CZĘŚĆ TRZECIA Beta Pac

Rozdział 15

Akademia Nauki i Techniki (Sekcja symulacji holowizyjnej), Waszyngton D. C. Wtorek, 19 października, 2202, 17.00 czasu wschodniego

Hutch stała na krawędzi wysokiego klifu, spoglądając w dół na gwiazdy i na lśniące pierścienie Sholi. Sam gazowy olbrzym znajdował się za jej plecami, wisiał nisko nad horyzontem.

Budził niepokój. Wrażenie nie przypominało tego, co czuje się podczas spaceru wokół kadłuba statku. Uśmiechnęła się do siebie, jakby w odpowiedzi na swoją reakcję, i uklękła — żeby zbadać dokładniej krawędź klifu, a także odzyskać równowagę.

Nie była to, jakby można się spodziewać, krawędź nierówna i wystrzępiona, lecz ucięta precyzyjnie jak szlif diamentu.

Prawdziwie obce miejsce — miejsce bez widocznego celu, miejsce, które nie mogło powstać ani ze względów estetycznych, ani praktycznych. Ale z całą pewnością, po wizycie w Oz, budzące określone skojarzenia. Przed nią rozciągała się kamienna równina, wycięta i wypolerowana. Była płaska jak stół, naznaczona tylko kilkoma kraterami i siatką pęknięć. Równiny tej nie ograniczał horyzont — a raczej wyglądało to tak, jakby tu, zaraz, niedaleko, gładka skała po prostu urywała się nagle, a człowiek czuł instynktownie, że za tym nagłym krańcem ściana ostro opadała w niebyt. Otaczało ją niebo, nacierało na nią pod każdym możliwym kątem — pełne ognia i światła i półksiężyców. Ogromny zegarowy mechanizm ze sferami i gwiazdami, które miarowo odtykiwały swoje rytmy, podczas gdy ona im się przyglądała.

Przytłaczało ją. Było złowróżbne. Przerażające w sposób, który nie do końca pojmowała.

Cztery takie obiekty krążyły wokół świata, który Nokowie nazywają Towarzyszką. Wszystkie jednakowych rozmiarów. Niegdyś rozmieszczone w równej odległości. Dwa z nich były paskudnie osmalone.

Osmalone — i w tym przypominają Oz.

Czym one mogą być?

Nie było tu tajemnych symboli, jakie znaleźli na okrągłej wieży. Niemniej została przekazana wiadomość -jakiś krzyk — zawarty w spartańskiej geometrii tych ścian.

Zdjęła hełm, a wtedy włączyły się światła. Położyła go na stole przed sobą, wpatrzona w niebo nad Arlington.

Deja vu.


Cumberland, Maryland

10/19/02


Drogi Henry,

Mam już tłumaczenie: „Zegnajcie i powodzenia. Szukajcie nas przez światło w oku horgona”. Horgon to mityczny quraquacki potwór. Ale nie pytaj mnie, co to wszystko znaczy.

Maggie


W rocznicę publikacji przełomowego dzieła Richarda Walda „Pamięć i mit” rodzina i przyjaciele urządzili uroczystość upamiętniającą jego życie. Wybrali do tego niewysokie wzgórze w Arlington, z którego widać było Akademię, i wznieśli tam niewielki pawilon. Spotkanie odbyło się zaraz po święcie Dziękczynienia, w ponury dzień stale grożący deszczem i pełen takiego chłodu, przed którym nie daje ochrony żadne ubranie.

Hutch otrzymała zaproszenie i z początku zdecydowała, że będzie się trzymać od tego z dala. Jej nie uda się oszukać fasadową afirmacją życia, bo cholernie dobrze wiedziała, co każdemu z nich tak naprawdę siedzi w głowie. To nadal jeszcze zbyt bolesne, ciągle żywe wspomnienie. Może w przyszłym roku będzie już mogła usiąść sobie wygodnie i spokojnie pomyśleć o Richardzie. Ale obecnie pamiętała jedynie bezwładną figurkę dyndającą na linie pod wahadłowcem.

Jednakże kiedy nadszedł ów dzień, włożyła na szyję swój ulubiony talizman i poszła. Sponsorzy tego wieczoru ustawili na wzgórzu niewielką platformę, a pod rzędem świerków spory stół, który obłożyli pamiątkami, eksponatami i fotografiami. Były tam egzemplarze książek Richarda i tabliczki z Pinnacle, kusze z Quraquy i modele Monumentów. Na centralnym miejscu widniała odznaka Akademii i jej barwy.

Przekąsek nie brakowało. Ludzie wypatrywali starych znajomych i łączyli się w ożywione grupki. Hutch stała z boku, spięta i zniechęcona. W południe na platformę wyszedł wysoki mężczyzna, który wyglądał jak Richard, tyle że znacznie młodszy, i poczekał, aż tłum się uciszy.

— Witam — zagaił. — Niektórych z państwa znam, ale nie wszystkich. Ja nazywam się Dick Wald. Jestem — byłem — kuzynem Richarda. Cieszyłby się widząc, ilu was tu dzisiaj przyszło. I pewnie chciałby, żebym wam podziękował. — Przerwał i przeciągnął wzrokiem po zebranych. — Richard zwykł mawiać, że szczęściło mu się w życiu, bo miał szczęście do przyjaciół. Zwykliśmy robić sobie na jego temat różne „śmiertelne” dowcipy. A ponieważ tak wielu jest tu dziś archeologów, przypuszczam, że i oni musieli je znosić. Wiecie, o czym mówię: a to, że wszyscy, których zna, nie żyją już od co najmniej ośmiuset lat; a to, że włada wyłącznie martwymi językami. No cóż, śmierć znajduje się nieustannie w sferze zainteresowań każdego archeologa, tym bardziej więc smutne, kiedy spotyka ona w końcu i jego samego. — Przerwał na chwilę, a wiatr poruszył gałęziami drzew za jego plecami. — Chciałbym poprosić Billa Winfelda, aby powiedział teraz kilka słów. Bill uczył Richarda sumeryjskiego 101.

Ludzie po kolei wstawali, żeby o nim mówić. Dziękowali mu za udany zawodowy start, za pomoc finansową, za rady i zachętę. Za to, że świecił im przykładem. Kilkoro cytowało fragmenty z jego książek lub luźne uwagi rzucane od niechcenia na wieczorny wiatr.


Różnica między historią a archeologią to jak różnica między publiczną polityką, a tą przy stoliku z kawą. Jedno to teoria i analiza, a czasem nawet widowisko. Drugie — to samo życie.

Istnieje taki rodzaj archeologii myśli, w której wykopujemy stare rany i przebrzmiałe resentymenty, przemyśliwujemy je wciąż od nowa i nosimy tuż przy sercu. Aż w końcu -jak tysiącletnie powietrze zamknięte w grobowcu — one nas zatruwają. Z tego powodu zastanawiam się czasem, czy aby nie przeceniamy znaczenia historii.

Zawsze odczuwałem swego rodzaju pokrewieństwo z grabarzami w „Hamlecie”. Są pierwszymi odnotowanymi archeologami.

Historią nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. To tylko pewien punkt widzenia — próba uporządkowania zdarzeń, które z zasady są chaotyczne.


A także uwaga, zaczerpnięta z eseju na temat Pinnacle, którą Hutch wolała, żeby on sam wziął sobie bardziej do serca.


Wszechświat z pewnością ma poczucie humoru. Dwa lata temu pewien mężczyzna w Chicago jechał właśnie na własny ślub, kiedy jakiś meteoryt zdemolował mu samochód. Przyszły pan młody pojął dyskretną aluzję i wyjechał z miasta. Zatem kiedy warunki zewnętrzne uniemożliwiają rozsądne prowadzenie wykopalisk, archeologowie też zrobiliby lepiej, gdyby pojęli aluzję.


Kiedy skończył ostatni z tych, co chcieli przemawiać, Dick spytał, czy ktoś jeszcze chciałby coś powiedzieć. Hutch zwykle instynktownie odrzucało od takich publicznych występów, jednak tym razem nie mogła inaczej. Sama nie wiedząc, o czym będzie mówić, podeszła szybko do platformy i stanęła twarzą do tłumu. Wielu ją znało; tu i ówdzie posłyszała oklaski. Po omacku szukała w głowie właściwych słów.

— Chciałam tylko powiedzieć — zaczęła — że zawsze się dla niego dobrze pracowało. — Zawahała się. Niebo nad głową było czyste, niebieskie i bardzo dalekie. — Umarł robiąc to, w co wierzył. Myślę, że takiej właśnie śmierci sam by sobie życzył. — Rozejrzała się rozpaczliwie dookoła i zapragnęła, by zdarzył się jakiś cud. W głowie miała kompletną pustkę. W zamyśleniu sięgnęła po talizman i wyciągnęła go ku słońcu. — Miłość i pomyślność — powiedziała. — Dostałam to od niego. Napis w jednym z quraquackich języków mówi, że póki będę go nosić, poty towarzyszyć mi będą miłość i pomyślność. A tak naprawdę, towarzyszyły mi zawsze, odkąd znałam jego.

Później przywitała się z Dickiem. Powiedział jej, że Richard często o niej mówił. Z bliska jego podobieństwo do kuzyna jeszcze bardziej uderzało. I była jeszcze taka cecha wymowy, którą dzielili: obaj na bostoński sposób lekko przeciągali „r”. Zamykając oczy, mogłaby uwierzyć, że znów ma przed sobą Richarda.

Akademia zjawiła się w pełnym składzie. Pokazał się nawet Henry — a akt ten wymagał od niego sporej odwagi, gdyż większość ludzi, nie wyłączając Hutch, jego właśnie winiła za śmierć Richarda. Od czasu ich powrotu bardzo się postarzał. W tym rozproszonym świetle twarz mu poszarzała, a chód miał niepewny.

— Jak się miewasz? — zaczepiła go Hutch, wyciągając ku niemu dłoń.

Uścisnął ją, lecz jakby od niechcenia.

— Nieźle — odparł. — Miło cię widzieć, Hutch. — Jego wzrok powędrował gdzieś za jej plecy, w kierunku platformy, która teraz była pusta. — Wolałbym, żebyśmy spotkali się w przyjemniejszych okolicznościach.

Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy. Hutch wiedziała, że na górze szykuje się reprymenda dla Henry’ego. Wszyscy o tym wiedzieli. On sam ogłosił już, że odchodzi na emeryturę, a teraz stanął przed perspektywą stania się centralną postacią w ogólnoświatowej dyskusji na temat jurysdykcji sądowej poza systemem słonecznym.

— A przy okazji — dorzucił po chwili — jeszcze ci nie podziękowałem za to, co dla nas zrobiłaś.

— Cieszyłam się, że mogę pomóc — odparła.

— Szkoda, że wszystko tak się potoczyło — dodał i już się wycofywał, już zbierał się do ucieczki.

— Ja też żałuję — rzuciła za nim słabym głosem.


Princeton,

sobota, 27.11.2202


Droga Priscillo,

Chciałam tylko dać ci znać, że dziś ożenił się Cal Hartlett. Wiem, że już nie raz o tym rozmawiałyśmy, i mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe, ale to kolejny dobry chłopak, który mógł być twój. Ten facet de uwielbiał. Poznałam jego żonę — jest ładna, ale gdzie jej tam do dębie. Proszę, pomyśl o swojej przyszłości. Nie stajemy się coraz młodsi.

Mama


Hutch ułożyła stopy na podnóżku, pociągnęła łyk kawy i zapatrzyła się przed siebie, na kamienną równinę. Tym razem była z dala od brzegu, a Sholę miała teraz po prawej stronie. Choć gazowy olbrzym całkowicie zdominował niebo, jego światło wydawało się przyćmione. Nad głową nie widziała już gwiazd. Spoglądała prosto w Próżnię. Jeśli patrzyło się dostatecznie uważnie i dostatecznie długo, pilny obserwator mógł dostrzec odległe migotanie gwiazd Ramienia Strzelca.

Kawa była pyszna.



Portland, Oregon,

poniedziałek, 29.11.2202


Droga pani Hutchins,

Załączone tu holo otrzymałem kilka tygodni temu, zanim wróciliście z Quraquy. Prawdę mówiąc, nadeszło zanim jeszcze dowiedziałem się o śmierci Richarda. Nie byłem pewien, komu należy je odesłać, więc pomyślałem sobie, że być może pani będzie wiedziała. Doszedłem do wniosku, że ktoś z Akademii mógłby się tym zainteresować.

Serdeczne pozdrowienia

Dick Wald


(załącznik)

PRZESYŁKA HOLOGRAFICZNA


Na wstępie zaznaczono: Do rak własnych Richarda Walda.


David Emory w swoim polowym biurze.

— Richardzie — mówi — to zakrawa na ironię, że akurat teraz o to pytasz. Znaleźliśmy Orikon. Pomyślałem sobie, że przyda ci się wiedzieć, co tu mamy, ale proszę, zachowaj to na razie dla siebie.

Od jakiegoś czasy wiedzieliśmy, że ruiny położone są pod nowoczesnym miastem, dlatego nie były dostępne do bezpośrednich badań. A raczej, dokładnie mówiąc, to ja wiedziałem, ponieważ nie udało nam się znaleźć ani kawałeczka żadnego przedmiotu, dzięki któremu moglibyśmy ustalić jakąś datę, więc nie mieliśmy na to żadnych dowodów.

Skanery wykazały, że całe miasto otoczone jest metalowym pierścieniem, od którego odchodzą na boki pojedyncze linie. Wstępna teoria zakładała, że było to coś w rodzaju budowli obronnej. — Siada na krześle i krzyżuje ramiona na piersi, bardzo zadowolony z rozwoju wypadków. — W tym świecie fale przypływu są ogromne — z powodu bliskości Towarzyszki. W tej chwili mają tu ogromne tamy, żeby powstrzymać ocean. Ale te zbudowano całkiem niedawno.

Orikon był zlokalizowany na zbitce wysp, które obecnie są szczytami wzgórz. Przy odpływie wyrastały one nad mokradła. A zatem naczelne pytanie brzmi: jak w takich okolicznościach mieszkańcy potrafili przemieszczać się z jednej części miasta do drugiej? Bo tak przy okazji, wyczyn był to niemały. Mówimy o wyspach, które leżały rozrzucone na przestrzeni tysiąca dwustu kilometrów kwadratowych. Co więcej: jak im się udało utrzymać dostęp do oceanu, skoro musieli doń podróżować raz po morzu, a raz po mokradłach?

A oto rozwiązanie: mieli kolej nadziemną. To górzysty kraj, więc poszliśmy poszukać na szczytach jakichś dowodów. Wczoraj je znaleźliśmy: kawał betonu wbity w bok przepaści. Mamy też kilka innych. Wydaje się, że cywilizacja Orikonu była w rozkwicie między 18 000 a 16 000 p.n.e. A więc wygląda na to, że cała tutejsza cywilizacja jest trzy razy starsza, niż uważaliśmy.

Orikon żyje, Richardzie.

Henry zdjął hełm. Pokój nagrzewały słoneczne promienie. Hutch patrzyła przez okno na Morning Pool, Muzeum Iversa, Delta Park, a w dali na pomnik Waszyngtona.

— Miło, że mi to przyniosłaś — rzekł. — Czy mogę sobie zrobić kopię?

— Oczywiście. — Czekała na jakiś znak, który utwierdziłby ją w przekonaniu, że to bardzo ważne.

— No tak. — Założył ręce i wygodnie rozparł się w fotelu. — Jak tam twoje sprawy?

— Nieźle — odrzekła.

— Czy coś jest nie tak? — zapytał. — Wydajesz się spięta.

— Henry, ty wcale nie wyglądasz na zaskoczonego.

Jego skóropodobna twarz nie zmieniła wyrazu.

— A co ciebie tak zaskakuje, Hutch?

— Mamy drugie załamanie na Noku. Po dwa na każdym z tych światów. To już się robi jakiś trend.

Henry przyglądał jej się uważnie ponad szerokim blatem swego biurka. Jego biuro było przestronne, zapełnione pamiątkami dotyczącymi zawodowej kariery.

— Zakładasz, że Orikon ucierpiał wskutek jednego z tych zdarzeń.

— Oczywiście. Jak inaczej wytłumaczyć zniknięcie cywilizacji, która zdolna była zbudować kolej nadziemną?

— Hutch, przecież nie rozmawiamy o żadnych ustalonych faktach. Mamy pełną świadomość tego, co zaszło na Noku. Ty natomiast powinnaś się zorientować, że David Emory wykazuje tendencje do zbyt pochopnego wyciągania wniosków. Niemniej, to rzeczywiście ciekawy zbieg okoliczności. On twierdzi, że ostatnie eksponaty pochodzą z 16 000 p.n.e. — Popatrzył na nią wyczekująco.

Nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi.

— Oba wydarzenia na Quraquie dzieli odległość ośmiu tysięcy lat.

— A na Noku szesnaście tysięcy — dwa razy dłuższa. Ale co to nam sugeruje?

Wzruszył ramionami.

— Wielokrotność ośmiu. Cokolwiek by to mogło oznaczać. — Wyglądał staro; miał sztywne ruchy, które sprawiały wrażenie ciągłego i świadomego wysiłku z jego strony.

— Wielokrotność ośmiu? Czy wiedzielibyśmy, gdyby na Noku wydarzyło się coś podobnego około 8000 p.n.e.?

— Pewnie nie. Obecny cykl cywilizacyjny zaczął się trzy tysiące lat później. — Przez chwilę studiował blat własnego biurka. — Nie miałbym problemów z samym tylko zbiegiem okoliczności. Z jednym — powiedział z naciskiem — zbiegiem okoliczności.

— A jaki jest ten drugi?

— Podobieństwo między Oz a sześciennymi księżycami.

— Co w takim razie robimy?

— Ja idę na emeryturę — odparł. — I mam nadzieję, że zostanie mi choć trochę pieniędzy, kiedy skończą ze mną prawnicy.

— Henry, nie możesz tak po prostu zostawić…

— Mogę — to pewne jak jasna cholera. Słuchaj… — Twarz mu poczerwieniała, pochylił się ku niej przez biurko. — Czy masz jakieś pojęcie o tym, co to wszystko dla mnie znaczy? Niedługo wybębnią mnie z miasta. Obarczonego winą za śmierć starego przyjaciela. — Wargi mu drżały. — I niech mnie Bóg wspomaga, bo oni mogą mieć rację.

— Ale my cię potrzebujemy.

— A ja potrzebowałem ciebie. Przeszliśmy tam przez piekło, a ja podejmowałem decyzję, z którą będę musiał żyć przez resztę życia. Przybierasz teraz wobec mnie oskarżycielskie tony. A gdzie byłaś wtedy, kiedy próbowaliśmy uzyskać tych parę odpowiedzi? Umiałaś tylko wisieć przy tym cholernym mikrofonie i siać u wszystkich panikę. Czy naprawdę sądziłaś, że nie wiemy, co nas czeka? Wszyscy schodziliśmy tam z pełną świadomością tego, co robimy. Wszyscy, Hutch.

„Ale nie wszystkim udało się stamtąd wrócić”.

Jednak nie powiedziała tego na głos. Przez chwilę wpatrywał się w nią gniewnym wzrokiem, a potem nagle jakby opuściła go cała energia i zapadł się z powrotem w swój fotel.

— Przykro mi, że odbierasz to w taki sposób — odparła. — Robiłam, co do mnie należało.

— Ja też.

Przez chwilę patrzyli na siebie z przeciwnych krańców przepaści. W końcu Hutch powiedziała:

— Spróbujesz to sprawdzić. Zgoda?

— Ty spróbuj to sprawdzić. Jak coś znajdziesz, jestem w Chicago.


Złość Henry’ego mocno ją zabolała. Czy inni też tak to odbierali? Mój Boże, czy Richard umierał w poczuciu, że go zawiodła. Jej duszę owiał chłód.

Tej nocy nie mogła wrócić do mieszkania.

Powłóczyła się po jakichś swoich starych miejscach, aż wylądowała w końcu w Srebrnej Tancerce, ulubionej nocnej knajpce pilotów, w której pewnie nigdy dotąd nie widziano jeszcze archeologa. Wypiła serię rumów z colą, które nie wywołały pożądanego skutku. Gdzieś koło północy poderwała młodego, nieśmiałego koordynatora lotów o poczciwym spojrzeniu i zabrała go ze sobą do domu.

Urządziła mu noc jego życia.


Hutch chciała, żeby to się odleżało, żeby zostało gdzieś za nią. Ale nie dała rady. Tak więc pewnego rześkiego, pogodnego wieczoru, w tydzień po swojej rozmowie z Henrym, jadła obiad z Frankiem Carsonem w małej włoskiej knajpce w nadbrzeżnej części Arlington.

— Ja bym się tym nie przejmował — powiedział. — Henry ostatnio szybko wpada w złość, rzeczywiście wiele przeszedł. A przy okazji — mówił mi o waszej rozmowie.

Carson to dobry facet. Traktował ją trochę po ojcowsku, ale nie miała pretensji. Nawet zaczynało jej się to podobać.

— Ma do mnie żal — rzuciła.

Poprosił, żeby wyjaśniła to bliżej. Kiedy skończyła, próbował rzecz zbagatelizować.

— Ja robiłem to samo — mówił. — Podłączyłem się do Henry’ego i cały czas go naciskałem. Na twoim miejscu Henry robiłby to samo. Do mnie też czuje urazę.

Było tuż po zachodzie słońca. Pili chianti i przyglądali się, jak pasażerowie schodzą z pokładu statku z Aleksandrii.

— A co ty sądzisz? — zapytała. — O tych załamaniach.

Nie wahał się ani chwili.

— Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek w tej sprawie było już ustalone. A nawet jeżeli się okaże, że coś takiego naprawdę wydarzyło się na Noku tych osiemnaście czy dwadzieścia tysięcy lat temu, nie sądzę, żeby to mogło mieć wielkie znaczenie.

— A co z tą Bożą maszynerią?

— Co proszę?

— „Na ulicach Hau-kai czekamy. / Noc schodzi, nadciąga wiatr / I stygną światła świata. / W trzysetnym roku od Bilata wzejścia / Przyjdzie ten, co wędruje do świtu, / Stopami rozgniata słońce, / Osądzić przyjdzie ludzkie dusze. / Stąpać będzie nad dachami domów, / Rozpłomieni Bożą maszynerię”. To z quraquackiego modlitewnika. Art sądził, że mogła to być przepowiednia na temat Drugiego Załamania na Quraquie. Czasowo nawet by się zgadzało.

— Zawsze są jakieś przepowiednie.

Przyniesiono im zamówienie: spaghetti i kuleczki mięsne dla obojga.

— Już ci lepiej? — zapytał Carson, kiedy wykonała pierwsze natarcie.

— Tak — odparła. — Chyba tak.

— To dobrze. Mam dla ciebie wieści: wytropiliśmy horgona.

Spojrzała uradowana znad talerza.

— Dobrze — pochwaliła. — Co macie?

— No, to dość interesujące. Wiemy, że był mitycznym potworem o nader osobliwym wyglądzie: szpony, zęby, ogniste oczy, stał na dwóch nogach, a do tego miał broń. Wbudowany miotacz płomieni. — Przerwał na chwilę. — A jego zasięg widzenia wynosił trzysta sześćdziesiąt stopni.

Hutch zagarnęła do ust podwójną porcję.

— Oko horgona — szepnęła.

— Właśnie. Tak też sądzimy. Bestię łączy się na ogół z dziecięcym bohaterem Malinarem oraz z Urikiem — kimś w rodzaju quraquackiego Herkulesa. Malinar uratował przed horgonem swoją siostrę, odwracając uwagę bestii miską pożywienia. Potwór zlitował się nad dzieckiem i darował mu życie. Dziewczynie też. Wiemy, że istniało wiele podań o Malinarze, ale udało nam się zdobyć tylko to z horgonem. Urik to chyba najpopularniejsza postać z całej quraquackiej mitologii. Ważne przy tym, że był dobrze znany w czasach linearnego C.

— A więc zaczyna nam tu coś pasować — wtrąciła Hutch.

— Tak. — Nadział na widelec kuleczkę i skosztował. — Dobre — ocenił. — W każdym razie, Urik żył na początku ich cywilizacji, w świecie pełnym czarów, mrocznych zaklęć i kary boskiej dla każdego, kto odważył się zejść z utartych ścieżek. W scenariuszu tym występowało zwykle jedno bóstwo, zwyczajowo męskie, ze standardowo drażliwym usposobieniem i kodem zachowań, który nie dopuszczał żadnych wygłupów. A przy okazji — systemy monoteistyczne były w tym czasie na Quraquie dość powszechne. Istnieją szczątkowe dowody na istnienie religii politeistycznych, ale przez całe tysiąclecia oryginalne podania musiały być tak przerabiane, żeby odzwierciedlać ówczesny słuszny pogląd. A to kolejna uniwersalna tendencja.

— Jaka?

— Systemy monoteistyczne są zwykle nietolerancyjne. — Uśmiechnął się do niej ciepło i dodał o wiele łagodniejszym tonem: — To rzeczywiście bardzo miłe — oznajmił. — Kolacja z najładniejszą kobietą w Arlington w stanie Wirginia.

W podzięce Hutch wyciągnęła rękę przez stół i uścisnęła jego dłoń.

— Ktoś tam miał jakieś kłopoty z horgonem — ciągnął dalej, wracając do sprawy. — Terroryzował okolicę i ogólnie rzecz biorąc siał pogrom. Zatem wezwano Urika.

— Aha.

— Horgona można było zabić tylko w jeden sposób: przebijając mu mieczem serce.

— Raczej mało skomplikowane.

— To stara historia. Hermes i Argos.

— Co proszę?

— Taki grecki mit. Opowieść o myśliwym. Czatuje się na rodzaj ostatecznej zdobyczy — stworzenie jest niesłychanie śmiercionośne, a bohater nie może schować się w krzakach. I nie może stanąć z nim twarzą w twarz. Zatem trzeba wymyślić jakiś podstęp. W historii o Uriku potwora próbowało zgładzić wielu bohaterów — chyba w ciągu całego pokolenia. Korzystali z najróżniejszych, bardzo zmyślnych sztuczek, żeby się do niego zbliżyć. Próbowali go oślepić promieniami słonecznymi odbitymi od wypolerowanej tarczy, próbowali się podkraść przebrani za piękną horgonę, próbowali go uśpić magicznym puzonem.

— Magicznym puzonem?! — uśmiechnęła się Hutch.

— No, może niezupełnie. Ale to był mistyczny instrument — jakiś rodzaj piszczałki. W każdym razie, przedtem zawsze coś nie wychodziło. Bohater odkładał na chwilę piszczałkę, żeby lepiej uchwycić miecz, horgon się budził i grillował bohatera na miejscu. Przy okazji — z tej techniki skorzystał także Hermes. Ale jemu się udało. Jednej próby dokonała nawet kobieta. Nazywała się Haska. Przyprowadziła ze sobą armię sług, którzy mieli za zadanie nieustannie zraszać ją wodą. Horgon usmażył służących, ale Haska miała tyle szczęścia, że udało jej się ujść z życiem. Zresztą jako jedynej przed Urikiem.

— Tak, a teraz najważniejsze: Urik wpakował się w to wszystko, ponieważ jego ukochaną, Lizandrę, porwały demony, a mieszkający po sąsiedzku mędrzec doradził mu, żeby szukał jej przy pomocy oka horgona.

— Trafiony.

— Tak. Wygląda na to, że ten, kto wyrył inskrypcję, musiał być obznajomiony z quraquacką mitologią. Nawiasem mówiąc, w różnych źródłach są rozmaite informacje i tak naprawdę nie wiadomo, ile oczu miała ta bestia. W każdym razie z Urikiem udał się tam jego przyjaciel z dzieciństwa i obaj zaplanowali, że odwrócą uwagę horgona poczęstunkiem.

— Krową?

— Dieta horgona najwyraźniej ograniczała się do ludzi.

— O!

— Albo do tego ograniczała się wyobraźnia naszego bohatera. Calipon zgłosił się na ochotnika. Opracowali taką strategię: Calipon przeprowadzi atak frontalny. Urik miał się trzymać z tyłu aż do czasu, kiedy atak się nie powiedzie, a stwór będzie w trakcie przełykania.

Hutch przekrzywiła głowę.

— Czy to dla Quraquatczyka dziwny postępek? Nie mieli skłonności samobójczych, prawda?

— Pamiętaj, Hutch, że mówisz o nich tak, jakby stanowili jedną, jednorodną kulturę. Quraquatczycy, jak i my, mieli bardzo wiele kodów postępowania. Niektórzy uznawali samobójstwo jako uzasadniony i rozsądny postępek. Ale nic na ten temat nie wiemy w odniesieniu do okresu, z którego pochodzą baśnie o Uriku. Jeżeli już o tym mowa, niewiele nam też wiadomo o cywilizacji późniejszej — tej, która zbudowała Świątynię Wiatrów. Prawdę mówiąc, nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie. A w ogóle, to Calipon także został bohaterem, ale innego rodzaju: osiągnął nieśmiertelność przez samopoświęcenie. W końcu na jego cześć nazwano jeden naród.

— Bohater drugiej jakości — orzekła, unosząc brwi.

— Tak. I pozbawiony osobowości. To jeszcze jedno z uniwersaliów, Hutch. Nok ma ich kilka rodzajów. My też. Na przykład, Patroklos.

— A dlaczego ten drugi bohater, jak mu tam — Urik, nie zaoferował siebie jako dania dnia? W końcu chodziło o jego dziewczynę.

— No cóż, nieprzyzwoicie byłoby ratować damę rzucając na pożarcie jej ukochanego. Nie, w opowieści Calipon zaistniał wyłącznie po to, żeby służyć jako dobrowolna ofiara. Właśnie ten akt nadaje znaczenie całej legendzie. Stanowi morał owej powiastki. Każdy powinien się podporządkować wyższemu dobru.

— I tym razem się oczywiście udało, prawda?

— Tak, Hutch. Udało się. Calipon zginął, Urik wykończył horgona i uzyskał w ten sposób jedno z jego oczu. W końcu, z pomocą świętego ptaka morskiego, nurka, odzyskał także piękną Lizandrę. Dla upamiętnienia sposobu, w jaki została uwolniona, Lizandra zawiesiła oko na złotym łańcuchu i odtąd już zawsze nosiła je na szyi. A przedstawia sieją zawsze z nurkiem na ramieniu. — Podparł ręką brodę i przypatrywał jej się uważnie. — Tak więc pozostaje pytanie: co z tego wszystkiego wynika dla nas?

— To tyle?

— To tyle. — Carson uniósł kieliszek. Chianti rozbłysło odbitym światłem elektrycznych świec.

— Wyratował ją, a potem żyli długo i szczęśliwie.

— Nie. — Carson potrząsnął głową. — To jeszcze nie koniec. Nigdy tak nie bywa. W każdym razie jeśli chodzi o bohaterów epickich. Musi nastąpić uprawomocnienie mitu, uznanie przez bóstwo oraz przez społeczność wagi bohaterstwa. I to wszystko musi mieć swoją pierwotną przyczynę. A przyczyna w tym wypadku jest taka: kiedy nasz bohater wyrusza na wyprawę, złoczyńcy napadają na jego dom. Lizandra ginie usiłując ochronić syna. Urik dopada bandytów i pokonuje ich, choć w walce sam zostaje śmiertelnie ranny. Wówczas bogowie mają powód, by go obdarzyć wszystkimi boskimi honorami. Nagrodą dla Urika — o Caliponie się tu nie wspomina — jest przyjęcie do drużyny boskich wojowników, nieśmiertelnego szwadronu, który ma zostać wezwany w czasach wielkiej potrzeby. Jej członkowie są upamiętniani przez umieszczenie na niebie.

— To interesujące — przyznała Hutch. — „Szukajcie nas przez światło w oku horgona”. Czyżby Twórcy Monumentów pokazywali nam, gdzie mieszkają?

— Możliwe.

— Jeśli tak, to oko horgona musi być jakąś gwiazdą. Pewnie ich domową gwiazdą.

— Tak właśnie i mnie się wydaje.

Hutch odsunęła na bok talerz.

— Czy możliwe jest, że szukamy jakiejś konstelacji?

— Jestem skłonny tak właśnie twierdzić.

— Jakiej? Znamy quraquackie konstelacje?

— Nie z tej epoki.

— No to dalej jesteśmy w lesie — westchnęła. — W jaki sposób znajdziemy tę, która wygląda jak wielki Quraquatczyk z włócznią? No i jak potem wyodrębnimy z niej pojedynczą gwiazdę?

— Nie wydaje mi się, żebyśmy szukali Urika. To nie jego wiąże się zwykle z okiem horgona. To Lizandrę — ona je nosiła.

— Wszystko jedno — rzuciła Hutch. — Czy i Lizandra miała swoją konstelację?

— Urik i Lizandra byli kochankami. W systemach mitycznych kochankowie, jeśli uzyskają odpowiedni status, nigdy nie są rozdzielani po śmierci. Tych dwoje było ściśle ze sobą związanych przez cały mityczny cykl, tak więc powinniśmy zakładać, że znajdziemy ich obok siebie na niebie.

— To i tak beznadziejne — Hutch rozłożyła ręce. — W jaki sposób uda nam się odtworzyć obrazy z gwiazd? W jaki sposób ją rozpoznamy?

— To dobre pytanie. Jeśli masz jakieś sugestie, z przyjemnością ich wysłucham.

— Nie mam zielonego pojęcia.

— Może to nie jest aż tak beznadziejne. Mamy jeden dodatkowy atut: oko horgona jest czerwone.


PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ


Piją za me czyny w wielkich halach Ka,

I broń własną chrzczą moim imieniem.

Lecz ja, w mroku księżyca brnący przez śnieg,

Ani na chwilę nie spocznę.

Gdzież teraz Calipon, towarzysz mój’?

Nad przyczółkiem Hastera łopocą proporce,

Dzielne barwy — szarość skal i zieleń morza.

Moje barwy —

Dalej lśnią w niknącym świetle dnia.

Głowę skłonię, lecz przecież nie stanę.

I gdzież jest w końcu Lizandra?

Fragment z „Urika o zachodzie”.

Przełożył Philip Marcotti

Rozdział 16

Akademia Nauki i Techniki, Waszyngton D. C., piątek, 10 grudnia 2202, 15.45 czasu wschodniego

Profesor honorowy Eric Kofton z Georgetown zwiedzał właśnie wystawę o Quraquie w Ivers Museum, kiedy zauważył, że na blacie trójnożnego stolika wyryto znaki zodiaku. Szybko się zorientował, że dokonał odkrycia, nie wiedząc jednak, jak wielkie miało ono znaczenie. Akademia przyznała mu dyplom.

Wyobrażenia poszczególnych znaków były stylizowane, nie dawały pojęcia o tym, jak mogły wyglądać poszczególne gwiazdozbiory. Ale pod nimi widniały napisy pozwalające na ich zidentyfikowanie.

— Nie wiem, czy to nam wiele pomoże — mówił Carson, rozwijając plakat z reprodukcją. — Stolik pochodzi z tych samych rejonów co kultura kasumelska. Niestety, ma zaledwie kilkaset lat. Może to być ten sam zodiak, a wcale nie musi. Ale popatrz na to. — Wskazał Hutch ryjkowatego Quraquatczyka z włócznią, tarczą i hełmem. — Nazywa się Wojownik.

— To Urik, nie sądzisz?

Wzrok Carsona wyrażał nadzieję.

— Musimy być obiektywni. Ale ten występuje razem z kobietą.

— Kobieta ma osobny gwiazdozbiór? Czy jest częścią tego samego?

— Osobny. Jego nazwa nie ma u nas odpowiednika, ale można ją przetłumaczyć mniej więcej jako Piękna Kobieta Dziewica-Matka.

Hutch uśmiechnęła się szeroko.

— To Lizandra. Wszędzie bym ją poznała.

Carson zajrzał do swoich notatek.

— Gwiazdozbiory wymienione są według zajęć. Albo funkcji. Jest tu drwal. Rybak z siecią. I roślina zwana sorongilią.

— Co takiego?

— Takie Drzewo Życia. Symbol nieśmiertelności. Jest topór. Jest nawet biegus.

— Mogliśmy wykorzystać kilka zdjęć konstelacji.

— Pomogłyby z pewnością. — Znajdowali się w biurze Carsona na piątym piętrze. Pełno tu było pamiątek zarówno wojskowych, jak i archeologicznych. Wypatrzyła trzy modele samolotów bojowych i jeden wahadłowca Świątyni. Ściany zapełniały dyplomy i fotografie. Młody Carson w szarym mundurze lotnika upozowany obok wielkiego czarnego labradora. Nieco starszy u boku uderzająco przystojnej brunetki.

— Kto to? — zaciekawiła się Hutch.

— Znajoma. — Na jego twarzy mignęła przelotna chmura. — Dawna.

W obawie, że okazała się natrętna, Hutch szybko nawiązała do interesującego ich tematu.

— Jakie są te inne gwiazdozbiory?

— Ceber. Tarcza, kilka zwierząt.

— Żadnego oka horgona?

— Nie. I coś, co jak sądzimy, musiało być wagą.

— To ciekawe. Ale trudno mi przyznać, że poczyniliśmy w tej dziedzinie jakieś postępy.

W odpowiedzi wręczył jej hełm do symek. Włożyła go i przed oczyma rozbłysło wygwieżdżone niebo.

— To widok z Oz — wyjaśnił. — Około roku 9000 p.n.e.

Gwiazdy połyskiwały po jednej stronie nieba jak obozowe ogniska ogromnej armii. Dalej leżało czarne serce Próżni. Po prawej i lewej stronie pojawiły się dwie cieniutkie linie.

— Reprezentują obie wieże, Hutch. Stoisz dokładnie w samym środku miasta. Każda z nich jest wycelowana w linii prostej od twojej pozycji w kierunku odpowiedniej okrągłej wieży, pod kątem odpowiadającym kątowi nachylenia dachu.

Niebo zaczęło się obracać, a jedna z linii dotarła do czerwonej gwiazdy.

— To ta od wieży z inskrypcją — wyjaśnił Carson. — A gwiazda to Orchinda. Orchidea. Czerwony olbrzym, odległy zaledwie o jakieś dziewięć lat świetlnych od Quraquy. Bardziej fioletowa niż czerwona, ale to nie ma znaczenia.

Jeśli odgadli prawidłowo, jeśli po jednej stronie pojawiło się oko horgona, to po drugiej stronie powinno być słońce, którego szukali. Zerknęła w tamtą stronę — obraz celu był bardzo niewyraźny.

— Nie przypominam sobie, jaki przypisano jej numer. Nigdy tam nie byliśmy. To klasa G. Sześćdziesiąt lat świetlnych od Quraquy, sto pięćdziesiąt od nas.

— Czy to już to?! — zapytała Hutch nie bez entuzjazmu, ale Carson trzymał emocje na wodzy.

— Może — odparł. — Istnieje siedemnaście czerwonych gwiazd, których dotyka jedna lub druga linia. Szesnaście z nich ma gwiazdę po drugiej stronie. Musimy założyć, iż wieże przesunęły się lekko na przestrzeni tysięcy lat, pod wpływem trzęsień ziemi, uderzeń meteorów czy czegoś jeszcze innego. W związku z tym szukamy wszystkiego w zasięgu czterech stopni od wyznaczonego punktu.

— Jak udało ci się wpaść akurat na tę cyfrę?

— Rzucałem strzałkami.

— To ile ostatecznie uzyskaliśmy podejrzanych gwiazd?

— Około osiemdziesiątki.

Ciężko westchnęła.

— Hutch, musimy tam wrócić i skompletować dane na temat Oz. Ustalić stopień obruszenia się gruntu.

— Ile to zabierze?

— Całe lata. W tej chwili w całej Akademii w ogóle nie chcą rozmawiać na temat Quraquy i Oz. I nie sądzę, żeby z entuzjazmem zgodzili się wysłać osiemdziesiąt ekspedycji. Zwłaszcza że nie mam nawet pojęcia, czy nasz margines błędu nie jest zbyt ostrożny. A pewnie jest. — Sprawiał wrażenie zniechęconego. — Ale przynajmniej coś się w końcu ruszyło.

Hutch przyglądała się czarnemu labradorowi na zdjęciu.

— Wabiła się Spike — powiedział.

— Dziwne imię jak dla suki.

— Nazwał ją tak mój siostrzeniec. — Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. — Coś nie tak?

— Zwierzęta — rzuciła znienacka.

— Co proszę?

— Mówiłeś, że są tam jakieś zwierzęta. A może nurek?

— Proszę?

— No, nurek. Ptak morski związany z Lizandrą.

— Cholera. Nie przyszło mi to do głowy.

Niebo znów się przesunęło.

— Miał długi dziób — powiedziała.

— Myślisz, że to nam w czymś pomoże?

— To najważniejsza cecha wyróżniająca nurka. Sprawdziłam. Coś takiego jak maczuga Herkulesa albo dyszel Wozu. To będzie rządek gwiazd. Trzy albo i więcej. Może nawet dużych gwiazd, jeżeli nam się poszczęści.

— Zbyt wiele optymizmu z twojej strony. Według mnie bardziej prawdopodobne, że będą raczej dwie gwiazdy. Może nawet jedna. Wiesz, jak to jest z konstelacjami.

— Nie — sprzeciwiła się. — Dwie nie wystarczą. Możesz przeciągnąć linię prostą między dwiema dowolnymi gwiazdami na całym niebie. Jeśli nie będzie trzech, tracimy tylko czas.

— Dobra — zgodził się. — Co innego mamy do stracenia? Oko horgona, dziewica i nurek powinny być w tej samej okolicy. Zaznaczymy każdą czerwoną gwiazdę, która znajdzie się w pobliżu każdej z linii, a potem zaczniemy szukać dzioba.


Nie był to ten rodzaj poszukiwań, który mógł dać szybki i olśniewający rezultat. Pracowali przez całe popołudnie, rejestrując gwiazdy, które być może niegdyś służyły jako wszechwidzące oko: Olphinax, o czterdzieści lat świetlnych dalej na obrzeżu Próżni, Tulikar ze swoją gęstą towarzyszką Kampattą Trzy, centrum quraquackich Plejad. Potem dodali do listy Anapakę, Hasana, Alfę Qui i trzy gwiazdy, które oznaczone były wyłącznie numerami katalogowymi. Każdej z nich towarzyszył niedaleko rządek gwiazd, który przez obdarzonego wyobraźnią obserwatora mógł zostać uznany za dziób.

— A skąd wiemy — rzucił nagle Carson — że nie był zakrzywiony?

— Co proszę?

— Ten dziób. Skąd wiemy, że ma być prosty? Mógł wyglądać jak dziób pelikana.

— Nie — orzekła Hutch. — Widziałam go na obrazku. Jest prosty.

Jednak wszystko to było niedokładne. Margines błędu produkował czasem więcej niż jedną wskazówkę — jedno oko horgona dawało dwa, trzy, a w jednym wypadku nawet sześć możliwych celów.

Poszukiwania dzioba okazały się bezowocne. Odkryli podstawową uniwersalną prawdę: prawie wszędzie, gdzie się spojrzy na niebo, gwiazdy grupują się w rządki po trzy lub cztery. W końcu skatalogowali ponad pięćdziesiąt kandydatek i rozpoczęli proces eliminacji. Wszystkie gwiazdy, które nie należały do klas G lub M, zostały odrzucone, a także te, które nie miały jeszcze trzech miliardów lat. („To trochę arbitralna decyzja — stwierdził przy tym Carson — ale nie od razu Rzym zbudowano”.) Systemy wielu gwiazd, prawdopodobnie zbyt niestabilne, by mogło rozwinąć się na nich życie, także odpadły. Te, które już zbadano — również.

Popołudnie miało się już ku końcowi, kiedy liczba kandydatek została zmniejszona do trzynastu.

— Nieźle nam poszło — odezwała się Hutch.

— Tak, ale za dużo w tym domysłów. Fajnie było kiedyś, kiedy człowiek mógł po prostu zamówić odpowiednie badania. To, co mamy, nie za dobrze się prezentuje. Będziemy musieli ją wytropić, wyodrębnić. A potem odbyć batalię z Edem Homerem.

Hutch dobrze wiedziała, że to beznadziejne.

— Na razie dajmy spokój — zaproponował Carson. — Koniec dnia.

Popołudnie już zdążyło zmienić się w ponury, deszczowy wieczór. Hutch nie wiedziała, czy Carson naprawdę się poddał, czy miał nadzieję, że ona dostrzeże próżność ich wysiłków, ryzykowania kariery dla powodu, który większość naukowców Akademii uznawała za śmieszny. Nagle pojęła: o to właśnie chodzi. Ona rzeczywiście nie ma nic do stracenia. Była tylko pilotką, nie ryzykowała swojej kariery zawodowej. Bez względu na to co się wydarzy, z niej nikt nie będzie się natrząsał. To Carson bierze na siebie całe ryzyko — to on będzie narażony na pobłażliwe uśmiechy kolegów po fachu, to jego osąd będzie miał znaczenie.

Jeszcze raz poszli razem na kolację, do Georgetown. Ale to był błąd, bo tylko utwierdzili się nawzajem w zniechęceniu. Hutch poczuła ulgę, kiedy wreszcie znalazła się w domu. Włączyła sobie symkę i przy niej w końcu zasnęła.

Gdzieś około drugiej zerwała się, zupełnie rozbudzona. Jest jeszcze jeden test, który powinni wypróbować. Bardzo oczywisty.

Carson musi pogadać z komisarzem i trzeba będzie pociągnąć za kilka sznurków. Ale to może się udać.


Zestaw Tindle, druga strona Księżyca, poniedziałek, 24 stycznia, 2203, 11.30 czasu Greenwich

Alexander Coldfield wkroczył do swego biura, wyjrzał przez przyciemnione okna na rozległą równinę Morza Moskiewskiego, potem osunął się na fotel. Po jego lewej stronie charkotał głośno ekspres do kawy. Po księżycowej równinie maszerowały grube kolumny i pająkowate dyski Zestawu Tindle.

Coldfield uwielbiał miejsca osamotnione i wrogie. Wychował się w Bronksie, a przy pierwszej nadarzającej się okazji zwiał gdzieś do Północnej Dakoty. Odkrył w sobie pociąg do kominków i pustynnych równin, do dobrego wina i grubych warstw śniegu. Jego naczelnym hasłem stała się samotność, zaś sympatia dla krajobrazu wzrastała wprost proporcjonalnie do stopnia jego niewygody dla tubylców oraz niedostępności dla przyjezdnych.

Był etatowym urzędnikiem państwowym. Pracował już w placówkach od Manitoby do Nowego Brunszwiku. Momentem przełomowym w jego życiu stała się propozycja objęcia, w wieku lat trzydziestu dwóch, stanowiska technika i obserwatora w jednoosobowej stacji meteorologicznej na nie zamieszkanej wyspie Kaui, o dwa tysiące mil na zachód od Hawajów. Jechał z myślą, że pozostanie tam już na zawsze, i pewnie tak by się stało, gdyby nie wyniknęła sprawa z posadą na Księżycu.

Zestaw Tindle, usytuowany w rejonie krateru Ciołkowskiego, potrzebował technika-operatora. Umowa przewidziana była na rok i jeśli sobie życzył, mógł wziąć ze sobą rodzinę. Rzecz jasna, Coldfield nie miał żadnej rodziny. Z początku stanowiło to pewien problem. Jeden z ważniaków w OHR zastanawiał się w związku z tym nad jego zdrowiem psychicznym. Ale Coldfield był tak samo normalny jak każdy i przedstawił swoją sprawę nadzwyczaj przekonująco.

Na korzyść tej posady przemawiało także i to, że krater Ciołkowskiego położony jest na ciemnej stronie Księżyca. Ziemia nigdy nie będzie wschodzić Zestawem Tindle.

Z tego, co tu powiedziano, nie powinno się wyciągać pochopnych wniosków na temat mizantropijnych skłonności Coldfielda. Z całą pewnością nie był mizantropem. Naprawdę lubił ludzi, był przekonany, że w ciągu tych wszystkich lat miał szczęście do zawierania dobrych znajomości i regularnie korzystał z kanałów łączności, żeby sobie pogadać z przyjaciółmi na Ziemi. Prawda o nim była znacznie bardziej skomplikowana — dość pokaźna doza niewiary w siebie i nieśmiałości wobec obcych oraz szczera niechęć do tłumu łączyły się u niego z rzeczywistym uwielbieniem dla odległych miejsc i inklinacją do rozmyślań. (Do tego ostatniego sam nigdy by się nie przyznał.)

Tindle, w początkowych założeniach, miał się składać ze stu jedenastu w pełni sterowalnych anten, każda o średnicy szesnastu metrów. Miały zajmować powierzchnię o średnicy czterdziestu kilometrów, rozmieszczone na pojedynczych torach o długości od ośmiu do sześćdziesięciu metrów. Zrealizowano mniej więcej dwie trzecie założeń projektu, kiedy rządowi skończyły się pieniądze. Tak naprawdę nikt nigdy nie wierzył w to, że kiedykolwiek zostanie ukończony. Ale składały się nań dziesiątki tysięcy ruchomych części, które trzeba było utrzymać przy sprawności w nader nie sprzyjających warunkach. Nie można powiedzieć, że zawsze była tam jakaś praca, ale konieczność napraw zdarzała się na tyle często, by usprawiedliwić obecność Coldfielda.

Jego zadania na ogół były dość proste. Kiedy coś się psuło, systemy wykrywały dla niego źródło uszkodzenia, a on zwykle musiał tylko zrobić sobie wycieczkę do niesprawnej jednostki i wymienić jakąś mikropłytkę lub kryształ.

Można nawet powiedzieć, że wciągnęły go obowiązki operacyjne w Tindle. Harvard-Smithsonian poprosił go o pomoc przy wprowadzaniu wartości do maszyn, a kilka razy zlecił mu nawet ręczne sterowanie programami. Coldfield dobrze rozumiał — mimo nieustannych zaprzeczeń ze strony jego zwierzchników — że chcą poszerzyć jego kontakty z innymi ludźmi. Był pierwszym, który pracował przy Zestawie samotnie, przyglądano mu się więc bardzo uważnie.

Wieczór spędził nad biografią Evelyn Lister, która w swoim czasie cieszyła się wielką popularnością, ale teraz postrzegana była jako główny architekt katastroficznych warunków, jakie zapanowały w całych Stanach Zjednoczonych i w końcu przyczyniły się do ich likwidacji. Biografowie nie mieli dla niej krzty litości, a Coldfieldowi sprawiało wielką przyjemność śledzenie ich ataków. Z zasady nie lubił ludzi władzy. Nawet tych już martwych.

Zestaw skierowany był teraz na OQ 172, kwazara odległego o dziesięć miliardów lat świetlnych. Coldfield traktował swoją pracę bardzo poważnie, opanował więc podstawy astronomii. Ale nie rozumiał, na czym polega owo szczególne znaczenie kwazarów, niewiele też potrafił wywnioskować z analitycznych odczytów. Niemniej zdawał sobie sprawę, że to ma coś wspólnego ze stwarzaniem. Dlatego wzbudziło jego szczególne zainteresowanie. Został wychowany w rodzinie religijnych sceptyków. Ale tu, na ciemnej stronie Księżyca, sprawy nadprzyrodzone zyskiwały nagle na prawdopodobieństwie. Dzwonek łączności wyrwał go gwałtownie z zamyślenia. Odsunął się spiesznie od okna i przycisnął guzik odbioru.

— Tu Coldfield.

Na ekranie pojawił się Michael Surina.

— Cześć, Alex. Co tam u ciebie? — Surina był koordynatorem tego przedsięwzięcia. Uparł się, żeby dzwonić przynajmniej raz dziennie. Jego troska o samotnego pracownika Wielkiego Zestawu napawała tego ostatniego przyjaznym wzruszeniem.

— Wszystko dobrze — odpowiedział.

— Żadnych problemów?

W siedemnastce trzeba było wymienić złącze, a w jednej z łazienek (miał ich trzy) zabezpieczyć cieknącą rurę. W sumie nic, co dałoby się zakwalifikować jako coś poważnego.

— Nie, Mikę. Wszystko gra.

— Dobrze. Zmieniamy program, więc się nie zdziw, kiedy się zacznie.

— Co się dzieje?

— Chcemy prowadzić nasłuch nowego celu. A właściwie kilku nowych celów.

— Kiedy?

— Zwijamy sprawę kwazara za jakieś sześć godzin. Przy 1922 Zulu. Potem będziemy przystosowywać cały nasz rozkład. Operacja zajmie nam kilka dni.

— Kilka dni?! Trzeba będzie zapłacić kupę forsy.

— Nieważne. My to pokryjemy.

— A co powiemy McHale’owi, Abramsowi i całej reszcie? Czekali na swoją kolejkę aż półtora roku.

— Już się tym zajęliśmy. Ty nie będziesz miał z nimi nic do czynienia.

— Racja, cholera, nie będę.

Surina był młody, ale jego awans z pewnością zirytowałby zbyt wielu ludzi. Teraz siedział przyglądając się Coldfieldowi z wyrazem twarzy sugerującym, że doskonale go rozumie, ale wiadomo, jak jest z biurokracją. To nie nasza sprawa, jeśli oni coś schrzanili — mówiły wyraźnie jego oczy. Naturalnie, na ogólnodostępnym kanale nie ważyłby się zwerbalizować swoich opinii.

— Cholera, w ten sposób nie przeprowadza się operacji, Mikę. Surina wzruszył ramionami.

— Ktoś z Akademii pociąga tu za sznurki, a ktoś komuś jest winien przysługę.

„Naturalnie. Surina może mówić, co mu się podoba, ale Abrams i reszta będą jemu zawracać głowę”.

