ODLEGŁOŚĆ ANIOŁA
Nowy Jork
czwarta nad ranem
Maleńki Polaczek bawi się kamieniem - Roztrzaskaj mu główkę, zmniejszysz przeludnienie.
Raz, dwa, trzy,
Dziś orzełka dusisz ty.
Eddie Cegła uśmiechnął się i kolejny raz zaciągnął papierosem. Nie wiedzieć czemu ten wierszyk zawsze poprawiał mu humor.
Prywatnie nie miał nic do Polaków, a przynajmniej mniej niż do innych nacji zamieszkujących Nowy Jork. Nie rzucali się w oczy jak ci cholerni Ruscy i nie rządzili jak pieprzeni. wyspiarze. No i oczywiście nie wpychali każdemu swojego psiego żarcia, co było w zwyczaju wszystkich żółtków.
Wciąż jednak pozostawali imigrantami, największym złem, jakie - zdaniem ojca Eddiego - spotkało Amerykę. Dlatego też Cegła nie miał żadnych skrupułów, by kpić sobie z nich na każdym kroku.
Maleńki Polaczek znalazł gdzieś deseczkę -
Przyłóż mu nią w głowę i wepchnij go w beczkę.
Raz, dwa, trzy,
I orzełka topisz ty.
Z zewnątrz dobiegł stłumiony odgłos silnika. Eddie rzucił papierosa na ziemię i przydeptał. Rozejrzał się po hali.
Ktoś powiedział mu kiedyś, że to straszna dziecinada takie prowadzenie interesów w dokach, do tego nad ranem, zanim jeszcze wzejdzie słońce. Cegła pokiwał wtedy głową, mówiąc, że za dużo widział w życiu gangsterskich filmów i teraz nie może się powstrzymać.
Prawdziwy powód był jednak inny. W portowych dokach, zupełnie jak w głębokim kosmosie, nikt nie usłyszy twojego krzyku. Ani serii z karabinu.
Chłopcy byli już w pełnej gotowości. Znakomicie zamaskowani na dachach kontenerów i w innych zacienionych miejscach mierzyli w stronę głównego wejścia, gdzie lada chwila miał pojawić się klient. Eddie był z nich dumny. To właśnie nazywał pełnym profesjonalizmem. Podniósł z ziemi neseser i powoli ruszył w stronę rozkładanego stoliczka. Ustawił go osobiście dziesięć minut wcześniej, pilnując, by znajdował się mniej więcej w połowie drogi między kontenerami a wejściem. Liczyło się też, by oświetlał go wpadający przez okna blask księżyca.
Miejsce transakcji winno wzbudzać zaufanie.
Drzwi otworzyły się i na teren hali wkroczyło dwóch ludzi. Pierwszy, szczupły, wysoki blondyn w prążkowanym garniturze i z kremową fedorą na głowie, szedł pewnym krokiem, ściskając w ręku neseser niemal identyczny jak Eddiego. Tego Cegła miał okazję już poznać.
Nazywał się Smith i wyglądał jak ucieleśnienie Amerykanina. Nawet bliznę miał jak sam wielki Capone, na pół policzka. To z nim umawiał się na transakcję.
Drugi gość, ubrany w za duży płaszcz, szedł skulony, drobiąc kroki, jakby dopiero co zdjęto mu z nóg łańcuchy. Trudno było powiedzieć o nim cokolwiek więcej, bo wyraźnie trzymał się w cieniu blondyna.
Eddie odczekał, aż przybysze wejdą w pole światła, po czym skinął głową.
- Miałeś być sam - powiedział do blondyna, kładąc na stole neseser. Mówił spokojnie, bez nagany w głosie. Nie chciał w końcu wystraszyć kupca. Poza tym sam też złamał warunki umowy.
- To biegły - odparł Smith. - Nie znam się na takim towarze, a tobie nie ufam.
Skulona postać wychynęła zza niego, łypiąc na Eddiego ciemnymi oczyma. Facet był przeraźliwie chudy, a skóra sprawiała wrażenie jakby o numer za małej. Łysina i podkrążone oczy potęgowały jeszcze to wrażenie.
Cegła wzruszył ramionami.
- Niech ci będzie, Smith. Masz pieniądze?
Blondyn położył neseser na stoliku obok walizeczki Cegły i otworzył go. Pokazał zawartość, równo ułożone stosiki studolarowych banknotów.
- Milion w używanych, zgodnie z umową - mówiąc to, powoli sięgnął do kieszeni marynarki. Wydobył z niej paczkę wykałaczek. Jedną włożył do ust. - Teraz chyba twoja kolej, czyż nie?
Eddie uśmiechnął się i otworzył przyniesioną aktówkę. Odwrócił ją, tak by klienci mogli zobaczyć zawartość.
W środku na czerwonej aksamitnej szmatce leżał… palec. Sądząc po długości, serdeczny. Z całą pewnością męski.
- Najprawdziwsza relikwia świętego Antoniego z Padwy. Osobie wierzącej umożliwia odnalezienie dowolnego zagubionego przedmiotu, a oprócz tego dar języków i bilokację… znaczy przebywanie w kilku miejscach naraz. Tak naprawdę nie umie tylko uzdrawiać, ale właściwie po co to komu? Masz chyba ubezpieczenie, co, Smith?
Chudy mężczyzna podszedł do nesesera, spojrzał na palec i pokiwał głową.
- Prawdziwy - stwierdził.
Blondyn tylko skinął głową, ale Cegła nie krył zdumienia.
- Potrafisz to stwierdzić, tylko na niego patrząc? - nie dowierzał. - Moi ludzie przez tydzień badali jego autentyczność, sprawdzając źródła i…
Ekspert Smitha wzruszył ramionami.
- Potrafię chyba rozpoznać własny palec, prawda? - Na dowód podniósł lewą rękę, gdzie rzeczywiście brakowało serdecznego palca.
Eddie głęboko wciągnął powietrze i przeniósł wzrok na blondyna. Ten uśmiechnął się tryumfalnie i wypluł wykałaczkę. Niemal w tym samym momencie w jego rękach pojawiły się ogromne pistolety. Cegła mógłby przysiąc, że tamten znikąd ich nie dobył, ale to przecież byłoby niedorzeczne. Poza tym nikt nie mógł być aż tak szybki.
- Na ziemię, Tony - wrzasnął Smith do chudzielca, po czym strzelił gdzieś ponad głową Eddiego. O ile Cegła dobrze pamiętał, dokładnie w miejsce kryjówki Steve’a Hopkinsa. Ułamek sekundy później drugi pistolet plunął w kierunku przyczajonego na ramieniu dźwigu Mała Rococo. Kolejne dwa strzały (celne, co do tego Eddie nie miał najmniejszej wątpliwości - w końcu żaden z jego ludzi nie zdążył odpowiedzieć ogniem) zdjęły z posterunku Jima Stonkę i Poplutego Willa. Następny Toma Big Mumma Sellersa, ostatniego z kumpli Cegły. Wszystko w ciągu kilku sekund, jakie dało blondynowi zaskoczenie. Sukinsyn dobrze to sobie wyliczył!
Ale o jednym z całą pewnością nie pomyślał - przemknęło Eddiemu przez głowę. Jego prawa ręka powędrowała w stronę paska, za którym miał ukrytą trzydziestkę ósemkę. Pistolet maleńki, ale na taką odległość zabójczy jak wszystkie inne. A blondyn z całą pewnością nie spodziewa się, że Cegła będzie miał przy sobie spluwę. W końcu wszyscy na mieście wiedzieli, że brzydzi się bronią. Długo pracował nad tą plotką.
Już prawie wyciągnął rewolwer, gdy nagle Smith odwrócił się i spojrzał wprost na niego. A potem wypalił równocześnie z obu swych wielkich jak armaty gnatów.
Eddie poczuł, jakby ktoś uderzył go w pierś potężnym młotem… A potem nie czuł już nic.
* * *
- Jericho. - Zielonowłosy anioł w dżinsowej kurtce i różowej koszulce z logo Aerosmith nie krył zachwytu, przyglądając się pistoletom Kłamcy. - Najładniejsza ze wszystkich izraelskich armat. I do tego o tak symbolicznej nazwie. Masz gust, facet, nie ma co…
Loki wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od świętego Antoniego. Patron rzeczy zagubionych stał teraz owinięty w koc w towarzystwie dwóch aniołów i trząsł się z nerwów. Z całą pewnością nie tego oczekiwał po życiu wiecznym.
Inni aniołowie sprawdzali ciała, upewniając się, czy zabici na pewno byli ludźmi. Pojawili się za późno, by widzieć ulatujące dusze, i teraz wszystko musieli zbadać.
- Skoro tylko usłyszał lud dźwięk trąb, wzniósł gromki okrzyk wojenny i mury rozpadły się na miejscu - wyrecytował zielonowłosy, mierząc do kontenera. - Pewnie mocno kopie, nie?
Kłamca potwierdził skinieniem głowy. Chciał nawet odpowiedzieć, ale zauważył nagle poruszenie wśród aniołów. Tylko jedna osoba tak na nich działała - wódz zastępów, pierwszy miecz wśród skrzydlatych. Archanioł Michał… który wisiał teraz Lokiemu kilka piórek.
- Jak się ma nasz pogromca demonów i postrach istot z piekielnej otchłani? - zawołał wesoło Kłamca, gdy ten, ubrany nietypowo dla siebie, w dżinsy i czarną kurtkę z kapturem, był już w zasięgu wzroku.
Archanioł rozejrzał się po hali.
- To twoja sprawka? - zapytał. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Tatuaż wokół oka ledwo się żarzył.
- Ależ skąd! - Loki uniósł ręce w obronnym geście. - To wszystko ten twój święty. Wyrwał mi spluwy i dalej używać. W ogóle nie ruszał go odrzut, pruł jak z wiatrówek. Nic dziwnego, że teraz tak mu się łapy trzęsą…
- Nie przeginaj! - Michał ostro przerwał jego wyjaśnienia. - Mam tylko nadzieję, że zanim dokonałeś tej masakry, dowiedziałeś się czegoś na temat człowieka, który stoi za całym tym haniebnym procederem.
- Chodzi ci o wycinanie kawałków świętoszkom? Jasne, że się dowiedziałem. Facet nazywał się Eddie Stanbrock i leży o tam.
Kłamca wskazał ręką ciało Cegły rozciągnięte nieopodal stolika z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na twarzy.
- Według wszystkich moich źródeł…
- Przepraszam, że się wtrącam, ale widać twoje źródła nie były dość dobre - odezwał się nagle zielonowłosy anioł. Nie trzymał już w ręku pistoletu, a skrzącą fascynację w jego oczach wyparł chłód profesjonalizmu. - Bo to nie Stanbrock był szefem. Właściwie… to zwykła płotka.
