwiach wyrzeźbiono sceny żywcem wzięte z siedemnastowiecznego pikniku. Na pierwszym planie jacyś mężczyźni grali w piłkę, w tle kobiety raczyły się herbatką. Ktoś tam usiłował brzdąkać na lutni, jakiś dzieciak puszczał latawiec…

Najciekawszym pomysłem była jednak rola, jaką dawny rzemieślnik przeznaczył widzowi. Stojące na środku, przedzielone skrzydłami drzwi drzewo dawało złudzenie, jakby patrzący krył się za nim i podglądał prawdziwe życie. Heros uważniej przyjrzał się pniowi. Mniej więcej na środku zdobiło go koślawe serce i napis: H+P=WGM.

Herakles uśmiechnął się pod nosem. Palcem wskazującym lewej dłoni przejechał po literach. „G” wydało mu się podejrzane. Nacisnął.

I nagle wszystko ożyło. Piłka naprawdę pofrunęła przez drewniane powietrze, dębowa herbatka spłynęła do rzeźbionych gardeł. Ku sklepieniu pomknęła muzyka. Heros cofnął się o krok. Z drzewa, prosto z serca, wystrzelił ku niemu ostro zakończony mosiężny konar. Herakles patrzył na niego przez chwilę w niemym osłupieniu, po czym ujął go w obie ręce i z całej siły szarpnął w dół. Skrzypnęło i drzwi szafy stanęły otworem.

W środku wbrew obawom olbrzyma nie było niczego prócz starych futer. Te, ściśnięte w niewielkiej przestrzeni niczym stado niedźwiedzi w podrzędnym ZOO, tak potwornie śmierdziały naftaliną, że zapach przebijał nawet odór kanału. Mimo to Herakles doskonale wiedział, co ma robić. Powoli wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Raz jeszcze otoczyła go ciemność. Z zewnątrz nadal dobiegały ciche dźwięki lutni i rozbawione męskie głosy, co świadczyło o tym, że na drzwiach zabawa trwa w najlepsze. Ciekawe, jak długo jeszcze będą tak szaleć - pomyślał, przeciskając się między futrami. Pchnął tylną ścianę szafy i jego oczom ukazała się rzeka Styks.


* * *


Zeus bębnił nerwowo palcami w blat przy drzwiczkach konfesjonału. Niecierpliwił się. Był już najwyższy czas, by poczuli, że pieczęć królestwa podziemi została złamana, a jej wrota otwarte.

- Mówiłem, że to idiota - powtórzył Gromowładny zrezygnowanym głosem. Już nawet nie miał siły krzyczeć. - Nie trzeba było mu powierzać tak trudnego zadania. To wszak nie rozdziewiczenie byle młódki.

— Da se radę - uspokajał go Bachus. W ręku trzymał złoty kielich z resztką znalezionego przed godziną wina mszalnego. Było całkiem niezłe.

- Wiele się tam zmieniło - poparł go Eros. - Może szuka drogi.

- Tyle czasu? - nie dowierzał Zeus.

Bóg miłości uśmiechnął się.

- Czasem droga do raju rozkoszy kryje się w gąszczu fatałaszków - rzucił. - Ale nie ma się co martwić. Kto jak kto, ale Herakles robił nie takie rzeczy. Poza tym…

- Ciii! - pijany bóg przyłożył do ust palec. - Czujecie?

Zeus chciał zaprzeczyć, ale zaraz też coś poczuł. Najpierw lekkie drżenie rąk. Potem przez głowę przebiegł mu w jedną stronę gorący impuls, a chwilę później w przeciwnym kierunku mroźny. Po jego ciele rozlało się przyjemne ciepło, ciepło, które jednak zmieniło się zaraz w taki ukrop, że aż wrzasnął. Gdzieś na granicy świadomości usłyszał, że Bachus i Eros również krzyczą. I wtedy właśnie pojawiła się wizja. Ta, na którą czekali, z którą wiązali tak wielkie nadzieje…

- Widzisz, Zeusie?! - wykrzyknął Eros z tryumfem. - Udało się. Przeszedł!


* * *


Herakles stał na skarpie, wpatrując się w dawno niewidziany krajobraz.