— O jakiego rodzaju cele chodzi?

— Krótki zasięg. Pobliskie gwiazdy. Będziesz szukał regularnych sygnałów radiowych.

„To coś nowego. Zestaw nigdy, za jego tu bytności, nie badał niczego bliższego niż jądro galaktyki”.

— Po co? — zapytał. — Czego właściwie szukamy?

— Emzetelek.

— Co takiego?

— Emzetelek. Małych zielonych ludzików.


THE WORLD REVIEW

KOMENTARZ


Wspólnota Europejska próbuje pokątnie przepchnąć propozycję, żebyśmy ujawnili naszą obecność na Inakademeri jej mieszkańcom, by następnie rozpocząć z nimi negocjacje na temat udzielenia pomocy technologicznej w zamian za zapewnienie nam terytorium, gdzie mogłyby znaleźć schronienie niżej rozwinięte nacje.

Być może jest to myśl, na której urzeczywistnienie nadszedł teraz właściwy czas. Inakademeri jest słabo zaludniona, wyniszczona przez wojnę światową i pozbawiona zasobów naturalnych. „Nokowie” potrzebują pomocy. Prawdę mówiąc, znalazły się już między nimi grupki, które utrzymują, że wiedzą o naszej obecności, twierdzą, że widziano nasze pojazdy i wahadłowce. Nie ma znaczenia, czy naprawdę je widziano. Ważne jest natomiast, że te nieszczęsne stworzenia dosłownie modlą się o naszą interwencję.

Łączą się z tym pewne niedogodności. Osadnicy będą musieli przywyknąć do jedenastogodzinnego cyklu dnia i nocy. Klimat, ogólnie rzecz biorąc, jest wilgotniejszy niż nasz. Ale da się w nim żyć.

Biosystem na Noku wystarczająco przypomina nasz własny, będziemy więc mogli wyżywić się z zasobów tamtego świata. Jest możliwe, że wkrótce otrzymamy dla siebie nową Ziemię, że wcale nie trzeba będzie czekać na zmiany klimatyczne na Quraquie.

Rada Światowa rozważy tę propozycję z całą ostrożnością i rozwagą. Jeżeli nie zaistnieją żadne poważniejsze obiekcje od wyżej wymienionych, wniosek zostanie przyjęty, a stosowne działania podjęte możliwie jak najszybciej.

„The Observer”

Środa, 26 stycznia, 2203



Carson zadzwonił do niej w dniu jej urodzin, pierwszego lutego.

— To Beta Pacifica — powiedział.



INFOSIEĆ

BAHRAJN OSTRZELIWUJE NADGRANICZNE MIASTA

Rada grozi akcją zbrojną


DALSZE PRZYPADKI CÓRĘ W AFRYCE I NA ŚRODKOWYM ZACHODZIE

Syndrom Utraty Kości może się rozprzestrzeniać

Na Zachodzie wybuchy paniki

Foxworth zapewnia naród: „Nie ma powodu do obaw”


SZEŚĆ OFIAR WYBUCHU W BARZE NA MANHATTANIE

El Corazon przyznaje się do odpowiedzialności

Żąda zniesienia ograniczeń imigracjjnych


ZATONIĘCIE EGIPSKIEGO PROMU

110 zabitych, 300 rannych


FOXWORTH OBIECUJE ZRÓWNANIE PODATKU DLA RODZIN WIELODZIETNYCH


CHINY KONSTRUUJĄ BROŃ NUKLEARNĄ?

Hiao odrzuca oskarżenia USE

Przeciwstawi się inspekcji „zbrojnie”


GŁÓD ZABIJA W INDIACH MILIONY

Światowa Rada zobowiązuje się do udzielenia pomocy

Żąda zaprzestania waśni


CENY ROSNĄ NIEPRZERWANIE

IWC osiąga roczny przyrost w granicach 11%

Sloan: „Foxworth lekceważy gospodarkę”


PAPIEŻ ODWIEDZA BRAZYLIĘ

Odrzuca „nowomodny styl życia”


STRZEŻCIE SIĘ BOŻONARODZENIOWYCH „ARTYSTÓW”

Szczególne zagrożenie dla osób starszych

„Prawdziwe” drzewka, fundusze subskrypcyjne na podarunki przodują na liście oszustów


KLUB ATLANTYCKI PRZEPOWIADA PONURĄ PRZYSZŁOŚĆ

„Wielki Głód może być tylko preludium”


NOWY E-SATELITA RUSZA

Sieć bliska ukończenia

Będzie dostarczać czystej energii w niemal nieograniczonych ilościach dla Afryki i Środkowego Wschodu


LEGIA SPRZEDAJE BUM-BUMA ZA CZTERECH GRACZY, PIĘĆ CIĄGNIĘĆ



Chicago, sobota, 6 stycznia, 21.00

— Jesteś to sobie winien.

Ze swego balkonu na trzydziestym czwartym piętrze Tiara Marriott Henry Jacobi oglądał przepiękną panoramę Chicago i jeziora Michigan. Przez morze światła prześliznął się miejski pociąg.

— Nie sądzę — odparł nie odwracając się.

Carson uważał kiedyś, że zna tego starszego mężczyznę. Dlatego, kiedy tu szedł, był pewien, że postawiony wobec faktów i możliwości Henry zmięknie; przyjmie odpowiedzialność i obejmie dowództwo nad czymś, co może stać się misją o epokowym znaczeniu.

— Nie — Jacobi przerwał zalegającą ciszę. — Będziecie musieli dokonać tego beze mnie.

— Dlaczego, Henry?

— Mój Boże, Carson, nie wiesz, co się teraz dzieje w Akademii? Tylko wpisz moje nazwisko do tej misji i już jej nie ma. — Odwrócił się i odszedł od balustrady. — Doceniam, że tu przyszedłeś. I Bóg mi świadkiem, doceniam twoją propozycję. Ale tym razem — nie. Instytut ma tu dla mnie niezłą posadę. Będę robił to, co lubię i tylko w ogólnym zarysie.

Od jeziora napływało chłodne powietrze. Carson uniósł szklaneczkę, zadźwięczały kostki lodu.

— Dobra szkocka — powiedział.

Henry usiadł, postękując z wysiłku.

— Nie jest tak, jak myślisz. Mogę żyć z tym, co się stało. Ale chcę, żeby wam się udało. Wtedy wydarzenia ze Świątyni nabiorą jakiegoś sensu. — Oczy mu pociemniały. — Zebrałeś już ekipę?

— Tak. I chciałbym, żebyś nią dowodził.

— Nie. — Otulił się szczelniej swetrem. — Twoja robota. Ty będziesz musiał z tym żyć. Ilu bierzesz?

— Razem ze mną — pięcioro.

— A Ed już ich zaaprobował?

— Tak.

— To dobrze. Potrzebuje jakiegoś spektakularnego wyczynu, bo inaczej wkrótce znajdzie się tutaj, w sąsiedniej sali wykładowej.

— Szeroka, grubo ciosana twarz rozjaśniła się na chwilę przyjaźnie.

— Powodzenia, Frank. Daj im popalić.


Arlington, poniedziałek, 7 lutego, 10.00

— Miałam nadzieję, że mnie poprosicie.

— Jak mogłaś przypuszczać, że mogłoby być inaczej, Hutch?

— Nie wiedziałam, czy mnie zechcecie. — Zdobyła się na przekorny uśmiech. — Dzięki.

Beta Pacifica była odległa od Ziemi o dwieście dwadzieścia pięć lat świetlnych. Podobnie jak Quraqua — leżała na samym skraju Próżni. Od Quraquy dzieliło ją pięćdziesiąt pięć lat świetlnych.

— Jaki jest ten sygnał radiowy? — zapytała. Byli bardzo tajemniczy. Do tego stopnia, że kazali jej przysiąc, że nic nikomu nie powie o czekającej ich misji.

— Ciągły, powtarzający się wzór. Co kilka sekund. Żaden z dłuższych segmentów nie powtarza się dokładnie tak samo, ale są krótsze, które zdają się być wariacjami tych samych dźwięków. Pochodzi z jednego nadajnika.

— Jednego nadajnika?!

— Tak. I o ile nam wiadomo, nadawca nigdy nie otrzymuje żadnej odpowiedzi.

— To dziwne. Może po prostu ich nie słyszymy.

— Być może. Ed twierdzi, że to coś w rodzaju boi sygnalizacyjnej. A przy okazji — źródło sygnałów prawdopodobnie jest umieszczone poza powierzchnią planety.

— Dlaczego tak sądzicie?

— Jest o kilka AU[3] od samej gwiazdy, i na orbicie biegunowej. Na orbicie biegunowej, Hutch!

Uściskali się.

— To znaczy, że ktoś go tam umieścił — rzuciła, przytulając się mocno.


Langley Park, wstanie Mary land. Poniedziałek, 7 lutego, 19.30

Zadzwonił dzwonek przy wejściu, włączyła się wizja i Maggie dojrzała na ekranie twarz Franka Carsona. Wiedział, oczywiście, że jest u niej w monitorze, ale nie był w stanie ukryć niecierpliwości. Carson nic się nie zmienił — lubił, żeby wszystko przebiegało zgodnie z planem, nie znosił najmniejszej nawet zwłoki. Miał na sobie żółty wełniany pulower i ciemnoniebieskie szerokie spodnie z mankietami. Zawsze uważała go za niezrównanego pod względem dbałości o różne drobiazgi — przy nim można było mieć absolutną pewność, że sprzęt działa, a dostawy przyjdą na czas. Ale wyglądało na to, że ceną jego przymiotów jest dominujące wrażenie bezbarwności. Carson był niewiarygodnie nudny. Chciał dobrze, umiał być nieodzowny. Ale w sensie towarzyskim wypadał fatalnie. Wpisała kod do drzwi wejściowych.

— Drzwi otwarte, Frank — rzuciła do mikrofonu.

Odsunęła się od swoich notatek i szkiców, wyłączyła monitor, który tym samym upodobnił się znowu do fragmentu ściany. Straciła poczucie czasu. Było już za późno, żeby tu posprzątać, ale pokój raczej wydawał się bardziej zabałaganiony niż brudny. Można z tym żyć. Maggie nie miała pojęcia, po co Carson do niej przyszedł. Nie w celach towarzyskich i na pewno nie w związku z inskrypcją z Oz — ten problem już dla nich dawno rozwiązała. Cóż zatem chciał?

Może planowali jakąś oficjalną uroczystość, żeby okazać jej swoją wdzięczność. Gdyby tak rzeczywiście było, z przyjemnością przyjmie zaproszenie. Mogli wysłać Franka, żeby to zaaranżował i przekonał ją, aby stawiła się w umówionym miejscu bez zdradzania całego sekretu.

Maggie wciąż jeszcze rozkoszowała się blaskiem sukcesu po rozszyfrowaniu tekstu z horgonem. (O tym, że końcowe elementy rozwiązania znalazła między tym, co miała już wcześniej w banku danych, i że materiały z ostatniej chwili przesłane przez Henry’ego i Richarda pomogły, ale nie były tak bardzo konieczne, nikomu nie wspomniała. Fakt ten przyćmiewał nieco blask jej osiągnięcia, a u niej samej wywoływał lekkie poczucie żalu — ale do kogo czy do czego, nie była w stanie dokładnie określić.) Od samego powrotu pracowała nad zawartością swoich notatników i znalazła się właśnie w punkcie, w którym należałoby podjąć decyzję, co dalej. Akademia prowadziła politykę wymiany naukowców w terenie i na uczelni, otrzymała już więc oferty z Oxfordu, Harvardu, CIT i Instytutu Studiów Zaawansowanych.

Drzwi otwarły się i wszedł Carson.

— Witaj, Maggie — rzekł.

Wyciągnęła ku niemu dłoń.

— Cześć, Frank. Miło znów cię widzieć.

Nigdy im się ze sobą dobrze nie rozmawiało, więc już teraz, od początku, wyczuła gęstniejącą atmosferę. Carson był mistrzem w omawianiu błahostek, ją nudziło takie gadanie.

— Przepraszam, że tak nachodzę cię w domu.

— Nic nie szkodzi. — Miała dziwaczne wrażenie, jakby reprezentowali dwa odrębne światy. Carson pochodził o całe lata świetlne stąd. Wskazała mu krzesło i usiadła obok. — Frank, czym cię mogę poczęstować?

— Nie, dziękuję, niczym.

— Na pewno?

— Tak — potwierdził. — Ładne mieszkanie.

— Dziękuję. — Rzeczywiście była z niego dumna. Gustownie umeblowane, ściany pełne półek z książkami o tematyce zawodowej, dużo beletrystyki, oprawione w ramki ideogramy i poematy z „Godzin Knotyjskich”, w oryginale.

— Waszyngton zmienił się, kiedy nas nie było. — Przez jakiś czas rozwodził się na temat nietypowych jak na tę porę roku upałów, prawdopodobieństwa deszczu, miejscowego wybuchu GORE, afrykańskiego wirusa, który wywoływał jakąś szczególną odmianę krzywicy.

Maggie westchnęła i czekała. Kiedy tylko nadarzyła się sposobność, by mu przerwać, zapytała, co się dzieje, a w podtekście oznaczało to: po co tu przyszedłeś?

Dostrzegła jego pełen napięcia wzrok.

— Maggie, znów wyruszamy — oświadczył.

To było dla niej pełne zaskoczenie.

— Kto? I dokąd?

— Inskrypcja wskazała nam na Beta Pacifica. Jest w tym samym rejonie, wzdłuż krańca Ramienia.

Maggie tak naprawdę nie wierzyła, że uda im się wyodrębnić pojedynczą kandydatkę. W każdym razie nie tak szybko. Spodziewała się, że zajmie to całe lata.

— A dlaczego nie wysyłacie tam najpierw statku badawczego?

— Bo sądzimy, że oni nadal tam są. — Zawiesił głos dla większego efektu. — Maggie, złapaliśmy sygnały radiowe. — Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczyma. Maggie Tufu niezbyt chętnie dawała upust swoim emocjom, a tym bardziej w obecności Franka Carsona. Ale teraz wyrzuciła w górę zaciśniętą pięść.

— Fantastycznie! Mam się czuć zaproszona?


Akademia, środa, 16 lutego, 13.45

Kiedy wszedł Carson, Ed Horner podniósł wzrok.

— Miło cię widzieć, Frank — rzucił. — Czy wszystko gotowe?

Carson skinął głową.

— Tak, wszyscy są w pogotowiu.

— To bardzo dobrze. — Horner wstał i obszedł biurko dookoła, nie spuszczając oczu z Carsona, jakby próbował w ten sposób zobaczyć coś więcej, określić szansę powodzenia. — Ponieważ ten sygnał istnieje, to pewnie coś znajdziemy. Ale chciałbym, żebyś to sobie dobrze wbił w pamięć, że wasze zadanie ogranicza się wyłącznie do ustalenia, czy rzeczywiście jest tam coś, co usprawiedliwiłoby wysłanie pełnej misji. Jeśli rzeczywiście istnieją — nie chcę na razie żadnych szczegółów. Rozumiesz? Chcę, żebyś się zorientował w sytuacji i wracał ze sprawozdaniem. Jeżeli rzeczywiście tam są, to miej na względzie, że nic o nich nie wiemy. Żadnych pogaduszek. Nie dopuść, żeby cię widzieli. Po prostu doleć tam i wracaj…

— Dobrze — odparł Carson.

— A przy okazji — przyśpieszono wasz odlot. Macie tylko czterdzieści osiem godzin.

Carson już otwierał usta, by zaprotestować, ale komisarz mówił dalej.

— Musisz zawiadomić swoich ludzi. Wiem, że będziecie mieli kłopot, ale jesteśmy pod presją. Różne wysoko postawione osoby zaczęły zadawać nam trudne pytania. Nie jestem pewien, jak długo uda nam się utrzymać tę operację w tajemnicy.

Carson już nie próbował dyskutować.

— Dziękuję — wykrztusił w końcu.

— Nic się nie przejmuj. — Horner wyciągnął do niego rękę. — Tylko wracaj do nas.


Hutch i Carson wylecieli z wyrzutni w Atlancie o zachodzie słońca. Wahadłowiec pełen był pasażerów, głównie bogatych wycieczkowiczów, którzy jutro wyruszą dalej na Estracie. Turystyka międzygwiezdna urastała już do rangi prężnego przemysłu. Ci, którzy byli na tyle bogaci, by zapewnić sobie taki luksus, mogli żeglować szlakiem gwiazd neutronowych, obserwować z bliskiej odległości śmiertelny taniec między Delta Aquilae i jej towarzyszką, mogli ruszyć w rejs wycieczkowy po Wielkim Maelstromie do Beta Carinis IV, polatać nad płaszczyznami z dymiących marmurów nad Małą Culhagne, Zimną Gwiazdą. A na koniec zjeść obiad w cieniu Skały Holtzmyera na Pinnacle.

Przeważały pary — w średnim wieku i starsze — ludzie dobrze ubrani, ekscytujący się widokiem Ziemi i Księżyca. Było też kilkoro dzieci, kilka osób z personelu stacji i dwóch mężczyzn, którzy okazali się fizykami-teoretykami, zajmującymi się problemami sztucznej grawitacji.

Jeden z nich był wysokim, gadatliwym czarnoskórym mężczyzną o bardzo ostrych rysach twarzy, okolonej siwą brodą. Jego kolega, cichy Japończyk, przyglądał się Hutch z wielkim zainteresowaniem. Czarny mężczyzna nazywał się Laconda i przypominał jej dawnego nauczyciela algebry ze szkoły średniej.

Nawiązując rozmowę Hutch podzieliła się swymi wątpliwościami na temat możliwości stworzenia sztucznej grawitacji. Laconda odpowiedział jej na to długim wywodem, naszpikowanym słownictwem pełnym wysokoenergetycznych cząsteczek, ścieżek dostępu kontrolowanych przez pola magnetyczne i miejscowych zakrzywień przestrzeni. Hutch oczywiście się w tym pogubiła, ale pojęła na tyle, by móc spytać, czy jego metoda — jeśli zadziała — nie mogłaby zostać użyta do produkowania antygrawitacji.

Laconda uśmiechnął się na taki dowód bystrości swojej słuchaczki.

— Tak — odparł. — To w dalszej kolejności. A najważniejsze w tym wszystkim jest fakt, że będzie zużywała bardzo niewiele energii.

— Tania antygrawitacja? — Carson uniósł brwi. — Człowiek zaczyna się zastanawiać, do czego to wszystko doprowadzi.

Fizyk promieniał zadowoleniem.

— Przyszłość zbliża się wielkimi krokami — rzucił, zerkając na Hutch, żeby zbadać jej reakcję — a my musimy być do tego przygotowani — dokończył gładko okrągłą frazę.

Kiedy zbliżali się do Kręgu, Hutch nadal rozważała płynące stąd możliwości. Prawdziwa antygrawitacja, nie salonowy czar nadprzewodnictwa, a prawdziwy, mało kosztowny system, który zniweczy masę ciał i opór. Potrzeby energetyczne świata gwałtownie opadną.

— Można będzie — mówiła do Carsona — przesunąć kanapę jednym ruchem dłoni. Latać nad Nowym Jorkiem bez żadnego pojazdu. Nie będziemy dłużej przywiązani do ziemi pod stopami, a siła każdego z nas wzrośnie w nieskończoność. — Zamyśliła się. — Zacznie się zupełnie inne życie.

— To tylko science fiction — odparł na to Carson. — Tak nigdy nie będzie.

Japończyk podniósł wzrok znad swego komputera, rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy Lacondy nie ma w zasięgu słuchu, i powiedział cicho:

— Pani przyjaciel ma rację, moja droga. Po prostu blaga. Rząd daje pieniądze, ale to się nigdy nie uda, a Laconda wie o tym doskonale.


Hutch z przyjemnością wracała na Winckelmanna. Szła przez wejściowy korytarz, wkroczyła przez główne wejście, które znajdowało się na szczycie statku, przeszła przez mostek (technik sprawdzał właśnie systemy nawigacyjne), cisnęła swoje torby na podłogę i ruszyła na inspekcję. Miała dość czasu, żeby zakwaterować się na stacji, ale wolała poczucie bezpieczeństwa i swobody we wnętrzu znajomego kadłuba.

Na biurku stała oprawiona fotografia Cala sprzed dwóch lat. Zaraz po ich spotkaniu. Miał na głowie za dużą czapeczkę golfową, która kiedyś wydawała się jej taka urocza. A właściwie nadal tak uważała. Wzięła zdjęcie z blatu i wsunęła, twarzą do spodu, do prawej górnej szuflady. Mocno po czasie…

Po statku kręcili się pracownicy techniczni. Hutch udała się do pierścienia C, żeby skontrolować zapasy. Rejestr inwentarza wykazywał, że żywności i wody starczy dla sześciorga ludzi na osiem miesięcy. Sprawdziła to osobiście, zanim pokwitowała.

Dwie godziny później spotkała się z Carsonem w Vega South. Spieszyło mu się do odlotu dokładnie tak samo jak jej.

— Wściekłbym się, gdyby mi to teraz odwołali — powiedział.

— Spokojnie. Wszystko będzie dobrze.

Siedzieli przy narożnym stoliku popijając drinki.

— Wszystko dzieje się tak szybko — mówił Carson. — Musimy pomyśleć trochę nad tym, jak w ogóle zamierzamy poprowadzić tę ekspedycję, co chcemy osiągnąć, jakie mogą wystąpić komplikacje. Na przykład: co zrobimy, jeżeli rzeczywiście znajdziemy tam jakąś supercywilizację?

— Wyniesiemy się stamtąd najszybciej jak się da, wrócimy i zdamy raport. Sądziłam, że Horner wyraził się w tej kwestii dość jasno.

— Ale raporty możemy zdawać i bez wracania na Ziemię. Czy rzeczywiście wysyła się grupę badaczy taki kawał drogi tylko po to, żeby wcisnęli guzik alarmowy?

— Zakładam, że nie uśmiecha mu się kolejna tragedia.

— Ale jak mamy uniknąć ryzyka? Słuchaj: jeśli wrócimy i powiemy, że ktoś tam jest, a ten ktoś dokonywał lotów międzygwiezdnych już dwadzieścia tysięcy lat temu, to w jaki sposób ktokolwiek inny może zbliżyć się do nich nie dostrzeżony? Nie. Tak naprawdę Horner chce rzetelnych danych. Ale nie może nam tego powiedzieć wprost. Musi zakładać, że będziemy na tyle sprytni, że sami się połapiemy. Jeśli oni tam są, przywieziemy dość danych, niezbędnych, żeby dało się sensownie zaplanować następną misję. Ale ile to jest „dość”?

Ziemia jarzyła się ciepło w słonecznym świetle.

— Czy chodzi o tę samą rozmowę, o której mi już opowiadałeś?

— Hutch, czasem trzeba umieć czytać między wierszami. Nie chce, żebyśmy stracili statek ani żebyśmy dali się odkryć. — Carson wyglądał teraz lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Stracił trochę na wadze, promieniał energią i uśmiechał się ciągle po dziecinnemu. — Ale potrzeba mu więcej niż tylko „jechać — nie jechać”.

„No cóż, wszystko jedno” — pomyślała. W każdym razie ona i tak będzie dobrze się bawić. W końcu to jest właśnie ta podróż, o której zawsze marzył Richard.


Janet Allegri i George Hackett przyjechali kwadrans po siódmej. Weszli na pokład razem, ramię w ramię. Janet wyglądała świeżo i była pełna inicjatywy. Miała na sobie biało-niebieski kombinezon z naszywką quraquackiej misji. Jasne włosy były krótko przycięte, w wojskowym stylu, a poruszała się ze zwykłą sobie rzutkością. Hutch patrząc na nią poczuła ukłucie zazdrości, co naprawdę ją zaskoczyło.

George kroczył spokojnie u boku Janet — na jeden jego krok przypadały jej dwa. Wokół szyi zawiązany miał sweter i wymachiwał sportową torbą z syntetycznej skóry. Wyglądali, jakby wybierali się na wycieczkę do lasu.

Hutch spotkała ich na szczycie rampy wyjściowej. Od powrotu ze Świątyni oboje przebywali poza Waszyngtonem, nie widywała więc żadnego z nich. Uścisnęli się i wymienili po kilka miłych słów.

— Mówiłeś, że już nie będziesz wyjeżdżał do pracy terenowej — powiedziała do George’a. — Tak szybko znudziło ci się w domu?

Uśmiechnął się szeroko.

— Nie — odparł. — Frank poprosił, żebym leciał z wami, więc lecę. — Zawahał się przez moment. — No i wiedziałem, że ty też będziesz.

Hutch złapała spojrzenie Janet, które mówiło wyraźnie: „Oho! Co my tutaj widzimy?”

— Dzięki — odpowiedziała zadowolona. Sprawiło jej przyjemność, że nie zatarła mu się zupełnie w pamięci.

Wprowadziła ich do Winka, pokazała, gdzie mają upchnąć bagaże, i rozdała plakietki i kubki z emblematami ich misji. Emblemat przedstawiał osiemnastowieczny czteromasztowiec płynący na pełnych żaglach przez ocean chmur, nad którym jaśniała duża gwiazda. Na górze widniała nazwa „Beta Pacifica”, pod spodem hasło: „Naprzód”.

Kiedy się rozgościli, zaczęli leniwie spacerować po statku, prowadząc swobodne rozmowy o tym, co każde z nich porabiało, a także o czekającej ich misji. Hutch wyjaśniła im, jak wpadli na trop Bety Pac i wyświetliła na monitorze diagram sygnału.

— Trudno tu dojrzeć jakiś powtarzający się wzór — zauważyła Janet.

— Ale tam jest — zapewniła ją Hutch.

George przyglądał się przez chwilę.

— Kto jeszcze o tym wie? — zapytał.

— Prawie nikt, z wyjątkiem komisarza. Zachowaliśmy wszystko w tajemnicy — odparła Hutch.

— I on pozwala nam się tym zająć?

— Wydaje mi się, iż uważa, że skoro my wytropiliśmy sygnał, należy on do nas.

— Bardziej prawdopodobne — oznajmiła Janet — że według niego sprawa jest tak niepewna, że chce mieć w garści jakieś konkretne wyniki, zanim odważy się komuś o niej wspomnieć. Nie ma co jeszcze raz się ośmieszać.

Przyjechał bagaż. Wszyscy poszli go odebrać i kiedy taszczyli już do swoich kwater, wówczas w głównej komorze powietrznej zameldował się Carson.

— Cześć, George — zawołał, wymieniając z nim uścisk dłoni. — Czy jest już Maggie? Potrzebujemy Maggie.

— Jeszcze jej nie widzieliśmy — odparła Hutch. — A o co chodzi?

Carson sprawiał wrażenie bardzo wzburzonego.

— Wyniki z Tindle zostały rutynowo przesłane wyżej.

Hutch wzruszyła ramionami.

— Wcale mnie to nie dziwi.

— Tak, ale najwyraźniej tym razem ktoś rzeczywiście je przeczytał. I wygląda na to, że domyślili się, jakie wnioski mogą z tego płynąć. Ludzie Homera mówią, że niedługo dowiedzą się, iż Beta Pac jest nieosiągalna aż do odwołania. Jeśli tak naprawdę się stanie, nie będzie miał innego wyboru jak tylko zatrzymać misję.

— Skąd o tym wiesz? — zapytała Janet.

— Od osobistego sekretarza komisarza — odparł Carson. Rzucił okiem na zegarek, potem na tunel wejściowy. — Chce, żebyśmy znikali stąd jak najprędzej.

Hutch próbowała spokojnie myśleć.

— Nie będą mogli połączyć się z nami w nadprzestrzeni. Ile mamy czasu?

— Nie wiem. Lepiej załóżmy, że potrafią dopaść nas w każdej chwili.

— Statek jest gotowy do startu. Będę potrzebowała tylko kilku minut, żeby wszystko posprawdzać. Jeśli dostaniemy pozwolenie z kontroli lotów.

— Sprawdź, czy możesz połączyć się z Maggie — polecił Carson.

— Nie ma potrzeby — odpowiedziała mu Janet, wskazując na monitor. Maggie Tufu zbliżała się właśnie do statku, niosąc w ręku podręczną walizeczkę.

Hutch wywołała kontrolę lotów. Kiedy słuchała informacji, dotyczących ich startu, Maggie zdążyła już wejść. Uderzająco piękna i nad wyraz poważna, onieśmieliła wszystkich swoją obecnością. Przywitała się, lustrując pobieżnie pomieszczenie, i przez chwilę zatrzymała spojrzenie na Janet. Wyraźnie natomiast nie dostrzegała Hutch.

Kontroler ruchu przedstawił Hutch taki oto wybór:

— Jeśli wyrobicie się do 8.10, nie ma sprawy. — To dawało im zaledwie piętnaście minut. — W innym wypadku nie będę miał dla was miejsca aż do 16.30. — A to niewiele różniło się od pierwotnie planowanego czasu odlotu.

— Zdążymy — odparła. — Włącz nas do harmonogramu.

— Czy przyjechały już moje bagaże? — Maggie zwróciła się do Hutch.

Ta sprawdziła luk bagażowy, ale nie dostrzegła tam żadnych śladów aktywności.

— Nie.

— Chyba żartujesz. — Jej wyraz twarzy zmienił się, ale nie było w nim surowości, raczej spoglądała nieco figlarnie. — Mogę mieć za mało ciuchów. — Pokazała im swoją podręczną walizeczkę.

— Zabraliśmy ze sobą mnóstwo kombinezonów roboczych — uspokoiła ją Hutch. — W kilku rozmiarach.

Maggie nie wyraziła sprzeciwu, tylko spojrzała żałośnie na swoją walizeczkę.

— Nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak nam się spieszy. Nie możemy poczekać jeszcze kilku godzin?

— Chcą odwołać naszą misję — wyjaśnił Carson.

— Hutchins — zapytała — czy możesz określić, kiedy dotrze tutaj mój bagaż?

„Mam nadzieję, że nie przed Bożym Narodzeniem, skarbie”.

— Jest wciąż w sortowniku — zgłosiła z powagą. — Niedobrze. Trzeba będzie się obejść.

Maggie rozejrzała się w oczekiwaniu współczucia.

— Nie ma możliwości, żeby zaczekać?

— Pierwszy kontakt na golasa — roześmiała się Janet.

— Jest w rurze — wyjaśniła Hutch. — Nie można nic zrobić, żeby dotarł prędzej.

Carson był wyraźnie zażenowany.

— Ile to potrwa? — zapytał Hutch.

— Może jakieś pół godziny.

— Więc będzie musiała się obejść.

Zadźwięczał dzwonek konsolety.

— Przeszliśmy ostatnią kontrolę — oświadczyła Hutch. — Mamy pozwolenie na start.

Maggie wzięła głęboki oddech.

— No to lećmy — rzuciła, a potem zwracając się do Janet dodała: — Ty jesteś mniej więcej mojego wzrostu. No, może trochę mocniej zbudowana. Ale jak trochę zwęzimy twoje rzeczy, to powinny być dobre. Zgoda?

Rozdział 17

Na pokładzie NCA Winckelmann, piątek, 18 lutego, 10.25

Oddalali się teraz od Słońca. Podwójne silniki hazeltinowskie pracowały pełną parą, mogła więc wchodzić w nadprzestrzeń dosłownie w każdej chwili, jeżeli uwzględnić kilka drobnych przepisów, które miały zapewnić uniknięcie przeciwprądów. Rozkład lotu zakładał skok w nadprzestrzeń w ciągu dwudziestu godzin.

Carson siedział z Hutch na mostku. Przeżywał prawdziwą burzę uczuć — był szczęśliwy, że nareszcie są w drodze, przestraszony, że mogą zostać odwołani, i niepewny co do samej natury ich misji.

— Ciężko cokolwiek zaplanować — przyznał. — Nie cierpię leźć gdzieś na ślepo.

— Ale właśnie dlatego jest tak interesująco — sprzeciwiła się Hutch. Atmosfera zagęszczała się z minuty na minutę. Oboje co rusz zerkali na konsoletę łączności. — Myślę, że powinniśmy się jakoś zabezpieczyć przed tym odwołaniem.

— W jaki sposób?

— Możemy chyba mieć jakieś zakłócenia łączności. — Sprawdziła czas. — Za kilka minut będziemy wysyłać raport. Trochę go zamącę. To pomoże nam oficjalnie przedstawić nasz problem. A potem przestaniemy odpowiadać. Kiedy będziemy w nadprzestrzeni, w żadnym wypadku nie będą mogli z nami gadać. A jak już dolecimy do Beta Pac, uda nam się wszystko naprawić lub nie — zależnie od okoliczności.

— Zrób tak — polecił.

— Dobra. A teraz mam pytanie bezpośrednio do ciebie. Jeśli będziemy mieli jakieś sensowne wyniki tej podróży, czy to pomoże Henry’emu — czy zdejmą go z kołka?

Carson raczej na to nie liczył.

— Na pewno mu nie zaszkodzi. Ale Akademia została przyparta do muru. Jeżeli nie podejmą jakichś kroków przeciw niemu, to będzie tak, jakby w rzeczywistości pochwalali jego postępowanie. Nie mogą sobie na to pozwolić. Nie. Może historia odda mu sprawiedliwość — bo Akademia na pewno nie. A mass media też nie. — Popatrzył na nią i zobaczyła wyraźnie, ile bólu kryje się w jego oczach. — I może nawet mają rację. On naprawdę za to odpowiada.

Zamilkł. Wyjął notatnik i odbiegł myślami gdzieś daleko. Po chwili zaczął coś pisać. Hutch udało się dostrzec pewne zmiany we Franku Carsonie, jakie z pewnością nastąpiły po powrocie ze Świątyni. Podobnie jak Henry, postarzał się. Był bardziej refleksyjny, mniej optymistyczny. Pomimo dziarskich zapewnień o tym, że ma zamiar przekroczyć uprawnienia tej misji, czuła, że będzie znacznie ostrożniejszy niż przed kilkoma miesiącami.

Kątem oka dostrzegła napis na okładce notatnika i uśmiechnęła się do siebie: CARSON NA BETA PAC. Brzmiało to tak jak Napoleon w Egipcie, Schliemann w Troi albo Costikan na Pinnacle.

„Mam nadzieję, że ci się uda, Frank”.

Skupiła teraz uwagę na swoim raporcie, wywołała go na ekranie i zatarła końcówkę. Żeby nie było żadnych wątpliwości: Winckelmann ma kłopoty z łącznością. Przycisnęła guzik „transmisja”.

Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast.


WINCKELMANN — PROSZĘ POWTÓRZYĆ WASZ R08.


„Nieźle — pomyślała — teraz wiemy, na czym stoimy”.


Kilka godzin później, kiedy Hutch czyniła ostatnie przygotowania do skoku w nadprzestrzeń, znów odezwał się dzwonek. Hutch założyła, że to kolejne pytanie o stan łączności. Ale to było coś zupełnie innego.


AKADEMIA DO WINCKELMANNA: PORZUCIĆ MISJĘ I WRACAĆ. POWTARZAM: PORZUCIĆ MISJĘ. PROSZĘ POTW. HORNER.


Zmazała napis z ekranu i włączyła wewnętrzny system łączności statku.

— Za jedenaście minut robimy skok. Proszę zapiąć pasy. Każdy niech zgłosi się na mostek.

Pokazała wiadomość Carsonowi.

— Nigdy nic takiego nie otrzymaliśmy — oświadczył.

Ale mimo wszystko poczuli się lepiej dopiero wówczas, kiedy dookoła wygasły gwiazdy, a wokół statku zamknął się pierścień mgły.

Tego wieczoru, po obiedzie, Carson zrobił krótką odprawę.

— Co nam wiadomo na temat Beta Pac? — brzmiało pierwsze pytanie. — Niewiele — przyznał. — Nie doleciał do niej żaden statek badawczy, a prawdę mówiąc, nigdy nie dotarł nawet w jej pobliże. Gwiazda klasy G, około trzech miliardów lat starsza od Słońca. Usytuowana na krawędzi Próżni.

— W takim razie nie mamy pojęcia, co nas czeka? — wtrąciła Janet.

— Najmniejszego — potwierdził Carson.

Maggie złożyła dłonie, przyciskając do siebie czubki palców.

— A ten sygnał — zainteresowała się — wyruszył w naszym kierunku gdzieś na początku dwudziestego wieku. Poczyniono coś, żeby się dowiedzieć, czy jego źródło nadal jest aktywne? Sprawdzaliśmy to z jakąś inną stacją nasłuchu?

Carson potwierdził kiwnięciem głowy.

— Poprosiliśmy o odczyt tych z Noka i z Ashley Tee — najbliżej znajdującego się statku badawczego. Na obu nic nie słyszeli, ale to może wynikać stąd, że mają za słaby zasięg receptorów. Sygnał wychwycony na Tindle to był właściwie szept.

— Trzy wieki… właściwie nie tak długo — wtrącił George — jeśli przyjąć, że to ci sami, którzy jedenaście tysięcy lat temu zbudowali Oz.

— No więc jaki mamy plan? — spytała Janet. — Co robimy, kiedy już tam będziemy?

— Kierujemy się w stronę sygnału — mówił Carson bardzo rzeczowym tonem. — Wykonamy przeskok w zwykłą przestrzeń kosmiczną jak najbliżej jego źródła. Poza tym jednym, trudno na razie formułować jakiekolwiek założenia strategiczne. Nakazano nam nie nawiązywać kontaktu, jeśli odkryjemy ich obecność. Nie mogą nas zobaczyć. Ale chcemy się dowiedzieć, kto tam mieszka. I wrócić z jak największą ilością szczegółowych informacji. W tym celu nie wykonamy żadnych przekazów, dopóki będziemy się znajdować w rejonie Beta Pac.

Siedzieli zebrani dookoła stołu. Maggie słuchała uważnie, pochylona lekko ku mówiącemu.

— Pozwólcie, że przez chwilę przyjmę na siebie rolę adwokata diabła. Być może rozmawiamy tu o cywilizacji, która ma za sobą dwadzieścia tysięcy lat rozwoju. A być może więcej. Czy ktoś tu naprawdę wierzy, że możemy tak spokojnie się podkraść, popatrzeć sobie i zniknąć — nie zauważeni?

— Wcale nie jesteśmy pewni, czy mają za sobą dwadzieścia tysięcy lat rozwoju — odparowała Janet. — Mogła być stagnacja. Albo jakiś wiek ciemnoty.

Carson zgodził się z nią w zupełności.

— Możemy sobie wyobrażać najrozmaitsze możliwości. Po prostu zastosujemy zwykłe środki ostrożności. A potem będziemy improwizować na miejscu.

Maggie była wyraźnie poirytowana.

— Dlaczego rasie o wysokim poziomie rozwoju miałoby przeszkadzać, że zawędrowaliśmy w tamte rejony? Dla mnie to przejaw arogancji i głupoty. Proponuję, żebyśmy wywiesili flagi i podjechali prosto pod frontowe drzwi. Żadnych podchodów. Przez to od razu nabiorą do nas większego szacunku.

— Może i masz rację, ale wszystko co mówisz, stoi w wyraźnej sprzeczności z rozkazami, które otrzymałem. W związku z tym nie będziemy tak robić.

Hutch oficjalnie nie była członkiem ekspedycji, dlatego zachowywała ostrożność w wyrażaniu swoich opinii. Niemniej czuła się odpowiedzialna za bezpieczeństwo statku.

— Sądzę — wtrąciła — że powinniśmy poważnie rozpatrzyć możliwość wrogiej reakcji.

— Nie będą dla nas żadnym zagrożeniem — obstawała przy swoim Maggie.

Janet popatrzyła badawczo znad filiżanki z herbatą.

— A niby dlaczego?

— Jeśli są na wysokim szczeblu rozwoju, muszą być także racjonalni. A nieuzasadniona wrogość jest działaniem irracjonalnym. Natomiast jeśli nie są tak dobrze rozwinięci, ich wrogość nie powinna mieć dla nas większego znaczenia. — Mówiła tonem znękanego wykładowcy.

George przysłuchiwał się w milczeniu. Potem zapytał, jakie jest zdanie Akademii w tej sprawie.

— Czego od nas oczekuje Horner? Czy istnieje jakaś rzeczywista przesłanka, że to będą Twórcy Monumentów?

— Ed wie na ten temat tyle samo co my — odpowiedział mu Carson.

— Ja udzielę ci natychmiastowej odpowiedzi — rzuciła Maggie. — Jeżeli rzeczywiście ktoś żyje na Beta Pac, to na pewno nie są to Twórcy Monumentów.

Hutch była zdumiona i zirytowana pewnością, jaka dźwięczała w głosie Maggie.

— Na jakiej podstawie tak sądzisz? — zapytała.

— To może być co najwyżej ta sama rasa — wyjaśniła Maggie. — Ale Twórców Monumentów już nie ma. Tak jak nie ma już antycznej Grecji. Chodzi mi o to, że nikt już nie lata po Galaktyce, żeby budować Monumenty. Od tysięcy lat! Ale istnienie Monumentów wykazuje, że kiedyś musiała być taka starożytna i stabilna cywilizacja. Ktoś tu życzy sobie pospekulować na temat dziejów cywilizacji, która przetrwała dwadzieścia tysięcy lat? Czy rozwinie się jeszcze bardziej? Czy może skarleje? Czy wybierze jakąś trzecią drogę w swoim rozwoju?

— Przypomnijcie sobie Chiny — dodała Janet. — Albo Egipt. Albo Indie. Z naszego doświadczenia wynika, że długowieczność nie zawsze wychodzi na dobre.

Nieco później Hutch wzięła Carsona na stronę.

— Omówmy na razie ten najgorszy z możliwych scenariusz. Co się stanie, jeśli dolecimy i zostaniemy natychmiast zaatakowani?

— Dlaczego o to pytasz?

— Najpierw odpowiedz.

— Zwiewamy.

— Dobra. Ale powinieneś mieć świadomość, że kiedy wskoczymy w przestrzeń przy Beta Pac, będziemy potrzebowali minimum czternastu godzin, żeby ponownie załadować silniki. Nie uda się tak od razu zwiać. Bez względu na wszystko.

Pokiwał głową.

— W porządku. Możemy mieć tylko nadzieję, że nie będzie żadnych problemów.


Hutch nie zapomniała Maggie jej szczerych chęci do poświęcania życia innych. Sama nie lubiła chować długo urazy, a jej odpowiedzialność zawodowa nie pozwalała ujawniać własnych odczuć. Zawarła więc pakt sama ze sobą: zaakceptuje Maggie Tufu, z tym jednakże zastrzeżeniem, że w krytycznej sytuacji nie będzie zbytnio polegać na jej sądzie.

Z czworga jej pasażerów tylko Maggie kwalifikowała się jeszcze jako obca. W Świątyni nie miały ze sobą zbyt wiele do czynienia, podobnie podczas podróży z Quraquy.

Była dosyć uprzejma, niemniej widziała wszystko poprzez pryzmat uproszczeń lub ironii i chyba nie brała na serio nic, co nie dotyczyło bezpośrednio jej pracy.

Pomimo jej obecności członkowie załogi, w przeciwieństwie do wielu innych, jakich zdarzało się wozić Hutch, nie próbowali dezintegrować grupy. Nikt nie trzymał się na uboczu, nikt nie spędzał nadmiernie dużo czasu w swojej kabinie, nikt nie zagrzebał się w cybersieci tak, żeby o wszystkim zapomnieć. Po kilku dniach dołączyła do nich nawet Maggie, pozbywszy się nieco swojej arogancji. Z czasem zaczęła brać udział w luźno prowadzonych rozmowach, choć było jasne, że niezbyt ją to frapuje. Ujawniła też niezwykły talent do pokera. Carson wykrył, że przejawia nawet zainteresowania militarne. George zauważył, że tutaj okazała się o wiele bardziej towarzyska niż kiedykolwiek przedtem na Quraquie, a Hutch zastanowiło, czy przypadkiem nie jednoczy ich świadomość, że razem jadą w nieznane.

Co wieczór zbierali się po kolacji i rozmowy toczyły się na rozmaite tematy. Tutaj jakoś problemy Ziemi wydały im się bardziej kliniczne, łatwiej było znaleźć dla nich rozwiązanie. Układano plany, jak zapobiec klęskom głodu, jak zredukować liczebność populacji, jak raz na zawsze położyć kres wojnom i międzynarodowej rywalizacji, jak radzić sobie z problemem seksu wśród nieletnich, jak poprawić działalność szkół publicznych. Zgodzili się jednakże, że we wszystkich swych planach zbyt często bazują na radykalizmie. Między gwiazdami człowiek wykazywał mniej tolerancji dla nieporządku.

Debatowali nad tym, czy jest możliwe, aby struktura socjalna pozostała nienaruszona przez dziesiątki tysięcy lat. Janet twierdziła, że tego rodzaju stabilizacja musiałaby wskazywać na „cholernie absolutystyczną sztywność zasad. To miejsce musiałoby być dosłownie piekłem”.

Rozmawiali o Twórcach Monumetów i o załamaniach. Aż w końcu zaczęli mówić o sprawach, które miały dla nich największe znaczenie. Hutch dowiedziała się, że kobieta z fotografii u Carsona uciekła ze sprzedawcą systemów zabezpieczających, że Maggie chorobliwie boi się śmierci, a Janet miała kłopot ze znalezieniem sobie jakiegoś rozsądnego mężczyzny. „Nie mam pojęcia dlaczego” — wyznała, a Hutch doszła do wniosku, że to musi być prawda. Większość znanych jej mężczyzn czułaby się zagrożona przy Janet Allegri, w jej obecności nigdy nie mogliby poczuć się swobodnie.

George — doszła do wniosku — chce osiągnąć tak wiele, żeby pewna młoda kobieta, która porzuciła go kilka lat temu, pożałowała swego kroku.

A Hutch? Nie była pewna, co mogło jej się wymknąć. Starannie unikała wzmianki o Calu, nie rozmawiała też o Richardzie. A Janet wyznała jej po latach, że po raz pierwszy zaczęła ją rozumieć właśnie wtedy, bo opisała strach i upokorzenie, jakie czuła, kiedy Janet wzięła na siebie rozprawę z biegusem. „Obiecałam sobie, że już nigdy nie będę stała z boku” — cytowała ją Janet. I dodała od siebie: „To mi się spodobało”.

Jeżeli chodzi o misję, jeden problem wydawał się kluczowy: czy Twórcy Monumentów — jeśli rzeczywiście nimi są — pamiętają swoją wizytę w Układzie Słonecznym, dni własnej chwały?

— Oz — rzucił stanowczo George, kiedy poproszono go o sformułowanie pytania do obcych. — Chcę wiedzieć, po co zbudowali Oz.

Te wieczorne spotkania wkrótce nabrały bardziej ceremonialnego charakteru. Wznosili toasty za siebie nawzajem i za komisarza, i za Beta Pac. Wkrótce zaczęły obowiązywać emblematy i plakietki misji. Wyzbyli się rezerwy i czuli się nadzwyczaj swobodnie we własnym towarzystwie. Żartowali, śmiali się i wymagali od każdego, by dostarczył jakiejś rozrywki. Były sztuczki magiczne, monologi i chóralne śpiewy. Maggie, z początku niechętna, wykazała duży talent w naśladowaniu głosów i charakterystycznych zachowań wszystkich obecnych. Uchwyciła wojskową postawę Carsona i trochę wiejski akcent George’a, wyłapała u Hutch zwyczaj przechylania głowy na bok, kiedy była czymś zdziwiona, i lekko zmysłową pozę Janet.

Urządzili sobie potańcówkę (panowie w krawatach, panie w spódnicach), odegrali też improwizowaną komedię „Wielkie wykopaliska”, w której grupa nieudaczników przy mitycznym wykopie próbuje się nawzajem oszukiwać lub nawiązywać bardzo intymne kontakty.

Hutch lubiła te swoiste gry i zabawy, które zawsze wychodziły dobrze w zamkniętym brzuchu statku gwiezdnego, gdzie dobre układy towarzyskie tak wiele znaczyły. Noce często spędzali na długich rozmowach, a Hutch czuła, jak wzmacniają się ich wzajemne więzi.

Gdzieś przy końcu trzeciego tygodnia Maggie wzięła ją na stronę.

— Chcę, żebyś wiedziała — oświadczyła — że przykro mi z powodu Richarda.

— Dziękuję — odpowiedziała Hutch z niejakim zaskoczeniem.

— Nie wiedziałam, że byliście sobie tak bliscy, inaczej dawno bym to powiedziała. Chyba byłam trochę za głupia.

— Nic nie szkodzi. — Hutch poczuła falę żalu. Nie wiadomo po czym.

Maggie wyraźnie brakowało pewności siebie.

— Wiem — powiedziała — wielu ludzi uważa, że Henry’emu dzieje się krzywda. Myślą, że to ja jestem odpowiedzialna za to, co się stało. — Jej czarne oczy poszukały oczu Hutch i wpatrzyły się w nie. — Przyznaję im rację. — Jej głos chwytał za serce. — Bardzo mi przykro — powtórzyła. — Zrobiliśmy to, co należało. Richard też tak uważał. Właśnie dlatego tam był. Ale żałuję, że wszystko nie potoczyło się inaczej.

Hutch skinęła głową. Maggie zawahała się, otwarła ramiona i objęły się. Policzek Maggie był ciepły i wilgotny.


Hutch stosowała się do własnych zasad — w stosunku do George’a zachowywała postawę pełną przezorności. Z radością przyjęła jego udział w misji, lecz miała świadomość, że ta obecność może stworzyć trudną sytuację. Bez przerwy się w nią wpatrywał, lecz umykał wzrokiem pod wpływem odwzajemnionego spojrzenia. Promieniał, kiedy rozmawiali lub gdy prosiła o jego opinię na aktualnie omawiany temat. W obecności Hutch głos George’a brzmiał bardzo łagodnie, a oddech stawał się głębszy.

Wolałaby porozmawiać z nim otwarcie, wyjaśnić mu, dlaczego reaguje w taki właśnie sposób. Wcale nie miała ochoty go do siebie zniechęcać. Ale nic nie mogła zrobić, dopóki nie dostarczy jej po temu okazji, póki nie wykona otwartego ruchu.

Kiedy to w końcu nastąpiło, wszystko schrzaniła.

Między członkami grupy wytworzył się zwyczaj oficjalnego zakańczania wszystkich posiedzeń toastem o północy i wspólnym zaznaczaniem kolejnego dnia na kalendarzu misji, który Carson wykonał osobiście i przypiął na ścianie świetlicy. (Nad pięcioma tygodniami i dwoma dniami podróży do celu wznosił się wszechobecny czteromasztowiec.) Dwudziestego szóstego wieczoru George wykazywał szczególny brak odporności. Usiadł naprzeciwko niej, żeby móc zademonstrować swoją posągową obojętność. Ale już od początku posiedzenia policzki pokrył mu rumieniec, który nie zniknął do końca spotkania.

Kiedy grupa zaczęła się rozchodzić, podszedł do niej.

— Hutch — zaczął z największą powagą — czy możemy się przejść?

Puls jej wyraźnie podskoczył.

— Jasne.

Zeszli w niższe partie statku. Cały układ przystosowano do potrzeb obecnej misji. Nadal wiozła trzy pierścienie, ale tym razem o wiele mniejsze. Usunięto ogromne przestrzenie ładowni, zmniejszono liczbę kwater. Wciąż jednak pozostało mnóstwo miejsca do przewiezienia ewentualnych eksponatów, ale Hutch już nie czuła się tu jak w hangarze portu kosmicznego. Taki Wink będzie o wiele mniejszym celem dla skanerów.

— Hutch — odezwał się nieśmiało — jesteś najśliczniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem.

— Dziękuję.

— Kiedy wrócimy, chciałbym cię gdzieś wieczorem zaprosić.

„Tak”.

— To się da zrobić.

Szedł tuż obok, prawie jej dotykając, czuła jego ciepły, nierówny oddech. Podprowadziła go w kierunku iluminatora. Za nim przesuwała się z wolna mgła nadprzestrzennego świata. Równie dobrze mogliby się teraz znajdować w jakimś starym domu na skraju wrzosowiska.

— Jest taka jak ty — rzucił przyglądając się mgle. — Nie można zobaczyć jej wnętrza, nie można jej uchwycić i ciągle jest w ruchu.

Roześmiała się. Oboje się roześmieli. I to ona zrobiła pierwszy ruch. Był na tyle subtelny, że dla kogoś z boku z pewnością pozostałby nie zauważony — pochyliła się leciutko ku niemu. Zaraz przeskoczyła między nimi jakaś iskra i poczuła, że jego ciało zaczyna reagować.

— Hutch…

Ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął jej włosów. Jego usta były tuż-tuż.

Hutch poczuła, jak burzy się w niej krew. Końce palców zetknęły się ze sobą. Musnęły się wnętrza dłoni. Jego oczy odszukały jej oczy. Oplótł ją ramionami, jej policzek dotknął jego policzka. Był ciepły. Wspięta na palce, rozchyliła wargi w oczekiwaniu.

Chwila nabierała wymiaru. Ich oddechy i bijące serca odnalazły wspólny rytm. Piersi, chronione tylko cienką warstewką materiału z kombinezonu, dotykały jego piersi. Pochylił się ku niej, odszukał jej usta swoimi, delikatnie, bez nacisku. Przyjęła pocałunek. Serce waliło jak młotem, zabrakło jej powietrza. Kiedy próbował się odsunąć, delikatnie go przytrzymała, a potem przyciągnęła z powrotem.

Nie było już w niej oporu; wtuliła się w niego, zapraszając, stapiając się z nim w jedno. Żeby dosięgnąć jego ust, musiała wspinać się na palce i strasznie jej się to podobało. Jego palce musnęły jej prawą pierś, zawahały się i cofnęły.

