CZĘŚĆ PIERWSZA Wschód księżyca

Rozdział 1

Quraqua, 28. rok Misji, 211. dzień, czwartek, 29 kwietnia 2202, 6.30 czasu lokalnego

Wszystkie cywilizacje na tej planecie wymarły niemal z dnia na dzień. Zdarzyło się tak dwa razy: gdzieś około 9000 r.p.n.e. i jeszcze raz, osiem tysięcy lat później. Na tym świecie przepełnionym ciekawostkami ten jeden fakt szczególnie spędzał Henry’emu sen z powiek.

Leżał bezsennie i rozmyślał o tym, jak ich czas dobiegał końca, o tym, skąd zdołali się mimo wszystko dowiedzieć o tej anomalii na własnym księżycu. Nie wiedzieli o tych dwóch załamaniach, pod koniec zupełnie stracili je z oczu, a wspominali o nich tylko w mitologii. Ale wiedzieli o Oz. Art znalazł monetę, która nie budzi najmniejszych wątpliwości, a której rewers ukazywał malutki kwadracik na półksiężycu, dokładnie na szerokości Morza Zachodniego. Właśnie tam, gdzie zlokalizowane jest Oz.

Zastanawiał się, czy przypuszczenia Lindy, że Niższa Świątynia posiadała już instrumenty optyczne, okażą się słuszne. A może tubylcy mieli po prostu świetny wzrok.

A co oni zrobili z tym fantem? Henry wcisnął twarz w poduszkę. Jeśli Quraquatczycy przyglądali się swojemu księżycowi przez teleskop, to dostrzegli pewnie, że sam środek rozległej równiny zajmuje wielkie miasto. Musieliby dojrzeć te długie, pozbawione powietrza aleje, rzędy budynków i obszerne place. I potężne mury obronne.

Obrócił się na plecy. W końcu sprawa Oz wypłynie gdzieś w mitologii lub w literaturze.

Jeżeli zdołamy zebrać wystarczającą ich ilość. I kiedy dostatecznie opanujemy języki”.

Poczuł ucisk w żołądku. Nie starczy im czasu.

Ta anomalia to tylko zwykły kamień, sprytnie ociosany tak, żeby stworzyć iluzję miasta. To właśnie było sedno całej zagadki. A jej wyjaśnienie w jakiś sposób wiązało się z rasą, która niegdyś zamieszkiwała ten świat. Rasa owa stworzyła złożone kultury i rozwinęła systemy filozoficzne, które przetrwały dziesiątki tysięcy lat. Ale ten ich geniusz nie przejawiał się jakoś w rozwoju techniki, bo nigdy nie wyszła poza nasz dziewiętnastowieczny poziom.

Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach.

— Henry? — Głos w mikrofonie nabrzmiały był podnieceniem. — Spisz?

— Nie. — Otworzył drzwi. — Dostaliśmy się do środka?

— Tak…

Henry wyskoczył z pościeli.

— Daj mi ze dwie minutki. Nie sądziłem, że to pójdzie tak szybko.

Na korytarzu stał Frank Carson.

— Masz tam niezłą ekipę. — Mimo przyciemnionego światła widać było, że jest zadowolony. — Sądzimy, że jest nienaruszona.

— Dobrze. Cholera, to dobrze. — Włączył lampkę na stoliku. Za oknami przesączało się z powierzchni dzienne światło. — Już obejrzeliście?

— Tylko zerknęliśmy. Chcieliśmy to zachować dla ciebie.

— Tak, dzięki. — To tradycyjne kłamstewko ubawiło Henry’ego. Wiedział, że wszyscy już zdążyli wepchnąć głowę do środka. A teraz będą udawać, że to szef dokona wielkiego wejścia.

Gdyby wśród ekip Akademii Archeologicznej znalazł się człowiek o mniej wybrednym guście niż Henry Jacobi, stanowiłby doprawdy przykry widok. Według niezapomnianego stwierdzenia Lindy Thomas, Henry zawsze wyglądał tak, jakby tylko co zrzucono na niego ładunek złomu. Twarz miał pomarszczoną i zmiętą, zaś reszta ciała obwisła wszędzie, gdzie mogła. Włosy nabrały koloru łupkowej tabliczki, a oczy wiecznie patrzyły lekko z ukosa, co mogło sugerować, że odcyfrowały już zbyt wiele ideogramów. Jednak, mimo wszystko, Henry był mistrzem towarzyskiego wdzięku: wszyscy go lubili, kobiety chętnie za niego wychodziły (miał już cztery eks-żony), a ci, którzy dobrze go znali, skoczyliby za nim w ogień.

Był profesjonalistą. Podobnie jak ci paleontolodzy, którzy są w stanie zrekonstruować dinozaura na podstawie jego kości kolanowej, Henry mógł odtworzyć losy społeczeństwa na podstawie jednej urny.

Podążał teraz za Carsonem przez opustoszałą świetlicę, potem po schodach do centrum operacyjnego. Janet Allegri, która pracowała przy konsolecie, w geście zachęty pokazała im podniesiony kciuk.

Wzdłuż panoramicznych wizjerów przesuwały się pnącza i meduzy. Za nimi morskie dno pocięte było krzyżującymi się światłami latarni naprowadzających. Światło słoneczne rozpraszało się w wodzie, więc widok Świątyni rozpływał się w ogólnej ponurej szarości. Przeszli do komory z wyjściem w morze, założyli uprząż z polem Flickingera i ręczne odrzutowce. Henry aż zatarł ręce z radości.

Carson wyprężył się w swojej najbardziej regulaminowej z wojskowych postaw. Był to potężny mężczyzna o kwadratowej szczęce, a jego nadwrażliwe oczy widziały świat wyłącznie w ostrych kolorach. Dla nikogo nie byłoby zaskoczeniem, że jest emerytowanym pułkownikiem armii Unii Północnoamerykańskiej.

— To dopiero początek, Henry. Mówię ci, powinniśmy tu zostać. Co nam zrobią, jeżeli nie zechcemy się stąd wynieść?

Henry westchnął. Nie znał się na polityce.

— Będzie straszna nagonka na Akademię, Frank. A kiedy ty i ja wrócimy do domu, znajdziemy się z powrotem w salach szkolnych. No i pewnie też na sali sądowej.