Loki uniósł brwi i nie odrywając oczu od twarzy Michała, wskazał na zielonowłosego.
- A ten to kto?
- Nazywam się Jefferson, panie Loki - powiedział anioł. - I jestem stróżem tej dzielnicy. Tak się składa, że mam pewne informacje na temat tej sprawy.
* * *
Jefferson mówił długo i często gubił się w dygresjach, niemniej Loki zdołał zrozumieć, że odkąd handlarze zaczęli działać w tej okolicy, anioł prowadzi śledztwo na własną rękę i ma nawet całkiem spore rezultaty. Ustalił podobno, że szef gangu jest z całą pewnością człowiekiem. W tym punkcie obaj z Kłamcą byli zgodni - istoty mityczne bały się bowiem świętych, a demony piekielne nie miały wolnej woli. Poza tym sam pomysł, by dorabiać na relikwiach z innego kultu, żadnemu z upadłych bogów nie przyszedłby do głowy. Fakt, niby prawnicy potrafią tego samego gościa najpierw wybronić, a potem wsadzić, bo - dajmy na to - firma ubezpieczeniowa podwoi im stawkę. Dziennikarze też potrafią najpierw kogoś opluć, a potem wypromować na człowieka roku - żaden problem, gdy zaproponuje się wydawcy wykupienie cyklu płatnych artykułów na trzecią stronę. Ale to są ludzie, a ludzie przecież na ogół w nic nie wierzą. Bogowie zaś muszą wierzyć - choćby w samych siebie…
Pierwszą nowinką Jeffersona był natomiast fakt, że ów tajemniczy boss ma i ludzi, i demony na swoich usługach. To tłumaczyło, dlaczego potencjalni świadkowie zmieniali się nagle w kałuże parującej krwi albo rozpoznawano ich po zębach znajdowanych pojedynczo w domach czy bramach. Było też odpowiedzią na pytanie, czemu sprawą nie interesuje się prasa i jak banda odnajduje samotnie i miejsca spoczynku świętych. Zwykły człowiek, którego wiara z założenia jest zbyt słaba, by poruszać się po zaświatach, nie dałby sobie z tym rady.
Na koniec anioł powiedział, że takich ludzi jak Eddie jest co najmniej pięćdziesięciu, a każdy sprawia wrażenie, jakby pracował na własną rękę. I to zdaniem zielonowłosego tłumaczyło pomyłkę Kłamcy.
- To naprawdę sprawna organizacja, a fakt, że przewodzi jej człowiek, czyni ją nieprzewidywalną. Istoty obdarzone wolną wolą zachowują się mniej schematycznie.
- Czy masz już może jakieś podejrzenia co do ich szefa? - Michał wpatrywał się w niego w skupieniu. - Czy wiesz już, kim jest? I czym się zajmuje?
Jefferson pokręcił głową.
- Niestety, panie - odparł. - Mam co prawda trochę podejrzeń, ale…
- Świetnie - przerwał mu archanioł. - Zatem przekażesz wszystko, co wiesz, Lokiemu, a on doprowadzi tę sprawę do szybkiego końca.
Gdzieś z oddali dobiegł ich dźwięk policyjnych syren, co świadczyło, że ktoś jednak usłyszał strzały w dokach i doniósł komu trzeba. Lada chwila dołączy do nich cała masa glin.
Michał odwrócił się i krzyknął kilka słów po aramejsku. Aniołowie pospiesznie opuścili halę.
Tylko Jefferson pozostał na swoim miejscu.
- Ale… - zaczął niepewnie, zaraz jednak odchrząknął i dodał już mocniej: - Ale przecież mogę spokojnie doprowadzić tę sprawę do końca i wtedy go wezwać. Znaczy gdy sprawa mieć się będzie ku końcowi.
- Ma rację - przyznał Kłamca. - To jego sprawa. Do tej pory szło mu lepiej, więc szkoda to teraz kopać. A mnie przyda się odpoczynek.
Podniósł pistolety ze stoliczka i schował je do kabur. Zerknął w stronę pustego nesesera, z którego święty zabrał swój palec, po czym stworzył w jego miejsce dwa kilogramowe woreczki heroiny. Oba oczywiście, jak przystało na drobną iluzję, w którą nie włożył specjalnego wysiłku, powinny zniknąć w ciągu godziny, powodując niemałe zamieszanie i całą masę kłopotów transportującym je policjantom. Ale Lokiego niewiele to obchodziło. Od czasu swej teksaskiej przygody, gdy pewien szeryf usiłował zrobić z niego kozła ofiarnego, jakoś zraził się do stróżów porządku.
Michał przyglądał się tym czynnościom w milczeniu, po czym sięgnął do kieszeni kurtki i wydobył z niej kopertę. W środku były śnieżnobiałe pióra, sześć sztuk. Archanioł rzucił je na stół.
- Jeśli zajmiesz się tą sprawą i zamkniesz ją do północy pojutrze, podwoję twoją stawkę - powiedział.
Kłamca, który właśnie przykucał, by sprawdzić zawartość kieszeni Eddiego, wstał i obrócił się powoli.
- Co ty właściwie kombinujesz, wodzu? - zapytał, mrużąc oczy. - Gdzie w tym wszystkim jest cholerny haczyk?
Jefferson przyglądał się w milczeniu, przenosząc wzrok z Kłamcy na Michała i z powrotem. W końcu skapitulował.
- Jeśli mogę, poczekam na was na zewnątrz - rzucił, wzlatując w powietrze. - Tu robi się dla mnie trochę za gorąco.
Nikt mu nie odpowiedział, więc załopotał skrzydłami i pofrunął w stronę wyjścia.
- O co ci właściwie chodzi? - powtórzył swe pytanie Loki. - Wiesz dobrze, że on poradzi sobie lepiej z tą sprawą. Zna to środowisko, a poza tym jest bystry. Rozwiąże zagadkę, a potem ja wpadam i kończyny spoczywających w pokoju świętych znowu będą bezpieczne. Tak będzie szybciej i…
- Jenny zaprasza nas obu na kolację jutro wieczorem. - Widać było, że wypowiedzenie tych słów sprawia archaniołowi prawdziwą trudność. - Powiedziała, że zależy jej bardzo na nas obu i chciałaby, abyśmy znaleźli w końcu wspólny język.
- Pewnie zrobi lasagne, a na deser upiecze szarlotkę. - Kłamca westchnął ciężko. - Ostatnio znalazła gdzieś niezły przepis, a poza tym…
- Potrójna stawka - wycedził Michał.
- Chcesz, żebym przez tę robotę spóźnił się na kolację, tak? - upewnił się Loki. - Żeby była na mnie wściekła? Myślisz, że dla paru głupich piór zaryzykuję spóźnienie na kolację do dziewczyny, wiedząc, jak bardzo jej na tym zależy?
- Poczwórna.
Na zewnątrz z piskiem hamowały kolejne samochody. Syreny milkły jedna po drugiej i lada chwila należało się spodziewać w środku oddziału policji.
Kłamca pstryknął palcami i powoli zaczął się rozmywać.
- Umowa stoi, archaniele - powiedział, gdy zostały po nim same usta. - I możesz być pewien, że zdążę na tę kolację.
A potem niczym w „Alicji z krainy czarów” pozostał tylko uśmiech.
* * *
Jenny nie umiała gwizdać. To oczywiście w niczym jej nie przeszkadzało. Była w końcu w swoim domu i nikt, absolutnie nikt nie miał prawa jej niczego zabronić. A że od niedawna gwizdanie sprawiało dziewczynie przyjemność, kiedy tylko mogła, wykonywała swoje ulubione kawałki w wersji na czajnikowy gwizdek.
Tak też było i tego wieczoru, gdy katując Lilly was here, przygotowywała sobie kolację. Dwie kanapki z sałatą i plasterkami pieczeni z indyka, do tego szklanka soku pomarańczowego. Coś, co Loki zwykł nazywać pogardliwie wkurwianiem żołądka. Jej taki posiłek spokojnie wystarczał.
Coś cicho zachrobotało w szybę. Jenny podeszła do okna i uniosła żaluzję. Za oknem wznosił się Michał. Pospiesznie otworzyła.
- I co? - zapytała. - Powiedziałeś mu?
Archanioł skinął głową. Na jego pobrużdżonej, pełnej blizn twarzy malował się tajemniczy uśmiech. Dziewczyna zaczęła nabierać podejrzeń.
- I co odpowiedział?
Michał zamachał środkową parą skrzydeł.
- Powiedział, że zdąży.
- Naprawdę tak powiedział? - Jenny wiedziała, że archanioł nie może skłamać, ale jego tajemniczy grymas mocno ją zaniepokoił.
- Dokładnie tak - potwierdził Michał zaskakująco wesoło. - A co ważniejsze, naprawdę głęboko w to wierzy.
* * *
- Nigdy nie słyszałem o aniołach dzielnic - powiedział Loki, kopiąc leżącą na ulicy puszkę po coli.
Jakaś kobiecina w brązowym płaszczu i fryzurze bohaterki „Dynastii” posłała mu oburzone spojrzenie. Jefferson wzruszył ramionami.
- Właściwie to nie ma takiej funkcji - wyjaśnił. - Sam stworzyłem sobie miejsce pracy, jak to w Ameryce. - Zaśmiał się krótko i wyciągnął przed siebie ręce. - Przyjrzyj się temu wszystkiemu. Odrapane domy, śmierdzące moczem bramy, kartony zamiast szyb w opuszczonych sklepach i przestępczość sięgająca osiemdziesięciu procent. Jak myślisz, ilu z mieszkańców tych okolic zasłużyło, zdaniem Zwierzchności, na swojego stróża?
Loki nie odpowiedział. Jego wzrok przyciągnęła dwójka dzieci bawiących się truchłem kota. Starsze z nich, pyzata, ruda dziewczynka, zarzuciła sobie ścierwo na ramiona i zaczęła przechadzać się wzdłuż rynsztoka niczym modelka na wybiegu. Towarzysz jej zabawy, krępy chłopczyk w postrzępionych dżinsach, dreptał za nią, prosząc, by oddała Fritza, bo musi mu zrobić operację.
Jefferson, nie doczekawszy się odpowiedzi, postanowił dokończyć:
- Podpowiem ci: jeden. Tylko i wyłącznie jeden. Nazywa się Samuel Winter i ma osiemdziesiąt cztery lata. Tak naprawdę to jego właśnie mam pod opieką.
Loki wydobył z kieszeni wykałaczkę.
- Rozumiem jednak, że z nudów bierzesz nadgodziny.