Bywały już w jej życiu loty, podczas których ktoś przekradał się w środku nocy do cudzego pokoju. Sama nie miała ochoty bawić się w takie rzeczy.

— Chodź ze mną.

Poszedł za nią w milczeniu.

— Tylko dzisiaj — zastrzegła.

Jego dłoń spoczęła na jej ramieniu, palce dotknęły szyi.

— Hutch, na pewno tego chcesz?

„Tak, głuptasie”.

Prowadziła go do komory wahadłowca. Alfa stała na swoim miejscu — zacieniona, cicha i pełna mocy. Okna kabiny zalśniły w niepewnym świetle. (Dosztukowano już wspornik oderwany przez tsunami.)

Z łatwością uniósł ją z podłogi, przeszedł przez pokład i zatrzymał się przy drzwiach od bagażnika wahadłowca. Wcisnął mechanizm uwalniający, ale nic z tego nie wyszło.

Zrobiła to za niego — była tam blokada zabezpieczająca, którą należało przedtem usunąć.

Wsunął się z nią do środka, znalazł jakiś koc i rozpostarł go na podłodze.

— Nie odpowiedziałaś na moje pytanie — przypomniał, kiedy znów się nad nią pochylił. — Bo wiesz, nie chcę niczego popsuć. Kocham cię, Hutch.

Ucałowała go w policzek. Pociągnęła w dół jego głowę.

— Uważaj, co mówisz. Mogę cię złapać za słowo.

— Teraz i zawsze — odparł. Odpowiedź była tak nienaturalna, że omal się nie roześmiała. Ale on dodał uroczyście: — Mówię poważnie, Hutch.


Co czekało ich na Beta Pac? Może zaproszą ich do uczestnictwa w Lidze Galaktycznej? Albo otrzymają historię i szczegółowy atlas Mlecznej Drogi, z dokładnym opisem wszystkich cywilizacji, punktów widokowych i miejsc na camping. Carson rozłożył się wygodnie w fotelu, nogi oparł o blat.

— Jak myślicie, w jaki sposób jednostka należąca do takiej kultury zdefiniowałaby spełnienie? — zapytał. — Czego mogliby chcieć w życiu?

— Tego samego co my — odparła Janet.

George pociągnął łyk ciemnoczerwonego wina.

— A co to niby miałoby być? — zapytał.

— Władza — odrzekła. — I miłość.

— Nie możemy tego wiedzieć na pewno — sprzeciwił się Carson. — Właśnie dlatego nazywamy ich obcymi.

Hutch siedziała z otwartą książką na kolanach.

— Ale przecież jesteśmy w stanie zrozumieć obce mitologie, przynajmniej te, z którymi zetknęliśmy się dotychczas; co potwierdza, że rządzą nami podobne motywy. — Jeszcze raz przyszedł jej na myśl Iapetus i widziane tam na górskiej grani ślady. — Ja twierdziłabym, że żyją tak jak my — żeby coś osiągnąć. Żeby coś zrobić. I chcą, aby inni poznali ich dzieło. O to właśnie chodzi w Monumentach.

Iluminatory w ścianach były otwarte, a światła z kabiny igrały po otaczającej statek mgle. Zawsze miało się poczucie, że coś się tam znajduje, tuż za zasięgiem wzroku. Hutch przypomniała się stara historia o pilotach, którzy wyszli na zewnątrz w czasie lotu w nadprzestrzeni, a potem od czasu do czasu słyszeli głosy.

George dotrzymywał umowy i zachowywał odpowiedni dystans. Cieszyła się, że rozumiał potrzebę dyskrecji i zapanował nad instynktem posiadania, który zwykle dochodzi do głosu w następstwie aktu miłosnego. Drugiego razu nie było. Oboje mieli zbyt dużo doświadczenia, żeby nie wiedzieć, do czego może doprowadzić tworzenie się par w tak niewielkiej grupie i podczas tak dalekiej wyprawy. Zatem starali się utrzymać wobec siebie tę samą radosną przyjacielskość co wobec reszty. Wymagało to sporego wysiłku, przynajmniej ze strony Hutch.

W przeciwieństwie do jej życia osobistego, Wink sunął gładko przez welony mgły. Ani razu nie zadrżał, ani razu się nie zatrząsł ani nie przyśpieszył. Żaden z wewnętrznych systemów nie zwiększył tempa, no i oczywiście nie otrzymywał żadnych przekazów z zewnątrz.


Hutch uwielbiała robić symki ze swoją załogą. Sama sportretowała serię romansów związanych z cynicznymi antybohaterkami, jak Margo Colby w „Błękitnym świetle” albo lisa w „Casablance”. W pierwszym George oczarował ją jako Antoine, w drugim Carson wykazał niezwykłą wrażliwość jako Rick. (Ukazał tutaj te stronę osobowości, jakiej nigdy u niego nie podejrzewała. A była doprawdy bliska łez, kiedy George-Antoine zostawił ją i ruszył na spotkanie śmierci pod Moskwę.)

Carson upodobał sobie szczególnie widowiska historyczne o dużej perspektywie. Wyglądał świetnie — nawet jeśli był nieco przyciężki — jako Antoniusz pod Akcjum, okrakiem na białym rumaku, w rzymskim hełmie, na którym migotały słoneczne refleksy. Maggie — wszyscy się zgodzili — była naprawdę rewelacyjna jako Kleopatra. Kiedy zaś wybór należał do niej, Maggie nieodmiennie sięgała po pełne napięcia seriale Maclvera Thomsona, w których znakomicie odgrywała damy w opałach. (Hutch uderzyło odkrycie, że najbardziej wyintelektualizowany członek ich załogi wybiera właśnie thrillery.) I, Bóg świadkiem, była w nich świetna: przewrzeszczała cały „Teraz świt”, ścigana przez członków krwiożerczej sekty; uciekała przed demonicznym klownem Napoleonem w opuszczonym wesołym miasteczku w „Śmiechu wśród mroków”; i walczyła z morderczym mnichem Teodozjuszem we „Wszystkim co cesarskie”, podczas gdy jej przyszły wybawiciel, globtroter i łowca przygód Jack Hancock (George) próbował się pozbierać po paskudnym ciosie w głowę i po ataku ze strony dwóch orłów, jaki musiał odeprzeć na wieży.

Janet wyspecjalizowała się w kobietach, które zeszły na złą drogę. Odtworzyła postać Lady Macbeth z taką dozą złej radości, że sama oglądając poczuła dreszczyk. (Oglądanie znajomych w klasycznych rolach nadawało temu doświadczeniu dodatkowy wymiar, pod warunkiem, że grali dobrze. Wszystko zależało od ilości energii i pasji, jaką wkładali w przygotowanie obrazu.) Janet odegrała też rolę spiskującej Mary Parker w „Drogach do Rzymu” i Katarzynę w „Bovalindzie”.

— Lubisz władzę — zauważył Carson, kiedy przejmowała kontrolę nad konsorcjum metalurgicznym, knując zarazem spisek mający na celu zgładzenie męża, nieudolnego kooperanta.

— No. — Jej twarz cała płonęła. — Cholerna racja.

Hutch natomiast odkryła u siebie coś tego wieczoru, kiedy oglądali „Wszystko co cesarskie”. Jest tam niczym nie skrępowana scena miłosna w skalnym basenie w środku opuszczonego klasztoru. I właśnie wtedy Hutch poczuła nieprzyjemny ucisk w piersi, kiedy zobaczyła zbliżenie George’a — jej George’a! — przewalającego się z Maggie w długim, podwodnym uścisku. Oczywiście, to nie był naprawdę George ani Maggie nie była prawdziwą Maggie. To nie były nawet ich ciała — oba podmioty dostarczyły jedynie swoich w pełni odzianych obrazów i zarysów osobowości, a komputer wygenerował resztę. Ale mimo wszystko Hutch czuła, że robi jej się gorąco, i nie mogła nad sobą zapanować, żeby nie zerknąć ukradkiem na Maggie, która wyraźnie dobrze się bawiła. Podobnie jak George, który siedział obok, patrząc z uśmieszkiem.


Beta Pacifica była odrobinę mniejsza niż Słońce i nieco chłodniejsza. Źródło sygnału zlokalizowano jakieś piętnaście AU od samej gwiazdy.

— Powinniśmy się zmaterializować jakieś pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od naszego celu — oznajmiła Hutch, kiedy czekali na sygnał z nawigacji, że zaraz zacznie się skok.

— Nie uderzymy w niego, co? — zaniepokoiła się Janet.

— Małe szansę — uśmiechnęła się Hutch. — Pięćdziesiąt tysięcy kilometrów to dużo przestrzeni. Już bardziej prawdopodobne jest, że wysiądą naraz oba hazeltiny.

— To mnie niezbyt uspokaja — odparła Janet. — Zakładasz, że to stacja. A co będzie, jeśli źródłem jest planeta?

— Nie istnieje jakiekolwiek przyzwoite prawdopodobieństwo — odpowiedział jej Carson. — Zresztą, jeżeli detektory masy wypatrzą jakąś istotną studnię grawitacyjną, odwołają skok. Zgadza się? — przeniósł wzrok na Hutch.

— Zgadza się — potwierdziła.

Carson wywołał mapę gwiezdną.

— Jesteśmy z powrotem na starych śmieciach — powiedział. Częściowo to się zgadzało — Pinnacle, Quraqua, Nok i układ Beta Pac były zlokalizowane wzdłuż krawędzi Ramienia Oriona.

— Skończyła się zabawa — oznajmiła Janet, kiedy zbliżyli się na odległość kilku godzin do swego terminu. — Czas brać się do pracy.


PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ


(Scena 221 ze „Wszystkiego co cesarskie”: Ann Holloway jest niesiona przez olbrzymiego mnicha — brata Teodozjusza — podziemnym przejściem do wykutej w skale komnaty. Kobieta jest oszołomiona i ledwie zaczyna odzyskiwać przytomność, kiedy on kładzie ją na ziemi. Ona ma na sobie wieczorową suknię, częściowo rozerwaną tak, że odsłania jedno ramię i część piersi. Brat Teodozjusz, posłuszny swoim ślubom, nie wykazuje zainteresowania. Zdejmuje swoją szarfę i związuje nią kobiecie ręce. Potem wlecze ją po podłodze w stronę metalowego pierścienia w ścianie.)


TEODOZJUSZ: (Zaczyna przywiązywać ją do pierścienia.) Nie musisz udawać, mała. Wiem, że jesteś przytomna.

ANN: (Porusza się, zmieszana, nie ma już sił dalej walczyć) Proszę, nie! (Rozgląda się dookoła dzikim wzrokiem.) Jack, gdzie jesteś?

TEODOZJUSZ: On ci już nie pomoże, dziecko. On już nigdy nikomu nie pomoże. (Otwiera małe drzwiczki w ścianie, za którymi ukazuje się włącznik. Zbliżenie na włącznik.)

ANN: (Usiłuje się zakryć.) Puść mnie. Nic nikomu nie powiem.

TEODOZJUSZ: Nie obawiam się tego, co masz do powiedzenia, Ann Holloway.

ANN: No to dlaczego chcesz mnie zabić?

TEODOZJUSZ: (Przyciska włącznik. Słychać plusk lejącej się wody. Od góry do komnaty zaczyna wlewać się rwący strumień.) Nie mam zamiaru cię zabijać. To twoja przeszłość skazała cię na śmierć. Długie noce pełne grzesznych przyjemności wołają o pokutę.

ANN: Nie! To nieprawda! Jesteś szalony!

TEODOZJUSZ: (Mówi z niekłamanym współczuciem, podczas gdy po niej leje się woda.) Odwagi, moje dziecko. Oczyszczające Boże wody jeszcze mogą cię uratować. To twoja jedyna ścieżka do raju.

ANN: (Szarpie się ze sznurem. Rozerwana bluzka opada, odsłaniając jeszcze więcej, ale dawno przestała się tym martwić. Najazd kamery na jej zmagania.) Jack…!

TEODOZJUSZ: (Przystaje w progu komnaty, szykuje się do zamknięcia ciężkich, kamiennych drzwi.) Módl się, moja droga. To przyniesie ci ulgę. (Kobieta krzyczy. Mnich zaczyna zamykać drzwi. Woda wlewa się do komnaty.) Pokój Pański niech zawsze będzie z tobą. (Pochyla głowę. Najazd kamerą. Słyszy coś za plecami, obraca się. Kamera spogląda za niego, w głąb przejścia. W migoczącym świetle pochodni widać zarys sylwetki Jacka.)

JACK: Gdzie ona jest, szaleńcze?

TEODOZJUSZ: (Zdumiony jego widokiem.) Hancock? Naprawdę jeszcze żyjesz?

ANN: (Rozpaczliwie) Jack! Jestem tutaj!

TEODOZJUSZ: Powinieneś przyjąć łaskę, jaką ofiarował ci Pan, i trzymać się z daleka.

JACK: (Podchodząc bliżej) Trzymaj się, Ann!

TEODOZJUSZ: (Zamyka za sobą drzwi, blokując przejście do Ann.) Nie możesz jej pomóc. Lepiej przygotuj się na swój własny dzień sądu, który już nadchodzi. (Unosi w górę krucyfiks, zwisający z szyi na ciężkim łańcuchu.) Źli są jak plewy, które rozwiewa wiatr. Źli się nie ostaną.

(Rusza do przodu. Zwierają się w walce, a ogromny wzrost Teodozjusza daje mu natychmiastową przewagę. Szybko wypiera Jacka do tyłu i odwiązawszy sznur swego habitu, otacza nim jego szyję. W tym czasie krótkie cięcie ukazuje, jak gwałtownie podnosi się poziom wody w kamiennej komnacie. Ann się szamocze itd. Przytrzymując chwilowo bezsilnego Jacka, Teodozjusz wlecze go korytarzem, aż dociera do pochodni. Tam odnajduje w ścianie dźwignię. Pociąga za nią, a przed ich stopami otwiera się zapadnia. Kilka kamyków wpada iv ciemną czeluść, po długim czasie słyszymy, jak uderzają o ziemię. Teodozjusz wlecze Jacka w kierunku otworu. Jack uwalnia się i po chwili walka wre od nowa, a dookoła Ann podnosi się woda.)

TEODOZJUSZ: Albowiem Ciebie, mój Panie, nie raduje zło, żaden zły człowiek nie pozostanie przy Tobie; pełni pychy nie mogą stanąć przed Twoim obliczem.

(Woda sięga Ann do pasa. Kobieta jest oczywiście przemoczona i całkiem już obnażona. Na zewnątrz Jack chwyta za pochodnię i z jej pomocą się uwalnia. Mężczyźni walczą nad brzegiem czeluści. Ramiona Ann znikają pod wodą, a komnatę wypełniają jej krzyki. Jack klęczy na jednym kolanie, bezlitośnie spychany w czeluść.)

TEODOZJUSZ: Proś o przebaczenie, Hancock. To twoja ostatnia szansa na uratowanie nieśmiertelnej duszy.

JACK: Ty stuknięty sukinsynu.

TEODOZJUSZ: W takim razie ja poproszę o zmiłowanie dla ciebie. Pan ci przebaczy.

(Przekonany o swym zwycięstwie, Teodozjusz zwalnia nieco ucisk na tchawicę Hancocka i łapie za swój krucyfiks. Woda dławi teraz krzyki Ann. Jack dostrzega w lot swoją szansę i wyrywa mu krucyfiks. Wbija mu go w pachwinę, a olbrzym zwija się z bólu. Łapie Jacka i obaj wpadają w czeluść. Słyszymy przeciągły krzyk, a po chwili widzimy rękę podnoszącą się znad krawędzi szybu. Jack wyczołguje się zbolały na zewnątrz, zdejmuje belkę z drzwi i odrzuca ją na bok. Kiedy z komnaty wypływa woda, w tle rozbrzmiewa muzyka. Jack szybko rusza, żeby uwolnić Ann. Wyłącza dopływ wody, przecina więzy na jej rękach. Unosi ją, krztuszącą się i ciężko dyszącą, w swoich ramionach.)

ANN: Jack, dzięki Bogu, że jesteś. On mówił, że cię zabił.

JACK: Chyba mu nie wyszło. Z tobą wszystko w porządku?

ANN: Jasne. Wleczona po kilku kondygnacjach schodów. Lekko poobijana. Na wpół utopiona. Poza tym, czuję się znakomicie.

JACK: To dobrze, bo mamy jeszcze młodą godzinę.


— Ile jeszcze? — Carson obserwował mijającą ich mgłę. Rozparł się w fotelu, usiłując zachować spokojny, beznamiętny wygląd, ale był wyraźnie podekscytowany — niemalże w radosnym uniesieniu.

Wszystkie wskaźniki na indykatorze faz skoku rozjarzyły się na jasny bursztyn.

— Wychodzimy za trzy minuty. — Hutch zaczęła transfer energii do reaktora termonuklearnego. — Skok powinien pójść gładko. Ale się poprzypinajcie.

Lampki kontrolne systemu przeszły w kolor zielony. Zaczął wzrastać poziom mocy w hazeltinach. Czujnik masy w rzeczywistej przestrzeni wykazywał zero.

Maggie zamknięta z George’em i Janet w kabinie dla pasażerów odezwała się znienacka:

— Boże, proszę, niech oni tam będą.

Czerwona lampka. Nie zabezpieczony luk w tylnej części ładowni. Hutch otworzyła go i ponownie zamknęła. Światełko zrobiło się zielone.

— To będzie okropne rozczarowanie, jeśli Beta Pac okaże się po prostu radiową gwiazdą, a analitycy tylko się pomylili. Już im się to zdarzało — odezwała się Janet.

— Dwie minuty — poinformowała Hutch. Głosy komentarzy dookoła niej przeszły w jednostajny szum, z którego przedostawał się do niej tylko głos George’a. Ale tak naprawdę nikt nie miał nic nowego do powiedzenia. Rozmawiali po to, by stworzyć wokół siebie otoczkę poczucia bezpieczeństwa, wywołać znane odczucia w warunkach, których wprawdzie doświadczali już przedtem, ale które tym razem mogły się okazać czymś zupełnie innym.

Lecieli naprzód.

— Minuta.

Światła pociemniały.

Systemy nawigacyjne do przestrzeni rzeczywistej, do tej pory utrzymywane w oszczędnościowym trybie uśpienia, teraz ożyły. Reaktor termonuklearny przeszedł w stan pełnej gotowości. Włączyły się zewnętrzne sensory. Włączyły się tarcze ochronne.

Ktoś życzył jej powodzenia.

System nawigacyjny ożył.

I wtedy, z ledwie wyczuwalnym uderzeniem, wyśliznęli się w ciemność. W jej głębi rozkwitły setki gwiazd, a Hutch poczuła lekki zawrót głowy — dość częste odczucie podczas przejścia. Żeglowali teraz na otwartym niebie.

— Zawsze się cieszę, kiedy stamtąd wychodzę — oznajmił Carson, odpinając klamry swoich zabezpieczeń.

— Może jednak nie zawsze — rzuciła Hutch. Stuknęła palcem w główny ekran nawigacyjny. Prosto przed nimi leżał ogromny, czarny dysk. — Proszę, żeby wszyscy pozostali w pasach.

Już, już miał nastąpić zapłon paliwa. Zatrzymała proces.

— Co się dzieje? — Maggie bezbłędnie wyczuła napięcie w głosie Hutch.

Ta posłała im obraz z ekranu.

— Później pogadamy. Muszę wrzucić hamulce.

— Co to jest? — zapytał George.

— Bo ja wiem? — Nastawiła maksymalne zbliżenie. Wyglądało jak jakaś planeta. — To nie może tak być. Detektory masy pokazują zero. — Zresetowała czujnik, ale nic się nie zmieniło. — Nie wiem, co to jest. Czekajcie.

Carson gapił się w głąb ekranu.

— Sukinsyn jeden…

— Hamowanie — poinformowała spokojnie Hutch. — Teraz! — Włączyła retrosilniki, nie po troszku, jak by to normalnie się odbyło, a nagle, na całą moc.

— To jakiś rejon bez gwiazd — odezwała się Janet. — Jak Próżnia. Może to jest Próżnia.

— Jeśli tak, to nie jest na swoim miejscu. To coś nie odbijało promieni świetlnych.

— Hutch? — głos Maggie podniósł się o ćwierć tonu. — Czy my lecimy prosto na to coś?

— Robi się coraz większe — dodał George.

— Tak naprawdę to ono nie ma prawa tu być. — Palce Hutch tańczyły po klawiaturze. — Auto test nic nie wykazuje.

— To nie jest kula — zauważył Carson. Jego mięsiste rysy stwardniały teraz i dobrotliwy archeolog zmienił się w dawnego pułkownika. Żołnierz — z zewnątrz i od wewnątrz. Niepojęte, ale poczuła się dzięki temu pewniej.

— Co innego mogłoby to być?

Carson świdrował wzrokiem obraz.

— Wygląda jak piłka do rugby.

Z kabiny pasażerskiej dochodziły zaniepokojone głosy.

— Trzymajcie się — rzuciła Hutch. — Będziemy mieli twarde cumowanie. — Wbiła w klawiaturę kilka nowych wielkości, może nawet więcej niż wytrzymają silniki, i przycisnęła guzik. Znów wgniotło ich w fotele.

Zobaczyła mgłę przed oczyma; trudno było mówić przy takim ciągu silników.

— Kolizja — poinformowała. — Nieunikniona. Jej słowa zawisły ciężko w rozgorączkowanej atmosferze. Carson odczekał chwilę, aż wyrówna mu się oddech i uspokoi głos.

— Ile mamy czasu?

Hutch czuła w środku pustkę i chłód.

— Siedem minut, z groszami.

Obiekt przed nimi wypełnił teraz całe niebo. Ku jej niebotycznej wdzięczności cała trójka w kabinie pasażerskiej nie wpadła w panikę i jej nie zawracała głowy. Słyszała nawet, że usiłują żartować sobie z obecnej sytuacji. Połączyła się z nimi.

— Sami widzicie, co się dzieje — mówiła takim tonem, jakby opisywała właśnie mijany widoczek. — Mamy pewien problem.

— Poważny? — zapytała Janet. — Czy jest tak źle, jak na to wygląda?

Hutch zawahała się chwilę.

— Tak — odparła w końcu. — Tak mi się wydaje.

Zwolniła odrzutowce i wyłączyła zmianę kursu.

— Co robisz? — zainteresował się Carson.

Byli teraz z powrotem w swobodnym spadku.

— Nie ma sensu wszystkich torturować.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała Maggie. — Chyba się nie poddamy, co? Tak po prostu?

Hutch nie odpowiedziała. Nie znalazła słów.

— A może wskoczyć z powrotem? — podsunął George.

— Nie da się.

— Spróbuj.

— Nie ma sensu.

— Spróbuj! Co mamy do stracenia?

Czarna piłka przed nimi wciąż rosła.

— Niedobrze — wymknęło się Carsonowi.

W kabinie pasażerskiej ktoś się roześmiał. To Janet.

— Spróbuję, kiedy będziemy bliżej — odparła Hutch. — Muszę dać odetchnąć silnikom. Ale niczego sobie nie obiecujcie.

Maggie jęknęła.

Carson, który zdołał w końcu wielkim wysiłkiem nadać głosowi spokojniejszy ton, zapytał:

— Z jaką szybkością będziemy lecieć, kiedy się zderzymy?

Hutch korciło, żeby zrobić jakiś unik, powiedzieć mu banalnie: „Z wystarczającą”. Ale zasługiwali na coś lepszego.

— Prawie pięćdziesiąt tysięcy.

Cholera, cóż to było? Doszła w końcu do wniosku, że chyba nie jest tak dokładnie naprzeciwko. Zawadzą o to gdzieś bliżej brzegu. Zresztą, co za różnica.

— Do diabła, Hutch — rozgorączkował się George. — Przecież musimy coś zrobić!

— Tylko mi powiedz, co — odparła z kamiennym spokojem.

Nie ma wyjścia. Obiekt przed nimi stawał się coraz większy, ciemniejszy i coraz bardziej dominujący. Coś zupełnie niemożliwego, dysk bez światła, świat bez skał.

— Nie ma księżyców — rzucił Carson.

— Co?

— Nie ma księżyców — powtórzył.

— To chyba teraz bez znaczenia — wtrącił ktoś, a Hutch nie była pewna, kto.

Cztery minuty.

Cały statek ogarnęła przerażająca cisza, a pasażerowie pogrążyli się we własnych myślach. Janet wyglądała na zgnębioną i przestraszoną, ale jakoś zdobyła się na uśmiech; Maggie, twardsza niż przypuszczała Hutch, złapała jej spojrzenie, otarła oczy i skinęła głową, jakby chciała powiedzieć „nie twoja wina”. Spojrzenie George’a zwrócone było do wewnątrz i Hutch gratulowała sobie teraz, że nie poczekała. No i Carson — miał minę kogoś, komu właśnie zrobiono psikusa — z filozoficznym spokojem próbował wszystko zagadać.

— A to pech — mówił do niej. A po długiej pauzie dodał: — Zdarza się.

— Posłaliśmy już wiadomość? — zapytała Janet.

— Pracuję nad tym.

— Jaką ma wielkość? — zapytała Maggie. — To coś?

Hutch sprawdziła swoje dane.

— Średnica cztery tysiące kilometrów. Półtora razy większa niż nasz Księżyc.

Wyparł z nieba wszystkie gwiazdy.

Hutch zobaczyła na tablicy świetlny punkt.

— To coś wysyła jakiś sygnał.

— Ten sam, który odebrali na Tindle? — wyszeptała bez tchu Maggie.

— Prawdopodobnie. Piętnaście-dziesięć. To ta sama częstotliwość. Komputer teraz je porównuje.

— Piękny przykład nawigacji — wtrącił Carson. — Trafiliśmy w samo sedno. — Roześmiali się. A Hutch w tej chwili poczuła, że kocha ich wszystkich.

— Transmisje wysłane. Dostaną pełny zestaw zdjęć. I to jest rzeczywiście ten sam sygnał.

— I co teraz?

— Czas spróbować skoku. Liczymy do dziesięciu. — Nastawiła wszystko i potrząsnęła głową widząc poziom energii w hazeltinach, który wynosił około sześciu procent wymaganego minimum. — Dobra — uderzyła w uruchamiający guzik.

Silniki zawyły.

Wzdrygnęły się.

Jeszcze raz zawyły.

Wyłączyła.

— To koniec.

Widzieli już wyraźnie szczegóły budowy tego czegoś. Jakieś żebra. Próżnia stała się powierzchnią — niebieskoczarną, połyskującą jak plasten albo powierzchnia oceanu.

— Wiesz, jakie to wariactwo? — dziwił się Carson. — Nadal nie mamy żadnych odczytów o grawitacji. Co to właściwie jest? Każdy obiekt o takich rozmiarach musi mieć pole grawitacyjne.

— Detektory nawaliły — orzekł George.

Niecała minuta. Hutch przestała patrzeć na zegar. Usłyszała w kabinie dźwięk rozpinanego pasa.

— Proszę pozostać w pasach.

— Po co? Co za różnica? — To mówiła Janet.

— Zróbcie, co powiedziałam. Bo tak się to zwykle odbywa na porządnie dowodzonym statku. — Otarła usta wierzchem dłoni. Cala siła nabytej wiedzy pchała ją do włączenia retrosilników. Ale ona wyłączyła tylko monitory, żeby oszczędzić im przerażającego widoku.

Zamknęła oczy.

— Niech to szlag — wyrwało jej się i nie bardzo mogła powstrzymać płynące z oczu łzy. Na tym odciętym teraz mostku czuła się dziwnie bezpieczna. Uwielbiała w tej chwili miękką teksturę skóry na siedzeniu fotela pilota, zielony poblask lampek i elektroniczny pomruk systemów Winka.

— Hutch? — głos Carsona brzmiał już teraz zupełnie spokojnie.

— Tak?

— Fantastyczna z ciebie kobitka.

Uśmiechnęła się w mroku zamkniętych powiek.

Rozdział 18

Na pokładzie NCA Winckelmann, czwartek, 24 marca, 11.03

Hutch wsłuchiwała się w znajome dźwięki mostka. W napięty oddech Carsona, w szepty z kabiny pasażerów, może modlitwy, życzenia albo słowa, których nie zdążyło się wypowiedzieć wcześniej.

Czuła się przerażona, bezsilna i upokorzona, ale mimo to nie chciała, żeby już było po wszystkim… Mój Boże, jak bardzo nie chciała, żeby już było po wszystkim…

Z całej siły zacisnęła powieki. Całą resztę świata zredukowała do bicia własnego serca i miękkiej linii fotela. A jakiś wewnętrzny głos zaczął odliczanie.

Trzy. Dwa.

Przód kadłuba otrzymał potężny cios.

Statkiem szarpnęło. Rozdzwoniły się alarmy. Elektrostatyczny szum zasilania w ścianach subtelnie zmienił odcień, pogłębił się tak, jak to czasem zdarzało się w sytuacjach kryzysowych. Carson wykrzyknął coś niezrozumiale.

A ona nadal żyła.

Mieli kłopoty. Płonęła deska rozdzielcza nawigacji, w powietrze wzbijały się kłęby czarnego dymu. Na wszystkich konsoletach zapłonęły rzędy ostrzegawczych lampek. Trzasnęły dwa monitory. Z kanałów komunikacyjnych płynęły głosy z komputera. Gdzieś w głębi statku systemy wyłączały się, jakby z westchnieniem.

Ale nie odpłynęła w nicość.

Spojrzała na wskaźniki i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Znajdowali się na wysokości stu czterdziestu kilometrów — i nadal się wznosili!

Wznosili się?

Uciszyła sygnały alarmowe i wpatrzyła się pilnie w tablice urządzeń kontrolnych. Zasilanie zaczynało robić się niestabilne. Wyłączyła je i przeszła na pomocnicze.

Wtedy dopiero wypuściła oddech.

— Co się stało? — zapytał ostrożnie Carson.

— Cholera, nie wiem. Wszyscy cali? Byli w szoku, ale cali.

— Już po wszystkim? — spytała Janet.

Ktoś wybuchnął śmiechem.

W kabinie pasażerów zerwały się owacje.

— Wygląda na to, że przeszliśmy przez to na wylot — odpowiedziała Hutch. — Tylko że nie mam pojęcia, jak…

— Cholera jasna, Hutch — rzuciła Maggie. — To było coś pięknego!

Hutch trzęsły się ręce.

— Co zrobiłaś?

— Cholera, nie wiem.

Wygasiła ogień i wysłała sygnał SOS. Carson wychylił się ku niej i klepnął ją po ramieniu.

— Chyba nie chciałbym przechodzić przez to jeszcze raz. Przelecieli na wylot przez trzysta kilometrów.

— Hutch — włączył się George — to był najlepszy pokaz pilotażu, jaki w życiu widziałem.

Teraz już śmiali się wszyscy. Dołączyła do nich, mało dbając o to, że ta radość jest nieco histeryczna. Kogo to obchodzi.

Powierzchnia powoli się oddalała. Lekko połyskiwała. Może to wewnętrzne światło. A może odbite światło gwiazd.

— Może — rzuciła Maggie śmiejąc się i płacząc jednocześnie — to był tylko dym.

Niebo na ekranach wyraźnie się kręciło.

— Koziołkujemy — powiedziała Hutch. — Ale to nic. Da się naprawić.

— Czy nic nam nie jest? — zapytał George. Jego głos drżał.

— Tak. Nic nam nie jest. — Hutch sprawdzała właśnie wszystko po kolei. W kilka sekund po zderzeniu urządzenia zasilające posłały przez statek falę energii. Wszędzie były systemy zabezpieczające, ale nie były — nie mogły być — wystarczająco sprawne. Kto wie, co mogło się spalić? Będzie musiała przejść się po statku, żeby oszacować szkody.

— Jesteśmy w niezłej formie — powiedziała. — Mamy trochę kłopotów z zasilaniem, ale nie takich, z którymi byśmy sobie nie poradzili.

Zasilanie pomocnicze składało się z sieci baterii i kolektorów energii słonecznej. Kilka z nich również było niesprawnych.

„Niedobrze”.

— Działa system podtrzymywania życia. Ale nie uda nam się zapalić głównych silników, a hazeltiny nie będą mogły się z powrotem załadować, więc nie mamy napędu gwiezdnego. Jesteśmy na martwych wodach.

Odczyty z nawigacji wykazywały że odłączyły się urządzenia nadzorujące zmiany wysokości. Ciśnienie wody gwałtownie spadło, ale teraz utrzymywało się na jednolitym poziomie. Oznaczało to, że wybuchł jeden ze zbiorników. System nadzoru przepływu energii w hazeltinach ukazywał jej oczom płaski liniowy wykres. Nawet gdyby miała dość energii, żeby wejść w nadprzestrzeń, tak naprawdę nie miałaby żadnej możliwości określenia punktu, w którym wyjdą z powrotem. Ale przecież mogło być gorzej, pomyślała. Mieliśmy cholerne szczęście. Wciąż jeszcze trzęsły jej się ręce.

Oddalili się na tyle, że obiekt znów zaczął przybierać jajowaty kształt.

— Czy to mogła być woda?

— Nawet woda rozwaliłaby nas w kawałki — odpowiedział jej Carson. — Chyba że miałaby zaledwie kilka centymetrów głębokości.

— Hej! — odezwał się zdumiony głos Janet. — Dlaczego ja ciągle usiłuję wypaść z fotela?

— Bo koziołkujemy — odparła Hutch. — Zdecentrował nam się środek ciężkości.

Carsona całkowicie pochłonął jajowaty kształt.

— Jest cieniutki. Na skalę mikro. Musi tak być.

— Możemy się jakoś naprostować? — Maggie była wyraźnie nieszczęśliwa. — Niedobrze mi.

— Robię co mogę.

Dopalacz numer cztery wyraźnie nie reagował. Odłączyła go i ustawiła od nowa sekwencję ogniową.

— Głowy do góry — zakomenderowała. — Będziemy mieli lekkie szarpnięcie.

— Mamy dość energii na takie rzeczy? — zaniepokoił się Carson.

— Wystarczy. Będziemy musieli spędzić tu jakiś czas, a chyba nie mamy ochoty przez cały czas się toczyć… — Odpaliła silniki i z satysfakcją poczuła ciąg rakiet, poczuła, jak reaguje nań statek.

Sekwencja dopalaczy była długa i skomplikowana, ale w końcu gwiezdny taniec na monitorach zwolnił tempo, zmienił kierunek, jeszcze raz zmienił kierunek, aż w końcu prawie zupełnie ustał. Prawie. Wciąż jeszcze delikatnie znosiło ich na boki.

— Więcej nie da się zrobić — powiedziała. — Możecie teraz wstać. Ale ostrożnie, trochę nami chybocze.

— Chcesz spróbować jeszcze raz? — spytał George.

— Nie, za duże obciążenie. Możemy z tym żyć.

— A co robimy potem? — zapytała Janet.

— Musimy sprawdzić, co się stało z urządzeniami zasilania — odparła Hutch.

Carson potrząsnął głową.

— Dzięki.

— Nie moja zasługa. Mieliśmy szczęście.

— Też tak myślę. W każdym razie dzięki.

Teraz wszyscy już stłoczyli się na mostku. Pierwsze uniesienie powoli ustępowało.

— Czy możemy odzyskać moc? — zapytała Janet.

— Przeprowadzam właśnie diagnozy — odparła Hutch. — Ale już teraz mogę ci odpowiedzieć: naprawa urządzeń zasilających to nie jest coś, co można przeprowadzić na miejscu. Powinniśmy zakładać z góry, że nie będziemy w stanie ich użyć. A to znaczy, że utkwiliśmy tutaj na dobre. — Rozpięła pasy.

— W takim razie powinniśmy wezwać pomoc. — Maggie wzięła głęboki oddech. — Ktoś będzie musiał się pofatygować i nas stąd wyciągnąć. Pierwsza rzecz, jak mi się wydaje, to wysłać sygnał SOS.

— Już to zrobiliśmy.

Maggie dotarła już na mostek i szła teraz niepewnie po pokładzie, badając własną równowagę.

— Już nikt nie będzie musiał się upijać — oświadczyła. — Podłoga i tak się chwieje.

— Skąd możemy liczyć na pomoc? — zapytał George. — Z Noka?

— Najprawdopodobniej. — Hutch przeglądała harmonogram lotów. — Nic tu nie ma w okolicy poza nimi. Chyba że chcemy się przejechać z Kosmikiem. Mają tu swój statek na Quraquie.

— Będą z nas mieli niezłą zabawę — stwierdziła Janet. — Wyruszamy na poszukiwanie artefaktów i rozbijamy się na jednym z nich.

— Na Noku jest Walkiria. Właśnie przyleciała, jeśli można wierzyć harmonogramom. Zwykle pozostaje tam przez cztery dni. Jesteśmy od nich oddaleni o dwa dni — tyle wynosi czas transmisji. W takim razie powinni tam jeszcze być, kiedy dojdzie nasze SOS.

— Ale to wszystko oznacza — wtrąciła Maggie — że stracimy naszą misję. Teraz wszyscy będą się tu pchali, nas się wykluczy, a inni będą zbierać pochwały. — Rzuciła rozpaczliwe spojrzenie na Hutch. — Masz jakiś pomysł?

— Nie, Maggie. Teraz możemy jedynie czekać, aż ktoś nas uratuje.

— Ile to może potrwać? — zapytała Janet. — Mam na myśli ten statek z Noka.

— Pocztówce są szybkie. Jeśli wyruszą zaraz po otrzymaniu wezwania, Walkiria będzie tu za jedenaście dni.

— Da się przeżyć — orzekł George. — A w tym czasie my możemy spróbować określić, co to jest — to co zostało za nami.


Prawdziwy problem ujawnił się dopiero pięć godzin później.

Hutch próbowała doprowadzić do porządku swoje urządzenia kontrolne, kiedy na mostek weszła Janet, chuchając głośno w dłonie.

— Tu się robi zimno.

Rzeczywiście, było chłodno. Tablice Hutch wykazywały 103°C — temperatura wystarczająca, żeby zagotować wodę. Włączyła program diagnostyczny — nic. Żadnych problemów. Potrząsnęła głową z niedowierzaniem i podeszła do jednego z kanałów przewodowych.

— Pompuje zimne powietrze!

— Właściwie nie jest jeszcze bardzo zimno — przyznała Janet. — Ale to już nie jest temperatura pokojowa.

— Lepiej zejdźmy na dół i przyjrzyjmy się temu bliżej. Coś musiało się naplątać w oprogramowaniu. Ale stąd nie mogę wybadać, co się dzieje.

Po drodze wywołały ze świetlicy George’a i przeszli we trójkę do pierścienia C, tego z systemem podtrzymywania życia i ogólnej obsługi statku. Przeszli do połowy zewnętrznego korytarza okalającego pierścień, zabrali zestaw naprawczy i weszli do działu maszynowego. Ściany tam pokrywały szafki, obudowy i osłony. Metal był tu bardzo zimny.

— Powinniśmy wziąć swetry — doszła do wniosku Janet. — Uwińmy się z tym jak najprędzej.

Trudno im było się poruszać z powodu tego chybotania. Statek wykazywał tendencję do szarpnięć przeciwnych do kierunku jego ruchu obrotowego. Ponieważ szli teraz w stronę osi statku, oznaczało to, że sami wykazywali skłonność do wpadania na ściany po lewej ręce oraz do częstych upadków. Przeszli, potykając się, obok urządzeń zasilających — zestawu cylindrów w kształcie kropel, osadzonych w rzędzie pierścieniowych podstaw. Jedyne źródło światła stanowiła żółta lampka kontrolna i blade światło zegarów tablicy rozdzielczej.

— Jesteś pewna, że nie chcesz próbować tego naprawić? — zapytał George.

— Tak — potwierdziła. Urządzenia zasilające były naprawiane wyłącznie w dokach. Personelowi statków nie wolno było ich dotykać. Szkolenie Hutch nie pozostawiało w tym względzie najmniejszej wątpliwości: przełączyć się na system pomocniczy, tam gdzie to możliwe ograniczyć zużycie energii i do domu. Najkrótszą trasą. Tutaj, rzecz jasna, przy wyczerpanych hazeltinach, nigdzie nie mogli się ruszyć.

Zbadali serię zbiorników i bębnów, w których mieścił się system wentylacyjny. Na pierwszy rzut oka nic nie dawało się wykryć. Hutch wywołała schemat przepływu powietrza na kontrolnym terminalu.

Odpowiedni skład mieszanki dwutlenku węgla, azotu i tlenu utrzymywała seria czterech recyklerów — wielkich cylindrów, z których powietrze było przepompowywane do trzech ogromnych zbiorników ciśnieniowych, gdzie je przechowywano. Recyklery i zbiorniki miały wzajemne połączenie. Zanim powietrze wchodziło z powrotem do systemu wentylacyjnego, przechodziło przez szereg czterech konwektorów, które grzały je (lub chłodziły) do odpowiedniej temperatury. Wszystkie cztery konwektory wyświetlały teraz napis „niesprawny”.

Usunęli jedną z pokryw i zajrzeli: same zgliszcza.

— Teraz musimy je wymienić. Zgadza się? — zapytał George z nadzieją w głosie.

— Możemy wymienić tylko jeden z nich.

— Masz tylko jeden zapasowy? — Janet wyraźnie nie dowierzała.

— Tylko jeden — potwierdziła Hutch. — One zwykle się nie psują. A taki rodzaj zniszczeń w ogóle nie powinien nastąpić.

— Racja — przyznała Janet.

— Na ile może nam się przydać ten jeden zapasowy? — pytał George.

— Nie wiem. I właśnie trzeba będzie się dowiedzieć. Ale może to oznaczać, że będziemy zamarzać odrobinę wolniej.


— Powiem wam, co to jest według mnie. — Maggie, zawinięta w koc, dziobnęła palcem w jajowaty kształt. Jego powiększenie teraz było wyświetlone na wielkim, zajmującym całą ścianę ekranie. Siedzieli w świetlicy. Przypominał trochę pajęczą sieć, w połowie widoczną podczas bezksiężycowej nocy. Dało się dostrzec delikatną siatkę linii, wywołującą wrażenie kruchego piękna. — To taki ostateczny Monument i jeżeli nie jest układem, w którym mieszkają Twórcy, to przynajmniej wskazuje, że jesteśmy na ich tropie.

Carson miał na sobie sweter, a na nogach udrapował sobie jakąś narzutę.

— Czy wszyscy zgodzą się, że przeszliśmy przez to na wylot?

— Nie mieliśmy innego wyjścia — potwierdziła Maggie. — Powiedzmy… — Rozjaśniła się nagle. — A może mamy na pokładzie jakieś próbki?

Carson złowił jej spojrzenie.

— Na kadłubie.

— To możliwe.

Przeniósł spojrzenie na jeden z kanałów wentylacyjnych, podszedł bliżej i przytknął do niego dłoń.

— Jest zimniej — oznajmił.

Otwarły się drzwi w głębi pomieszczenia i do środka weszła Janet, a tuż za nią Hutch i George. Wszyscy mieli na sobie kurtki i wszyscy sprawiali wrażenie zniechęconych.

— Nie za dobrze, co? — powitał ich Carson. Hutch opisała im, co zrobili. Nowy konwektor był już zamontowany.

— Będziemy mieli odrobinkę ciepła — podsumowała.

— A gdyby tak zmienić bieg powietrza? — podsunęła Maggie. — Całe powietrze z jednego koń wektora skierować tutaj. George potrząsnął przecząco głową.

— To nie działa w ten sposób. Powietrze przechodzi przez wszystkie cztery konwektory i dopiero potem rozchodzi się do poszczególnych kanałów.

— W takim razie odetnijmy zupełnie pozostałe pomieszczenia — zasugerował Carson. — Wydaje mi się, że mniejsza objętość powietrza stygłaby tutaj wolniej, bo ma mniejszą styczność ze ścianami zewnętrznymi.

Hutch pokiwała głową.

— Też o tym myśleliśmy. Ale liczba pomieszczeń, które możemy odciąć, jest bardzo ograniczona. Stracimy wszystko, co zamarznie. Bazy danych w pierścieniu B, na przykład, albo żywność i wodę i systemy podtrzymywania życia w C.

— Jak bardzo będzie zimno? — zapytała Maggie.

Hutch zaczerpnęła głęboko powietrza.

— Bardzo. — Poklepała Carsona po odzianym w wełnę ramieniu. — Będzie ci potrzebne coś więcej niż tylko to. Sprawdźmy, czy zdołam wywołać w komputerze wszystkie moje systemy, może uda się opracować jakieś inne opcje. — Przeszła przez świetlicę w kierunku przednich drzwi.

— Zanim wyjdziesz — szybko zatrzymał ją Carson — mamy do ciebie jeszcze inną sprawę. Ciągle oddalamy się od tego czegoś. Czy jest szansa na to, żeby zawrócić i lecieć w odwrotnym kierunku? Żeby mu się bliżej przyjrzeć?

— To nie jest taka zła myśl — poparła go Janet. — Mielibyśmy przynajmniej jakieś zajęcie czekając, aż nadejdzie pomoc. No i nie wypadlibyśmy w końcu aż tak głupio.

Hutch potrząsnęła przecząco głową.

— Nie mam nawet na tyle energii, żeby zatrzymać nasz ruch naprzód, Frank, nie wspominając już nawet o zawróceniu. Nie, przez jakiś czas Wink nie będzie się poruszał inaczej, jak tylko prosto przed siebie. Przykro mi… — I już jej nie było.

Jajowaty kształt unosił się na całościennym ekranie. George spojrzał nań w zamyśleniu, obramował dłońmi jego obraz, przekrzywił głowę na bok i znów się zamyślił.

— Nikomu nie będzie przeszkadzało, jeżeli to pomniejszę? — Obraz był powiększony pięciokrotnie. Nikt się nie sprzeciwił, więc zaczął go pomniejszać, krok po kroku. Zabawiał się tak przez chwilę — w tył i w przód — aż nagle zwrócił się do Maggie. — Wiesz, co ja o tym myślę? To miska. Popatrz tylko: to wielka, zakrzywiona miska wielkości planety. — Złożył odpowiednio dłonie i przechylił tak, żeby mogli zobaczyć, o co mu chodzi. — Jeśli spojrzeć pod odpowiednim kątem, ta piłka staje się miską. Widzicie?

— Masz rację — przyznał Carson. — No więc co to jest? Maggie zakutała się głębiej w swój koc.

— Wiemy, że toto wysyła sygnały radiowe. Wygląda jak wielki półmisek. Może to jakaś stacja przekaźnikowa. A z całą pewnością boja radiowa.

— Po co by ci była boja tej wielkości? — wtrąciła Janet.

— Może nie wynaleźli nic bardziej odpowiedniego — zastanawiał się Carson. — Czy to możliwe? Żeby mieli międzygwiezdne podróże, a nie mieli odpowiedniej łączności?

— Wydaje mi się, że możliwe — odpowiedziała mu Maggie. — Ale to nie ma sensu. Po co ktoś, kto opanował napęd międzygwiezdny, miałby chcieć wysyłać wiadomość, która potrzebowałaby dziesięcio-, a może i stuleci, żeby dotrzeć do adresata? — Potarła zmarznięty nos. — Wiecie co — dodała — tu się robią paskudne przeciągi.


Z ARCHIWUM

ZZ 03/241611

XX WYPADEK WYPADEK WYPADEK

DO: POWSZECHNEJ WIADOMOŚCI

OD: NCA WINCKELMANN

DOTYCZY: WEZWANIA O POMOC

PROSIMY O POMOC WSZYSTKIE STATKI I STACJE. BEZPOŚREDNIE ZAGROŻENIE ŻYCIA — UMIEJSC. BETA PAC. AWARIA SYSTEMU PODTRZYMYWANIA ŻYCIA. UTRZYMAMY SYGNAŁ NA WSZYSTKICH KANAŁACH STANDARDOWEGO ZESTAWU. TO PRZYPADEK A PIĘĆ ALFA, SKRAJNE ZAGROŻENIE, WSKAZANY NAJWYŻSZY POŚPIECH. WIADOMOŚĆ BĘDZIE POWTARZANA CO OSIEM MINUT.


Na mostku Hutch dzielnie stawiała czoło złym wieściom. Samotny konwektor był w stanie zapobiec spadkowi temperatury poniżej — 32°C. Samo w sobie nie było to najwygodniejsze, ale dawało się przeżyć. Problem w tym, że system, dzięki któremu działał konwektor, zacznie zamarzać już przy-20°C. Jest więc prawdopodobne, że konwektor zawiedzie. Jeżeli tak będzie, zrobi się naprawdę bardzo zimno.

Ile to może potrwać?

Nie była w stanie obliczyć bieżących strat ciepła. Wyglądało na to, że temperatura się obniża ponad stopień na godzinę. Można się więc spodziewać, że jutro sięgnie zera. Jeżeli temperatura opadnie, pojawi się dalsze ryzyko: staną pompy powietrzne, dystrybutory żywności, system zasilania może kompletnie wysiąść, zamykając ich w ciemnej, zamarzniętej skorupie.

Miała do dyspozycji sześć uprzęży flickingerowskich, ale w każdej był tylko dwudziestoczterogodzinny zapas powietrza. Kiedy wysiądzie zasilanie, nie będzie można już napełnić butli.

„O mój Boże”. — Siedziała i gapiła się na swoje instrumenty.

Potrzebny jakiś pomysł. Ale nic rozsądnego nie przychodziło jej do głowy. Odczuwała przemożne poczucie winy. Rzecz nie w tym, że popełniła błąd, który komisja śledcza mogłaby wyciągnąć przeciwko niej, ale koniec końców przede wszystkim ona była odpowiedzialna za bezpieczny dowóz pasażerów. Cokolwiek miałoby to oznaczać. W tej chwili nie miała pojęcia, co właściwie miałoby to oznaczać…

Zorientowawszy się, że już za długo odkłada spotkanie z resztą, zostawiła konsoletę, zaczerpnęła powietrza i wróciła do świetlicy.

Kiedy weszła, Carson siedział zagrzebany w swoich notatkach. Inni rozmawiali, ale ich rozmowa natychmiast ucichła.

— No, dobra — zaczęła — oto, co tutaj mamy. — I przedstawiła im w zarysie całą sytuację, próbując zachować spokojny ton głosu i mówiąc tak, jakby chodziło o zwykłe komplikacje, niezbyt istotne zakłócenia. Ale konkluzja była nieunikniona i brzmiała: wszyscy zamarzną, zanim przybędzie pomoc. Carson przyglądał jej się, nie odłożywszy swego długopisu, co sprawiało wrażenie, jakby zamierzał czynić jakieś notatki. Janet pozostała niewzruszona, niebieskie oczy utkwiła w blacie stołu. George i Maggie wymienili spojrzenia ciężkie od znaczeń.

Kiedy skończyła, nadal milczeli. Maggie w zamyśleniu postukiwała lekko palcem wskazującym o wargi. Hutch wyczuwała, że nie bardzo wierzą w to, co usłyszeli.

— No więc co? — zapytał w końcu George.

Janet rozejrzała się wokół siebie.

— Czy nie dałoby się zrobić ogniska? I stale do niego dokładać?

— Nie ma tu nic, co by się paliło — odpowiedziała jej Hutch. Nawet ich ubrania były z niepalnych materiałów.

George rozglądał się naokoło, jakby spodziewał się znaleźć gdzieś tutaj stertę drew.

— Musi gdzieś być coś takiego.

— Jeśli nawet jest, to ja nie wiem, co to może być.

— I nie możemy spodziewać się pomocy wcześniej jak za jedenaście dni?

— W najlepszym razie. — Spojrzenia wszystkich powędrowały w stronę kalendarza. — Pomoc może nadejść gdzieś koło czwartego kwietnia.

— Do tego czasu będzie tu dosyć zimno — stwierdziła Maggie. Carson znów coś pisał. Nie podniósł wzroku znad kartki.

— A gdybyśmy tak porzucili statek? Wzięli wahadłowiec? Czy stąd moglibyśmy się gdzieś dostać?

— Nie — orzekła stanowczo Hutch. — W wahadłowcu mamy mniej więcej tygodniowy zapas powietrza. Niedaleko jest wprawdzie świat z tlenem w atmosferze, ale nie zdążymy tam dotrzeć w takim czasie.

— Masz jakieś sugestie? — zapytała Maggie.

Całkowity pat.

— Lepiej będzie się myślało rano. Ale mam: może uda nam się tak przeprogramować mikrokuchenki, które przygotowują żywność, żeby dodatkowe ciepło przesyłały tutaj. Przypuszczam, że to wcale nie będzie trudne. Problem w tym, że reszta statku zamarznie.

— A to znaczy…?

— Zatrzymają się recyklery — to jedna sprawa. A wtedy skończy się nam dostawa powietrza. — Przesunęła wzrokiem po ich twarzach. — Słuchajcie, wszyscy jesteśmy wykończeni. Wierzę, że uda nam się do czegoś dojść. Ale musimy się przespać z problemem.


W nocy Hutch kuliła się z zimna pod trzema kocami. Przewracała się z boku na bok, wpatrując w ciemność. Skąd by tu jeszcze wydostać trochę ciepła? Pierwsza rzecz to utrzymać działanie konwektora, ale nie widziała żadnej możliwości, żeby można było tego dokonać.

O świcie wciąż jeszcze nie spała i była kompletnie wyczerpana. Czas najwyższy przestać się zamęczać. Owinięta kocem złapała świeże ciuchy (nie rozbierała się na noc) i podreptała do łazienki. Wciąż jeszcze mieli ciepłą wodę. Jednym z pierwszych zadań tego poranka będzie ratowanie zapasów wody z pierścienia C.