— Trzeba mieć chęć podejmować ryzyko w imię tego, w co się wierzy, Henry.

Prawdę mówiąc, sam już to wszystko rozważał. Oprócz Ziemi znane są tylko trzy inne światy, które wydały z siebie cywilizację. Jedna z nich — Nokowie na Inakademeri — nadal istnieje. Mieszkańcy Pinnacle wymarli przed siedmiuset pięćdziesięcioma tysiącami lat.

No i Quraqua.

Quraqua, rzecz jasna, jest archeologiczną kopalnią złota. Pinnacle to zbyt dawne dzieje, a poza tym w pobliżu nadal żyli Nokowie, więc możliwości prowadzenia badań były nader ograniczone. Niemniej, do wyjątków należał student, który w pracy magisterskiej nie opisywałby jakiegoś odkrytego przez siebie miasta, nie odkrywał klucza do masowych migracji albo nie wykrywał śladów dawno minionej cywilizacji. Panował właśnie złoty wiek archeologii. Henry Jacobi doskonale rozumiał, jaką wagę ma zachowanie tego świata. Ale nie miał zamiaru ryzykować przy tym czyjegoś życia — na to był już stanowczo za stary.

— Czy Maggie wie, że dostaliśmy się do środka?

— Już po nią poszli. Nieszczęsna kobieta nigdy nie może sobie odpocząć.

— Naodpoczywa się, kiedy nas stąd wyrzucą.

Maggie to główny filolog tej ekspedycji. A raczej główny łamacz szyfrów. Odczytywacz Niemożliwych do Odczytania Inskrypcji. Lampka na lewym nadgarstku zamigotała zielenią. Włączył pole siłowe.

Carson wcisnął włącznik i luk otwarł się powoli. Przez powstały otwór chlusnęła do środka woda.

Na zewnątrz panowała kiepska widoczność. Znajdowali się zbyt blisko brzegów, dlatego światło lampek sygnalizacyjnych ciągle było zamazane, a w wodzie stale unosił się piasek — z rzadka tylko mogli zobaczyć Świątynię w całości.

Świątynię Wiatrów.

To gorzki żart. Zapadła się w morze, kiedy w wyniku trzęsienia ziemi powstawała nowa linia brzegowa — gdzieś w czasach Thomasa Jeffersona. Świątynia bywała już placówką wojskową, domem dla najróżniejszych bóstw, miejscem kultu dla podróżnych na długo zanim na Ziemi położono pierwsze cegły pod Niniwę czy Ur.

Sic transit.

Ryby pierzchały przed nim albo płynęły razem z nim. Po lewej stronie w wodzie zamajaczyło coś dużego. Carson zwrócił tam światło swej latarki — przeszło na wylot. To tylko meduza, zupełnie nieszkodliwa. Zmarszczyła się, rozwinęła i bez pośpiechu odpłynęła w swoją stronę.

Wejście do Świątyni kryło się za rozległą kolumnadą. Zatrzymali się na kamiennej podłodze, tuż przy okrągłej podstawie kolumny. Jednej z dziesięciu, które nadal stały. Dziesięć na dwanaście — niezły wynik, jak na budynek, który przeszedł takie trzęsienie ziemi.

— Frank — w słuchawkach zadźwięczał głos Lindy. Była wyraźnie ucieszona. I miała po temu powody: to ona prowadziła ten fragment wykopalisk. Parę razy zaryzykowała, coś tam trafnie odgadła i w rezultacie wyszli daleko przed harmonogram prac. A w obecnych okolicznościach czas, jaki zyskali, ma nieocenione znaczenie.

— Jest ze mną Henry — odpowiedział Carson. — Już do was idziemy.

— Henry — zwróciła się teraz do niego. — Mamy przed sobą rozległą, otwartą przestrzeń.

— Niezła robota, Lindo. Gratulacje.

Przed nimi ziała czeluść wejścia do Świątyni. Wpłynęli do nawy. W mroku ciągnęły się szlaki kolorowych lampek. Henry’emu zawsze się zdawało, że właśnie przez te lampki tak potęguje się wrażenie ogromu całego wnętrza.

— Niebieskie — rzucił Carson.

— Wiem.

Popłynęli za niebieskimi lampkami na tyły Świątyni. Z dachu pozostały właściwie tylko szczątki. Przy radosnym blasku lampek dochodzące z góry szare światło dnia zdawało się oleiste i gęste.

Henry był w kiepskiej formie. Pływanie go męczyło, ale sam oznajmił, że korzystanie z odrzutowców w obrębie wykopalisk jest zbyt niebezpieczne. Musiał stosować się do wyznaczonych przez siebie praw.

Szlak błękitnych światełek skręcał teraz gwałtownie na lewo i znikał w dziurze w podłodze.

Na wspólnym kanale słyszał już Linde, Arta Gibbsa i kilkoro innych. Śmiali się, pozdrawiali go radośnie i wzajemnie gratulowali sobie znaleziska.

Płynął teraz labiryntem tunelu doprowadzającego. Carson trzymał się z tyłu i nieustannie doradzał mu, by się nie spieszył, aż w końcu Henry stracił cierpliwość i kazał mu się przymknąć. Wziął ostatni zakręt i zobaczył przed sobą jakieś światła.

Na widok Henry’ego wszyscy się rozstąpili. Trifon Pawlewicz, krzepki Rosjanin z ogromnym białym wąsem, lekko się skłonił, Karl Pickens promieniał radością, a pełen dumy Art Gibbs unosił się w wodzie tuż obok Lindy.

Linda Thomas — rudowłose dynamo — wiedziała, co robi i bez wahania dzieliła się sukcesem z kolegami. W rezultacie wszyscy ją uwielbiali. Stała teraz przy szybie i przyzywała Henry’ego gestem dłoni. Kiedy do niej dotarł, uścisnęli sobie ręce, a ich pola siłowe zabłysły na krótką chwilę.

— Dobra — rzucił dziarsko. — Zobaczmy, co my tu mamy.

Ktoś wcisnął mu do ręki reflektor.

Opuścił go w ciemność, ujrzał ryty i bas-reliefy, a po chwili zszedł do komnaty, której rozmiary wykraczały poza zasięg jego źródła światła. Ściany były zatłoczone, pełne rzeźb i półek, na których leżały jakieś przedmioty. Zastanawiał się, co to może być. Może lokalna flora i fauna morska, która zebrała się tu, zanim przejście zostało odcięte. A może dzieła sztuki.