Patrzył, jak czarne fale Styksu uderzają miarowo o piaszczyste nabrzeże, kusząc, by choć na chwilę zanurzyć stopy w zatrutej wodzie. Odległy drugi brzeg, niegdyś mieniący się blaskiem niezliczonych świateł królestwa podziemi, teraz był skryty za kotarą mroku nadającą rzece pozór nieskończoności.

Ciekawe, czy gdzieś tam jest jeszcze Charon - pomyślał Herakles. - Za dawnych czasów staruszek wyglądał, jakby miał przetrzymać nas wszystkich.

Ostrożnie zszedł powoli na plażę i ruszył wzdłuż brzegu.

Po blisko kwadransie znalazł łódź. Nic się nie zmieniła od czasu, gdy heros był tam ostatnim razem. Wciąż wyglądała jak źle wydrążony, spróchniały pień ogromnego drzewa, niezdolny przenieść kogokolwiek przez wodę głębszą niż do kolan.

W środku leżał ubrany w łachmany szkielet przyciskający do siebie sakiewkę.

- Kto by pomyślał, Charonie - westchnął Herakles, wchodząc do łodzi i łapiąc za wiosło - że kiedyś przyjdzie czas, gdy to ja będę przewoził ciebie przez Styks.

Odbił od brzegu i wypłynął na środek rzeki.

Za dawnych czasów był naprawdę dobrym żeglarzem, więc nie sprawiło mu większej trudności lawirowanie między wirami czy podwodnymi skałami. Bardziej obawiał się mieszkających w rzece stworów, ale żaden jakoś nie podpłynął do łodzi. Herakles spokojnie dobił do drugiego brzegu.

Wyskoczył ostrożnie, by nie wpaść do wody, i postąpił do przodu w stronę bramy zamku Hadesa. I nagle masywne wrota otworzyły się. Dokładnie na środku wejścia stał wysoki, szczupły mężczyzna o długich blond włosach i krótkiej, równo przystrzyżonej brodzie. Ubrany był w skórzany płaszcz, a w zębach trzymał wykałaczkę.

- Witaj Zeu… - zaczął mężczyzna, lecz zaraz przerwał, marszcząc brwi. - Kim ty jesteś, do cholery?

Herakles sięgnął do paska i ze skórzanej pochwy wyciągnął myśliwski nóż.

- Jam jest Herakles, syn Gromowładnego Zeusa - powiedział z dumą. - I przybyłem, by odzyskać swoje dziedzictwo.

Nieznajomy uśmiechnął się i wypluł wykałaczkę. Zrozumiał teraz, co tak bardzo rozśmieszyło Mojry.

- A ja jestem Loki i gówno mnie obchodzi twoje dziedzictwo - odparł. - Czekam tu na twojego staruszka. Może powiesz mi łaskawie, kiedy się zjawi, o największy spośród Greków?

Herakles prychnął tylko i ruszył w stronę Kłamcy, cały czas trzymając przed sobą nóż. Zbliżał się powoli lekko pochylony, w każdej chwili gotów, by skoczyć, jeśli zajdzie taka konieczność.

Loki przez chwilę patrzył mu w oczy, po czym zrzucił płaszcz i rozłożył ręce.

To, co nastąpiło, jako żywo przypominało sceny, których heros był świadkiem, oglądając swoje filmy. Najpierw włosy obcego stały się krótsze, a szczęka bardziej kanciasta. Potem zaczęła mu rosnąć klatka piersiowa, ramiona i nogi. Chwilę później do złudzenia przypominał już Heraklesa. Uśmiechnął się i postąpił krok naprzód.

- Myślę, że to wyrówna nieco szanse - powiedział.

Prawdziwy syn Zeusa nabrał powietrza i rzucił się do ataku, mierząc ostrzem noża w szyję swego sobowtóra. Nie było możliwości, by ten błyskawiczny cios chybił. I rzeczywiście, nóż sięgnął celu, tyle że jakby nigdy nic przeniknął przez ciało Lokiego. Niemal w tej samej chwili Herakles poczuł mocne kopnięcie w krocze.

Z trudem zrobił krok do tyłu, łapczywie chwytając powietrze. Jego wróg-bliźniak tylko się uśmiechnął.