- Można tak powiedzieć - zgodził się Jefferson, po czym parsknął śmiechem. - Wiesz, do tej pory myślałem, że po prostu jest we mnie odrobina ludzkiego współczucia… ale chyba masz rację, to przede wszystkim nudy. W gruncie rzeczy pilnowanie, by cała ta banda nie powybijała się nawzajem, to nie lada wyzwanie…
Jesteśmy na miejscu. - Głową wskazał budynek po przeciwnej stronie ulicy. Napis na brudnej szybie wystawowej głosił: Zakład fryzjerski >>Luigi<<. - On po winien nam pomóc. Pojawił się na dzielnicy niedawno, ale wie o wszystkim, co się tu dzieje, chyba lepiej niż ja. W obu światach, a zwłaszcza w tym drugim, naszym.
- Jasne. - Loki skinął głową. - A co do twoich podopiecznych, to zastanawia mnie jedno: czy przy takiej ich liczbie zawsze udaje ci się zdążyć na czas?
- Zazwyczaj. Sekret tkwi, by zawsze być w odpowiedniej odległości od tego, który właśnie cię potrzebuje. Nazywają to odległością anioła.
- Cholernie oryginalnie! - parsknął Kłamca. Wypluł przeżutą wykałaczkę i brodą wskazał zakład fryzjerski. - Dobra, nawijaj, co to za jeden…
* * *
Zgodnie z tym, co powiedział Kłamcy Jefferson, fryzjer Luigi był w rzeczywistości filistyńskim demonem, który wsławił się namówieniem Dalili, aby obcięła włosy Samsonowi.
Jak widać - pomyślał Loki - wieki mijają, ale zainteresowania pozostają takie same.
Firma radziła sobie całkiem nieźle, ponieważ Luigi oprócz ludzi obsługiwał także pragnące zmiany wizerunku anioły. Co prawda nie brał od nich pieniędzy, ale za to starannie zbierał ich włosy, by potem sprzedawać je hurtowniom jako ozdobę na świąteczne choinki. I jakoś szło. Interes się kręcił.
W środku po prawej stało kilka połączonych ze sobą krzeseł, obok wieszak i maleńki koszyk pełen gazet. Na przeciwnej ścianie znajdowało się ogromne lustro, pod którym umieszczono długi blat. Leżały na nim brzytwy, nożyczki, grzebienie i wszystko, co tylko potrzebne jest fryzjerowi. Najwięcej miejsca zajmowały dwa ogromne obrotowe fotele na kółkach, z ruchomymi zagłówkami i podstawkami pod nogi. Z całą pewnością pamiętały obie wojny, mimo to były świetnie zachowane.
Sam Luigi mógł mieć nie więcej jak metr siedemdziesiąt wzrostu, kilka kilogramów nadwagi i stanowczo za wysokie czoło. Loki dostrzegł też, że wyraźnie utyka na lewą nogę. Dwudziesty pierwszy wiek najwidoczniej mu nie służył.
Gdy tylko przekroczyli próg zakładu, fryzjer poderwał się z fotela, w którym siedział, czekając na klientów.
- Witam, witam szanownego Jeffersona - powiedział przymilnie. - Cóż to za nowa koncepcja fryzury skłoniła pana, by…
- To jest Loki. - Anioł wskazał na Kłamcę. - Ma do ciebie sprawę.
Uśmiech na twarzy Luigiego zniknął na moment, by za chwilę znowu się pojawić.
- Oczywiście, słucham uważnie.
Loki pokręcił głową z dezaprobatą. Tak naprawdę nie liczył, że usłyszy coś ważnego od fryzjera. Tacy jak on zawsze robią tajemnicze miny, a potem okazuje się, że o sprawie wiedzą tyle, co wyczytali w gazetach. I jak zwykle trzeba będzie szukać wszystkiego na własną rękę. Zajmie to mnóstwo czasu i nawet jeśli upora się ze sprawą, to za nic nie zdąży się przygotować do kolacji.
Michał postawi na swoim. - Kłamca westchnął ciężko. - Jak nic! Choć z drugiej strony…
Podszedł do fotela, usiadł, odchylił głowę i zamknął oczy.
- Ogól mnie - zażądał. - Mówić możesz w międzyczasie. Jefferson, ty pytaj!
* * *
- Naprawdę nie musisz mi pomagać - po raz kolejny zapewniła Jenny. - Umiem przygotować lasagne.
Michał, który właśnie po raz pierwszy w życiu miał szatkować cebulę, wbił nóż w deskę, odwrócił się i spojrzał na dziewczynę.
- Wiem - powiedział. - Myślę jednak, że powinnaś wiedzieć, że ktoś się o ciebie troszczy. I zawsze jest gotów ci pomóc.
Jenny zdjęła rondel z gazu i przeszła na drugi koniec kuchni, by wyciągnąć z lodówki pomidory. Przechodząc koło archanioła, zatrzymała się, wspięła na palce i pocałowała go w policzek.
- Wiem o tym i pamiętam - szepnęła. - Nie musisz stale mi tego udowadniać.
- Ale nie chcę, żebyś czuła się samotna… - Michał mówił powoli, starannie dobierając słowa. Nie za dobrze radził sobie w takich kwestiach. W jego ręku to miecz górował nad piórem. - Myślę, że powinnaś…
- Nie jestem samotna - Jenny weszła mu w zdanie. - Od przeszło roku jestem z Lokim. Co z tą cebulą?
Poczuła na twarzy chłodny powiew, gdy archanioł odwrócił się błyskawicznie w stronę blatu, a potem, z dźwiękiem przypominającym serię karabinu maszynowego, w mgnieniu oka cała cebula została posiekana w drobną kosteczkę.
- Nie zauważyłem, żeby jakoś szczególnie się tobą zajmował. Stale go nie ma.
- Pracuje. - Dziewczyna zabrała archaniołowi cebulę, a w zamian postawiła deseczkę z czterema dorodnymi pomidorami. - I myślę…to też drobno… że jako pracodawca powinieneś się cieszyć, że jest taki obowiązkowy. A swoją drogą to ktoś powinien mi w końcu wyjaśnić, o co chodzi z tymi cholernymi piórami.
Archanioł Michał pokręcił głową, po czym wzniósł nóż. Kilka razy zakręcił nim między palcami.
- Kiedyś to zrobię - powiedział, krzywiąc się w uśmiechu.
* * *
Brzytwa sunęła gładko po starannie namydlonym gardle Kłamcy. Ruchy Luigiego były pewne i szybkie, co budziło podziw tym większy, że całej operacji dokonywał z pistoletem wielkości armaty dociśniętym do krocza. Loki nazywał to zasadą ograniczonego zaufania.
Zgodnie z oczekiwaniami Kłamcy, demon-fryzjer rzeczywiście niewiele wiedział. Na szczęście jednak nie starał się tego maskować i prosto z mostu wyznał, że jedyne, co ma, to kilka plotek, jakimi uraczyli go stali bywalcy. Nic wielkiego i ani jednej rzeczy, o której Loki nie słyszałby już wcześniej.
- Więc mówisz, że jak nazywałeś się w swoich, powiedzmy, lepszych czasach? - zapytał Kłamca, zmieniając w końcu temat.
- Astaroth - odparł Luigi, wycierając brzytwę w wiszący mu na ramieniu ręcznik. - Jestem… byłem filistyńskim demonem pożądania. Wiesz, Samson i Dalila, te sprawy.
- Sprawę znam, ale o tobie nigdy nie słyszałem - przyznał się Loki. - Jakieś inne osiągnięcia?
- Niestety. - Fryzjer pokręcił głową.
Rozległ się dźwięk dzwonka umieszczonego nad drzwiami i po chwili do salonu weszło dwóch postawnych mężczyzn. Wyglądali na stoczniowców. Obaj dobrze zbudowani, mieli na sobie brudne flanelowe koszule, dżinsy i ciężkie skórzane buty. Na twarzach ślady smaru, a włosy przylepione do czoła, jakby dopiero przed chwilą zdjęli z głów kaski.
Kłamca poprawił się w fotelu, tak aby ukryć pistolet pod ręcznikiem, którym owinął go Luigi, po czym przez lustro posłał Jeffersonowi pytające spojrzenie. Anioł pokręcił głową. Nie znał tych ludzi.
Loki przyjrzał się uważnie pierwszemu z nich. W jego twarzy było coś dziwnego, zdawała się… za luźna. Do tego mężczyzna przez cały czas mrużył oczy. Niezwykle zaczerwienione oczy.
I nagle Kłamca już wiedział. W jednej chwili był pewien, że brunatne smugi na twarzach stoczniowców to nie smar, a gładko ulizane włosy nie miały nic wspólnego z kaskami.
Raz - zaczął w myślach - dwa…
Na trzy uniósł nogi i z całej siły odepchnął się od blatu, usiłując jednocześnie tak balansować ciałem, by siedzieć przodem do obu mężczyzn. Lewą ręką sięgnął do kabury pod pachą, prawą natomiast, już uzbrojoną, skierował na wysokość kolana stojącego bliżej stoczniowca. Padł strzał, a zaraz potem następny.
Noga mężczyzny wygięła się pod nienaturalnym kątem, a on sam, pozbawiony punktu oparcia, poleciał na bok.
Twarz drugiego w jednej chwili przybrała przerażający, nieludzki wyraz. A potem stoczniowiec skoczył.
Loki błyskawicznie zgiął nogi i wyprostował, uderzając piętami w jego mostek. Przeciwnik pofrunął do tyłu, uderzył plecami o framugę drzwi i bezwładnie osunął się na ziemię.
Kłamca spokojnie wstał z fotela i z czułością wytarł ręcznikiem świeżo ogoloną twarz z resztek mydła.
- Masz tu jakieś zaplecze? - zapytał Luigiego. Przerażony fryzjer pokiwał głową, wskazując na wąski korytarzyk prowadzący w głąb budynku.
- Więc idź i poszukaj sznurka. Jefferson, przydaj się na coś, weź tego nieprzytomnego, a ja zajmę się jego kolegą. Przyjdzie nam troszeczkę ze sobą pogadać.
* * *
- Skąd wiedziałeś, że to demony? - zapytał zielonowłosy anioł, patrząc w zdumieniu na związanych na zapleczu mężczyzn. - Znaczy skąd wiedziałeś tak szybko? Całkiem nieźle się zamaskowali.
Loki rozgryzł trzymaną w ustach wykałaczkę, wypluł ją i włożył następną.
- Ten pierwszy - wskazał głową - źle dobrał sobie pacjenta. Ładna skóra, ale nie ten rozmiar. A potem to już poszło. Czerwone oczy, krew na twarzach, włosy zaczesane tak, by ukryć miejsce, gdzie nacięli skórę. Z tego, co zauważyłem, piekielne demony zawsze zaczynają od głowy.
Jefferson pokręcił głową.