Drużyna weszła za nim. Trifon ostrzegał, by niczego nie dotykać.

— Muszę zrobić mapę, zanim cokolwiek ruszycie.

— Wiemy, wiemy, Tri.

Na płaskorzeźbach zatańczyły światła. Rozróżniał już jakieś zwierzęta, ale ani jednej postaci Quraquatczyka. Rzeźby przedstawiające istoty rozumne poza miejscami kultu występowały rzadko. We wszystkich epokach i wśród niemal wszystkich tutejszych kultur. Widocznie istniał zakaz przedstawiania swych wizerunków w kamieniu. Na pewno był po temu jakiś powód, ale jeszcze go nie odkryli.

Podłogę pokrywała półmetrowa warstwa mułu.

Z tyłu otwierały się przed nimi inne komnaty. Głosy pozostałych dzwoniły radością w mikrofonach:

— To był kiedyś stół.

— Te symbole należą do serii kasumelskiej, zgadza się?

— Art, spójrz tylko na to.

— Myślę, że dalej będzie tego więcej.

— Tutaj. Chodźcie tutaj!

To Linda, w izbie po północnej stronie, trzymała lampę przed reliefem ukazującym postacie trzech Quraquatczyków. Trifon delikatnie dotknął twarzy na jednym z wizerunków, przeciągnął palcami wzdłuż zarysu szczęki, po wypukłości ust. Quraquatczycy byli ciepłokrwistymi, dwunożnymi, futrzastymi istotami, w ich wyglądzie było coś nieuchwytnie gadziego. Takie aligatory z twarzami zamiast długich, zębatych paszczy, rozciągniętych w bezmyślnym uśmiechu. Postacie na reliefie nosiły długie szaty. Przy nich stało jakieś czworonożne zwierzę.

— Henry? — przynagliła go gestem dłoni.

Postaci były majestatyczne — emanowały szlachetnością i potęgą.

— Czy to bogowie? — zapytał.

— A któż by inny? — odparł Tri.

— No, niezupełnie — sprzeciwiła się Linda. — To Telmon, Stworzycielka. — Wskazała na centralną figurę, która wyraźnie dominowała nad pozostałymi. — Jest Wielką Matką. A to są jej dwa wcielenia: Rozum i Uczucie.

— Wielka Matka? — W głosie Henry’ego czuć było zaskoczenie. W okresie, w którym wyginęli, Quraquatczycy czcili najwyższe bóstwo męskie.

— Społeczności matriarchalne były tu dość powszechne — odparła. Tri robił zdjęcia, a Linda pozowała na tle posągu. Dla lepszego porównania, jak to się mówi. — Jeśli kiedykolwiek uda nam się przyzwoicie zanalizować Dolną Świątynię — mówiła dalej — odkryjemy, że panował wtedy matriarchat. Idę o zakład. Co więcej, w tamtej erze też odnajdziemy Telmon.

W osobistym kanale Henry’ego zabrzmiał głos Carsona.

— Henry, jest tu coś, co z pewnością będziesz chciał zobaczyć.

Było to w największej z komnat, gdzie Carson oczekiwał go przy kolejnym bas-reliefie. Przywołał Henry’ego bliżej i uniósł swoją lampę. Kolejne wizerunki Quraquatczyków. Wyglądało na to, że tworzą indywidualne grupy — rodzaj tableaux.

— Jest ich dwanaście — rzucił Carson znacząco. — Podobnie jak stacji drogi krzyżowej.

— To mistyczna cyfra.

Henry obszedł w milczeniu całą komnatę. Postacie wyrzeźbiono przepięknie. Niektóre fragmenty odpadły, inne wyżarła erozja. Ale nadal istniały — rama za ramą pełna bosko dostojnych Quraquatczyków. W dłoniach trzymali grabie, włócznie lub zwoje. A przy samym końcu — przerażająca postać o rysach częściowo zakrytych kapturem.

— Śmierć! — wyszeptała Linda.

Zawsze taka sama — pomyślał Henry. — Tu czy w Babilonie, czy w Nowym Jorku. Wszyscy mamy taki sam jej obraz.

— Co to właściwie jest? Masz jakieś pojęcie?

Linda promieniała.

— To opowieść o Tullu, Zbawcy. Tutaj… — wskazała pierwszą tablicę — Tuli przyjmuje napój śmiertelności od Telmon. A tutaj idzie za pługiem.

Mitologia Quraquatczyków nie była specjalnością Henry’ego. Ale znał Tulla.

— Postać chrystusopodobna — wtrącił. — Ozyrys. Prometeusz.

— Tak! Popatrz, tu jest wizyta u płatnerza. — Sunęła powoli wzdłuż fryzów, zatrzymując się przy każdym z nich. — A tu sekwencje bitewne.

— Widzę pewien problem — odezwał się Carson. — Ten mit jest chyba późniejszy niż ten okres, prawda?

— Jeszcze nie jesteśmy niczego tak naprawdę pewni, Frank — odparła Linda. — A może to miejsce wcale nie jest takie stare, jak sądzimy. Ale to ma znacznie mniejsze znaczenie niż fakt, że teraz jesteśmy w posiadaniu kompletnego zestawu tablic.

— Cudownie — wtrącił sarkastycznie Henry. — Powieszą je w zachodnim skrzydle i opatrzą tabliczką z naszymi nazwiskami.

Ktoś zapytał, co przedstawiają te tablice.

— Tutaj — zaczęła wyjaśniać Linda — tutaj się wszystko zaczyna. Tuli jest malutki i zaczyna spoglądać w dół, na świat.

— To kula — wtrącił Art. — Wiedzieli, że świat jest okrągły.

— Tę wiedzę tracili i odzyskiwali kilkakrotnie w ciągu całej swojej historii. W każdym razie Tuli zazdrościł ludziom na Ziemi.

— Quraquatczykom.

— Tak.

— Dlaczego?

— To nie jest jasne. Quraquatczycy najwyraźniej uważali, że to oczywiste, dlaczego nieśmiertelny tak właśnie się zachowuje, bo nigdzie tego nie wyjaśnili. Przynajmniej nie w tych źródłach, do których nam udało się dotrzeć.