- Nie tak łatwo walczyć z samym sobą, prawda? - zakpił. - Potraktuj to jako ćwiczenie w nauce samokontroli. Starcie ze swoim drugim Ja. Możesz mnie nazywać swoją ciemną stro…

Rozłożył ręce, przyjmując kolejne pchnięcie, tym razem w serce. Ostrze ponownie przeniknęło przez odmienionego Kłamcę, ten zaś zrewanżował się ciosem w krtań. Prawdziwy Herakles zachwiał się, ale jakoś ustał na nogach. Powoli, nie spuszczając wzroku z przeciwnika, wycofał się o kilka kroków.

- Musi być na ciebie sposób - wycharczał. - A jeśli tak jest, to ja z całą pewnością go znajdę. Pokonałem Hydrę i znalazłem sposób na Anteusza syna Gai. Na ciebie też…

I w tym momencie go olśniło. Wzniósł nóż do góry.

- Stałeś się mną - powiedział. - I tylko raniąc siebie, mogę cię zabić.

Dostrzegł, że jego sobowtór zawahał się, a przez jego twarz przemknął wyraz niepokoju. To jeszcze bardziej utwierdziło herosa w przekonaniu, że ma rację. Zamknął oczy i z całej siły wbił sobie nóż w serce.

Loki, który właśnie zmaterializował się obok iluzji Heraklesa, pokręcił z dezaprobatą głową.

- Herosi to debile - stwierdził.

Odczekał chwilę, aż olbrzym skona, po czym podszedł i wyciągnął z jego kieszeni telefon komórkowy. Ku jego niemałemu zdziwieniu, aparat był w zasięgu sieci. Widocznie magiczne podziemia funkcjonują na osobnych zasadach - pomyślał Kłamca, przeglądając numery. Znalazł jeden nieopisany, ten sam, na który Hermes dzwonił ze swojego telefonu w Barcelonie. To dawało Lokiemu nadzieję, że nie zawalił sprawy tak do końca. Wybrał numer i przyłożył aparat do ucha.

Po chwili rozległ się sygnał jak przed nagraniem wiadomości.

- Jestem w środku - powiedział Kłamca głosem Heraklesa. - Musisz tu przyjść, Zeusie. Musisz to koniecznie zobaczyć. To jest niesamowite…


* * *


Zeus brnął przez rzekę zaschniętego gówna, a za nim podążali Eros z Bachusem. Gromowładny tryskał wręcz entuzjazmem.

- Myślę, że teraz, kiedy już udało nam się przejąć królestwo podziemi, może zbudujemy tam coś na kształt klasztoru, jak myślicie? Zbierzemy naszych wiernych, zapewnimy im miejsce do spania, trzy posiłki dziennie, trochę rozrywek… no i oczywiście pracę, by nie mieli kiedy myśleć o głupotach. U Boga aniołów to się sprawdziło, może uda się i nam…

Bachus burknął coś w odpowiedzi, po czym zgięty wpół zwymiotował. Eros wciąż jakoś się trzymał, ale i jemu niewiele już brakowało. W przeciwieństwie do

Heraklesa, prawdziwej legendy wśród stajennych Augiasza, im nigdy nie przyszło przebywać w takim smrodzie. Z ulgą powitali szafę i dobywający się z niej zapach naftaliny.


* * *


Loki obserwował trzech przybyszów, od chwili gdy przekroczyli Styks. Zastanawiał się, czy żaden nie zacznie główkować, co łódź Charona robi po tamtej stronie, skoro Herakles dotarł aż do pałacu Hadesa. Po namyśle jednak Kłamca uznał, że w podekscytowaniu nie zwrócą na to uwagi. Poza tym odkąd zstąpili do podziemi, wszystko było już przesądzone. Mogło co najwyżej dostarczyć mu mniej lub więcej zabawy.

Skinął głową ukrytym po obu swych stronach aniołom i sam przysunął się bardziej do ściany, czekając na odpowiedni moment.


* * *


- Myślę, że Herakles powinien wyjść i nas przywitać - stwierdził Zeus. - To w końcu mój syn.

- Jeżeli ma do tego podobne podejście co ja… - Bachus pochylił się, by wyciągnąć z buta kamyczek. - …to nie licz na szczególnie miłe powitanie, tatusiu.

Gromowładny prychnął w odpowiedzi, po czym ruszył pewnym krokiem w stronę wejścia.

Zanim jednak przekroczył próg królestwa podziemi, przystanął i wciągnął głęboko powietrze. Coś było nie tak z zapachem, zupełnie jakby czuł woń mokrego pierza. I wtedy zrozumiał.