- Od głowy to zawsze zaczynają tylko demony od Belzebuba. Ci od Azazela wchodzą przez kręgosłup, a Asmodeuszowscy…
- To są demony Belzebuba? - przerwał mu Kłamca.
- Teraz już nie - odparł anioł. - Odkąd go pokonałeś, działają jako wolni strzelcy, ale…
Ręka Lokiego poruszyła się błyskawicznie i huknął strzał. Jefferson zerknął w stronę więźniów. Z głowy jednego z nich zostały tylko strzępy. Wyglądała jak dojrzały melon trafiony kamieniem.
- Jak pewnie wiesz, mam z nimi dawne porachunki - stwierdził Kłamca, chowając pistolet. - Poza tym jeden spokojnie nam wystarczy, prawda?
Nie czekając na odpowiedź, podszedł do drugiego z więźniów i chwycił go za brodę.
- A teraz, złotko, bardzo cię proszę, za żadne skarby nie mów nam, dla kogo pracujesz. Uznaj, że w ogóle nas to nie obchodzi, a torturujemy cię dla czystej satysfakcji. Spraw mi tę przyjemność, śmieciu.
Do pomieszczenia wpadł Luigi, ale widząc, co się stało, pobladł i pospiesznie się wycofał. Jefferson wyglądał, jakby najchętniej zrobił to samo. Mimo to trwał dzielnie na posterunku. Czuł, że jeśli mają się czegokolwiek dowiedzieć, powinien jak najszybciej znaleźć swoją rolę w tym bałaganie.
- Przecież go nie zabijemy - powiedział, łapiąc Kłamcę za ramię. - Nic złego nie zrobił. Nie jego wina, że urodził się demonem.
Loki posłał aniołowi gniewne spojrzenie.
- Znasz przecież historię mojego spotkania z demonami Belzebuba. Gdy się ostatnio widzieliśmy, on i jego kumple omal mnie nie zatłukli.
- Wykonywali tylko rozkazy, Loki - Jefferson nie dawał za wygraną. - Powinieneś wiedzieć, co to znaczy. Wtedy był żołnierzem. Ale teraz nie jest i na dodatek może nam pomóc. Na Trony i Zwierzchności, bądźże profesjonalistą!
Oczy Lokiego zwęziły się do rozmiaru maleńkich szparek.
- Coś ty powiedział? - wycedził. - Że niby kim mam być?
Odskoczył o krok, dobywając obu pistoletów. Przyłożył lufy do głowy więźnia.
- Ja ci pokażę profesjonalizm! - krzyknął. - Mam w imię Niebios likwidować demony?! Więc proszę, kurwa, bardzo!
- Bocor&Wanga! - wrzasnął na całe gardło przerażony demon. - Pracuję dla Bocor&Wan…
Wystrzał z obu luf sprawił, że urwał w pół zdania. Loki popatrzył zdumiony najpierw na pistolety, potem na Jeffersona.
- Skurcz w palcach - powiedział z niewinnym uśmiechem. - Daję słowo, te cholerne paluchy same się zgięły.
* * *
Jenny położyła się w miarę wcześnie, ale pomimo najszczerszych chęci nie potrafiła zasnąć. Rozmowa, jaką odbyła z Michałem tego popołudnia, była niczym ziarno, które właśnie zaczynało kiełkować.
Dlaczego archaniołowi tak bardzo zależało, by skłócić ją z Lokim? Owszem, wiedziała, że Michał mu nie ufa, no i nie bez racji nazywa Kłamcą, ale przecież sam go kiedyś zatrudnił i jakoś do tej pory nie miał powodów do narzekania. Więc może chodziło o coś innego? Że niby Loki nie nadawał się do stałego związku? Z tego, co powiedział Gabriel, Sygin poświęciła życie, by go ocalić. Z całą pewnością nie zrobiła tego bez powodu.
O co więc chodzi - myślała Jenny - i dlaczego mam wrażenie, że ma to coś wspólnego z tymi przeklętymi piórami?
Michał zapewnił, że kiedyś jej wyjaśni, o co w tym wszystkim chodzi, ale dlaczego nie zrobił tego dzisiaj?
Za oknem usłyszała stłumiony odgłos karetki jadącej na sygnale. Jenny wzdrygnęła się i odruchowo zerknęła na zegarek. Było wpół do pierwszej. Jeżeli miała rano dobrze funkcjonować, była to najwyższa pora, by w końcu zasnęła.
Gdziekolwiek jesteś, Loki - pomyślała, przytulając do siebie leżącego na poduszce obok misia Kłamczucha - życzę ci dobrej nocy… I miłych snów.
W blasku księżyca uśmiech pluszaka wydawał się być szerszy.
* * *
- Gorąco, panie - wyjęczał kolejny raz Björg zwany Bezlitosnym. Teraz jednak bardziej pasowałby do niego przydomek „Żałosny”. W niczym nie przypominał walecznego i okrutnego wikinga, którego imieniem mamki straszyły dzieci, a kupcy zbyt beztroskich dziedziców
Włosy kleiły mu się do głowy, a brodę pełną miał kropel potu jak poranna trawa rosy.
- Kończy się woda - dodał, również nie po raz pierwszy. - A ludzie zaczynają się burzyć. Mówili, że obiecałeś im łupy.
Stojący na dziobie drakkaru młody człowiek o długich blond włosach i pięknej, jakby kobiecej twarzy poprawił spinkę płaszcza i pokiwał głową.
- Obiecałem - potwierdził - i dotrzymam słowa. Ale dałem je, jeśli nie myli mnie pamięć, wojownikom, a nie starym babom. Skończcie więc z tym skamlaniem. I każ im wiosłować szybciej.
Nie czekając na odpowiedź, odwrócił głowę od barczystego wikinga i ponownie skupił się na linii brzegowej. W końcu po to wyruszył w tę podróż, by badać, zwiedzać i poznać świat na pamięć. Cały.
Patrzył jak urzeczony na srebrzystoszare skały, znad których wyłaniała się dżungla. Była potężna, dużo większa niż jakikolwiek las, jaki dotąd widział. Odkąd na brzegu dostrzegli pierwsze drzewa, płynęli już kilka dni, a mimo to wcale nie zamierzała się kończyć. Wręcz przeciwnie, gęstniała, z każdą chwilą coraz bardziej wypierając skały.
Młodzieniec podziwiał tak jej rozmiar, jak i drapieżność. Niektóre spośród gałęzi czy konarów wyglądały, jakby chciały wedrzeć się do oceanu. „Kto wie - pomyślał - może kiedyś im się uda”. Świat pełen jest dziwów, a porośnięty drzewami ocean wcale nie wydawał się największym z nich.
Drakkar minął kolejny półwysep… I wtedy też młodzieniec dostrzegł wioskę.
Chciał zawołać, ale nie zdążył, bo ubiegł go stojący wciąż obok Björg.
- Łupy! - ryknął na całe gardło, a z jego twarzy w jednej chwili wyparowało zmęczenie i znużenie. Odwrócił się do swego wodza, chyląc głowę w pokłonie. - Wybacz, o wielki Loki, że zwątpiliśmy w ciebie.
Młodzieniec uśmiechnął się pod nosem.
- Bierzcie, co wasze - przyzwolił.
Łodzią zatrzęsło, gdy zaryła o dno, ale nikt z załogi nie przejął się tym szczególnie. Uzbrojeni w topory i drewniane tarcze potężni wojownicy jęli wskakiwać do mieniącej się na turkusowo wody. A potem z dzikim rykiem popędzili w stronę brzegu. Do wioski… po łupy.
Loki odczekał, aż wszyscy znikną już pomiędzy uplecionymi z dziwnego drzewa chatami, po czym odpiął płaszcz, miecz i sam wskoczył do wody. Uznał, że broń na nic mu się nie przyda, bo jeśli w wiosce jest ktoś, kto da radę bandzie żądnych krwi wikingów, to on sam nie będzie się mieszał w walkę z nim. Od honorowej śmierci zdecydowanie bardziej wolał życie. Jakiekolwiek.
Brnął po pas w wodzie, gdy nagle zorientował się, że coś jest nie tak. Nie słyszał żadnych odgłosów bitwy. Żadnego ryku wikingów, wrzasku ofiar czy jęków gwałconych kobiet. Cisza.
„Może uwinęli się tak szybko - pomyślał Loki, wzruszając ramionami. - Albo wioska zwyczajnie była pusta. Moje zuchy będą niepocieszone, ale chociaż po raz pierwszy od wielu dni prześpią się na lądzie. Zawsze to jakaś korzyść’.
Tak rozmyślając, zdążył wyjść z wody i lekceważąc dochodzący ze strony wioski smród, wkroczył pomiędzy dziwne chaty o barwie słomy, uplecione z giętkich gałęzi. Z bliska nie wyglądały na szczelne, ale Loki nie sądził, by mieszkańcy tych okolic mieli kłopoty z zimnymi podmuchami wiatru.
Minął kolejną chatę, za którą znajdował się niewielki placyk. Loki spojrzał na niego… i zadrżał.
Plac pełen był zmasakrowanych ciał. Jego wojownicy leżeli na piasku w nienaturalnych pozach, z rozprutymi brzuchami, skrwawionymi twarzami, wielu z nich nie miało też oczu. Po zwłokach, cicho posykując, pełzały węże.
Nie to jednak było najgorsze. Ręce wikingów skąpane w krwi i wnętrznościach sugerowały, że wojownicy najprawdopodobniej zrobili to sobie sami. Jeden z nich wciąż ściskał parujące jelita, które wyglądały teraz jak nieświeże pęto kiełbasy.
Loki wziął głęboki oddech, co okazało się być wyjątkowo złym pomysłem. Zgięty wpół zwymiotował.
Gdy już otarł usta, poszukał wzrokiem sprawcy masakry. Nie było to szczególnie trudne.
Pośrodku placu, na ogromnym pniu, siedział czarnoskóry mężczyzna. Jego doskonale wyrzeźbione ciało lśniło od potu, ale nie wyglądał na zmęczonego gorącem, wręcz przeciwnie, uśmiechał się.
- Ty jesteś Loki, kowal kłamstw - bardziej stwierdził, niż zapytał. - Witam na mojej ziemi.
Loki chciał postąpić krok do przodu, ale nagle tuż pod jego stopami zakotłowało się od węży. Gady sunęły jeden po drugim, reagując syczeniem na najdrobniejszy ruch Kłamcy.
- Chyba za tobą nie przepadają - stwierdził czarnoskóry, a uśmiech na jego twarzy był coraz szerszy. - Za to Bóg-Pająk cię lubi. Mówi, że jesteście do siebie podobni. Tylko dlatego jeszcze żyjesz, wiesz?
