CZĘŚĆ CZWARTA Boża Maszyneria

Rozdział 26

Na pokładzie NCK Catherine Perth, piątek, 15 kwietnia, 5.15

Z niespokojnego snu wyrwał Carsona dzwonek u drzwi.

Po chwili wpuścił do środka podekscytowaną Hutch.

— Chyba to mam — oznajmiła wymachując swoim notatnikiem.

— Co masz?

Padła na krzesło.

— Jeśli udamy się w odpowiednie miejsce i zrobimy tam jakieś Oz, możemy się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

— Zrobimy jakieś Oz? Mówisz poważnie? Nie możemy „zrobić jakiegoś Oz”. — Pomyślał, że za dużo wieczorem wypiła. — Czy ty w ogóle weszłaś choć na chwilę do łóżka? — zapytał oskarżycielsko.

— Daj spokój z łóżkiem — odrzekła niecierpliwie. — Wszystkie liczby się zgadzają.

Carson przygotował kawę.

— Powoli, powoli. Jakie liczby? I gdzie jest to „odpowiednie miejsce”?

Za pomocą pilota wywołała na ekran mapę nieba. Narysowała jedną linię wzdłuż granic Próżni, a potem następne, równoległe, kolejno przy Beta Pac, Quraquie i Noku.

— Wiemy od zawsze, że mamy do czynienia z ośmiotysiącletnim cyklem. Ale nie widzieliśmy w tym żadnego regularnego wzoru. Może dlatego, że mieliśmy go tuż przed nosem. Zakładamy, że wiemy o dwóch zdarzeniach na Noku i dwóch na Quraquie. I być może widzieliśmy dowód ostatniego z nich tutaj.

— No dobra — zgodził się Carson. — Ale dokąd nas to prowadzi?

— Jeżeli rzeczywiście jest ośmiotysiącletni cykl, a my wiemy, że takie zdarzenie nastąpiło tu gdzieś koło 5000 p.n.e., wynika z tego, że musiały być i wcześniejsze — gdzieś około 13 000 p.n.e. Zgadza się? I około 21 000 p.n.e. — Umieściła liczby w okienku tabeli.



— Jeśli pozostaniemy przy naszym ośmiotysiącletnim cyklu — mówiła dalej — i pchniemy go trochę do tyłu w czasie, wtedy otrzymamy podobne zdarzenie na Quraquie około 17 000 p.n.e. Tak?



— No, zgoda.

— Dobrze. Jesteśmy pewni co do drugiego i trzeciego wydarzenia na Quraquie. W obu przypadkach zaczynają się o cztery tysiące lat później niż tutaj. Co nam to mówi?

— Niech mnie diabli, jeśli wiem.

— Frank, to samo dzieje się na Noku.

— Niby jak?

Wypełniła ostatnią kolumnę, zaokrąglając liczby.



— Tym razem — zamyślił się Carson — mamy zawsze różnicę tysiąca lat. Dostrzegam regularności, ale nie wiem, o co tu chodzi.

— To fala, Frank! Cokolwiek ze sobą niesie, nadciąga zawsze od strony Próżni. Przemierza każdy rok świetlny w ciągu siedemdziesięciu czterech lat. Taka właśnie fala przybyła tu, na Beta Pac, gdzieś około dwudziestego pierwszego tysiąclecia p.n.e.

— Niech mnie diabli — rzucił w zdumieniu.

— Cztery tysiące lat później uderza w Quraquę. Potem, jakieś tysiąc lat później, trafia na Nok.

Carson próbował uporządkować chaotyczne myśli. Wydawało się to czystym wytworem wyobraźni, ale przecież wszystkie liczby się zgadzały.

— Co to może być?

— Wędrowiec do Świtu — odparła.

— Co?! Zmrużyła oczy.

— Pamiętasz tę quraquacką modlitwę? — Wywołała ją na ekran.

Na ulicach Hau-kai czekamy.

Noc schodzi, nadciąga wiatr

I stygną światła świata.

W trzysetnym roku od Bilata wzejścia

Przyjdzie ten, co wędruje do świtu,

Stopami rozgniata stonce,

Osądzić przyjdzie ludzkie dusze.

Stąpać będzie nad dachami domów,

Rozpłomieni Bożą maszynerię.

— Cokolwiek to jest — oświadczyła — w jakiś sposób łączy się z tymi budowlami Oz.

W pokoju zrobiło się chłodno.

— Czy to mogą być jakieś talizmany? — zapytał Carson. Ale perspektywa rasy na takim stopniu rozwoju, która próbowałaby w ten sposób zaklinać jakieś nadnaturalne moce, budziła jego niepokój.

— Albo raczej cele — poprawiła go Hutch. — Może jakieś rytualne ofiary? Symboliczne ofiary składane bóstwom? — Obróciła się i zajrzała mu w twarz. — Słuchaj, jeśli coś z tego okaże się prawdą, fala, która uderzyła w Nok około czterechsetnego roku, przeleciała od tego czasu jakieś trzydzieści pięć lat świetlnych. — Narysowała jeszcze jedną równoległą, żeby zaznaczyć jej obecną pozycję. — Na szlaku fali leży jeszcze jeden system słoneczny. Sądzę, że powinniśmy tam zajrzeć.


Carson wcześnie rano udał się do Truscott. Była w swojej kabinie.

— Chciałbym cię prosić o przysługę — powiedział. — Pożyczysz nam trochę sprzętu?

— Czego ci potrzeba, Frank?

— Ciężkiego miotacza strumieni cząsteczkowych. Jak największego. Macie taki na pokładzie, prawda?

— Tak, nawet kilka. — Sprawiała wrażenie zakłopotanej. — Chyba nie zamierzacie prowadzić tam wykopalisk, co?

— Nie — uspokoił ją Carson. — Nic podobnego. Prawdę mówiąc, wynosimy się z tego układu.

Była zaskoczona.

— To się da zrobić. Jeszcze coś?

— Platforma. Potrzebujemy czegoś dużego, co posłużyłoby jako punkt dowodzenia.

— Dobra — zgodziła się. — To też się da zrobić. Tylko będziesz musiał się podpisać.

— Dzięki. Naprawdę jestem ci zobowiązany, Melanie.

— Nie przeczę. I powiedz mi wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi.

Carson nie widział żadnych przeciwwskazań.

— Jasne — odparł. — No to może śniadanko?


Ashley Tee składała się zasadniczo z czterech cylindrów obracających się wokół centralnej osi. Najeżona była czujnikami i urządzeniami łączności. Hutch rozmawiała z załogą, zanim jeszcze się przesiedli.

— Mamy wśród nas osobistość — oznajmiła z uśmiechem.

Tą osobistością była pilotka, niemal legendarna już Angela Morgan.

Angela była wysoka, z szarymi oczyma i twarzą okoloną siwymi włosami. Hutch nigdy dotąd jej nie spotkała, ale słyszała o niej sporo. W najwcześniejszym okresie lotów międzygwiezdnych Angela pilotowała wiele pionierskich wypraw, znacznie rozszerzyła możliwości uzyskiwania powiększeń, a także miała na swoim koncie wprowadzenie wielu urządzeń zabezpieczających, włączonych teraz na stałe do wyposażenia statków floty międzygwiezdnej.

Partnerował jej Terry Drafts, fizyk afrykański, młodszy od niej o połowę. Mówił cichym, delikatnym głosem, miał skłonność do zamyśleń, był uczuciowy. Nie czynił tajemnicy z tego, iż uważa, że latać z Angela to jakby się wykupiło bilet prosto do miejsca, gdzie dzieją się najważniejsze sprawy.

— Jeśli naprawdę coś macie, Carson — mówiła Angela — z przyjemnością wam pomożemy. Prawda, Terry? Ale nie marnujcie naszego czasu, dobrze?

Ponieważ zegary statków międzygwiezdnych nastawione są według czasu Greenwich, nowi pasażerowie nie mieli kłopotów z przystosowaniem się. Na wszystkich pojazdach najróżniejszych flot biło właśnie południe, kiedy Angela pokazywała swoim pasażerom ich nowe kwatery.

Przyłączyła się do nich w czasie lunchu i słuchała, jak rozmawiają o swoich doświadczeniach w tym systemie. W końcu zapytała, czy są pewni, że stąd pochodzą Twórcy Monumentów. (Byli pewni.) W jaki sposób stracili członków ekipy? (Nikt nie wdawał się w szczegóły, ale powiedzieli wystarczająco dużo, by wzbudzić w niej dezaprobatę i szacunek.)

— Teraz rozumiem, dlaczego dali wam do dyspozycji mój statek — powiedziała w końcu. — Możemy tu zostać. Możemy zabrać was do Punktu Zebry. Albo możemy wracać na Ziemię. Wszystko zależy od was.

Punkt Zebry to była tutejsza baza dla statków badawczych.

— Angelo — powiedział Carson — w tej chwili chcielibyśmy rzucić okiem na jeden z tutejszych księżyców. A potem czeka nas trochę poważniejsza podróż.


Angela wycelowała teleskopy statku na portowe miasto. Wyglądało bardzo pogodnie: białe ruiny zagrzebane w zielonych pagórkach, schodzący nad samą wodę gęsty las. I wiodące donikąd ruiny mostu.

Spędzili dwa dni na badaniu tutejszego Oz. Na nowo zdumiewali się jego architekturą. To była — jak oznajmił Drafts — istna Mekka kątów prostych. W przeciwieństwie do obiektu na Quraquie, ten nie miał wyjątków, żadnych okrągłych wież.

Ale był także naznaczony widocznymi zniszczeniami — opalony i zryty kraterami.

— Widziałam ten drugi — powiedziała Angela. — Po co w ogóle stawiali takie rzeczy?

— Mam nadzieję, że się tego dowiemy — odpowiedział jej Carson.

Wieczorem, 18 kwietnia 2203 roku, tuż przed jedenastą, opuścili orbitę tego księżyca.


Dwa wieczory później Carson ceremonialnie pozbył się swego wózka. A Janet dodała do całości kolejną spekulację. Najpierw wspomniała o tym Hutch.

— Myślałam o tym zwrocie z quraquackiej modlitwy… — zaczęła.

— O „Bożej maszynerii”?

— Tak. O tej „Bożej maszynerii”…

— No, co z nią?

— Może nie jesteśmy aż tak daleko. Jeśli istnieje jakaś fala A, ta, która sięgnęła Bety Pac w dwudziestym pierwszym tysiącleciu p.n.e., jeśli szła dalej, musiała dotrzeć na Ziemię.

Hutch pokiwała głową.

— Przed pojawieniem się pierwszych cywilizacji, tak? Zanim ktokolwiek mógł ją odnotować?

— Niezupełnie. Przez system słoneczny musiałaby przejść gdzieś w okolicach piątego tysiąclecia p.n.e.

Hutch patrzyła na nią wyczekująco. Taka data nic jej nie mówiła.

Janet wzruszyła ramionami.

— Pasuje do najnowszych ustaleń na temat Sodomy i Gomory.


Z ARCHIWUM

(przekazane za pośrednictwem boi laserowej)


DO: NCA CARYKNAPP

ADR.: DAYID EMORY

OD: FRANK CARSON, MISJA BETA PAC

NCA ASHLEY TEE

DOT: POSUNIĘCIE OPERACYJNE


DAVID. PRZYKRO, ŻE WYRUSZAMY PRZED TWOIM PRZYJAZDEM, ALE SPRAWY NAGLĄ. MOŻE BĘDZIEMY MOGLI SIĘ DOWIEDZIEĆ, CO SIĘ STAŁO NA ORIKONIE. NASTĘPNY PRZYSTANEK NA LCO4418. DOŁĄCZ TAM DO NAS, JEŚLI BĘDZIESZ MÓGŁ. CARSON.

Rozdział 27

Na pokładzie NCA Ashley Tee, po drodze do LCO4418, środa, 27 kwietnia, 2203, 19.30

— Nie mogę uwierzyć — oświadczył Drafts, popatrując smętnie na swą parę dwójek — że naprawdę to robimy.

— Że co robimy? — Angela podniosła wzrok znad książki.

— Gonimy za smokiem — odpowiedziała Hutch, która nie miała w ręku nic.

— To w każdym razie jest warte podróży — odparła Angela. — Nie wierzę w ani jedno wasze słowo, ale zdarzało mi się w życiu pomylić. — Ta kobieta dosłownie emanowała witalnością. Hutch bez trudu mogła sobie wyobrazić, jak tamta wlatuje w krater wulkanu.

— Pasuję — wtrącił Drafts. Przedtem ciągle wygrywał, był więc w zapalczywym nastroju. — Mój problem polega na tym — oznajmił — że nie mogę sobie uzmysłowić, jak by to miało wyglądać. Znaczy: czy mamy się spodziewać całej hordy zabójczych nanomaszyn miotanej w stronę naszej galaktyki gdzieś ze środka Próżni co osiem tysięcy lat? — Położył karty na stoliku grzbietami do góry. — Czy raczej floty pełnej psychopatów?

— A może — wtrąciła Janet — to wcale nie z Próżni, tylko z centrum galaktyki. — Usiłowała nie pokazać, jak bardzo jest zadowolona ze swoich kart. — Wychodzę — oznajmiła. Pchnęła monetę w stronę banku. — Wtedy zbliżałoby się z tego samego kierunku.

Drafts rzucił okiem na Carsona.

— Cztery tysiące czterysta osiemnaście już była badana. Gdyby tam się coś działo, już byśmy o tym wiedzieli.

— Albo nie — sprzeciwiła się Angela. — Jeżeli to coś w ogóle istnieje, może być tak, że trudno to znaleźć, chyba że dokładnie się wie, czego szukać.

— No cóż — Drafts nadal zwracał się do Carsona — nie chciałbym nikogo urazić, ale wątpię, czy nasz smok da się wywieść na światło dnia.

— Ech, Terry, czy ty się nigdy niczego nie nauczysz? — rzuciła Angela z westchnieniem, które dałoby się usłyszeć pewnie i w ładowni. — Masz rację. Ale wielkich znalezisk dokonują zwykle ci, którzy jej nie mają.

Carson uśmiechnął się do niej z aprobatą.

Drafts wzruszył ramionami.

— No dobrze — mruknął.

Hutch złożyła swoje karty i obserwowała, jak Janet wypłasza po kolei wszystkich graczy. Carson zebrał karty i zaczął tasować.

— Twórcy Monumentów jako Śmierć — rzucił w zamyśleniu. — Czy mogli stworzyć coś, co im się później wymknęło spod kontroli? Hutch próbowała ominąć wspomnianą kwestię.

— Nie lepiej poczekać z tym, aż dotrzemy na miejsce? Na razie możemy tylko zgadywać.

Angela siedziała w fotelu z podwiniętymi nogami. Czytała „Matamę”, japońską tragedię sprzed stu lat.

— Jeśli istnieje jakaś taka fala — rzuciła nie podnosząc wzroku znad książki — to musiałaby być dosyć głęboka, przynajmniej na jakieś kilka lat świetlnych, żebyśmy w ogóle byli w stanieją zlokalizować. Jaki mechanizm mógłby osiągnąć aż takie rozmiary?

— Jeśli istnieje — dodała Janet — to rozciąga się od Quraquy do Noka. Minimum sto lat świetlnych. — Przeniosła wzrok na Carsona. — Niemożliwe jest sztuczne wywołanie tego rodzaju efektu.

— Nie widzę, żeby te wasze dowody składały się w jakąś logiczną całość — oświadczył Drafts. — Słuchajcie, ci ludzie, czy kto to tam był, mieli takie hobby, że wszędzie, gdzie się pojawili, musieli zostawić swój podpis. Po prostu lubili monumenty. Te wasze budowle Oz i te sześcienne księżyce to były tylko wczesne próby. Dopiero przekształcali płetwy w nogi. Nie ma w tym żadnych ukrytych znaczeń — to zwykłe wprawki.

— Daj spokój, Terry — powstrzymywał go Carson.

— Czemu nie? Dlaczego w tym musi akurat tkwić jakieś głębokie znaczenie? Może są tylko tym, czym zwykle bywają monumenty — realizacją pewnej koncepcji w sztuce. A ten wasz ośmiotysiącletni cykl właściwie nie jest jeszcze żadnym faktem. Połowa z tego to czyste zgadywanki, a założę się, że reszta to pobożne życzenia.

Spojrzenia Carsona i Janet powędrowały teraz w stronę Hutch.

„Cholera — pomyślała — przecież nie dawałam im żadnych gwarancji”. Ale czuła się zmuszona bronić swoich racji.

— Nie ja wymyśliłam te daty — odparła. — Ustalili je Henry Jacobi i David Emory, a także ludzie opracowujący dane na Perth. Ja tylko złożyłam wszystko do kupy. Jeśli owe liczby to tylko zbieg okoliczności — nic nie mogę poradzić. Ale na pewno nie są to pobożne życzenia. Wcale nie marzę o spotkaniu ze smokiem.

Napięcie prysło i wszyscy wybuchnęli śmiechem.


Gdyby jakaś kosmiczna ręka przestawiła czerwonego olbrzyma LCO4418 w centrum Układu Słonecznego, Merkury i Wenus zniknęłyby we wnętrzu gwiazdy, a Ziemia znalazłaby się tuż przy jej powierzchni, która gotowała się leniwie w temperaturze niecałych 2200 kelvinów. To bardzo sędziwa gwiazda, o wiele starsza od Słońca. Dawała krwistoczerwone światło, rozlewające się na gromadkę spokrewnionych z nią światów.