Zamknęła za sobą drzwi i odkręciła krany. Kiedy uznała, że pomieszczenie wystarczająco się ogrzało, zrzuciła koc, potem ubranie i weszła pod prysznic. Zaraz poczuła się lepiej i dokładnie namydliła całe ciało. Ale w tym samym czasie jej umysł katalogował przedmioty, których dałoby się użyć w charakterze zbiorników na wodę. Cholera, to jakiś koszmar.

George’a znalazła w świetlicy — parzył sobie kawę. Był cały zakutany w gruby szlafrok.

— Jak nam leci? — zapytał, wręczając jej filiżankę. Zniknął gdzieś cały jego zwykły optymizm i widać było od razu, że i on nie zmrużył oka przez większość nocy.

Wzięła od niego filiżankę; kawa była dobra i przywracała jakby zwykły porządek rzeczy.

— Chyba w porządku.

Tak bardzo zmarzły jej uszy i nos.

Wyglądało na to, że jest zadowolony z tego, że dotrzyma mu towarzystwa.

— Trochę tu teraz strasznie — przyznał.

— Wiem.

Zawahał się, potem zapytał:

— Masz jakiś pomysł?

Zabolał ją ten nie ujawniony krytycyzm.

— Jeszcze nie.

Gdzieś w głębi statku zatrzasnął się jakiś luk.

George spojrzał na nią pytająco.

— Kto tam może się włóczyć?

Sprawdziła na rozkładzie.

— To na niższym poziomie. W jednym z pomieszczeń z zapasami.

— Może ktoś jeszcze nie może zasnąć. Hutch spróbowała się połączyć.

— Halo? Nic.

— Duchy — orzekł George.

— Chyba słyszymy jakieś pogłosy z komputera.

George nie potrafił zupełnie zdławić emocji w głosie.

— Hutch, ty najlepiej znasz ten statek. Jakie mamy szansę?

Potrzebowała minuty, żeby się nim nacieszyć. Pomimo potężnych rozmiarów, George miał w sobie coś z wiecznego dziecka. Był po chłopięcemu przystojny, pełen entuzjazmu, dbały o jej uczucia w sytuacji, która, jak rozumiał, musiała być dla niej szczególnie ciężka. I po męsku próbował ukryć swoje lęki.

— Coś wymyślimy — obiecała.

— Muszę ci powiedzieć coś jeszcze.

Hutch nieszczególnie miała ochotę na jakieś dalsze wieści.

— A co?

— Byłem w nocy na mostku. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.

— Nie, dlaczego?

Pokiwał głową.

— W okolicy nie ma żadnych sygnałów radiowych. Z wyjątkiem tych, które docierają spoza gwiazdy i tego, za którym tu przylecieliśmy.

— Absolutnie żadnych?

— Absolutnie. Najmniejszego śladu jakichkolwiek radiowych fal elektromagnetycznych.

Pod presją dotychczasowych zdarzeń główna przyczyna ich przylotu w okolice Beta Pac — ślad sztucznie wywołanego przekazu radiowego — uległa chwilowemu zapomnieniu.

— Ale nadal otrzymujemy sygnał z Piłki?

— Tak. Ale to już wszystko. Hutch, nie wydaje mi się, żeby tu ktoś był. — Odwrócił spojrzenie w bok. — Mam jedno pytanie.

— Śmiało.

— Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, co to jest. To znaczy ta Piłka. Nie możemy wprawdzie zawrócić statku, ale może dałoby się tam podlecieć wahadłowcem?

— Nie — odrzekła cicho. — Moglibyśmy podlecieć. Ale najpewniej nie moglibyśmy już wrócić na statek. — Dopiła resztkę kawy.

Przez długą chwilę przyglądał jej się badawczo.

— A czy to takie ważne? Czy to ważne — wrócimy czy nie?

Jego pytanie wyraźnie nią wstrząsnęło.

— Tak — odrzekła z naciskiem. — To ważne.

Ktoś się zbliżał.

„Właśnie, że to ważne”.

W drzwiach pojawiła się drżąca z zimna Janet.

— Ziąb! — rzuciła na powitanie. — Hutch, musimy coś zrobić.

A Hutch nadal rozmyślała o wahadłowcu.

— Może i masz rację — odparła. Nie mieli dokąd polecieć, ale to nie znaczyło, że nie mogliby wykorzystać Alfy w inny sposób.


Hutch obudziła Maggie.

— Idziemy.

Maggie owinęła się tylko ciaśniej kocami i nawet na nią nie spojrzała.

— Idziemy? A dokąd?

— Do wahadłowca. Tam jest ogrzewanie. Bierz wszystko, co ci będzie potrzebne.

I popędziła spiesznie do własnej kwatery, złapała trochę ubrań, ręcznik, szczotkę do zębów, grzebień — ile mogła unieść. Później wróci po resztę. Teraz, w perspektywie rychłego ogrzania się, temperatura wydawała jej się jeszcze niższa. Kiedy wchodziła do komory z wahadłowcem, szczękała z zimna zębami. Carson zjawił się tam dokładnie w tej samej chwili.

Zdalnie otworzyła luk i oboje wgramolili się do środka. Fotel pilota był sztywny i zimny. Włączyła grzejnik i czekała. Pojawił się George, dźwigając swoją walizkę.

— Świetny pomysł — pochwalił.

Wrzucił walizkę do tyłu. Włączyły się dmuchawy i kabina zaczęła się wypełniać ciepłym powietrzem. „Alleluja!” — rzucił George. Do komory weszli pozostali i pospiesznie wsiedli do środka.

— Zamknij luk — rzuciła Janet, próbując jakoś się zagospodarować. — Niech ciepło nie ucieka.

— Dlaczego nie zrobiliśmy tego już wczoraj wieczorem? — zrzędziła Maggie z tylnego siedzenia. — A może po prostu na to nie wpadliśmy?

Janet chuchała w ręce.

— O, jak dobrze. Nie ruszę się stąd, dopóki nie przybędzie pomoc.

Przerzucili ubrania i torby do tyłu, a potem pozamykali wszystkie drzwi. Hutch rozdawała kawę.

Po raz pierwszy od czasu wyjścia z nadprzestrzeni czuła się nieco lepiej. Nie wiedziała jeszcze, na ile są bezpieczni, dotąd nie miała czasu tego wszystkiego przemyśleć, ale przynajmniej na teraz życie stało się lżejsze. Ładownia była szara, zatłoczona, miała wyłącznie użytkowe przeznaczenie. Wszyscy będą stale stłoczeni razem. Ale wydawała się jej najlepszą kwaterą, w jakiej kiedykolwiek zamieszkiwała.

— Jak właściwie przedstawia się nasza sytuacja? — zapytał Carson. — Czerpiemy zasilanie z Winka, zgadza się? To niezbyt pewne źródło.

Kiwnęła głową potakująco.

— Będziemy mieli tyle mocy, ile nam potrzeba. Możemy się przełączyć na wewnętrzny system, jeżeli zmusi nas do tego sytuacja, ale będziemy go używać tylko do oświetlenia i ogrzewania. Baterie wahadłowca są przeznaczone do o wiele cięższych prac. Przypuszczam, że wystarczy nam mocy na jakieś pół roku. Co nie znaczy, że będziemy tu aż tak długo — dodała pospiesznie.

— A co z powietrzem? — zapytała Janet. — Ile mamy powietrza?

— Dla pięciorga? — Powietrze rzeczywiście mogło stanowić potencjalny problem. — Jeżeli korzystalibyśmy tylko ze zbiorników wahadłowca, bylibyśmy ograniczeni do około tygodnia. Ale teraz wykorzystujemy powietrze z Winka. Będziemy to ciągnąć, jak długo się da. Kiedy na zewnątrz wszystko zamarznie, przejdziemy na swój własny system. Będzie dobrze. Niemniej jest kilka rzeczy, które trzeba załatwić, zanim na zewnątrz zrobi się za zimno.

— Żywność — rzuciła Janet.

Hutch pokiwała głową.

— To będzie twoje zadanie, dobra? Zakładamy, że pomoc się opóźni.

— A gdzie będziemy składować żywność? — zapytał George. — Tu mamy dość ograniczoną przestrzeń. Wiemy, skąd ją brać, jeśli nam zabraknie. Może by ją tam zostawić? Nic się chyba przecież nie zepsuje?

— Nie byłabym tego taka pewna — odparła Hutch. — Mówimy tutaj o prawdziwym chłodzie. Lepiej mieć ją tutaj, gdzie sami możemy ustalać temperaturę. Nie chcę w niczym zdawać się na przypadek.

— W porządku — zgodził się Carson. — Co jeszcze?

— Woda. Frank, ty się tym zajmiesz. — Powiedziała mu, gdzie może znaleźć pojemniki, potem zwróciła się do Maggie. — Ładownia jest podzielona na trzy sekcje. Na samym końcu jest łazienka. Tę poszerzymy, a pozostałe dwie wykorzystamy jako kabiny. Zobacz, co się da zrobić, żeby je jakoś wyposażyć. A, i gdybyś mogła załatwić zapas mydeł, ręczników i naczyń, bardzo to by nam pomogło. — Rozejrzała się naprędce po kabinie. — Zaraz wracam.

— Dokąd idziesz? — zainteresował się Carson.

— Na mostek. Musimy się podłączyć do systemu łączności na statku. Inaczej nie wiedzielibyśmy, co się dookoła nas dzieje.

— Będziemy potrzebowali też pól Flickingera — przypomniał Carson.

— Racja. Mam sześć w magazynku. Przyniosę, jak będę wracać. Wy siądźcie na kilka minut i spiszcie listę wszystkiego, co będzie nam potrzebne. Starajcie się niczego nie przeoczyć. — Otwarła luk i wyszła na zewnątrz. Powietrze wydało jej się teraz jakby mniej chłodne.

Przeszła zaledwie parę kroków, kiedy poczuła zapach dymu.

— Mamy gdzieś pożar — rzuciła w mikrofon, co sprawiło, że w kilka sekund wszyscy znaleźli się przed wahadłowcem.

Swąd dochodził z jednego z kanałów wentylacyjnych. Szli za tym tropem aż do maszyn przygotowujących posiłki i kilka minut później zobaczyli, co się święci. Jedna z kuchenek przegrzała się i spaliła własną instalację. Ponieważ nie reagowała na polecenia, musieli wyłączyć ją z sieci.

Temperatura zbliżała się teraz do zera, a nikt nie miał na sobie ciepłego okrycia. Zanim wrócili do Alfy, zdążyli przemarznąć do szpiku kości.

— Pójdę z tobą na mostek — oświadczył Carson. — Od tej chwili chyba nikt nie powinien wychodzić w pojedynkę.

Hutch uznała to za rozsądne, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, Janet spojrzała na zegarek, a potem pokazała na okno.

— Nadal jest ciemno — powiedziała zdziwiona. Była już prawie siódma rano, według czasu na statku. Światła symulujące cykl nocy i dnia powinny były dawno się rozjaśnić.


Hutch najpierw zajęła się własnymi zadaniami technicznymi, by zapewnić sobie pełną kontrolę nad systemem łączności Winckelmanna. W większej części poprzełączała także wszystkie standardowe tablice rozdzielcze statku. Zastanowiła się, jak długo mogą pociągnąć te jej obwody, kiedy cały statek zamarznie. Przyszło jej do głowy, że Wink może przejść w stan całkowitego zaćmienia komunikacyjnego. Gdyby to rzeczywiście nastąpiło, może lepiej byłoby wylecieć Alfą naprzeciw Walkirii czwartego kwietnia w południe? Ale to dość ryzykowne — jeśli pomoc by nie nadeszła, nie mieliby żadnych gwarancji, że uda im się podłączyć z powrotem do zapasów powietrza na statku. Co więcej, należało się zastanowić, czy wtedy wyjście z komory wahadłowca będzie jeszcze sprawne.

Przekonsultowała tę sprawę z komputerem.


PYT.: PRZY OBECNYM TEMPIE UTRATY CIEPŁA W JAKIEJ TEMPERATURZE I O JAKIM CZASIE DRZWI WYLOTOWE WAHADŁOWCA PRZESTANĄ BYĆ SPRAWNE?

ODR: W TEMP. 284 STOPNI CELSJUSZA. 19.03.03.


— O-o — zdziwiła się Janet. — Dziewiętnasty? Czy to nie było w zeszłym tygodniu?

— Komputer możemy chyba spisać na straty — orzekła Hutch.

Światło dzienne pojawiło się punktualnie o dziesiątej dziesięć. Rozbłysnęło gwałtownie, ostre, intensywne — jak w samo południe na morzu. Byli akurat rozproszeni po całym statku, fasując co się da, więc przywitali je lekko cynicznymi okrzykami radości.

Urządzili się tak wygodnie, jak tylko zezwalały na to okoliczności. Ze świetlicy wywlekli kilka krzeseł, stoliki, znaleźli też trzy kanapy i przytwierdzili je do podłogi w swoich obecnych kwaterach. Poprzypinali nawet kilka obrazków. Na jednym ze stołów Maggie położyła kryształowego delfinka, a Janet próbowała ocalić kilka z rozsianych tu i ówdzie roślin doniczkowych, ale dla nich było już o wiele za późno.

Dla większego bezpieczeństwa Hutch odłączyła wszystkie systemy, które nie były im absolutnie niezbędne. Pierścienie przestały się obracać, więc ustała sztucznie wytwarzana grawitacja. Wszystko trzeba było przytwierdzać do podłoża. Napoje pijano przez słomki, a prysznic dostarczał wielu przygód.

W poniedziałek, dwudziestego ósmego, czwartego dnia po zderzeniu, otrzymali odpowiedź z Noka. Hutch szybko przeleciała ją wzrokiem i zaraz posłała w obieg.


OTRZYMALIŚMY WASZE 03/241541Z I 03/241611Z. NIESTETY NIE MAMY STATKU DO WYSŁANIA. WASZĄ WIADOMOŚĆ PRZESŁALIŚMY DO NAJBLIŻSZEGO POJAZDU, STATKU BADAWCZEGO ASHLEY TEE, OBECNIE W NADPRZESTRZENI. SZACUNKOWY CZAS PRZYLOTU NA BETA PAC. 11 KWIETNIA, POWT. 11 KWIETNIA. POWODZENIA.


— O mój Boże! — wykrzyknęła Janet. — To przecież dwa tygodnie! Co się stało z Walkirią?

Hutch osunęła się bezwładnie w fotel.

— Może odwołali im lot. Robią tak czasami, kiedy nie ma nic dostatecznie ważnego do przewiezienia. Może wymaga jakichś napraw. Kto wie? I co to za różnica?



PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ


W ciągu całej mojej kariery, w czasie której odniosłam kilka znaczących sukcesów (jeśli wolno mi się w ten sposób wychwalać) a także przeżyłam kilka druzgocących klęsk, nie przypominam sobie równie frustrującego zdarzenia jak teraz, kiedy jestem zamknięta wewnątrz Winckelmanna i jego wahadłowca, o kilka milionów kilometrów od archeologicznej zagadki o niesłychanym wymiarze. I nic nie mogę na to poradzić.

Współtowarzysze rozumieją moje troski, ale ich uwagę odciągają zwykłe sprawy życia i śmierci. Ja też się boję. Ale mimo to bardzo chciałabym przyjrzeć się bliżej tej Piłce. Co to w ogóle jest? A przy okazji, chciałabym tutaj odnotować, jak bardzo jestem zadowolona, że mamy przy sobie Hutchins. Ma w sobie coś z dziwadła. Ale wiem, że nas z tego wyciągnie. Jeżeli to tylko możliwe.

„Dzienniki” Margaret Tufu,

data 29 marca 2203

Opublikowane pośmiertnie przez Hartley & Co., Londyn.

2219 (Opracowane i opatrzone notą przez Janet Allegri)

Rozdział 19

Na pokładzie NCA Winckelmann, wtorek, 29 marca, 12.18

— Będziemy musieli wymyślić coś innego.

Temperatura na statku spadła do minus trzydziestu. Urządzenia elektroniczne zaczęły wysiadać. Dawno już pozamarzały rury przewodzące wodę. Hutch, martwiąc się, że gdzieś może zamarznąć luk, odcinając ich od pozostałych części statku, pozostawiła wszystko pootwierane.

Janet znalazła na pokładzie C automatyczną kuchenkę, którą umieścili na Alfie. Kuchenka była w stanie przyrządzić kawę, kanapki i przekąski. Zarekwirowali też lodówkę.

Na drugi dzień po nadejściu złych wieści z Noka na Winku pogasły światła. Hutch wydawało się, że mogłaby je przywrócić, ale stwierdziła, że to niewarte zachodu, więc gnieździli się teraz w swoim ciepłym, dobrze oświetlonym kokoniku, we wnętrzu zimnego, ciemnego statku.

I martwili się o zapas powietrza. Nadal oddychali zapasami ze statku, nadal też czerpali z niego energię. Ale utrata światła uświadomiła im, co ich czeka w niedalekiej przyszłości: lada chwila wysiądzie napęd recyklerów albo zamarzną pompy, albo jedno z tuzina innych nieszczęść odetnie im dopływ tlenu. Wtedy to będą musieli przejść na wewnętrzny system wahadłowca i od tej chwili pozostanie im zaledwie jeden tydzień. Plus mniej więcej doba w uprzęży Flickingera. Ashley Tee dotrze na miejsce — w najlepszym razie — za jakieś trzynaście dni. A to oznacza, że jeśli dopływ powietrza ze statku ustanie przed upływem następnych pięciu dni, nie wyjdą z tego.

Na tablicy kontrolnej płonęła zielona lampka, która zapewniała ich o stałym dopływie powietrza z Winka. Jeśli dopływ się przerwie — a właściwie: kiedy dopływ się przerwie, lampka zgaśnie, a włączy się sygnał alarmowy.

Hutch siedziała wpatrzona w ciemność. Światło z okien wahadłowca wyławiało z mroku zarys pokładu.

— Niewesoło, co? — George przerwał długą ciszę.

— Nie bardzo — potrząsnęła w zadumie głową.

— Wszystko będzie dobrze. — Uścisnął jej ramię. — Zawsze jest ciężko, kiedy nie można zrobić nic innego, jak tylko siedzieć i czekać. W kilka minut później zamarł ich ostatni konwektor.


Piłki już nie dało się oglądać bez powiększenia. Była teraz małym strzępkiem nocy o nieokreślonym zarysie, pustym miejscem między gwiazdami. Studzienką pośród pełnego świateł miasta. Pulsacje jej sygnału radiowego tańczyły po monitorze, który przygotowała sobie Maggie. Carson siedział przed nim, intensywnie wpatrzony. Drugi ekran wyświetlał obliczenia telemetryczne. Carson z roztargnieniem wyjadał płatki śniadaniowe z trzymanej na kolanach miski. Obok drzemała Maggie.

Hutch z George’em grali w szachy, przytrzymując szachownicę na zbiorniku z wodą. Janet dzieliła uwagę między własną książkę a ich partię (miała grać ze zwycięzcą). George pogryzał czekoladowe ciasteczka. Wszyscy stosunkowo dobrze przystosowali się do chwilowych ograniczeń. Czuli się w tym wahadłowcu niemal jak w domu.

Jakikolwiek ruch mogli uprawiać, rzecz jasna, tylko na zewnątrz. Chronieni polem flickingerowskim pozwalali sobie spacerować po statku, ale to się skończy, kiedy utracą dostawy powietrza z zewnątrz, bo wtedy nie będzie można napełnić butli powietrznych bez naruszania zapasów na wahadłowcu.

Nie rozmawiali wiele na temat istniejących zagrożeń. Ale w tych umyślnie mało znaczących rozmowach, które stały się teraz kluczowym punktem dnia, Hutch zauważyła tendencję do mimowolnego ściszania głosu, do odzywania się półgłosem, tak jak to zwykle bywa w kościołach. Podtrzymywano jednak twierdzenie, że wybawienie jest tylko kwestią czasu.

No i nieustannie oddawali się spekulacjom na temat Piłki. Udało im się odkryć, że sygnał wychodzi z samego środka obiektu.

— To musi być jakaś antena — oznajmił George, przecinając powietrze wieżą. — A powtarzalny sygnał radiowy musiał być przeznaczony dla kogoś, kto znajdował się w tym układzie. — Postawił wieżę tam, gdzie wspierała znajdującego się w opałach gońca. To był dopiero początek gry, a już wszystko zdawało się wskazywać na jego przegraną. Jak zwykle. — Ciekawe, czy ktoś gdzieś prowadzi nasłuch?

— Ktoś gdzieś musi — odpowiedziała mu Janet. — Ktoś od czasu do czasu musi tu dokonywać jakiejś konserwacji.

— Może to nie wymaga konserwacji — odezwała się Hutch. Wjechała między pionki swoim czarnym laufrem. Poświęciła go. George nie miał pojęcia, po co. — Nie możecie lekceważyć nieznanej technologii — dodała.

Carson uniósł pustą już miskę po płatkach i przechylił ją tak, że ustawiona była pod tym samym kątem co Piłka.

— Hutch — zagadnął — czy były jakieś zakłócenia w sygnale, kiedy przez to przechodziliśmy? Czy to w ogóle nas zauważyło?

— Pojęcia nie mam. Nie rejestrowałam sygnału. Wtedy nie widziałam powodu.

Janet uśmiechnęła się uprzejmie do George’a i potrząsnęła z powątpiewaniem głową.

— Poddaj się — zaproponowała.

— Dlaczego to jest takie wielkie? — zapytała Hutch.

— Może jest czymś więcej niż tylko stacja przekaźnikową — podsunął George.

— Ale co to jeszcze mogłoby być?

— Może teleskop. Coś w rodzaju Tindle, tylko większy.

— O wiele większy — dodał Carson. — Przy teleskopie o takich rozmiarach widzielibyśmy, jak ktoś zapala zapałkę po drugiej stronie Próżni.

— Twój ruch — rzuciła z uśmiechem Hutch.

George odsunął się od szachownicy, wzruszył ramionami i przewrócił swojego króla.

— Gdyby to rzeczywiście był teleskop — mówiła Janet — musiałby być ciałem stałym. A my wtedy robiliśmy ile? Pięćdziesiąt tysięcy kilosów? Nie zostałaby po nas mokra plama.

— Zależy jak by był zrobiony — sprzeciwił się Carson.

Janet poustawiała figury i odwróciła szachownicę czarnymi do Hutch.

— I coś jeszcze — dodała. — Załóżmy, że masz miskę tych rozmiarów. Jak byś nią obracał?

— Co?

— Jeżeli to teleskop, to jak byś nim obracał? Wydaje mi się, że przy pierwszej próbie rozpadłby się w kawałki.

— Może nim się nie obraca — sugerował George. — Może został od razu ustawiony tak, by można było obserwować coś, co się za bardzo nie rusza. Tak ledwo dostrzegalnie.

— Nie mogę sobie wyobrazić, jak się to wszystko trzyma w kupie — dobiegł ich głos Maggie.

— Myślałem, że śpisz — powiedział Carson z niemal ojcowskim uśmiechem na twarzy. — Jeśli to jest teleskop i rzeczywiście został nakierowany na jeden cel, co można przez niego zobaczyć? — Wyczyścił ekran i skierował swoje pytanie do komputera.

Maggie wstała i przeciągnęła się.

Janet, która dla Hutch była przyzwoitym partnerem, wyszła, jak zawsze, na c-4 — angielski początek. Hutch dziwiła się, jak to możliwe, że kobieta tak energiczna, mało dbająca o własne bezpieczeństwo, mogła upodobać sobie wyjście tak rozsądne, ostrożne i metodyczne.

— Nic — zakończył Carson swoje dociekania. — Na linii wzroku nie ma tam nic.

— To już tu jest dosyć długo. Cofnij się o dwanaście tysięcy lat i sprawdź jeszcze raz — poradziła mu Maggie.

George wziął do ręki książkę Janet. Była to powieść historyczna, której akcja toczyła się tuż po upadku Stanów Zjednoczonych. Zaczął ją kartkować.

Carson otrzymał już swój wynik i uśmiechnął się.

— Mały Obłok Magellana. To ciekawe.

— Dlaczego? — zainteresował się George.

— Bo to najbliższy obiekt pozagalaktyczny — odpowiedziała mu Hutch.

— Trudno uwierzyć — dziwiła się Janet — że ktoś mógł zbudować takiego potwora tylko po to, żeby obserwować jeden astronomiczny cel. Wygląda mi to na zbytek pracy.

George zmarszczył brwi.

— Myślałem, że najbliższa galaktyka to Andromeda.

— Andromeda to najbliższa z dużych — wyjaśniła Hutch. — Jest o dwa miliony lat stąd. Ale Obłoki Magellana — są dwa — oddalone o zaledwie jedną dziesiątą tej odległości.

Maggie potarła oczy.

— Bardziej mnie interesuje, co jest u tego końca. Mówiłeś, że gdzieś w tej biostrefie jest jakiś tlenowy świat. Jak on wygląda?

— Nie mam zbyt wielu szczegółów — odparła Hutch. — Moje detektory paskudnie się rozregulowały. Temperatury są tam zbliżone do ziemskich. Oceany wodne. Istnieje życie. Ale nie wysyła fal elektromagnetycznych. I tyle tylko wiemy na pewno.

Janet już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, gdy nagle światła w kabinie pociemniały. Ale nie zgasły.

Hutch zajrzała natychmiast do kabiny pilota. Nadal płonął ciepły, zielony blask lampki tlenowej.

— Trzymamy się — powiedziała.

Kilka chwil później światła pojaśniały.


Nikt nie sypiał dobrze. Wszyscy wiercili się i przewracali z boku na bok, robili bezsensowne wycieczki do łazienki i czytali do późna. Mieli trzy wygodne kanapy, z początku były z tym pewne problemy. Najpierw mężczyźni upierali się, że będą spać na podłodze. Hutch, czując na sercu ciężar tradycji, odmówiła korzystania z kanapy i zadeklarowała chęć sypiania w fotelu pilota. Janet i Maggie oświadczyły, że nie przyjmą żadnych szczególnych względów. W końcu wszyscy zgodzili się na plan rotacyjny — każdy miał spać na kanapie trzy noce z pięciu, a pozostałe dwie w kabinie pasażerskiej.

Mimo ograniczonych zapasów żywności zapanowała ogólna tendencja do objadania się. Trzymali się teraz blisko wahadłowca, z rzadka tylko wychodząc na spacery. Długie, nie oświetlone korytarze statku budziły w nich niepokój.

Hutch dowiedziała się, że Janet była aktywistką ruchów pokojowych podczas wojen arabskich. Regularnie pikietowała Radę Światową i dwa razy siedziała w więzieniu — raz w Bagdadzie, a raz w Nowym Jorku.

— W Nowym Jorku wybieliliśmy sobie cele — opowiadała — i gliny się wściekły. Wszyscy mieliśmy świetnego rzecznika prasowego. NewsNet zjawił się zaraz następnego dnia, żeby porobić zdjęcia. W końcu musieli coś z tym zrobić. To nie wyglądało dobrze, kiedy pozamykali porządnych i wykształconych obywateli. Wtedy ludzi łatwiej było czymś poruszyć.

Hutch po jakimś czasie zdała sobie też sprawę, że Frankowi Carsonowi, mimo wszystkich jego osiągnięć i pozorów brawury, tak naprawdę brakowało pewności siebie. Potrzebował akceptacji ludzi ze swego otoczenia i wcale nie odpowiadała mu rola szefa misji. Wydawało jej się, że czuł ulgę na myśl, iż sytuacja kryzysowa przydarzyła im się na statku — w zakresie odpowiedzialności Hutch. I pewnie z tej przyczyny odczuwał dla niej szczególny rodzaj współczucia, jako dla osoby, która do pewnego stopnia zawiodła. Hutch z trudem ukrywała swoje rozdrażnienie. Sama kwestionowała własną kompetentność, ale nie zamierzała dopuszczać do tego innych. Co więcej, współczucie lokowało się nisko w jej skali wartości.

George wyraźnie się do niej zbliżał. Od czasu do czasu, kiedy rzucał jakiś żart na temat niemożności wyizolowania się albo korzyści płynących z celibatu („pozwala oczyścić umysł”), Hutch dostrzegała w jego oczach skrywaną pasję. Jej własne emocje obracały się w środku jak żarna. Uwielbiała być blisko niego, ale frustrowało ją, że mogą być sami tylko wtedy, kiedy idą razem na spacer. A to było tak, jakby ogłaszali publicznie, że coś tu się święci.

Maggie nie czyniła sekretu ze swych zastrzeżeń na temat męskich możliwości intelektualnych.

— Są w porządku, kiedy są sami — mówiła — ale daj z nimi do jednego pokoju kobietę, a ich iloraz inteligencji natychmiast opada o trzydzieści punktów. — Ukrywała swoje uwagi pod płaszczykiem kpinek, ale wszyscy podejrzewali, że kryje się pod nimi jakaś zadawniona rana, która nie chce się zagoić. Nikt się nie obrażał.

O jedenastej sześć w czwartek, 31 marca, dokładnie w tydzień po zderzeniu, zadźwięczał dzwonek alarmu. Hutch się odpięła, ale Carson przytrzymał ją w miejscu.

— Spokojnie. Ja się tym zajmę. — Podpłynął do konsolety. Panowała cisza. Słyszeli, jak się tam krząta, jak wciska guziki przy aparaturze.

— Spada ciśnienie powietrza — oświadczył. — Niewiele już dostajemy.

— Chodźmy sprawdzić — powiedziała Hutch.

Pękła rurka, która łączyła Alfę z pompami powietrza na statku. Wypływał z niej fontanną strumień pary, by po chwili zamienić się w kryształki i odpłynąć w powietrzu.

— Można by pomyśleć — mówił Carson — że w komorze wahadłowca sprzęt powinien być odporny na mróz.

— Wszystko ma swoje granice — odparła Hutch. — Nikt nie zakładał, że to miejsce będzie stale zamarznięte.

Pokład i urządzenia pokryte były szronem. Kiedy poświeciła dookoła latarką, w promieniach światła zatańczyły delikatne białe cząsteczki.

— Mamy kilka zapasowych. Zaraz wymienimy.

Było już -77.


Tego wieczora grali w brydża na kolejki. Trwało to dłużej niż zwykle i kiedy się skończyło, nikomu już nie chciało się spać.

Hutch miała dla siebie jedną z kanap. Było tu znacznie wygodniej niż na fotelu z przodu pojazdu, ale i tak musiała się przywiązać, żeby nie polecieć do góry.

— W końcu — rzucił George — wszyscy będziemy siedzieć w kręgu na Mogambo i snuć wspomnienia o tym wszystkim. — Nie wyjaśnił, co to takiego Mogambo.

— Mam nadzieję — odparła. Światła były już zgaszone.

— Poczekaj, a zobaczysz — mówił dalej. — Nadejdzie dzień, kiedy będziesz gotowa oddać wszystko, żeby znów się tu znaleźć i od nowa przeżyć tę noc.

Ta uwaga ją zaskoczyła. Nie była utrzymana w dotychczasowym tonie.

— Nie wydaje mi się. — Pomyślała, że chciał powiedzieć coś więcej, ale pozostawiał to jej domyślności. Na trzeciej kanapie leżała Maggie. Bez wątpienia tam była — Hutch wiedziała, że marzyła o tym, żeby wśliznąć się pod koce. Cholera. — Dobranoc, George — odrzekła i dodała szeptem, zbyt cichym, żeby ktokolwiek go posłyszał: — Być może.


Połączenie z pompami wysiadło następnego ranka, właśnie kiedy wstawała. Carson już czekał na nią w kabinie pilota.

Poszli razem, niosąc ze sobą lampy, i jeszcze raz odłączyli rurkę, żeby zastąpić ją następną. Kiedy zajęci byli pracą, Hutch zaczął trapić dziwny niepokój.

— Coś jeszcze jest nie tak — odezwała się.

— Co? — zapytał Carson.

Chwilę to trwało.

— Nie ma zasilania.

Zniknął charakterystyczny pomruk urządzeń elektronicznych, który normalnie było słychać na całym statku.

— Hej! — zabrzmiał im w uszach głos George’a. — Mamy tu jakieś czerwone światło.

— Już tam idę — odpowiedziała Hutch. Potem zwróciła się do Carsona: — Z pompami koniec. Musimy przejść na wewnętrzny zapas powietrza.

— To za wcześnie — ubolewał Carson.

— Wiem.

— Dobra — mówiła Maggie. — W tym stanie rzeczy wykorzystamy resztki powietrza na wahadłowcu ósmego kwietnia. Plus minus kilka godzin. Powietrze z butli pozwoli nam doczekać dziewiątego. A odsiecz dotrze tu dopiero dwa dni później.

„W najlepszym razie”.

Łączność na statku przeszła na zasilanie z małej baterii pomocniczej. Poza tym statek był martwy.

— Zbiorniki Winka są pełne — powiedział George.

Hutch skinęła potakująco głową.

— Ale to nam nie pomoże, skoro nie działają pompy. George — chyba po raz pierwszy — dostrzegł, że sprawy mają się naprawdę źle. Pobladł na twarzy.

— Nie można pompować ręcznie? Potrząsnęła przecząco głową.

— Powiem wam coś — wtrąciła Janet. — Jeżeli i tak mamy tego nie przeżyć, to ja nie chcę umierać tutaj. Dlaczego nie wystartujemy i nie odlecimy gdzieś daleko od tego mauzoleum?

— Moglibyśmy — odpowiedziała jej Hutch. — Ale jeśli nadejdzie pomoc, o wiele łatwiej będzie im znaleźć Winka niż wahadłowiec. Ona też była wstrząśnięta. George przylgnął wzrokiem do twarzy Hutch.

— Musi być jakieś wyjście.

— A co z Kosmikiem? — zapytała Maggie. — Quraqua jest bliżej niż Nok.

Hutch podciągnęła kolana pod brodę.

— Prosiłam ich o pomoc już w dziesięć minut po otrzymaniu odpowiedzi z Noka. I musieli widzieć nasz pierwszy sygnał SOS. I pewnie także odpowiedź z Noka. Zakładając najbardziej sprzyjające okoliczności — że uświadomili sobie nasze zagrożenie, że mieli wolny statek i że wysłali go natychmiast, kiedy Nok się wycofał, dotrą na miejsce prawdopodobnie odrobinę wcześniej niż Ashley Tee. Ale tylko odrobinę. Odległość w nadprzestrzeni wynosi jakieś osiem dni. No i będą potrzebowali kolejnego dnia, żeby nas odnaleźć, kiedy już tu będą. Przynajmniej jednego dnia.

— A my i tak będziemy martwi — podsumował George.

Maggie wypisywała w swoim notatniku jakieś zawiłe wzory.

— Niechętnie wnoszę jakiekolwiek radykalne propozycje. — Każdą sylabę wymawiała z dziwną wyrazistością, jakby ją odczytywała. — Ale w sumie mamy czterdzieści dni powietrza, które będziemy mogli podzielić tak, jak będziemy chcieli.

Spojrzenie Carsona nagle się zaostrzyło.

— Niczego nie sugeruję — powtórzyła. — Ale jest nad czym pomyśleć.

„Czworo ludzi przetrwa dziesięć dni. Będą mieli szansę”.

Maggie musiała odczytać coś z wyrazu twarzy Hutch.

— Przykro mi. Tym razem szczęście nam wyraźnie nie dopisuje — powiedziała.

— Jest jeszcze jedna możliwość, której dotąd nie wypróbowaliśmy — odezwał się Carson. — Twórcy Monumentów. Znamy ich adres. Może do tej pory zwracaliśmy się o pomoc nie tam, gdzie należało.


Zestaw anten nie odpowiedział. Hutch i Carson wyszli na kadłub Winka i znaleźli to, czego się spodziewali: fragmenty budulca, które oderwały się w czasie zderzenia. Załatali kilka uszkodzeń i zainstalowali system naprowadzający połączony z mostkiem. Zabrali ze sobą przenośny nadajnik oraz wzmacniacz i połączyli je ze sobą. Sygnał nagrali wcześniej — zwykłe SOS na wszystkich kanałach w paśmie zbliżonym do tego, w jakim nadawała Piłka. Jeżeli w tym układzie planetarnym byli gdzieś obcy, to choć może nie będą w stanie odczytać znaczenia przekazu, z pewnością odkryją, że został stworzony sztucznie i to wzbudzi ich ciekawość. Na tyle, że zaczną sprawdzać. Były to dość rozpaczliwe próby szukania ratunku i tak naprawdę nikt nie wiązał z nimi zbyt wielkich nadziei. Ale cóż innego pozostało?

Spoglądali teraz w to samo rozdwojone w sobie niebo, również widoczne ze wszystkich punktów wzdłuż Ramienia Oriona: na sterburcie niebo jak wygwieżdżona tapeta, po bakburcie jak czarny nurt rzeki. Po drugiej stronie widać było delikatny poblask przeciwnego brzegu.

— Gotowe?

Głos Carsona wyrwał ją z tych rozmyślań. Włączyła nadajnik.

Carson skinął głową.

— Dobra, słyszę. — W górze światło z otwartej komory wahadłowca oświetlało spodnią część pierścienia A.

Wepchnęła sprzęt do worka. Carson wyprostował się i stał teraz obserwując, jak nad krzywą statku wschodzą i zachodzą gwiezdne konstelacje. Jego sylwetka na tle przepływających gwiazd mogłaby mieć w sobie coś heroicznego. Tyle że miał na sobie biały sweter z małą żaglówką na kieszeni na piersiach i spodnie od dresu. Pominąwszy otoczenie, wyglądał jakby wyszedł na wieczorny spacerek.

Kiedy wykonywała wszystkie te czynności, jej myśli krążyły wciąż wokół obliczeń Maggie. „Czworgu mogłoby się udać”.


Tego wieczoru Hutch siedziała na przedzie wpatrzona w lampki systemu łączności na głównej konsolecie. Rozkojarzona, zniechęcona i przestraszona, czuła, że przerasta ją to wszystko, i nie zdawała sobie sprawy, że nie jest sama, dopóki nie poczuła obok siebie zapachu kawy.

To Maggie.

— Nic ci nie jest? — spytała opanowanym, świadomie spokojnym głosem.

— Bywało lepiej.

— U mnie też. — Chciała jej coś powiedzieć, ale Hutch wiedziała, że musi nadejść właściwa chwila.

Wpatrywały się teraz obie w ciemną komorę za oknami.

— Twórcy Monumentów już o nas wiedzą. O ile w ogóle istnieją. — Maggie trzymała filiżankę tuż przy wargach.

— To prawda.

— Wiesz, to pierwszy funkcjonalny eksponat, jaki dotąd znaleźliśmy.

— Wiem.

— Nasza podróż ma historyczne znaczenie. — Kolejny łyk z filiżanki. Maggie była wyraźnie zdenerwowana. — W przyszłości ludzie będą o nas czytać.

Hutch pomyślała, że ona w tych raportach raczej nie wypadnie korzystnie. Sklasyfikują ją razem z kapitanami Titanica i Regala.

— Byłaś już kiedyś w takich opałach? — zapytała Maggie. — W takich jak teraz?

— W takich jeszcze nie.

— Ja też nie. — Chwila przerwy. — Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli z tego wyjść.

Hutch nie odpowiedziała.

Spojrzenie Maggie powędrowało w bok.

— Rozumiem, że tobie jest ciężej niż komukolwiek z nas.

— Nikomu nie jest łatwo.

— Tak. — Twarz Maggie ukryta była w cieniu. — Słuchaj. Wiem, że obwiniasz się o to wszystko.

— Nic mi nie jest. — Głos Hutch zadrżał lekko. Miała ochotę powiedzieć Maggie, żeby sobie poszła.

— To nie była niczyja wina.

Dłoń Maggie musnęła jej policzek i tego już Hutch nie była w stanie wytrzymać.

— Czuję się taka bezsilna — wyrzuciła z siebie.

— Wiem — odrzekła Maggie.



Janet Allegri, Dziennik.

2 kwietnia, 2203

To dość dziwna pora jak na rozpoczynanie pamiętnika. Nigdy przedtem tego nie robiłam, nigdy nawet o tym nie myślałam, a to mogą być moje ostatnie dni. Niemniej codziennie obserwuję Maggie, jak zapisuje coś w swoim notesie i zawsze wygląda znacznie spokojniej, kiedy skończy, a Bóg jeden wie, jak strasznie się boję i jak muszę komuś o tym opowiedzieć.

Mam poczucie, że powinnam coś robić. Może spisać testament. Do tej pory o tym nie myślałam, ale nawet teraz jakoś nie mogę się zmusić. Może dlatego, że w ten sposób przyznałabym wreszcie, że to koniec.

Pewnie powinnam prowadzić jakieś zapiski. Jest kilku ludzi, z którymi chciałabym się pożegnać. Tak na wszelki wypadek. Ale i na to jeszcze nie jestem gotowa.

W ciągu ostatnich kilku dni dużo myślałam o swoim życiu i muszę przyznać, że nie znalazłam w nim zbyt wiele sensu. Doszłam do czegoś w życiu zawodowym i zupełnie nieźle się bawiłam. Może to powinno wystarczyć. Ale dziś przychodzi mi na myśl wszystko, czego jeszcze nie zrobiłam. To, czego nie spróbowałam, bo bałam się, że mi nie wyjdzie. To, co zaniedbałam. Dzięki Bogu, że mogłam pomóc Hutch zrzucić ową kulkę z piany. Mam nadzieję, że mój udział wyjdzie na jaw, bo właśnie za to chciałabym być pamiętana.

(Nic nie wiadomo o istnieniu dalszych wpisów do tego „Dziennika”).


„Trzeba będzie wypchnąć kogoś za burtę”.

Tej nocy Hutch przypadła jedna z kanap, ale nie mogła zasnąć. Jeżeli to ma się stać, najlepiej, żeby stało się szybko”. I choć przerażała ją beznadziejność sytuacji, choć po policzkach lały się łzy, a całą paraliżował zimny strach, dobrze pojmowała znaczenie starej zasady — przede wszystkim trzeba ratować pasażerów.

Bez niej będą mieli szansę.

Każda chwila, podczas której oddychała, zwiększała ich ryzyko.

Gdzieś w środku nocy znalazła się nagle w fotelu pilota, nie całkiem pewna, jak się tu dostała. Na zewnątrz zalegała głęboka czerń. Cisza. Przyciemnione światła z kabiny rzucały poblask na kraty kanału. Wśród promieni wirowały płatki śniegu.

Zamarzały rezerwy powietrza na statku.

„Zrób to teraz. Miej to z głowy. Zakończ wszystko z godnością”.

Alfa miała dwa zbiorniki powietrza — jeden pełny, drugi już w jednej ósmej opróżniony.

Może powinna poczekać do rana. Aż rozjaśni jej się w głowie. Może wtedy ktoś zdoła jej wyperswadować bezsens desperackiego czynu. Może zgłosi się ktoś inny.

Potrząsnęła głową, żeby odpędzić te myśli.

„Zrób to”.

Pulser skończyłby z tym najszybciej.

Wstała, otworzyła magazynek za tylnymi siedzeniami. W półświetle zalśniły pulsery. Miały pomarańczowe lufy i białe magazynki, i były dostatecznie lekkie nawet dla kobiety wzrostu Hutch. Używano ich głównie jako narzędzia, ale miały podwójne zastosowanie — także jako broń.

Jakby od niechcenia wzięła jeden z nich do ręki. Załadowała, a potem, kiedy bursztynowe światełko przeszło w zielone, ułożyła go na kolanach. Lśniący metal, czarny uchwyt. Podniosła go jeszcze raz — nie, teraz jeszcze nie miała odwagi, ale chciała poczuć, jak to naprawdę jest — i przyłożyła wylot lufy do piersi. Wskazujący palec zawinął się wokół spustu. I znów zalała się łzami.

„Zrób to!”

Wirujący śnieg rozmazał się. Tylko ostrożnie. Jak coś spaprzesz, możesz wyciąć dziurę w wahadłowcu i pozabijasz innych.

Wtedy zdała sobie sprawę, że to i tak musiałoby się wydarzyć. Broni nie można było nastawić tak, by nie zagrażała bezpieczeństwu statku. Żeby je zapewnić, musi wyjść na zewnątrz, do komory.

„George, gdzie jesteś?”

Odłożyła broń.

Zanim pogasły światła, długo rozpatrywali wszystkie istniejące możliwości. Teraz już wszyscy rozumieli, że czworo ludzi miało wszelkie szansę po temu, by przetrwać. Pięcioro — nie miało żadnych. Hutch nie odzywała się wiele. Carson zaczął od racji głęboko moralnych: „Nie chcę zostać uratowany kosztem życia innej osoby”. Nikt się z nim nie spierał, ale Hutch dobrze wiedziała, o czym myślą. Na co mają nadzieję.

Może będą mieli szczęście — może SOS sprowadzi tu Twórców Monumentów, a może powinni dużo spać i zużywać mniej tlenu. Jeśli ktoś czuł jakąś urazę do Hutch, nie było o tym najmniejszej wzmianki. Ale cały czas czuła ciężar ich spojrzeń, chwilowych, nie upilnowanych załamań głosu.

Janet zaproponowała coś w rodzaju loterii.

„Niech każdy wypisze swoje imię na kawałku papieru, włożymy je do pudełka, a potem jeden wyciągniemy”.

Popatrzyli po sobie z poczuciem winy. George poszukał wzrokiem oczu Hutch, żeby przekazać jej, co naprawdę myślał: „Nie martw się, nie dojdzie do tego”.

No i Maggie:

Jeśli mamy zamiar coś takiego zrobić, najlepiej zrobić od razu. To furtka, która niedługo zatrzaśnie nam się przed nosem. A wtedy trzeba będzie poświęcić dwoje”.

W końcu przełożyli dyskusję na rano.

Ale Hutch w żaden sposób nie potrafiła stanąć jeszcze raz przed tym trybunałem. Zerwała się z fotela, wzięła uprząż flickingerowską, odcięła wewnętrzną kabinę, wypuściła powietrze z kabiny pilota i otwarła luk.

Przed oczyma wirowały jej płatki śniegu. Tak naprawdę to nie był śnieg, tylko zamarznięte powietrze. Temperatura opadła jeszcze niżej i znacznie szybciej, niż się spodziewali.

Przyciskając pulser do piersi, wyskoczyła z wahadłowca. Pokład zaskrzypiał pod magnetycznymi butami, kilka płatków przylgnęło do metalowych powierzchni. Łatwo byłoby sobie wyobrazić, że jest z powrotem w domu, pod niebem pełnym ciężkich chmur, że pod stopami rozciąga się w mrok pokryta bielą ziemia.

Z pomocą zdalnego sterowania zamknęła kabinę pilota. Błysnęły światła, sygnalizując powrót powietrza i ciepła.

„Żegnajcie”.

Ruszyła przez komorę wahadłowca. Najlepiej będzie za kontenerami. Uczyni to z klasą. Nie będzie leżała na widoku. Udało jej się uśmiechnąć.

W ciemnej kurzawie niknęły szafki ze sprzętem, tablice rozdzielcze i belki nad głową. Włączyła latarkę na przegubie, trzymała promień tuż przy ziemi. Wyobraźnia przeniosła ją w lasy Pensylwanii, gdzie bawiła się dwadzieścia lat wcześniej.

Na niebie nie było gwiazd, a burza przyginała do ziemi ciężkie, mokre i milczące drzewa.

Sunęła wolno przez pokład, aż zatrzymała się za rzędem szafek. Tutaj.

Tylko jeszcze naciśnij spust.

Nie uszkodź uprzęży z polem. Ani butli z powietrzem. Celuj z dala od klatki piersiowej — najlepiej w głowę. Może powinna najpierw wyłączyć pole. Nie powstrzyma wprawdzie promienia, ale może zmienić jego tor.

W świetle latarni wirowały płatki śniegu. Spojrzała na lampki kontrolne na przegubie i uniosła broń.

Wciśnij guzik, pociągnij za spust.

Śnieg.

Śnieg!

Pomysł spadł na nią jak grom z jasnego nieba. Wyciągnęła po płatki obie dłonie. Wirowały i tańczyły. Niektóre opadły jej na ręce. Nie stopniały, rzecz jasna, a pozostały miękkie i białe na różowej skórze.

Tak!


Kilka godzin później Hutch i George wyszli przed wahadłowiec i otworzyli zewnętrzne drzwi komory. (Za każdym razem, kiedy się dotykali, ich pola iskrzyły.) Ponieważ wszystkie inne drzwi i przedziały na statku były już otwarte, resztki ciepła, jakie jeszcze pozostały, szybko ulotniły się w przestrzeń.

To był cudowny dzień — Hutch kochała ich wszystkich. Kiedy szli z powrotem do Alfy, wykonała radosny piruet, ściągając sobie na głowę napomnienia Carsona, że ma być ostrożna — zerowa grawitacja, magnetyczne buty i tak dalej.

George zauważył jej poranny ślad, który zdawał się zdążać donikąd — nachmurzył się i rzucił jej mroczne spojrzenie, ale nie zadawał pytań.

A kiedy Hutch po latach opisywała, jak to przeszła na Beta Pac chwilowy atak tępoty, nigdy nie wspomniała ani słowem, że wyszła wtedy z wahadłowca. Nawet dla niej wcale nie było takie pewne, czy nacisnęłaby wtedy spust.


Trzy dni później, kiedy wyczerpał się zbiornik powietrza po zawietrznej, Hutch przełączyła ich na ten przy bakburcie. Wszyscy z wyjątkiem Maggie (bo ustalili, że za każdym razem ktoś powinien pozostawać w wahadłowcu) pozbierali rozmaite pojemniki, jakie udało im się znaleźć, i podążyli do sekcji ogólnej obsługi statku. Nieśli wiadra, miski i plastenowe opakowania. Powyrywali obudowy konsolet, poodrywali szafki i powlekli je przed trzy główne zbiorniki powietrzne statku.

Hutch wybrała środkowy i, malutka na jego ogromnym tle, zajęła pozycję z przodu, tam gdzie znajdował się zawór oraz połączenie z recyklerami.

— Niech wszyscy się odsuną — zakomenderowała. — To jest pod ciśnieniem. — Wyjęła pulser z pasa z narzędziami i wycelowała w podstawę zaworu, tuż przy samym zbiorniku. W poczuciu niezmiernej satysfakcji pociągnęła za spust. Zabłysnął żółty promień, który bez trudu przeciął metal. Ze środka wytrysnęła biała mgła i uformowała bladą chmurę.

— Czy to już? — zapytał Carson.

— Miejmy nadzieję. — Hutch przeszła dookoła i wycelowała w bok zbiornika, jeszcze raz przycisnęła ładowanie. George wśliznął się tuż za nią.

— Poczekaj sekundę — powiedział. — Jeśli nie pozbyliśmy się jeszcze całego ciśnienia, to wszystko może nam buchnąć prosto w twarz.

Kiwnęła głową.

— Nic nam nie będzie.

Sięgnął po urządzenie, ale cofnęła rękę.

— Ja to zrobię — oświadczył. — A ty stań przy drzwiach.

— Nie ma mowy. Odsuń się, George. — I nacisnęła spust.

Promień dotknął plastenowej ściany, która wybrzuszyła się i zaczęła rozłazić warstwami. Hutch patrzyła na to zupełnie spokojnie. Uda się.

Ponownie naładowała pulser i jeszcze raz wystrzeliła. Zbiornik zasyczał i pojawiła się w nim długa szczelina. Poszerzyła ją, a ktoś zapuścił do środka promień światła.

Wnętrze wypełniały hałdy śniegu. Zamarznięte powietrze. Śnieg był błękitnobiały, skrzył się i połyskiwał.

Napełnili swoje pojemniki i wrócili z nimi do komory wahadłowca, gdzie wciągnęli je do Alfy przez kabinę pilota. Wsypali śnieg do pustego zbiornika po stronie bakburty. Kiedy odmierzyli wystarczającą ilość, zamknęli zbiornik. Na zewnątrz, na pokładzie pozostało jeszcze kilka pełnych pojemników.

Potem urządzili sobie przyjęcie.

Kiedy się skończyło i kiedy orzekli, że wszyscy inni już śpią, George i Hutch wymknęli się do kabiny pilota i kochali się drugi raz.

Rzecz jasna, wszyscy o tym wiedzieli.

Rozdział 20

W okolicach Beta Pacifica, piątek, 8 kwietnia, 21.10

Melanie Truscott przybyła im na pomoc piętnastego dnia po katastrofie. Przyleciała na Catherine Perth — nowiutkim i lśniącym transportowcu, z którego wysłała po nich wahadłowiec.

Statek transferowy to był jeden z tych nowych typów Trimmera, przeznaczony głównie do dźwigania ciężkiego sprzętu. Ponieważ nie mieścił się w komorze Winka, pilot ustawił go tuż przy głównym wyjściu, skąd wciągnął ich na pokład kołowrotem. Nikomu nie było przykro odjeżdżać. Maggie, wyjeżdżając na górę, rzuciła jakąś uwagę o tym, że na szczęście nie musieli liczyć na miejscowych.

Pilot wahadłowca był ogorzałym mężczyzną w średnim wieku, odzianym w wesołą zieleń Kosmika. Czekał na nich przy luku ładowni, promiennie uśmiechnięty, i ściskał dłoń każdemu, kto dotarł na pokład.

— Ludzie, nic wam nie jest? Miło was widzieć. — W głosie słychać było cień akcentu środkowo-zachodniego. — Jake Dickenson. Powiedzcie, czy mogę w czymś pomóc. Kawa czeka na przedzie.

Kiedy wszyscy siedzieli już przypięci w fotelach, zapytał o ich nazwiska i zanotował je w elektronicznym notesie.