- Jestem bog… - zaczął Loki, ale nie dokończył, ponieważ nagle znikąd spadła mu na plecy kobra. Właściwie tylko musnęła jego kark, ale to wystarczyło, by Kłamca poznał swoje miejsce w tej rozmowie. Miał słuchać. Wąż padł na kłębowisko i z sykiem odpełzł na bok.
- Jesteś bogiem, nie przeczę - stwierdził czarnoskóry. - Ale na nowym lądzie, gdzie na dodatek jest wielu takich jak ty. A ja? Ja jestem stąd, z ziemi, na której ludzkość wzięła swój początek. Legendy o mnie są starsze niż jakiekolwiek inne, a ludzie mówili o mnie, zanim jeszcze poznali jedynego prawdziwego Boga. To moja ziemia, Loki, i nie pozwolę nikomu jej zająć. Zrozumiałeś? Ani tobie, ani twemu nowemu Panu, ani nikomu innemu. Odejdź stąd.
Kłamca rozejrzał się wokół, przyjrzał zwłokom towarzyszy, na których zaczęły już siadać pierwsze muchy.
- Nie mam jak wrócić - powiedział. Zabiłeś mi załogę.
Murzyn podniósł z ziemi garść piasku i rozdmuchał go na cztery strony świata, tak by przynajmniej kilka drobinek padło na każde ciało. Potem szepnął parę słów… I wtedy ciała powstały. Nadal były zmasakrowane, wnętrzności wypadały z rozszarpanych brzuchów, a skrwawione twarze wciąż pozbawione były oczu, ale to najwyraźniej im nie przeszkadzało. Kołysząc się nienaturalnie, wojownicy ruszyli w stronę stojącego na mieliźnie drakkaru.
- Bóg-Pająk prosił, bym cię pozdrowił - powiedział czarnoskóry, otrzepując ręce. - Więc pozdrawiam i daję radę: nigdy tu nie wracaj, Loki. Nigdy. Bo tu zawsze będzie moja ziemia. A ja jestem bogiem zazdrosnym…
* * *
Kłamca usiadł gwałtownie na łóżku zlany potem. Oddychał głęboko wpatrzony w ścianę naprzeciwko i z całej siły starał się uspokoić. Wmawiał sobie, że to nic nie znaczy, że wspomnienie Czarnego Lądu, koszmarny sen, o którym przez wieki zdążył już zapomnieć, jest tylko wynikiem nagromadzonych stresów… W końcu udało mu się opanować, ale nie zasnął już do rana.
* * *
Gdy następnego dnia Loki dotarł na miejsce spotkania, Jefferson już tam był. Stał oparty o szybę wystawową, ubrany w potargane dżinsy i bezrękawnik z kapturem. Końcem skrzydła zadzierał sukienkę stojącej obok dziewczynie. Nie za wysoko, ale wystarczająco, by pokazać coś, czego dziewczyna raczej pokazywać nie chciała.
Kłamca nałożył na siebie iluzję, tak by nikt prócz anioła nie mógł go ani zobaczyć, ani usłyszeć, a potem powoli podszedł do zielonowłosego.
- Jeszcze parę takich akcji i skrzydlaci naprawdę zyskają w moich oczach, brawo - powiedział, nie kryjąc rozbawienia.
Jefferson skinął mu głową.
- Dzięki, ale to trochę bardziej skomplikowane. Widzisz tamtego policjanta? - Ręką wskazał na grubego funkcjonariusza stojącego po przeciwnej stronie ulicy. Mężczyzna nawet nie próbował kryć swego zainteresowania udami stojącej obok anioła dziewczyny. - To Tom Mahoney, lat czterdzieści dwa, żonaty, dwójka dzieci. Oprócz tego pies, kanarek i trzy pudła „Hustlera” na strychu, które przegląda namiętnie każdego wieczoru pod pozorem obserwowania gwiazd. Bierze łapówki, zamiast wystawiać mandaty, ale to w gruncie rzeczy całkiem dobry facet. A teraz spójrz tam! - Ręka anioła wskazała na czarnoskórego chłopca, który właśnie, rozglądając się na wszystkie strony, próbował okraść bankomat. - To Brian Tucker. Jego brat o mało co przedwczoraj nie wpadł z półkilową paczką marihuany. W porę wyrzucił ją do rzeki, co uratowało go przed policją, ale już nie przed właścicielami towaru. Odwiedzili go wczoraj, obili, złamali mu rękę i zapowiedzieli, że jeśli do jutra nie da im pieniędzy za towar, przestaną być mili. Brian postanowił pomóc bratu…
Loki uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni po wykałaczkę.
- A ty odwracasz uwagę policjanta, żeby dzieciak mógł spokojnie dokonać kradzieży? - zapytał. - Nie masz wrażenia, że naginasz troszkę zasady?
Jefferson wzruszył ramionami.
- Brian ma za paskiem trzydziestkę ósemkę brata, odbezpieczoną - wyjaśnił. - Jest tak roztrzęsiony, że na pewno niewiele trzeba, by sięgnął po nią i zaczął strzelać. Robiąc ten numer, ratuję policjanta, dzieciaka, jego brata i kto wie kogo jeszcze.
- A tradycyjne metody? - nie odpuszczał Loki. Musiał przyznać przed samym sobą, że zielonowłosy zaskoczył go. - Nawijanie do ucha, łaskotanie po sumieniu?
Anioł zerknął w stronę dzieciaka, który właśnie odbiegał od bankomatu. Powoli opuścił sukienkę dziewczyny i odruchowo otrzepał ręce.
- Żaden z nich nie jest przyznanym mi podopiecznym. Takie sztuczki to mogę zrobić tylko ze staruszkiem Winterem, którego jedynym grzechem jest moczenie łóżka i wyklinanie na gosposię.
Kłamca roześmiał się.
- Niezła robota, muszę ci przyznać - pochwalił. - Swoją drogą, wczoraj też spisałeś się świetnie.
- Mówisz o dobrym i złym glinie? Pewnie oglądamy te same filmy. Tyle tylko… - Anioł powoli ruszył wzdłuż linii wystaw. - …że tam przesłuchiwany zwykle wychodzi cało.
- Życie to nie film - stwierdził Loki, rozkładając ręce. - Chodź, zaparkowałem przecznicę dalej.
Minęli kilka sklepów, przeszli przez ulicę i bez słowa skręcili w ciemną bramę. Po chwili wyłonili się z niej już widoczni dla świata.
- Sprawdziłem tę firmę - powiedział Kłamca, gdy doszli do samochodu. Zgodnie z sugestią Jeffersona zrezygnował z przyjazdu w tę okolicę swoim jaguarem i ograniczył się do wziętego z wypożyczalni dodge’a. Też kusił, ale już nie tak. - Bocor&Wanga to firma produkująca oprogramowanie komputerowe. Powstała na Haiti jakieś pięć lat temu, a w zeszłym roku przeniosła swoją siedzibę do Nowego Jorku. Nie mają jakichś wielkich osiągnięć, chyba że za takie można uznać proces z Microsoftem o kradzież pomysłów. Ale wciąż się rozwijają.
Samochód ruszył i na pierwszym skrzyżowaniu skręcili w prawo.
- No dobrze. - Jefferson poskubał się w nos. - Ale na co firmie informatycznej demony? Coś w tym nie gra.
- Też zauważyłeś? - Wykałaczka w ustach Lokiego przewędrowała z jednego kącika ust do drugiego. - Zwłaszcza że te demony pojawiają się w miejscu, gdzie właśnie nie udała się transakcja z relikwiami. Co ważne, transakcja, którą przeprowadzał człowiek. Piekielni nie mogliby dotknąć relikwii bez spaczenia jej, ale spokojnie mogli robić za ochronę. Tylko że tym razem się nie spisali. Może nie zdążyli albo co.
- Wszystko do siebie pasuje - zgodził się Jefferson. - Szefem tej firmy… gdzie my właściwie jedziemy?
- Na Manhattan, do siedziby Bocor&Wanga. Anioł pokręcił głową.
- W takim razie nie tędy - powiedział. - Zawróć i… zatrzymaj się! Już!!!
Loki zahamował gwałtownie, a anioł wyskoczył z samochodu, podbiegł do budynku i rozłożył ręce. Ułamek sekundy później trzymał w ramionach małą dziewczynkę wystraszoną tak bardzo, że nie była w stanie powiedzieć nawet jednego słowa. Jefferson postawił ją na ziemi i dał jej wyciągnięte z kieszeni ćwierć dolara. Pogłaskał małą po głowie i pogwizdując, wrócił do samochodu.
- Peggy Stewart - wyjaśnił zdezorientowanemu Kłamcy. - Mieszka na trzecim piętrze z ojcem alkoholikiem. Jej ulubione hobby to przesiadywanie na parapecie w korytarzu i liczenie czerwonych elementów w praniu rozwieszonym naprzeciwko.
- Często tak…
- Spada? Nie, dziś zdarzyło się jej pierwszy raz. I szkoda, bo pewnie przestanie teraz siedzieć na tym parapecie. A ładnie tam wyglądała, tak malowniczo. Poza tym to była jej jedyna zabawa.
Loki złapał się na tym, że odruchowo myśli o Kłamczuchu. Miś stał teraz na stoliku koło telewizora Jenny. Ciekawe, czy zrekompensowałby małej liczenie skarpetek? Może pokazałby jej jedną ze swych sztuczek?
Kłamca wzdrygnął się i przeklął Światowida po wsze czasy. Odkąd słowiański bóg otworzył mu umysł na ludzkie dobro i dziecięcą wrażliwość, Loki coraz częściej łapał się na podobnych myślach.
Docisnął mocniej pedał gazu, pragnąc jak najszybciej opuścić dzielnicę Jeffersona.
Zegar na pobliskim kościele właśnie wybił południe.
* * *
Nie mieli najmniejszego problemu ze znalezieniem miejsca na podziemnym parkingu biurowca Bocor&Wanga. Zgodnie z elektronicznym wyświetlaczem zamontowanym przy wjeździe, na pięć tysięcy miejsc parkingowych zajętych było niespełna trzy tysiące.
Loki zaparkował możliwie najbliżej wyjazdu i wyłączył silnik. Zamknął oczy, wyszeptał kilka twardo brzmiących słów i po chwili zaczął się zmieniać. Jego długie blond włosy były teraz dużo krótsze, jakby wessane z powrotem przez głowę, a poza tym z każdą chwilą ciemniejsze. Zniknęła gdzieś broda, a sama twarz zrobiła się bardziej pociągła.
Zamiast swetra, dżinsów i skórzanego płaszcza, w jakie był ubrany jeszcze przed chwilą, Kłamca miał na sobie czarne spodnie, obcisły golf i płaszcz skrojony tak, by podkreślać jego sylwetkę, ale jednocześnie tuszować dwa ogromne pistolety, które Loki trzymał w kaburach pod pachami. Oczywiście w tej sprawie i tak nie obyło się bez drobnej iluzji korygującej.