— A tutaj przedstawiono go w pozie oranta. Błaga matkę o dar śmiertelności. Zwróćcie uwagę na te uniwersalnie wyciągnięte ramiona.

— A tu… — minęła Henry’ego wskazując następną tablicę — …tu jest nauczycielem.

— A tu w pozie wojownika. Ramię wzniesione. Złowrogi wyraz twarzy. Prawa dłoń odłamana.

— Z pewnością trzymał w niej jakąś broń — mówiła Linda. — Mieli nad nim przewagę, bo kiedy obdarowano go śmiertelnością, nie pozbawiono innych atrybutów boskości. Pojmował cierpienia swoich wrogów. I widział przyszłość. Wiedział, że czekała go śmierć w bitwie. I wiedział, w jaki sposób zginie.

Krokodylopodobny wizerunek herosa miał w sobie pewną szlachetność. Na jednym z fryzów kontemplował własny kres w obecności czarno odzianej Śmierci.

— W końcu — ciągnęła Linda — prosi, żeby przywrócono mu jego boskość. Zwróćcie uwagę na błagalny gest rąk. Henry pokiwał głową.

— I przypuszczam, że mu ją przywrócono.

— Telmon pozostawiła ostateczną decyzję jemu. „Podporządkuję się twoim życzeniom. Do tej pory dokonywałeś właściwego wyboru. Dokończ swego dzieła, a będziesz kochany tak długo, jak długo będą żyli ludzie na tym świecie”. Oczywiście, nie powiedziała „ludzie”, tylko użyła Quraquackiego odpowiednika. — Linda oświetliła ostatnią tablicę. — Tutaj już powziął decyzję i po raz ostatni zbroi się do walki.

— Po śmierci matka umieściła go wśród gwiazd. — Odwróciła się do Henry’ego. — I w tym właśnie tkwi cały sens tego mitu. Śmierć jest nieunikniona. W końcu poddać się jej muszą nawet bogowie. Tak jak bóstwa skandynawskie. Wyjść jej dobrowolnie naprzeciw, poświęcić się dla innych — to właśnie prawdziwa miara boskości.

Postać w ciemnej szacie budziła dziwny niepokój.

— Jest w niej coś znajomego — odezwał się Henry.

Carson potrząsnął głową.

— Dla mnie wygląda jak nasz archetypiczny Nieubłagany Żeńca.

— Nie. — Już przecież widział gdzieś coś podobnego. Gdzieś indziej.” — To nie Quraquatczyk, prawda?

Art wycelował w Śmierć promień swego reflektora.

— Co mówiłeś?

— To nie jest Quraquatczyk. Przyjrzyjcie się.

— Faktycznie, nie jest — zgodziła się Linda. — Czy to ważne?

— Może nie — odparł. — Ale przyjrzyjcie się dobrze. Niczego wam to nie przypomina?

Carson wciągnął głęboko powietrze.

— To ten z Iapetusa — odpowiedział. — To jeden z Monumentów.


Drogi Philu,

Dzisiaj wpadł nam w ręce komplet Przewag Tulla. Załączam szczegóły kompozycji i resztki ośmiu klinów z inskrypcjami w kasumelskim linearnym C. Mamy niezwykłe szczęście: całe to miejsce zachowało się znakomicie, jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że przez większość czasu znajdowało się tak blisko morza, a przez kilka ostatnich wieków pod wodą.

Gdyby był na to czas, urządzilibyśmy sobie wielkie oblewanie. Ale nasz pobyt tutaj dobiega końca. Za kilka tygodni będziemy musieli odstąpić wszystko terraformerom. Prawdę mówiąc, jesteśmy ostatnią już ekipą, jaka została na Quraquie. Wszyscy inni wrócili do domu. Henry — niech go Bozia zachowa — nie odejdzie, zanim tamci nie przycisną guzika.

W każdym razie twoje cudowne dziecko trafiło na żyłę złota. Henry sądzi, że moim imieniem nazwą nową bibliotekę Akademii.

Linda

(Linda Thomas, w liście do swego mentora, dr. Philipa Bertholda z Uniwersytetu w Antiochii, datowanym na 211. dzień 28. roku quraquackiej misji, a otrzymanym w Yellow Springs, w Ohio, 28 maja 2202)

Rozdział 2

Princeton, czwartek, 6 maja 2002, 17,30

Hutch wyłączyła silnik oraz światła i zaczęła obserwować rozlewającą się wśród ulewnego deszczu pierwszą falę wychodzących z biura urzędników. Większość skierowała się do przystanku kolei napowietrznej — zalanej deszczem wzniesionej platformy. Niektórzy kulili się szukając schronienia przy wejściu do Tarpley Building, a kilkoro — tych bardziej zasobnych — biegło do swoich samochodów. Niebo zawisło ciężko nad parkingiem, oświetlane od spodu przez uliczne latarnie i światła samochodów.

U niego wciąż jeszcze paliły się światła, widoczne przez opuszczone rolety. Było to narożne biuro na najwyższym piętrze przysadzistego wieżowca — klocka z betonu i szkła, w którym znalazły schronienie firmy prawnicze, agenci ubezpieczeniowi i przedstawiciele handlowi. Takiego miejsca nikt nie skojarzy sobie z ognistym romansem. Ale w niej widok budynku, sam fakt, że tu jest, budził fale wewnętrznych przybojów.

Ludzie tłoczyli się przy głównym wejściu, stawiali kołnierze płaszczy, mocowali się z parasolami. Błysnęły trzy czy cztery pola siłowe. Samochody przycupnęły przy wyjeździe na ulicę, ich światła rozmazywały się w deszczu, a wycieraczki wymachiwały rytmicznie.

Hutch siedziała nieruchomo, czekała, aż pogasną światła, i zastanawiała się, co właściwie ma zamiar mu powiedzieć. Złościł ją już sam fakt, że się tu w ogóle znalazła. Czas najwyższy sobie odpuścić, a ona włóczy się za nim jak zakochana do szaleństwa nastolatka — w nadziei, że coś się wydarzy. W nadziei, że kiedy ją zobaczy, zmieni zamiar, jakby w jednej chwili wszystko, co było między nimi, stanęło mu nagle przed oczyma. Jednak gdyby nie spróbowała, musiałaby żyć z tym brakiem pewności.

Wtuliła się w siedzenie samochodu, przykryta deszczem i mrokiem.