— To tylko krótki lot — oznajmił, wsuwając notes pod pachę i wycofując się do kabiny pilota. Hutch próbowała wypatrzyć Perth między gwiazdami, lecz bezskutecznie, a wahadłowiec oderwał się od Winckelmanna.

Zeszli z pokładu jakieś pół godziny później, i jak się okazało, oczekiwał na nich sam Harvey Sill. Miał na sobie rozpiętą pod szyją białą koszulę, o dwa numery za małą. W rzeczywistości okazał się nie tak wysoki, jak wyglądał na monitorze Hutch. Ale pod każdym innym względem był zdecydowanie większy. Miał w sobie coś z nosorożca. Mówił grubym głosem i wprost ział powagą swego autorytetu. Nie krył niesmaku z powodu tego, że ktoś wzywał go do ratowania nieudaczników.

Rzucił coś zdawkowo na powitanie Carsonowi i Janet, Hutch omiótł chmurnym spojrzeniem, jakby nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją kiedyś już widział, a pozostałych wcale nie zaszczycił uwagą.

— Proszę za mną — warknął i oddalił się wielkimi krokami.

Perth wiózł właśnie do domu około setki ludzi z załogi projektu „Nadzieja” wraz z całym ich sprzętem. Przerastał o wiele zmniejszonego Winckelmanna i sprawiał na nich wrażenie niedużego miasta. Kabiny i sale wypełnione były ludźmi.

— Mieliście szczęście — oznajmił Sill. — Normalnie nie mamy pod ręką statku. — Powiedział to tak, jakby jego zdaniem nie zasługiwali na tak szczęśliwe zakończenie.

— Nie ma sprawiedliwości na tym świecie — rzuciła Hutch, ściągając brwi.

Weszli za nim na salę konferencyjną. W porównaniu ze spartańskimi warunkami na statkach Akademii, urządzona była luksusowo. Ściany wyłożono gustowną boazerią z ciemnego orzecha. Cały pokój okalały portrety dostojnie wyglądających starszych panów i pań. Na ścianie między dwiema flagami korporacji wisiał znak Kosmika. Po drugiej stronie stołu konferencyjnego znajdowały się rzeźbione drzwi. Niedbałym machnięciem dłoni Sill zaprosił ich do zajęcia miejsc przy stole.

— Poczekajcie tutaj — oznajmił. — Pani dyrektor chce z wami porozmawiać, a potem przydzielimy wam kwatery. Obrócił się na pięcie i odszedł.

— Nie jestem pewna — odezwała się Janet — czy nie wolałabym wrócić na Winka.

Kilka minut później otworzyły się rzeźbione drzwi i do sali wkroczyła Melanie Truscott. Miała na sobie kombinezon Kosmika, bez żadnych ozdób. Stanęła przed Carsonem, uśmiechnęła się uprzejmie i wyciągnęła ku niemu dłoń.

— Miło cię znowu widzieć, Frank — powiedziała. Carson krył swoje odczucia jak mógł, ale Hutch wiedziała, jak bardzo jest zakłopotany.

— Dziękujemy za pomoc, Melanie.

Jej spojrzenie przesunęło się teraz po pozostałych.

— Wiem, że macie za sobą ciężkie chwile. Cieszę się, że byliśmy w stanie przyjść z pomocą. — Przeszła teraz bliżej Janet. — Czy my się znamy?

— Doktor Janet Allegri. Nie sądzę. Byłam w ekipie Świątyni.

— Witam na pokładzie Perth, doktor Allegri. — Wymówiła nazwisko z naciskiem, aby dać wszystkim do zrozumienia, jak bawi ją takie przestrzeganie form.

Następna była Maggie.

— Już panią gdzieś widziałam. Maggie…

— Tufu.

— Jest pani szyfrologiem.

— Egzofilologiem.

— Na jedno wychodzi. — Przymrużyła oczy. — To przez panią siedzieli tam tak długo.

Hutch miała wrażenie, że wszyscy na chwilę przestali oddychać. Ale wypowiedziane zdanie zabrzmiało tak, jakby Truscott przypomniała zwykły, oczywisty fakt, a nie dokonywała osądu.

— Istotnie. — odparła Maggie. — To pewnie prawda. Truscott zajęła jedno z krzeseł, nie to u szczytu stołu, które podświadomie zostawili puste, ale to między George’em a Janet.

— Nie wszystko zawsze idzie zgodnie z planem — rzuciła pojednawczo. A potem, przenosząc wzrok na Hutch, dodała: — A pani jest tą pilotką.

— Tak.

— Panią też znam. Hutchins, o ile się nie mylę.

— Tak. Ma pani świetną pamięć, doktor Truscott.

— Moja praca to w zasadniczej części polityka. — Zajrzała w oczy Hutch. — Co się przydarzyło waszemu statkowi? Winkowi?

— Wyskoczyliśmy w niewłaściwym miejscu. — Hutch szybko zerknęła na Carsona: „Mamy powiedzieć jej coś więcej?” Carson wyraził niemą zachętę. — Jest tutaj obiekt, który nie wykazuje masy — ciągnęła. — A my pojawiliśmy się tuż przed nim.

Truscott pokiwała głową.

— To pewnie jeden z teleskopów.

— Jeden? — zdumiała się Maggie.

— No tak. Jest ich ogółem osiem, jak przypuszczamy, choć do tej pory udało nam się zlokalizować tylko pięć.

Gdyby oświadczyła, że natknęła się tu na stadko dzikich indyków, Hutch nie mogłaby być bardziej zaskoczona niż teraz. Nigdy nie postało jej w głowie, że ten potwór może nie być jednostkowym okazem.

— Gdzie są pozostałe? — zapytała.

Oświetlenie sali ocieniało i zmiękczało rysy Truscott. W młodości musiała być naprawdę piękna.

— Wszystkie są w tej samej orbicie. — Wszedł steward z tacą kanapek, winem i sokami owocowymi. — Zdumiewający wytwór inżynierii. Z całą pewnością jeszcze poza naszymi umiejętnościami. Zgodzisz się ze mną, Frank?

— Tak — przytaknął Carson. — Czy oglądaliście któryś z bliska?

— Nie. Wy byliście naszym głównym celem.

— Wielkie dzięki. Muszą być bardzo cieniutkie. — Carson pozwolił sobie na okazanie ciekawości. — Ciekaw jestem, jak trzymają się w kupie?

Przyglądała mu się z zainteresowaniem.

— Powiedz mi, Frank, skąd wiedzieliście, że coś takiego się tutaj znajduje?

— To przypadek — odparł. — Prowadziliśmy rutynowe badania.

Oczy Truscottt zalśniły.

— Oczywiście. Jak sobie życzysz. Czy chcecie obejrzeć obiekt, z którym się zderzyliście?

— Tak, bardzo.

— Szepnę słówko kapitanowi. Perth miała właśnie ruszać do domu, kiedy otrzymaliśmy wasze wezwanie. Przylecieliśmy tu z zamiarem kontynuowania podróży zaraz, kiedy zapewnimy wam bezpieczeństwo. Ale uszkodzenia, jakich doznaliście, nie dadzą się naprawić na miejscu. — Zwracała się teraz do Hutch. — Zgodzi się pani ze mną?

— Tak — odparła Hutch.

Truscott uśmiechnęła się do niej, jakby dzieliły ze sobą jakąś tajemnicę.

— Kiedy ma się tu zjawić statek Akademii?

— Za jakieś trzy dni.

— Mam nadzieję, że rozumiecie, iż nie możemy czekać. Zbadamy obiekt i ruszamy do domu. Widzę, że nie bardzo wam się to podoba.

„Zostawić Twórców Monumentów innym? Cholernie realne”.

— Musimy porozmawiać — oświadczył Carson.

— Z przyjemnością posłucham.

— Frank… — rzuciła Hutch ostrzegawczo. Jeżeli na Beta Pac czekają ich jakieś odkrycia natury technicznej, niedobrze byłoby, gdyby Kosmik miał prawo położyć na nich łapę.

Rozterki Carsona były aż nadto widoczne. Na kilka chwil sala zamarła w ciszy. Potem jednak rzekł:

— Mamy powody wierzyć, że w tym układzie znajdują się ruiny. Bardzo byśmy chcieli, żeby nas tam wysadzono.

Hutch uśmiechnęła się do siebie — Frank zmyślał to wszystko na poczekaniu.

— Jakie ruiny?

— Jeszcze naprawdę nie wiemy, Melanie. Dosyć prymitywne.

— Oczywiście.

— Czy możecie pozwolić sobie na to, żeby nas tam dowieźć? — zapytał Carson. — Dajcie nam trochę żywności i innych zapasów, a my poczekamy sobie na Ashley Tee. Potrząsnęła przecząco głową.

— Nie mogę narażać waszego życia. — Wyglądało na to, że przez cały czas bacznie przygląda się Hutch, oceniając jej reakcje.

Carson oparł się wygodnie w fotelu i z całej siły starał się nie okazywać niepokoju.

— Pozwól się przekonać, że nie ma w tym żadnego ryzyka. Ashley Tee będzie tu najdalej za kilka dni. Możecie nas wysadzić i zniknąć stąd w ciągu dwudziestu czterech godzin. A nam nic nie będzie.

Głos Truscott znacznie złagodniał.

— Opóźnienia w podróży dużo kosztują. Nie wygląda na to, żebyśmy mogli sobie pozwolić na jakiś dodatkowy dzień. A poza tym moim pasażerom bardzo spieszy się do domu. — Złożyła palce dłoni i wydawało się, że zakończyła temat. — Nie mam ani ochoty, ani możliwości, żeby was tu zostawić.

Hutch zdecydowała, że teraz ona spróbuje szczęścia.

— Doktor Truscott — odezwała się. — To może być znalezisko wielkiej wagi. Ma pani szansę, żeby wnieść w nie swój wkład.

Truscott przyglądała jej się z ciekawością.

— Naprawdę?

— Tak jak za starych dobrych czasów. Jeszcze pani tego nie porzuciła na dobre, prawda?

Truscott szybko opanowała zaskoczenie i przez długą chwilę nie spuszczała oczu z Hutch.

— Nie, moja młoda damo, nie porzuciłam. — Wstała, podeszła do drzwi i otwarła je. — Na razie zobaczmy, jak wygląda teleskop. Potem może będziemy mogli o tym jeszcze porozmawiać. Zobaczymy. A tymczasem proszę się częstować. — I wyszła tak samo jak weszła.


Hutch rozebrała się, wzięła prysznic i padła na łóżko, nie zawracając sobie głowy ubieraniem. Jak miło znów poczuć grawitację. W przeciągu kilku minut zasnęła.

Wciąż jeszcze pogrążona była w głębokim śnie, kiedy w kilka godzin później ktoś zastukał do drzwi jej kabiny.

— Chwileczkę — zawołała. Szlafrok wciąż jeszcze tkwił w którejś z toreb. Złapała parę luźnych portek i jakąś bluzkę, potem otworzyła drzwi. W przejściu stała Melanie Truscott.

— Witam — odezwała się Hutch.

— Witam, pani Hutchins — odpowiedziała bez śladu emocji w głosie. — Mam nadzieję, że pani wygodnie.

— Tak, dziękuję. — Hutch odsunęła się czyniąc przejście. — Zechce pani wejść? — Za pomocą pilota złożyła łóżko i zapaliła lampkę na biurku. Pokój nadal sprawiał wrażenie panującego w nim lekkiego nieporządku, ale pani dyrektor zdawała się niczego nie zauważać. Uśmiechnęła się i rozejrzała za jakimś siedzeniem.

— Rozmawiałam już z doktorem Carsonem. Niewiele brakowało.

— Tak — zgodziła się Hutch. — Mieliśmy szczęście, że udało nam się z tego wyjść.

Truscott miała włosy sczesane do tyłu, a brwi rysowały się schludnymi strzałkami. Jej mowa i ruchy były oszczędne i pełne gracji.

— Rzeczywiście, mieliście szczęście — nie ma co do tego wątpliwości. Ale pani też spisała się nieźle.

Hutch pomyślała, że nie tak bardzo. Przeprowadzka do wahadłowca i przeniesienie śniegu to może były i dobre pomysły, tylko że trochę za późno przyszły jej do głowy.

— Dzięki — odparła.

Truscott wzruszyła ramionami.

— Ja sama leciałabym z panią wszędzie. — Sprawiała wrażenie miłej sąsiadki, która wpadła na przyjacielską pogawędkę. — Przyszłam do pani, ponieważ sądzę, że powinnyśmy porozmawiać.

— Doprawdy? Dlaczego?

— Żeby oczyścić atmosferę. — Zmieniła ton. — To pani wysłała na nas tę kulę z pianki.

Tak bezpośrednie stwierdzenie, nie zawierające pytania, zupełnie zbiło z tropu Hutch.

— Kulę z pianki? — Spojrzała rozmówczyni w oczy. Co szczególne, nie dostrzegła w nich śladu urazy. Normalnie nie czułaby wahania przed tym, czy ma się przyznać, czy przyjąć wyzwanie tej kobiety. Ale tu chodziło o ewentualną odpowiedzialność Akademii. Co więcej, wyglądało na to, że mimo wszystko Truscott da się lubić, a z jej zachowania wynikało wyraźnie, że uznała postępek Hutch za wybryk w złym guście. Grubiański. Może nawet nieodpowiedzialny. — Tak, to prawda. Ale jeśli mnie pani zacytuje, wszystkiemu zaprzeczę. Skąd pani wie?

Uśmiech powrócił.

— To dość oczywiste. Nikt inny nie miał po temu możliwości. A ponadto znam się na ludzkich charakterach.

Hutch wzruszyła ramionami.

— Zasłużyliście sobie. Wy zagraliście z nami twardą kulką.

— Tak, wiem. — Niewiarygodne: ta kobieta sprawiała wrażenie zadowolonej. — Zakładam, że dowie się pani z przyjemnością, iż nie ponieśliśmy żadnych poważniejszych szkód. Dostarczyła nam pani kilku przykrych chwil. Przez panią wyszłam na głupią. Ale po jakimś czasie do moich ludzi dotarło, że ja zostałam. Że ewakuowałam tyle osób, ile się dało. Sądzę, że porównali mnie sobie z innymi szefami, jakich przyszło im w życiu znać. Koniec końców, wyszłam na tym nieźle. W każdym razie chciałam się z panią przywitać we właściwy sposób i przekazać, że nie czujemy urazy.

Hutch przyszedł na myśl Richard, uczepiony na cienkiej lince życia, kiedy ogarniała go tamta fala.

— Wam łatwo przebaczać — powiedziała.

Truscott skinęła głową.

— Wiem. Przykro mi. Ale wiedziała pani, co będzie. Dlaczego u licha pani go stamtąd nie wyciągnęła?

— Nie sądzi pani, że zrobiłabym to, gdyby tylko było możliwe?

Hutch wpatrzyła się gniewnie w tę starszą od siebie kobietę, aż w końcu tamta rzuciła cicho:

— W szafce obok monitora jest trochę brandy. Napije się pani ze mną?

Hutch zawahała się.

— Zrozumiem, jeśli pani odmówi. I będzie mi bardzo przykro. — Wyjęła butelkę i napełniła dwie szklaneczki. — Jeśli to w czymś pomoże, to korporacja myśli podobnie jak pani. Obwiniają mnie o śmierć Walda. Rzucą mnie na pożarcie opinii publicznej.

Hutch nie miała zbytniej ochoty na brandy.

— Nie jestem pewna, czyja to była wina — rzekła sięgając po szklankę. — W tej chwili to już nie ma zbyt wielkiego znaczenia.

Truscott była wyraźnie przygnębiona.

— Nikt tego nie chciał.

— Oczywiście, że nie. — Hutch niezupełnie udało się przytłumić ton goryczy w głosie. — Wszyscy chcieliśmy dobrze.

Pani dyrektor pokiwała głową.

— Za Richarda Walda — zaproponowała.

Wypiły, a po chwili Truscott znów napełniła szklanki.

— To co teraz będzie? Z panią i Kosmikiem?

— Komisja śledcza. Będą szukać dowodów mojej winy, jeśli do tego dopuszczę.

— A może pani nie dopuścić?

— Mogę złożyć publiczne przeprosiny. Wziąć winę na siebie. To się stało podczas mojej zmiany i naprawdę nie mogę uniknąć odpowiedzialności. Czy mówiłam pani, że nakazano mi zadbać, żeby nic się nikomu nie stało?

— Nie… — Hutch poczuła, jak na nowo ogarniają fala niechęci.

— To prawda. Myślałam, że wszystko ułożyłam jak należy. Ale się pomyliłam.

— Dlaczego?

— To nieważne.

— Co teraz z panią będzie?

— Otrzymają moją rezygnację, na sześć miesięcy zniknę im z oczu, a potem zacznę od nowa gdzieś indziej. Nic mi nie będzie. Mam kilku przyjaciół.

Hutch milczała przez dłuższą chwilę.

— Utracić takiego człowieka to wielkie marnotrawstwo — powiedziała w końcu.

— Wiem. Czytywałam jego książki. — Truscott westchnęła. — Hutch, masz u mnie pracę, kiedy tylko zechcesz.

Wypiły za to. I za Perth, i za Ashley Tee.

Po chwili Truscott w rozbawieniu zaproponowała toast na cześć Normana Casewaya.

— Niech go Bóg błogosławi — mówiła. — Gdyby nie on, wcale by nas tutaj nie było. A wy nadal jeszcze czekalibyście na Ashley Tee.

— Jak to, dlaczego?

— Perth przywiózł tu ludzi, którzy mają zastąpić nas przy drugiej fazie projektu „Nadzieja”. Przywiózł także polecenie dla mnie, żebym wracała i stanęła przed orkiestrą. Caseway nie uprzedził mnie wcześniej o moim odwołaniu, tylko zaaranżował to tak, żebym dostała je z rąk kapitana. Taka mała zniewaga. Ale w rezultacie musieli poczekać parę dni, aż podopinam wszystko na ostatni guzik. Gdyby nie to, Perth byłby już dawno w drodze, kiedy nadszedł wasz sygnał SOS. Nie mieliby pod ręką żadnego statku, żeby po was wysłać.

Hutch wychyliła swoją szklaneczkę do dna, napełniła ją ponownie, po czym napełniła też szklaneczkę Truscott.

— Jeszcze jeden — powiedziała. Hutch nie miała mocnej głowy do trunków. Nie rozluźniały jej zwykłej wstrzemięźliwości, więc wiedziała, że nie wypada jej proponować tego następnego toastu. Ale nie mogła się powstrzymać.

— Za kogo? — zapytała Truscott.

— Nie za kogo, Melanie. Nie masz nic przeciw temu, że będę ci mówiła po imieniu? To dobrze. Nie za kogo, Melanie. Za co. Wypijmy za tę kulę z pianki.

Hutch uniosła szklaneczkę.

Arystokratyczne rysy Truscott stężały. Rzuciła Hutch twarde spojrzenie, ale po chwili chmura przeszła.

— Co, do cholery — rzuciła. — Czemu nie?

To naprawdę była miska. Drużyna Carsona zebrała się w sali obserwacyjnej, gdzie podczas lotu mieli dostęp do szerokoekranowego obrazu i łączność z centrum dyspozycyjnym statku. Przybył także Harvey Sill, oznajmiając, że polecono mu udzielić im wszelkiej pomocy.

— Proszę bez wahania prosić mnie o wszystko, co będzie wam potrzebne — powiedział ze starannie zaznaczonym brakiem entuzjazmu.

Catherine Perth przesuwała się wzdłuż wklęsłej strony obiektu. On sam poszerzył się i zmienił w jakiś odwrócony świat, którego krajobraz się zapadał, a horyzont wznosił do góry. Prześliznęli się tuż nad krawędzią i znów zmieniła im się perspektywa: powierzchnia stała się płaska, przeszła w niebieskoczarną równinę, która rozciągała się aż w nieskończoność. Przeszli pod wielkim łukiem, jednym z wielu, jakie tworzyły olbrzymią wzmacniającą sieć po tej stronie obiektu.

— To jedyny z teleskopów — poinformował Sill — który wciąż jeszcze wysyła sygnał.

— Czy udało wam się go przetłumaczyć? — spytał Carson.

— Naprawdę nie mamy środków, które umożliwiłyby nam podjęcie się takiego zadania. Ale możemy wam powiedzieć, że jest wycelowany w Mały Obłok Magellana.

Był z nimi także młody człowiek z załogi statku, na uszach miał słuchawki. Przekazywał im dokładne dane fizyczne, w miarę jak się zbliżali: średnicę, kąt zakrzywienia, deklinację.

— No i jest cienki — dodał. — Bardzo cienki.

— Jak bardzo? — zainteresował się Carson.

— Przy krawędzi wykazuje grubość nie większą niż sześć milimetrów.

— To i tak dość gruby, żebyśmy rozpadli się w kawałki — stwierdziła Hutch. — Jak myśmy przez to przeszli?

— W nieruchomym centrum znajduje się antena — mówił dalej młody człowiek. — I prawdopodobnie właśnie tam znajduje się też nadajnik. — Wsłuchał się na chwilę w odgłosy dochodzące ze słuchawek i skinął głową. — Ci z centrum dyspozycyjnego mówią, że to się obraca wokół własnej osi; jeden pełny obrót trwa siedemnaście dni, jedenaście godzin i dwadzieścia minut.

— W jaki sposób to się trzyma kupy? — zastanawiała się Maggie. — Na pozór takie kruche.

— To nie metal ani plastik. Dostajemy dość dziwne odczyty: potas, sód i wapń. Przy centralnej konstrukcji szczególnie duże stężenie wapnia.

— Czy mamy już jego obraz? — zapytał Sill. — Tego centrum?

— Już idzie. — Młody człowiek rzucił okiem na ekrany.

Ścianka naprzeciw okna zmieniła kolor, pociemniała i ukazała ich oczom zbitkę czarnych kulistych kształtów, kilka małych okrągłych anten i parę kopuł.

— To źródło sygnału — oznajmił młody człowiek.

Carson rzucił okiem na Silla.

— Chcielibyśmy dobrze się temu przyjrzeć — powiedział.

— Zabierzemy was dostatecznie blisko.

— Czy jest jakiś sposób na to, żeby określić wiek tego czegoś? — zainteresowała się Hutch.

— Może gdybyśmy mieli próbkę… — odpowiedziała jej Janet.

— Nie wydaje mi się, żebyśmy chcieli to zrobić. — Carson sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie był pewien, co właściwie chcą robić. — A co z tym, co zeskrobaliśmy? Nie wystarczy?

Janet zastanawiała się przez chwilę.

— Może i wystarczy.

— Im dalej od krawędzi, tym jest cieńszy — przerwał im człowiek w słuchawkach. — Skanery wykazują, że w tej okolicy nie ma nawet dwóch milimetrów. Tyle ma struktura szkieletowa, na której opiera się reszta — nie grubsza niż kilka mikrometrów.

Nikt nie zauważył wejścia Truscott, dopóki się nie odezwała.

— To teraz już wiemy, jakim cudem ocalał Wink.

Towarzyszył jej mizerny mężczyzna w mundurze, którego przedstawiła jako kapitana Morrisa. Miał oczy koloru wody, czarne włosy przycięte krótko, wedle wojskowych wymogów. Przyjął do wiadomości ich nazwiska i wymienił z każdym uścisk dłoni, a wszystko to z irytującym przeświadczeniem o własnej ważności.

Podchodzili teraz do grupki anten.

— Historyczna chwila — oświadczyła Truscott. — Po raz pierwszy zbliżamy się do wytworu zaawansowanej techniki obcych. Spróbujemy dokonać analizy, określić dokładniej, na co właściwie patrzymy. Co ty na to, Frank? Czy masz ze sobą jakiegoś eksperta, który mógłby udzielić nam kilku wyjaśnień?

Carson spojrzał po twarzach swoich towarzyszy, ale nie zauważył w nich jakiejkolwiek zachęty.

— Cierpimy na niedobór ekspertów — stwierdził.

Perth przesuwał się gładko nad nieokreśloną niebieskoczarną przestrzenią. Światła statku igrały po jej powierzchni, wywołując rozmazane żółtawe błyski. Statek mógł równie dobrze przelatywać teraz nad wypolerowaną marmurową podłogą.

— Skąd czerpie energię? — zapytała Janet. — Ze Słońca?

— Prawdopodobnie — odpowiedział George.

Truscott popatrzyła na Carsona.

— Chcesz próbkę?

— Tak — odpowiedziała jej Maggie.

Carson potwierdził skinieniem głowy.

— Tylko starajcie się niczego nie uszkodzić.

Kapitan okazał mu swoją irytację.

— Już my się tym zajmiemy — oświadczył chłodno. Powiedział coś do mikrofonu, posłuchał chwilę i zrobił zdziwioną minę. — Melanie, nie możemy znaleźć miejsca zderzenia.

— A szukaliśmy go? — zdziwił się Carson.

Morris potwierdził.

— Odtworzyliśmy wasz kurs od tyłu, jako ćwiczenie nawigacyjne dla moich młodszych oficerów. W całym rejonie zderzenia nie ma dziury na tyle wielkiej, żeby mogła pomieścić statek kosmiczny.

— Pańscy młodsi oficerowie oblali — rzucił Carson.

Morris uśmiechnął się z wyższością.

— Moi młodsi oficerowie są wystarczająco dobrzy. I sprawdziliśmy dane liczbowe. Nie może być mowy o pomyłce. — Przeniósł spojrzenie na Hutch. — Jak rozumiem, nie zmieniała pani kursu.

— Zgadza się — odparła. — Ale mieliśmy kilka uszkodzeń. Musiałam wyprostować lot, bo koziołkowaliśmy, więc jest możliwe, że kiedy zakończyłam manewr, dopalacze nie wyłączyły się jednocześnie. Wszystko mogło spowodować zmianę kierunku lotu.

Morris potrząsnął głową naprawdę zdziwiony.

— W rejonie zderzenia jest jedna dziura. Ale tak mała, że nie pomieściłaby nawet wahadłowca, nie mówiąc już o Winku.

— To dość szczególne — powiedziała Truscott.

— Nic więcej tam nie ma — zakończył kapitan.

— A może byśmy się temu przyjrzeli? — podsunęła Hutch. — To znaczy tej dziurze, którą udało się znaleźć.


Na miejscu zobaczyli wyraźne ślady przebicia, krawędzie otworu zostały wyszarpnięte do góry. Unosili się nad dziurą w swoich pasach Flickingera i spoglądali w dół, na widoczne po drugiej stronie gwiazdy.

— W najszerszym miejscu ma niecałe siedem metrów — poinformowała ich młoda kobieta o nazwisku Creighton, oficer z centrum dyspozycyjnego.

— No cóż, my z całą pewnością nie mogliśmy tędy przejść — orzekła Hutch. — Musi gdzieś być jeszcze jedna.

— Nie — usłyszeli głos Morrisa z mostku. — Nie ma innej dziury. Szukaliśmy jej wszędzie.

— Musi być — upierał się Carson.

Powierzchnia uszkodzenia odbijała światła ich latarek.

— To dziwne. — George wsunął dłoń w otwór. Przełożył ją na drugą stronę i wyciągnął z powrotem. I jeszcze raz przełożył ją na drugą stronę. — Przy przesuwaniu czuję tu jakiś opór.

Janet, pochłonięta badaniem błoniastego materiału, z którego zbudowano Miskę, skierowała w dziurę promień swojej lampy.

— On ma rację — zdumiała się. — Tu są jakieś nitki, jak cienki materiał albo coś w tym rodzaju…

— Włókna — podpowiedziała Maggie.


Z ARCHIWUM


— Słucham, pani dyrektor?

— Macie już coś na temat tej próbki?

— Dopiero co zaczęliśmy.

— A czego zdążyliście się już dowiedzieć?

— Jest organiczna.

— To pewne?

— Tak. Za parę godzin będę w stanie podać więcej szczegółów. Ale to przypomina pajęczą sieć.

Zapisy rozmów na pokładzie

NCK Catherine Perth

Data: 10 kwietnia 2203


Melanie Truscott, Dzienniki


Dziś w nocy nie mogłam zmrużyć oka. Wycofaliśmy się z bezpośredniego otoczenia tego teleskopu, konstrukcji, stworzenia — Boże drogi, sama nie wiem, jak mam o tym myśleć. A teraz chcemy się dowiedzieć, kto je tutaj umieścił. I w jakim celu.

Nigdzie indziej w tym systemie nie wykryliśmy śladów sztucznie wytwarzanych fal elektromagnetycznych. Nawet pozostałe teleskopy zachowują ciszę. (Zastanawiam się: czy to znaczy, że zepsuł im się nadajnik? A może tamte teleskopy są już martwe?)

Trzecia i czwarta planeta są nam najbliższe v; tej biostrefie, ale tylko na trzeciej istnieje życie.


10 kwietnia, 2203

Rozdział 21

Melanie Truscott, Dzienniki


Wygląda na to, że nawet ten nadajnik jest organiczny!

Ile to może mieć lat? Allegri twierdzi, że do określenia wieku skrawków potrzeba bardziej zaawansowanego sprzętu, niż mamy do dyspozycji. Prywatnie powiedziała mi, iż wątpi, czy w ogóle uda się określić ich wiek.

Poziom techniki, który był w stanie wyprodukować coś takiego, jest po prostu niewyobrażalny. Trudno mi zakładać, że jeśli jego budowniczowie nadal tu są, mogliśmy przylecieć nie zauważeni. Jeśli rzeczywiście są, to znaczy, że nie kiwnęli palcem, żeby pomóc ludziom, którzy znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji. I to właśnie budzi mój niepokój.


11 kwietnia, 2205


Na pokładzie NCK Cathenne Perth, poniedziałek, 11 kwietnia, 5.10

Za oknami Catherine Perth unosiła się Beta Pacifica III. Był to ziemiopodobny świat z oceanem na całym globie i rozległymi połaciami białych chmur. Znajdował się również pojedynczy masyw lądowy — długi, smukły hak, z rzadka tylko szerszy niż na dwieście kilometrów. Hak ten przerywały liczne kanały, a czasem nawet morza, tak że właściwie stanowił szereg wąskich wysepek, jakby nanizanych na jeden sznurek. Linia brzegowa była dość urozmaicona: składały się na nią tysiące zatok i półwyspów. Całość rozciągała się dosłownie przez całą długość planety, a oba końce nikły pod lodowymi czapami. Na południu ląd zakrzywiał się i zawracał niemal aż po sam równik.

Przecinały go wstęgi lasów, pustyń i dżungli, zwykle ciągnących się od morza do morza. Regiony wokół równika zdominowane zostały przez wysokie, włókniste łodygi. Na obu półkulach szalały burze śnieżne, a u podnóży długiego łańcucha górskiego na południu padał deszcz.

Wokół planety krążyły cztery księżyce. Były to pozbawione powietrza i poryte kraterami bryły skalne, o nader zróżnicowanej wielkości: od skały o ledwie piętnastu kilometrach szerokości do olbrzyma przerastającego o jedną trzecią ziemski Księżyc.

Po odkryciach, jakich dokonano przy Misce, Truscott bez trudu przekonała swoich pasażerów, że znaleźli się na pokładzie statku, który odbywa właśnie lot o epokowym znaczeniu i że z pewnością nie chcieliby stracić okazji zatrzymania się na chwilę przy Beta Pac III. Żeby odpowiednio zachęcić ich do współpracy, wdarła się do specjalnych zapasów i nakazała serwować najlepsze dania oraz darmowe drinki. Kapitan Morris ostro się temu sprzeciwiał, a Harvey Sill bez ogródek okazywał swe niezadowolenie, lecz pasażerowie byli uszczęśliwieni, a przecież tylko o to jej chodziło.

Na zachodnim krańcu łuku kontynentalnego zapadał właśnie zmierzch. Zbliżali się do planety od strony jej słońca; był to ich pierwszy próbny lot i podchodzili do niego z dużym entuzjazmem. Członkowie ekipy Akademii żywili wielkie nadzieje, choć żaden z nich nie potrafiłby dokładnie określić, czego właściwie oczekiwał, a nawet nie przyznałby się, pytany, do najmniejszych śladów optymizmu. W tym sensie Hutch zachowywała się jak wszyscy inni — udawała zatwardziałą pesymistkę, lecz w głębi ducha była otwarta na wszelkie możliwości.

Pasażerowie próbowali trzymać się blisko nich. Kiedy na ich oczach działa się historia — co jednoznacznie uświadamiała im kampania prowadzona przez Truscott — chcieli móc później o sobie powiedzieć, że byli naocznymi świadkami tegoż. W związku z tym nalegano, żeby Carson i Janet poprowadzili kilka seminariów, a pozostali ciągle rozdawali autografy.

Kiedy Perth zdążała na spotkanie swego losu, ekipa wycofała się z sali obserwacyjnej, gdzie na ekranie ściennym unosiła się teraz Beta Pac III. Inne monitory ukazywały obrazy wszystkich jej księżyców, Miski, schemat całego układu planetarnego, wyniki porównań przeprowadzonych między Ziemią a Beta Pac III i rzędy cyfr — wyników pomiarów telemetrycznych.

Od kilku dni wszystkie teleskopy wymierzone były w rosnący na ekranie świat. Nie odebrano nic, co wskazywałoby na istnienie istot inteligentnych — żadnych prac inżynieryjnych, żadnej kultywacji środowiska naturalnego. Ale istniała możliwość — to był argument Maggie — że bardzo wysoko rozwinięte społeczeństwo mogło się nauczyć żyć w jedności z naturą. Tak więc obserwowali teraz, jak kontynent przesuwa się przed nimi na ściennym ekranie — w nadziei, że zdołają gdzieś wypatrzyć światła.

Ale gęstniejącej ciemności nie rozjaśnił ani jeden punkcik żółtego blasku. Noc wkrótce połknęła wszystko.

— Szkoda — odezwał się George.

Carson pokiwał głową.

— Chyba nikogo nie ma w domu.

Hutch w milczeniu kontemplowała widziany przed chwilą obraz, ale tak naprawdę rozmyślała o Richardzie, który bez względu na wynik poszukiwań powinien być tu teraz z nimi.

— Jeszcze za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć.

Kapitan Morris, siedzący na mostku przy konsoli dowodzenia, podniósł wzrok do kamery i połączył się z nimi.

— Nadal negatywne odczyty fal elektromagnetycznych — oznajmił. — Jeśli tam na dole ktoś jest, nie wytwarza żadnej energii. — Obdarzył ich protekcjonalnym uśmiechem, zadowolony (jak podejrzewała Hutch), że udało mu się wzbudzić ogólne rozczarowanie. Był małoduszny, należał do tych żałosnych typów, którzy największą radość odczuwają na widok cudzych niepowodzeń. Hutch poprzedniego dnia jadła w jego towarzystwie obiad i dowiedziała się, iż wysoko rozwinięte rasy, owszem, istnieją, tyle że gdzieś na Mlecznej Drodze. Ale tutaj? Tu, gdzie my jesteśmy? To niezbyt wiarygodne.

Pojawiły się wyniki pomiarów niższych warstw atmosfery: 74 proc. azotu, 25 proc. tlenu, solidny ułamek procenta argonu, minimalna ilość dwutlenku węgla oraz śladowe ilości neonu, helu, kryptonu, wodoru, tlenku azotu i ksenonu. Skład bardzo zbliżony do ziemskiego.

Nadeszła pora na przekąski. Przekąski pojawiały się bez przerwy, podkreślając koloryt i tak już ogólnie świątecznej atmosfery na statku. Rawa, sery, paszteciki, soki owocowe, piwo wypływały nie kończącym się strumieniem z sektora kuchennego. Hutch jadła więcej niż zwykle sobie pozwalała i zdecydowanie nie chciała poddać się rozczarowaniu. Sam fakt, że się tu znaleźli, to już wystarczający powód, by świętować. Jeśli nawet nie zostaną powitani przez Twórców Monumentów, i tak wiele osiągnęli.

— Co ty o tym sądzisz? — zwróciła się do Carsona.

Uśmiechnął się, chcąc dodać jej otuchy.

— Jeśli nawet ich tu nie ma, to może coś jednak pozostawili.

— Tak bym chciała coś znaleźć — odezwała się Truscott, która stała obok Maggie Tufu, wpatrzona w ciemność na ekranie. — Naprawdę, strasznie bym chciała.

— Należy ci się — dostatecznie daleko zeszłaś z kursu — odrzekła Hutch. — Wszyscy to doceniamy.

— Nie pozostawiliście mi wielkiego wyboru — odparła. — To było jak szansa podróży na Santa Marii. Nie chciałabym mówić później moim wnukom, że mogłam popłynąć z Kolumbem, ale przepuściłam okazję.

Janet, która przez całą noc czuwała, obserwując zbliżanie się do planety, zasnęła w fotelu. W pewnym sensie symbolizowało to śmierć ich najśmielszych nadziei.

Monitor wyświetlił teraz dane o planecie.


ORBITA

OBIEG SYDERYCZNY: 1.41 standardowego roku[4]

PERYHELIUM: 1.32 AU

APHELIUM: 1.35 AU


GLOB

ŚREDNICA RÓWNIKA: 15 300 km

SPŁASZCZENIE: 0,004

MASA (ZIEMIA =1) 1,06

GĘSTOŚĆ (WODA = 1): 5,3

ALBEDO: 0,44

NACHYLENIE OSI (W STOPNIACH): 18,7

OKRES ROTACYJNY (D/H/M): 1/1/17


INNE

PROMIENIOWANIE ELEKTROMAGNETYCZNE

(SZTUCZNE): nie zanotowano

ŚREDNIA TEMPERATURA NA RÓWNIKU

W POŁUDNIE (SZAC.): 28°C


— Hej! — Carson pokazywał im jeden z księżyców. Ten oznaczony jako Trzy-B.

W tej samej chwili dobiegł ich głos kapitana, podniesiony o ćwierć tonu ponad swe zwykłe monotonne brzmienie:

— Pani dyrektor, na Trzy-B odnotowaliśmy jakąś anomalię.

— Widzimy — odpowiedziała mu Truscott. Trzy-B to był ten największy z satelitów. Bardzo spalony, pokryty morzami zastygłej lawy. Na północnej półkuli, na zachodnim krańcu rozległej równiny, widniało coś ledwie dostrzegalnego. Jakiś znaczek. Wzniesienie. Plamka.

— Co to może być? — zastanawiał się Carson. — Czy da się uzyskać lepszy obraz?

Obraz natychmiast stał się większy. I wyraźniejszy.

— Jeszcze nic nie możemy powiedzieć — usłyszeli znów kapitana. — Ma ten sam kolor co otaczające skały.

— Wygląda na kwadrat — rzuciła Janet, już zupełnie rozbudzona.

Morris stawał się coraz bardziej rozgorączkowany. Zabawne było obserwować jego skonfundowanie.

— Rzeczywiście, wydaje się, że to jest symetryczne — przyznał.

— To jakieś kolejne Oz — orzekła Hutch.

— Bok ma długość mniej więcej dwustu kilometrów — ciągnął kapitan. — Ale wielkie!

— Ona ma rację — potwierdził Carson. — To samo draństwo, jakie mieliśmy na Quraquie.

Maggie uniosła pięść w geście tryumfu.

— Tylko że większe. O wiele większe.

Truscott popatrzyła pytająco na Carsona.

— Czy chcemy przyjrzeć się temu z bliska?

Carson przebiegł spojrzeniem po twarzach swoich towarzyszy.

— Nie — odparł w końcu. — My wiemy, co to jest.

Truscott pokiwała głową.

— No, oczywiście — powiedziała. — To jest Oz, prawda? Tylko dlaczego mam poczucie, że coś przede mną ukrywacie? Jaki to ma związek z Quraquą?

Carson wzruszył ramionami.

— To nie tajemnica — zaczął.


Kiedy kontynent pogrążył się w mrokach nocy, ekipa Akademii zaczęła na nowo studiować jego zdjęcia. Szukali miejsc, gdzie istniało największe prawdopodobieństwo założenia ewentualnych miast: zatok, zlewisk rzek, przełęczy górskich. A także dróg. Jakichkolwiek znaków, że to miejsce mogło być zamieszkane.

George przyglądał się punktowi leżącemu na mniej więcej trzydziestym stopniu szerokości północnej, gdzie masyw lądu zwężał się do szerokości jednego kilometra. Strojne żółtozielone lasy staczały się po stromych zboczach przylądka i po obu jego stronach wysypywały się prosto do oceanu. Był to taki region, który — na Ziemi — stanowiłby prawdziwy turystyczny raj. Świetne miejsce na weekend z Hutch. Jego myśli podryfowały wolno w tym kierunku i poczuł, że krew zaczyna mu żywiej krążyć, gdy wtem zauważył pomiędzy drzewami jakiś ostry kąt. Cień? Może mur?

Albo miejsce, w którym kiedyś stał jakiś mur.

Nie mógł się dopatrzyć niczego bardziej określonego i już miał zamiar pokazać swoje znalezisko Hutch, kiedy Janet rzuciła z cicha:

— Chyba coś mam.

To były tylko jakieś ciemne krostki na rzece, ale rozmieszczone w regularnych odstępach.

— Myślę, że to podpory mostu — mówiła Janet coraz bardziej podekscytowana. — Cholera jasna, rzeczywiście! — Wyrzuciła w górę ręce. — Panie i panowie, mamy most!

No, prawdę mówiąc, to mostu wcale nie mieli. Raczej pozostałości po nim. Ale to było bez znaczenia. Rozbrzmiewały huraganowe okrzyki radości. Zebrani w sali pasażerowie zerwali się od stolików, rozlewając kawę, potrącając się wzajemnie i wzywając tych, co byli na zewnątrz, żeby przyszli popatrzeć. Wszyscy wymieniali uściski dłoni, a Hutch została uściskana, wycałowana i jeszcze raz uściskana. Ale nie przeszkadzało jej to. Do licha, nawet jej to nie obchodziło.


— Moje gratulacje — powitała ich Truscott.

— Ile czasu możesz nam dać? — przeszedł do rzeczy Carson.

— Frank — odparła cierpliwie — już i tak jestem okropnie spóźniona. Mieliśmy przecież umowę.

— Ale coś znaleźliśmy!

— Owszem, znaleźliśmy. Akademia będzie miała teraz miejsce do prowadzenia wykopalisk. — Zaczerpnęła głęboko powietrza. — Przykro mi. Wydaje mi się nawet, że wiem, ile to dla ciebie znaczy. Jednak musimy się zbierać. Cieszę się, że coś udało nam się zdziałać, ale mam zamiar zarządzić odlot. Morris szaleje. I ma podstawy do wniesienia skargi. Będziecie musieli tu wrócić ze swoimi ludźmi.

Hutch pomyślała sobie, że wie, co to oznacza. Ktoś dojdzie do wniosku, że ten świat zamieszkiwały istoty zdolne do podróży międzygwiezdnych. To będzie się łączyło z dużym ryzykiem, a co za tym idzie, misja zostanie odebrana Akademii. Odczuli już skutki tej tendencji, kiedy ruszali. Carson i jego koledzy być może wrócą tu pewnego dnia, ale nie szybko i wtedy także będą tylko jednostką podległą w operacji prowadzonej na dużo szerszą skalę.

Szlag by to trafił.

Truscott wyszła, a oni dalej siedzieli bez ruchu w sali obserwacyjnej, współczując sobie nawzajem, zupełnie już pozbawieni euforycznej radości, jaka towarzyszyła im przed zaledwie półgodziną. Hutch wytrzymała swoje piętnaście minut i już podnosiła się, żeby wyjść, kiedy zadźwięczał dzwonek, a na monitorze łączności pojawił się obraz Silla.

— Doktorze Carson — powiedział — czy zechce pan przyjść tu na mostek? I proszę przyprowadzić swoich współpracowników.


— Mamy jakiś obiekt na orbicie.

Melanie Truscott, wlokąc za sobą kapitana, poprowadziła piątkę swych pasażerów do głównego ekranu nawigacyjnego. Prawie cały zajmowała gwiezdna mapa nieba, tylko na dole widniała zamazana krawędź planety. Jedna z gwiazd świeciła niezwykle jasno.

— To właśnie to — wyjaśniła Truscott.

Hutch poczuła, jak znów ogarnia ją fala radosnego uniesienia.

— Co to za obiekt?

— Jeszcze nie wiemy — odpowiedział jej kapitan. — Widzimy go teraz w pięciokrotnym powiększeniu. Ale to nie jest naturalnym satelitą. Jego WOS jest o wiele za duży jak na tę odległość.

— WOS, czyli współczynnik odbijalności światła — wyjaśniła Truscott. — I jest rzeczywiście duży. Większy niż współczynnik naszej stacji na Quraquie.

Hutch i Carson bez słowa uścisnęli sobie dłonie.

— John — Truscott zwracała się teraz do kapitana — czy jesteśmy gotowi, żeby wycofać się szybko, jeśli zajdzie potrzeba?

— Tak, pani dyrektor. — Wykonał szybki gest w stronę członka swojej załogi — dźgnął palcem wskazującym powietrze — a tamten powiedział coś do mikrofonu. Hutch podejrzewała, że nakazali właśnie pasażerom zapięcie pasów.

— Czy są jakieś odczyty energii na pokładzie? — zapytała.

— Nie. — Morris pochylił się nad jedną z konsolet. — Nic. — Spojrzał z powagą na Truscott. — Melanie, na pokładzie mamy mnóstwo ludzi. Myślę, że powinniśmy opuścić ten rejon.

W mniemaniu Hutch ich mostek był ogromny. Poza kapitanem znajdowało się tu jeszcze czterech oficerów dyżurnych. Jeden z nich, młoda kobieta siedząca przy konsolecie nawigacyjnej, dotknęła ramienia kapitana, kierując jego uwagę na ekran.

— Na powierzchni na dole wykryliśmy światła — powiedziała. — Bardzo nieduże natężenie. Najpewniej nie są elektryczne.

— Odbite? — zapytała Truscott.

— To możliwe — odparła.

Truscott odwróciła się teraz do Carsona.

— Ktoś wyraźnie cię poparł, Frank. Na co chcesz popatrzeć najpierw?

Kiedy Hutch widziała Franka tak zadowolonego?

— To coś na orbicie — odrzekł.

— Doskonale. — Złożyła ręce na piersiach. — Mniemam, że zaraz dokonamy tu czegoś o naprawdę historycznym wymiarze.


Ruszyli w pościg za białą gwiazdą po krzywej tego świata.

Przez teleskop nabrała teraz upiornie znajomych kształtów — rotacyjny okrąg o podwójnym pierścieniu, przypominający ziemskie stacje, a nawet stację Kosmika na Quraquie. Tylko styl architektoniczny nie był tak utylitarny. Ta stacja prezentowała elegancję i nawet pewien styl w swych miękkich liniach i eklektycznych krzywych. Sądząc z wyglądu, można było podejrzewać, że kryje w sobie kręcone schody i sekretne pokoje. Może taką zaprojektowałby Poe.

Wszędzie było pełno okien. Ale w żadnym nie paliło się światło.

Ta stacja bardzo się spodobała Hutch. Patrzyła, jak się zbliża na ekranie, i czuła w sobie chłodny dreszcz, który był zarazem przyjemny i niepokojący.

— Negatywny odczyt PEM — poinformował jeden z oficerów. — Jest bezwładna. — A po kilku chwilach dodał: — Pierścienie się nie obracają.

„Szkoda” — przemknęło przez głowę Hutch. Znów się spóźnili.

Znała Carsona na tyle dobrze, że potrafiła wyczuć jego zniechęcenie. Znaki mówiły same za siebie: Miski popsute, żadnych świateł na powierzchni, zawalony most i martwa stacja orbitalna. Twórców Monumentów już nie było.

— Będziemy chcieli tam wylądować — oznajmiła Truscott.

Carson pospiesznie przytaknął jej skinieniem głowy, jakby spodziewał się większego starcia.

Twarz kapitana stężała z gniewu.

— Pani dyrektor, nie radzę tego robić.

„Coś w tym wszystkim jest nie tak jak trzeba. Nie chodzi o dziwny, obcy wygląd, bo to coś miało być im obce z natury, dziwaczność była mu przypisana z góry, a ciemność w oknach tylko ją podkreśla. Coś innego jest nie tak”.

— Rozumiem, John. Ale naprawdę nie możemy tak po prostu stąd odlecieć i to pozostawić. — Twarz Truscott płonęła z podekscytowania. — A ja sama nie chciałabym tego stracić za nic w świecie. — Przeniosła wzrok na Carsona. — Zakładam, że chcesz tam polecieć?

Hutch dostrzegła, że po twarzy Carsona przemknął cień niezadowolenia. Mając na względzie długą historię zniszczeń dokonanych na miejscu odkrycia przez niewykwalifikowany personel, wolałby ograniczyć wyprawę do samych tylko archeologów. Ale był na tyle przezorny, że trzymał język za zębami.

— Oczywiście — rzeki.

— A inni z twojej drużyny?

— Spodziewam się, że wszyscy.

— Znakomicie. To się da załatwić. — Odwróciła się w stronę Silla. — A ty, Harvey?

— Jeśli ty polecisz.

Odwróciła się z powrotem w stronę Morrisa.

— Wahadłowiec na siedem osób, panie kapitanie.


Hutch poszła do swojej kwatery, żeby się przebrać. Nadal odczuwała jakiś niepokój. Było tam coś, czego nie powinno być. Albo może czegoś brakowało. Odpowiedź kryła się gdzieś na krawędzi wzroku, w tych zakamarkach pamięci, których nie sposób w pełni ogarnąć.

Włączyła monitor w swojej kabinie. Stacja wchodziła właśnie w strefę światła słonecznego. Jej bliźniacze koła wirowały kiedyś w dwóch przeciwnych kierunkach. Teraz cała po prostu przetaczała się z wolna przed jej oczyma.

Co jej wygląd mógłby powiedzieć nam o tych, którzy ją zbudowali? Takie właśnie pytanie mógłby zadać Richard. O czym mówi nam ich poczucie estetyki? Na kadłubie widniały jakieś litery — czarne, ukośne pałeczki i spiczaste pętelki.

„Dwie grupki symboli” — pomyślała. Dwa słowa. Jakie słowa?

Zaczęły pojawiać się bliższe szczegóły: pęcherze, anteny, spirale łączące, luki i platformy obsługi (przynajmniej tak właśnie sądziła — że wybrzuszenia w kształcie kropel, jakie rozmieszczone były w regularnych odstępach nad i pod krawędzią koła musiały być platformami obsługi), komory załadunkowe, a także inny sprzęt, o którego przeznaczeniu dowiedzą się dopiero przy dokładniejszej inspekcji.

Z tyłu wlókł się długi ogon kabla.

I wszystkie luki otwarte były na oścież.

Oplotła ramionami kolana i wytężała wzrok wpatrzona w obiekt, próbując sobie wyobrazić, jak mogło tam wszystko wyglądać, kiedy był jeszcze sprawny, a wokół niego krążyły egzotyczne statki, zaś anteny odbierały sygnał z Wielkiego Zestawu.

Jak dawno temu?

Grawitację wytwarzano na statkach zawsze tak samo: przez ruch obrotowy wszystkich zamieszkanych przestrzeni, bez względu na to, czy mieściły się wewnątrz jednolitego kadłuba, jak w przypadku Perth, czy też w pierścieniowatych modułach, tak jak to miało miejsce na Winckelmannie. W wyniku tego strumień wody spod prysznica zbaczał lekko w kierunku przeciwnym do kierunku obrotu. Nie na tyle, żeby dało się zauważyć, ale teraz ta sama przeciwstawna siła ściągała wodę burzącą się u jej stóp do odpływu usytuowanego w kącie kabiny. Hutch uwielbiała owo odczucie, był to jeden z efektów przesuwających się ciążeń, do których miała wyraźne upodobanie, które dodawały jej skrzydeł i gwarantowały poczucie wyzwolenia się z ziemskich pęt.

A dziś, kiedy przymknęła oczy i pozwoliła, by chłodny deszczyk spłynął jej po całym ciele, pomyślała, że tamtą stację też zaprojektowano do ruchu obrotowego. Żeby wywołać ten sam efekt.

I to właśnie jej nie pasowało.

Szybko dokończyła kąpieli, wytarła się i wsunęła w mundur roboczy z Winka, a potem popędziła do sali obserwacyjnej. Wciąż jeszcze byli tam Carson i Maggie. Inni gdzieś zniknęli, pewnie poszli przygotować się do lądowania.

— Wszystko w porządku? — spytał Carson, kiedy wpadła jak burza do pomieszczenia.

— Dlaczego zbudowali ją do ruchu wirowego? — wyrzuciła z siebie.

— Co zbudowali do ruchu wirowego?!

— Tę stację, do cholery!

Maggie gapiła się na nią wyraźnie zdumiona tym pytaniem.

— Dlaczego ona tak bardzo przypomina nasze stacje, Frank? Przecież Twórcy Monumentów chyba już mieli antygrawitację. I dlatego zawsze przypuszczaliśmy, że mają także sztuczną grawitację. No to po co budowali kręcące się koła?

— Może się myliliśmy — odrzekła Maggie. — Albo wciąż jeszcze nie natrafiliśmy na Twórców Monumentów, albo…

— …albo to zostało zbudowane, zanim Twórcy wylądowali na Iapetusie — dokończył za nią Frank.

— Czyli oznaczałoby — ciągnęła Maggie — że to coś lata tutaj już ponad dwadzieścia tysięcy lat. Nieprawdopodobne.

Carson wyraźnie nie miał ochoty mnożyć komplikacji.

— Może to jakiś Monument z czasów wcześniejszych. I dlatego zatrzymali go w jednym miejscu. — Próbował zbagatelizować sprawę.

— Kolejny Monument? — Hutch nie wierzyła w to ani przez chwilę. Połączyła się z mostkiem. Kapitana nie było, ale odezwał się oficer dowodzący.