- Nie wiem, czy ci tutaj o mnie słyszeli. - Kłamca sięgnął do schowka i wyciągnął modne okulary przeciwsłoneczne. - Ale na wszelki wypadek nie chcę, żeby kłopoty spotkały mnie za wcześnie. Stąd ta zmiana.
Jefferson skinął głową.
- Powiesz mi, co właściwie zamierzasz zrobić? Bo nie myślisz chyba wejść tam tak po prostu, zapukać do biura szefa i go zastrzelić, prawda?
Loki zamyślił się chwilę.
- Co jest złego w tym planie? - zapytał po chwili. - Sprawa prosta, a mnie się spieszy. Mam dziś ważną kolację.
- Ale on może być niewinny, to wszystko może być tylko…
Kłamca otworzył drzwi samochodu, ale nie ruszył się z miejsca.
- Nie zrobię nic, zanim nie będę pewien, że jest winny, gra? A ty w razie czego bądź…
- …na odległość anioła - dokończył Jefferson. - Uważaj na siebie.
Skinąwszy głową, Loki wysiadł i ruszył w stronę wyjścia z garażu.
* * *
Loki przeszedł przez obrotowe drzwi i przez chwilę przyglądał się wnętrzu, oceniając sytuację. Kilka metrów przed nim znajdowało się stanowisko strażników wpatrzonych w monitory i opychających się hamburgerami. Obok stał rząd bramek z wykrywaczami metali.
Dalej aż do samych wind nie było nic, pusty, przestronny hol z obu stron ozdobiony rzędami surowych szarych kolumn.
Cholerne marnowanie przestrzeni - uznał Kłamca. Pewnym ruchem poprawił płaszcz i podszedł do boksu strażników.
Jeden z nich, młody chłopak z drobnym wąsikiem, lekko zamglonymi oczami i nazwiskiem Stewart na identyfikatorze, odłożył hamburgera i przyjrzał się przybyłemu.
- Proszę o wyciągnięcie wszystkich metalowych przedmiotów, kluczy, spinek…
Wymieniał tak jeszcze przez chwilę, a Loki zastanawiał się, co by było, gdyby pchnął go teraz i dobył broni. Czy mógłby liczyć na zejście samego szefa? Z całą pewnością zaoszczędziłby sobie długiej jazdy windą, ale to było raczej mało prawdopodobne.
- …jeżeli ma pan rozrusznik serca, proszę nas poinformować, zanim przejdzie pan przez bramkę - strażnik skończył mówić.
Kłamca posłusznie opróżnił kieszenie, wyrzucając na tackę klucze, kilka biurowych spinaczy i otwieracz do butelek. Potem powoli przeszedł przez bramkę i z powrotem. Nie rozległ się żaden dźwięk.
- W porządku? - zapytał.
Strażnik skinął głową i oddał mu klucze. Loki raz jeszcze przeszedł przez bramkę, tym razem włączając alarm. Rozległa się syrena, zamigotały czerwone światełka… a potem wszystko ucichło. Kłamca nie niepokojony doszedł do windy, zastanawiając się, czy ewentualne demony w budynku również będą tak bardzo podatne na iluzje.
Już w windzie poprawił kabury pistoletów i wcisnął trzydziestkę na tablicy. Ostatnie piętro… bo żaden prezes nie oprze się panoramie Manhattanu.
* * *
Jenny przyszła z pracy zaraz po drugiej. Biorąc pod uwagę wieczorną kolację, powinna się cieszyć, że mogła wrócić do domu wcześniej, ale ponieważ przygotowała sobie wszystko już wczoraj, jedyne, co jej zostało, to wziąć ciepłą kąpiel, a potem posiedzieć przed telewizorem.
Weszła do salonu i rzuciła torebkę na stolik. Ściągnęła kolczyki i rozpięła bluzkę. Wtedy dostrzegła leżącego na kanapie Kłamczucha. Miś przyglądał się jej paciorkowatymi oczkami i w tym świetle wyglądał, jakby się uśmiechał. Przekrzywiony na bok opierał łapkę o pilota do telewizora.
Dziwne - pomyślała Jenny - przecież nie zabierałam go z sypialni.
A może jednak? Przecież rano była bardzo zaspana. A może to Loki? Przyszedł po nocnej akcji, pooglądał telewizję, a potem poszedł się położyć. Nie dała mu co prawda kluczy, ale cóż to dla niego za problem?
Wzruszyła ramionami i poszła do łazienki.
Gdy wróciła po jakiejś półgodzinie, miś nadal był na łóżku, ale już w zupełnie innej pozie, za to z kuchni dobiegały jakieś odgłosy.
- Loki? - zapytała, w myślach formując już słowa modlitwy do Michała.
- Nie, to ja - dobiegł ją z kuchni głos archanioła. - Nie musisz się modlić… znaczy pochwalam, bo modlitwa w każdej chwili zbliża duszę do Pana… ale w tej chwili…
Dziewczyna odetchnęła z ulgą, zaraz jednak poczuła, że ogarnia ją złość. Szybkim krokiem podeszła do drzwi kuchni.
- Możesz mi właściwie powiedzieć, co ty tu, do cholery, robisz?! - zapytała ze złością.
Archanioł, który dość nietypowo wyglądał przepasany jej fartuszkiem, zdobył się jedynie na wzruszenie ramion.
- Pomyślałem, że dzisiaj też możesz potrzebować pomocy. Poza tym chciałbym ci opowiedzieć o piórach.
Gniew opuścił Jenny w jednej chwili. Odgarnęła z twarzy kosmyk mokrych włosów.
- Poczekaj chwilkę, tylko się ubiorę.
* * *
- Bardzo mi przykro, ale pana prezesa nie ma - uprzejmym głosem powiedziała sekretarka. Miała okrągłą twarz, duże czarne oczy i zbyt wydatne usta, nawet jak na Murzynkę. Mimo to, gdy się uśmiechała, wyglądała całkiem ładnie.
- Rozumiem… i raczej nie będę czekał - odparł Loki. Ostentacyjnie rozejrzał się po sekretariacie, udając zachwyt, w głębi serca czuł jednak niepokój.
Pomieszczenie urządzone było na wzór wnętrza afrykańskiej chaty, z całym mnóstwem ozdób i posążków. Biurko wykonane z kamienia wyglądało zupełnie jak ołtarz ofiarny, a wyryte na nim obrazy przedstawiające sceny z polowań zdawały się potwierdzać to skojarzenie. Ponadto trochę zdjęć z sawanny, kilka pustynnych widoczków i plakat UNICEF-u. Nawet temu ostatniemu, gdy oprawiono go w ramkę z bambusów, udało się zgrabnie wkomponować w całość.
Czy to możliwe, żeby to wszystko było zbiegiem okoliczności? - pomyślał Loki. Najpierw ten sen o Afryce, którego nie śnił już od wielu lat, a który był wspomnieniem jedynej chwili, gdy tak naprawdę się bał, a teraz… To nie mogło być dziełem przypadku.
- W czymś jeszcze mogę panu pomóc? - zapytała sekretarka.
Kłamca zamrugał jakby nagle przebudzony, po czym w jednej chwili uśmiechnął się szeroko i podszedł do biurka.
- Może pani - szepnął pochylony nad blatem. - Na przykład dając mi swój numer, uratuje pani moje serce przed złamaniem.
Kobieta roześmiała się i spuściła wzrok. Tylko na chwilę, ale wystarczyło, by Loki błyskawicznym ruchem wyszarpnął kabel telefonu i zmiażdżył końcówkę między palcami. Potem gwałtownie poderwał się i pewnym krokiem podszedł do drzwi gabinetu szefa.
Dziewczyna za biurkiem była tak zaskoczona, że odezwała się dopiero w chwili, gdy Kłamca kopnął w drzwi. Gabinet prezesa Bocor&Wanga stał przed nim otworem.
* * *
- Bóg nie uczynił nas równymi - zaczął swą opowieść Michał, gdy Jenny, ubrana w dżinsy i błękitną koszulę Lokiego, usiadła przy kuchennym stole. Postawił przed nią gorącą kawę i usiadł na taborecie naprzeciwko, również z parującym kubkiem. – Hierarchia istniała już od samego początku. Oczywiście kiedy Pan był jeszcze z nami, nie miało to takiego znaczenia. Każdego z nas mógł wywyższyć bądź poniżyć. Wystarczyło, że Metatron, jego boski głos, wyśpiewał nam na chwilę bądź na stałe dodatkową parę skrzydeł, i już mogliśmy szybować wyżej. Im wyżej, tym bliżej Boga, miejsca, skąd czerpaliśmy siły. A potem nagle Bóg odszedł, a wraz z nim Metatron. Jego miejsce zajęli ci, którzy dzięki łasce Pana mogli o własnych siłach wzbić się pod sam niebiański tron - samo źródło anielskiej mocy. To były przede wszystkim Trony i Zwierzchności, które przejęły władzę i rządzą nami do teraz. Przekazały nam wszystkie nakazy i zakazy Boga, jakie zostawił w liście przybitym do oparcia tronu, i nakazały pilnować świata. Same zaś zaczęły pławić się w luksusach. - Anioł przerwał na chwilę, by upić kawy i przyjrzeć się reakcji dziewczyny na swoje słowa. Nie był dobrym mówcą, a naprawdę nie chciał znudzić jej tą historią. W końcu najważniejsza była w niej puenta.
- Oczywiście nie narzekamy - podjął przerwany wątek. - Dbają o nas jak mogą, a czasem nawet ofiarują jakieś pióro… No właśnie, pióra. Kiedy już minął pierwszy szok po odejściu Pana i okazało się, że źródło mocy wciąż istnieje, wszyscy spośród niższych zaczęli się zastanawiać, jak dotrzeć do samego źródła. Bo jak wiadomo, im dalej od niego, tym czerpanie mocy jest mniejsze. Niektórzy zaczęli walczyć między sobą, próbując nawzajem wyrwać sobie skrzydła. Zaczęło się robić naprawdę nieciekawie. I nie wiem, co byłoby z nami dalej, gdyby nie jeden drobiazg - nie da się skorzystać z pióra odebranego właścicielowi przemocą, co wkrótce niektórzy z nas boleśnie odczuli. Skrzydła z nich złożone ciążyły, zamiast wznosić, a pojedyncze pióra wypadały przy pierwszym ruchu. Co innego pióro otrzymane! Jeśli je dostałaś, to tak, jakby wyśpiewał ci je sam Metatron, działa znakomicie. Nawet gdy ktoś nie może już ruszać uszkodzonym skrzydłem, jak ja. Metafizyka, sama rozumiesz.