- Uciekajcie! - wrzasnął do stojących przy brzegu bogów. Sam rozłożył ręce, by uwolnić moc. Jego skóra zaczęła lśnić złotem, a po ciele przebiegły wyładowania, gromadząc się wokół zaciśniętych pięści. Brakowało mu kutych przez Hefajstosa piorunów, w które mógłby tchnąć swą moc, ale i tak wiedział, że tanio życia nie odda.

- Chodźcie tu, skrzydlate dranie! - zawołał. - Poznajcie, czym jest moc Zeusa, pana nieba i ziemi.

Tupnął, a maleńkie błyskawice niczym robactwo zaczęły pełzać po ziemi. Jego blask zdawał się być coraz jaśniejszy, z każdą chwilą Zeus stawał się bardziej sobą z dawnych dni. Takim musiała widzieć go Semele, matka Bachusa, zanim zginęła od błyskawic. Bóg w całym swym majestacie.

I wtedy właśnie tuż obok niego zmaterializował się mężczyzna. Trzymany w dłoni pistolet przyłożył do skroni Gromowładnego. I bez słowa, nie dając bogu cienia szansy, pociągnął za spust.

Rozległ się ogromny huk spotęgowany przez echo. Zeus zadrżał, a potem runął na ziemię. Zaraz potem Loki usłyszał szum, jakby tysiące ptaków naraz wzleciało w powietrze.

Bachus, który pierwszy otrząsnął się z szoku, już chciał pognać w kierunku łodzi.

Tyle że przy niej stali już dwaj uzbrojeni w miecze skrzydlaci. Zaszumiało i nagle plaża wypełniła się aniołami. Ustawili się na kształt litery U, zagradzając greckim bogom wszystkie drogi ucieczki prócz bramy królestwa Hadesa. A w niej wciąż stał zabójca Zeusa z dymiącym pistoletem.

- Kim jesteście? - zapytał, ruszając powoli w ich kierunku.

- Ja nazywam się Eros - przedstawił się stojący bliżej bóg miłości. - Cóż, może w tej sytuacji zabrzmi to nieco dziwnie, ale słyszałem już o panu i mimo wszystko cieszę się ze spotkania. A mój towarzysz to Bachus. Byliśmy… współpracowaliśmy z Gromo… z facetem, którego właśnie zabiłeś.

Loki skinął głową.

- Rozumiem zatem, że czujecie się w obowiązku pomścić przyjaciela i nie spoczniecie, póki…

- Ależ skąd! - Bachus wszedł mu w zdanie. - Nie znosiłem palanta i uważam, że dobrze się stało. Kłamca uniósł brwi.

- Nie spodziewałem się podobnej odpowiedzi - przyznał. - Ale i tak nie mogę tak po prostu pozwolić wam odejść. - Uniósł pistolet i wycelował w głowę Erosa. - Mam swoje obowiązki, rozumiecie, prawda?

- Nie rób tego! - krzyknął Bachus, sięgając do kieszeni.

Aniołowie przyglądali mu się z niepokojem, a jeden nawet sięgnął po przypięty do pasa sztylet, by w razie czego rzucić w boga wina, zanim ten zrobi coś naprawdę głupiego. On jednak wydobył z kieszeni jabłko. Uniósł je do góry niczym kapłan świętą relikwię.

- Jeśli pozwolisz nam odejść, damy ci to - powiedział. - Mamy więcej.

- Ten pan nie ma pojęcia, co to, Bachusie - stwierdził Eros.

Loki wzruszył ramionami.

- Przeciwnie - powiedział. - Doskonale wiem. To jest jabłko, owoc z drzewa zwanego jabłonią. Całkiem smaczny, choć bywa kwaskowaty, zależy od odmiany. Ale teraz wybaczcie, nie jestem głodny.

Ponownie uniósł pistolet, tym razem celując w Bachusa.

Bóg wina zadrżał, ale nie opuścił owocu.

- To jabłko z gaju Hesperyd - oznajmił, kładąc nacisk na dwa ostatnie słowa. - Ma prawdziwą moc. Taką, która sprawia, że…

- Dość - przerwał mu Kłamca. - Nie mam zamiaru o tym słuchać.