— Zastanawiam się, czy zechce pani wyświadczyć mi przysługę?

— A czego pani potrzeba? — Oficerem dowodzącym była rozsądna kobieta w średnim wieku, z włosami przyprószonymi pierwszą siwizną.

— Chodzi o tę stację — wyjaśniła Hutch. — Jak stabilna jest orbita, po której krąży? Od jak dawna według pani tu się znajduje? Oficer dowodząca była wyraźnie zakłopotana.

— Pani Hutchins, jesteśmy tylko nawigatorami, a do tego potrzeba by fizyka. Chętnie bym pani pomogła, ale brakuje nam ekspertyzy.

— Proszę zrobić, co w waszej mocy — poprosiła Hutch tonem, który podkreślał jej wielkie zaufanie.

Pani oficer pozwoliła sobie na pełen zadowolenia uśmiech.

— Spróbujemy.


John F. Morris był człowiekiem o wąskich ramionach, zawężonych gustach i nie rysowała się przed nim żadna szczególnie obiecująca perspektywa. Osiągnął już najwyższe stanowisko, do jakiego mógł aspirować, a dokonał tego przez absolutną lojalność wobec firmy, najwyższe staranie, by nie urazić niewłaściwych osób, oraz pielęgnowanie starej, dobrej zasady — upierdliwej dbałości o szczegóły. Był człowiekiem, do którego nie przemawiały teatralne gesty innych, ale który dobrze potrafił wyczuć, skąd może się spodziewać zagrożenia dla swojej kariery. Jego wielką siłą, a zarazem wielką słabością był niczym nie zmącony widok z dołu. Wiedział, że Melanie Truscott znalazła się w trudnej sytuacji i że pozwala sobie na zbyt wiele, wedle własnego uznania komenderując jego statkiem. Fakt, że miała do tego pełne prawo (w obrębie pewnych, szczegółowo określonych, parametrów), że miała dość władzy, by kierować jego krokami, mógł nie okazać się wcale pomocny, gdyby komuś nie spodobało się takie nadużywanie własności kompanii. Albo gdyby zaszło coś poważnego. Z tych właśnie powodów kapitan przez cały czas zbliżania się do Beta Pac III trzymał się na uboczu i nie dał się ponieść powszechnemu entuzjazmowi. Nie był przygotowany na to, by otwarcie stawić czoło Melanie Truscott, bo świetnie wiedział o tym, że ścieżką kariery nie kroczy się obrażając tych u władzy, nawet kiedy ci znaleźli się chwilowo w niełasce. Ludzie na jej poziomie zawsze znaleźli jakiś sposób na to, żeby zmartwychwstać. Ale Morris nie miał na tyle zdolności aktorskich, by udało mu się ukryć własne niezadowolenie.

Czuł, że idzie na kompromis, i miał to wszystkim za złe. Odnosiło się to w nie mniejszym stopniu do rozbitków z Akademii, wyciągniętych przez niego z tego ich wraka. A już szczególnie do Carsona, który stale udawał wszechwiedzącego.

Przekonawszy się, że wahadłowiec będzie gotów na czas do swojej randki z obcą stacją kosmiczną, kapitan udał się na poszukiwanie Truscott. Znalazł ją w sali konferencyjnej, pogrążoną w rozmowie z Sillem. Kiedy wszedł, podniosła głowę, zauważyła jego poważną minę i uśmiechnęła się doń swoim najbardziej kojącym i rozbrajającym z uśmiechów.

— Niepokoi mnie, że będziemy kontynuować tę sprawę — zaczął.

— Tak? — Spojrzenie Truscott nabrało teraz ostrości. — A cóż pana tak niepokoi?

— Kilka spraw. — Głos mu zadrżał. Nie lubił przeciwstawiać się przełożonemu, nawet wtedy, kiedy oznaczało to spełnienie swego obowiązku i udzielenie dobrej rady. Ale teraz, kiedy już zaczął w ten sposób, wypada mu tylko trzymać ten sam kurs. — Po pierwsze, przewożenie członków personelu do pozostałości nieznanego obiektu oznacza pogwałcenie obowiązującego nas regulaminu. Bez względu na to, jak próbuje się go obejść. A jeśli zaistnieje jakieś zagrożenie, nie jesteśmy odpowiednio wyposażeni, żeby stawić mu czoło. Nasz dział medyczny działa w bardzo ograniczonym zakresie. Mamy tylko jeden wahadłowiec. Jeżeli wpadniecie tam w jakieś kłopoty, nie będziemy w stanie przyjść wam z pomocą. Przynajmniej nie od razu. I nie tak łatwo. Co więcej, wziąłem wprawdzie udział w tworzeniu tej fikcji na temat przymusowego postoju w celu dokonania drobnych napraw, ale to nas przed niczym nie uchroni, jeżeli trzeba będzie odpowiedzieć na kilka pytań. Jeżeli wynikną jakieś problemy, jeżeli stracimy coś z droższego sprzętu, uszkodzimy statek, albo nie daj Boże, stracimy kogoś z załogi, sądzę, że korporacja rozprawi się z nami krótko i dokładnie. — Przerwał na chwilę, aby te słowa lepiej zapadły im w pamięć. — Istnieją również inne potencjalne problemy. Na przykład taki: ten obiekt jako żaby tek jest prawdopodobnie bezcenny. Jeżeli coś uszkodzimy, czy nie pociągną nas do odpowiedzialności?

Truscott pokiwała głową w ten straszliwie irytujący sposób, który ma pokazać, że sama już to wszystko dawno rozważyła.

— Zatem, co pan sugeruje, John?

— To proste. Ruszać do domu. Zgłosić znalezisko i pozwolić zająć się nim ludziom, którzy są odpowiednio przeszkoleni i wyposażeni. — Wyprostował ramiona.

— Prawdopodobnie ma pan rację — powiedziała. — Ale ja nie mogę teraz zawrócić tak samo, jak pan nie byłby w stanie wyjść przez komorę luku powietrznego. John, czy pan nie bywa niczego ciekaw? Nie chce pan wiedzieć, co tam jest? Albo co tam jest na dole, na powierzchni planety?

— Nie, jeżeli to koliduje z moimi obowiązkami.

— Rozumiem. Zatem w tej kwestii nasze zdania pozostaną odmienne. Proszę kontynuować przygotowania.

Skłonił się.

— Jak pani sobie życzy. Wahadłowiec jest gotów.

— Dziękuję. I jeszcze jedno…

Odwrócił się w drzwiach.

— Proszę odnotować swoje zastrzeżenia w książce pokładowej.

— Dziękuję, pani dyrektor.

Szedł z powrotem na mostek cichymi korytarzami Catherine Perth i wiedział już, że jeśli coś pójdzie nie tak, ta kobieta zrobi dla niego, co tylko będzie mogła. Ale to niewiele pomoże — pójdą na dno razem.


Z Carsonem połączył się dyżurny oficer łączności.

— Przyszła odpowiedź na pańskie pytanie. Carson szedł właśnie w towarzystwie Maggie do komory wahadłowca.

— Słucham.

— Teleskopowa obserwacja anomalii na Trzy-B rzeczywiście ujawniła ślady spalenia. Na jakichś trzydziestu procentach konstrukcji.


Carson obserwował, jak jego drużyna melduje się w sali przed wejściem do komory wahadłowca. George był szczęśliwy i niecierpliwy, Maggie zelektryzowana i napięta. Bardzo zbliżył się do Maggie podczas tej ich wspólnej misji, odkrył, że jest o wiele bardziej ludzka, niż był w stanie przypuścić. I o wiele mniej obojętna niż chciałaby się wydawać. Dziś, stając przed możliwością historycznego odkrycia, przewidziała, że będą sobie robili zdjęcia. I odpowiednio się ubrała.

Janet jak zwykle odgrywała osobę na luzie, nieporuszoną, rozmawiała cicho z Hutch. Ale trzymała się nieco bardziej prosto niż zazwyczaj, oczy jej błyszczały i wyczuwał w niej zapał, żeby wreszcie zająć się tym, co mają w planie na dziś.

No i wreszcie sama Hutch. Nauczył się już rozpoznawać jej nastroje. Dziś była nieobecna duchem, zamyślona, czymś zaabsorbowana. Rozumiał, że przyjmowała to wszystko bardziej osobiście niż oni, zawodowcy. Archeolodzy dawno już odkryli swojego Graala, a może i znacznie więcej. Ale Priscilla Hutchins nie nauczyła się jeszcze, że można sobie odpuścić — teraz zabierała ze sobą na stację mnóstwo bagażu.

— Kiedy się tam dostaniemy, najważniejsze jest bezpieczeństwo — oświadczył. — Pilnujcie się i niczego nie połamcie. — Na miejscu mieli się rozdzielić na trzy grupy: on z Janet, George z Maggie, a Hutch z Truscott i Sillem. — Wolałbym, żebyśmy nie musieli brać z sobą doktor Truscott i jej ulubionego buldoga, ale skoro to ich wahadłowiec, to nic nie da się zrobić. Hutch, miej ich na oku — pilnuj, żeby nic im się nie stało i żeby nie zabłądzili. Będziemy stale w kontakcie, łączmy się ze sobą co dziesięć minut. Próbujcie nie zaplątać się w szczegóły tego, co zobaczycie. Na razie potrzebny nam plan stacji i ogólne sprawozdanie. Kiedy już będziemy to mieli, ustalimy plan działań i spróbujemy zająć się tym wszystkim bardziej systematycznie.

— Ile czasu tam będziemy? — zapytała Maggie.

— Cztery godziny. To nam pozostawi solidny margines bezpieczeństwa. Zabierzemy dodatkowe pasy Flickingera i kilka butli z powietrzem. Tak na wszelki wypadek. Słucham, Hutch?

— Czy ktoś pozostanie w wahadłowcu podczas całej operacji?

— Jake, nasz pilot. Będzie stał w pogotowiu. Wchodzimy przez jeden z otwartych luków. Wygląda na to, że kiedy gospodarze opuścili to miejsce, nie chciało im się pozamykać drzwi.

Wszedł Sill.

— Za kilka minut będziemy gotowi — poinformował.

George sprawdzał coś w swoim elektronicznym notesie.

— Ta stacja ma co najmniej sześć komór powietrznych. Albo otworów, które wyglądają jak komory powietrzne. W trzech z nich zewnętrzne luki są otwarte. — Popatrzył na nich, jakby oczekiwał jakiegoś wyjaśnienia.

— Opuścili stację w pośpiechu — podsunęła Janet.

— Pojęcia nie mam — orzekł Sill.

— Ja myślę — wtrąciła Maggie — że odkryjemy zabytek już ogołocony ze wszystkiego, co miało jakąś wartość. Ostatnimi gośćmi byli tu rabusie. To by wyjaśniało, dlaczego nie chciało im się pozamykać drzwi. — Dotknęła palcem warg. — Zastanawiam się, dlaczego nie ma innych stacji? Późniejszych? Powinny tu być jakieś bardziej zaawansowane stacje orbitalne.

— A kto to może wiedzieć? — sprzeciwił się Carson. — Może wszyscy zeszli na dół, na powierzchnię. — Przebiegł spojrzeniem po ich twarzach. — No dobrze, co jeszcze? Co nam jeszcze umknęło?

Hutch podniosła wzrok.

— Pulsery?

— Będzie po jednym na każdą grupę.

— A po co nam one? — zapytała Maggie.

— Żeby przedostać się przez drzwi, które nie będą się chciały otworzyć.

Ale Maggie była wyraźnie niezadowolona.

— O co chodzi? — zapytała Janet. — Przecież to sensowne.

— Bo ja wiem — odparła Maggie. — Tam może być trochę strasznie. Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł, żebyśmy włóczyli się z bronią. Ktoś przecież może zrobić się nerwowy.

— Jeżeli nawet nie będą nam później potrzebne — odpowiedział Carson — to na pewno przydadzą się do przecięcia wewnętrznych luków komory powietrznej.

Nadeszli Truscott i Sill.

— Przepraszam za spóźnienie — rzuciła. — Nasi ludzie robili analizę strukturalną statku.

— I do jakich doszli wniosków? — zainteresował się Carson.

Truscott ustąpiła miejsca Sillowi.

— Prymitywna konstrukcja — odrzekł. — Nie ma porównania z naszą techniką. A przy okazji, mamy też odpowiedź na pytanie Hutchins o orbitę. Na ile potrafimy ustalić, jest stabilna. To coś musi tu krążyć już od bardzo dawna. Może nawet od tysięcy lat.

— No i jeszcze jedno — dodała Truscott. — Znaleźliśmy kolejne ruiny. A właściwie całe mnóstwo ruin.


Melanie Truscott, Dzienniki


Dni człowieka są jak trawa;

kwitnie jak kwiat na polu:

ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma,

i miejsce, gdzie był, już go nie poznaje.

Psalm 103:15-16


11 kwietnia, 2203

Rozdział 22

W drodze na stację kosmiczną przy Beta Pac III, poniedziałek, 11 kwietnia, 21.40

Zaglądali przez wielkie owalne okna, podziwiając długie korytarze i wielkie zalane słońcem pomieszczenia, pełne trochę za dużych krzeseł, rzeźbionych stołów i rozścielonych dywanów.

— Ci to wiedzieli, jak żyć — rzuciła Hutch do Truscott. Te dwie kobiety przez cały lot gadały ze sobą bez ustanku jak przyjaciółki ze szkolnej ławy. Wszyscy przez cały czas mówili o błahostkach, może z wyjątkiem Silla, który po prostu wpatrywał się czujnie w okno.

Pilot, Jake Dickenson, czuł się bardzo niespokojny i bezustannie udzielał im dobrych rad.

— Tylko nie zakładajcie, że tam nie ma żadnej energii — ostrzegał ich. — Uważajcie, czego dotykacie. — A po chwili: — Pamiętajcie, zawsze istnieje możliwość, że natkniecie się na jakieś pułapki. Nie wiemy, w jakich okolicznościach tamci opuszczali swój statek.

Zebrali się przy oknie; atmosfera się zagęszczała. Stacja była ceglastoczerwona. Wyglądała jak opuszczona fabryka, pełna podpórek, belek, zastrzałów i wieżyczek. Wyraźnie nie zależało im na gładkiej zewnętrznej powierzchni — korpus stacji dźwigał szeroki zestaw anten, drążków i uchwytów. Dostrzegli też parapety, mansardki, półki i klamry, których jedyną racją bytu mogło być służenie ku ozdobie. Okolone rzędami okien wieżyczki przypuszczalnie mieściły kwatery mieszkalne.

— Wlot do komory wahadłowca — zauważył Jake. Przez podwójne okno widać było dwie platformy. Na jednej z nich spoczywał mały pojazd o szerokich, krótkich skrzydłach.

Przelecieli nad strefą anten. Sill stuknął palcem wskazującym w szybę.

— Oto, co rozumiem przez prymitywną technikę. Spójrzcie — to anteny stożkowe. Oni są o lata świetlne w tyle za tym biosystemowym aparatem, który wyhodowali na Misce. Ta stacja prawdopodobnie nie ma nic poza radiem. A nawet i w tym nie są szczególnie zaawansowani. Popatrzcie na wysięgnik tej anteny.

— Co w nim dziwnego? — zapytał Carson.

— Jest niewiarygodnie długi. Już w dwudziestym wieku robiliśmy lepsze. I mieli zbyt duże panele słoneczne. Są mało wydajne. Tego wszystkiego nie zbudowali ci sami, którzy zaprojektowali teleskop.

Tutaj Hutch przedstawiła swój własny wniosek, że kształt tej stacji sugeruje technikę o wiele bardziej prymitywną niż ta, którą wiąże się zwykle z gośćmi na Iapetusie.

— Jak dawno to było? — spytał Sill.

— Dwadzieścia tysięcy lat temu.

— A co to oznacza? Że to coś jest jeszcze starsze? — Spojrzał z ukosa w okno. — Nie wierzę.

— Dlaczego nie? — zdziwił się Carson. — Przecież sam pan mówił, że to jest bardzo stare.

— Ale nie aż tak — odparował Sill.

Hutch także w to nie wierzyła. Ale miała już dość rozmyślań na ten temat. Muszą poczekać, aż zdobędą więcej informacji.

Wahadłowiec prześlizgiwał się wzdłuż rzędów pustych okien. Hutch rzuciła okiem na George’a, który był wyraźnie oczarowany tym widokiem.

— O czym teraz myślisz?

Myślami był gdzieś daleko.

— O tym, jakie miałem szczęście — odparł. — Zaraz dostałem tę pracę przy Henrym. Większość facetów z moją specjalnością ląduje przy nawadnianiu Peru czy Północnej Afryki. A mnie udało się zobaczyć Świątynię. Byłem tam, kiedy dokonywano wszystkich najważniejszych odkryć. A teraz jestem tutaj…

Przerwał im głos Jake’a.

— Zbliżamy się do frontowych drzwi.

Truscott przyjrzała się każdemu z pasażerów.

— Idziemy — zakomenderowała w końcu.

Wybrali ten akurat otwarty luk raczej przypadkowo. Czerwona powierzchnia stacji przesuwała się wolno za oknami. Hutch właśnie zaczęła sprawdzać swój sprzęt, kiedy Jake aż zachłysnął się ze zdumienia.

— Co się dzieje? — zainteresował się natychmiast Sill.

— Wewnętrzny luk komory powietrznej — odparł tamten. — Też jest otwarty.

— Nie ma zabezpieczeń — odezwała się Maggie.

Stacja została otwarta na próżnię.

— Możemy uzyskać obraz? — zapytał Sill. — To nie ma sensu. Komory powietrzne są przecież tak zaprojektowane, żeby uniemożliwić otwarcie obu luków naraz. Bo kiedy to zrobisz, umrzesz. I prawdopodobnie wszyscy inni razem z tobą.

— Ktoś musiał złamać kod mechanizmu zabezpieczającego — powiedziała Hutch. Przeniosła wzrok na Carsona. — Zastanawiam się, czy we wszystkich otwartych lukach jest tak samo?

Wahadłowiec ustawił się w pozycji do cumowania. Długie na metr wysięgniki, opatrzone magnetycznymi końcówkami, dodane zostały specjalnie na ten lot. Teraz Jake wysunął je przed statek. Kiedy upewnił się, że oba dotykają powierzchni stacji, włączył moc. Przez statek przeszła lekka wibracja.

— Możemy zaczynać — oświadczył.

Podczas gdy pasażerowie wkładali na siebie uprzęże flickingerowskie, wchodzili w magnetyczne buciory i sprawdzali zbiorniki z powietrzem, Jake zamknął szczelnie kabinę pilota. Kiedy byli gotowi, wypuścił powietrze z ich kabiny i pomieszczeń ładowni. Sill otwarł drzwiczki z tyłu kabiny i poprowadził ich do ładowni, gdzie rozdał przenośne skanery i skąd wziął dwa pulsery.

Zręcznym, przywykłym do tego ruchem przypiął sobie jeden do pasa, drugi podał Carsonowi. Carson wziął, sprawdził broń ze znawstwem i także ją przypiął.

Sill wyciągnął skądś około trzydziestometrową linę.

— Przywiążemy ją przy luku na stacji. Kiedy będziecie przechodzić, przyczepcie się do niej. Wszystko się tu obraca, więc jeśli was odrzuci, może nie będziemy w stanie ściągnąć was z powrotem. — Rozejrzał się dookoła, żeby sprawdzić, czy wszystkie pola są włączone. — Pani dyrektor — dodał po chwili — zechce pani pełnić honory?

Truscott odmówiła i popatrzyła na Carsona.

— Frank…?

A Carson pod nastrojem chwili przekazał zaszczyt Maggie.

— To dzięki niej tutaj jesteśmy.

Maggie skinęła głową w podzięce.

— Dzięki — rzuciła. Otwarli drzwi i zakrzywiona powierzchnia zabytku ukazała się przed nimi na wyciągnięcie ręki. Była porysowana i pogięta. Maggie wyciągnęła dłoń i dotknęła — pierwszy kontakt.

— Jeśli chcecie — zaproponowała Hutch Carsonowi — to przypnę dla was tę linę.

Skinął głową twierdząco, a ona przepchnęła się przez drzwi.

— Ostrożnie — szepnął Sill.

Siła rozpędu Hutch poniosła ją wprost na kadłub stacji. Rozejrzała się za lukiem.

W górze. Prawie dziesięć metrów. Sill przytwierdził do końcówki liny magnetyczną klamrę, którą następnie przypiął do kadłuba wahadłowca. Drugi koniec z identyczną klamrą podał Hutch. Zatknęła ją sobie za pasek i ruszyła w stronę luku. Zmieniła jej się perspektywa — pokład ładowni, który był „na dole”, teraz obrócił się o 90 stopni. Poczuła szarpnięcie w żołądku i zamknęła na chwilę oczy, chcąc, by przykre wrażenie ustąpiło. Cała sztuka polegała na tym, żeby zogniskować wzrok na stacji. Żeby ją w myślach ustabilizować — wmówić sobie, że jest nieruchoma. Zapomnieć o wahadłowcu, który teraz znajdował się w pozycji wertykalnej. Niebo dookoła poruszało się, ale ona całą uwagę skupiła na swoim luku.

Komora powietrzna była tak wielka, że mogłaby pomieścić półciężarówkę. Wewnętrzne drzwi rzeczywiście pozostały otwarte, ale poza nimi dostrzegała tylko metalowy pokład i ścianę. Przytwierdziła klamrę i pomachała do Maggie, która natychmiast wysunęła się z wahadłowca.

Hutch ostrzegła ją, żeby nie spuszczała wzroku z kadłuba stacji. Maggie pokiwała głową i przypięła się do liny. Ale już od samego początku miała z tym wielkie kłopoty i Hutch musiała po nią wrócić. Kiedy dotarły do komory powietrznej, pomogła jej wejść do środka.

— Wszystko dobrze? — zapytała.

Maggie zwinęła się w kłębek. Drżącym głosem zapewniła swoją wybawicielkę, że nic jej nie jest.

— Mam nadzieję, że było warto — powiedziała Hutch.

— Warto! — odparła Maggie słabym głosem.

Potem jeden po drugim przechodzili następni. Słońce prażyło silnie, więc wszyscy korzystali z filtrów. Każdy wspinał się spiesznie do komory, szczęśliwy, że znalazł się w bezpiecznej, zamkniętej przestrzeni.

Otwarty korytarz wabił ich do wnętrza. Maggie szybko się pozbierała i przypomniała wszystkim o swoim przywileju, wkraczając do pustej, wysoko sklepionej sali. Wściekle pomarańczowe ściany okolone były rzędami pustych pojemników. Pod jedną zebrała się sterta śmieci, pchniętych tutaj przez ruch stacji. Były tam jakieś instrumenty, gigantyczny but, płachty plastiku i jakiś półelastyczny materiał, który mógł być niegdyś ubraniem.

— Może zostawili otwarte — odezwał się George — żeby zachować wnętrze. Jeżeli rzeczywiście chcieli zachować tu wszystko na pamiątkę, to nie znam lepszego sposobu. Kiedy wpuści się do środka próżnię, nic się nie będzie rozkładać. Janet natomiast zafascynował but.

— Ale byli wielcy, co?

Podłogę nadal przykrywał chodnik. Po obu stronach pomieszczenia otwierały się korytarze, w których nawet wzrost George’a prezentował się nader skromnie. W każdym po jednej stronie ciągnął się rząd okien, po drugiej rząd zamkniętych drzwi. Drzwi także były dość duże, przypuszczalnie cztery na dwa metry.

Kiedy Hutch, która opuściła komorę powietrzną ostatnia, zrównała się z nimi, oglądali właśnie znalezione przedmioty. George’owi wydawało się, że niektóre potrafi rozpoznać: „To pewnie jakiś akumulator, bez wątpienia”, a Maggie zaczęła już spisywać litery z napisów. Carson na chybił trafił wybrał jeden z korytarzy i udał się w głąb statku.

Żadne drzwi nie chciały ustąpić pod ostrożnym naporem, a oni oczywiście nie mieli zamiaru się włamywać, jeśli nie zajdzie konieczność. Zewnętrzna ściana składała się głównie z okien. Za nimi widać było słońce oraz ich wahadłowiec. Jedno z okien zostało wybite, a w podłodze naprzeciwko znaleźli szeroką na kilka centymetrów dziurę.

— Meteor — oświadczył George.

Z brzękiem stąpali niezgrabnie w swych magnetycznych butach, trzymali się blisko siebie, niewiele mówili, sunęli naprzód jak grupka dzieci po niebezpiecznym terenie. Hutch zauważyła, że jedna ze ścian dziwnie wibruje.

— Coś się dzieje — powiedziała.

Przypominało to rytmem zwolniony puls.

— Energia? — zapytała Truscott.

George potrząsnął przecząco głową.

— Nie przypuszczam.

Posuwali się teraz jeszcze ostrożniej. Słońce przesuwało się wzdłuż kolejnych okien, aż w końcu zniknęło im z oczu. Korytarz pociemniał.

Sill wyciągnął lampę i włączył ją.

Nadal słyszeli to niby bicie serca. Brzmiało coraz głośniej.

Za oknami wzeszła teraz planeta i zalała korytarz odbitym światłem. Pod szeroką warstwą chmur widać było jasne, chłodne oceany.

Przed nimi, za zakrętem, coś się poruszyło.

Uniosło się, opadło.

To drzwi. Skręcone na dolnym zawiasie, ale nadal przytwierdzone do framugi. Kiedy patrzyli, drzwi uderzyły o ścianę w rytmie zgodnym z odczuwaną przez nich wibracją, opadły wolno, aż w końcu odbiły się od podłogi.

Zajrzeli do środka, do innego, mniejszego pomieszczenia. Poprzeczka umieszczona na wysokości ich oczu okazała się prostokątnym stołem, otoczonym ośmioma krzesłami o gargantuicznych wymiarach. Krzesła były wyściełane (to znaczy — niegdyś były miękkie, bo teraz wszystko nabrało twardości skały). Hutch wkroczyła do środka, czując się jak zadziwiony czterolatek. Stanęła na palcach i skierowała światło latarki na blat stołu. Był pusty.

George patrzył pod lepszym kątem.

— Tam są wbudowane jakieś schowki — powiedział. Próbował otworzyć jeden z nich, ale nie dało się. — Bo ja wiem — rzucił zrezygnowany.

Meble były poprzytwierdzane na miejscu.

— To jakby jakaś sala konferencyjna — snuła przypuszczenia Janet.

Wzdłuż ścian stały rzędy szafek, z których żadna nie dawała się otworzyć. Ale było znacznie ważniejsze, że na każdej widniały jakieś napisy. Maggie rzuciła się ku nim jak ćma do płomienia.

— Jeśli to są Twórcy Monumentów — oznajmiła po kilku chwilach — znaki nie przypominają niczego, co do tej pory widywałam. — Maggie miała przytwierdzoną na czole małą kamerę, którą przekazywała obraz na wahadłowiec.

— Boże, jak ja to uwielbiam — dodała.

Po drugiej stronie sali były następne drzwi, a za nimi jeszcze jedno, identyczne pomieszczenie.

Hutch wyłączyła wspólny kanał łączności, żeby móc w spokoju pogrążyć się we własnych myślach. Przyglądała się chwiejnym cieniom rzucanym przez lampy i przypominała sobie samotną grań na Iapetusie i tamten samotny ślad. Kim oni byli? O czym rozmawiali, kiedy zbierali się w tym pokoju? Co się dla nich liczyło?

Później znaleźli więcej takich otwartych drzwi. Zajrzeli do laboratorium i do sekcji, która zapewniała ogólne utrzymanie stacji. Znajdowała się tam kuchnia. I pomieszczenie, w którym znaleźli pełno umywalek, a także długie koryto, pełniące być może funkcję toalety. Koryto było niemal tak wysokie jak widziany poprzednio stół. Zobaczyli także coś, co mogło uchodzić za pozostałość prysznica.

Znów zajaśniało światło dzienne. Słońce wróciło dokładnie w czterdzieści minut po tym, jak zniknęło za ostatnim z okien. Mniej więcej w tym samym czasie dotarli do pochylni, która przecinała korytarz przed nimi.

— No dobra — odezwał się Carson. — Wygląda na to, że czas się rozdzielić. Niech każdy zachowa ostrożność. — Spojrzał w kierunku Maggie. — Gdzie wolisz iść?

— Zostaję na dole — oświadczyła.

Carson zaczął więc iść do góry.

— Spotkamy się tu za godzinę. Albo prędzej, jeśli ktoś trafi na coś interesującego. — Truscott i Sill ruszyli w jego ślady, tak więc upadł misterny plan, że będą pod nadzorem Hutch. Carson uśmiechnął się i dał Hutch znak, żeby się nie przejmowała. Hutch, zachwycona, że udało jej się pozbyć tego, co zapowiadało się na uciążliwy obowiązek, dołączyła do George’a i Maggie.

Szli dalej na niższym poziomie i niemal natychmiast natrafili na pokój pełen monitorów i konsolet, schowanych za luksusowymi fotelami o bardzo wysokich oparciach.

— Komputery — wyszeptała Maggie.

Na ścianach wisiały jakieś fotografie. Wyblakłe, ale może da się coś na nich wypatrzyć.

Maggie chciała zobaczyć klawiaturę, ale konsoleta była dla niej za wysoka. Mimo to Maggie promieniała szczęściem.

— Chyba nie będą działały, jak myślicie? — zastanawiała się.

— Nie, przecież minęły już tysiące lat — odrzekła Hutch. — Jeżeli to rzeczywiście jest tutaj od tak dawna.

— No cóż, nawet jeśli nie działają, i tak dzięki klawiaturze zdobędziemy litery i cyfry, a już samo to jest prawdziwym skarbem.

Teraz z kolei George popadł w ekscytację, bo znalazł zdjęcie pojazdu, który widzieli w komorze wahadłowca. Pojazd uchwycono w locie, ze stacją kosmiczną w tle.

— Dni chwały — skomentował.

Druga fotografia przedstawiała Betę Pac III — błękitno-białą i tak bardzo ziemską.

Owładnięta przemożną chęcią obejrzenia konsolety, Maggie przeszła przed fotele i zdjęła jeden z magnetycznych butów, żeby podfrunąć w stronę sprzętu. Wtem dotarło do niej, że coś jest w fotelu. Zrobiła ćwierćobrót i wrzasnęła z przestrachu. Gdyby udało jej się zdjąć oba buty, pewnie już by odleciała. A tak jedna stopa pozostała przytwierdzona do podłoża, a ciało przechyliło się pod dziwacznym kątem. Straciła równowagę i zwaliła się na podłogę.

Fotel był zajęty.

Ze słuchawek buchnął głos Carsona.

— Co się tam dzieje?! Hutch…?!

Maggie, przeraźliwie blada, wpatrywała się w fotel.

— Mamy trupa — obwieściła Hutch na wspólnym kanale.

— Już do was lecimy — rzucił pospiesznie Carson.

Fotel zajmowało spoglądające na nich groźnie zmumifikowane coś.

— Tam też — rzucił George, starając się panować nad głosem i wskazując ręką sąsiedni fotel.

Aż dwa.

Maggie, zmieszana, gapiła się na ciało. Hutch podeszła do niej i stanęła obok.

— Nic ci nie jest?

— Nie — odrzekła. — Po prostu się przestraszyłam. Nie spodziewałam się czegoś takiego.

Miało zamknięte oczy. Skóra wyschła na szorstki pergamin. Czaszka była burobrązowa, wąska, wysmukła i z podłużnym grzbietem na czubku. Długie ramiona kończyły się wielkimi dłońmi, które zachowały podobieństwo do szponów. Szaro-czarne pozostałości ubrania zwieszały się na tułowiu, przylgnęły do nóg.

— Przez jakiś czas musiało tu być powietrze — stwierdził George. — Inaczej ciała by się nie rozłożyły.

— Nie sądzę — sprzeciwiła się Maggie. — W organizmach jest pełno najrozmaitszych substancji chemicznych, które powodują ogólny rozkład. Nie ma znaczenia, czy ciało znajduje się w próżni, czy nie. Co najwyżej trwa to trochę dłużej.

Ciało było przypięte pasami.

Musiało być przypięte, kiedy otwierano komory powietrzne.

Na twarzy nadal odciskał się wyraz agonii.

Co tu się zdarzyło?!

Maggie w podnieceniu dotknęła kolana mumii.

Hutch stała obok, wiedząc, kogo ma przed sobą. Rozpoznała bez trudu.

Do pokoju wpadli Carson i reszta. W ciszy rozproszyli się po całym pokoju.

— Czy to oni? — zapytała Truscott. — Te stworzenia z Iapetusa?

— Tak — odparł Carson. Rozejrzał się dookoła. — Ktoś ma odmienne zdanie?

Nikt nie miał.

— To smutne — odezwała się Maggie. — Nie tak miało wyglądać nasze spotkanie.

Sill był na tyle wysoki, że udało mu się dojrzeć robocze stacje.

— To chyba ich centrum operacyjne — powiedział.

George wrócił do oglądania fotografii. Były oprawione i wmontowane w ścianę. Większości już nie dało się rozpoznać. Ale na jednej dostrzegł kilka budynków, na innej coś, co przypominało nadmorski krajobraz.

— Wygląda jak Maine — rzucił Sill zza jego pleców.

Hutch nie mogła oderwać wzroku od ciał.

Przypięci do foteli.

Czy zostali zamordowani? Mało prawdopodobne. Pasy bezpieczeństwa nie wyglądały tak, by mogły utrzymać na siłę kogoś, kto nie chciał być przypięty. Można było raczej wnioskować, że siedzieli tak w czasie, kiedy ktoś otworzył komory powietrzne i wpuścił do środka próżnię.


Cała stacja przypominała jedno wielkie mauzoleum.

Na górnym poziomie, w pomieszczeniach, które najwyraźniej były kabinami mieszkalnymi, znaleźli kolejne ciała. Zanim przestali je liczyć, doszli do trzydziestu sześciu, ale z całą pewnością znajdowało się ich więcej. Wszystkie przypięte pasami. Wniosek nasuwał się tylko jeden. To było zbiorowe samobójstwo. Nie chcieli, żeby rzucało nimi na wszystkie strony albo żeby wyssało ich na zewnątrz, kiedy zacznie się dekompresja. Zlikwidowali wszelkie istniejące zabezpieczenia, przypięli się i pootwierali drzwi.

— Ale dlaczego?! — zdumiewała się Truscott. Carson wiedział, że pani dyrektor jest kobietą twardą i nieugiętą. Ale to wyraźnie nią wstrząsnęło.

Maggie też była wytrącona z równowagi.

— Może samobójstwo mieściło się w ich wzorcach kulturowych. Może popełnili na tej stacji jakieś zło i wybrali jedyne właściwe wyjście.

W następstwie wstrząsającego odkrycia zaczęli włóczyć się bez celu po całym statku. Powodowani troską Carsona o bezpieczeństwo, a może i innymi względami, nigdzie nie chodzili w pojedynkę.

Maggie objęła dowództwo nad Sillem i pozostała w rejonie centrum operacyjnego. Buszowali we dwójkę między komputerami, tu i ówdzie próbowali coś rozebrać w poszukiwaniu banku danych, który może dałoby się odzyskać.

George i Hutch ruszyli na poszukiwanie fotografii. Znaleźli je w kabinach mieszkalnych. Wyblakły już do granic nieistnienia, ale udało im się dojrzeć postaci odziane w szaty lub płaszcze. I jeszcze kilka budynków — egzotycznych, strzelistych konstrukcji, które przypominały Carsonowi kościoły. Natknęli się też na dwie fotografie, które mogły zostać zrobione w jakimś porcie kosmicznym — był tam krąg, przypominający tarczę anteny radiowej, i coś w rodzaju dźwigu. A także zdjęcie grupowe.

— Co do tego nie może być żadnych wątpliwości — oświadczył George. — Oni wyraźnie pozują.

Carson roześmiał się.

— Co w tym śmiesznego? — zdziwił się George.

— Sam nie wiem. — Musiał pomyśleć nad tym chwilę, zanim dotarła do niego wyczuwana podświadomie absurdalność — żeby takie duże, onieśmielające istoty ustawiały się w rządku do zdjęcia.

Kolejne zdjęcie: dwoje z nich stoi przed czymś, co może być samochodem, i macha rękami.

Carson był wyraźnie poruszony.

— Ile to lat temu, jak sądzicie? — zapytał.

George wbił wzrok w zdjęcie.

— Dawno, bardzo dawno.

Ale mimo wszystko, przebywając w tym miejscu, nie czuli wokół siebie ciężaru wieków, tak jak to było w Świątyni Wiatrów. Pomieszczenia centrum dowodzenia sprawiały wrażenie, jakby jeszcze wczoraj tętniły życiem. Wydawało się niewiarygodne, że na tych korytarzach od dawna już nie rozbrzmiewał tupot kroków. Ale wyjaśnienie było dość proste: żaden z żywiołów nie miał tu dostępu.

George znalazł zdjęcie, na którym wszystkie cztery księżyce stały dokładnie w linii prostej.

— Piękny widok — zachwycił się.

— A nawet i coś więcej — entuzjastycznie rzucił Carson. — Dzięki niemu może będziemy mogli określić wiek tego miejsca.


Maggie znalazła główny procesor. Wyglądał na nienaruszony.

— A może? — rzuciła ostrożnie.

Sill założył ręce na piersiach.

— Nie ma szans.

— Warto spróbować. Ona w każdym razie — jeśli zdoła w tym się rozeznać — spróbuje go wyciągnąć i prześle do Akademii. Może będą mieli trochę szczęścia.


Po trzech godzinach wędrówki po statku zebrali się ponownie i ruszyli z powrotem na wahadłowiec. Maggie niosła swój procesor, zabrali też zdjęcie z czterema księżycami. Wzięli również kilka komputerów.

Hutch pogrążona była w rozmyślaniach. Patrzyła na zmieniające się światła i niewiele się odzywała, kiedy sunęli z brzękiem butów przez główny korytarz.

— Coś nie tak? — zapytał w końcu Carson.

— Dlaczego oni się zabili?

— Nie mam pojęcia.

— Czy możesz chociaż wyobrazić sobie okoliczności?

— Załóżmy, że utknęli tu na dobre. Albo tuż przy samej planecie wszystko diabli wzięli.

— Przecież na pokładzie jest wahadłowiec.

— Może też nie działał.

— Tak więc mielibyśmy do czynienia z sytuacją, kiedy zawodzi jednocześnie pokładowy system podtrzymywania życia i znajdujący się tu wahadłowiec. Czy wydaje ci się to prawdopodobne?

— Nie.

— Mnie też nie.


Priscilla Hutchins, Dziennik


Dziś wieczorem czuję się tak, jakby ktoś zamierzył się toporem na Lodową Panią. Wygląda na to, że Twórców Monumentów już nie ma, że zastąpiły ich żałosne stwory, które budują prymitywne stacje kosmiczne i zabijają się, kiedy coś idzie nie tak. Gdzież są istoty, które wzniosły Wielkie Monumenty? Nie ma ich tu.

Zastanawiam się, czy kiedykolwiek byli.


1.15,12 kwietnia, 2203

Rozdział 23

Beta Pacifica III, wtorek, 12 kwietnia, 8.30 czasu Greenwich

Wahadłowiec prześlizgiwał się spokojnym popołudniem nad pofałdowaną równiną. Okna, do połowy odsunięte, wpuszczały do środka powiew świeżego powietrza. Zapach trawiastej równiny i pobliskiego morza przywodził na myśl Ziemię. To doprawdy dziwne — tyle lat spędził Carson na Quraquie, na południowym wybrzeżu, a ani razu nie poczuł w nozdrzach słonego zapachu morza. Po raz pierwszy także leciał wahadłowcem, nie będąc odciętym od środowiska nowej planety.

„Pierwszy raz lecę z głową za oknem”.

Od czasu do czasu ukazywały się ich oczom ślady pozostawione przez dawnych mieszkańców planety: kruszące się ze starości mury, podziurawione tamy, zawalone portowe doki. Lecieli nisko, tuż przy samej ziemi, z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Niebo roiło się od ptaków.

Natrafili na jakąś rzekę. Nurt był szeroki, błotnistego koloru, z obu stron otoczony piaszczystymi brzegami. Przez powierzchnię wody przebijały się korony ogromnych krzewów. Jaszczurkopodobne stwory wygrzewały się w promieniach słońca.

I kolejne ruiny: stojące w wodzie, wygładzone prądem kamienne budynki, płowy szlak pośród drzew znaczył bieg dawnej drogi.

— Nie ma ich już od dawna — odezwał się George.

— Chcecie zejść na dół, żeby się przyjrzeć? — zapytał pilot, Jake.

— Nie — odparł Carson. Hutch wiedziała, że tego właśnie pragnął, ale Truscott dała im zaledwie trzydzieści sześć godzin. — Zaznacz to miejsce, żebyśmy mogli je później znaleźć.

Przed nimi znów rozciągała się trawiasta równina. Słuchali, jak świszczy przelatujący wiatr, patrzyli, jak pod nimi ten sam wiatr marszczy złocistą powierzchnię trawy.

— Mamy coś w przodzie — zauważyła Maggie.

Nie znajdowało się tam nic poza kupką skorodowanego i poskręcanego metalu. Carson pomyślał, że kiedyś mógł to być jakiś pojazd lub maszyna. Z powietrza niepodobna było dokładnie określić.

Pozostawiwszy rzekę w tyle, przelatywali teraz nad niewielką pustynią, mijając tu i ówdzie mury wież przypominających silosy, do połowy zagrzebane w piasku jak osiadłe na mieliźnie okręty.

I znów pojawił się step, ląd podniósł się i zwęził, po obu stronach widzieli teraz brzegi oceanu. Tutaj resztki murów były wszędzie, przypominały fragmenty ogromnej układanki.

Wybrali sobie inną rzekę, by polecieć wzdłuż jej biegu na południe, w głąb lasu. Ląd tutaj okalały pasma gór, a rzeka od czasu do czasu nikła pod ziemią, by wypłynąć po chwili w jakiejś malowniczej dolince.

Carson studiował mapę na swym monitorze.

— Wygląda mi na to — rzekł — że miasta założono tu w zupełnie nieodpowiednich miejscach.

— Co masz na myśli? — zdziwiła się Hutch.

— Spójrz tylko — odpowiedział Carson. — Postukał palcem w ekran. Fragmenty ruin znajdowały się daleko od równiny, kilka kilometrów od oceanu i około piętnastu od zlewiska rzek. — Miasto powinno leżeć tutaj, przy ujściu.

— I pewnie kiedyś leżało — wtrąciła Maggie. — Ale rzeki lubią sobie zmienić koryto. Jeśli rzeczywiście miasto leżało kiedyś u ujścia, będziemy mogli uzyskać z tego jakąś datę.

— Dzielili z ludźmi upodobanie do zamieszkiwania nad wodą — zauważyła Hutch.

Carson pokiwał głową.

— Albo byli mocno zależni od wodnych środków transportu. — Teraz z kolei potrząsnął głową z niedowierzaniem. — Niezbyt to logiczne, jak na cywilizację, która tysiące lat temu posiadła antygrawitację. Co im się stało? Mieli ją, a później utracili?

— A może poszlibyśmy popatrzeć? — zaproponowała Janet.

Przed nimi rzeka wlewała swoje wody do oceanu.

— Tam — zakomenderował Carson. — To mi wygląda na miasto. I to nad zatoką. Tam wylądujemy.

Las był tutaj zmierzwiony i splątany. Przez listowie przezierały szczyty kopców, wież oraz murów. Przy odrobinie wyobraźni można było odtworzyć w myślach bieg ulic i przecznic.

Czy tak wyglądał cały ten kontynent? Jak jeden wielki wrak?

Jake dotknął słuchawek na uszach.

— Kontrola mówi, że przyleciał Ashley Tee. Mamy randkę za około czterdzieści godzin.

— Cudownie! — ucieszyła się Maggie. Może teraz wolno będzie im zostać i do woli badać sobie ten świat Twórców Monumentów.

Jake pogratulował im, ale Hutch widziała wyraźnie, że nie jest zachwycony. Kiedy go o to zapytała, odparł, że nie chciałby jeszcze być stąd odwołany.

Las docierał aż do samych wód rozległej, skąpanej w słońcu zatoki. Przy brzegach tłoczyły się wielkie, szerokolistne drzewa. Wahadłowiec przeleciał łukiem nad otwartym morzem, a potem zawrócił. Wąska, porośnięta trawą wysepka dzieliła wody zatoki na dwa bliźniacze przesmyki. Oba tarasował na wpół zawalony most.

Hutch dojrzała w wodzie ścięte od góry kwadraty, masywne fundamenty — jak jej się zdawało — i zwały gruzu.

— Tam w dole były kiedyś potężne budynki — powiedziała Janet. — Może coś na kształt naszych drapaczy chmur.

— W lesie jest ich więcej — zauważył George.

— Czy ktoś ma jakieś sugestie — zapytał Carson — co do tego, gdzie powinniśmy wylądować?

— Nie za blisko wody — poradziła Hutch. — Jeśli tu są jakieś drapieżniki, to najprawdopodobniej tam właśnie najłatwiej je spotkać.

Wybrali w końcu polankę oddaloną o pół kilometra od zatoki. Jake skierował pojazd na dół i wkrótce wylądowali pośród wilgotnych liści i gęstego, soczyście zielonego poszycia.

Hutch usłyszała trzask otwieranego luku.

— Zaczekajcie — rzucił szybko Carson. — Musimy chwilę porozmawiać, zanim wyjdziemy na zewnątrz.

„To dobrze” — pomyślała. Pomimo całego swego doświadczenia nabytego podczas misji na Quraquie, nie byli to ludzie, którzy pojmowali wszystkie potencjalne zagrożenia wynikające z pobytu w zupełnie nieznanym świecie. Obawy zarażenia się pozaziemską chorobą dawno już zostały rozwiane — mikroorganizmy z zasady nie wykazują ochoty, by atakować organizmy, które wyewoluowały w obcym biosystemie. Ale nie oznacza to, że nie mogą przyciągnąć uwagi tutejszych drapieżników. Hutch sama przeszła poglądową lekcję z tego tematu.

Carson mówił najbardziej zdecydowanym ze swoich wojskowych tonów.

— Tak naprawdę nic nam nie wiadomo o tym miejscu, więc będziemy trzymać się razem. Niech każdy zabierze pulser. Ale jeśli zajdzie potrzeba jego użycia, proszę się upewnić, czy nikt nie stoi w waszym polu rażenia.

Tutaj niepotrzebne im będą pola siłowe, ale włożą grube odzienie i ciężkie buty, żeby zapewnić sobie jakąś ochronę przed ewentualnymi kolcami, trującymi roślinami, kąśliwymi owadami i rozmaitymi innymi niespodziankami, jakie ten las może mieć dla nich w zanadrzu.

— W którą stronę pójdziemy? — zapytała Maggie, zaciągając zamek kurtki.

Carson rozejrzał się dookoła.

— Na północy jest gęste skupisko ruin. Spróbujmy najpierw tam. — Odwrócił się do Jake’a. — Wrócimy przed zachodem słońca.

— Dobrze — zgodził się pilot.

— Nie wychodź na zewnątrz. Zachowajmy wszelkie środki ostrożności.

— Jasne — odparł. — Nie mam najmniejszej ochoty nigdzie ganiać.

Powietrze było chłodne, rześkie i pachniało miętą. Z milczącym podziwem rozglądali się dookoła. Krzewy chwiały się poruszane lekką bryzą od morza, brzęczały owady, a nad głowami przelatywały z furkotem skrzydeł ptaki. Dla Hutch wszystko to miało posmak dawno utraconej Pensylwanii, takiej, o której czytuje się w starych książkach.

Trawa rosła wysoko, prawie do kolan. Rozstąpili się, sprawdzili broń i wybrali przejście między drzewami. Carson wysunął się na czoło, a George odpłynął do tyłu. Przeszli przez polankę i zanurzyli się pomiędzy drzewa.

Prawie natychmiast natknęli się na zbocze wzgórza. Porastała je niezwykle gęsta roślinność. Kluczyli między drzewami i kolczastymi zaroślami, od czasu do czasu torując sobie przejście pulserami.

Doszli do długiego szczytu i zatrzymali się. Wysokie krzewy zasłaniały im widok. Janet usiłowała spojrzeć za siebie, w kierunku, z którego tu przyszli.

— Myślę, że to hałda — powiedziała. — Coś tu jest zagrzebane. — Próbowała skorzystać ze skanera, ale była zbyt blisko — dosłownie na samym wierzchu — żeby mogło się udać. — Coś tu jest — powtórzyła. — Część jakiejś konstrukcji. I schodzi bardzo głęboko w dół.

George wyciągnął elektroniczny notatnik i zaczął szkicować mapę.

Zaczęli schodzić po drugiej stronie wzgórza, wzdłuż murów. Były różnej wysokości, niektóre wznosiły się aż do wierzchołków drzew, inne były częściowo lub całkowicie zburzone.

— To nie jest zaawansowana technika — oznajmił George. — Używali plastików i jeszcze jakiegoś materiału, którego na razie nie udało mi się rozpoznać, ale na ogół to stal i beton… Pasuje do stacji kosmicznej, ale nie do teleskopu.

— To w ogóle do niczego nie pasuje — wtrąciła Janet. — Wytwory nowoczesnej techniki powinny znajdować się na wierzchu. A starsze miasta być zagrzebane w ziemi.

Jakieś zwierzęta przemykały wśród liści. Brzęczały owady, a przez zielony baldachim nad ich głowami przesączało się pozieleniałe słoneczne światło. Tutejsze drzewa były w większości powykręcane i twarde, gałęzie tworzyły korony u szczytu pnia. Niżej pnie pozostawały gołe. Wierzchołki niektórych drzew sięgały ziemskiego piątego piętra. Wszystko to razem tworzyło olbrzymią leśną katedrę.

Przebyli w bród niewielki strumień i przeszli wzdłuż wybrzuszającego się ze starości muru, potem zaczęli wspinaczkę na kolejne wzniesienie, gęsto porośnięte kwitnącymi krzewami.

— Uwaga, ciernie! — ostrzegła Maggie. — Wszędzie ewolucja wytwarza te same mechanizmy obronne.

Podobieństwo rozmaitych form życia na różnych światach stanowiło jedno z największych odkryć, dokonanych w następstwie rozwoju komunikacji międzygwiezdnej. Stworzenia były rzecz jasna egzotyczne, ale jeśli kiedykolwiek istniały na ten temat jakieś wątpliwości, to teraz stało się zupełnie jasne, że natura wybiera zawsze najprostszą z dróg. Skrzydło, cierń i płetwę można znaleźć wszędzie, gdzie istniało życie.

Badali teren bez ustalonego celu i kierunku. Zajrzeli w głąb betonowego cylindra, który mógł być niegdyś spiżarnią lub szybem windy. Przystanęli przed kupką plastikowych żerdzi, zbyt lekkich, by mogły cokolwiek podpierać.

— Rzeźba? — zasugerowała Maggie.

Carson zapytał Janet, czy będzie w stanie określić w przybliżeniu wiek miasta.

— Gdybyśmy mieli naszego Winka… — odparła.

— Dobra. Dobra. — Pomyślał, że mogliby posłać Ashley Tee, żeby odnaleźli statek i przywieźli wszystko, co może jej być potrzebne.

Pod koniec pierwszej godziny Carson sprawdził, co u Jake’a. Wokół wahadłowca panowała cisza i spokój.

— Tu też — poinformował.

— Miło mi to słyszeć. Nie odeszliście zbyt daleko. — Jake był wyraźnie zaintrygowany. — Co tam jest?

— Istny skarb — odrzekł Carson.


Jake rozłączył się. Nigdy przedtem nie dane mu było znaleźć się jako jeden z pierwszych na nowo odkrytym, nieznanym świecie. Czuł trochę niesamowity nastrój chwili. Ale cieszyło go, że miał okazję tu przyjechać.

Jake pilotował statki Kosmika przez większą część swego życia. To była prestiżowa i dobrze płatna robota. Co prawda mniej ekscytująca, niż to sobie zakładał, ale z drugiej strony z upływem czasu każda praca powszednieje. Latał z orbitalnych doków na ziemskie oraz na statki kosmiczne. No i z powrotem. Robił to po wielekroć, przewożąc ludzi, których zainteresowania ograniczały się wyłącznie do własnej sfery zawodowej i którzy nigdy nie wyglądali przez okna wahadłowca. Ta grupka była zupełnie inna.

Spodobali mu się. Z przyjemnością śledził ich wędrówkę po stacji kosmicznej, choć przezornie zachował swoje zainteresowanie dla siebie. Bardziej w jego naturze leżało odgrywanie trzeźwo myślącego cynika. I jeszcze jedno: słyszał już przedtem o Twórcach Monumentów, wiedział, że oni także wędrowali wśród gwiazd. A teraz on sam znalazł się w jednym z ich miast.

Gęste zielone listowie na skraju polany zamigotało w blasku słońca. Jake odchylił się w fotelu i splótł ręce za głową. I wtedy coś dostrzegł — jakiś błysk światła pośród drzew.

Wyglądało jak refleks.

Wystawił głowę przez otwarty luk i przez kilka minut spoglądał w tamtym kierunku. To coś białego — być może kawałek marmuru. Owiał go ciepły podmuch znad zatoki.


Zatrzymali się przy krystalicznie czystym strumieniu, obserwując ryby. Sączące się przez liście promienie słońca otaczały lasy aurą niewinności i nierzeczywistości. Znaleźli ścieżki — zwierzęce szlaki, ale nie zawsze dawało się nimi przejść. Od czasu do czasu musieli zawracać z jakiejś ślepej uliczki, kończącej się stromym spadkiem lub kłębowiskiem ciernistych zarośli. Carson zużył już zapas energii w swoim pulserze i musiał pożyczyć pulser od Maggie.