Planety ziemiopodobne krążyły po obu stronach systemu, oddzielone od siebie czterema gazowymi olbrzymami. Ekipa badawcza, która odwiedziła ten układ dziesięć lat wcześniej, doszła do wniosku, że prawdopodobnie istniały tu dawniej i inne planety, które zostały wchłonięte przez poszerzającą się gwiazdę, LCO4418, która teraz znajdowała się w końcowym stadium tej fazy. Przez następnych kilka milionów lat będzie się teraz kurczyć.

Carson przyglądał się obrazowi na ekranie. Nic nie wydobywało się z jej wnętrza, spójnej powierzchni nie mąciły słoneczne plamy. Gwiazda wkroczyła właśnie w ostatnią fazę swego żywota, jej śmierć nadejdzie rychło. Wedle standardów kosmicznych, rzecz jasna.

Bo tak naprawdę wciąż jeszcze tu będzie i niewiele się zmieni, na długo po tym, jak rasę ludzką spotka wreszcie los, który był jej przeznaczony. Albo kiedy wyewoluuje w coś zupełnie innego.


W czasie lotu panowała poważna atmosfera. Nie wróciły już odświętny nastrój oraz entuzjazm dawnych dni na Winckelmannie. Załoga i pasażerowie spędzali wspólnie większość czasu. Nikt nie trzymał się na uboczu. Ale raz za razem zapadały długie, niezręczne chwile ciszy, padały zakłopotane spojrzenia, nie rozbrzmiewały przemilczane słowa. I nie było to sprawą czystego przypadku, że w wieczór poprzedzający przylot na LCO4418 rozmowa toczyła się wokół sposobów usprawnienia pochówku tak, by ułatwić pracę przyszłym archeologom.

Późnym popołudniem siódmego maja wskoczyli z powrotem w przestrzeń rzeczywistą, sporo na południe od płaszczyzny planetarnej.

W chwilach kiedy Carson decydował się na szczerość wobec siebie, musiał przyznać, że tak naprawdę nie spodziewa się, że coś tu znajdzie. Tak naprawdę wcale nie wierzył w tę falę. Koncepcja sama w sobie pozostała bardzo intrygująca, ale nie był to ten rodzaj zjawisk, w jaki można bez zastrzeżeń uwierzyć. Tak więc stał teraz na mostku Ashley Tee i przemierzał wzrokiem rozległe pustkowia, zastanawiając się w duchu — i nie po raz pierwszy — co on tu właściwie robi.

Trzej ocalali członkowie pierwotnej ekipy nie mogli już dłużej kryć przed sobą swych uczuć, więc Carson nie był szczególnie zaskoczony, kiedy Hutch, pojawiwszy się z nagła za jego plecami, utrafiła wprost w jego nastrój.

— Czasem — powiedziała — trzeba skorzystać z okazji i sobie odpuścić.

Rozpoczęli od przeprowadzenia pełnego zakresu badań powierzchni planety w poszukiwaniu sztucznie stworzonych obiektów. Nie wykazały niczego, ale to nie znaczyło, że tu nic nie ma, bo obiekt mógł się znajdować poza zasięgiem czujników albo był za mały, żeby mogły go wychwycić, albo krył go jakiś obiekt naturalny.

Wbrew samym sobie — bo, naciskani, przyznali w końcu, że uganiają się za duchami — poczuli się rozczarowani.

Angela przeglądała uważnie raporty poprzedniej misji na 4418.

— Dosyć typowy układ — powiedziała do Hutch. — To co teraz robimy?

Ekrany zdominował całkowicie czerwony olbrzym.

— Poziomy i piony — odparła Hutch. — Porobimy tu trochę kątów prostych.


Carson poszukiwał najlepszego miejsca na ich budowlę. Wyjaśnił wszystkie szczegóły swego planu strategicznego, a Angela wywołała topograficzne mapy wykonane przez poprzednią ekipę. Zdecydowali, że wykorzystają do swoich celów wielgachny księżyc, który krążył wokół drugiej planety — 4418-IID. Inaczej mówiąc: Delta.

Drafts wywołał na ekran jego obraz. W przyćmionym świetle gwiazdy światek prezentował się egzotycznie — cały był złotosrebrny, jak od blasku świec. Chmury dryfowały nisko nad pomarańczowymi polami śniegu, nad azotowymi morzami, metanowymi bagnami i zakrzywionymi łańcuchami gór. Leżał w cieniu delikatnych pierścieni wokół swej wielkiej planety.

Atmosfera wykazywała zawartość wodoru, metanu, azotu, cyjanku, wodoru i etylenu. Odległość od planety wynosiła 650 tysięcy kilometrów. Czas jednego obrotu: trzynaście dni. Średnica — 5300 kilometrów. Temperatura na powierzchni na równiku: — 165°C. Ciążenie na powierzchni: 0,37. Czas jednego okrążenia: 11,14 dnia. Wiek: szacowany na 4,7 miliardów lat, z możliwością błędu około 10 proc. Cały system odległy był od słońca o dwanaście AU.

Przyglądali się, jak na półkuli zachodniej wybucha wulkan. Na jeden z oceanów padał śnieg, a pobliskie brzegi siekły ulewne deszcze.

— Ten sztorm może mieć sporo procent — odezwała się Angela. — Na dole jest mnóstwo etanolu, a i temperatura jest niemal najodpowiedniejsza. — Uśmiechnęła się szeroko. — Nie zdziwiłoby mnie, gdyby się okazało, że są tam jeziorka z benzyną.

Carson znalazł to, czego szukał, na południu, jakieś dwadzieścia stopni od równika — rozległą równinę usianą rozlicznymi płaskowzgórzami.

— Tu — stuknął palcem w ekran. — Tu będziemy wszystko ustawiać.


Z pomocą Hutch Drafts odłączył od statku trzy z jego zewnętrznych kamer. Ashley Tee w wyniku tego stała się miejscowo ślepa, ale nie było to takie straszne. Wspólnie sklecili podpórkę dla lasera i trójnogi dla kamer.

— Opowiedz mi, jak będzie wyglądała łączność — poprosił Carson, kiedy trzeciego dnia rano po raz kolejny okrążali gazowego olbrzyma. W porze śniadania powinni już wejść na orbitę Delty.

Hutch podała mu do obejrzenia jedną z kamer, rozłożyła trójnóg (który będą musieli solidnie zakotwiczyć w lodzie) i przypięła doń czujniki.

— Stawiamy kamery na ziemi, dookoła celu. Wystrzelimy dwa satelity łącznościowe. Jeśli kamery coś zobaczą, prześlą obraz na satelity, a te prześlą ponadświetlny alarm na Punkt Zebry. Satelity umieścimy w wypukłych kasetkach, żeby nie miały kątów prostych.

— W jaki sposób włączają się kamery?

— Reagują na nagły i znaczący wzrost aktywności elektrycznej albo na temperaturę przewyższającą normalnie tutaj występujące. Każda kamera ma swój własny system czujników, więc będą pracować niezależnie od siebie. Jeśli coś rzeczywiście się wydarzy, będziemy mogli uzyskać zdjęcia.

— A co ze zwykłymi burzami elektrycznymi? Czy one nie włączą kamer?

— Angela twierdzi, że błyskawice są tutaj rzadkością, zrobiła mi też całkiem sensowną wyliczankę na temat: dlaczego tutejsze zjawiska przyrodnicze nie będą w stanie uruchomić kamer. A jeśli nawet uruchomią — wzruszyła ramionami — to trudno. Ktoś będzie się fatygował nadaremnie.

— Ktoś będzie się fatygował? — Nie tak wyobrażał sobie Carson system alarmowy. — Czy nie da się tego stwierdzić na podstawie otrzymanych na Punkcie zdjęć?

— Nie dostaną żadnych zdjęć. Obrazy będą przechowywane w satelitach. A wyślą na Punkt tylko i wyłącznie sygnał alarmowy.

— Dlaczego nie wyślecie zdjęć?

— Nie możemy. Łączność nadprzestrzenna pochłania ogromne ilości energii. Nie możemy jej tyle wytworzyć, chyba że sami będziemy krążyć tu w okolicy, żeby w razie czego wykorzystać urządzenia siłowe Ashley Tee. Więc zrobimy, ile możemy, i poślemy im brzęczyk.

„No, pięknie” — pomyślał Carson. Za każdym razem, kiedy tu będzie burza, oni będą musieli wyekspediować statek.

— Nie mogę powiedzieć, że jestem zachwycony — marudził. — Na ile bezpieczne będą kamery, jeśli coś rzeczywiście się zdarzy?

— Trudno powiedzieć, bo przecież sami nawet nie wiemy, co właściwie ma się zdarzyć. Będą musiały być dość blisko celu — co najwyżej jakieś kilkaset metrów, żeby mogły zadziałać czujniki o krótkim zasięgu. Jeśli umieścimy je dalej i przełączymy na większy zasięg, zaczną odbierać za dużo przypadkowych sygnałów, a wtedy rzeczywiście będziemy mieli całą serię fałszywych alarmów.

— Rozumiem.

— Jeszcze jedna sprawa. Jeśli wszystko przebiegnie tak, jak się tego spodziewamy, w powietrzu będzie bardzo dużo ładunków elektrycznych, a transmisje nam się pozacierają. Wówczas obrazy nie dotrą na satelity.

— W takim razie przekaz powinien nastąpić z opóźnieniem.

— Już to urządziłam. Dodatkowo będziemy fotografować z poziomu gruntu. Wszystko z kopiami zabezpieczającymi, tak że jeśli cokolwiek zdoła przetrwać, my będziemy mieli swój zapis. — Była dumna ze swojej roboty i spodziewała się, że Carson to zauważy. Ale on wciąż nad czymś myślał. — Próbowałam jak najlepiej zabezpieczyć sprzęt — dodała po chwili.

— W porządku — odparł. — To dobrze.

— Za parę lat trzeba będzie wysłać kogoś, żeby wszystko tu wymienił. Sprzęt nie był przeznaczony do tego rodzaju zadań, więc nie przetrwa długo.

— Wiem — odpowiedział. Jednak oboje zdawali sobie sprawę, że wysłanie tu kogokolwiek z takim zadaniem jest mało prawdopodobne.


Wyznaczyli swój cel na rozległej, okrytej śniegiem równinie, zakończonej z jednej strony pasmem gór, a z drugiej bagnami pełnymi azotowego i węglowodorowego szlamu. Płaskowzgórza, które przyciągnęły uprzednio uwagę Carsona, rozsiane były po całym, w większości zupełnie płaskim, terenie: oblodzonym i skąpanym w bladym, czerwonawym świetle dalekiego słońca.

Ustalili, że będzie to grupka czterech płaskowzgórzy, które leżały na obszarze o boku mniej więcej sześćdziesięciu kilometrów. Każde miało kształt zbliżony do prostokąta. (Właśnie dlatego wybrano tę, a nie inną grupę.) Najmniejsze z nich zajmowało obszar około sześciu kilometrów kwadratowych, największe około stu. Carson dałby wiele za to, by móc znaleźć cztery płaskowzgórza, które leżałyby na czterech rogach kwadratu, ale natura nie dostosowała się do jego życzeń — ani na tym świecie, ani na żadnym z okolicznych. Te cztery płaskowzgórza były najbliższe ideału.

Zaplanowali, że wygładzą nierówne krawędzie i zamienią płaskowzgórza w idealne prostopadłościany. Żeby to osiągnąć, przy trójce potrzeba zaledwie kilku zabiegów kosmetycznych. Przy czwórce — tym największym — czeka ich za to grubsza robota.

— Nie upodobnią się szczególnie do Oz — rzucił sceptycznie Terry.

— Mylisz się — skwitowała Janet. — Kiedy skończymy, będą całe w liniach prostych. Żadnych krzywych. Tak jak te sześcienne księżyce.

— A według ciebie liczą się tylko linie proste?

— Tak — potwierdziła. „Kąty proste. Wszystko wszędzie sprowadza się zawsze do kątów prostych”. — Wiesz co? Może chodzi po prostu o to, by stworzyć wzór, jaki nie pojawia się w naturze? Chcieliśmy trocheje powycinać, urozmaicić. Ale możliwe, że nie w tym rzecz.

Carsonowi doskwierała nieco świadomość, że nikt na pokładzie statku nie pracował przedtem tak wielkim pulserem.

— Może się skończyć na tym, że powystrzelamy się nawzajem — rzucił ponuro.


Podpórkę dla miotacza strumieni cząsteczkowych zainstalowali w ładowni wahadłowca. Janet obrzuciła wszystko niepewnym spojrzeniem i uśmiechnęła się do Hutch.

— Jak to nam wypadnie, mamy po występie.

Hutch próbowała sobie wyobrazić, jak wszystko po kolei będzie wyglądać. W pewnej chwili wahadłowiec musi lecieć niemal na boku, żeby mogli uzyskać dobry kąt strzału z luku ładowni.

— Mam tylko nadzieję, że żadne z nas przy tym nie wypadnie — oświadczyła.

Załadowali moduły platformy, napełnili powietrzem kilka zapasowych zbiorników. W tym otoczeniu nie będzie możliwości uzyskania powietrza, gdyby coś poszło nie tak. Z tego powodu Carson, teraz zdeterminowany, by zachować wszelkie możliwe środki ostrożności, zabierał ze sobą prawie miesięczny zapas powietrza.

— Po co aż tyle? — zdziwił się Drafts.

— Wahadłowiec może się zepsuć — wyjaśnił Carson. — Możemy tam utknąć.

Hutch nie podobał się ten wahadłowiec. Był skrzynkowaty, niezbyt aerodynamiczny w kształcie, prawie niezdatny do lotów w atmosferze. W czasie lotu odczują rzucanie. No i będą się wlekli. A w ogóle to nie była pewna — wbrew temu, co oświadczyła Carsonowi — że potrafi dać sobie z nim radę.

— Z przykrością muszę ci powiedzieć — zaczęła. — Ale ten wahadłowiec przypomina latający karton po butach. Byłoby znacznie lepiej, gdybyś poprosił Angelę, żeby go pilotowała. Przywykła do niego, no i jest najlepsza.

— To chyba nie może być aż tak trudne.

— Chcesz się założyć o własne życie?

Carson spojrzał na nią i uśmiechnął się z aprobatą.

— Dzięki — rzucił.

Zabrał Hutch ze sobą na mostek, gdzie Angela przyglądała się obrazom ich wybranego rejonu.

— Wolelibyśmy, żebyś ty poprowadziła wahadłowiec — oznajmił bez ogródek. — Hutch mówi, że ciężko go opanować i że ty jesteś w tym całkiem niezła.

Angela przyglądała mu się uważnie przez dłuższą chwilę.

— Czy ty tak chcesz? — zwróciła się do Hutch. Miała na sobie jasnobrązowy kombinezon pokładowy z wyszytym na lewej piersi potężnych rozmiarów znakiem Ashley Tee — żaglowcem na tle gwiezdnego kręgu.

— Tak. Sądzę, że to dobry pomysł.

— W takim razie chętnie. — Hutch pomyślała sobie, że coś jeszcze ją nurtuje. — Oczywiście, nasz wahadłowiec jest bardzo ciasny. A czworo ludzi w stacji na powierzchni to już prawdziwy tłok.

Janet wychyliła się ku niej z fotela.

— Ja nie mam aż tak wielkiej ochoty rzeźbić w górskich zboczach. Jeśli chcecie, pomogę utrzymać fort tutaj.


Wczesnym rankiem wahadłowiec wyśliznął się ze swych cum, odłączył od Ashley Tee i rozpoczął zejście. Angela ustaliła uprzednio łagodny ześlizg, który umożliwił metodyczne wejście w atmosferę. Bez trudu wskoczyli w górne jej warstwy.

Delikatne wzajemne oddziaływanie pędu statku i miejscowych pól magnetycznych wystarczało im za cały napęd. Ale w miarę jak wzrastało ciśnienie, zaczęło nimi coraz mocniej rzucać. Wiatr walił o kadłub i ciskał w okna grube krople gęstego deszczu. Carson, złapany z tyłu w tymczasową sieć pasów, głośno wyraził swe niezadowolenie.

— Nic się nie dzieje — odpowiedziała Angela. — Przy tego rodzaju pojazdach zawsze bardzo wieje z naprzeciwka. Nie martwcie się. Nic mu nie będzie.

Na spotkanie wyszły im górskie łańcuchy, łachy śnieżne i morze koloru kawy.

Żadna jeszcze ludzka stopa — pomyślała Hutch. Nigdy.

W godzinę później zbliżyli się do celu, przeleciawszy nad wypełnioną szlamem rzeką. Krajobraz tutaj upstrzony był śnieżnymi zaspami, kamieniami i żlebami. Mieszanka światła przywodziła na myśl Halloween — czerwone słońce i wodnistobrązowy, opasany pierścieniem olbrzym, który unosił się nad horyzontem jak chiński balon, zimny, ponury i zakazany. W takich miejscach nie buduje się domków letniskowych.

Angela skręciła teraz na południe.

— Jeszcze dziesięć minut — uprzedziła ich.

Płaszczyzna wyrównywała się. Znów zaczął wiać wiatr, a powierzchnia zniknęła pod śnieżną kurzawą. Niebo poczerwieniało — nie tak, jak przy zachodzie słońca, przywodziło raczej na myśl podświetlone ogniem chmury nad płonącym lasem.

Ukazały się pierwsze płaskowzgórza.


— Są już na dole — oświadczył Drafts.