Skinął na dwóch spośród aniołów.

- Wy dwaj, zwiążcie ich. Po zastanowieniu nie będę do nich strzelał. Nie miałem ich w kontrakcie, a może archaniołowie mają co do nich jakieś plany. Reszta niech leci… tam gdzie zwykle latają anioły, gdy mają wychodne. Już was nie potrzebuję. A, i niech ktoś da znać Gabrielowi, że wykonałem robotę i teraz wisi mi parę piórek. No i że czekam tu na niego.

Skrzydlaci posłusznie wzbili się w powietrze, pofrunęli nad Styksem. Dwaj, którzy pozostali, sprawnie uwinęli się ze związaniem bogów, po czym również odlecieli w stronę drugiego brzegu.

Loki schował pistolet do kabury i przysiadł na leżącym nieopodal kamieniu.

- Chyba zbyt słabo znałem waszą historię - odezwał się do związanych. - Nie przyszło mi do głowy, że największym spośród was może być człowiek, a nie ojciec bogów. Muszę się jeszcze wiele nauczyć.

Podniósł z ziemi płaski kamyczek i puścił go po wodzie. Z uśmiechem patrzył, jak ten odbił się sześć razy, zanim zniknął w czarnych odmętach. Kłamca znów przeniósł wzrok na swoich więźniów.

- O co chodzi z tymi jabłkami?

Bachus odchrząknął.

- To owoce ze świętego drzewa, którego strzegł smok, zanim… - zaczął.

- Ja wyjaśnię - przerwał mu Eros. - Panu trochę się spieszy, więc przechodząc do sedna: one sprawiają, że ludzka wiara staje się potężniejsza. To coś jakby wzmacniacz dla mocy tkwiącej w ludziach. Bo to oni tworzą takich jak my, wie pan o tym, prawda?

Coś zaczynało świtać w głowie Lokiego. Kłamca sięgnął do kieszeni po wykałaczki.

- A czy czasem nie sprzedaliście żadnego z tych jabłek? Na przykład Anubisowi?

Bogowie spojrzeli po sobie ze zdumieniem.

- Jakieś trzy - cztery lata temu natknęliśmy się na tego sukinsyna - mruknął niechętnie Bachus.

- No to mamy ze sobą coś wspólnego. - Uśmiechnął się Loki, ale zatrzymał dla siebie to, jak upokorzył egipskiego boga, który próbował zdobyć nowych wyznawców.

- Doprawdy? - Eros również się uśmiechnął, tylko dwa razy życzliwiej. - Ja od razu sobie pomyślałem, że nas różnią tylko drobiazgi. Jest w panu coś bardzo sympatycznego. A ten Anubis powiedział wtedy, że ma pomysł, jak pozbyć się aniołów. Odmówiliśmy mu oczywiście, a on, proszę sobie tylko wyobrazić, ukradł nam kilka jabłek. Potem słuch po nim zaginął. Dopadł go pan? No jakże się cieszę!

- Nieważne! - Kłamca machnął ręką. - Więc jak rozumiem, w zamian za koszyk cudownych jabłek mam dać wam wolność, tak? Na to liczycie.

- Tak - powiedział Bachus.

- Nie - stanowczo zaprzeczył Eros.

Bóg wina posłał przyjacielowi zdumione spojrzenie. Tamten tylko wzruszył ramionami.

- Widzę, że jest pan człowiekiem solidnym i poważnie traktuje pan pracę - powiedział. - Cóż to więc dla nas za interes, że teraz nas pan uwolni, a jutro znowu zacznie obławę? Dziś chodziło panu o Zeusa, nie o nas, ale jeśli dostanie pan rozkaz… Przecież wszyscy tu jedziemy na jednym wózku, może dojdziemy do porozumienia?

Loki pokiwał głową i uśmiechnął się. Podobał mu się sposób myślenia boga miłości, tak daleki od sposobu rozumowania aniołów.

- Co zatem proponujesz? - zapytał.

Eros zmrużył oczy, zastanawiając się.

- Myślę, że mógłby pan wziąć nas na służbę - powiedział i dodał szybko: - Ja osobiście czułbym się zaszczycony.

- Ze swojej strony - Bachus podłapał wątek - zapewniam pełną dyspozycyjność.

Wykałaczka przewędrowała z jednego kącika ust Lokiego do drugiego. Propozycja wydała się kusząca.