Strumień przepływał pod ostrym, niebieskoszarym łukiem. Łuk był stary i mocno nadszarpnięty przez żywioły. W kamieniu wyrzeźbiono jakieś znaki, ale dawno minął czas, kiedy dałoby się je odcyfrować. Maggie próbowała dosięgnąć opuszkami palców to, co już umknęło jej oczom.

Była tak zaabsorbowana, że nie dosłyszała nagłego wybuchu terkoczących dźwięków trochę przypominających stukot kastanietów. Inni jednakże dosłyszeli je natychmiast i spojrzeli w kierunku porośniętej gęstym wrzoścem ścieżki — w samą porę, by dojrzeć małe krabopodobne stworzonko, które szybko umknęło.

Za łukiem znaleźli posąg jakiegoś tubylca. Leżał przewrócony, do połowy zagrzebany w ziemi, ale nie żałowali czasu, żeby go wydobyć. Postawiony, przewyższałby dwukrotnie George’a. Próbowali oczyścić go trochę wodą ze strumienia. Talent nieznanego rzeźbiarza zrobił na nich ogromne wrażenie — zdawało im się, że potrafią wyczytać charakter z rysów postaci. Szlachetny charakter i głęboki intelekt.

Mierzyli, kreślili mapy i wyliczali liczbę kroków. Zdawało się, że George’a znacznie bardziej pociąga to, czego jeszcze nie widzą, co leży ukryte pod poszyciem lasu. Rozmyślał, ile czasu upłynie, zanim uda się zmontować misję w pełnej skali.

Odpowiedź nie była łatwa. Jeżeli decyzja należałaby tylko do ich komisarza, wystarczyłoby kilka miesięcy. Ale to nie będzie takie proste. W końcu ten świat nadawał się do natychmiastowego zasiedlenia. I będzie można odnieść tu pewne korzyści w zakresie rozwoju techniki. Hutch pomyślała sobie, że upłyną całe lata, zanim kogokolwiek dopuści się w pobliże tego miejsca, nie licząc, rzecz jasna, żołnierzy NAU.

Jake wyszedł na skrzydło wahadłowca, zeskoczył na ziemię i wpatrzył się intensywnie w miejsce między drzewami. Coś tam było.

Polanę otaczały kwitnące krzewy, których bujne, mleczne kwiaty kołysały się rytmicznie w powiewach rześkiej bryzy znad zatoki. W blasku słońca połyskiwały wilgotnym blaskiem. Doświadczenia Jake’a z lasami ograniczały się do wąskiego pasma drzew na przedmieściach Kansas City, gdzie zwykł bawić się w dzieciństwie. Nigdy nie można było zagłębić się w ten niby-las. Zawsze pozostawały na widoku Rolway Road po jednej stronie, a Pikę po drugiej.

Rozumiał, że mimo pozorów spokoju las może stanowić potencjalne zagrożenie. Ale miał przy sobie pulser i wiedział, że ta broń wypali dziurę w każdym stworzeniu, które próbowałoby podejść zbyt blisko.

Tego dnia niebo było tak prześlicznie niebieskie, że aż raziło go w oczy. Nad zatoką przetaczały się łagodnie białe chmury. W górze krążyły z krzykiem morskie ptaki.

Dla pewności dotknął kolby pulsera i ruszył w stronę krańca polany.


Drzewa były jak z bajki — takie, jakie często widuje się na ilustracjach w dziecięcych książkach — uśmiechnięte lub wykrzywione. Wyglądały staro. Niektóre wyrastały wprost z kopców, obejmując je swoimi korzeniami, jakby strzegąc zazdrośnie powierzonej im tajemnicy. Miasto było martwe już od bardzo dawna.

— Setki lat — określiła Maggie.

Poszycie stało się teraz rzadsze, a poszczególne drzewa dzieliła znaczna odległość. Był to las uchwycony w słoneczne światło — widok, który zatracał się gdzieś daleko między rzędami żywych kolumn.

Doszli do szczytu wzgórza i przystanęli, ażeby złapać oddech.

Grunt opadał tu stopniowo, tworząc zalesiony wąwóz, a potem wznosił się ku drugiej jego krawędzi. Przed nimi ze zbocza, spomiędzy gęstych i splątanych zarośli, wyrastał mur, który wznosił się ponad rozpadliną. Szeroki i ciężki jak zapora. Albo jak wał obronny. Dochodził mniej więcej do środka doliny i urywał się gwałtownie. Był wysoki na pięć pięter i tak po prostu ni z tego, ni z owego się urywał. Hutch dostrzegła w tym miejscu metalowe ożebrowania i kable. Nad murem wznosił się szkielet schodów, który także kończył się raptownie w powietrzu. Kiedyś były tu jakieś poprzeczne ściany, ale teraz pozostały tylko ślady złączeń. Kamienisty szczyt porastała bogata roślinność.

— Zróbmy sobie przerwę — zaproponował Carson. — To niezłe miejsce na lunch.

Wyjęli kanapki, soki owocowe i wygodnie się rozlokowali.

Mówili o tym, jak mogła wyglądać dolina, kiedy miasto jeszcze żyło, o tym, co tu się mogło wydarzyć, i o tym, że warto było tyle znieść, żeby teraz siedzieć na tym wzgórzu.

Carson połączył się z wahadłowcem.

— Jake?

— Jestem.

— U nas spokojnie.

— U mnie też.

— To dobrze. — Chwila przerwy. — Jake, to miejsce jest niebywale piękne.

— Tak. Tak właśnie mi się wydawało. Z powietrza wyglądało całkiem nieźle. Czy nadal macie zamiar wracać przed zachodem?

Carson chętnie zostałby tu na noc, ale w ten sposób nadużyłby życzliwości Melanie. I pewnie byłoby to głupotą. Teraz, kiedy Ashley Tee jest tak blisko, z pewnością Truscott da się przekonać, żeby na nich zaczekać. A to oznacza, że mogą mieć mnóstwo czasu na to, żeby tu sobie poszperać. Nie ma sensu naciskać.

— Tak — odpowiedział. — Będziemy przed zachodem.

— Odebrałem.

Carson rozłączył się i zaczął rozmawiać z Hutch.

— Jak długo Ashley Tee będzie mogła zostać w okolicy?

— Trudno cokolwiek powiedzieć. Mają dwuosobową załogę. Zwykle pozostają w przestrzeni przez mniej więcej rok. Tak więc wszystko zależy od tego, ile zostało im wody i żywności.

— Jestem pewien, że potrafimy wycyganić coś od Melanie — rzucił. (Ta całkiem nowa poufałość nie umknęła uwagi Hutch.) — Powiem ci, jak ja bym to widział — ciągnął. — Chciałbym być tu, na miejscu, kiedy przyleci ekipa Akademii, i uścisnąć im dłonie na powitanie. Mój Boże, to właśnie z takich historii tworzy się później legendy. Może jakoś nam się uda.


Jake widział teraz jakąś białą powierzchnię, ukrytą za liśćmi.

Przystanął tam, gdzie zaczynała się linia drzew, wyciągnął pulser z kieszeni i odbezpieczył. Wahadłowiec czekał cicho na środku polany, zwrócony dziobem do Jake’a. Biało-zielone barwy statku stapiały się z zielenią lasu. Jake musi koniecznie dopilnować, żeby zrobili mu kilka zdjęć przy tej okazji. Wahadłowiec Jake’a.

Na kadłubie wymalowana była nazwa i symbol Perth — stara rakieta typu Atena w okręgu z gwiazd. Statek nazwano tak na cześć bohaterki z wczesnej ery kosmicznej, która dobrowolnie pozostała na pokładzie rozbitego statku, żeby nie pozbawiać swoich współtowarzyszy skąpego zapasu powietrza. Takie rzeczy dziś już się nie zdarzają, przemknęło mu przez głowę. Jakże trywialne stało się życie.

Wsunął głowę pomiędzy liście. To naprawdę był marmur. Teraz widział wyraźnie. Stał czysty i chłodny w słonecznym blasku. Ale dzieliły go od niego gęste zarośla i nie widać było między nimi żadnego przejścia. Postanowił skorzystać z pomocy pulsera.

Był na tyle ostrożny, by trzymać promień z dala od konstrukcji. Ale zaplątał się w krzewy i omal sam siebie nie postrzelił. Trochę się przy tym wystraszył.

To coś wyglądało jak stół.

Może to jakiś ołtarz.

Ustawiony był pod parabolicznym łukiem. Wzdłuż krawędzi wyryto rzędy jakichś znaków. Musiał być bardzo stary.

A niech to. Powinien był wziąć ze sobą kamerę. Będzie musiał po nią wrócić.

Połączył się z resztą przez wspólny kanał.

— Frank?

— Jestem. — Carson coś jadł.

— Jest tu coś, co wygląda mi na ołtarz.

— Gdzie? — Wychwycił w głosie Carsona ostrzejszą nutę.

— Na południowym krańcu polany. — Opisał mu, co widzi.

— Cholera. Miałeś zostać przy wahadłowcu.

— Jestem przy wahadłowcu. Stąd wszystko widzę.

— Słuchaj, Jake. Rzucimy na to okiem, jak wrócimy. Dobra? A na razie wróć do kabiny i zostań tam.

Jake rozłączył się.

— Proszę bardzo — rzucił z przekąsem.

Ołtarz zaprojektowały istoty, które wzrostem znacznie przewyższały ludzi. Kiedy stanął przed nim, blat tego niby-stołu znajdował się ponad jego linią wzroku. Podziwiał doskonałą robotę rzemieślnika — kamień był okantowany i równiutko przycięty.

Jake znakomicie się bawił. Przybrał pozę bohatera, z rękoma wspartymi na biodrach. Podniósł wzrok na paraboliczny łuk. Dotknął znaków na przedzie ołtarza.

Ciekawe, co tu jest napisane.

Potem poszedł z powrotem na polanę. Może rzeczywiście coś udało mu się odkryć. Prosto przed sobą widział połyskujący na tle błękitnego nieba kadłub wahadłowca.

Wiatr poruszył trawą.

Poczuł, że coś chodzi mu po bucie. W zamyśleniu potrząsnął stopą i naraz poczuł straszliwy ból. Wrzasnął i upadł na ziemię. Coś wcięło mu się między żebra, coś poszatkowało mu twarz. W ostatniej chwili poczuł jeszcze zapach trawy.


Mur zaczynał się po ich prawej stronie i ciągnął się w głąb doliny. Był na tyle szeroki, że pomieściłby ośmiu ludzi idących obok siebie, tak więc kiedy przepchnęli się przez gęste zarośla na otwartą przestrzeń, zaczął im przypominać drogę. Tam, gdzie nań wchodzili, sięgał Hutch ledwie do ramienia. Ale w samym środku przesieki załamywał się i cała lewa strona zapadła się lub została zburzona. Albo też nigdy nie istniała. Trudno było stwierdzić cokolwiek na pewno, ale cała konstrukcja opadała tutaj jednym pionowym stopniem aż do poziomu ich kolan, a potem wślizgiwała się w zbocze.

Schody znajdowały się mniej więcej w dwóch trzecich jego długości.

— Schodzą aż na sam dół — oznajmiła Hutch. Ale było to niezupełnie zgodne z prawdą — brakowało jednej z niższych kondygnacji. Schody pojawiały się znów trochę niżej i zdawało się, że nie tyle kończą się na poziomie gruntu, co raczej wnikają pod ziemię. Ile ich może się kryć pod poszyciem? Włączyła skaner. — Pod ziemią jest przynajmniej osiem kondygnacji — stwierdziła w zamyśleniu. — Ale możliwe, że o wiele więcej. — Będą musieli poczekać na zdjęcia z powietrza, żeby uzyskać jakieś przyzwoite dane.

Wróciła na polankę.

— Później — rzucił Carson spoglądając na zegarek. — Później przyjrzymy się temu bliżej.

Nad ich głowami zasłaniały niebo rozkołysane, wyzłocone słońcem gałęzie drzew, które wyglądały tak, jakby rosły tu od zawsze.


Minęli dolinkę niespiesznym krokiem i doszli do jakiejś kopuły. Janet skorzystała ze skanera i oznajmiła, że to kula, która swego czasu służyła prawdopodobnie jako zbiornik do magazynowania.

— Kiedyś była pomalowana — dodała po chwili. — Ale Bóg jeden wie, na jaki kolor.

Carson zwrócił wzrok na widoczne między koronami drzew słońce.

— Czas ruszać z powrotem — oznajmił.

George próbował się połączyć z wahadłowcem. Po chwili zmarszczył brwi.

— Jake nie odpowiada.

Carson sam spróbował.

— Jake, odezwij się, proszę.

Popatrzyli po sobie.

— Jake? — George przełączył się na tryb kontrolny. Błysnęło żółte światełko. — Nie mamy sygnału. Wyłączył łączność.

Hutch próbowała się połączyć bezpośrednio z wahadłowcem.

— Dalej nic — oznajmiła.

— Cholera jasna — mruknął Carson, zirytowany, że pilot tak jawnie lekceważy jego polecenia. Tęsknił za czasami wojska, kiedy można było mieć pewność, że ludzie wykonają każdy rozkaz.

— Dobra, spróbujemy znów za parę minut.

Światło słoneczne z wolna czerwieniało.

Zrobili sobie zbiorowe zdjęcie przed kopułą. Potem ruszyli z powrotem po własnych śladach.

— Może to jakieś problemy techniczne — podsunął George. Ale czuli coraz większy niepokój.

Janet kroczyła raźno naprzód swym zwykłym sprężystym krokiem. Ona jedna uważała, że nic złego nie dzieje się na wahadłowcu. Myśli miała zbyt pochłonięte tryumfem chwili, żeby cokolwiek mogło popsuć jej nastrój. Przywykła już do tego, że uczestniczy w najważniejszych odkryciach (w tym okresie najważniejsze odkrycia były na porządku dziennym), ale mimo to miała poczucie, że kiedyś, gdy z perspektywy lat spojrzy na swoją karierę zawodową, właśnie tutaj będzie najbardziej znaczący jej punkt. Najważniejszy moment. Pierwsi w tym mieście nad zatoką. Cudowne uczucie.

Kwadrans później weszli z powrotem w dolinę przy murze, potem ruszyli gęsiego w górę zbocza. Janet pozostała nieco z tyłu. Rozmyślała o tym, że nie dożyje chwili, kiedy to miejsce odsłoni przed ludźmi wszystkie swoje tajemnice; nagle kątem oka dostrzegła jakiś ruch na brzegu podeptanej trawy. Spojrzała w tamtym kierunku, nic nie dostrzegła, więc dała sobie spokój.

Jej myśli wróciły do tych ruin pod stopami…

Niemal jednocześnie usłyszała, jak Hutch krzyczy „Uwaga!”, i poczuła, jak w kostkę wbija jej się ostra, piekąca igła. Wrzasnęła z bólu, padając na ziemię. Coś przywarło, coś usiłowało rozedrzeć jej but. Zdawało jej się, że dojrzała pająka, więc przetoczyła się, żeby go dopaść. Zobaczyła, że to coś jest zielone i przypomina kraba. Biegła do niej Maggie. Zabłysły pulsery. Dookoła niej walczyli pozostali. Świat wypełnił się bólem.

Carson wykazał niezły refleks. Janet jeszcze nie zdążyła krzyknąć, kiedy już wypatrzył i zabił jednego z napastników: był to jakiś skorupiak, stworzenie przypominające kraba, dość podobne do tego, które widzieli wcześniej. Dookoła zrobiło się piekło.

Janet leżała na ziemi. Nad nią pochylała się Maggie, tłukąc kamieniem gęstą trawę.

Lewa kostka Carsona eksplodowała bólem. Wpadł na drzewo i potoczył się na ziemię.

Tuż przy nim Hutch opadła na kolano, w dłoni trzymała pulser.

Kraby!

Słyszał krzyki i wołanie o pomoc.

Maggie wyciągnęła rękę i zawołała „Pulser!”, a Hutch natychmiast jej go podała. Skorupiak wbił się w but Janet. Carson patrzył, jak stwór kołysze się wściekle ruchem przypominającym piłowanie. Na trawę popłynęła krew. Maggie przytknęła lufę do skorupy i nacisnęła spust. Stwór zapiszczał przeraźliwie.

— Trzymajcie się z dala od trawy! — krzyczał George. — Siedzą w wysokiej trawie!

Na pancerzu stwora pojawiła się ciemna plama. Spod skorupy wyskoczyły krótkie nogi i zaczęły drapać wściekle but Janet. Ale zaraz stwór wstrząsnął się, zadrżał i puścił. Maggie odrzuciła go na bok.

Hutch wypatrzyła kolejnego. Stał przed nimi, obserwując ich oczyma na szypułkach. Długie, zakrzywione szczypce otwierały się i zamykały rytmicznie. Skąpała go w gorącym, białym promieniu ze swego pulsera. Nogi i oczy skurczyły się, pociemniały i stwór potoczył się na bok, podpalając trawę. Hutch, nie chcąc ryzykować, zbryzgała ogniem cały ten obszar, paląc drzewa, kamienie, krzewy — wszystko dookoła.

Przyszło jej do głowy, że przecież mogą być jadowite.

— Idą następne — odezwał się George. — Z przodu.

Hutch wysunęła się przed nich i zobaczyła, że kilka z nich stanęło rzędem w poprzek ścieżki. Inne sunęły w trawie po bokach.

— Może powinniśmy zawrócić — rzuciła.

— Nie — sprzeciwił się Carson. — O to właśnie może chodzić w tym manewrze.

— Manewrze?! — powtórzył niespokojnie George. — Chyba nie myślisz, że próbują nas okrążyć?

Skorupiaki ruszyły, pełznąc naprzód gorączkowym, bocznym ruchem ciała, który był jednocześnie i śmieszny, i obrzydliwy. Ich pancerze przypominały Hutch dawne hełmy wojskowe. Z organu umieszczonego pod pancerzem w okolicy otworu gębowego, strzelało chwiejnie w górę coś na kształt skalpela. Podchodząc, kurczyły rytmicznie szczypce, i natychmiast unosiły skalpele.

Hutch i Maggie zaczęły je palić. Stwory zasyczały, ich skorupiakowate odnóża zaczęły bić dziko o ziemię, potem poczerniały i znieruchomiały.

Nagle przestały się przybliżać i na las opadła cisza. Pozostali sami wśród smrodu palonego mięsa i płonących liści. Maggie pomogła Janet wstać i zarzuciła sobie na szyję jej ramię. George podniósł Carsona.

— Tędy — powiedział.

Hutch skierowała promień latarki na ścieżkę przed nimi. Nic się nie poruszyło.

Ruszyli do góry. Kiedy poczuli się dostatecznie bezpieczni, przystanęli, a Hutch wyjęła apteczkę i rozdała środki przeciwbólowe. Potem rozcięła but Janet. Rana znajdowała się tuż nad kostką. Miała postrzępione brzegi i mocno krwawiła, zaczęła już pojawiać się opuchlizna.

— Będzie potrzeba kilku szwów — powiedziała. — Dziękuj Bogu za te buty. — Podała jej środek przeciwbólowy, zdezynfekowała ranę i opatrzyła plasteksową pianką. — Jak się czujesz?

— W porządku. Bardzo boli.

— No tak, musi boleć. Nie dotykaj tego. — Odwróciła się do Carsona. — Twoja kolej.

— Mam nadzieję, że drań nie miał wścieklizny — powiedział.

Tym razem Hutch szło nieco trudniej — skóra buta wciśnięta była w głąb rany. Wycinała ją, a Carson w tym czasie bladł coraz bardziej i starał się prowadzić luźną rozmowę.

— Będzie dobrze — powiedziała w końcu.

Kiwnął głową.

— Dzięki.

Kiedy skończyła, Maggie uniosła w górę lewą rękę.

— Ja też — oświadczyła.

Hutch z przerażeniem odkryła, że Maggie straciła mały palec u lewej ręki.

— Jak to się stało?

— Nie jestem pewna — odparła Maggie. — Chyba dopadł mnie, kiedy odrywałam go od Janet.

Zabezpieczyła ranę najlepiej jak potrafiła. Kurwa mać. Pokładowy chirurg mógłby go przyszyć. Gdyby udało im się odnaleźć palec. Ale nie mieli zamiaru iść go szukać.

— Zrobione? — zapytał nerwowo George. — Wydaje mi się, że nadal są w pobliżu.

Hutch też je słyszała — chrobotanie małych nóżek po kamieniach, szczękanie kleszczy. Ale teraz były chyba za nimi.

Ani Carson, ani Janet nie byli w stanie iść o własnych siłach.

— Musimy zrobić nosze — oświadczyła Hutch, rozglądając się za odpowiednimi konarami.

George zmarszczył brwi.

— Nie mamy na to czasu. — Znalazł dwie uschłe gałęzie i przysposobił je na laski. — Tyle tylko możemy zrobić — powiedział, wręczając im po jednej. Chodźmy. — Nakazał Maggie pomóc Janet. Sam podparł ramieniem Carsona. — Hutch, ty pilnuj tyłów — zarządził. — Bądź ostrożna.

I wynieśli się stamtąd.

Posuwali się naprzód bardzo powoli. Carson nie należał do wagi lekkiej, a George był dla niego za wysoki. Musiał się zginać, żeby go podeprzeć, i Hutch widziała wyraźnie, że nie dadzą rady dojść do wahadłowca. W każdym razie nie w ten sposób. Może gdzieś uda się znaleźć kawałek otwartej przestrzeni. Każą Jake’owi po siebie przylecieć. Wykorzystać wahadłowiec, żeby przepchnąć się przez drzewa i wydostać ich stąd. Gdyby dali mu jakiś sygnał, który by go naprowadził…

George strzelił. Usłyszeli dobrze im znany przeraźliwy pisk kraba.

— Cholerne dranie są ledwie widoczne — rzucił. — A ten był przed nami!

Gdzie do cholery podziewa się Jake? Hutch jeszcze raz próbowała go wezwać. Nadal nie było odpowiedzi. Ta cisza wróżyła teraz najgorsze.

Hutch sfrustrowana popatrzyła na drzewa, które nie mogły udzielić im schronienia, bo w żaden sposób nie byli w stanie dosięgnąć gałęzi.

— To nie ma sensu — powiedział w końcu Carson, uwalniając się od George’a. Usiadł na ziemi. — Beze mnie moglibyście ponieść Janet i wtedy o wiele szybciej iść. Zostawcie mi pulser, wrócicie po mnie jutro.

— Jasne — wtrącił George. — „Wy idźcie, a ja ich tu zatrzymam, chłopcy”. — Potrząsnął przecząco głową. — Mowy nie ma.

Zostawiali za sobą krwawy ślad. Hutch zamieniła się miejscami z Maggie. Potem ruszyli dalej. Od czasu do czasu Maggie strzelała. I najwyraźniej nabrała do całej sprawy osobistego stosunku.

— Masz, ty mały draniu! — wykrzykiwała. Albo: — Prosto między oczy, sukinsynu!

Wkrótce wyczerpała swój pulser. Zostały im tylko trzy.

Hutch z dużymi oporami przekazała jej własną broń.

— I co teraz? — spytał Carson.

— Musimy wejść gdzieś wysoko — oświadczyła Janet. — Potrzebne nam drzewo.

— To znajdź jakieś w naszym rozmiarze — rzuciła Maggie. A po chwili dodała: — A może mur?

— Tak — zgodził się George. — To powinno się udać. Na wyższym poziomie chyba będziemy bezpieczni. Jeśli te dranie nie potrafią się wspinać. — Popatrzył na Hutch. — Czy możemy się skontaktować z Perth?

— Bezpośrednio — nie. Ktoś musiałby włączyć przekaźnik na wahadłowcu.

— To i tak bez znaczenia — wtrącił Carson. — Nie mogliby nam pomóc. Przecież ich wahadłowiec jest tutaj.

Jego opatrunek przesiąknięty był krwią. Hutch dołożyła mu więcej pianki.

Zatrzymali się na małej polance, żeby dokonać kilku poprawek, kiedy George nagle podniósł rękę.

— Miejcie oczy otwarte — ostrzegł. — Są tutaj. Hutch musiała walczyć z przemożną chęcią zerwania się do ucieczki.

— Gdzie? — zapytała.

Nadchodziły ze wszystkich kierunków, wychodziły w ogromnych ilościach spośród wysokiej trawy. Sunęły do przodu z iście wojskową precyzją. Hutch, Maggie i George stanęli kręgiem wokół rannych i zabijali z pasją. Nadciągające hordy skąpały się w białym świetle. Skorupiaki ginęły. Ale ich szeregi, nawet jeśli chwilowo się załamały, parły dalej. Cały teren usiany był teraz spalonymi pancerzami, trawa i zarośla zajęły się ogniem. Carson i Janet, pozbawieni broni, skuleni wycofali się do tyłu, by nie przeszkadzać. Powietrze wypełnił smród palonego mięsa. Dymiący krab stoczył się z buta Hutch.

George walczył z zimną kalkulacją. Stojącej obok niego Hutch wydał się obcy. Inny niż ten, którego znała. Uśmiechał się z wyraźną przyjemnością. Zniknęła gdzieś cała ta jego delikatność i niewinność.

Napastnicy atakowali ze złośliwą metodycznością. W ich poczynaniach Hutch wyczuwała zmyłkowe manewry, wypady, czuła, że atak jest zorganizowany. Kraby utkwiły w niej oczy i śledziły każdy ruch. Żaden spotkany w młodości na plaży krab nie był nigdy tak bardzo świadom jej obecności.

Pulser Maggie się wyczerpywał, lampka kontrolna zaczynała świecie na czerwono.

A stwory parły nieprzerwanie.

Zaczynała brać górę obawa, że już się z tego nie wydostaną. Co dziwne, podejrzenie to wywołało u Hutch mieszaninę wzajemnie sprzecznych uczuć — czuła się jednocześnie spokojna, przerażona i zrezygnowana. Poszła w ślady George’a, odnajdując przyjemność w zabijaniu, i słała teraz swój śmiercionośny promień z całą satysfakcją. Zaczęła też się zastanawiać, co powinna zrobić, kiedy nadejdzie koniec. Doszła do wniosku, że nie może pozwolić, żeby dopadły kogokolwiek z nich żywcem. Zerknęła bokiem na Carsona i Janet. Frank nie odrywał wzroku od pola bitwy, ale Janet uchwyciła jej spojrzenie i skinęła głową. „Kiedy nadejdzie koniec — jeśli nadejdzie — zrób co należy”.

Przed nimi spiętrzały się nieprzerwanie hałdy dymiących, martwych skorup. Hutch wydało się, że dostrzega wyraźną niechęć, z jaką stwory usiłują pokonać tę ciągle narastającą barierę, pchane nieustannie przez napierającą od tyłu falangę. Przekonywała się teraz, że może wydłużyć swój zakres rażenia, by dopaść tych na tyłach. Strefa tlącego się mięsa zaczęła teraz działać jak bariera ochronna.

Zrobiła sekundową przerwę, żeby zredukować moc.

Czarny dym gryzł ją w oczy. Zabiła jeszcze dwa i oszczędziła trzeciego, który uskoczył w szaleńczej ucieczce i wpakował się na drzewo.

— Musimy wiać — stwierdził George. — Zanim zdążą się przegrupować.

— Jestem za — powiedziała Hutch. — Ale jak to zrobić?

— Tamte krzaki. — Wskazywał ręką w bok. Musiał krzyczeć, żeby przebić się przez panujący dookoła harmider. Większość stworów czaiła się w pogotowiu przed i za nimi. — Wybijcie dziurę w tych krzakach — wyjaśnił.

Hutch kiwnęła głową.

— Każdy słyszał? — zawołał George.

Hutch zwróciła się teraz w stronę Franka i Janet.

— Poradzicie sobie sami? Dopóki się stąd nie wydostaniemy?

Carson popatrzył na Janet.

— Mogę skakać — oświadczyła. — Idziemy.

Hutch nie marnowała czasu. Przerzuciła pulser w kierunku zarośli, o których mówił George, i wypaliła w nich dziurę. Kilka krabów sunęło już w tamtym kierunku, jednego zabiła, podczas gdy George osłaniał tyły. Krzaki były gęste, więc bała się, że mogą w nich utknąć. Chroniąc dłonią oczy, próbowała poszerzyć przejście dla Janet. Raz czy drugi przystanęła, żeby odpędzić napastników.

Ale dzięki Bogu nie tkwili już w miejscu.

Kilka minut później znaleźli się na trawiastym zboczu.

— Gdzie George?! — krzyknęła przerażona Maggie, oglądając się za siebie.

Hutch spróbowała się z nim połączyć.

— George, gdzie jesteś?

— Nic mi nie jest — odpowiedział. — Zaraz tam będę.

— Co ty robisz?

— Hutch — rzucił tonem, jakiego nigdy przedtem u niego nie słyszała — nie zatrzymujcie się. Wejdźcie na ten mur. Tam się spotkamy.

— Nie! — niemal zawyła. — Tylko bez bohaterstwa! Jesteś nam potrzebny tutaj!

— No to zaraz tam będę, do diabła. Frank, możesz z nią porozmawiać? — I rozłączył się.

— On ma rację — powiedział Frank.

— Wracam po niego…

— Jeśli to zrobisz, wszyscy jesteśmy martwi. Jego jedyna szansa jest w tym, żebyśmy my dostali się gdzieś wyżej. No, chodźże wreszcie…


Pod stopami chrzęściła spalona trawa i skorupy krabów. George szedł za Maggie, ale kraby były zbyt szybkie. Odwrócił się i wystrzelił. Nie było sensu się spieszyć, bo i tak nie mógł iść szybciej niż ludzie przed nim.

Atak wyraźnie wytracił impet. Kilka pojedynczych krabów próbowało szczęścia, ale ogólnie zdawały się rozumieć, gdzie kończy się zasięg efektywnego rażenia jego pulsera, i trzymały się tuż za tą granicą. Zaczął wycofywać się w kierunku przejścia w krzakach.

Dotrzymywały mu kroku. I słyszał je także po obu bokach.

Walczył z przemożną ochotą, by puścić się biegiem. Nasłuchiwał odgłosów wystrzału z przodu i z ulgą stwierdził, że dochodzi stamtąd tylko szelest przedzierania się przez zarośla.

Jakkolwiek ich percepcja była z pewnością dość mglista, skorupiaki rozumiały niebezpieczeństwo związane z pulserem i starały się go uniknąć. Przynajmniej nie atakowały gromadnie. Czegoś się nauczyły. Tego właśnie było mu potrzeba, żeby zyskać na czasie.

Nie śmiał się ruszać zbyt prędko. Nie chciał dotrzeć do swych towarzyszy, zanim znajdą się bezpieczni na murze. Zatrzymywał się więc od czasu do czasu i kiedy stwory zbliżały się — raz pojedynczo, innym razem po kilka w jakimś pseudowojskowyrn szyku — odwracał się do nich i odganiał pulserem.

Gorączkowe wezwania Hutch wytrąciły go z równowagi. Słyszał ją nie tylko przez słuchawki; jej głos rozbrzmiewał wokół niesiony wiatrem. Ciągle jeszcze byli blisko. A niech to…

Wszędzie pełno było miejsc, gdzie stwory mogły czyhać w zasadzce. Ale w formacjach krabów nie wychwycił żadnych gwałtowniejszych ruchów, żadnych ataków z flanki, żadnych niespodzianek. I tak właśnie miało być. Dopóki skupiają się na nim, nie gonią za innymi. A chociaż były szybkie, to on jednak był o wiele szybszy — kiedy nie musiał dźwigać kolegi.

Wszedł teraz w wysoką trawę, zbyt wysoką, żeby mógł je dokładnie widzieć, ale nadal dostrzegał sunące za nim oczy na szypułkach. Nie zatrzymywał się, dopóki nie wyszedł na skalisty teren, gdzie widać je było jak na dłoni. Gdzie stanowiły łatwy cel.

Niech Hutch i reszta odejdą najdalej jak się da.


— Gdzie jest ten mur? — zapytał Carson.

Dotarli do szczytu wzniesienia. Jakieś pół kilosa.

— Jeszcze dziesięć minut — odparła Hutch i dodała, zwracając się w stronę Janet: — Jak się czujesz?

Carson i Janet kuśtykali najszybciej jak mogli, podpierani przez Hutch i Maggie.

— W porządku. Nic mi nie jest.

Hutch chętnie utrzymywałaby stałą łączność z George’em, ale zbyt była zajęta rannymi towarzyszami, a poza tym nie chciała go niepotrzebnie rozpraszać. Ale z trudnością powstrzymywała łzy.

Carson milczał. Miał chłodne czoło i dziwnie przejrzyste oczy. Kiedy próbowała z nim rozmawiać, tylko ją ponaglał.

— Potrafię dotrzymać ci kroku — zapewniał.

Szli swoim własnym śladem wyciętym wśród gąszczu, wypatrując po lewej stronie luki wśród liści, przez którą dojrzą mur. Przecież muszą już być całkiem blisko.

Nagle Janet zachwiała się i byłaby runęła na ziemię. Hutch ledwie zdążyła ją złapać, potem ułożyła delikatnie na trawie.

— Przerwa — rzuciła. — Minutka przerwy.

Carson nie usiadł. Dokuśtykał do drzewa i oparł się o pień.

Janet była blada i rozpalona gorączką. Mokra od potu. Hutch włączyła kanał łączności.

— George?

— Jestem, Hutch.

— Proszę, chodź tu. Potrzebujemy cię.


George rozłączył się i popełnił pomyłkę w ocenie sytuacji, która w następstwie kosztowała go życie. Udało mu się uzyskać odpowiednią zwłokę i mógł teraz porzucić posterunek, by w ciągu kilku minut połączyć się z przyjaciółmi. Ale armia skorupiaków zgrupowana za nim w szereg stanowiła zbyt kuszący cel. Powrócił więc do taktyki, która przedtem okazała się tak skuteczna. Chcąc zadać przeciwnikowi zabójczy cios, odwrócił się i przejechał promieniem pulsera po szeregach skorupiaków. Lampka w pulserze przechodziła już w czerwień, promień stawał się coraz słabszy. Ale to wystarczyło.

Rozproszyły się, nie mając zamiaru go gonić. Uciekając, zapalały się i ginęły. Prześladował je z metodyczną złośliwością, zabijając wszystko co się rusza. Buchał ogień, zmierzch wypełniły piski stworów.

Ale kiedy się odwrócił, ziemia za nim się ruszała. Przesunął promieniem po nowych celach. Nie powstrzymał ich, musiał koncentrować promień na pojedynczych zwierzętach, żeby móc je zabić.

Zbliżały się z determinacją tymi swoimi bocznymi kroczkami, skalpele sterczały do góry. Za jego plecami rozgorzały płomienie — nie było ucieczki.

Na szczycie wzgórza wypatrzył światło latarki swych towarzyszy.

Wydawało się bardzo daleko.

Skoczył w przejście między krzakami. A one już tam na niego czekały.

Rozdział 24

Beta Pacifica III, wtorek, 12 kwietnia, w godzinę po zachodzie słońca

Poniżej, w ciemności zobaczyli płomienie ognia.

— Nic mu się nie stanie — mówił Carson.

Hutch zawahała się, spojrzała za siebie. Cały świat skurczył się do rozmiarów migoczącego światełka. Miała ochotę odezwać się do niego, upewnić się, że wszystko w porządku. Ale dobrze pamiętała złość Henry’ego: „A gdzie byłaś wtedy, kiedy próbowaliśmy uzyskać tych parę odpowiedzi? Umiałaś tylko wisieć przy tym cholernym mikrofonie i siać wokoło panikę”.

Z ciężkim sercem ruszyła dalej, podpierając ramieniem Janet. Jakże inaczej wyglądało teraz to wszystko. Promień jej latarki padł na rozłupany błyskawicą pień drzewa.

— Poznaję to drzewo — odezwała się Maggie. — Jesteśmy blisko…

Kilka chwil później nocne powietrze rozdarł krzyk. Rozdźwięczał się pośród drzew, rozedrgał nieruchome powietrze, aż wybuchł w końcu serią krótkich okrzyków. Hutch zawołała George’a i odwróciła się.

Ale Janet przewidziała ten ruch.

— Nie! Już nie możesz mu pomóc, Hutch…

Janet była znacznie od niej silniejsza, ale nie zdołałaby jej zatrzymać dłużej niż na kilka sekund, gdyby Carson nie przyszedł jej natychmiast z pomocą.

— Nic już nie możesz zrobić.

Wrzasnęła.

— Przez ciebie to wszystko pójdzie na marne. — To Maggie patrzyła na nią z góry.

— Łatwo ci mówić — rzuciła Hutch pełna nienawiści do niej. — Kiedy inni umierają, ty zawsze trzymasz się w bezpiecznej odległości!

Łzy popłynęły strumieniami.


Mur w świetle lampy wyglądał jasno i bezpiecznie. „Wejdźcie na wyższy poziom”. Hutch zatraciła ostrość widzenia, była na skraju histerii.

— Trzymaj się — powiedziała Janet. — Jesteś nam potrzebna.

Niższa partia muru, ta która przedtem przypominała im drogę, wyrastała ze zbocza po prawej stronie. W połowie polany ściana podnosiła się nagle na jakieś dwa metry. W normalnych okolicznościach to nie stanowiłoby problemu, ale nie teraz.

Ciężko było się wspinać mając do dyspozycji tylko jedną stopę. Carson, podpierany przez Maggie od dołu i ciągnięty przez Hutch od góry, a także zdopingowany przez szelest poruszającej się trawy, zdołał w końcu jakoś tego dokonać, choć stracił wiele krwi. Kiedy on był już na górze, wciągnięcie Janet nie sprawiło kłopotu.

Hutch szybko zlustrowała wierzchołek muru, żeby sprawdzić, czy nie czyhają tam na nich jakieś niespodzianki. Usatysfakcjonowana, usiadła i sięgnęła po apteczkę.

— Sprawdźmy jeszcze raz, co tam u was — rzuciła bezbarwnym głosem.

Wyglądało na to, że Janet wchodzi we wstrząs anafilaktyczny. Hutch podciągnęła jej nogi, opierając je stopami o kupkę ziemi, zdjęła swoją kurtkę i okryła ją. Carson wyglądał nieco lepiej. Kiedy zrobiła już co mogła dla tych dwojga, zajęła się okaleczoną ręką Maggie.

— Jak twoja ręka?

— Przeżyję.

— Przepraszam — powiedziała Hutch. — Wcale tak nie myślałam.

— Wiem.

Zmieniała jej opatrunek. Ale łzy spływały po policzkach nieprzerwanym strumieniem i ciągle wszystko moczyła. Maggie sama musiała dokończyć opatrunku. Carson przykuśtykał i usiadł obok niej.

Hutch wpatrywała się w ciemność. Ognie już wygasły, noc stawała się coraz chłodniejsza. Nad drzewami unosił się rożek księżyca.

— Nie ma go — powiedziała w końcu.

Carson otoczył ją ramieniem, ale nie odezwał się.

— Nie chcę… — Urwała, odsunęła się do tyłu i poczekała, aż odzyska panowanie nad głosem. — Nie chcę go tam zostawiać.

— Wrócimy po niego.

Janet nie wyglądała dobrze. „Musimy zadbać, żeby było jej ciepło”. Maggie oddała własną kurtkę. Hutch zebrała kilka gałęzi i rozpaliła ognisko. Zerwał się wiatr, a temperatura dość znacznie opadła. Carson wyraźnie pobladł, więc Hutch obawiała się, że u niego też może nastąpić wstrząs.

— Zrobi się zimno — stwierdziła. — Nie możemy zostać tu przez całą noc.

Carson wpatrywał się znużonym wzrokiem w płomienie.

— Nie wiem, co nam pozostało innego.

— Możemy przedostać się do wahadłowca.

— Jak mamy to zrobić?! Przecież ja tam nie dojdę, na litość boską. A tym bardziej Janet.

— Nie mam na myśli nas wszystkich. Mam na myśli siebie.

— I co masz zamiar zrobić, kiedy się tam dostaniesz?

— Sprowadzę go tutaj.

Splątane wierzchołki drzew całkowicie zasłaniały niebo.

— I co potem? Przecież przez to się nie przedostaniesz.

— Jasne, że się przedostanę, jeśli usuniemy jedno albo dwa drzewa.

Carson poszukał wzrokiem jej oczu.

— Poczekaj, aż będzie jasno.

— Wtedy może już być za późno. Janet jest w kiepskim stanie. Carson zerknął na Maggie.

— Myślę, że to jej obowiązek — orzekła.

„Nie zapomniała mi tego, co powiedziałam”. Hutch czuła się rozpaczliwie zmęczona tym wszystkim.

Najlepiej byłoby, rzecz jasna, wyruszyć od razu. Ale musiała jeszcze załatwić kilka spraw.

Przede wszystkim znaleźć odpowiednie drzewo do ścięcia. Pomyślała, że wystarczy im jedno, i wyszukała odpowiednie nieco dalej, przy zrujnowanych schodach. Było jednak na tyle blisko, by dosięgnąć je pulserem, a na tyle duże, żeby powstała wystarczająca dziura dla wahadłowca. Ta druga ocena mogła budzić niepewność, ale Hutch nie traciła nadziei. Jeśli coś będzie nie tak, zajmą się tym we właściwym czasie.

Potem wybrała miejsce, z którego ich zabierze, i pomogła Maggie przetransportować tam Janet i Carsona. Już samo to zdawało się poprawiać im nastrój. Jeszcze raz rozpaliła ognisko. Znajdowali się teraz daleko w głębi doliny, blisko wierzchołków drzew. Gałęzie i liście czerwieniły się w blasku płomieni.

Kiedy Hutch przygotowywała się do odejścia, Maggie podeszła do krawędzi i przyglądała się drzewu, które miało się stać jej celem. Spojrzała w dół. Pod sobą miała jakieś pięć pięter.

— Wiecie, co macie teraz robić? — spytała Hutch.

— Tak. Kiedy wrócisz, będziemy na ciebie czekać.

Zostały im tylko dwa funkcjonujące pulsery. Ale ten, który miała Maggie, zaczynał już świecić na czerwono. Hutch miała drugi. Podała go teraz Maggie, ale ta potrząsnęła przecząco głową.

— Weź go ze sobą. Może ci być potrzebny.

— To wam będzie potrzebny, żeby ściąć drzewo. A ja i tak nie mam zamiaru marnować go na to draństwo. — Oddech Janet budził niepokój. — Muszę lecieć. — Ich spojrzenia spotkały się na długą chwilę. — Kiedy się stąd wydostaniemy — powiedziała — chciałabym postawić ci dobry obiad.

Maggie uśmiechnęła się. Otwartym uśmiechem, przezierającym przez łzy.

— Tak — odrzekła. — To niezła myśl.

— Uważaj na siebie — dorzucił Carson.

Przypięła latarkę do nadgarstka i poszła z powrotem po wierzchołku muru. Noc zamknęła się za nią.

Czuła silny zapach morza, a las dookoła niej pełen był brzęczenia owadów. Wciąż słyszała ostatni krzyk George’a i usiłowała zdławić ogarniające ją przerażenie.

Wiedziała, że odtwarzałaby w nieskończoność jego ostatnie chwile, gdyby tylko sobie na to pozwoliła. Wolała, by doznany szok sparaliżował jej wyobraźnię. Z całej siły próbowała skupić się tylko na tym, co trzeba zrobić, wiedziała, że musi pozbyć się strachu i obawy.

Pędziła spiesznie po murze, patrząc jak poszycie leśne systematycznie podchodzi w górę. Z przodu zarośla zasłaniały widok polanki.

I wtedy właśnie je usłyszała. Prosto przed sobą.

Niżej las był cichy i spokojny.

Zarośla chwiały się na wietrze. Podniosła latarkę do góry i omiotła strumieniem światła wierzchołek muru przed sobą. Nigdzie śladu niebezpieczeństwa. Minęła zasłaniające widok krzewy i wyszła na polankę.

Były na niższym poziomie muru.

Wpatrzyła się w nie z nienawiścią.

Wlokły liście i grudki ziemi w kierunku podstawy muru. Poczuła, jak po plecach przebiega jej zimny dreszcz.

Podniosła spory kamień i spuściła na nie. Niewiarygodne — chybiła! Ale praca natychmiast ustała, a szypułki oczu błyskawicznie skierowały się na nią. Kilka oderwało się od grupy i zniknęło w otaczających mur krzewach. Inne poczęły się wycofywać na taką odległość, którą George natychmiast by rozpoznał.

Połączyła się z grupą.

— Maggie.

— Jestem.

— One są na końcu muru. Budują sobie wejście. Usłyszała, jak Maggie gwałtownie nabiera powietrza. Potem jak przekazuje ostrzeżenie Carsonowi.

— Może powinniśmy spróbować zejść na dół po tych schodach — zastanawiała się Maggie.

— Nie — sprzeciwiła się Hutch. Nigdy im się nie uda. — Jeszcze macie czas. Po prostu bądźcie gotowi, kiedy przylecę.

— Dobra. Hutch?

— Tak?

— Nie mogę się doczekać naszego obiadu.

— Ja też.

Wróciła za zarośla i spojrzała w dół. To będzie solidny skok, jakieś pięć metrów. Ale widziała tu tylko jedną bestię.

Usiadła, spuściła się w dół i zawisła na rękach. Stwór zaczął się poruszać. Odepchnęła się od muru i poleciała w dół. Miała wrażenie, że skok trwa nieskończenie długo. W trakcie spadania trzymała lampę z daleka, by zmniejszyć ryzyko jej uszkodzenia lub poranienia siebie. Jej zmysły wyraźnie odbierały szum wiatru, zapach lasu i sączące się przez liście księżycowe światło.

Uderzyła o ziemię znacznie mocniej niż się spodziewała, błyskawicznie przetoczyła się, stanęła na nogi i nie tracąc czasu na wypatrywanie skorupiaków, uciekła.

Szlak, który wypalili, znajdował się po prawej stronie, ale doszła do wniosku, że przez jakiś czas należy trzymać się z daleka od tego miejsca. Ruszyła równolegle do niego i postanowiła, że przejdzie tam dopiero, kiedy znajdzie się poza tym obszarem. Założyła, że małe dranie dużo wiedziały o strategii walki.

Nie słyszała za sobą pościgu.

— U mnie w porządku, Maggie — rzuciła do mikrofonu. — Jestem w drodze.

Nie pędziła tam jak na skrzydłach. Coś przecież przydarzyło się Jake’owi. Trzeba mieć to na uwadze. Ale czas naglił. W pośpiechu zapędzała się w ślepe uliczki i w zarośla, które normalnie mogłaby ominąć.

W końcu skręciła w górę zbocza, spodziewając się wkrótce dotrzeć do szlaku.

Nie znalazła go. Dotarła na krawędź doliny i nie wiedziała, gdzie jest. No, kurwa mać.

Przegapiła go. Przeszła tuż obok.

„Tylko nie panikuj”. Połączyła się z tymi na murze. Potrzebowała chwili przerwy, która pozwoliłaby jej zebrać myśli.

— Maggie?

— Jestem. Jak ci idzie?

— Wszystko w porządku.

— Uważaj na siebie.

— Będę uważać. Jak wam idzie z tym drzewem?

— Powoli. Jest trochę za daleko.

— Nie przerywajcie. Będę w kontakcie.

Pięć minut później natknęła się na opalony krzak. Dobra nasza. To stamtąd przyszli. Ale szlak był ledwie widoczny, więc nadzieja na szybki sprint w stronę wahadłowca rozwiała się jak mgła. Popełnili błąd nie zwracając uwagi na otoczenie. I nie zrobili nic, żeby jakoś zaznaczyć drogę, którą szli. Nikomu nie przyszło na myśl, że mogą mieć jakiekolwiek kłopoty z powrotem — w końcu, w najgorszym razie, wróciliby kierując się sygnałem od Jake’a z wahadłowca.

Kilka razy skręciła w niewłaściwym miejscu. Za każdym razem musiała wracać po własnych śladach i od nowa zaczynać poszukiwania. W pewnej chwili wyszła z lasu i zobaczyła przed sobą szeroką, wysrebrzoną księżycem taflę wody. Zawalony most, który widzieli przedtem z powietrza, rozciągnął się na płyciznach jak uśpiony dinozaur.


Drzewo się nie przewróciło.

Maggie przecięła pień, ale drzewo tylko przechyliło się na bok, zaplątane beznadziejnie w gęstwę konarów. Spadł na nią deszcz liści i drzewnych odłamków, niektóre wypadły za krawędź i odbyły długi lot na dno lasu.

Ale baldachim pozostał zupełnie nienaruszony.

— I co teraz? — zapytała Carsona. Wyczerpała swój pulser. Pozostała im tylko broń Hutch. Wyjęła ją zza paska.

Carson przejrzał uważnie drzewa.

— Tam — pokazał. — Wytnij i to. — Było mniej więcej tej samej szerokości, tyle że rosło o cztery metry dalej. — Zetnij je, a wtedy może oba upadną razem.

Spojrzała na niego żałośnie.

— Tylko to nam pozostało, Maggie.

Podczołgała się do samej krawędzi i wyciągnęła rękę. Trzeba dostać się najbliżej jak tylko można. Nacisnęła spust.


Hutch nie miała pojęcia, gdzie jest. Nie było tu gwiazd, którymi mogłaby się kierować. Żadnych znaków szczególnych. Nic. Nie widziała śladów ich poprzedniego przejścia, żadne wzgórze ani drzewo nie wspomogło jej pamięci.

Korzystając z połączenia z Maggie, które słało jej ciągły sygnał, mogła przeprowadzić triangulację. Dzięki temu znała swoje położenie w stosunku do tamtego muru i mogła określić, gdzie mniej więcej powinien się znajdować wahadłowiec. Chyba gdzieś w tym obszarze. Ale gdzie? Martwiła się, że już go minęła.


— Uwaga!

Pień pochylił się w ich kierunku. Nie tak miało być — Maggie cięła pod takim kątem, żeby przewróciło się w drugą stronę. Ale ono upadało teraz z wolna ku niej w kakofonii trzaskającego drewna. Maggie szybko odpełzła dalej od krawędzi. Razem z drzewem leciały liście, gałązki i pnącza. Ta cała plątanina spadła teraz na Maggie jak przepastna, zielona sieć, zbijając ją z nóg. Gałęzie trzasnęły, a pień toczył się dopóty, dopóki nie wypadł na otwartą przestrzeń, gdzie rozpoczął długi, powolny upadek w otchłań. A Maggie ku swemu przerażeniu zorientowała się, że pień zabierają ze sobą.

Wlókł ją bezlitośnie ku krawędzi muru. Ze wszystkich sił próbowała się uwolnić. Znaleźć coś, czego można by się uchwycić. Ale wyglądało na to, że wszystko wokół niej miało razem z nią runąć za krawędź muru.

Świat wypełnił się widokiem płaskich liści i przeraźliwym, trącym odgłosem. Dosłyszała, jak Carson wołają po imieniu. I przyszło jej do głowy, że już nigdy nie pozna tajemnicy Oz. Nigdy. Ani nie dowie się, dlaczego Quraquatczycy utożsamiali Twórców Monumentów ze śmiercią.

To bez sensu.

Plątanina zatrzymała się na okamgnienie, balansowała przez chwilę zawieszona wysoko nad ziemią, a przez tę chwilę Maggie udało się rzucić ostatnie spojrzenie na srebrzący się w górze księżyc. Miłosierna ciemność nie pozwoliła jej dojrzeć, jak to wysoko.

Przykro mi, Hutch.


— Hutch — doszedł ją rozgorączkowany głos.

— Słucham cię, Frank.

— Maggie nie żyje.

Słowa zawisły ciężko w nocnym powietrzu. Oczy zamknęły się mimowolnie. Opuściła już okolice jeziora i brnęła teraz z trudem przez jakieś kwitnące rośliny i przerośnięte paprocie. Zupełnie straciła orientację.

— Hutch? Słyszałaś, co powiedziałem?

— Tak — odrzekła. — Jak to było? Co się stało? — Wydawało jej się niemożliwe. Maggie przecież nie mogło się nic zdarzyć. Była na to za sprytna…

Carson opowiedział jej wszystko głosem ochrypłym z żalu.

— Znalazłem jej pulser — dodał. — Upuściła go.

— Jesteś pewien, że nie mogła przeżyć?

— Hutch, ona spadła z muru! — Chwila milczenia. — Udało ci się dotrzeć do wahadłowca?

— Nie, Frank. Mój Boże, ja nawet nie mam pojęcia, gdzie jestem.

— W porządku. — Głos Carsona brzmiał łagodnie. — Zrób, co możesz. Dziurę już mamy. Będziesz mogła się tu dostać, kiedy przylecisz.

Zapatrzyła się w ciemność przed sobą.

— Wydostać — poprawiła cicho.


Janet przespała nieszczęście. Carson przyglądał się jej uważnie. Nie wypatrzył żadnej zmiany, puls też miała regularny. Siedział przy niej, złamany żalem. Powieki Janet zatrzepotały, ręką dotknęła nadgarstka. Uśmiechnął się do niej.

— U nas wszystko w porządku — odpowiedział na jej milczące pytanie.

— Mogę pomóc? — Musiał się nad nią pochylić, żeby to dosłyszeć.

— Nie, teraz nie. Może później.

Odpłynęła z powrotem w sen. Carson ukrył twarz w dłoniach.


Truscott słuchała właśnie wynurzeń kilku swoich pasażerów na temat przyszłych przydziałów, jakie spodziewają się otrzymać po powrocie, kiedy Harvey, z nachmurzoną i poirytowaną twarzą, zapytał, czy może pogadać z nią na osobności.