Przez cały czas obserwował napływające z dołu obrazy. Janet w czasie ich zejścia okazywała lekki niepokój, a teraz odczuła widoczną ulgę na wieść, że misja znalazła się już na ziemi.

— Wygląda na to, że od zachodu idzie burza — odezwała się. Pomarańczowoszare chmury sunęły szybko nad musztardowego koloru mgłą. — Może to część tego spirytusowego deszczu.

— Janet. — Twarz Draftsa odwróciła się teraz ku niej. — Odpowiesz mi na jedno pytanie?

— Jasne.

— Co robisz w czasie wolnym, kiedy nie uganiasz się za kosmicznymi falami?

Rząd monitorów po jej prawej stronie ział czarną pustką. Były podłączone do skanerów dalekiego zasięgu, które nadal szukały w tym systemie czegoś niezwykłego. Słońce, planety, ich księżyce, komety, skały i kosmiczny pył zostały wyciemnione. Odnotowują tylko to — wszystko to — co wykracza poza przyjętą normę, aż do samego krańca tego układu.

Strata czasu. Jak inaczej można to nazwać?

— Sama już nie wiem — odpowiedziała. — Naprawdę, sama już nie wiem.


KSIĄŻKA POKŁADOWA


Ekipa naziemna melduje, że wylądowali. Wysłaliśmy w kosmos dwa satelity łącznościowe, mające nam zapewnić całodobową łączność. Umieściliśmy również na orbicie boję sygnalizacyjną, która nakieruje na nas statek z Noka, kiedy tu dotrą.

Muszę dodać, że to najdziwniejsza misja, spośród wszystkich, w jakich zdarzyło mi się brać udział. Prawdopodobnie nikt nie ma pojęcia, czego właściwie szukamy.

— T. F. Drafts

NCA Ashley Tee

14 maja 2203

Rozdział 28

LCO4418-IID („Delta”), sobota, 14 maja, 17.45 czasu Greenwich

Naziemna śnieżyca schowała przed ich wzrokiem powierzchnię planety, kryjąc pod sobą wszystko z wyjątkiem najwyższych wzgórz, które teraz przypominały szarą flotę sunącą przez morze rdzawej barwy. Te cztery, które sobie upatrzyli, znajdowały się w najdalej wysuniętym na zachód krańcu płaszczyzny, tam gdzie grunt powoli stawał się skalisty, górski.

Hutch przyszło do głowy, że Carson za bardzo sugeruje się wieżami stojącymi w rogach centralnego placu tamtego Oz na księżycu Quraquy. Kiedy mu o tym wspomniała, wydał się zaskoczony, ale po namyśle przyznał jej rację.

— Chciałbym zrobić to samo tutaj — powiedział. — Stworzyć kwadrat, wykorzystując do tego inne kwadraty. Zapewne nie wyjdzie idealnie, ale możemy próbować osiągnąć jak najbardziej zbliżony efekt.

Największe z całej czwórki wzgórz stapiało się od tyłu ze stojącą za nim górą. Z tym właśnie będą mieli największy kłopot i dlatego wybrali jego wierzchołek na siedzibę i bazę. Wśród potężnych porywów wiatru Angela sprowadziła wahadłowiec na dół i posadziła go ostrożnie na pomarańczowym śniegu. Jej kunszt wywarł na Hutch duże wrażenie.

Płaskowyż był olbrzymi. Żeby go obejść dookoła, potrzebowaliby około dziesięciu godzin. Otoczeni burzą śnieżną, nie widzieli dokładnie jego krawędzi, ale zdawali sobie sprawę, że czeka ich bardzo ambitne zadanie.

— Dzisiaj lepiej nie wyściubiajmy nosa na zewnątrz — oznajmił Carson. — Wyruszymy z samego rana.

Angela wskazała mu karmazynową smugę na wschodzie.

— To właśnie jest ranek. Ale masz rację — poczekajmy, aż przejdzie burza. Wtedy cały projekt może zacznie wyglądać bardziej sensownie. — Uśmiechnęła się cierpko.


Drafts właśnie odkładał jakiś podręcznik techniczny, kiedy na mostek weszła Janet.

— Coś się dzieje?

— Cisza. Chyba wszyscy śpią.

— Mamy jakieś odczyty na temat pogody?

— Kiepskie. Tu chyba zawsze jest kiepska pogoda. Tak mi się wydaje. Ale jestem słaby z meteorologii.

Na ekranach wiele się działo — wyświetlały cyfry wskazujące zużycie energii, odczyty skanerów krótkiego i dalekiego zasięgu, pozycję i konfigurację orbit. Poziom paliwa. Dane systemu podtrzymywania życia tu i na wahadłowcu.

Janet była zadowolona. Drafts, mimo że nieprzychylny wobec całego projektu, okazał się miłym kompanem, obdarzonym sympatycznym poczuciem humoru. Statek mieli dosyć wygodny i wiodło się w nim proste, przyjemne życie. Uważała, że zadania na powierzchni zawsze są nudne i mozolne.

Już miała wdać się z nim w pogaduszki, kiedy Drafts nagle cały zesztywniał. Niemal natychmiast zabrzęczał alarm.

— To z dalekiego zasięgu — orzekł.

Rozjaśniły się dwa ekrany. Przedstawiały obraz optyczny i czujnikowy jakiegoś zamglonego obiektu. Zasięg: 12 AU. Drafts zmarszczył brwi.

— Dziwne.

Szacunkowa średnica: 23 000 km.

— Nieregularny kształt — dodała Janet.

— Wygląda na to, że mamy tu jeden świat gratis. — Wywołał dane z odczytów. — Przecież jego miało tu nie być. — Studiował przez chwile dane z czujników. — Nie udało nam się przeniknąć do środka — powiedział. — Przypomina obłok. Wodór i pył. Śladowe ilości żelaza, węgla, formaldehydu i cząsteczki krzemianów.

— W takim razie to obłok. — Janet nie rozumiała, dlaczego jest tak bardzo zdziwiony.

— Angela wiedziałaby na ten temat znacznie więcej ode mnie, ale nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek zdarzały się tak małe obłoki. Zwykle bywają dużo, dużo większe.

— Co jest w środku? — zapytała Janet.

— Nie wiem. Nie można się tam przedostać. Powiększył obraz pięciokrotnie i wyostrzył. Nadal widzieli tylko zamazaną plamę.


Delta, niedziela, 15 maja, 10.45

Wiatr ustał tak nagle, jakby ktoś przekręcił niewidzialny wyłącznik. Wierzchołek płaskowzgórza stał się naraz bardzo spokojny. Patrzyli teraz na rozpościerającą się przed nimi pustynię w kolorze pomarańczy. Angela wyprowadziła wahadłowiec ze śnieżnej zaspy, jaką wokół niego nawiało, potem wysiedli i zaczęli zakładać bazę.

W ciągu następnych dwóch godzin wznieśli najnowszy model ciśnieniowego namiotu, który składał się z triady wzajemnie ze sobą połączonych, ale zarazem całkowicie oddzielnych srebrnoczarnych kopuł. Pomarańczowy śnieg był mokry, ciężki i bardzo utrudniał im poruszanie się, toteż po wykonaniu zadania wszyscy do cna wyczerpani opadli w nadmuchiwane fotele w jednej z kopuł. Tymczasem w górze rozpętała się kolejna burza, patrzyli więc, jak nad ich głowami przetaczają się ogniste chmury. Teraz spadł z nich deszcz. A padał ciężkimi jak syrop kroplami, które rozbryzgiwały się uderzając w okna, a potem spływały z wolna w dół jak ameby. Niebo przeszyła błyskawica.

Angela siedziała tuż przy oknie.

— To tyle, jeśli chodzi o błyskawice, które są tutaj rzadkością.

— A przy okazji — wtrącił Carson — jeżeli atmosfera rzeczywiście zawiera opary benzyny, dlaczego błyskawica nie wysadzi tu wszystkiego w powietrze?

— Z braku tlenu — odparła. — Gdyby w atmosferze była domieszka tlenu, mielibyśmy niezłe widowisko.

Ich schron mógłby uchodzić niemal za dzieło sztuki. Każdy zajmował osobny pokój z łazienką, była kuchnia i centrum operacyjne, a nawet sala konferencyjna. W zewnętrznych ścianach rozmieszczono polaryzowane okna. Mieli do dyspozycji wygodne meble, muzykę, niezłe bazy danych i przyzwoite jedzenie.

— Mogło być gorzej — oznajmiła Angela, która, tak jak pozostali, przyzwyczaiła się raczej do obcowania z produktami znacznie pośledniejszej marki.

Coś ją wyraźnie nurtowało. A kiedy Hutch zapytała, co jej chodzi po głowie, zawahała się.

— Sama nie wiem na pewno — odparła. — Zbliżam się już do emerytury. Prawdę mówiąc, nie chcieli, żebym tym razem leciała. Myślę, że to już mój łabędzi śpiew. — Jej oczy pojaśniały znienacka. — Chyba najciekawsza misja, w jakiej zdarzyło mi się brać udział. — Znów się zamyśliła. — Taaa… Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałam. Mam nadzieję, że znajdziemy coś takiego, co pozwoli mi odejść z klasą.

— Nawet jeśli to będzie smok?

— Pewnie. Zwłaszcza jeśli to będzie smok!


Janet przeglądała od niechcenia raport z misji Ashley Tee. Statek prowadził badania starszych gwiazd, przeważnie w średnim wieku, stabilnych typów G, pierwszych kandydatek do prowadzenia wokół nich podwójnych poszukiwań — w zakresie nadających się do zasiedlenia światów oraz obcych cywilizacji. Jak dotąd, nie znaleźli nic, co nadałoby sens ich wysiłkom.

Pomocnicze ekrany po prawej wyświetlały obraz chmury. Niewiele się na nim zmieniło. Była teraz odrobinę wyraźniejsza w rezultacie wyostrzenia obrazu i — w znacznie mniejszym stopniu — zmniejszającej się odległości.

— Hej — zawołał Drafts. — Chyba mamy jeszcze jeden!

— Co takiego?

— Jeszcze jeden obłok.

Janet opadła na fotel tuż za nim.

— Gdzie?

— Na bardzo dalekim zasięgu. — Wskazał na odczyty. Udało jej się dostrzec coś na ekranie. — Ten jest po drugiej stronie Słońca, oddala się od nas. Znajdzie się na samym skraju układu.

— Nie można poprawić obrazu?

— Jest za daleko. — Przeszukiwał właśnie bazy danych. — Ale też nie ma go w wykazach. — Odwrócił się do niej. — Ani jednego, ani drugiego nie było, kiedy prowadzono tamte badania.

— Albo je przeoczyli.

— Niezbyt prawdopodobne. Może lepiej dajmy znać Angeli.


Właśnie wyszli z kopuły, przeszli przez komorę powietrzną i już mieli stanąć w pomarańczowym śniegu, kiedy w ich rozmowy wmieszał się głos Draftsa.

— Mamy tu parkę anomalii — oświadczył.

Ruszyli dalej, z trudem brnąc przez śnieg. Carson zaczął się zastanawiać, czy nie powinni byli sobie zbudować rakiet śnieżnych.

— Co to za anomalie? — zapytał.

— Obłoki, jak mi się wydaje. Dwa.

— Tutaj? — zdumiała się Angela, spoglądając w krystalicznie czyste niebo, najwyraźniej myśląc o tym samym, o czym myślał Carson: że mówią o czymś, co wisi w powietrzu.

— Jeden w odległości 12 AU — zbliża się. Drugi jest po przeciwnej stronie Słońca. Jeszcze nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że żaden z nich nie krąży po orbicie.

— Obłoki, powiadasz?

— Tak. Obłoki.

— To niemożliwe — orzekła.

— Poślemy wam zdjęcia.

— Dobra. Tak, przyślijcie je. — Ruszyła z powrotem do wnętrza kopuły. — Frank, nie masz nic przeciwko temu?

— Nie. Wróć i zobacz, co tam mają. Zobaczymy się w wahadłowcu.


Miotacz strumieni cząsteczkowych ogólnego zastosowania typu ATL 1600 to był jeden z tych, jakich na Quraquie używano do wycinania szybów w polarnym lodzie. Prosty w obsłudze, wytrzymały i wysoce efektywny. Wytwarzał wąski, dobrze zogniskowany strumień i mógł — nawet korzystając tylko ze skromnego zasilania wahadłowca — ciąć płaskowzgórze, jakby było ono gigantycznym kawałkiem sera.

Na Quraquie miotacze pobierały napę bezpośrednio ze stacji orbitalnej. Tutaj, na wahadłowcu, szybko wyczerpałyby się im zapasy energii, nie mogli więc wykorzystać pełnej mocy. Stąd konieczność ograniczenia do siedmiu godzin operacji dziennie. Prace będą postępować naprzód bardzo powoli.

Jednak prawdziwy problem stanowił fakt, że takim miotaczem trudno jest operować. Zaprojektowano go do instalowania na pokładzie specjalnie wyposażonych kapsuł. Carson będzie zmuszony celować nim z luku ładowni podczas lotu wahadłowca. Podpórka Hutch tak naprawdę służyła tylko temu, aby zapobiec wypadnięciu instrumentu lub jego operatora przez otwarte drzwi luku. Jedna tylko rzecz działała na ich korzyść — półtonowa jednostka w tej grawitacji ważyła niespełna dwieście kilo.

Angela dołączyła do nich wyraźnie podekscytowana.

— Nie wiem, czy to można łączyć z tym, czego szukamy, ale mamy przed sobą parkę bardzo dziwnych stworzonek. — Opisała im, co widziano ze statku. — Terry uważa, że to obłoki.

— A ty nie?

— Nie. Obłoki rozpadłyby się na strzępy w tych polach grawitacyjnych. One tylko wyglądają jak obłoki. Muszą być ciałami stałymi. Ten wybrzuszony przypisywałabym iluzji.

— Czy to nie mogą być obłoki wodorowe? — zapytała Hutch.

— Nie.

— Myślałam, że istnieje wiele wodorowych obłoków.

— Rzeczywiście. Ale nie bywają w takim rozmiarze. Te są o wiele za małe. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak coś takiego mogłoby się uformować. — Uśmiechnęła się z widocznym zadowoleniem. — Będziemy mieli na nie oko.

Pomogła im poprzypinać tysiącsześćsetkę, potem przeszła na przód wahadłowca, by zająć fotel pilota.

— Jesteśmy gotowi?

Byli gotowi.

— Dobra. Mam zamiar tu się zabezpieczyć. Co mnie martwi najbardziej, to fakt, że i wy i tysiącsześćsetka skupicie się po jednej stronie. Nie wykonujcie żadnych gwałtownych zmian pozycji. A kiedy każę wam zamknąć, zróbcie to natychmiast i przesuńcie się na drugą stronę. Wszystko jasne? A jeśli to coś rzeczywiście wam się wyrwie i zacznie wypadać, niech nikt go nie łapie. Nie waży wprawdzie nawet połowy tego, na ile wygląda, ale pamiętajcie, że wy też nie. Nie chcę tu żadnych zabitych.

Życzyła im szczęścia i odizolowała kabinę pilota. Hutch rozsiadła się wygodnie.

Będą lecieć z otwartymi drzwiami ładowni, bo obudowa miotacza wystawała poza pojazd. Przywiązali liny do pasków.

Angela zapuściła silniki i pomknęli w górę. Wahadłowiec okrążył trójkę kopuł, zakręcił na wschód i odleciał znad płaskowzgórza. Przejaśniło się, wiał północny wiatr.

— Wzgórza najprawdopodobniej zostały ukształtowane przez metanowe lodowce — mówiła Angela. — Ciekawe, czy ten księżyc miewa okresy lodowcowe.

Ciągnęła jeszcze przez chwilę ten temat, podczas gdy Carson i Hutch cierpieli z tyłu wszelkie niewygody jazdy. Pod nimi rozciągał się niezmierzony śnieżny krajobraz, widzieli, jak krawędź wzgórza — długa na jakieś dwieście metrów — zostaje z tyłu. Pędzili teraz nad równiną. Carson doszedł do wniosku, że powinni zacząć od tych łatwiejszych, żeby się oswoić z narzędziem.

Hutch zastanawiała się, czy Angeli zdarzyło się kiedykolwiek latać z otwartym lukiem ładowni. Raczej mało prawdopodobne, ale trzeba przyznać, że ta kobieta rzeczywiście znała swój wahadłowiec. Otwarte drzwi wytwarzały dodatkowy opór, przez co statek wykazywał tendencję do zbaczania na sterburtę, ale Angela radziła sobie z tym znakomicie.

Najprostsze zadanie przedstawiało sobą płaskowzgórze na południu. Miało już mniej więcej prostokątny kształt, tylko że jeden z boków częściowo zapadł się, pozostawiając sporą dziurę. Trzeba będzie to wyrównać. Jeśli chodzi o resztę — przyjdzie im co najwyżej wygładzić kąty proste na rogach.

Światła kontrolne dla poszczególnych faz miotacza umieszczone były w jaskrawożółtej kasetce w kształcie łezki, a jego czarna, polerowana obudowa przypominała lufę strzelby. Można nim było operować automatycznie lub ręcznie. Przeprogramowanie automatyki na współczynniki odpowiadające sytuacji wahadłowca było po prostu zbyt czasochłonne, więc zadecydowali, że będą prowadzić go ręcznie.

— W razie wątpliwości — rzekł Carson — kieruj się własnym nosem.