- Tylko że ja nie jestem Zeus. U mnie trzeba naprawdę pracować - powiedział Kłamca, uśmiechając się. Wstał i spojrzał na Styks. - Zobaczymy, co się da zrobić.

W ich stronę leciała sześcioskrzydła postać. Z całą pewnością wezwany Gabriel.


* * *


- Tam leży ciało Zeusa - Loki wskazał leżące w bramie zwłoki.

Gabriel skinął głową. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął kopertę z piórami. Podał ją Kłamcy.

- A tamci? - spytał, wskazując brodą związane bóstwa. - Co to za jedni i co tu robią?

Loki wziął kopertę i po raz pierwszy w życiu schował, nie sprawdzając zawartości. Uśmiechnął się przymilnie.

- Wiesz, myślę, że jestem ci winien przeprosiny, Gabrielu - powiedział, ruszając wzdłuż brzegu Styksu. Archanioł podążył za nim.

- Za co chcesz mnie przepraszać?

- Za to, co mówiłem wtedy na plaży - wyjaśnił Kłamca. - Rzeczywiście miałeś wtedy rację co do tego, że nie pracuję już równie szybko jak kiedyś. Szczerze mówiąc, są chwile, gdy martwię się, czy podołam zadaniom. - Spojrzał Gabrielowi prosto w oczy. W jego wzroku znać było smutek. - Wiesz, wróg ciągle się zmienia, a ja jestem tylko podrzędnym bogiem… Jednym.

Ukradkiem przetarł oczy rękawem.

- Zwłaszcza od śmierci Sygin nie potrafię tak bardzo oddać się pracy.

Gabriel westchnął głęboko i położył rękę na ramieniu Kłamcy.

- No, daj spokój! Mogę ci jakoś pomóc?

- Tak - wyszeptał Loki. - Myślę, że możesz.


* * *


Bachus przyglądał się pożegnaniu Lokiego i Gabriela. Oczywiście z tej odległości nie sposób było usłyszeć, o czym mówią, ale widać było, że rozstają się w przyjacielskiej atmosferze. Zanim archanioł odleciał, kilkakrotnie uścisnęli sobie ręce, a gdy skrzydlaty był już w powietrzu, Kłamca nawet mu pomachał. Potem dziarskim krokiem ruszył w ich kierunku.

- I co? - zapytał Bachus.

Loki wzruszył ramionami.

- Powiedział, że musi jeszcze obgadać to z pozostałymi, ale on sam jest skłonny dać wam szansę. Powiedzmy, okres próbny. - Kucnął i przeciął więzy najpierw Erosa, a potem Bachusa. - Żadnego picia i dziwek w pracy. Żadnych ale ja nie wiem, ale ja nie potrafię. Nasi szefowie będą oczekiwali określonej ilości nawróceń czy usuniętych demonów i innych takich, ale…

- Potrafimy ciężko pracować, Kłamco - wszedł mu w zdanie Eros.

Loki uśmiechnął się, widząc, że bóg miłości poczuł się pewniej i przestał mówić do niego na pan. Ale nie skomentował tego.

- To się okaże. Póki co odpowiadacie przede mną i słuchacie każdego mojego polecenia. To, mam nadzieję, jest jasne?

Bogowie pokiwali głowami.

Kłamca wstał i schował nóż. Sięgnął do kieszeni po wykałaczki.

- W takim razie cóż mogę wam jeszcze powiedzieć? Idźcie, jesteście posłani.


* * *


- Panowie nie byli umówieni! - wrzasnęła sekretarka, ale żaden z dwóch ubranych w idealnie skrojone garnitury mężczyzn nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem. Przeszli koło niej i wkroczyli do gabinetu prezesa.

Za biurkiem siedział ich niedawny gość, specjalista od komputerów i od paru dni gorliwy neopoganin. Na widok swych bogów skulił się za biurkiem.

- W czym mogę wam pomóc? - zapytał drżącym głosem.

Bachus sięgnął do kieszeni i wyciągnął Biblię.

- Pamiętasz, o czym mówiliśmy ci ostatnim razem? Biznesmen pokiwał głową.

- Więc zapomnij - polecił bóg wina, rzucając mu księgę na stół. - Tu masz nowe wytyczne.


Загрузка...