Pierwszy raz wyznał jej miłość w tym właśnie biurze. Przez jeden pamiętny wieczór pomagała mu po godzinach przy systemach komputerowych i zostali tam aż do świtu.

Teraz jej się zdaje, że było to bardzo dawno. Miała akurat przerwę między jednym lotem a drugim, a kiedy się skończyła, wszystko zdawało się możliwe.

Jakoś znajdziemy sposób”.

W oddali ukazał się pociąg kolejki nadziemnej — sznur jasnych światełek na tle ponurej ciemności. Kilku spieszących przez parking ludzi zerwało się do biegu. Pociąg podjeżdżał łagodnym łukiem, zahamował i bezszelestnie wtoczył się na stację.

Cal był analitykiem finansowym w firmie brokerskiej Forman & Dyer. Lubił swoją pracę, uwielbiał bawić się liczbami, zafascynował go także zawód Hutch. „Mój gwiezdny pilot”. Uwielbiał słuchać, jak opisuje odległe światy, wymusił nawet na niej obietnicę, że kiedyś jakimś cudem zabierze go ze sobą. „Przynajmniej — uśmiechnął się — na Księżyc”. Miał szare oczy, ciemne włosy, a wokół ust bruzdki od uśmiechu. I kochał ją.

Światła w jego biurze pogasły.

Mieszkał o osiem bloków stąd. Cal był fanatykiem dbania o kondycję, więc nawet przy takiej pogodzie pójdzie do domu piechotą.

Pociąg ruszył, zaczął przyspieszać i odpłynął w ulewę.

Szeroko rozlewający się strumień ludzi teraz skurczył się do zaledwie garstki osób. Nawet z tej odległości, nawet przy takim rozmazanym świetle nie mogła się pomylić.

Wzięła głęboki oddech.

Cal wepchnął ręce głęboko w kieszenie miękkiej brązowej kurtki i szybkim, sprężystym krokiem wmaszerował na parking, dość daleko od niej. Patrzyła, jak przemierza asfalt, wymijając kałuże, brnąc uparcie przez ulewny deszcz.

Zawahała się, bardzo powoli przerzuciła biegi i zapuściła silnik. Samochód ruszył bezszelestnie przez chodnik i zatrzymał się tuż przy nim. Do ostatniej chwili nie była pewna, czy nie uskoczy w bok.

W końcu ją zobaczył. Szyba w oknie była opuszczona, deszcz wlewał się do środka. Wydawał się zaskoczony, zadowolony, rozradowany, zmieszany — jego twarz wyrażała wszystkie te uczucia.

— Hutch. — Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. — Co ty tutaj robisz?

Uśmiechnęła się i w duchu pogratulowała sobie, że przyszła.

— Podrzucić cię?

Drzwi od strony pasażera uniosły się w górę, ale on nadal stał w miejscu, zapatrzony.

— Nie wiedziałem, że jesteś w domu.

— Teraz już wiesz. Słuchaj, przemokniesz do suchej nitki.

— Tak, dzięki. — Obszedł samochód od przodu i wsiadł do środka. „Ten sam płyn po goleniu”. — Co u ciebie słychać?

— W porządku. A co u ciebie?

— Też nie najgorzej — mówił bezdźwięcznym głosem. — Świetnie wyglądasz.

— Dzięki.

— Zawsze świetnie wyglądałaś.

Jeszcze raz się uśmiechnęła, tym razem nieco cieplej, pochyliła się ku niemu i ostrożnie ucałowała w policzek.

Przy pierwszym spotkaniu wydał się jej drętwy. A jego zawód w niczym nie poprawiał tego wizerunku. Ale dotknął jej w jakiś tak pierwotny sposób, że wiedziała, iż cokolwiek się dzisiaj wydarzy, już nie będzie taka sama jak przedtem. A wyglądał teraz — choć z początku przecież tak zwyczajnie — jak mężczyzna z samego topu, największy kaliber. Jak i kiedy to się stało? Nie miała pojęcia.

— Chciałam się przywitać. — Przełknęła ślinę. — Zobaczyć cię jeszcze raz. — „Co to była za para, która spała z obnażonym mieczem pośrodku, żeby zachować wstrzemięźliwość?” Wyraźnie czuła teraz obok siebie ten miecz, zimny i złowrogi.

Milczał wyczekująco.

— Witaj.

Deszcz bębnił o dach.

— Tęskniłam za tobą.

Zachmurzył się. Był wyraźnie zmieszany.

— Hutch, muszę ci o czymś powiedzieć. „Cała naprzód” — pomyślała. To w jego stylu.

— Żenisz się.

Znów szeroko otworzył oczy. Uśmiechnął się. To był ten sam zakłopotany, przyjacielski, pospolity uśmiech, który tak oczarował ją dwa lata temu. Dziś wieczorem zobaczyła w nim ulgę. Najgorsze już miał za sobą.

— Skąd o tym wiesz?

Wzruszyła ramionami.

— Ludzie zaczęli mi opowiadać już w dziesięć minut po wylądowaniu.

— Przykro mi. Powiedziałbym ci o tym sam, ale nie wiedziałem, że wróciłaś.

— Nie ma problemu. Kim ona jest? — Zdołała wymanewrować się z głębokiej kałuży przy wyjeździe i skręciła w Harrington Avenue.

— Nazywa się Teresa Pepperdil. I jak ty — używa tylko nazwiska. Wszyscy wołają na nią „Pep”. Jest nauczycielką.

— Oczywiście jest atrakcyjna.

— Jeszcze raz — jak ty. Zadaję się wyłącznie z pięknymi kobietami. — Miał to być komplement, ale wypadł niezręcznie, zabolał.

Hutch milczała.

Patrzył gdzieś poza nią, cały czas unikał jej wzroku.

— Co jeszcze mogę ci powiedzieć? Mieszka w South Jersey i, o ile mi wiadomo, ma zamiar tam pozostać. — Zabrzmiało to, jakby się przed czymś bronił.

— No cóż, moje gratulacje.

— Dzięki.

Skręciła w lewo, w Jedenastą. Mieli przed sobą mieszkanie Cala, w zespole bloków, które udawały zamek. Proporce zwisały bezwładnie.

— Słuchaj — zaczęła — może wpadlibyśmy gdzieś na drinka? — I omal nie dodała: ,jak za starych dobrych czasów”.