Była tam para uchwytów, lunetka z celownikiem i spust, który okazał się bardzo nieporęczny. Tak więc postanowili zignorować spust i zmajstrowali sobie zdalne sterowanie. Miało to wyglądać tak: Carson wyceluje, a Hutch w odpowiedniej chwili przyciśnie guzik.

— Zbliżamy się do celu — poinformowała ich Angela. — Przelećmy się parę razy dookoła, żeby pomyśleć, jak najlepiej się za to zabrać.


Janet ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że poprzednią misję na 4418 przywiózł Harley Costa, facet, którego znała. Kiedy się spotkali, był właśnie w drodze na Canopus. Wiecznie zajęty, niewysoki człowieczek, który ignorował ludzi nie zainteresowanych astronomią. Janet poświęciła nieco czasu na to, żeby się zorientować w jego specjalności, zadała więc później kilka odpowiednich pytań i szybko się zaprzyjaźnili.

Harley na ogół nie używał zdań pojedynczych. Jego nadmiar energii zalewał zwykłe związki syn taktyczne. Zaś poglądy sposobiły się z góry do bitwy. Deptał raczej (nie zwalczał) poglądy przeciwne, z radością palił wszelkie obiekcje i z miażdżącą stanowczością oznajmiał własne decyzje. Harley nigdy nie wypowiadał opinii — on prezentował niezbite prawdy. Zastanawiała się, jaką osobą był jego partner, wrzucony tu z nim na rok czy dwa.

Przeglądając teraz raporty na temat 4418 niemalże słyszała jego głos. Harley jak wszędzie, tak i tutaj znalazł obiekty godne wzbudzenia jego zainteresowań. Wykrył aktywność sejsmiczną i wulkaniczną w zupełnie nietypowych miejscach, a także jakieś anomalia we wzorcach pól magnetycznych wokół gazowych olbrzymów. Zebrał całą serię pomiarów dotyczących tutejszego słońca, a na koniec dla rozrywki obliczył datę jego ostatecznej zagłady.

Zatrzymywali się nad poszczególnymi światami, dokonywali pomiarów i ruszali dalej. Ponieważ prawo Bode’a mówiło im, gdzie mają ich szukać, pewnie nie zawracali sobie głowy szerokim monitorowaniem okolicy, tak więc istniało prawdopodobieństwo, że mogły mu umknąć inne obiekty w tym systemie, nawet jeśli osiągały rozmiary całych planet.

Czy te dwa obiekty były tu już wtedy?


— Dobra. Już!

Hutch wcisnęła guzik i z wylotu lufy popłynął rubinowy strumień. Carson poczuł, jak podnoszą mu się włoski na przedramieniu. Promień miał grubość ołówka. Śmignął nad krajobrazem i wgryzł się w lód.

— Tak dobrze — powiedziała Hutch i zwróciła się do Angeli: — Wyrównaj trochę do lewej burty. Dobra! Tak przytrzymaj.

Carson klęknął za urządzeniem, żeby nim sterować. Przesunął promieniem pionowo — w dół ściany klifu. Natychmiast zaczął się formować obłok pary. Spadały bryłki lodu, śniegu i skał. Ale obłok wciąż narastał, aż w końcu przysłonił im cel. Carson wyłączył promień miotacza.

— To może potrwać znacznie dłużej niż się spodziewaliśmy. Zadźwięczał dzwonek łączności. Przekaz z Ashley.

— Słucham — dobiegł ich głos Angeli. Zgłosił się Terry.

— Mamy dla was więcej informacji.

— Słuchamy.

— Żaden z tych dwóch obiektów nie krąży po orbicie dookoła słońca. Oba przelatują przez ten system słoneczny, nie są z nim związane na stałe.

— Jesteś pewien? — Ton głosu Angeli brzmiał dość sceptycznie.

— Tak, jestem pewien. I jeszcze jedno — utrzymują równoległy kurs. I oba poruszają się z taką samą szybkością.

Carson przesłał Hutch szeroki uśmiech. — „Może dorwaliśmy sukinsyna”. — A uśmiech zrobił się jeszcze szerszy, kiedy usłyszeli, jak Angela nabiera gwałtowny haust powietrza, jakby znalazła się nagle tuż przed pędzącym pociągiem.

— A prędkość? — Hutch włączyła się do rozmowy. — Jaka jest ich prędkość?

— Jedna ma dwa tysiące osiemset i zwalnia, druga trzy tysiące dwieście i przyśpiesza.

— To prędkość naszej fali — rzuciła Hutch z nadzieją w głosie. — Obie mieszczą się w granicach prędkości naszej fali! Carson próbował panować nad własną wyobraźnią.

— Janet, co o tym myślisz?

— To samo co wy.

Może właśnie o to chodziło, o ten malutki sygnał poparcia od jedynego w okolicy zawodowego archeologa. Zniknęła cała sztywność dawnego pułkownika, a oczy zapłonęły blaskiem.

— Terry, na jaką odległość mogą się zbliżyć?

— Do nas? Jedna już nas minęła — odpowiedział. — Druga podejdzie na jakieś trzydzieści milionów kilosów. Plus minus kilka.

— Mówiłeś, że ile mają średnicy?

— Dwadzieścia trzy tysiące kilometrów. Miejscami.

— Miejscami? — zdziwiła się Hutch. — Więc co to właściwie jest?

— Sami nie wiemy. W każdym razie nie kula. Otrzymujemy mnóstwo różniących się od siebie pomiarów. Może to fałszywe odczyty. Trudno cokolwiek powiedzieć.

Para przylgnęła do ściany klifu.

— Wydaje się, że smok rzeczywiście tu jest — powiedziała Hutch.

— Przedwcześnie tak twierdzić — powstrzymał jej zapędy Carson. Ale jego wyraz twarzy zaprzeczał pozornej powściągliwości.

— Ja nadal uważam, że to obłok — wtrącił Drafts.

— Przyjrzyjmy się jeszcze — spokojnie doradziła Angela.

Pół godziny później wysypali się do pomieszczeń schronu i zaczęli studiować napływające obrazy. Ten dalszy obiekt przypominał teraz zaledwie zamgloną gwiazdę, obraz był zamazany, jakby oglądało się go wśród gęstej ulewy. Ale jego współtowarzysz przypominał z wyglądu burzową chmurę, podświetloną złowieszczo od środka — jak burza zbierająca się na oświetlonym promieniami zachodu horyzoncie.

— No cóż — odezwała się Angela, podsumowując w ten lakoniczny sposób wszystko, co niewytłumaczalne. — Obojętnie, co to jest — najważniejsze, że coś tam jest. Wtargnięcie obcego obiektu w system planetarny należy do rzadkości. Nie mogę wprost uwierzyć, że zdarzyło się tak, kiedy my tu jesteśmy. A ponieważ mamy aż dwa takie obiekty, można śmiało zakładać, że nadejdzie ich znacznie więcej. Znacznie, znacznie więcej.

— Mnie to wygląda na falę — podsumowała Hutch.

— Ja tego nie powiedziałam.

— Niemniej tak to właśnie wygląda.

— Niestety — wtrąciła Janet — jeżeli to rzeczywiście są nasze crittersy, nie będziemy mogli im się zbyt dobrze przyjrzeć.

— Dlaczego nie? — zdziwił się Carson.

— Trzydzieści milionów kilosów to nie tak blisko.

— Ja bym się zbytnio nie martwiła — odpowiedziała jej Hutch. — Jeżeli Angela ma rację, niedługo zjawi się następny. Uważam, że powinniśmy skończyć nasze Oz i sprawdzić, co się stanie.


Na Ashley Janet i Drafts na zmianę czuwali przy systemie łączności.

W przeciwieństwie do większości przedstawicieli nauk ścisłych, jakich znała, Drafts miał rozległe zainteresowania pozazawodowe. Cechowało go przy tym poczucie humoru, umiał słuchać, a poza tym zachęcał ją, by mówiła o tym, o czym sama ma ochotę rozmawiać. Janet doszła do wniosku, że jeśli jej obowiązki wymagałyby siedzenia wewnątrz takiej blaszanej puszki z jednym, jedynym partnerem, bez wahania zgodziłaby się na Draftsa.

Wypytywał ją o tomik japońskiej poezji, który właśnie czytała, i wymógł na niej, by skomponowała haiku. Po kilku minutach pracowitych skreśleń już je miała:

Spytają o mnie —

Mów: wśród komet jej bieg,

Wyprzedza światło.

— Śliczne — oświadczył Drafts.

— Twoja kolej.

— Nie dorównam ci.

— Na pewno — jeśli nie spróbujesz.

Z westchnieniem wziął do ręki notatnik. Przyglądała mu się bacznie, kiedy pisał. Uśmiechnął się do niej ostrożnie, chwilę ciężko się zmagał, aż w końcu przedstawił jej takie oto:

Szedłem gwiazdami,

Płynąłem rzeką nocy,

Na herbatę z tobą.

— Podoba mi się — powiedziała.

Jego ciemne oczy poszukały spojrzeniem jej oczu.

— Wiem, że nie może się równać z twoim — powiedział. — Ale to prawda.


Delta, wtorek, 17 maja, 15.35

Narożnik miał prawie idealnie 90 stopni. Problem w tym, że lód łatwo się kruszył. Ale i tak było nieźle. Carson ogłosił zwycięstwo, wyłączył zasilanie w tysiącsześćsetce i wymienił uścisk dłoni ze swą partnerką.

— To by było na tyle, Angelo — rzucił do mikrofonu. — Na razie koniec. Wracamy.

Potwierdziła i dodała mocy w silniki.

Krążyli w górze, podziwiając wyniki swej pracy. Nieźle, jak na amatorów.


Angela spędziła cały wieczór na analizowaniu wyników nadesłanych z Ashley Tee. Bez przerwy przesuwała rzędy cyfr, przełączała obrazy i coś do siebie mruczała.

— Coś nie tak? — zainteresowała się Hutch.

— Tamte dwa — odparła. — Nie ma sposobu na to, by wyjaśnić ich istnienie. I chodzi mi po głowie taka myśl: jak będziemy wyglądali, jeśli przepuścimy te dwa, a kolejny nie nadleci?

— Na idiotów? — podpowiedziała Hutch.

— W najlepszym wypadku. Mamy tutaj ogromnie ważne odkrycie. Bez względu na to, czym one są, naruszają prawa fizyki. Ten, który się do nas zbliża, najwyraźniej minie sobie słońce i poleci dalej jak gdyby nigdy nic. Rozumiesz, te obiekty naprawdę podróżują. — Chwilę milczała. — Nie wiem, jakim cudem się nie rozpadną.

— Co ty sugerujesz, Angelo?

— Uważam, żebyśmy zaaranżowali wszystko tak, żeby rzucić na niego okiem z bliska, kiedy będzie nas mijał.

— Czy mamy na to dość czasu?

— Możemy zorganizować spotkanie. Nie damy rady, żeby lecieć obok niego, bo statek nie zdąży nabrać odpowiedniej prędkości. Ale możemy zapuścić szybkiego żurawia, no i z bliska chyba lepiej zadziałają nasze sensory. — Popatrzyła na Carsona. — Co o tym sądzisz?

— A czy nie moglibyśmy złapać ich później, jeśli zajdzie potrzeba? — Carson skierował swoje pytanie do Hutch.

Rozważała to przez chwilę.

— Hazeltiny są słynne ze swojej niedokładności. Na Beta Pac udało nam się wprawdzie aż za dobrze, ale to był wyjątek. Zwykle wybiera się system gwiezdny i ląduje gdzieś w szeroko pojętym sąsiedztwie. Jeśli coś porusza się tak szybko jak to nasze, można już nigdy więcej na to nie trafić.

— Nie wydaje mi się roztropne, żeby za tym ganiać — sprzeciwił się Carson.

Angela nachmurzyła się.

— Nie widzę tu żadnego problemu. Terry jest dobrym pilotem. I zachowa stosowny dystans.

— Nie — powtórzył.

— Frank — upierała się Angela — prawdziwym ryzykiem będzie nie polecieć.

Przewrócił oczyma i wywołał połączenie ze statkiem.

— Pogadajmy o tym — oświadczył.

Na głównym ekranie pojawiła się Janet.

— Jak sobie radzi Grupa Upiększania Okolicy?

— Nieźle — odpowiedział Carson. — Gdzie jest Terry?

— Tutaj. — Ekran podzielił się na dwie części.

— Co sądzicie na temat ewentualnego spotkania z tym obiektem? Podlecieć i przyjrzeć się z bliska?

Terry sprawdził coś na swoich monitorach i, niezbyt szczęśliwy z wyniku, dmuchnął w złożone palce.

— Musielibyśmy się sprężyć. Wyszło mi, że potrzebowalibyśmy przynajmniej dwóch i pół dnia, żeby znaleźć się u jego boku.

— Możecie na nas poczekać?

— Frank, ta przejażdżka i bez tego będzie dosyć bolesna.

— A ty, czujesz się na siłach, żeby to zrobić? Terry spojrzał najpierw na Janet.

— Wchodzisz w to?

— Jasne.

Widzieli wyraźnie, że nie jest zachwycony.

— Sam nie wiem.

— Terry — przekonywała go Angela — możemy nie mieć już następnej szansy.

Hutch obrzuciła ją uważnym spojrzeniem. Przemożne pragnienie poznania tej tajemnicy zaciemniało jej osąd.

— Ale wtedy my zostaniemy bez statku — przypomniała. — Chyba też nie najlepszy pomysł.

— Przecież go nie potrzebujemy.

Janet wzruszyła ramionami.

— Jeśli chodzi o mnie, to możecie się nie wahać.

— Według mnie — mówiła dalej Angela — nie mamy nic do stracenia.

Carson chce tam lecieć — to było dość oczywiste. Ale przeżycia, jakich doznał podczas tej podróży, zrobiły swoje. Hutch widziała, jak naturalna chęć walczy w nim ze świeżo nabytą przezornością. I zobaczyła, jak ta pierwsza wygrywa.

— Ktoś jeszcze zgłasza jakieś obiekcje?

Drafts zerknął bokiem na swą towarzyszkę.

— Jeśli Angela tego chce, a Janet nie widzi problemu, to i ja się zgadzam.

— Dobra. — Pułkownik Carson wskoczył z powrotem na swoje miejsce. — Lecimy.


Potem nastąpiło jeszcze kilka minut wymiany zdań na tematy czysto techniczne. Drafts wprowadził dane o locie do systemów nawigacyjnych. Skorzystają z pól Flickingera, żeby zniwelować niektóre efekty nadmiernego przyśpieszenia.

Po trzydziestu minutach od zapadnięcia decyzji Ashley Tee opuszczała orbitę planety z przyśpieszeniem, które wgniotło jej załogę w siedzenia foteli.

— Jak się czujesz? — zapytał Drafts.

— Dobrze — wyszeptała bez tchu.

— Będziemy lecieć sześćdziesiąt dwie godziny. Delta, świat pomarańczowego lodu, zmniejszyła się raptownie na ekranach do rozmiarów piłki, a potem do świetlnego punktu. Po chwili widać już było gazowego olbrzyma. Wkrótce i on stał się tylko błyszczącą gwiazdą na niebie.


PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ


Smoku w ciemności

wzrokiem suniesz po gwiazdach

Tchnieniem ogrzewasz księżyc.

— 24 kwietnia, 2203

(Znalezione w nie podpisanym pliku na Ashley Tee)

Rozdział 29

Delta, środa, 18 maja, 9.30

Praca przy małym płaskowzgórzu szła im tak dobrze, że spodziewali się skończyć jeszcze tego samego dnia.

Cięli i polerowali, aż uzyskali trzy gładkie kamienne ściany, ułożone względem siebie niemal pod kątem prostym. Potem zabrali się za prostowanie czwartej ściany z jej wielkim wrębem. Carson żałował, że nie ma środków po temu, by wypełnić raczej tę dziurę, zamiast oddzierać ścianę po obu jej stronach. Ale nic nie szkodzi — jakoś da sobie radę.

Nabrali już niezłej wprawy w posługiwaniu się tysiącsześćsetką i nieźle się przy tym bawili. Kiedy to było możliwe, ustawiali statek na ziemi. Ale najczęściej musieli pracować „z powietrza”, i to znad płaskowzgórza. Angela przypomniała im, że nieustannie ignorują różne paragrafy regulaminów bezpieczeństwa, ale przełknęła jakoś w końcu swe własne zastrzeżenia, zabrała ich do góry, a potem, na dany sygnał, przewróciła wahadłowiec na bok. W tyle Carson, przytrzymywany liną i uprzężą skleconą prowizorycznie przez Hutch, operował tysiącsześćsetką, twarzą do dołu.

— Jesteś absolutnie bezpieczny — zapewniła go Hutch.

Po jakiejś godzinie zamienili się miejscami. Hutch cieszyło takie strzelanie z grubego działa, a że nauczyli się już stosować sensory do celowania przez kłęby pary, stali się teraz nieporównanie bardziej efektywni. Jeszcze przed przerwą na lunch zdołali zwalić w gruzy przeważającą część tylnej ściany. Mieli już swój prostokąt!


Czynnikiem ograniczającym ich pośpiech w biegu na wyznaczone spotkanie z obłokiem były nie możliwości statku, a możliwości załogi, która musiała znosić skutki długotrwałego przyśpieszenia. Na miejsce dotrą z bólami w stawach i krzyżu, a będą mieli do dyspozycji ledwie kilka sekund, zanim ich cel przemknie obok, bezlitośnie pozostawiając ich za sobą. Żeby trochę złagodzić skutki, Drafts zaprogramował częste przerwy w przyśpieszeniu statku, podczas których byli w stanie podnieść się z foteli i rozprostować kości. To nie była bynajmniej komfortowa przejażdżka, ale dało się przeżyć.