— Straciliśmy kontakt z ekipą na planecie — oznajmił.

To jeszcze nie był powód do zmartwień. Zawiodła łączność.

— Od jak dawna?

— Ostatni meldunek powinien był napłynąć czterdzieści minut temu.

Zastanawiała się przez chwilę.

— Trochę za wcześnie, żeby włączać alarm, Harvey. Co o tym sądzisz? Mają kłopoty ze sprzętem?

— To mało prawdopodobne. No i pewnie musieliby zdawać sobie z tego sprawę. Na wahadłowcu mają do dyspozycji kilka różnych sposobów, żeby się z nami połączyć. Morris się martwi.

— Jaki meldunek był ostatnio?

— Nadal na planecie. Carson i reszta ekipy poszli szukać ruin. Zostawili przy wahadłowcu Jake’a.

— Kiedy mieli być z powrotem?

— Przed zachodem słońca. A już od ponad godziny jest tam ciemno.

Oparła się ciężko o ścianę.

— Widzisz jakieś możliwości?

Popatrzył jej w oczy.

— Miałem nadzieję, że ty coś wymyślisz.


Hutch znalazła się z powrotem przy brzegu, widziała przed sobą na wpół zatopiony most. Tutaj przynajmniej miała jakieś pojęcie o tym, w którą stronę chciała podążać. A kiedy szła lasem, nie miała się czym kierować. Nie było czym zrewidować kursu. Mogła przejść o dziesięć metrów od wahadłowca i wcale go nie zauważyć.

Na zachód. Powinien być gdzieś po zachodniej stronie.

Ruszyła z powrotem, próbując trzymać się linii brzegu.

Przedtem nic tu nie wydawało jej się znajome. Teraz miała poczucie, że była tu już wszędzie. Poruszała się z rozpaczliwym pośpiechem. Skorupiaki, których tak obawiała się na początku swej odysei, teraz odpłynęły gdzieś w dalsze zakątki jej świadomości. Gdzie jest ten przeklęty wahadłowiec?

Przez ciszę przedarł się do niej głos Carsona.

— Idzie ci lepiej, Hutch?

— Nie — odrzekła. — Jestem wprawdzie gdzieś blisko…

— Dobra. Nam tutaj chyba zaczyna brakować czasu. Już je słychać.

Nie wiedziała, co ma powiedzieć.

— Mam zamiar zabrać Janet w dół po tych schodach. „Po schodach! To się nie uda. Najpewniej zarwą się pod ich ciężarem”.

— Nie rób tego, Frank.

— Jestem otwarty na wszelkie propozycje. Mamy jakieś dziesięć minut. W najlepszym razie.

Ciężko westchnęła. Las ciągnął się w nieskończoność — te pnie, korzenie i poszycie wypychające się w górę przez glebę, ta trawa, te kamienie i niby-bambusy.

— Frank.

— Tak?

— Mów coś do mnie. Ale głośno.

— Nie rozumiem.

— Mów do mnie.

— Cześć.

— Głośniej.

— Cześć!

— Krzyknij, do jasnej cholery!

— Cześć!!!

— Tak może być.

Jake nie mógł zostać zaatakowany, chyba że coś zdołało się dostać do wahadłowca. Albo on wyszedł na spacer. Tak czy inaczej luk powinien zostać otwarty. Albo, co bardziej prawdopodobne, pokrywa kabiny pilota.

— Frank, przełącz się na wahadłowiec i wrzeszcz, ile sił w płucach.

Rozłączyła się i zaczęła nasłuchiwać.

Nic.

Ale był tam gdzieś w przodzie. Musiał być.


Frank Carson rozumiał, że kiedy opuszczą mur, będzie po nich. Nawet gdyby udało im się dokonać niemożliwego i zeszliby po tych schodach, Hutch nie dałaby rady zabrać ich wahadłowcem.

Tak więc wrzeszczał do mikrofonu, ile sił w płucach. Raz wołał ją po imieniu, raz było to: „Wahadłowiec, raz, dwa trzy!”, innym znów razem: „Cholera jasna, gdzie jesteś, draniu?!”

Usadowił się dziesięć metrów przed Janet. W pulserze było jeszcze nieco pary, mógł więc trochę powalczyć. Przed sobą słyszał chrzęst sunących po kamieniach skorup.

— Co się dzieje? — doszedł go głos Janet. Nawet nie próbowała się poruszyć.

Carson w kilku słowach przedstawił jej sytuację.

— Nie ma wyjścia? — spytała.

— Nie.

— Gdzie Maggie?

Tego nie da się powiedzieć delikatnie.

— Nie żyje — odparł. Opisał jej, co się zdarzyło.

Wsłuchał się na chwilę w jej oddech.

— Małe dranie — odezwała się w końcu. — Czy mamy jeszcze jakiś pulser?

— Nie.

Z wysiłkiem dźwignęła się na nogi. Opatrunek na stopie zalała świeża krew. Przez chwilę grzebała wśród połamanych gałęzi, aż znalazła odpowiednią.

Carson znów zaczął wykrzykiwać do wahadłowca.

— Naprawdę przydałaby się nam pomoc, Hutch!!

Janet usadowiła się tuż pod dziurą w drzewnym baldachimie.

— Jeśli dotrą tu przed nią — oświadczyła — idę za przykładem Maggie.


Hutch brnęła właśnie przez strumień, kiedy w końcu usłyszała. Daleki szept, niesiony tu tchnieniem wiatru. Brzmiał jak: „…mać”.

Zerwała się do biegu.


Carson był w stanie pojąć prostą zajadłość zwierza na tropie obiadu. Ale tutaj miał do czynienia z czymś więcej. Za wiele wkładały wysiłku w to, żeby go dorwać. Zastanawiał go ich niezwykły upór. Zachowywały się tak, jakby rozumiały, że istoty ludzkie mogą stanowić dla nich zagrożenie. Czy jest możliwe, aby przechowywały w pamięci mgliste wspomnienie o dawnych mieszkańcach tego miejsca i jakoś to sobie skojarzyły?

Bez względu na wszystko odczuł zadowolenie, kiedy zobaczył, że zawahały się na jego widok. No i jeszcze jeden łut szczęścia — na tej zniszczonej powierzchni nie poruszały się szybciej niż on. Patrzył, jak się zbliżają, wspinając na połamane betonowe fragmenty, ześlizgując się bezradnie w pęknięcia i szczeliny. Jeden spadł z muru.

Carson stał tuż obok schodów. Zachowała się część balustrady. Usłyszał trzepot skrzydeł i zobaczył, jak na poręczy przysiada wielki ciemnozielony ptak. Barierka zadrżała. Ptak z wyraźnym zainteresowaniem przyglądał się stworom. Głowa podrygiwała mu tak samo jak ziemskim skrzydlatym. Rozpiętością skrzydeł przypominał orła. Ptak pochylił się do przodu, wstrząsnął się groźnie, a potem nagle zapikował pomiędzy kraby i porwał jednego w szpony, trzymając go pod takim kątem, żeby unieszkodliwić groźny skalpel. Skorupiak skrzeknął, ptak zagdakał i zniknął w mroku nocy.

— Nie masz jakichś krewnych? — rzuciła za nim Janet.

Kilka chwil później dobiegł ich z dołu mięsisty trzask.

Ostatnia nadzieja na ucieczkę w dół po schodach za chwilę mogła się rozwiać jak dym. Janet nie spuszczała wzroku z Carsona.

— Jesteś pewien, że chcemy dać im się odciąć?

Nie odpowiedział.

— Moglibyśmy na nich siedzieć. Wspiąć się na wyższy poziom. Nie będą mogły tam wejść za nami.

— To cholerstwo się pod nami zawali. Dajmy Hutch jeszcze trochę czasu.

Tak więc czekali. Aż w końcu nadeszły kraby.

Carson stał na szeroko rozstawionych nogach, przejmujący go ból zepchnął w najdalszy kąt świadomości. Stwory przed nim pokrywały całą powierzchnię muru — ciemna horda, której nie miał nadziei powstrzymać. Niemniej zwolniły, jakby wiedząc, co się święci. Kiedy pierwsza linia zbliżyła się na odległość metra, wycelował w nie pulser. Zatrzymały się.

Carson patrzył.

Chwila ciągnęła się w nieskończoność. Aż w końcu — jakby na dany sygnał — skalpele poszły w górę i stwory ruszyły szarżą.

Lampka ostrzegawcza na pulserze mrugała czerwono. Pociągnął za spust i powiódł promieniem po ich szeregach, wiedząc, że nie ma czasu, by zabijać pojedyncze sztuki. Zranić jak największą liczbę — myślał, łudząc się nadzieją, że to wystarczy, by się cofnęły. Zapiszczały, poczerniały i zbiły się w bezładną kupę, jak samochodowy karambol.

Cofnęły się szybko, a broń Carsona wysiadła.

Janet przysunęła się bliżej krawędzi muru.

— No dobra — powiedziała.

W tej chwili usłyszeli głos Hutch.

— Hej.

— Słuchamy.

— Potrzebuję więcej hałasu. Słyszę cię. Wahadłowiec musi być gdzieś bardzo blisko.

Carson stęknął.

— Trochę za późno, Hutch.

— Mów do mnie — wściekła się. — No dalej, Carson!

Wyryczał w gwiazdy jej imię.

— Za późno! — krzyczał. — Cholera, już za późno!

— Teraz dobrze — oznajmiła Hutch. — Tak trzymaj.

Carson pozostał na swoim miejscu w nadziei, że jego widok trochę onieśmieli stwory. Za przykładem Janet znalazł sobie gałąź. Odarł ją z licznych odrostów i zważył w dłoniach. Uzyskawszy zadowalający wynik, dołączył do Janet. Stanęli jedno przy drugim.

Carson lubił uważać się za człowieka bywałego w świecie. Nie stronił od seksu i znajdował przyjemność w oddawaniu się swoim pasjom. W stosunku do kobiet zawsze pozostawał uczciwy. Nie był szczególnie sentymentalny, niemniej niektóre z nich zapadły mu w serce na długo. Z dwoma czy trzema mógłby się nawet ożenić, gdyby nie okoliczności. Ale nigdy w swoim życiu nie doświadczył tak silnego przypływu uczuć — miłości do innej istoty ludzkiej — jak w ciągu tych kilku rozpaczliwych chwil u boku Janet Allegri, na szczycie muru w ruinach portowego miasta.


Lampa Hutch wyrwała z mroku zarys wahadłowca, wysrebrzyła go tak, że mógłby go dojrzeć cały świat. Połyskujący metalicznym chłodem kadłub krył — pomyślała teraz o tym z rozpaczliwym drgnieniem radości — moc, której przedtem nie doceniała. Pokrywa kabiny pilota uniesiona była w górę, a ze środka chaotycznymi seriami buchały przekleństwa Carsona.

— Dobra, Frank — rzuciła do mikrofonu. — Mam go.

— To dobrze. Teraz rusz tyłek.

Przemknęło jej przez głowę, że jeśli Jake’a dopadło coś w środku wahadłowca, to wciąż jeszcze może tam być. Ale nie miała czasu na rozmyślanie. Pomknęła sprintem przez polanę, wskoczyła na drabinkę i z ulgą przekonała się, że przynajmniej kabina jest pusta.

— Już lecę — rzuciła do mikrofonu. — Nie przerywajcie sygnału, zapalcie lampy i nie zapomnijcie, gdzie mieliście stać.

Zapaliła silniki, zaciągnęła pokrywę i zatrzasnęła drzwi do ładowni. Lista kontrolna. Mój Boże, jak ciężko odrzucić stare przyzwyczajenia. Ale nie miała czasu na żadne kontrole.

— Nic z tego — zameldował Carson. — Wygląda na to, że nie mamy szans. Kraby spychają nas do końca muru. Jak daleko jesteś?

Uniosła się w powietrze.

— Będę nad wami za dwie minuty.

Ustawiła odbiór na sygnał Carsona, zawróciła i wrzuciła dopalacze. Zamigotała lampka przy mechanizmach lądowania — nie schowała wsporników. Niech tak zostaną. Wahadłowiec mknął nad morzem osrebrzonego listowia. „Szukaj dziury”.

„Dziury Maggie”.

Sięgnęła ręką za siebie i wyciągnęła ze schowka nowy pulser. Położyła go na siedzeniu obok.


Carson i Janet bronili się teraz kijami. Carson tłukł w nie i walił, aż drewno na końcu potrzaskało w kawałki. Janet zamaszystymi ruchami zmiatała wielkie ich ilości za krawędź muru. Ale sytuacja wyglądała beznadziejnie i zdążyli już wymienić ostatnie pytające spojrzenia nad krawędzią muru, kiedy nad głowami rozbłysły światła.

— Widzę was — mówiła Hutch. — Możecie się wyrwać? Jedno ze stworzeń dziabnęło Carsona w zdrową kostkę, ale zobaczył je w porę, cofnął nogę i skalpel nie zdążył się zagłębić.

— Niemożliwe — odpowiedziała Janet.

Dokładnie nad nimi schodził w dół czarny kadłub, otoczony pierścieniem połyskujących świateł.

— Głowy do góry — rzuciła Hutch.

Szczyt muru pokrywało ruszające się mrowie.

„Co one myślą — zdziwił się w duchu Carson — że ile nas tu jest do podziału?”

W tej przerażającej chwili wydało mu się absurdalne, żeby aż tyle krabów uganiało się za dwójką ludzi. Wybuchnął śmiechem.

— Na ziemię — rozkazała Hutch. — I uważajcie na wsporniki.

Rzucili się posłusznie na ziemię, a jeden z skorupiaków wbił się w prawe udo Carsona. Janet zdzieliła go swoim kijem. Carson oślepł na chwilę z porażającego bólu.

Wsporniki zbliżały się tuż nad jego głowę.


Hutch pchnęła drążek do przodu. Szczyt muru wydał jej się teraz wąski jak wstążka. Cały się ruszał od krabów. Już nie widziała toczącej się pod spodem bitwy. Wahadłowiec miał oczywiście kamery w podwoziu, ale nie chciała ich włączać — nie chciała się rozpraszać. Zamiast tego skupiła się na wymiarach swego lądowiska. Trzymaj się równo. I przy środku.

Licz na Janet i Franka, że potrafią usunąć się z drogi.

— Nie podnoście się — powiedziała. Zwolniła zamek pokrywy i uniosła ją w górę.

Już prawie jest.

Carson krzyknął. Rozłączyła się. Nie wolno się rozpraszać. Nie teraz.

Obejrzała się na mur za sobą. Trzymać się środka.

— Już jestem, Janet — szepnęła.

Uderzyła raz, podskoczyła w powietrze. Przy odrobinie szczęścia kraby będą wiały gdzie pieprz rośnie. Zrób to jak należy. Drugiej okazji nie będzie.

Wsporniki osiadły na murze.

Siedzą.

Przyhamowała silniki, tablice rozbłysły na zielono, a ona chwyciła pulser i wyskoczyła na skrzydło.

— Idziemy!

Janet już złapała za drabinkę. Usmarowana pyłem i krwią, z dzikim spojrzeniem. Hutch nie siliła się na delikatność — złapała ją za ramię, szarpnęła w górę i wepchnęła do kabiny pilota. Potem ruszyła po Carsona. Nie widać go. A na dole jednak były kraby — przewalały się ciasno, jeden przy drugim. Wtedy usłyszała go i zobaczyła rękę, usiłującą sięgnąć bocznego skrzydła po drugiej stronie wahadłowca.

— Idę! — rzuciła krótko.

Wybrała najkrótszą trasę — zamiast zawrócić do kabiny, przepełzła po osłonie silnika. Kiedy dotarła na miejsce, ręki już nie było. Carson leżał na ziemi, tuż przy krawędzi muru i opędzał się kijem od szczękającej, kłującej hordy.

Wołał ją po imieniu.

Skrzydło wyciągało się nad przepaść.

— Skacz, Frank — rzuciła. Rozciągnęła się na brzuchu i przytrzymała stopą właz, żeby uzyskać jakiś punkt zaczepienia. — Zrób to…

Rzucił jej rozpaczliwe spojrzenie. Jeden ze stworów wbił się w jego udo. Carson skoczył, wyrzucając oba ramiona w kierunku skrzydła. Próbowała złapać go za spodnie, żeby wywindować go w górę, ale musiała uważać na rąbek koszuli, na żebra, i nie mogła dobrze uchwycić.

Uczepił się desperacko gładkiego metalu. Hutch traciła siły, czuła że spada, już do połowy wychylona za skrzydło.

„Janet…”

A Janet była na miejscu. Wyższa od Hutch — dłuższa — łatwiej dobrnęła do krawędzi, wychyliła się i w ostatniej chwili wciągnęła go z powrotem. Wciągnęła ich oboje.


Przez całe następne lata nie byłem w stanie mówić ani pisać o tamtej straszliwej nocy. A miał to być przecież nasz dzień chwały — szczytowy moment w całej karierze. Bóg mi świadkiem, że czułem się zupełnie bezpieczny, kiedy tam wyruszaliśmy. Byliśmy dobrze uzbrojeni. I znaleźliśmy się w świecie, który całkiem niedawno należał do wielkiej cywilizacji. Nie wierzyłem, żeby mogły tam przetrwać jakieś szczególnie groźne drapieżniki.

Niemniej jednak nie przedsięwziąłem należytych środków ostrożności. Kosztowało to nas życie dwojga najlepszych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem.

— Frank Carson

Cytat z „Noc na Krakatoa”, Jane Hildebrand,

[w:] „The Atlantic”, 11 października 2219


Z wypowiedzi Carsona wynika, iż zapomniał on, że w czasie tej podróży stracił także pilota wahadłowca. Dla odnotowania podam tu jego nazwisko: Jake Dickenson.

— Harvey Sill

Fragment listu opublikowanego w „The Atlantic”

25 października 2219

Rozdział 25

Na pokładzie Catherine Perth, środa, 13 kwietnia, 18.00 czasu Greenwich

Ciało Maggie odzyskali koło południa miejscowego czasu. Znaleźli także części garderoby i sprzętu Jake’a. Po George’u nie zostało ani śladu, z wyjątkiem kilku wypalonych placków w trawie. Skorupiaki, nawet jeśli nadal przebywały w tej okolicy, trzymały się z dala od ciężko uzbrojonej ekipy.

Prowadził ją Harvey Sill. Hutch leciała z nimi jako przewodnik, ale potrzebowała sporej dawki leków, żeby jako tako się trzymać.

Kiedy znaleźli się z powrotem na Perth, ciało Maggie złożono w chłodni, ustalono szczegóły uroczystości żałobnej i przesłano oficjalne zawiadomienia do Kosmika i Akademii. O ile wiadomo było Carsonowi, po raz pierwszy w historii zdarzyło się, żeby ktokolwiek z pracowników terenowych został zabity przez miejscową formę życia.

Kapitan kierował przygotowaniami do uroczystości, a rozpierała go wściekłość, przemieszana z satysfakcją, że choć nie udało mu się postawić na swoim w starciu ze zwierzchnikiem, to jednak w końcu wyszło na jego. Mógł jednakże się spodziewać, że korporacja obarczy go odpowiedzialnością za to, co zaszło. Nigdy przedtem nie zdarzyło mu się stracić żadnego członka załogi ani tym bardziej pasażera, a tu nagle odpowiadał za śmierć aż trzech osób. Co gorsza, wyprawa nie była autoryzowana.

— Mam nadzieję, że zdaje sobie pani sprawę — powiedział do Truscott — w co nas pani wpakowała.

Zdawała sobie, a jakże. Założyła, że jako zawodowcy wiedzą co robią i zaufała im. Ten błąd zdarzał się jej i wcześniej, ale nie znała innego sposobu na to, by sprawy szły do przodu. Trzeba mieć zaufanie do ludzi na pierwszej linii. A jeśli czasem coś pójdzie nie tak, trzeba ponosić konsekwencje.

— Przykro mi, że stworzyłam ci taki problem, John — rzuciła.

Delikatna nutka ironii całkowicie mu umknęła.

— Trochę na to za późno. Pozostaje kwestia, co mamy teraz robić.

Znajdowali się w sali konferencyjnej kapitana. Truscott nadzorowała poczynania wysłanej na planetę misji przez kanał dowodzenia, potem przyglądała się, jak wnoszą ciało, więc niewiele pozostało jej cierpliwości dla kapitana, zamkniętego w swej skorupie.

„Jak to się dzieje, że takim jak ty powierza się odpowiedzialne stanowiska?”

— Powiedziałam ci, że jeśli wyniknie jakiś problem, osobiście dopilnuję, żeby nie obarczano cię żadną odpowiedzialnością. I tak właśnie zrobię.

— Wiem, że przynajmniej pani spróbuje. — Głos Morrisa drżał. To do niego niepodobne, stawiać się komuś, kto w każdej chwili mógł go zniszczyć. — Ale tak czy inaczej — dodał w pełnym poczuciu własnej słuszności — troje ludzi nie żyje.

— Doskonale to rozumiem.

— To ja dowodzę tym statkiem. Spodziewam się, że do końca mojej kariery zawodowej będę kojarzony z tym nieszczęściem. Przed tym nie ma ucieczki.

Było żenujące widzieć, jak ten dorosły przecież mężczyzna użala się nad sobą.

— Ja sądziłabym raczej — odrzekła — że nieoficjalnie cała wina spadnie na doktora Carsona.

Słowa Truscott niewątpliwie sprawiły Morrisowi przyjemność, jednak był zbyt sprytny, żeby uzewnętrzniać swoje odczucia. Siedział więc przez kilka chwil wpatrzony ze smutkiem w kąt, jakby roztrząsał w myślach wszystkie okropieństwa, jakie spaść mogą na głowę nawet najzdolniejszym wśród ludzi.

Melanie podejrzewała, że kiedy ona wyjdzie, kapitan zamówi sobie kawę i bułeczkę z cynamonem. Wiedziała, że podobne starcia zawsze budzą w nim apetyt.


— Po powrocie do domu czekają pana zabiegi rehabilitacyjne. A do tego czasu niech pan nóg nie nadweręża.

Pokładowa lekarka — typ dobrej babci, która traktuje swoich pacjentów z wielkoduszną cierpliwością — niepomiernie Carsona irytowała. Nigdy nie przepadał za jowialnymi ludźmi.

— Żadne z was nie będzie mogło chodzić przez pierwsze dwanaście godzin — oświadczyła jemu i Janet. — Potem chcę, żebyście kilka dni poleżeli. Powiem wam, do kiedy.

Janet siedziała na łóżku, przyglądając się swej znieczulonej nodze.

— Kiedy stąd wyjdziemy? — zapytała.

— Nie ma śladów infekcji ani żadnych komplikacji, ale brak nam doświadczenia w takich sprawach. Te skorupiaki wstrzyknęły wam jakąś substancję białkową.

— Trucizna? — zainteresował się Carson.

— Prawdopodobnie. Ale nie jesteście tutejszą formą życia, więc mieliście szczęście. W każdym razie, chciałabym mieć was na oku przynajmniej do jutra rana. Jeśli do tego czasu nic się z tego nie wywiąże, będziecie mogli wrócić do własnych kabin. — Sprawdziła coś w notesie. — Ma pan gościa. Można go wpuścić?

— A kto to jest? — spytał Carson.

— Ja. — W drzwiach ukazał się Harvey Sill. — Mam dla ciebie kilka informacji.

Pani doktor przeprosiła ich i wyszła, gdy Sill dopytywał się o ich samopoczucie.

— Nie najgorsze — odpowiedział Carson. Prawda zaś przedstawiała się tak, że nie zmrużył oka, odkąd wnieśli go na pokład. — Co tam masz?

— Odczyt na temat tej syzygii.

— Czego?

— Tego ustawienia księżyców. Pamiętasz? Chciałeś się dowiedzieć, ile czasu upłynęło, odkąd cztery księżyce stały rzędem koło siebie.

Tyle zdarzyło się później, że Carsonowi rzeczywiście ta sprawa całkiem wyleciała z głowy.

— Ach, to — powiedział z westchnieniem. Teraz ów problem wydał mu się naprawdę błahy.

— Trochę minęło. Według naszych obliczeń to było w roku 4743 p.n.e. czasu ziemskiego.

Carson spróbował dopasować do siebie wszystkie daty, ale nie miał szczęścia.

— To nie może być ta, której szukamy.

— Dlaczego nie?

— Za blisko. Wiemy, że znali podróże międzygwiezdne już w dwudziestym pierwszym tysiącleciu przed naszą erą. A ta stacja kosmiczna musi być jeszcze wcześniejsza. Czy mamy podobne wydarzenie, które działoby się wcześniej niż dwadzieścia trzy tysiące lat temu?

Sill sprawdził w notesie.

— Orbita jednego z tych księżyców biegnie pod kątem prostym do pozostałych. A to oznacza, że stają rzędem niezmiernie rzadko. Przed 4743 rokiem mogło się tak zdarzyć ponad sto tysięcy lat temu.

— To nie może być prawda.

Sill wzruszył ramionami.

— Daj mi znać, jeśli będę mógł coś jeszcze dla ciebie zrobić. — Uśmiechnął się do Janet i wyszedł.

— W każdym razie warto było spróbować — powiedział Carson. — Stacja orbitalna może tu tkwić od bardzo dawna, ale przecież nie od stu tysięcy lat.

— Może fotki są symulowane.

— Może. — Przymknął powieki. Pokój zaczynał się wypełniać słonecznym światłem. Robiło się ciepło i sennie. Coś przedtem zaniepokoiło go z związku ze stacją, akurat wtedy, kiedy zaatakowały ich kraby. Musiał pomyśleć, spróbować odgrzebać to w pamięci.

— Janet — odezwał się — przypomnij sobie te ruiny.

— Dobra.

— Właściwie nie widzieliśmy wiele z tego portowego miasta. Ale czy ono wyglądało na takie, które mogli zbudować sobie międzygwiezdni podróżnicy?

— Chodzi ci o tę stal i beton?

— Tak. No i to, że według wszelkich śladów przeważał u nich transport wodny. Przyszło mi do głowy, iż taki most, jak ten zawalony, sami potrafilibyśmy zbudować.

— Ale przecież my też podróżujemy między gwiazdami.

— Dopiero zaczynamy. A ci tutaj zajmowali się tym od tysięcy lat. Czy byłby jakiś sens w tym, żeby nadal stawiali mury z cegieł?!

— Może — odrzekła. — Do czego właściwie zmierzasz?

— Sam nie wiem. — Powietrze stało się ciężkie. Trudno było zebrać myśli. — Czy to możliwe, żeby najpierw powstała ta cywilizacja międzygwiezdna? A dopiero potem miasta i stacja?

Janet skinęła głową.

— Wszelkie dowody wskazują właśnie na to. Mamy tendencję, by zakładać zawsze niczym nie zakłócony postęp. Ale może obsunęli się w jakieś czasy ciemnoty. Albo po prostu zjechali w dół. — Zdzieliła pięścią poduszkę i dodała w nagłym przypływie emocji: — O to właśnie chodzi, Frank. Wyniki wykopalisk mogą się okazać bardzo interesujące.

— Tak — odparł Carson, a w duchu dodał: „Ale zajmie się tym ktoś inny, bo ja z całą pewnością już się tam drugi raz nie wybiorę”.


Miał znieczulone obie nogi, więc czuł w nich tylko przyjemne ciepło.

Kiedy Janet spała, Carson wycofał się w najdalsze rejony swego umysłu. Ogólne zadowolenie, które pojawiało się zwykle po zażyciu środków uspokajających, tym razem go nie ogarnęło. Natomiast skutecznie zostały stłumione reakcje emocjonalne, co sprawiało, że do wszystkiego odnosił się z dystansem, bez zaangażowania.

Wciąż od nowa rozpatrywał po kolei własne decyzje. Nie brał poważnie możliwości, że zostaną zaatakowani. Nie wziął pod uwagę innej możliwości, jak tylko tę, że będzie to pojedynczy drapieżnik dużych rozmiarów. Nie zadbał o odpowiednie środki ostrożności.

W pokoju pociemniało. Patrzył, jak za oknem pojawiają się jeden po drugim tutejsze księżyce. Były zimne, białe i takie jakieś żywe. Może w tym układzie słonecznym wszystko jest żywe — słońce, światy, a nawet orbitujące wokół nich przedmioty. Nawet kontynenty. Księżyce stanęły w rządku, uformowały jednostkę bojową, jak tamte skorupiaki.

Syzygia.

Obudził się zlany potem. Obok spała spokojnie Janet.

Syzygia.

Ostatnio miało to miejsce w 4743 p.n.e. A era Monumentów skończyła się, o ile im wiadomo, około 21 tysiąclecia p.n.e.

Wziął do ręki notes i zaczął wszystko zapisywać. Załóżmy, że tę stację wysłali na orbitę ci sami, którzy zbudowali nasze portowe miasto. Załóżmy też, że stacja zakończyła swój pożyteczny żywot w niedługi czas potem, ponieważ była prymitywna i szybko stała się przestarzała. Ale nie było tu innych stacji, tych lepiej rozwiniętych, tak więc portowe miasto i cała planeta zaprzestały dalszej działalności. Może sami nie przetrwali dłużej niż ich orbital?

Czas, jaki dzieli od siebie ostatnią syzygię i przypuszczalny koniec ery Monumentów to około szesnastu tysięcy lat.



Za każdym razem przybywało osiem tysięcy lat.

Długo wpatrywał się w te cyfry.

Znów zaczął rozmyślać o stacji kosmicznej. Dlaczego jej mieszkańcy przypięli się do foteli i pootwierali luki?

Carson przypomniał sobie starą opowieść o kosmonaucie, którego porzucono w kosmosie, kiedy rozpadł się Związek Radziecki. Krążył sobie dookoła Ziemi, a pewnego dnia państwo, które go tam posłało, po prostu przestało istnieć. Może ich także porzucono. Coś wydarzyło się na powierzchni planety. Coś takiego, co zniweczyło wszelkie nadzieje na powrót. A oni z żalu, z rozpaczy wpuścili do środka wieczną noc.

Może te załamania wcale nie następowały stopniowo? Może to były nagłe, wydarzające się z dnia na dzień katastrofy? Rzeczywiście brzmi nieco śmiesznie. Jakie jeszcze miał tutaj dowody? I w jaki sposób łączy się to z Oz?

Oz, jak zawsze, okazywało się ostateczną zagadką.

Zrozumiemy Oz — pomyślał — to rozpracujemy także całą układankę.

Jak w zegarku.

Cokolwiek by to było, wydarza się co osiem tysięcy lat. Czy coś podobnego miało miejsce na Beta Pac III w trzynastym tysiącleciu p.n.e.? I na Noku około ósmego tysiąclecia przed naszą erą? Tak — odpowiedział sobie w duchu, mając świadomość, że Henry’emu nie spodobałyby się takie skoki w logice. Ale wydawało mu się to ogromnie prawdopodobne.

Jakiż to mechanizm mógł wywoływać tego rodzaju efekty?

Po chwili zasnął, ale nie spał zbyt dobrze. Obudziwszy się stwierdził, że znów wróciło światło dzienne. Hutch i Janet pogrążone były w rozmowie, a ze ściszonych głosów wywnioskował, że to on stanowił jej temat.

— Jak się czujesz? — zapytała Hutch z troską w głosie.

— Całkiem nieźle.

Janet wysunęła stopę spod koca i poruszyła nią.

— Wraca mi czucie.

Carson dochodził do zdrowia, ale cieszył się, że nie musi wstawać.

— Hutch mówiła — odezwała się znów Janet — że ceremonia pogrzebowa odbędzie się dzisiaj.

Pokiwał głową, znów ogarnął go przejmujący żal. Wiedział, że Hutch wróciła na planetę, i zapytał, jak im poszło. Opisała krótko wyprawę, bardzo ogólnie. Maggie zginęła przy upadku. Dzięki Bogu, nie dorwał jej później żaden drapieżnik.

— Śmierć musiała nastąpić natychmiast — dodała. — Sill był okropnie rzeczowy. Chce, żebyśmy się wynieśli, no i wini nas za śmierć Jake’a. Nie powiedział tego, ale dało się wyczuć. — Urwała nagle i zorientował się, iż żałuje, że w ogóle poruszyła sprawę.

Zmienił temat.

— Mam tu coś, co mogłoby was zainteresować. — Pogrzebał chwilę w pościeli, odnalazł swój notatnik i podał im.

Brwi Hutch powędrowały do góry. Przytrzymała notatnik tak, by i Janet mogła widzieć.

— Znów mamy do czynienia z naszym ośmiotysiącletnim czynnikiem. Muszę przyznać, że te zbiegi okoliczności prześladują nas już dość długo.

Carson zgodził się z nią w tej kwestii.

— Nawet nie potrafię zacząć formułować jakiegokolwiek wytłumaczenia. Czy w obwodach istot inteligentnych znajduje się coś takiego, co psuje się w regularnych odstępach — co osiem tysięcy lat? Na podobieństwo pojęć Toynbee’ego o cyklach cywilizacyjnych? Czy to brzmi choć odrobinę sensownie?

— Nie wydaje mi się — odrzekła sceptycznie Janet. Hutch nadal wpatrywała się w notatnik.

— Wszystkie trzy miejsca — mówiła — mają obok te dziwne wytwory. Wytwory powiązane są ze sobą w dość oczywisty sposób i stanowią między nimi czynnik łączący. Coś musi się tu dziać. A my patrzymy na to od strony ogona.

— Ogon — powtórzyła Janet. — Mamy tu kosmicznego horgona, który pojawia się w regularnych odstępach czasu i zmiata wszystko na swojej drodze. — Siedziała wsparta na trzech poduszkach, palcami postukiwała o stojącą przy łóżku tacę do rozwożenia posiłków.

— Czy mogę cię prosić — zwróciła się do Hutch — o narysowanie diagramu?

— Jasne. — Hutch pilotem włączyła ekran ścienny. — Co nam jest potrzebne?

— Przyjrzyjmy się, w jakiej relacji stoją do siebie położenia Bety Pac, Quraquy i Noka.

Hutch wywołała potrzebne dane. Beta Pac unosiła się bezpośrednio przy samej Próżni, Quraqua trochę w głębi, o jakieś pięćdziesiąt pięć lat świetlnych w kierunku Ziemi. Nok leżał jeszcze niżej, odległy o sto piętnaście lat świetlnych.

— Dobra — oświadczyła Janet. — Zsumujmy teraz daty wszystkich załamań.

Carson wiedział, czego szuka Janet — związku między datami a odległościami. Ale on sam niczego nie dostrzegał. Jeśli ich założenia były prawdziwe, to najstarszy znany przypadek miał miejsce na Beta Pac około dwudziestego pierwszego tysiąclecia p.n.e. Ale w tym, co działo się potem, nie dało się zauważyć żadnego szczególnego porządku. Drugie zdarzenie miało miejsce na Noku pięć tysięcy lat później. A trzecie na Quraquie, siedem tysięcy lat po drugim. Po prostu chaos.

Wiedziona impulsem Hutch umieściła na diagramie pozycję Ziemi. Była tak bardzo odległa od reszty. Wszyscy przyglądali jej się przez chwilę, a Carsonowi przyszło nagle do głowy, że czegoś im w tym wszystkim brakuje.


Janet już dawno wypisali do domu, kiedy Carson przy pomocy pielęgniarek ubrał się z zamiarem powrotu do swojej kabiny. Przydzielono mu zmotoryzowany wózek inwalidzki, który właśnie wypróbowywał zrzędząc, kiedy otrzymał informację, że chce się z nim widzieć kapitan.

Pielęgniarz zawiózł Carsona do niewielkiego pokoju przyjęć. Na całe jego wyposażenie składały się: dwa krzesła, kozetka, umywalka i szafka z lekami.

— Pan kapitan zaraz do pana przyjdzie — oznajmił wychodząc.

Carsonowi niewiele było trzeba, by wydobyć na powierzchnię całą jego niechęć do Morrisa. To, że kazał mu czekać — oznaczało, że jego czas cenniejszy jest od czasu Carsona — ogromnie go poirytowało. Zastanawiał się, czy istnieje jakiś powód, dla którego powinien to znosić, i już zdecydował się wyjść, kiedy wkroczył kapitan, rzucił mu namaszczone „Niech się pan rozluźni”, cisnął czapkę na kozetkę i przysunął sobie krzesło z miną kogoś, na kogo czekają ważne sprawy zupełnie gdzie indziej.

— No cóż, Carson — zaczął — tym razem chyba rzeczywiście wdepnęliśmy w gówno.

— Chyba rzeczywiście, panie kapitanie. — Carsonowi wyraźnie podskoczyło ciśnienie.

Spojrzenie Morrisa miało właściwości wosku. Spłynęło teraz po ramieniu Carsona.

— Chciałem powiedzieć, że przykro mi z powodu pańskich kolegów.

— Dziękuję panu, doceniam pański gest. Mnie samemu jest przykro z powodu Jake’a.

Kapitan pokiwał głową.

— Będzie nam go bardzo brakowało. — Wpatrywał się teraz gdzieś prosto przed siebie, lecz w żaden bliżej określony punkt. Carson odniósł wrażenie, że ten człowiek usiłuje przybrać wygląd kogoś pogrążonego w smutnej zadumie. — Wie pan, że od początku byłem temu przeciwny. Gdybym mógł postawić na swoim, nic podobnego by się nie wydarzyło.

„Szkoda, że nie wykazałeś więcej siły perswazji” — pomyślał Carson.

— Proszę mi powiedzieć — dowiedzieliście się czegoś istotnego na tej planecie?

Pytanie to bardzo zdumiało Carsona.

— Tak — odparł. — Wydaje mi się, że tak.

— Bogu niech będą dzięki, doktorze. Przy trojgu zabitych można być wdzięcznym za fakt, że ta misja miała jakiś sens. — Tytuł Carsona rzucił odrobinę lekceważącym tonem, jakby służył mu tylko jako przejście do następnego zdania.

— Misja i tak miała sens. — Carson poczuł się nagle bardzo stary. — Co nie jest równoznaczne, że była warta tej ceny.

— Rozumiem. — Morris miał lekką zadyszkę. — Chcę, żeby pan wiedział, że utrata członka załogi i dwojga pasażerów to nie jest taka błaha sprawa. Trzeba przedstawić sprawozdania, złożyć wyjaśnienia. I pomimo że dowództwo statku w żadnym razie nie ponosi winy za to, co się zdarzyło, fakt ten i tak odbije się ujemnie na całej mojej karierze. Z pewnością daliście nam odczuć swoją tutaj obecność.

— Żałuję, że stworzyliśmy panu tyle problemów.

— Nie wątpię w to. Niestety, przezorność niekiedy przychodzi poniewczasie. No cóż, teraz to już nie ma znaczenia. Dziś wieczorem, o dziewiętnastej, odbędzie się uroczystość żałobna na pokładzie wahadłowca.

Carson pokiwał głową.

— Oczywiście. — Przemieścił się w fotelu, czuł się źle na myśl, że jest wobec tego faceta bezsilny. — Czy coś jeszcze?

— Nie. — Morris poszukał wzrokiem oczu Carsona. Tym razem spojrzenie miał pełne niezachwianej pewności. — Żal mi pana, doktorze.


Nie mogło być żadnych wątpliwości co do tego, że załoga Perth rzeczywiście lubiła Jake’a Dickensona.

Na ścianach wisiały powiększone fotografie Jake’a, George’a i Maggie. Jake siedział w kabinie swego wahadłowca, George’a uchwycono na tle skalistego wybrzeża, zamyślonego, z gołą głową, zaś fotografia Maggie ukazywała tylko jej twarz, bystre oczy i czarne włosy opadające na jedno ramię.

Na uroczystość przybyło około dziewięćdziesięciu osób. Załoga statku nosiła czarne opaski na mundurach, pasażerowie zrezygnowali z najmodniejszych obecnie różnokolorowych strojów.

Ceremonia była miłosiernie krótka. Przyjaciele i współtowarzysze Jake’a przypomnieli ten wspaniały czas, kiedy byli razem z nim, jego dobroć oraz, nigdy przedtem nie ujawniane, liczne zasługi i przysługi. Niektórzy napomknęli też krótko o nielicznych chwilach spędzonych z Maggie i George’em.

Carson cieszył się, że najwyraźniej nikt go nie obarczał winą. „Wszyscy jednakowo w tym tkwimy” — mówili ludzie, choć każdy innymi słowami.

Spotkanie prowadził kapitan, odziany w ciemnoniebieski mundur galowy. Zaznaczył, że po raz pierwszy Catherine Perth utraciła kogoś ze swej załogi. Będzie mu brakowało Jake’a, a chociaż nie miał okazji poznać bliżej świętej pamięci członków ekipy Akademii, pewien jest, że byli to wspaniali ludzie, i boleje nad ich stratą. Tu przerwał i potoczył spojrzeniem po ścianach, zatrzymując wzrok na każdym po kolei zdjęciu, aż w końcu wpatrzył się w ostro zakończony dziób wahadłowca.

— Pocieszyć nas może świadomość — oznajmił ponuro — że umarli w służbie nauki, poszerzając granice ludzkiej wiedzy. — Powieki miał na wpół przymknięte. — Rozumieli, jakie podejmują ryzyko, lecz nie wahali się ani chwili. — Dla Carsona brzmiało to jak próba generalna do występu przed komisją, która niewątpliwie będzie chciała zbadać sprawę tego wypadku. — Nie możemy udzielić wyższej pochwały Jake’owi, George’owi i Maggie. — Zerknął na Carsona, potem poprosił Wszechmogącego, by spojrzał na nich łaskawym okiem. Carson pomyślał, że jego przyjaciele zasłużyli sobie na lepsze pożegnanie niż to pełne czczej gadaniny. Ale Morris kontynuował.

Kiedy wreszcie skończył, Carson wytoczył się naprzód swoim wózkiem.

Wziął do ręki notatki, które sobie przygotował, i szybko przejrzał. Raptem zdały mu się suche i nadęte — takie same jak banały kapitana. Melanie Truscott, która przyglądała się w milczeniu z ubocza, teraz przesłała mu pełen zachęty uśmiech.

Wsunął zwitek z powrotem do kieszeni.

— Nie znałem Jake’a ani tak długo, ani tak dobrze jak wy. Ale zginął on razem z moimi ludźmi, próbując nam pomóc. — Rzucił okiem na Hutch. — Kiedy kogoś tracimy, nigdy nie ma na to dostatecznego wytłumaczenia. Ale oni wiedzieli — a ważne jest, żebyście i wy wiedzieli — że nie zginęli w czasie jakiejś mało ważnej, wynikającej z kaprysu wycieczki krajoznawczej. To, co leży pod nami, ma naprawdę wielkie znaczenie. A teraz Jake, George i Maggie stanowią tego część. Tak jak my wszyscy. — Przerwał i potoczył spojrzeniem po zebranych. — Żałuję, że musieliśmy zapłacić za to własną krwią. Nie chciałem tego.


Tłum nie rozchodził się. Złączeni wspólną stratą, przesunęli się z wolna do ogólnej sali, gdzie światła jaśniały trochę bardziej niż zazwyczaj i gdzie płonęły teraz trzy białe świece. Ludzie łączyli się w niewielkie grupki.

Hutch po raz pierwszy przeżywała śmierć na statku międzygwiezdnym. Zawsze zdawała sobie sprawę, że statki, wioząc swe kruche ładunki powietrza i ludzi, wytwarzały między nimi bardzo ścisłe, choć krótkotrwałe więzi. Ludzie czuli się zjednoczeni, mając naprzeciw cały wrogi wszechświat. Antagonizmy, które na szerokiej scenie planety mogły doprowadzić do nieszczęśliwego końca, tutaj rozmywały się jakoś w salach obserwatorium lub na pokładach wahadłowców. W następstwie tego, jak zauważyła, każde nieszczęście uderzało ze zdwojoną mocą. Między gwiazdami nie można było stać z boku.

Zajęta była większość stolików. Hutch krążyła między nimi, wymieniając się opowieściami, a czasem tylko słuchając. Tego wieczoru bardzo cierpiała. Co raz wstawała od stolika w samym środku rozmowy i odchodziła na bok, gdzie mogła pobyć przez chwilę sama. Nikt się o to nie obrażał.

Pojawiła się Truscott i napełniła sobie kieliszek.

— Ashley Tee już dotarł — powiedziała do Carsona. — Gotowi są was zabrać, kiedy tylko zechcecie. Ale jesteście mile widziani i u nas. Możecie zostać. Na waszym statku badawczym nie będziecie mieć zbyt dobrej opieki medycznej, gdybyście jej potrzebowali.

— Dzięki — odpowiedział Carson. — I przepraszam za wszystkie kłopoty.

— Jakoś to przetrwam. — Udało jej się nawet uśmiechnąć. — Frank, czy rozmawiał z tobą John?

— Nie na poważnie. Wiem, że jest niezbyt szczęśliwy.

— Nie jest zły, tylko bardzo sfrustrowany. Stracił ludzi na statku i boi się o swoją reputację. Przechodzi kiepski okres.

— Wiem. Ale biorąc pod uwagę, co utracili inni, trudno mi się zmusić do szczególnego współczucia. „Na ten przykład Truscott znajdzie się w o wiele większym kłopocie”. — A ty co teraz zrobisz? — zapytał.

— Bo ja wiem? Może napiszę książkę. Słyszałam, że powstaje komisja, która ma rozpatrzyć, czy techniki terraformacyjne nie dadzą się zastosować do poprawy warunków na Ziemi. Interesowałoby mnie wzięcie w tym udziału.

Carson skrzywił się.

— Dacie radę coś zrobić bez wywoływania fal tsunami i trzęsień ziemi?

Miało się wrażenie, że jej uśmiech opromienił cały ten stolik.

— Owszem, potrafimy. Tak naprawdę potrafimy zrobić bardzo wiele. Cały problem w tym, że często ci ludzie, którzy są w stanie czegoś dokonać, nie chcą żadnych zmian. Władza nie tyle korumpuje, co wyzwala konserwatyzm. Za wszelką cenę utrzymać status quo. — Wzruszyła ramionami. — Caseway sobie myśli, że jedynym rozwiązaniem będzie wysłanie w miejsce takie jak Quraqua małej, doskonale wykształconej i świetnie przygotowanej grupy, żeby zacząć wszystko od nowa. Sama raczej zgadzam się z nim w kwestii, że nasz ojczysty świat to przegrana sprawa. Ale nie sądzę, żeby dało się odmienić naturę ludzką tylko dlatego, że wyślemy gdzieś dyplomowany kontyngent.

Carson pochylił się ku niej.

— Sądzisz, że jesteśmy aż tak źli?

— Homo świrus — odparła. — Poczytaj sobie trochę historii. — Rzuciła okiem na zegarek. — Słuchaj, muszę już iść. A przy okazji, mam dla ciebie kilka wiadomości. — Wyciągnęła z kieszeni trzy koperty, które zaraz mu wręczyła. Potem odwróciła się i poszła w kierunku wyjścia.

Koperty były typowymi opakowaniami, w których rozsyłano informacje z centrum łączności na Perth. Dwie kryły wiadomość od Eda Homera. Pierwsza z nich brzmiała następująco:


PRZYKRO NAM Z POWODU WASZEJ KOLIZJI. MAMY NADZIEJĘ, ŻE WSZYSTKO W PORZĄDKU. NAJWAŻNIEJSZE BEZPIECZEŃSTWO ZAŁOGI. RÓB WSZYSTKO, ŻEBY CHRONIĆ LUDZI.


Druga nosiła datę o dwa dni późniejszą. Upoważniała Carsona do korzystania z Ashley Tee tak, jak uzna za stosowne. „W granicach rozsądku”.

Za jego plecami pojawiła się Hutch. Pokazał jej przesyłki.

— Co sądzisz? — zapytał.

— O tym, co teraz mamy robić?

— Tak.

— Ograniczyć się do obserwacji z powietrza. A potem lecieć do domu.

Carson zgodził się z nią. Stracił serce do świata Twórców Monumentów.

— Powiedz mi wszystko, co wiesz o Ashley Tee.

Usiadła.

— Będzie miał dwuosobową załogę. Specjalizują się w badaniach o najogólniejszym zakresie. Szukają światów ziemiopodobnych i przeprowadzają przy nich podstawowe badania. Nie dokonują badań naziemnych.

— Czy będą mieli wahadłowiec?

— Tak — odparła. — Ale po co ci wahadłowiec, skoro nie chcesz schodzić na powierzchnię?

— Hutch, tam na dole są przecież całe miasta. Będziemy chcieli trochę dookoła nich polatać. Zebrać tyle informacji, ile się da.

— No dobra. Ashley Tee to statek typu Ranger klasy EP. Jest nieduży, więc ich wahadłowiec też nie jest zbyt wielki. A przy okazji, nie jest przeznaczony do lotów w atmosferze. To latająca skrzynka.

— Mówisz, że nie nadaje się do lotów w atmosferze? Ale czy w ogóle może? Czy ty byś potrafiła?

— Ja bym potrafiła. Będzie niezgrabny. I powolny. Ale jestem pewna, że dałabym radę.

Hutch nigdy jeszcze nie wyglądała tak dobrze jak dziś. Płomyki świec migotały światłem w jej ciemnych oczach i odbijały się od czarnych onyksowych kolczyków. Czuł w niej jakąś głębię, dodatkowy wymiar, którego nie dostrzegał wcześniej. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie, między monolitami Oz, kiedy wydała mu się nieco lekkomyślna.

Dołączyła do nich Janet. Trochę za dużo wypiła i sprawiała wrażenie zniechęconej do życia. Przez obserwacyjny iluminator przetaczała się lśniąca krawędź tamtego świata. Byli teraz nad połową pogrążoną w nocy, ale w dole połyskiwał ocean i pokrywa chmur.

Hutch zezowała wyraźnie w stronę trzeciej koperty.

— A co jest w tamtej?

— To z Noka. — Rozerwał papier.


FRANK. ZAGARNĄŁEM STATEK POCZTOWY. JUŻ DO WAS LECĘ. ZACZEKAJCIE. DAVID EMORY.


— No tak — uśmiechnęła się Janet — zewsząd napływa wszelka pomoc. Może odrobinkę spóźniona, ale trzeba przyznać, że przynajmniej próbowali.

Carson roześmiał się.

— David wyczuwa, że coś tu mamy. Chce się tym zająć.


Hutch zapewniła wszystkich, że miewa się znakomicie, i pozostała w sali jeszcze długo po tym, jak Carson i Janet sobie poszli. Nie mogła znieść myśli, że miałaby ten wieczór spędzić samotnie.

Alkohol nie pomagał. Od czasu do czasu ktoś podchodził, siadał przy niej i próbował nawiązać rozmowę, ale ona nie potrafiła śledzić jej toku. Już prawie uwierzyła, że siłą własnej woli może sprawić, że za chwilę ukaże się w drzwiach George. Że nadal jest po drugiej stronie kanału łączności.

Zmuszała się do myślenia o czymś innym. O tym pomyśle Carsona, że stacja mogła powstać stosunkowo niedawno. Że nastąpił tu jakiś wiek ciemnoty.

Uprzątnęła stolik przed sobą i wyjęła elektroniczny notes.

Ośmiotysiącletnie cykle.

Na górze monitora przeciągnęła poziomą linię. To próżnia. Tu będzie Beta Pac III. Na samym krańcu ramienia. Koniec lądu. A Quraqua? Sporo z tyłu — pięćdziesiąt pięć lat świetlnych. W kierunku Ziemi. Teraz dorysowała Nok, o dziewięćdziesiąt osiem lat świetlnych od Quraquy, sto piętnaście od Beta Pac.

Następnie powpisywała znane im daty wydarzeń: 21 000 i 5000 p.n.e. na Beta Pac, 9000 i 1000 p.n.e. na Quraquie oraz 16 000 p.n.e. i 400 n.e. na Noku. Te 400 zaokrąglimy do zera — zrobi nam się cykl ośmiotysiącletni. Załóżmy zaistnienie podobnych wydarzeń na Beta Pac około 13 000 p.n.e., na Noku około 8000 p.n.e., a na Quraquie kiedy? Jakieś 17 000 p.n.e.

Długi czas przyglądała się rezultatom swojej pracy. Potem spojrzała za okno, na świat Twórców Monumentów. Sznury wysp. Jadeitowy ocean. Po drugiej stronie kontynent.

O czymś musieli wiedzieć. Zbudowali Oz, sześcienne księżyce i ten większy Oz tutaj.

Po co?

Potem jeszcze raz rzuciła okiem na swój notes i nagle zobaczyła. Było to tak oczywiste, że nie mogła się nadziwić, dlaczego wcześniej nie skojarzyła.

Poszła do swej kabiny, wywołała mapę nieba i sprawdziła liczby. Wszystko się zgadzało.


DO: KOMISARZA ŚWIATOWEJ AKADEMII NAUKI I TECHNIKI

SMITHSONIAN SQUARE

WASZYNGTON D.C.

OD: KIEROWNIKA EKIPY BETA PAC

DOTYCZY: AKTUALNEGO STANU MISJI


STRACILIŚMY MAGGIE I GEORGE’A ZAATAKOWANI PRZEZ MIEJSCOWE FORMY ŻYCIA. PROSZĘ WYSŁAĆ STOSOWNE ZAWIADOMIENIA. OBOJE ZGINĘLI PRÓBUJĄC RATOWAĆ TOWARZYSZY. WAŻNE ODKRYCIA CZEKAJĄ NA PRZYLOT EKSPEDYCJI Z PEŁNYM WYPOSAŻENIEM. ZAŁĄCZAM DOKŁADNY RAPORT. POZOSTANIEMY NA ASHLEY TEE DOPÓKI WYSTARCZY ZASOBÓW.

CARSON

Загрузка...