— Nie mogę — odparł. — Ona ma niedługo przyjść, muszę się trochę ogarnąć.

Zahamowała przy krawężniku, bo nie było podjazdu. Wyłączyła silnik. Miała ochotę się wycofać, dać sobie spokój, nie ośmieszać się więcej.

— Cal — powiedziała jednak — jeszcze jest czas, żebyśmy znów byli razem. — Mówiła tak cicho, że nie była pewna, czy dosłyszał.

— Nie — odwrócił wzrok. Spodziewała się gniewu, może goryczy, może smutku. Ale nic takiego nie wyczuła w jego głosie — brzmiał pusto. — Nigdy nie było czasu, żebyśmy mogli być razem. Tak naprawdę.

Nic nie odpowiedziała. Zbliżył się jakiś mężczyzna z psem. Zerknął na nich ciekawie, rozpoznał Cala, wymamrotał pozdrowienie i poszedł dalej.

— Nadal jeszcze możemy wszystko naprawić — mówiła. — Jeżeli tylko zechcemy. — Wstrzymała oddech i z drętwym smutkiem poczuła, że boi się, iż usłyszy od niego „tak”.

— Hutch. — Ujął jej dłoń. — Ciebie nigdy nie ma. Ja istnieję dla ciebie tylko między jednym a drugim lotem. Taki port macierzysty.

— Nie tego chciałam.

— Ale tak to właśnie wygląda. Ile już razy prowadziliśmy podobne rozmowy? Patrzę nocą w niebo i wiem, że ty gdzieś tam jesteś. Jak, do cholery, mogłabyś się kiedykolwiek ustatkować i osiąść w Princetown na resztę życia? Wychowywać dzieci? Chodzić na wywiadówki?

— Jakoś bym dała radę. — „Kolejne kłamstwo? Coś jej się zdaje, że zaczyna lecieć na automatycznym pilocie”.

Potrząsnął głową.

— Nie ma cię nawet, kiedy tu jesteś. — Ich oczy w końcu się spotkały. Twarde spojrzenie miało trzymać ją na dystans. — Kiedy masz następny lot?

Uścisnęła jego dłoń, nie odpowiedział uściskiem, więc ją puściła.

— W przyszłym tygodniu. Mam ewakuować ekipę Akademii z Quraquy.

— Więc wszystko po staremu, prawda?

— Chyba tak.

— Nie… — Jeszcze raz potrząsnął głową. — Widziałem, jakie masz oczy, kiedy zaczynasz opowiadać o tych wszystkich miejscach, Hutch. Nie zdajesz sobie sprawy, co się z tobą dzieje, kiedy jesteś gotowa do odlotu. Czy wiesz, że zwykle nie mogłaś się doczekać, żeby wyjść? Nigdy nie zdołasz osiąść na stałe — dla mnie. — Wyczuła drżenie w jego głosie. — Hutch, kocham cię. Zawsze cię kochałem. I zawsze będę kochał, choć nigdy więcej już o tym nie wspomnę. Ale ciebie nie można mieć. Szybko byś mnie znienawidziła.

— Nigdy.

— Ależ tak, na pewno. Oboje doskonale wiemy, że gdybym powiedział: „W porządku, zacznijmy wszystko od nowa”, ty byś zadzwoniła do tego jak-mu-tam i powiedziała, że nie lecisz na Quraquę — gdziekolwiek by to miało być — i natychmiast zaczęłabyś żałować. Natychmiast! I powiem ci jeszcze coś: kiedy wysiądę z tego samochodu, a ty pomachasz mi na do widzenia i odjedziesz, poczujesz ulgę. — Spojrzał na nią i uśmiechnął się. — Hutch, Pep to dobra dziewczyna. Spodobałaby ci się. Więc życz mi wszystkiego dobrego.

Bardzo wolno pokiwała głową.

— Muszę lecieć. Daj buziaka jak za dawnych dobrych czasów.

Z wysiłkiem zdobyła się na uśmiech i ujrzała, jak odbija się on w jego twarzy.

— Ale porządnie — rzuciła i nie żałowała sobie.

Nieco później, kiedy skręciwszy w Conover Expressway gnała na północ, doszła do wniosku, że się mylił. W tej chwili w każdym razie czuła wyłącznie żal.


Amity Island, Maine, piątek, 7 maja, 20.00

Huragany zawsze były dla Emily ulubionym typem pogody. Uwielbiała, kiedy przewalały się na zewnątrz, a ona siedziała przy kominku z kieliszkiem chianti, słuchając wycia wiatru przy środkowej kopule i patrząc, jak uginają się korony drzew. Uwielbiała je, mimo że z roku na rok stawały się coraz gwałtowniejsze i żarłoczniejsze, że wymywały plaże i stopniowo zatapiały wyspę.

Może właśnie dlatego je lubiła: stanowiły część tego skomplikowanego mechanizmu — podnoszącego się stale poziomu mórz, zanikających lasów i postępujących wciąż pustyń — który po trzech wiekach zaniechań zmusił wreszcie opornych polityków do działania. Zresztą i tak chyba za późno, jak uważała. Ale w gardłowym ryku huraganów słyszała głos swojej planety.

Richarda Walda podbiła już przy pierwszym spotkaniu. Było to w czasach, kiedy archeologia ciągle jeszcze przypisana była do Ziemi, a oni siedzieli wtedy naprzeciwko siebie na jakimś seminarium na temat rzeźby hetyckiej. On sam stracił zainteresowanie dla rzeźb, ale za Emily uganiał się po trzech kontynentach i po co podlejszych knajpkach na Środkowym Wschodzie.

Po jej śmierci już się nie ożenił. Nie znaczyło to, że nie był w stanie pozbierać się po tej stracie ani że nie znalazł nikogo innego. Ale z nikim nie był w stanie powtórzyć tego, co było między nimi, nawet w wielkim przybliżeniu. Uczucie dla Emily przerastało nawet jego miłość do starożytności. Nie spodziewał się, że jeszcze raz uda mu się znaleźć taką kobietę.