Hutch instynktownie nie czuła zaufania do tak pośpiesznie planowanych manewrów. Powątpiewała w konieczność tej wyprawy. Logiczny wywód Angeli miał przecież sens — prawdopodobnie nadciągał tu już następny taki obiekt. Dlaczego nie mogli spokojnie poczekać i bez pośpiechu ruszyć za tym właśnie obiektem? Zirytowało ją, że nie poparła jej Janet. Zamiast tego dała się ponieść fali ogólnego entuzjazmu. Znów podejmowali decyzje ad hoc, nie brali pod uwagę wszystkich wynikających z tego konsekwencji. Zaczęła wątpić, czy w ogóle nauczyli się czegokolwiek na Beta Pac.

Nieco rozweseliła ją myśl, że Janet tkwi teraz wciśnięta w swój fotel z powodu przyśpieszenia. I dobrze jej tak.


Sprawdzili wynik swej pracy na południowym płaskowzgórzu. Z powietrza przypominał dziecięcy klocek — pomarańczowy prostopadłościan.

— Szkoda, że nie możemy zmienić mu koloru — powiedział Carson. — Wszystkie konstrukcje Oz świetnie odbijają światło i wyróżniają się na tle otoczenia.

— Myślisz, że to może mieć znaczenie? — zapytała Hutch.

— Sam nie wiem. Ale może mieć.

Hutch przyszło do głowy, że ten klocek koloru dyni może stanowić dla przyszłych archeologów taką samą zagadkę jak dla nich Oz.

Następny w kolejce był wzgórek na wschodzie. Trzy razy większy niż ten, przy którym poprzednio pracowali, i bardzo spękany. Co więcej, kiedy zaczęli pracę, okazało się, że jest bardzo kruchy. Ściany łuszczyły się pod lekkim dotknięciem promienia, odpadały całe duże partie lodu. Eksperymentowali więc z natężeniem i kątem ustawienia promienia, aż odkryli, za strzały o małej mocy i z góry dają najlepsze wyniki.

— Jak we wszystkim innym — skomentował Carson, kiedy cięli po plasterku i polerowali powierzchnię — zwycięża jedynie finezja. Subtelne dotknięcie.

Połączenia z Ashley stawały się coraz trudniejsze. Po dwudziestu czterech godzinach statek oddalił się od nich na jakieś piętnaście milionów kilometrów. Przy takiej odległości sygnały przesyłane wiązką laserową potrzebowały aż dwóch minut, żeby przebyć całą drogę. Rozmowy stały się powolne, frustrujące, a obie grupy zaczęły odczuwać narastającą izolację.

Ekipa na powierzchni przespała fazę nocy. Ale cała trójka zerwała się o świcie, gnana chęcią do roboty. Skonsumowali solidne śniadanko, a potem wrócili na wschodni płaskowyż.

Mieli nadzieję, że skończą ścianę, którą zaczęli wczoraj, i wymodelują narożnik. Hutch lubiła pracę przy narożnikach. Stanowiły miłe urozmaicenie w tej monotonii.

Ponieważ większość prac prowadzona była z powietrza, Angela przesiadywała zwykle samotnie w kabinie pilota. Przyglądała się tam obrazom nadsyłanym z Ashley — zdjęciom zbliżającego się obiektu. Tego obłoku — niewielkiego, fioletowawego i tak absolutnie niemożliwego.

Czasem aż musiała się opamiętać, przypomnieć sobie, gdzie jest i co robi, nakazać sobie myśleć o własnym zadaniu, o ludziach, którzy wisieli w otwartych drzwiach jej ładowni. Ale — mój Boże! — to był wspaniały czas.

Jedyna ciemna strona tego wszystkiego to fakt, że nie ona siedziała teraz za sterami Ashley Tee.

Po drugiej stronie kanału łączności Drafts przeżywał na przemian chwile ekstazy i depresji. Czujniki dawały im tylko bardzo powierzchowne odczyty.

— Wiesz, co bym chciał zrobić — oświadczył w pewnej chwili — włożyć pieniążek w usta i postawić Ashley tuż przed tym czymś. Poczekać, aż się po nas przetoczy i zobaczyć, co będzie.

To zdanie przyciągnęło jej uwagę, mimo że nie wierzyła, by mówił serio. Ale i tak wcisnęła guzik transmisji i kazała mu natychmiast o tym zapomnieć, bo ona poważnie zaszkodzi mu w papierach, jeżeli jeszcze choćby raz o tym wspomni. Ale zanim te jej groźby zdołały dotrzeć na Ashley, on sam szybko dodał:

— Jasne, że nic podobnego nie zrobię. Nie wydaje mi się, żeby wysłanie sondy na wiele się zdało, ale będę próbował jedną tam zapuścić.

Później, kiedy znaleźli się z powrotem na ziemi, Carson przyszedł do kabiny pilota na lunch. Hutch pozostała w ładowni, bo w kabinie nie było dość miejsca dla trzech osób. Carson żuł właśnie swą kanapkę, a Angela planowała jutrzejszy lot, kiedy między jednym a drugim kęsem nagle rzucił:

— A to co znowu?

Patrzył przy tym na ekran nad jej głową.

Obiekt wysuwał jakieś palce.

I pomimo całego swego przygotowania, myślowych przyzwyczajeń całego jej życia i głębokiego przeświadczenia, że wszechświat jest miejscem poznawalnym i głęboko racjonalnym, Angela poczuła w środku niespokojny skurcz.

— Skąd mam wiedzieć? — rzuciła niemal ze złością, jakby wszystko to była sprawka Carsona.

Coś się wysuwało. Może nie od razu palce, ale coś wyraźnie sterczało. Jakieś wypustki.

— Siedem — powiedziała Angela. — Naliczyłam siedem.

— Jedna z nich dalej się dzieli — zauważył Carson.

Rosły coraz dłuższe i coraz węższe. Hutch przyszło na myśl, że przypominają palce starego maga w „Uczniu czarnoksiężnika”.

— Mamy jakieś pomiary? — zapytał Carson. Angela sprawdziła tablice kontrolne.

— Najdłuższa ma dwadzieścia tysięcy kilometrów, plus minus sześć procent. Nie mamy jeszcze odczytu o szybkości rozprzestrzeniania się.

— To po prostu smugi — orzekła Hutch.

Tak. Na pewno smugi. Angela poczuła gwałtowną ulgę, a zaraz potem zrobiło jej się głupio, tak jakby przez cały czas nie wiedziała, że to w końcu okaże się czymś bardzo prozaicznym.

— Tak — potwierdziła.

Ale smugi szybko przestały zachowywać się jak smugi. Zaczęły rozchodzić się na boki, zachodzić na siebie, mieszać się ze sobą. Iluzja rozwiała się. Rzecz wyglądała teraz jak delikatna kometa z wielką ilością ogonów. Albo jak statek kosmiczny, który przed chwilą eksplodował.

W środku muszą następować jakieś potężne erupcje, które wyrzucają wszystko na zewnątrz.

— Myślę, że to się rozpada — orzekła Angela.

Zadźwięczał dzwonek i na ekranie pojawiła się twarz Draftsa.

— Popatrzcie sobie na nasz cel — rzucił.

Carson podniósł w górę dłoń.

— Właśnie widzimy.

Drafts oczywiście nie zareagował. Jego obraz miał kilkuminutowe opóźnienie.

Angela przeżywała niemal ekstazę.

— Prześliczne — stwierdziła. Nic, co dotąd zdarzyło się w jej tak burzliwym przecież życiu, nie mogło się równać z tym, co w tej chwili odczuwała. Nie mogąc się powstrzymać, krzyknęła radośnie i wyrzuciła w górę zwiniętą pięść.

— Niezłe — powtórzyła. — Ale co to właściwie jest?

Wyglądało, jakby się pruło.

Od centralnego obłoku odtaczały się teraz na boki komety wlokące za sobą smugi dymu.

— Do cholery, co się dzieje? — znów dotarł do nich głos Draftsa.

Cały proces trwał nieprzerwanie, tak powoli, że zrazu trudno było dostrzec jakiś ruch. Między platformą a statkiem przepływała gorączkowa wymiana zdań. Drafts twierdził, że obiekt się dezintegruje, rozpuszcza, co powinno nastąpić już wcześniej między gwałtownymi falami pól grawitacyjnych.

— Ale dlaczego akurat teraz? — dopytywała się Angela. — Dlaczego nie wczoraj? Dlaczego nie w zeszłym tygodniu? To nie tutejsza grawitacja tak go zmieniła.

— Tamten drugi przedostał się bez szwanku — dodała Hutch. — Dlaczego ten miałby eksplodować?

— Nie wydaje mi się, żeby on eksplodował — sprzeciwiła się Angela nie odrywając wzroku od ekranu. — Trudno tu cokolwiek wyraźnie dojrzeć, ale mam wrażenie, że dzieje się tylko tyle, że od całości obłoku odrywa się zewnętrzna warstwa.

— Ale czym to może być spowodowane?

— Nie mam pojęcia — odparła. — To coś zdaje się mieć w nosie wszelkie prawa fizyki.

Puściła całą tę scenę na przyśpieszonych obrotach. Obiekt otwarł się przed nimi powoli i wdzięcznie — krwistoczerwony kwiat rozkładający koronę w ofierze dla słońca.


Ekipa naziemna nie zaprzestawała wysiłków przy rzeźbieniu swych bloków. Operując tysiącsześćsetką kształtowali i modelowali lód, czerpiąc przyjemność z nabywania coraz większej w tym sprawności. Śledzili także uważnie napływające wciąż dane na temat smoka.

Pod koniec roboczego dnia Angela zawołała Carsona, by przyszedł spojrzeć na monitory. Ale Carson siedział właśnie w siodle.

— Teraz żadne z nas nie jest w stanie na nic patrzeć — odparł. — O co chodzi?

Obiekt wyglądał jak kometa, której głowa eksplodowała.

— To skręca — rzuciła. — Niech mnie diabli. Toto zmienia kurs. Chyba dlatego był cały ten wcześniejszy ruch. Odrzucało część materiału w kosmos.

— Czy w ogóle coś takiego jest możliwe? — zapytała Hutch. — Jak rozumiem, naturalne ciała nie wyrzucają balastu, prawda?

— Same z siebie — nie.

Za oknami ziemia — pusta, zimna i nieludzka, zalana rubinowym światłem — wyglądała tak, jakby wszystko mogło się tu wydarzyć.

— Gdzie teraz leci? — zapytał Carson.

— Bo ja wiem. Nie będę mogła nic powiedzieć, dopóki nie ukończy manewru. Ale jak dotąd, odwróciło się naprzeciw projektowanego toru Ashley. A właściwie w naszym kierunku. — Próbowała ustrzec się dramatycznego tonu, ale ciężko było nie wykrzyczeć im tego w twarz.

— Jesteś pewna? — To głos Hutch.

— Jestem pewna, że odwraca się w naszym kierunku.

Przez długi czas nikt nic nie mówił.

Na jednym z ekranów pojawiła się twarz Hutch. To dobrze. Potrzebowali teraz widzieć się nawzajem.

— Cholera jasna! — rzuciła. — Czy to możliwe, żeby to coś wiedziało, że tu jesteśmy?

— I co to właściwie jest, do diabła?! — dorzucił Carson.

— Takie pytanie zadajemy sobie od samego początku, nieprawdaż? — odpowiedziała mu Angela.

— Lepiej dajmy znać na Ashley — podsunęła Hutch.

— Właśnie czekam na połączenie.

Przez długą chwilę wpatrywali się w siebie.

— Może powinniśmy pomyśleć nad tym, jak by się stąd zmyć — powiedziała w końcu Hutch.

Carson położył jej dłoń na ramieniu, ale nie odezwał się ani słowem.

Angela myślała podobnie. Ale nie powinni się zanadto spieszyć z wyciąganiem ostatecznych wniosków. Ciała niebieskie nie uganiają się przecież za ludźmi.

— Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę — odezwała się — ale mamy przed sobą tatusia tych anomalii. Wszyscy przejdziemy do historii.

— Byle nie za szybko — ostudziła ją Hutch.

— Angelo. — Na ekranie ujrzeli wyraźnie zakłopotanego Draftsa. — Nie wiem, dokąd zmierza to coś, ale wyraźnie nie tam, gdzie mieliśmy się spotkać. Obraca się w stronę naszego toru, a my nie możemy na tyle szybko wyhamować, żeby przystosować swój kurs. Bez względu na to, jaki się w końcu okaże. Musimy wykonać pętlę i próbować jeszcze raz. To chyba będzie prawdziwy maraton. Potrzebujemy kilku dodatkowych dni, żeby się z nim zrównać. Nie mogę podać żadnych szczegółów, dopóki sprawy tutaj się nie ustabilizują. Zgłoszę się do was, jak tylko będziemy wiedzieli, co jest grane.

Angela prezentowała teraz sobą swoiste studium frustracji.

— Coś mi się nie zgadza — oznajmiła. — Przedtem ledwie starczało im czasu, żeby do niego dobić, a teraz zakłada, że w ciągu kilku dni będzie mógł zrobić pętlę i jeszcze się z nim zrównać?

— Chyba po prostu wszystkiego dokładnie nie przemyślał — próbował wyjaśniać Carson.

— Załóżmy. Ale może też wiedzieć coś, o czym my nie mamy pojęcia.

— Gdyby tak było, czyby nam o tym nie powiedział?

— Jasne. Chyba że przypuszczał, że my mamy te same informacje co oni.

— Zapytaj go.

— Może nie ma takiej potrzeby. — Angela jeszcze raz zaczęła przeglądać dane liczbowe i zleciła ich analizę komputerowi. W tym samym czasie zauważyła, że poziom zapasu energii spadł do granic marginesu bezpieczeństwa. — Koniec, dzieciaki — oznajmiła. — Zdejmujemy siodła. Wracamy do domu.

Po drodze niewiele ze sobą rozmawiali, ale kiedy tylko znaleźli się w schronie, Angela powiedziała im, co wiedział Drafts.

— Ono zwalnia. Zaciągnęło hamulce.

— I dlatego się rozpada — domyśliła się Hutch.

— Chyba tak. Wbrew pozorom, trzyma się w sobie dość ciasno, jeśli wziąć pod uwagę, czego potrafi dokonywać. Ale taki manewr to trochę za wiele, nawet jak na mechanizm, będący w stanie utrzymać to wszystko w kupie.

Carson zadał pytanie, które zapewne nurtowało wszystkich:

— Czy to jest obiekt naturalny?

— Oczywiście, że tak — odpowiedziała mu Angela, kierując się raczej zdrowym rozsądkiem niż rzeczywistym przekonaniem.

— No to jak może zmieniać kierunek? — zapytała Hutch. — I skąd ma ten jakiś tam mechanizm hamulcowy?

— Może coś z zewnątrz wywiera na to silny wpływ — zastanawiała się Angela. — Może jakieś ciało supergęste.

— Naprawdę myślisz, że tak właśnie się dzieje? — zapytał Carson. Zrzucił już kurtkę i zabierał się do przygotowywania kawy.

— Nie. — Byłyby przecież jakieś inne tego efekty, wcześniejsze wskazówki, nieregularności w orbitach. A tu nic. — Nie — przyznała. — Nie mam na to wyjaśnienia. Ale nie musimy od razu zakładać istnienia jakiegoś pełnego złej woli sprawcy.

— A kto mówi o złej woli? — zapytała Hutch.

Wymienili między sobą spojrzenia, a Angela pozostawiła to pytanie bez odpowiedzi.

— Ono na pewno na coś reaguje. Musi tak być. Może to pola magnetyczne. Może gdzieś miał miejsce jakiś słoneczny wybuch. Trudno cokolwiek powiedzieć, siedząc tu na dole. — Wzruszyła ramionami. — Będziemy musieli poczekać, aż sami się przekonamy.

— Angelo — zaczęła Hutch — czy to coś rzeczywiście przypomina obłok? Pod względem składu chemicznego?

— Tak — odparła. — Jest skonstruowane z tej samej mieszanki co wielkie obłoki, które później kondensują się w gwiazdy: cząsteczki żelaza, węgla, krzemianów, wodoru i formaldehyd. A w środku jest pewnie ogromna bryła żelaza lub skały.

Hutch skosztowała łyk kawy. Miała cynamonowy posmak.

— W glebie dookoła Oz było duże stężenie formaldehydu — powiedziała.

— Nie wiedziałam o tym — zdziwiła się Angela. — Naprawdę?

— Tak, to prawda.

Spojrzała w kierunku słońca, które wciąż jeszcze stało wysoko na południowym zachodzie. Było tylko odrobinę bliższe linii horyzontu niż kiedy tu przylecieli.

— No to w jaki sposób może hamować? — jeszcze raz zapytała Hutch.

Angela zastanawiała się przez chwilę.

— Jeden sposób to ten, który przedtem widzieliśmy — odrzucenie części budulca na zewnątrz. Tak jak w rakietach. Inny sposób polega na manipulowaniu polami grawitacyjnymi.

— Ale czy to w ogóle możliwe? — zastanawiał się Carson.