Jenny pokiwała głową.
- Ale przecież skoro Trony i Zwierzchności są przy boskim tronie, nie mogą oddać wam swoich skrzydeł? - zapytała po chwili. - Oni i tak wyżej już nie wzlecą.
- Ale kto by się wtedy zajmował ziemią? - Michał raz jeszcze upił kawy. - Pamiętaj, my wszyscy wierzymy głęboko, że Pan kiedyś wróci. I oni jako odpowiedzialni za ziemię odpowiedzą przed Nim za jej losy. Poza tym dlaczego mieliby dzielić się władzą ze wszystkimi? A tak od czasu do czasu dorzucą piórko do naszej puli i jeżeli trafi ono do właściwych skrzydeł, jakiś anioł wzniesie się nieco wyżej przy następnym czerpaniu ze źródła.
Dziewczyna wstała i podeszła do lodówki. Otworzyła drzwiczki.
- I rozumiem, że Loki także chce zaczerpnąć ze źródła? - upewniła się. - Może?
Archanioł już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, ale zawahał się. Nie mógł skłamać, co byłoby najprostsze. Zwykle w takich sytuacjach po prostu milczał, jednak teraz niewiele by się to różniło od wyznania prawdy.
Odetchnął głęboko. Za nic nie chciał wyjść w oczach Jenny na krętacza!
- Nie, nie może - powiedział cicho. - Żeby móc tworzyć sobie dodatkowe pary skrzydeł, pierwszą trzeba otrzymać od Stwórcy. Inaczej mówiąc, trzeba być aniołem. To dla nich jest moc.
Bał się, że Jenny będzie wściekła i wstawi się za Kłamcą. Ona jednak tylko wzruszyła ramionami. Wyciągnęła z lodówki szarlotkę, z zamrażarki lody i postawiła wszystko na stole. Z szafki wyjęła dwa pucharki.
- Kłamca oszukany przez anioły, które kłamać nie potrafią! - parsknęła. - Jak rozumiem, nigdy nie zapytał, a wy nie czuliście się w obowiązku, by mu o tym wspomnieć?
Michał odchrząknął. Czas najwyższy przejść do głównego ataku. Opowiastka o piórach była przecież tylko narzędziem. Fundamentem do prawdziwej rozmowy.
- Jenny - zaczął archanioł cicho i spokojnie - myślę, że powinnaś wiedzieć o czymś jeszcze. Anioły nie mogą wchodzić w związki, żadne i z nikim. O tym Kłamca wiedział doskonale, a mimo to…
Łyżka do lodów zawisła w połowie drogi do pucharka. Dziewczyna powoli przeniosła wzrok na Michała.
- Nie kończ - poleciła. - I wyjdź… wyjdź natychmiast! Kolacja odwołana!
Archanioł posłusznie wstał od stołu i ruszył w stronę drzwi. W progu odwrócił się jeszcze.
- Uznałem, że powinnaś wiedzieć - powiedział. Westchnął ciężko, po czym dodał: - Oczywiście wiesz, że nie wolno ci powtórzyć niczego, co ci powiedziałem, prawda? Nigdy i nikomu.
Jenny nie odpowiedziała. Stała w bezruchu, czekając, aż Michał opuści jej mieszkanie. Potem usiadła i zaczęła płakać.
* * *
W gabinecie prezesa panował półmrok. Ogromne okna zasłonięto czarnymi kotarami, a jedynym źródłem światła były rozstawione w kilku miejscach świece - dwie na ogromnym biurku po lewej, jedna na półce nad nim, trzy na odsuniętym na bok stole konferencyjnym i osiem czy dziesięć na podłodze. Te ostatnie ustawiono na obrzeżu kilkumetrowego kręgu, którego obwód wyznaczał starannie usypany piasek.
- Witaj, Loki, całe wieki minęły, od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. - Głos, który dobiegł zewsząd, głęboki, niski, brzmiał ciepło i sympatycznie, lecz mimo to Kłamca wzdrygnął się i odruchowo sięgnął po broń.
- To nie będzie konieczne - stwierdził głos, nie kryjąc rozbawienia. - Poza tym czyżbyś zapomniał, że mnie nie tak łatwo zrobić krzywdę?
Loki nie odpowiedział. Zmrużył oczy i cicho wyszeptał zaklęcie.
I wtedy ciemność wewnątrz kręgu drgnęła. Pojawiły się lekkie zawirowania powietrza, jakie zwykle widać nad ogniskiem, a potem się postać - wysoki czarnoskóry mężczyzna.
Był nagi, jeśli nie liczyć czarnego cylindra i niezliczonej ilości namalowanych białą farbą symboli. Na ramionach miał potężnego pytona.
- I co sądzisz, stary Kłamco? - powiedział, szczerząc śnieżnobiałe zęby. - Powiedz, że nic się nie zmieniłem. Skłam dla mnie, proszę.
- Nic a nic, boże bez imienia - odparł Loki, starając się zapanować nad drżeniem głosu. - Ale w międzyczasie body painting zdążył już wyjść z mody.
Czarnoskóry odchylił głowę i roześmiał się głośno. Kłamca postanowił to mimo wszystko wykorzystać, dobywając broni i wypalając równocześnie z obu luf. Kiedy widzieli się ostatni raz, nie było jeszcze broni palnej, a moce większości dawnych bóstw, w przeciwieństwie do nich samych, nie szły z duchem czasu.
Jednak Murzyn najwyraźniej zaliczał się do mniejszości. Pociski uderzyły w niewidzialną ścianę i upadły na podłogę. Loki zaklął pod nosem.
- Ty za to jesteś teraz zupełnie inny, Kłamco. - Afrykański bóg przestał się śmiać, ale w jego oczach wciąż tańczyły iskierki rozbawienia. - Cięty dowcip i szybkie ręce… Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem.
Poklepał po łbie oplatającego mu ramiona węża. Gad zsunął się na ziemię i popełzł pod biurko. Mimo że był wielki, prześliznął się zgrabnie między świecami, tylko swym ciężarem przerwał w jednym miejscu dotąd nieskazitelne koło z piasku. Loki zauważył to, ale ani myślał się ruszać. To nie był krąg ochronny - pomyślał. - Dzień, w którym czarnoskóry bóg bez imienia będzie potrzebował kręgu ochronnego przed kimkolwiek, ani chybi będzie dniem powrotu Pana aniołów.
W jednej chwili Kłamca pożałował, że wszedł do budynku sam. Powinien był wezwać pomoc. Teraz już przepadło.
- Wiesz, że mam teraz mocnych kumpli, prawda? - powiedział, obserwując Murzyna kątem oka. Więcej uwagi poświęcał pełznącemu ku niemu pytonowi. Loki wycelował w łeb gada i czekał. Nie chciał denerwować gospodarza, ale nie zamierzał też dać się udusić. - Pracuję dla samego Jedynego, który…
- …odszedł. - Czarnoskóry wzruszył ramionami. - Dawno temu… Ale to i tak mocny sojusz, Loki, brawo.
Kłamca skinął głową, cały czas patrząc na węża.
- A co u ciebie? - zapytał. - I co ty tu właściwie robisz? Myślałem, że twoje miejsce jest przy malejącej garstce twoich wiernych, w Afryce.
Murzyn opuścił krąg, podszedł do okna i odsunął zasłony.
Loki zmrużył oczy porażony światłem. Zamrugał kilkakrotnie.
- Nie jest ich wcale tak mało - powiedział czarnoskóry, zdejmując z krzesła białą koszulę. - I nigdy ich tak naprawdę nie opuściłem. A przybyłem na tę ziemię z pierwszymi statkami łowców niewolników. Potem pozwoliłem nadać sobie imię i osiadłem na jednej z pobliskich wysp, gdzie dałem początek nowemu kultowi. Nie jest źle, Loki. Ameryka to kraj wielkich możliwości. Tu nawet czarnuch może zostać baronem. Tak mnie teraz nazywają, wiesz? Baron Samedi. Utożsamiają mnie z loa Ghedi - tym maleńkim duchem i opiekunem umarłych. Bóg-Pająk, gdyby to usłyszał, pękłby chyba ze śmiechu. Poza tym z moim potencjałem…
- Wybacz, ale z czym? - zadrwił Kłamca. - Pracujesz teraz w branży komputerowej. Co ty, kurwa, wiesz o komputerach?
- A po co mam coś wiedzieć? - Baron Samedi dopiął guziki koszuli i sięgnął po spodnie. - W tym budynku pracuje dla mnie dwa i pół tysiąca informatyków. Każdy z nich po szesnaście godzin na dobę za najniższe możliwe wynagrodzenie i bez świadczeń zdrowotnych. Jedzą na stołówce, często sypiają w swoich boksach i mają pagery, by być na każde wezwanie. Czy coś ci to mówi?
- Ty skurwielu, zrobiłeś z nich swoich zombie! - syknął wściekle Loki.
- No, no, niby bóg z ciebie, a gadasz jak jakiś palant ze związków zawodowych! - Murzyn wyszczerzył równe, białe zęby. - Zombie zrobiłem z twojej załogi, pamiętasz? Tych tutaj… no faktycznie, też można tak nazwać! Ale przede wszystkim nauczyłem ich paru rzeczy o kapitalizmie.
Zdjął cylinder i położył go na biurku, a z szuflady wyjął złotego roleksa. Zerknął na niego.
- Wydaje mi się, Kłamco, że na ciebie już czas - powiedział. - Jak się postarasz, to zdążysz, zanim zacznie się przerwa obiadowa. Bo moi pracownicy są strasznie głodni, a wtedy jedzą co popadnie. Masz trzydzie… a nie, dwadzieścia dziewięć, osiem, siedem…
* * *
Jeżeli zdążę dopaść windy - myślał Loki, biegnąc - jestem uratowany.
Pędził najszybciej jak potrafił, mijając równy rząd boksów, w których pochyleni nad komputerami pracowali niewolnicy Samadiego. Według wyliczeń Kłamcy zostało mu jeszcze około ośmiu sekund i co najmniej ze sto metrów do windy. A potem jeszcze czekanie, aż przyjedzie.
Nie zdążę. Nie mam szans.
Mimo to biegł dalej.
Jakiś pracownik, który zupełnie przypadkiem wstał, by zaczerpnąć wody z automatu, na krótką chwilę zastąpił Kłamcy drogę. Ten uderzył go kolbą pistoletu i bezwładnego pchnął na bok. Nie miał czasu na uprzejme przepraszam i przepychanki w wąskim przejściu. Zostały może dwie sekundy, a drzwi do windy wciąż były daleko.