To właśnie ona wymyśliła, żeby osiedlić się w Maine, z dala od Waszyngtonu czy Nowego Jorku. Tu właśnie napisał „Lato Babilończyków” — książkę, która ustaliła jego zawodową reputację. Siedzieli tutaj razem na święto Dziękczynienia, kiedy przyszła wiadomość, że udało się uzyskać możliwość lotów w nadprzestrzeni. (W tym czasie jeszcze ani Richard, ani Emily nie mieli pojęcia, na czym to właściwie polega i jak dalece odmieni oblicze ich zawodu.) To było na dwa tygodnie przed tym, jak zginęła — jechała odwiedzić rodzinę przed świętami.

Deszcz siekł szyby okienne. Wielkie świerki przed domem i po drugiej stronie ulicy, u Jacksona, falowały jak wzburzone morze. Nie było już pór właściwych huraganom. Zdarzały się o każdej porze roku. Licząc od pierwszego stycznia, ten był siódmy. Nazwali go Gwen.

Richard przeglądał właśnie swoje notatki o Wielkich Monumentach, przygotowując artykuł do „Archeological Review”. Miał to być głos w rozpętanej ostatnio dyskusji ludzi rozczarowanych tym, że po dwudziestu latach poszukiwań nie jesteśmy ani na jotę bliżej odkrycia, kim byli Twórcy Monumentów. Miał zamiar powiedzieć kilka słów o korzyściach płynących z ich nieodnalezienia: „W wyniku braku bezpośredniego kontaktu stali się oni (Twórcy Monumentów) istotną siłą mitotwórczą. Wiemy teraz, że istnieje możliwość stworzenia wysoko rozwiniętej kultury, ceniącej sobie te aspekty życia, które sprawiają, że warto żyć, a nawet nadają życiu pewną szlachetność. Jak inaczej można wytłumaczyć sobie motywy, które doprowadziły do wzniesienia pomników o tak zniewalającym pięknie?”

I chyba najlepiej byłoby — myślał sobie — gdybyśmy ich nigdy nie poznali inaczej, jak tylko przez ich sztukę. Artysta jest zawsze podrzędny wobec swego dzieła. Kimże w końcu są Peoniusz, Cezanne i Marimoto w porównaniu z „Nike”, „Val d’Arc” i „Czerwonym księżycem”? Wiedza uzyskana z pierwszej ręki prowadziłaby pewnie tylko do rozczarowania. A mimo to — czyż nie oddałby wszystkiego za to, by móc siedzieć tego wieczora, kiedy sztorm dobija mu się do drzwi, a w powietrzu unosi się „Piąta” Beethovena, i gawędzić z jedną z owych istot? „O czym myślałaś, stojąc na szczycie tamtej grani? Hutch wierzy, że cię rozumie, ale co tak naprawdę chodziło ci po głowie? Po co tu przybyłaś? Wiedziałaś o nas? Czy może po prostu wędrowałaś sobie po galaktyce w poszukiwaniu różnych jej cudów?”

„Czy byłaś sama?”

Czoło huraganu Gwen mieściło w sobie dwieście kilometrów wichru. Czarny deszcz chłostał trawnik i wstrząsał całym domem. Gęste, szare chmury, poszarpane sinymi pręgami, pędziły nisko nad dachami. Metalowy szyld przy aptece Stafforda trzepotał i łomotał rytmicznie. Pewnie znowu się zerwie i pofrunie z wiatrem, ale po tej stronie miasta nie było już nic oprócz piachu i wody.

Richard uzupełnił zawartość szklaneczki. Bardzo podobało mu się siedzieć tak ze szklaneczką ciepłego burgunda w dłoni przy zasłoniętym okiennicami oknie i pozwalać, by wiatr unosił ze sobą jego myśli. W czasie takiej pogody człowiek czuje się bardziej samotny niż na Iapetusie, a Richard uwielbiał osamotnienie. W jakiś sposób — choć nie bardzo rozumiał jak — wiązało się to z uczuciami, które ogarniały go, kiedy stąpał po salach wzniesionych przez dawno wymarłe cywilizacje. Albo kiedy wsłuchiwał się w szmer oceanu na brzegach czasu…

Nigdzie na świecie nie spotkał tak potężnego rytuału oczyszczenia jak huragan o sile czterech stopni. Penobscot Avenue lśniła w deszczu, światła latarni rozlewały się mgliście, a zerwane gałęzie przepływały przez miasto z martwym wdziękiem.

„Nie wychylaj się”.

Przyjemności tej jednakże towarzyszyło poczucie winy. Jak by nie było, te wielkie sztormy rozmywały przecież Amity Island. W rzeczy samej — w pogodne dni można było wypłynąć na ćwierć mili w ocean i wciąż jeszcze widzieć na dnie starą Route One.

Tego wieczoru był zaproszony na kolację do Plankettów. Chcieli, żeby został na noc — z powodu tego sztormu. Odmówił. Plankettowie byli dość interesujący, co więcej, grali w brydża (a to jeszcze jedna z pasji Richarda). Ale on wolał sztorm, wolał pobyć z nim sam na sam. Podziękował, wymawiając się nawałem pilnych zajęć.

Naprawdę chodziło mu o to, by na cały wieczór skulić się w fotelu z Dickensem. Akurat był w połowie „Domu na pustkowiu”. Kochał tę serdeczną, ludzką życzliwość, jaka emanowała z książek Dickensa, i znajdował w nich (ku ogromnemu rozbawieniu swoich kolegów) pewne analogie z Monumentami. I tu, i tam unosił się duch pełnej współczucia inteligencji wrzuconej we wrogi wszechświat. I tu, i tam mamy do czynienia z krańcowym optymizmem. I jedno, i drugie było wytworem świata, który dawno już odszedł. I jedno, i drugie wykorzystywało refleksy światła do uzyskania najostrzejszych kontrastów.

„Co ty, u licha, bredzisz, Wald?”

Carton z „Opowieści o dwóch miastach”. Sam Weller z „Klubu Pickwicka”. U Dickensa puenta zawsze przychodzi z najmniej spodziewanego kierunku.

Richard Wald był cokolwiek szczuplejszy niż pięć lat temu, kiedy spacerował z Hutch po tamtej grani. Teraz pilniej zważał na swoją sylwetkę, biegał od czasu do czasu, i pił mniej. Jedyne, co mu chyba pozostało, to uganianie się za spódniczkami. No i Monumenty.