— Dla nas nie. Ale jeżeli jest możliwa antygrawitacja, a wszelkie dowody wskazują, że jednak jest, wtedy odpowiedź brzmi: tak, to się da zrobić. — Angela na kilka chwil zapadła w głębokie milczenie. — Słuchajcie: trzymajmy się rzeczywistości. Samo tylko istnienie tego czegoś zakłada całościową manipulację grawitacją, siłami ciążenia i prawie każdą cholerną inną siłą, jaka przychodzi mi na myśl. To tak, jakby to coś istniało w jakiejś wymiarowej próżni, w której prawie nic z zewnątrz nie ma na nie wpływu.

— Prawie?

— Tak. Prawie. Słuchajcie — są dwa takie obłoki. Załóżmy, że oba podróżowały z taką samą prędkością, kiedy weszły w ten system planetarny. Powinny się były rozpaść, ale się nie rozpadły. Tamten po drugiej stronie słońca porusza się wolniej niż ten tutaj. Właśnie tak jak być powinno, ponieważ musi zwalczyć solarne przyciąganie, a to nasze dzieciątko tutaj przyspiesza, bo porusza się w kierunku słońca i jest przez nie ciągnięte. Tak więc jakieś wpływy na pewno są. Ale nie pytajcie mnie, co to wszystko znaczy.

Angela odsunęła się od ogólnej rozmowy, zatapiając się po raz kolejny w analizie odczytów i obrazów. Warkocz komety, który zgodnie z prawami fizyki wiódł za sobą cały obiekt, coraz trudniej było teraz dostrzec, w miarę jak jej głowa obracała się w ich kierunku. Ostatnie jego szczątki dosłownie znikały teraz za czerwoną płaszczyzną obłoku. Po dłuższej chwili zwróciła się do nich ponownie.

— On leci tutaj — oświadczyła.

Wszyscy troje wpatrzyli się w monitor. Czekali, aż warkocz wychynie ponownie po drugiej stronie. Nie wychynął.

Ich spojrzenia spotkały się.

— Stały tor lotu — dodała Angela.

Hutch pobladła.

— Kiedy?

— Tak nie może być — zdenerwował się Carson. — Goni za nami obłok?!

— Jeżeli utrzyma obecne tempo zwalniania, stawiam na poniedziałek. Około pierwszej.

— Lepiej skontaktujmy się z Terrym — stwierdził Carson. — Zawróćmy ich, żeby nas stąd zabrali.

Hutch potrząsnęła przecząco głową.

— Niemożliwe. Oddalają się od nas z całkiem niezłą szybkością. Według mnie dopiero w niedzielę w południe uda im się w ogóle zawrócić.


Czas spać. Angela przyuważyła siedzącą przed monitorami Hutch; na twarzy miała tęskny, może melancholijny wyraz.

— Nic nam nie będzie — powiedziała do niej. — Przecież tak naprawdę nie może mu chodzić o nas.

— Wiem — odparła Hutch. — To tylko taka iluzja.

Ekran wypełniały wiersze.

— Co to jest? — zaciekawiła się Angela.

— Notatki Maggie. — Oczy Hutch napotkały spojrzenie Angeli, lecz szybko umknęły w bok. — Zdaje mi się, że w tej kobiecie było coś, czego nie dostrzegłam.

Spojrzenie Angeli stało się czujniejsze, ale nic nie powiedziała.

Hutch wywołała jakiś plik.

— To z „Urika o zachodzie słońca”.

Zestaw modlitw i pieśni sławiących czyny quraquackiego herosa. Epickie w założeniu, utrzymały jednak wysoce osobisty ton. „Więź z Urikiem miała pozostawać bardzo bliska — komentowała Maggie w towarzyszących im przypisach — bez dystansu jak w przypadku ziemskich bohaterów”.

I dalej: „Pokażcie mi, co ludzie podziwiają, a powiem wam o nich wszystko, co istotne”.

Aż w końcu następowała modlitwa, która zdawała się ściśle do tego przystawać:

Duch mój szybuje nad wodami świata,

Bo ty jesteś przy mnie.

Obie popatrzyły na niebo na wschodzie. „Nadleci stamtąd. Dokładnie tam”. Przyleci znad morza koloru kawy. Gdyby zaszło słońce — choć oczywiście nie zajdzie jeszcze przez kilka dni — mogłyby go zobaczyć.

— Pewnie stanie się widoczny w ciągu następnych dwunastu godzin — powiedziała Angela.

— Jak brzmiała ta stara linijka z rubajjat? [5]

Bo kto z nas teraz garncarzem?

A kto garnkiem jest?

Przed nimi szeroko się rozpościerały pogodne płaszczyzny śniegu.


Delta, piątek, 20 maja, 9.00

Hutch nie czuła się najszczęśliwsza.

— Co możemy zrobić? — zapytała.

— A może by się stąd wynieść? — podsunął Carson. — Wsiąść na wahadłowiec i polecieć. Wynieść się całkiem z Delty.

Angela zastanowiła się.

— Nie sądzę, żeby to nam wiele dało. Wahadłowiec zaprojektowano do lotów między statkami. Nigdy nie miał być używany w studniach grawitacyjnych. Nie ma zbyt wielkiej mocy. Tak naprawdę nie dalibyśmy rady się stąd wynieść, a nie sądzę, żebyśmy mieli ochotę bawić się z tym potworem w kotka i myszkę. Nie. Słuchajcie, teraz porusza się dosyć wolno. Proponuję, żebyśmy zostali tu, gdzie jesteśmy. Tylko przelećmy na drugą stronę globu i schowajmy się.

— Zgadzam się — oświadczyła Hutch. Rozjaśniła okna, wpuszczając do środka czerwone światło dzienne.

— Wiemy, że na Noku i Quraquie niektórzy przetrwali — to coś nie wybija wszystkich do nogi. Zakopmy się gdzieś.

— Słuchajcie — wtrącił Carson — ono przecież nie może wylądować prosto na nas?

— Owszem, może — odpowiedziała Angela. — Nie sądzę, żeby w tej kwestii były jeszcze jakiekolwiek wątpliwości. Nadleci pod kątem trzydziestu stopni w stosunku do horyzontu i wyląduje prosto w naszej kawie. A przy okazji — ma idealną koordynację czasową. Chwilę wcześniej albo chwilę później nie udałoby mu się trafić prosto w nas. W płaskowzgórza, chciałam powiedzieć.

Carson poczuł, jak coś ściska go w żołądku. „Ma idealną koordynację czasową”.

— Dobra — rzekł. — Lećmy na drugą stronę. Niech księżyc przyjmie na siebie główne uderzenie. Kiedy będzie po wszystkim, wiejemy. Jeśli zdołamy. — Spoglądał ponuro. — No to dowiedzieliśmy się już, po co zbudowano Oz. Miało przyciągać to cholerstwo. Nie mogę uwierzyć. Sukinsyny tak wszystko ustawiły, żeby zbombardować cywilizacje na Noku i Quraquie. To musieli być jacyś psychole.

— Później pogadamy — przerwała mu Angela. — Teraz mamy trochę roboty.

— Racja — zgodził się Carson. — Zacznijmy od tego, że poprzestawiamy kamery tak, żeby uzyskać jak najlepszy obraz.

— Jest jeszcze coś, co moglibyśmy zrobić — niespodziewanie odezwała się Hutch. — Może nasze klocki podziałały lepiej niż się spodziewaliśmy. Moglibyśmy je wysadzić. Wyciągnąć przynętę z wody.

Angela przecząco potrząsnęła głową.

— Nie sądzę, żeby to mogło mieć teraz jakieś znaczenie. Za późno. Bestia wpadnie tu na obiad bez względu na to, co byśmy robili.


Najbardziej oddalony księżyc krążył wokół gazowego olbrzyma w odległości jakichś osiemnastu milionów kilometrów. Był to zaledwie kawał beczkowatej w kształcie skały, o powierzchni niewiele większej od powierzchni Waszyngtonu. Zwykły, typowy głaz, zniszczony i sponiewierany. Ktoś, kto obserwowałby niebo stojąc na jego północnej półkuli, miałby przed oczyma budzący grozę obraz — krwistoczerwone koryto nieba wypełniała rzeka ognia. Rzeka bez brzegów i bez granic — pędziła przed sobą gwiazdy i nawet słońce przygasło wobec blasku jej nurtu.

Rozdział 30

Delta, sobota, 21 maja, 10.10

Patrzyli, jak smok wciąż rośnie, potężny zwał chmur, spuchnięty i zaogniony. Znad wschodniego horyzontu przetaczały się ku nim podniebne wici i serpentyny.

Kamery wyposażone były w sprzęt do pomiarów optycznych, w ultraczerwieni i w promieniowaniu Roentgena. Był to sprzęt najlepszej jakości, ale Hutch nie sądziła, by mogły przetrwać to, co niedługo zacznie się dziać.

Wybrali dla nich trzy stanowiska, w promieniu pół kilometra od spodziewanego miejsca zderzenia. Dwie z nich umieścili wysoko, w naprędce skleconych obudowach, które przytwierdzili solidnie do lodowej okrywy. Jedną z kamei nastawili na rejestrowanie zbliżającego się smoka, inne miały obserwować rejon zderzenia.

Kiedy skończyli, przeprowadzili wiele testów kontrolnych, przystosowali napięcie w bateriach i sprawdzili współdziałanie kamer z monitorami wahadłowca. Po wszystkim wrócili do kopuły, na lunch. Indyk był wyborny.

„Solidny posiłek — pomyślała Hutch — dobrze robi na morale”.

Przy posiłku pękło kilka butelek chablis przy wtórze żartów na temat pogody.

Tak naprawdę jednak nikt nie miał specjalnego apetytu. W świecie, który stracił ostatni kontakt z rzeczywistością, trudno było zająć myśli kanapką z indykiem. Teraz wszystko stało się możliwe.

Dawno temu, jeszcze jako dziewięciolatka, Hutch wybrała się z ojcem, żeby obejrzeć występ Michaela Parrisha, magika. Wieczór wypełniały unoszące się w powietrzu szafki, ludzie przepiłowywani na pół, a także czarna skrzynka będąca niewyczerpanym źródłem gołębi, królików oraz białych i czerwonych chustek. Priscilla Hutchins próbowała wtedy wyobrazić sobie, jakimi metodami działa ten magik, ale mimo to wciąż od nowa musiała się zdumiewać. Chociaż zdawała sobie sprawę, że wszystko to są sztuczki, że nie ma w tym prawdziwej magii, poczuła, że traci kontakt ze światem realnym, i dotarła w końcu w takie miejsce, gdzie nic co niemożliwe już jej nie zaskakiwało.

Teraz znalazła się dokładnie w tym samym punkcie.

Po obiedzie wyszła na zewnątrz i usiadła na śniegu. Pozwoliła, by ogarnęło ją przemożne poczucie obcości tego miejsca, tak jakby mogło przy tym wyciągnąć na jaw jakąś ukrytą jej cząstkę i nasączyć ją częścią siebie — drobiną czaru, który z powrotem ustanowi kontakt z tym, co pojmowalne. Odnosiła wrażenie, jakby ten świat został tu ustanowiony wyłącznie dla niej i jej towarzyszy, że przez miliardy niczym nie różniących się lat oczekiwał na ten właśnie moment.

Po chwili dołączyło do niej dwoje pozostałych, którzy zamierzali właśnie zająć się czekającymi ich zadaniami, ale i ich zatrzymał potężniejący wciąż blask na wschodzie.

Ashley nieprzerwanie słała im najświeższe dane o smoku — gorące i jakże prawdziwe. Drafts z profesjonalnego zaangażowania chwilami osuwał się gdzieś w pobliże czystej paniki i nalegał, żeby korzystając z wahadłowca usunęli się z powierzchni planety. Janet, być może obyta z niebezpieczeństwem po tym, co przeżyła z Hutch i Carsonem, powiedziała tylko, iż wie, że nic im nie będzie.

Po chwili wszyscy troje wstali i powlekli się do wahadłowca. Odłączyli tysiącsześćsetkę i zanieśli ją do kopuły. Co nie znaczy, że będzie to miało jakiekolwiek znaczenie, kiedy z nieba na ziemię spadnie ogień.

Zaczęli się pakować.

— Nie wydaje mi się, żeby należało czekać do jutra — oświadczyła Angela. — Poczułabym się znacznie pewniej, gdybyśmy zmyli się już dziś.

— Tu będzie nam znacznie lepiej — sprzeciwił się Carson. — Nie ma sensu tłoczyć się w wahadłowcu o dzień dłużej niż trzeba. — Po czym wszedł do środka i wrócił z następnymi butelkami chablis, żeby zilustrować, o co dokładnie mu chodzi.

Tak więc czekali teraz jak pod obuchem mającego spaść na nich topora i rozważali, czy w momencie zderzenia będą bezpieczniejsi na ziemi czy w powietrzu. I czy to nie zakrawa na paranoję sądzić, że to coś ugania się za nimi. („Tu nie chodzi o nas — powtórzyło każde z nich w takiej czy innej formie — tu chodzi o te płaskowzgórza. Zobaczyło te płaskowzgórza i leci do nich”.) I czy — jeśli zdecydują się na ucieczkę — obiekt nie zmieni kursu jeszcze raz i nie ruszy za nimi. Właśnie za nimi — i pal sześć płaskowzgórza. Po jakimś czasie, mimo ogromnego napięcia, Hutch poczuła, że kleją się jej powieki. Tej nocy żadne z nich nie poszło do swojego łóżka — wszyscy troje spali wyciągnięci w fotelach w ogólnej sali.

Hutch budziła się — jak jej się zdawało — co kilka minut. I doszła do wniosku, że jeśli kiedykolwiek w życiu zdarzy jej się przechodzić jeszcze raz przez coś takiego (co jej się zdarzy, ale to już zupełnie inna historia), klnie się na to, co najświętsze, że zmyje się na pierwszy znak, że coś jest nie tak jak trzeba.

Gdzieś koło piątej doszedł ją zapach kawy. Przed nią stała Angela z filiżanką parującego napoju.

— Cześć — mruknęła Hutch.

Smok był teraz wściekłą smugą na niebie.

— Będę naprawdę szczęśliwa — stwierdziła Angela — kiedy się stąd wyniesiemy.


Wokół słońca pojawił się pierścień, a nad równiną unosiła się gęsta mgła. Na południowym zachodzie przedarł się przez nią srebrny półksiężyc.

Ziemia zasłana była świeżutką warstwą śniegu, kiedy Angela i Hutch niosły do wahadłowca swoje torby. W powietrzu wciąż jeszcze wirowało kilka płatków.

— To dość frustrujące, kiedy się nad wszystkim zastanowić — rzuciła Angela w marszu. — Kosmiczne zjawisko na tak niespotykaną skalę, a my musimy się chować po drugiej stronie planety.

Hutch właziła właśnie do kabiny wahadłowca.

— Myślę, że moglibyśmy zostać, jeżeli ci tak na tym zależy.

— Nie, nie o to mi chodzi. — Angela podała jej swoje torby, po czym zajęła miejsce przy konsolecie i przyjrzała się listom kontrolnym. — Żałuję, że nie mamy statku gdzieś w pobliżu, żebyśmy mogli się przyczaić i pooglądać sobie te fajerwerki.

Hutch włączyła kanały łączności, próbując złapać kontakt z Ashley. Na ekranie pojawił się smok. Obraz nie był ostry, bo dzieliła ich zbyt duża odległość. I ciągle się zwiększała.

Hutch pomyślała sobie, że główny korpus musi być jakiś milion kilometrów za tymi pierwszymi forpocztami. A jednak jej umysł nadal wszystko postrzegał jak burzową chmurę. Złowieszczą chmurę — pęczniejącą, przewalającą się i ciskającą iskrami błyskawic. Ale wciąż tylko burzową chmurę. Próbowała sobie wyobrazić podobnego gościa nad Świątynią Wiatrów. Co mogła począć tak nisko rozwinięta technika wobec tej harpii? Zaczęła zastanawiać się nad Twórcami Monumentów. Dlaczego rzygnęli czymś takim w tamtą nieszczęsną rasę? I jak na ironię pozostawili na pożegnanie: „Zegnajcie i powodzenia. Szukajcie nas po świetle z oka horgona”.

I w tej właśnie chwili wszystko pojęła.

Zabłysnęła lampka na konsoli łączności.

— Coś do nas idzie.

Na ekranie pojawiła się twarz Davida Emory’ego.

— Halo, stacja naziemna — odezwał się. — Co się dzieje? Potrzebujecie pomocy?

Hutch ogarnęła nagła fala radosnej ulgi.

— Witaj, Davidzie. Gdzie jesteś? — Ale on nie zareagował. Patrzyła, licząc sekundy, podczas których jej słowa wędrowały ku niemu, i wnet cała jej nadzieja umarła tuż po urodzeniu. Był za daleko.

Przez otwarty luk wtoczył się do środka Carson.

— Widzę, że nadciągnęła odsiecz — ucieszył się. — Gdzie są?

Twarz Davida rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.

— Hutch! Miło cię widzieć. Jestem na Carym Knappie. Co to w ogóle jest, to coś? Co się dzieje?

Hutch przekazała mu wersję wydarzeń w pigułce.

— Lecimy do was najszybciej jak się da.

— Trzymajcie się z daleka — odparła. — Trzymajcie się z dala, dopóki nie opadnie kurz.


Późnym rankiem byli już w powietrzu.

Wszyscy obserwowali teraz smoka: Emory na Knappie, Janet i Drafts na Ashley, a grupa Carsona z wahadłowca.