I nagle rozległ się gong. Pracownicy jak jeden wstali i ruszyli powoli w stronę schodów. Wtedy kilku z nich dostrzegło Kłamcę. Wznieśli ręce przed siebie i powłócząc nogami, ruszyli w jego stronę. Pozostali po chwili podążyli za nimi.
Loki zatrzymał się. Wiedział, że do windy już nie dobiegnie. Zombie miały znacznie bliżej i z pewnością zastąpiłyby mu drogę. Na schody też nie było sensu się pchać, bo ci z niższych pięter już pewnie po nich wchodzili. Odcięliby go z obu stron.
Wystrzelił do grubasa z plamą po musztardzie na krawacie, a zaraz potem do chudej jak tyczka, rudowłosej stażystki w koszmarnym kostiumie ze znaczkiem firmy w klapie, małą laleczką z iksami zamiast oczu. Oczywiście nie powstrzymało to pozostałych. Nadal parli do przodu, wyjąc posępnie. Padły kolejne strzały, Kłamca cofnął się kilka kroków, wiedział jednak, że długo tak nie podoła. Chwilę potem poczuł, że plecami dotyka ściany. A właściwie nie ściany, a drzwi - to, co wbijało mu się w plecy, mogło być tylko klamką! Więc jednak…
Przykucnął tak, by otworzyć drzwi łopatką i ani na chwilę nie spuszczać z oczu informatyków-zombie. Żeby tylko były otwarte - pomyślał.
I były! Loki zatoczył się do tyłu, wpadając do sali konferencyjnej. Za plecami miał teraz ciągnący się aż pod samo okno ogromny stół. Przed sobą co najmniej setkę wygłodniałych zombie i perspektywę spotkania z kolejnymi dwoma tysiącami czterystoma, bo nie sądził, aby którykolwiek z pracowników barona wziął urlop albo zwolnienie lekarskie.
- Odległość anioła - powiedział nagle i roześmiał się. - Wiecie, co to takiego, mózgojady?
Strzelił dwa razy, by pozbyć się stojących najbliżej, po czym wskoczył na stół i ruszył biegiem w stronę okna. Gdzieś w połowie drogi zaczął strzelać do szyby, licząc, że ciężar jego ciała wystarczy, by przebić się przez pajęczynkę pęknięć.
Odległość anioła? - pomyślał. - Chyba ci odwaliło. A potem skoczył.
Uderzył go pęd powietrza, odbierając na chwilę oddech. Kłamca rozłożył szeroko ręce i otworzył oczy. Z całej siły pragnął odwrócić się teraz i wygarnąć do zombie. Może ktoś właśnie, zupełnie przez przypadek, filmuje jego lot i zyskałby dodatkowy ciekawy efekt. A Loki przynajmniej nie umarłby całkowicie bez sensu. Był na siebie wściekły, że dał się tak załatwić.
Ludzie w takich chwilach podobno widzą niczym film obrazy ze swojego życia. Dobre i złe uczynki jak w rachunku sumienia. On nie miał sumienia i żył też zbyt wiele tysiącleci, aby doczekać ostatniej sceny i napisu the end. To byłby raczej serial niż film. Przypomniał sobie za to słowa danej mu przepowiedni: Umrzesz, gdy dopełni się twa legenda. Niczym tekst z gazetowego horoskopu: W tym tygodniu spotka cię nieco szczęścia, ale i nie ominą drobne kłopoty. Szanuj bliskich, pracuj uczciwie, a być może spotka cię twoja wielka szansa. Nic o cholernych wieżowcach, żadnych pieprzonych konkretów!
Nawet zasranym przepowiedniom nie można już ufać - pomyślał. I wtedy właśnie ogromny cień przysłonił słońce, a zaraz potem coś chwyciło Lokiego za kołnierz i uniosło w górę.
- Jak tam, Kłamco? - zapytał Jefferson.
- Średnio - odparł ten, chowając broń. Tuż pod nim przewijała się teraz panorama Manhattanu. Przewijała, nie zbliżała, co było znacznym postępem. Nie zamierzał się jednak do tego przyznawać. - Strasznie duża ta odległość anioła. Myślałem już, że nie zdążysz. A poza tym okazało się, że ta firma to fałszywy trop. Okłamały nas cholerne demony. Ale nie jest tragicznie, bo chyba już wiem, kto za tym stoi. Leć do jakiejś dużej biblioteki.
* * *
- Tak jak myślałem - powiedział Kłamca, wychodząc spomiędzy regałów. Pod pachą trzymał „Leksykon bóstw i demonów”. - Wracamy do twojej dzielnicy, Jefferson. Myślę, że powinniśmy zadać parę pytań Luigiemu.
- Luigiemu? - nie zrozumiał zielonowłosy anioł. Loki machnął ręką.
- Powiem ci na miejscu.
* * *
Kłamca mógł się tego spodziewać, ale mimo wszystko był zawiedziony. Zakład fryzjerski Luigiego zastali zamknięty.
Jefferson stanął przed wejściem gotów przeniknąć ścianę, ale Loki złapał go za rękę.
- Nie warto, nie ma go tam - powiedział. - I pewnie zdążył już zwiać spory kawałek. Ale to tylko człowiek i nie ukryje się przede mną.
Anioł podrapał się po głowie.
- Skąd wiesz? Znaczy że to człowiek?
Loki z uśmiechem wyciągnął z kieszeni wykałaczkę.
- Kiedy okazało się, że szefem Bocor&Wanga jest Samedi - zaczął - wiedziałem już, że nie mają oni nic wspólnego z przemytem relikwii. Nie dlatego, że baron gardzi pieniędzmi, bo z pewnością znalazłby dla nich zastosowanie, ale dlatego, że ani myśli zadzierać z waszym… znaczy naszym Bogiem. Wie, że on sam zrodzony jest z wiary, a nasz Pan jest przecież wieczny. I wtedy naszła mnie myśl: Dlaczego te demony przyszły do Luigiego, a potem zwaliły wszystko na Bocor&Wanga? Bo chciały odwrócić uwagę od swojego prawdziwego szefa. Luigiego właśnie.
- To ma sens - przyznał Jefferson.
Kłamca pokiwał głową.
- Wiedzieli, że w firmie Samediego działa magia - kontynuował - więc uznali, że łykniemy bez przeszkód. I pewnie tak by było, gdybym dawno temu nie poznał tego cholernego czarnucha osobiście. Przypomniał mi o tym sen, którego nie śniłem od dziesięcioleci. Swoją drogą, jestem bardzo ciekaw, skąd on się wziął w mojej głowie akurat wczoraj w nocy.
- Niezbadane są ścieżki Pana i jego metody. - Anioł nie miał pojęcia, jakiej odpowiedzi udzielić Kłamcy, ale ta sentencja wydała mu się uniwersalna. - Ale nie wyjaśnia to, dlaczego uważasz, że Luigi to człowiek. Przecież nas widział. Widział mnie.
- Są ludzie, którzy to potrafią. - Loki wyciągnął spod pachy książkę i otworzył ją na zaznaczonej stronie. - A teraz spójrz… Pamiętasz, jak przedstawił się Luigi? Jakie podał swoje prawdziwe imię?
- To… to było coś jak…
- Astaroth - dopowiedział Kłamca. - Filistyński demon pożądania. Według mitu odpowiedzialny za głupotę Samsona i jego uległość wobec Dalili. Tyle tylko, że Astaroth to… zresztą spójrz, tu masz rycinę.
Jefferson pochylił się nad książką i parsknął.
- Przecież to baba.
Loki pokiwał głową.
- Jak na anioła całkiem nieźle orientujesz się w ziemskich sprawach - zadrwił. - Umiesz rozpoznać płeć. Można powiedzieć, że jesteś lepszy niż nasz przyjaciel Luigi, który zasugerował się męskim brzmieniem imienia demonicy. Wykuł na pamięć jej historię, ale jakoś przeoczył, by zerknąć na rycinę.
Zielonowłosy przez chwilę bawił się kłódką na drzwiach, wodząc palcem wokół dziury na klucz.
- To co teraz robimy? - zapytał. - Szukamy go?
Kłamca zerknął na zegarek i pokręcił głową.
- Znajdziemy go wcześniej czy później - powiedział. - A teraz spieszę się na ważną kolację.
* * *
Weź się w garść, głupia - pomyślała do siebie Jenny. - To wcale nie musi wyglądać tak źle. Może Loki jak zwykle szukał kruczka, by być zarówno aniołem, jak i zostać tutaj. Przecież jest nam razem dobrze…
Przetarła oczy rękawem i przeszła do pokoju. Kłamczuch dalej leżał na pilocie, wzięła go więc na kolana i włączyła telewizor.
…Kolejne doniesienia w sprawie tragedii w budynku Bocor&Wanga. - Reporterka, zgrabna Mulatka w różowym kostiumie, mówiła wyraźnie i bez emocji. - Znana jest już oficjalna liczba ofiar szaleńca. Według policji napastnik zastrzelił osiemnaście osób, cztery ranił, a potem wyskoczył przez okno sali konferencyjnej. Tak przynajmniej brzmi wersja oficjalna, ponieważ nie znaleziono ciała. Zupełnie jakby rozpłynęło się w powietrzu… O komentarz poprosiliśmy prezesa Bocor&Wanga, pana Martina Loa Freemana…
Jenny wyłączyła telewizor. Dość miała własnych kłopotów, by słuchać jeszcze o cudzych. Wstała i wyszła do łazienki umyć twarz.
Gdy wróciła, na stoliku stał bukiet róż. A Loki w progu kuchni popijając kawę Michała.
- Chciałem przeprosić, że się spóźniłem - powiedział z uśmiechem - ale widać udało mi się przyoszczędzić to magiczne słówko, bo to pan tatuaż i blizna się spóźnia. Widać, że…
- Powiedz mi coś, Loki. Tylko nie kłam. - Jej głos zabrzmiał bardziej stanowczo, niż sobie tego życzyła, ale było już za późno, żeby się wycofać.
Zdumiony Kłamca pokiwał głową.
- Zamierzasz mnie zostawić?
Zawahał się.
- Nie - powiedział po chwili. - Nie zamierzam.
Gdyby odpowiedział od razu, wiedziałaby, że łże. Teraz nie miała pewności. Spojrzała na niego - ubranego w rozciągnięty sweter, z potarganymi włosami i z kubkiem w dłoni. Wyglądał tak… normalnie. I sprawiał wrażenie szczęśliwego. W tym momencie poczuła, że tak naprawdę nie potrzebuje żadnych gwarancji.
Podeszła do łóżka i podniosła Kłamczucha. Cisnęła nim w Lokiego.
- Masz go! - powiedziała. - Strasznie się za tobą stęsknił.
Kłamca spojrzał z uśmiechem najpierw na miśka, a potem na Jenny.
- Mam nadzieję, że nie on jeden.