Obrazy nadchodziły teraz z Knappa. Były ostrzejsze niż kiedykolwiek. Delta przypominała na nich dziecięcą piłkę unoszącą się na tle kosmicznej ściany z tej chmury.

Smok niedługo ich połknie.

Unosiły się znad niego ogromne chmury pary i gazów, wybuchały wciąż powolne eksplozje, które jakby przebiegały w zwolnionym tempie. Od całości wciąż odrywały się i odpływały w dal ogniste kiście.

— Ono się dezintegruje — oznajmiła Angela. — Porusza się teraz dość powoli, przypuszczam więc, że utraciło około siedemdziesięciu pięciu procent swej poprzedniej masy. Leci w tę stronę, ale potem nie będzie mogło odlecieć nigdzie indziej.

Pozostawili daleko za sobą równinę z płaskowzgórzami i przelatywali teraz nad azotowymi bagniskami, skąpani w ruchliwych odblaskach. Carson siedział w fotelu pilota po prawej stronie. Nieustannie wyrzucał z siebie uwagi typu: „Mój Boże, wprost nie mogę w to uwierzyć” lub „Nic dziwnego, że wszędzie rozwinęła się jakaś religia”.

Statkiem szarpały gwałtowne wiatry. Hutch, siedząc w tyle zastanawiała się, czy będą w stanie utrzymać się w powietrzu. Obserwowała obrazy napływające z Knappa.

— Gazowy olbrzym rozrywa go na części — powiedziała, próbując przekrzyczeć szum wiatru. — Jeśli dopisze nam szczęście, nie pozostanie z niego nic, zanim tu dotrze.

— Nie bądź zbyt pewna — zgasiła ją Angela. — To wszystko jest jak chińska układanka. Nie rzuciło wam się w oczy nic szczególnego? Carson pociągnął spojrzeniem po monitorach.

— Czy nie rzuciło mi się w oczy nic szczególnego?! — Z ledwością zdusił śmiech.

Nie raczyła tego zauważyć.

— Nie ma wstrząsów — objaśniła.

— Nie nadążam.

Ale Hutch złapała w lot.

— Jest o piętnaście godzin stąd. Czy tutaj są jakieś płyty tektoniczne?

— Tak.

Obrzuciła Carsona wymownym spojrzeniem.

— Ciało niebieskie w takiej odległości wznieciłoby niezłe piekło w tutejszej tektonice. Zgadza się?

— Zgadza się. — Angela stuknęła parę razy w klawiaturę w poszukiwaniu innych danych. — A przynajmniej powinniśmy tu mieć kilka solidnych fal. — Bagnisko ustępowało miejsca błotnistego koloru morzu. O brzeg uderzały leniwie gęste, powolne fale. Parę metrów nad nimi skała była wyraźnie odbarwiona.

— To tylko fale przypływu — orzekła. — Nie wygląda to na nic szczególnego.

— Ale o co wam chodzi? — zniecierpliwił się Carson.

— Chodzi nam o to, że oceany, nawet takie oceany jak te, powinny już wyskakiwać ze swoich niecek. Czekajcie. — Połączyła się z Knappem i poprosiła Davida o odczyt na temat pozycji satelitów. W oczekiwaniu na dane sama wyszukała cały plik na temat gazowego olbrzyma i towarzyszącej mu rodzinki księżyców. Ustaliła orbity, obliczyła prędkości i skalkulowała pozycje lunarne.

Kiedy ze statku zaczęły napływać żądane informacje, natychmiast porównywała je z tym, co sobie przygotowała.

Tau, karłowaty kawał skały na obrzeżach systemu, obsunął się w swojej orbicie. Ale tylko o czterysta kilometrów — nic znaczącego. Rho znajdowała się dwieście kilometrów dalej niż wskazywały obliczenia tyczące jej pozycji. Wszystko inne było mniej więcej zgodne z wyliczeniami.

Słońce ponownie wschodziło, kiedy statek się z nim zrównał. Sunęli teraz nad benzynowym mokradłem. Za nimi płonęło niebo.

— To nie jest ciało stałe — orzekła Hutch.

— Zgadza się — oznajmiła z ostateczną pewnością Angela. — To mimo wszystko obłok pyłu. Gdzieś w środku może być jądro z czegoś stałego, ale musi być malutkie.

— Ale skała — wtrąciła Hutch — nie jest w stanie utrzymać tego wszystkiego w kupie.

— Zgadza się, Hutch. Znajdź to spoiwo, a zarobisz sobie na Nobla.


Niedziela, 11.46

To coś na monitorach wyglądało jak gość rodem ze starych baśni. Posłaniec od Wszechmogącego. Carson rozmyślał nad tym, jak mogło wyglądać niebo nad Egiptem podczas pierwszej Paschy. Jaka była pogoda w Sodomie? Co zobaczyli patrzący z murów Jerycha?

Jakiś instynkt mówił mu, że oto zbliża się nadprzyrodzone. Właśnie tutaj, ścigany przez wyraźnie rozzłoszczoną kosmiczną anomalię, obserwując, jak się zbliża, Carson przeżywał doznania natury religijnej.

Nie czynił nawet starań, by strząsnąć je z siebie wzruszeniem ramion, raczej cieszył się nimi z pewną agresywną pasją, zastanawiając się w duchu, dokąd go to wszystko doprowadzi. Czy jest możliwe, by istniały rzeczywiste istoty obdarzone kosmiczną potęgą? Jeżeli teraz stoją twarzą w twarz zjedna z nich, niepokojące jest to ich chorobliwe zainteresowanie prymitywniejszymi rodzajami istnień. Durnowate bóstwo pędzone nienawiścią do kątów prostych. Przynoszące solidne kłopoty tym wszystkim, którzy przeciwstawili się boskiemu nakazowi, by wznosić budowle wyłącznie o kształtach okrągłych.

Przeanalizował religijną i heroiczną twórczość z Noka oraz z Quraquy, zanotowaną w zapiskach Maggie, szukając jakichkolwiek korelacji. No i znalazł. Tu przedstawiono demona-obłok o przerażającym wprost podobieństwie do tego, co widział teraz na niebie. Tam mroczne bóstwo o czerwonych oczach i złowrogich szponach, wyłaniające się prosto z burzy.


14.11

Przez nasączone oparami benzyny niebo przetoczyła się błyskawica. Szyby statku spłukiwały strugi etylinowego deszczu, które przywierały potem do skrzydeł. Angela chętnie umknęłaby wyżej, poza warstwę atmosfery, ale odczuwali bardzo silne turbulencje, które ciągle się wzmagały. Nie była pewna, czy w odpowiedniej chwili uda jej się bezpiecznie zejść na dół.

Wszystko to budziło na przemian grozę i radosne uniesienie. Wahadłowcem szarpało i rzucało na wszystkie strony. Kiedy nie borykała się ze sterami, pozwalała się unieść marzeniom o sławie. Odtąd zawsze będzie kojarzona z tym zjawiskiem. Może nawet pewnego dnia nadadzą mu nazwę brzmiącą jak jej nazwisko: Morgan. Z lubością powtarzała je sobie raz po raz. W wyobraźni słyszała, jak przyszli naukowcy mówią swoim seminarzystom: „Zakłada się istnienie kilku odrębnych rodzajów morganów”.

No, może zresztą nie.

Carson wyimaginował sobie falę smoczych obłoków, długą może na całe tysiące lat świetlnych, która nadpływa z Próżni jak nieodparty, diaboliczny przypływ. Zatapia całe światy z precyzją zegarka. Wpompowywana w układy regularnie jak bicie kosmicznego serca. I to niejedna — trzy fale. A może i tysiąc fal, których grzbiety oddalone są od siebie o 108 lat świetlnych.

W jakim celu?

Czy to się dzieje wszędzie? Wzdłuż całego Ramienia? A po drugiej stronie Galaktyki?

— Ten wielki teleskop.

Hutch podniosła na niego wzrok.

— Słucham?

— Myślałem o tym teleskopie na Beta Pac. Był nakierowany na Obłoki Magellana.

— I wiesz, dlaczego?

— Może. Twórcy Monumentów wiedzieli o tych smokach. Czy nie sądzisz, że próbowali się dowiedzieć, czy istnieją gdzieś bezpieczne miejsca? Gdzieś poza naszą Galaktyką?

Hutch wsłuchała się na chwilę w bicie własnego serca.

— Dobre pytanie — odparła w końcu.


16.00

Od strony słońca zbliżał się Knapp. Carson bez przerwy gadał z Davidem Emory. Pomimo opóźnień rozmowy te były w stanie oderwać na chwilę jego myśli od przerażających rzeczy, które działy się dookoła na zalanym ogniem niebie. Emory pytał go o wszystko: o warunki w mieście nad zatoką; o to, co widzieli na stacji kosmicznej; o to, jak znaleźli smoka. Wyraził żal z powodu śmierci ich współtowarzyszy. Znał Maggie osobiście, pracował z nią i szczerze podziwiał.

— George’a nie udało mi się poznać — powiedział. Potem Carson zamienił się miejscami z Hutch. W kabinie Angela zapytała, czy nie wie, dlaczego Emory tak o wszystko wypytuje.

— Chyba myśli, że nie wyjdziemy z tego żywi — domyśliła się. — Nie chce, żeby zostały po nas jakieś nie wyjaśnione tajemnice, więc próbuje zawczasu uzyskać wszystkie odpowiedzi.


17.54

Zostawili smoka za sobą — podobnie jak i słońce — przesunąwszy się w strefę nocy. Ale na całym horyzoncie kładł się niesamowity ognisty poblask. Pod nimi przesuwały się kolejne pasma lądu, miękkie i błyszczące od pokrywającego je śniegu.

— Będziemy lecieć jeszcze około godziny — oświadczyła Angela — a potem rozejrzymy się za jakąś równiną — jak najbardziej płaską, żeby nic nie mogło na nas spaść.

Obrazy przesyłane z Knappa ukazywały, że obserwowane coś stało się teraz tak rozrzedzone, rozdęte i rozsnute, że nawet trudno było dokładnie je umiejscowić. Rozlało się po całym układzie księżyców i pierścieni.

Kamery rozmieszczone wokół celu pokazywały niebo wypełnione wrzącym światłem.


19.52

Wahadłowiec przemknął nad pasmem lodowców i sunął teraz nisko nad prawie zupełnie płaskim krajobrazem, z wyjątkiem kilku wzgórz na linii horyzontu. Przebyli mniej więcej połowę szerokości drugiej półkuli.

— Idealne miejsce — oświadczył Carson. — Zaparkujmy tutaj.


Na pokładzie NCA Ashley Tee. 20.06

Statek osiągnął właśnie najdalszy punkt zataczanej pętli. Na okamgnienie zawisł w kompletnym bezruchu w stosunku do Delty. Potem moment minął, i ruszył z powrotem. Siedzącym wewnątrz chwila ta przemknęłaby może nie zauważona (w środku nie przestali ani na chwilę czuć skutków przeciążenia), gdyby nie maleńka zielona lampka, która rozbłysła na konsolecie.

— Zawracamy — rzucił Drafts. Wiedział, że Janet sama dostrzegła ten sygnał, że w rzeczywistości stale go wypatrywała. Wreszcie zdążali tam gdzie trzeba.


21.16

Angela zaprzestała wszelkich wysiłków, by unieść statek wyżej.

— Robi się coraz gorzej — zauważyła. Wśród jej instrumentów panował kompletny chaos. — To coś wysyła huragan promieniowania o niskiej częstotliwości, przeważnie w podczerwieni, mikrofale i wiązki fal radiowych. Jednak mamy szczęście — przecież mogło równie dobrze wysyłać promieniowanie Roentgena i usmażyć nas wszystkich żywcem.

Niebo nad nimi wyglądało niemal pogodnie, jeśli pominąć wściekłą czerwoną poświatę na horyzoncie.


23.04

Do zderzenia dwie godziny. Mniej więcej. Kto może wiedzieć coś na pewno przy tak efemerycznym pocisku?

Transmisje ze stanowiska wokół płaskowzgórzy były już zupełnie nieczytelne. Angela powyłączała je wszystkie. Wyłączyła także wszystkie systemy, poza niezbędnymi. Zrobiła jeszcze coś bardzo dziwnego — wyłączyła światła w kabinie, jakby nie chciała zdradzić położenia statku.

Ich rozmowa miała przebieg dość chaotyczny. Wymieniali luźne uwagi o tym, jak dziwnie wygląda niebo, albo o tym, że chyba żadne z nich do końca życia nie ruszy się z domu. I dodawali sobie nawzajem otuchy.

Jak odbierano to wszystko na dawno wymarłym Pinnacle?

— One muszą stanowić część naturalnego porządku rzeczy — mówił Carson. — Co osiem tysięcy lat przybywają i dają ci po głowie. Ale dlaczego?

— Wydaje się — dodała Angela — jakby wszechświat miał zakodowaną konieczność atakowania miast. Czy to możliwe?

Hutch siedziała w ciemności, czując się jak ofiara polowania. Jak biegły te wersy, które cytował jej Richard? Jest coś, co czuje niechęć do granicznych murów…”

— Może być tak — wtrąciła — że to część jakiegoś programu ochrony życia.

Carson ściągnął brwi.

— Przez wysadzanie go w powietrze?

— Przez zapobieganie powstaniu jednej, dominującej rasy. Może dla zachowania równowagi. Może wszechświat nie aprobuje istnienia takich miejsc jak Nowy Jork.

Za zachodzie dostrzegli błysk. Już nadciąga.

— Ciśnienie powietrza gwałtownie spada — poinformowała Angela. Ziemia zatrzęsła się. To było tylko lekkie drżenie, jak dreszcz. — Może powinniśmy wrócić na górę?

— Nie. — Carson opadł w swój fotel i próbował się odprężyć. — Tu będziemy bezpieczniejsi.


Poniedziałek, 00.04

Statek nabierał rozpędu. Ale cokolwiek miało się zdarzyć, kiedy oni dotrą na miejsce, już dawno będzie po wszystkim. Janet większość czasu spędzała na rozmowach z Davidem Emorym, ale sygnał zanikał w elektromatycznym potopie wywoływanym przez smoka. Na ich ekranach Delta i to coś już się ze sobą połączyły. Draftsa opanowało gorączkowe podniecenie i w miarę zbliżania się ustalonej godziny było z nim coraz gorzej. Wcale nie pomogła mu utrata łączności z wahadłowcem. A to, że podróżował przyduszony do fotela, też nie przyczyniało się do złagodzenia jego bolesnej frustracji.

Janet próbowała zachować pozory optymizmu. Przecież są tam Hutch i Angela Morgan! Jeżeli istnieje jakiś sposób na przetrwanie, to już ona wie, że albo jedna, albo druga z pewnością nań wpadnie.


00.27

Niebiosa toczyły się, przewalały, wybuchały. Noc rozdzierały potworne błyski piorunów, a dookoła ryczał wiatr. Grzechotał miotany o kadłub śnieg i lód.

Równina drżała. Jeden po drugim zamierały monitory wahadłowca.

Carson tkwił zawieszony w przejściu, między obiema kobietami.

— Jak na razie idzie nam nieźle — mówił.

— Jak jeszcze nigdy dotąd — rzuciła Hutch.

— Sam Pan Bóg przyszedł nam się dobrać do skóry — dorzuciła ironicznie Angela.

— Nic nam nie będzie — uparcie twierdził Carson.

Nie było takiego punktu, w którym nastąpiłoby jakieś rzeczywiste zderzenie. Smok nie miał już żadnych bliżej określonych granic. Po prostu się rozpostarł. Długie na dziesiątki kilometrów włókna o całe godziny wcześniej objęły dokładnie atmosferę Delty. Carson i obie kobiety zdawali sobie sprawę, że cały księżyc tkwi teraz w krzepkim uchwycie swego straszliwego gościa.

Powietrze gęste było od popiołu i śniegu. Wiatr naganiał go nad równinę i wkrótce zaczęła się na niej formować czarna skorupa.

— Może w rzeczywistości nie ma tam żadnego jądra.

— Miejmy nadzieję, że nie — powiedział Carson. I właśnie zamierzał dodać optymistycznie, że zapewne wszystko to okaże się nie gorsze od porządnej burzy, kiedy nad ich głowami nastąpił wybuch białego światła, a z nieba runęła kula ognia i wbiła się w śnieżysty krajobraz.

Niezbyt blisko, ale wszyscy troje się wzdrygnęli.

— Co to było?

— Meteor?

— Bo ja wiem…

— Cholera — zaklęła Hutch.

Carson zaczerpnął głęboko powietrza.

— Angelo, jak myślisz, ile to może potrwać?

— Trudno przewidzieć. Najgorsze powinno ustać za dzień lub dwa. To coś nadal porusza się dość wolno. A ponieważ nie podąża za orbitą Delty, powinniśmy szybko wyjść z jego zasięgu. — Oboje słyszeli w ciemności, jak oddycha. — Ale myślę, że na tej planecie pogoda przez jakiś czas będzie jeszcze wredniejsza niż była.

— Boję się — powiedziała Hutch.

Carson też się bał, ale wiedział, że nie wypada mu się do tego przyznać. Ktoś powinien okazywać siłę.

— Nic nam nie będzie — zapewnił ją jeszcze raz. Żałował, że nie odbierają obrazów od kamer naziemnych. Co może dziać się na stanowisku?


Głowa smoka zupełnie się rozpuściła. Wyrosły z niej bałwany chmur, trysnęły fontanny, opadły i zniknęły. Obłoki ocierały się o siebie jak ogromne koty. Bryły skał i lodu, na pozór zagrzebane w gęstym powietrzu, teraz zostały wygnane z powrotem na dół.

Metanowe morza na Delcie wyskoczyły w górę i zalały okoliczne niziny. Nagłe skoki ciśnienia wywołały wiatry o sile huraganów, które przelatywały z rykiem przez cały glob. Wszędzie panował teraz środek nocy.

Z nieba sypały się bryły skalne i lodowe. Ich ogniste szlaki rozświetlały cały panujący dookoła chaos. Na ogół były małe, zbyt małe, by mogły przedostać się nawet przez tak rzadką atmosferę jak tutejsza. Zarywały się w lodowe pola lub wznosiły fontanny na morzach i mokradłach.

Wybuchły wulkany.

Na równinie Hutch, Angela i Frank siedzieli skuleni w wahadłowcu. Czekali na potworne zderzenie, od którego rozpadnie się cały ten świat — kiedy runie na ziemię jądro tego czegoś. Bo przecież musi w końcu spaść. Angela, wbrew wszystkim swoim uspokajającym stwierdzeniom, tak naprawdę myślała.

Ale nic takiego nie nastąpiło.

Łomotały nimi porywy wichru, a z nieba lały się czarny deszcz, lód i gęsty popiół.

Nad nimi z hukiem gorzała noc.

W końcu zaczęli się przekonywać, że najgorsze mają już za sobą, że huraganowe wiatry tracą powoli na gwałtowności. Że naprawdę przeżyją, muszą tylko wydostać się z rejonu burzy. Wreszcie zaczęły im się rozwiązywać języki. Powolutku wkradała się atmosfera nerwowej i ostrożnej radości. W ciemnościach coś waliło, pękało i wybuchało. Ale oni istnieli. Milcząc pogratulowali sobie własnego szczęścia. Powracającą z wolna otuchę spotęgował fakt, iż wydawało im się, że w powodzi płynących z głośników szumów usłyszeli głos Janet.

Światła nawigacyjne pojazdu umieszczone były nisko na pokrywie silnika i na kadłubie z tyłu, za kabiną pilota i za skrzydłami. Od czasu do czasu Angela oczyszczała je ze śniegu i włączała. Wokół nich narastały wielkie zaspy.

— Mogę się z tobą założyć, Frank — rzuciła znienacka Hutch.

— Ale o co?

— O to, że kiedy zaczniemy odczytywać historię Twórców Monumentów, odkryjemy, że wielu z nich udało się zwiać.

— Co masz na myśli?

— Opuścili Galaktykę. Prawdopodobnie udali się do któregoś z Obłoków Magellana. Tam, gdzie nie będą mieli tych rzeczy.

— Możliwe. A po drodze zabawiali się ściąganiem ich na głowy wszystkich prymitywów, jakich udało im się spotkać. Nie wierzę, żeby Twórcy Monumentów byli przyzwoitymi stworzonkami.

— A ja myślę, że się bardzo mylisz — odparła.

— Dlaczego?

Ujęła go za przegub.

— Oz to była sztuczna przynęta.

Przysunął się do niej bliżej.

— Powiedz jeszcze raz.

— Frank, to wszystko były sztuczne przynęty. Te sześcienne księżyce. Oz na Beta Pac. Miały odciągnąć od nich to coś.

— Jeżeli rzeczywiście tak było — odparł — to chyba nie bardzo się spisały.

— Nie bardzo. Myślę, że zrobili, co tylko w ich mocy. Ale masz rację — nie zadziałało. W końcu Twórcy Monumentów nie potrafili obronić nawet siebie.

Przysiadł na podłodze przy jej fotelu.

— Myślisz, że oni też oberwali przez coś takiego?

— Myślę, że oberwali dwa razy. Cywilizacja międzygwiezdna prawdopodobnie dość mocno. Przeszli załamanie. Może uciekli. Nie wiem. Może się wydostali i polecieli na Mały Obłok Magellana. Uciekli przed tym czymś, bo nie dało się tego oszukać i nie dało się tego powstrzymać.

— A co z tą stacją kosmiczną? — zapytał. — Jak myślisz, co tam się mogło stać?

— To rozbitkowie. Ci, którym udało się przetrwać i zbudować wszystko od nowa. Ale po raz drugi nie udało im się dojść aż tak daleko. Nie weszli w fazę międzygwiezdną. Może to była już cywilizacja całkiem innego typu. Może zbyt wiele utracili. Znaleźli się właśnie u progu ery kosmicznej, kiedy fala powróciła. — Cieszyła się teraz, że kryje ją mrok. — Frank, pomyśl tylko, jaką musieli mieć technikę u szczytu swego rozwoju. I o ile wcześniej dostali ostrzeżenie. Może nawet o tysiące lat. Wiedzieli o tym czymś i próbowali pomóc, gdzie tylko mogli. Ale masz absolutną rację — nie udało im się.

— Ten drań robi się trochę za wysoki — wtrąciła Angela. — Chyba lepiej będzie nieco się przemieścić. Nie chcemy przecież, żeby nas tu zasypało.

— Zróbmy tak — zgodził się Carson.

Podniosła wahadłowiec w górę. Uwolnione światła nawigacyjne rozlały się blaskiem po czarnym śniegu. Wiatr zakołysał statkiem i omiótł go do czysta.

Mrok przeszyła błyskawica. Oszacowali czas do odległego huku gromu, biorąc pod uwagę specyfikę tutejszego ciśnienia. Był jakieś dwanaście kilometrów od nich. Angela przezornie opuściła wahadłowiec z powrotem na ziemię.

Rozdzielili między siebie kubki z kawą.

— Wszystko pasuje — odezwał się Carson. — Przez cały czas wiedzieliśmy, że tamtym udało się z tego wyjść. Z wyjątkiem, jak przypuszczam, populacji miejskich. — Spojrzał przenikliwie na Hutch. — Myślę, że masz rację. Z tym Oz. Kiedy na to wpadłaś?

— Parę godzin temu. Nie mogłam uwolnić się od myśli, jak bardzo Oz przypominało miasto. Kogo próbowali oszukać? — Leciutko musnęła wargami policzek Carsona. — Mam wątpliwości: oni rozumieli, czym jest to coś? I skąd się zjawia?

— Zastanawiam się — wtrąciła Angela — czy w ten właśnie sposób biorą swój początek wszelkie zorganizowane religie? Roześmieli się. Kolejna błyskawica — tym razem bliżej.

— Może powinniśmy zwrócić baczniejszą uwagę na tę burzę — zasugerowała Hutch.

Angela pokiwała głową.

— Rzeczywiście, wygląda na to, że idzie w naszą stronę.

Kolejny grom ześliznął się ku ziemi, rozświetlając swoim światłem kabinę.

— Chyba nas widziało — szepnęła Hutch.

— Hej! — Angela złapała ją za ramię. — Nie dajmy się rozszaleć wyobraźni.

— To są tylko błyskawice — szepnął Carson.

Na wszelki wypadek Angela znów zapuściła silniki.

— Jaki mamy zasięg sensorów? — zapytała Hutch.

— Zerowy. Jeśli trzeba będzie lecieć, to polecimy na ślepo.

Między niebem a ziemią wykwitła kolejna błyskawica. Przed oczyma stanęła im na krótko płaskorzeźba z pola i wzgórz i zaraz zniknęła z powrotem w ciemności. W górze przetoczył się grzmot.

— Rzeczywiście idzie w naszą stronę — wyszeptała Angela.

— Nie sądzę, żebyśmy mieli ochotę latać przy takim wietrze, jeżeli da się tego uniknąć — powiedział Carson. Chciał jeszcze coś dodać, gdy pojawiła się kolejna ognista kula. Przecięła niebo z prawa na lewo, potem zatrzymała się i zaczęła coraz bardziej jaśnieć.

— Cholera! — pisnęła Angela. — Odwraca się do nas! — Jednocześnie szarpnęła dźwignią, a wahadłowiec wyskoczył w powietrze. Dookoła ryczał wiatr. To coś przed nimi w mroku rozjarzyło się jak białobłękitna gwiazda przechodząca w supernową.

— Pozapinać się — zawołała Hutch, wślizgując się w swoją uprząż i włączając pole energetyczne. Carson próbował złapać się uchwytu.

Hutch przypięła Angelę w fotelu, odcięła drzwi do ładowni, gdzie siedział Carson. Potem zatrzasnęła swoje własne zabezpieczenia.

— Frank?

— U mnie w porządku — usłyszały. — Zmywajmy się stąd.

Angela podkręciła silniki, wahadłowiec skoczył w górę i jednocześnie w przód, a białe światło przemknęło tuż pod nimi. Usłyszeli później huk i odczuli falę uderzeniową, a doszli do siebie akurat na czas, żeby zdążyć zobaczyć wzbijający się w niebo wielki, biały gejzer.

Hutch obejrzała się na Angelę.

— Dość dziwny meteor.

Tamta skinęła głową.

— Też mi się tak wydaje.

Wicher wlókł ich ze sobą, szarpał nimi po całym niebie.

Angela próbowała właśnie zejść jak najłagodniej z powrotem na ziemię, kiedy tuż obok nich uderzył piorun, a noc wypełniła się światłem. Cała elektronika wysiadła, a statek zatoczył się gwałtownie. Do kabiny zaczął sączyć się dym.

Angela włączyła urządzenia przeciwpożarowe, wywalczyła niemal poziomą pozycję statku i jeszcze raz próbowała poderwać go w górę.

— Na górze bezpieczniej — wyjaśniła.

— Nie — sprzeciwił się Carson. — Na dół. Sprowadź nas na dół.

— Frank, przecież musimy jakoś manewrować. Na dole znaczymy tyle co kulawa kaczka.

— Zrób to, Angelo. Zabierz nas na dół.

— Zwariowałeś — oznajmiła Hutch. Angela była wyraźnie zdezorientowana.

— Ale po co?

Trzasnął kolejny grom.

— Zrób, co mówię — powtórzył Carson. — I to jak najszybciej. Hutch obserwowała go w monitorze. Ściągał do kupy wszystkie zbiorniki powietrzne, jakie mieli.

Angela pchnęła drążek do przodu.

— Musimy próbować wyjść ponad to wszystko — sprzeciwiła się.

— A jak masz zamiar przejść nad te niby-meteory? — dopytywał się Carson.

Lampki kontrolne zamigotały, po chwili wróciły do normy. Coś wybuchło w tyle i cały pojazd wypełnił się hukiem. Zaczęli spadać.

— Mamy dziurę! — wrzasnęła Hutch.

Angelę zarzuciło na lewo, trzasnęła w konsoletę nawigacyjną.

— Tylne stabilizery po prawej nie działają — poinformowała. Wśród szaleństwa uciekającego powietrza, wyjącego wiatru, sypiącego się na nich deszczu okruchów skalnych i lodowych zdołała zdobyć się na ironiczny komentarz: — Wygląda na to, że wyszło na twoje. Masz pewne jak w banku, że schodzimy na dół.

Niebo znów rozdarła błyskawica.

— Pięćdziesiąt metrów — orzekła Angela.

Opadli w podskokach z powrotem na swoją równinę, wyrzucając w górę fontanny śniegu i sadzy. Kolejny meteor gnał po niebie z tyłu za statkiem. Patrzyli, jak przystaje i zaczyna się rozjaśniać.

— Wychodzimy — krzyknął Carson.

Angela zaczęła protestować, ale Hutch sięgnęła przez nią i wcisnęła dekompresję.

— Będzie dobrze — powiedziała.

Złapali zbiorniki powietrza i wywlekli je na zewnątrz, kiedy tylko otworzył się luk. Hutch zwaliła się w śnieg, wstała i natychmiast ruszyła dalej.

Carson szedł tuż za nią.

— Biegiem! — krzyknął. Niósł trzy zbiorniki, upuścił jeden, ale nie wrócił, żeby go podnieść.

Ognista kula nadlatywała teraz z północy, znad pasma wzgórz.

Puścili się pędem. Śnieg pokrywała zlodowaciała skorupa, która zapadała im się pod nogami. Hutch znów upadła. A niech to.

Tylko nie puścić zbiorników!

— Jesteś pewna, że on wie co robi? — rzuciła w biegu Angela.

— Tak — odparła Hutch. — Tak mi się wydaje. Nie stawaj.

Kobiety ze wszystkich sił starały się zwiększyć odległość między sobą a wahadłowcem. Carson biegł tuż przy nich.

Meteor wlókł za sobą ognisty pióropusz. Kilka kawałków oderwało się i spadło na ziemię.

— Paść! — krzyknął Carson. Rzucili się w śnieg.

Meteor z rykiem trzasnął wprost w wahadłowiec. Bezbłędny strzał.

Ziemia ugięła się, lodowy krajobraz pojaśniał na okamgnienie, a po nich przetoczył się huragan śniegu i skrawków ziemi. Hutch czuła, jak o jej pole uderzają kamienie i ziemia.

Kiedy wszystko się uspokoiło, Carson włączył latarkę. Tam, gdzie przedtem stał wahadłowiec, widniał teraz potężny krater.

Angelą wstrząsały dreszcze. Spojrzała w niebo, potem na latarkę.

— Na litość boską — szepnęła — wyłączże to.

Carson posłusznie wyłączył.

— Jak sobie życzysz — powiedział. — Ale myślę, że teraz nic już nam nie grozi.

Kobieta próbowała zagrzebać się w śniegu, ukryć gdzieś przed tymi chmurami.

— Jemu nie chodzi wcale o nas — powiedział do niej Carson.

— Jak możesz tak mówić? — oburzyła się Angelą. Kolejna błyskawica.

— Kąty proste — odparł. — Chciało dopaść wahadłowiec. To twoje latające pudełko.


Przez kilka następnych godzin niebo oczyszczało się z nadmiaru ładunków elektrycznych. Siedzieli w milczeniu, patrząc, jak burze powoli słabną.

— Myślę, że wiem, dlaczego używali wizerunku Twórcy Monumentów do portretowania śmierci — odezwał się Frank.

— Dlaczego? — zaciekawiła się Angelą.

— Zgodnie ze starą zasadą, wieszają posłańca. Twórcy Monumentów najprawdopodobniej nie mieli żadnych skrupułów, żeby wylądować, przedstawić się grzecznie i poinformować Quraquatczyków, na czym polega problem. — Uśmiechnął się. — Wiecie, Richard miał rację. Nie ma obcych. Wszyscy oni okazują się w końcu bardzo ludzcy.

— Jak George — powiedziała Hutch.

Carson podciągnął kolana i oplótł je ramionami.

— Tak — potwierdził. Potem spojrzał na Angelę i wyjaśnił: — Nie mogli powstrzymać tego draństwa, więc dla odwrócenia uwagi stosowali przynęty. Chcieli podać im jakiś inny obiekt do ataku.

— Wiecie, coś mi właśnie przyszło do głowy — powiedziała Angela. — To coś — machnęła ręką w ogólnie pojętym kierunku nieba — to część fali, która uderzyła w Beta Pac około 5000 p.n.e., w Quraquę około 1000 p.n.e., a w Nok około 400 n.e. Mniej więcej. Zgadza się?

— Tak — potwierdził Carson.

— Leci w kierunku Ziemi. — Była wyraźnie zaniepokojona. Carson wzruszył ramionami.

— Mamy dziewięć tysięcy lat, żeby się nią zająć.

— Wiesz — dodała Hutch — Janet wspomniała kiedyś, że być może mamy już za sobą jedno bezpośrednie spotkanie z czymś takim. Sądzi, że dane fali A zgadzają się czasowo z Sodomą.

Angela przymrużyła oczy.

— Sodoma? Możliwe. — Przygwoździła Carsona wąskim uśmieszkiem. — Ale nie jestem pewna, czy mamy aż tak dużo czasu, jak myślisz, Frank. Wciąż jeszcze jest tutaj fala B.

Hutch przysunęła się bliżej swych towarzyszy. Fala B, ta, która nawiedziła Beta Pac w 13 000 p.n.e., Quraquę cztery tysiące lat później, będzie teraz stosunkowo blisko Ziemi.

— Jakiś tysiąc lat — powiedziała głośno.

— No cóż — Carson zbagatelizował sprawę. — Dziewięć tysięcy czy jeden, to i tak wydaje mi się, że mamy jeszcze mnóstwo czasu.

Po twarzy Angeli przemknął nagły cień.

— Podejrzewam, że właśnie coś takiego musieli sobie powtarzać Twórcy Monumentów.


PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ

Nie powiódł się ani jeden eksperyment mający na celu uzyskanie próbek z wnętrza Obłoku Omega. Do czasu kiedy piszę te słowa, nie udało się także przesiać sygnałów na wskroś przez ten obiekt. (Zobacz: wspaniała monografia Adńana Clementa „Zagadka Omegi”, cytowana w całości w Dodatku, str. 111, w którym przedstawiono światłą dyskusję na temat związanych z tym problemów teoretycznych.)

Jedyne próby wprowadzenia statku z ludzką załogą poza zewnętrzne warstwy obiektu zostały przeprowadzone 3 i 4 lipca 2211 przez Meg Campbell na Pasguarelli. Campbell wykonała dwa kolejne zejścia na głębokość 80 i 650 metrów. Z trzeciej próby nie udało jej się powrócić.

Szczegółowa analiza Obłoków Omega musi najwidoczniej poczekać na dalszy rozwój technik badawczych.

— Janet Allegri, „Boża maszyneria”

Hartley & Co., Londyn, 2213

Загрузка...