Nad znaczeniem Monumentów debatowały bez końca całe legiony teoretyków. Eksperci wykazywali tendencję do komplikowania tej sprawy ponad wszelką miarę. Richardowi rzecz wydawała się wręcz nieznośnie prosta: to były pamiątki, listy wysyłane przez wieki w najuniwersalniejszym z pism. „Witaj i żegnaj, Współtowarzyszu Podróży”. A mówiąc słowami arabskiego poety, Menakhata: „Wielka ciemność zbyt jest wielka, a noc za głęboka. Ty i ja nie spotkamy się nigdy. Pozwól więc, że przystanę i wzniosę kielich”.

Wald miał pociągłą twarz, kwadratowy podbródek i wąski, iście arystokratyczny nos. Z wyglądu przypominał ten typ aktorów charakterystycznych, którym zawsze wyznacza się role bogatych wujków, prezydentów czy defraudantów z wielkich firm.

Wichura wstrząsnęła posadami budynku.

W domu naprzeciwko Wally Jackson stał w oknie — sylwetka obrysowana światłami w salonie. Ręce wciśnięte za pasem — wyraźnie znudzony. Były naciski, żeby zacząć podstemplowywać grunt przy plaży. Za tym wszystkim stał Harry. Z powodu częstych sztormów tracili dużo ziemi. Ludzie z wolna zaczynali się poddawać. Ceny nieruchomości na Amity spadły o dwadzieścia procent w ciągu ostatnich trzech lat. Nikt nie wierzył, żeby przed tą wyspą była jakaś przyszłość.

Po drugiej stronie Penobscot McCutcheonowie i Broadstreetowie grali w bezika. Gra w karty podczas huraganu weszła już do tradycji. Podczas wielkich sztormów McCutcheonowie i Broadstreetowie zasiadali do kart. Kiedy w zeszłym roku w wyspę uderzyła Frances o sile pięciu stopni, wszyscy się wynieśli, a oni zostali. — Woda trochę się podniosła — rzucił później od niechcenia McCutcheon, nie do końca kryjąc się z pogardą dla słabego ducha sąsiadów — ale nie należy robić z tego problemu. Wiecie, tradycja i te rzeczy.

Koniec końców McCutcheonów, Broadstreetów i tę ich grę zmiecie pewnego dnia do Atlantyku.

Darwin nadal działa.

Zadźwięczał dzwonek modemu.

Wald przeszedł przez pokój w samych skarpetach, przystanął po drodze, żeby dopełnić szklaneczkę. Coś walnęło w dach.

Na biurku czekała nań trzystronicowa wiadomość. Już sama okładka przyciągnęła jego uwagę — przekaz pochodził z Quraquy.

Od Henry’ego.

Dziwne.

Zapalił lampę i zasiadł za biurkiem.


Richardzie,

To, co tu załączam, znaleźliśmy w Świątyni Wiatrów. Szac. wiek 11 000 lat. To tablica siódma z dwunastu. Mit o Tullu. Frank sądzi, że to ma związek z Oz. Data się zgadza, ale coś mi się nie chce wierzyć. Coś ci przychodzi do głowy?


Oz?

Następna strona to rysunek bas-reliefu. Wyidealizowana sylwetka Quraquatczyka i postać w długiej szacie. Strona trzecia to zbliżenie rysów tej ostatniej.

Richard odstawił szklankę i zapatrzył się w zdumieniu. To przecież Lodowa Istota.

Nie. To nie ona.

Zrobił trochę miejsca na biurku i zaczął przetrząsać wszystko w poszukiwaniu szkła powiększającego. Skąd to było?! Ze Świątyni Wiatrów. Oz… Ta struktura na księżycu Quraquy to anomalia, nie miała nic wspólnego z Wielkimi Monumentami poza tym, że też nie można jej było w żaden sposób wyjaśnić. Nikt nie snuł na ten temat nawet żadnych przypuszczeń.

A jednak… Znalazł szkło powiększające i przytrzymał je nad obrazem. Zbyt duże podobieństwo, żeby mogło być dziełem przypadku. Ta istota była lepiej umięśniona. Miała szersze ramiona, była bardziej krępa. Męska sylwetka, bez wątpienia. Niemniej, nie mogło być żadnych wątpliwości co do rysów widocznych wśród fałd kaptura.

Ale tutaj to przecież wyobrażenie Śmierci!

Osunął się w fotel.

Najpierw rozważmy zbieg okoliczności. Ktoś kiedyś pokazał mu postać na murach indiańskiej świątyni, która wyglądała zupełnie jak dawno wymarli mieszkańcy Pinnacle.

Ale coś kiedyś musiało przecież nawiedzić Quraquę. Wiemy o tym, bo istnieje Oz. I mamy dowody na to, że mieszkańcy planety nigdy nie osiągnęli takiego stopnia rozwoju techniki, by móc opuścić rodzimy świat.

Ale dlaczego personifikacja Śmierci?!

Pytanie to przyprawiło go o dreszcz.

Wyszukał w komputerze obraz quraquańskiego księżyca. Był jałowy, pozbawiony atmosfery, o połowę mniejszy od Luny. Sto sześćdziesiąt cztery lata świetlne stąd. Niecały miesiąc podróży. Był to nieokreślonego wyglądu światek, pełen kraterów, równin i skalnego pyłu — trudny do odróżnienia od jakiejkolwiek innej księżycowej powierzchni. Z wyjątkiem tego, że znaleziono na nim sztuczną konstrukcję. Richard przeniósł się na zachodnią półkulę — tę, która zwrócona była stale w stronę planety. Odnalazł Oz.

Wyglądało jak ogromne kwadratowe miasto. Ciężkie, szare i bezcelowe, tak daleko odbiegało od dzieł Twórców Monumentów, jak tylko można sobie wyobrazić.

Jednak wielu upierało się przy twierdzeniu, że tylko oni mogli je tam postawić. Richard zwykle odrzucał podobne sugestie, uważając je za absurdalne. Przecież nie wiadomo, kto jeszcze włóczy się po kosmosie. Ale to odkrycie z Tullem dawało do myślenia.

Zadzwonił do Akademii i poprosił o połączenie z komisarzem. Z Edem Homerem łączyła go przyjaźń przez całe życie. On, Richard, i Henry jako jedyni pozostali ze starej gwardii, która pamiętała jeszcze ziemską archeologię sprzed czasów Pinnacle. Razem przebrnęli jakoś przez okres przejściowy i razem zaintrygowały ich milionletnie ruiny. Horner i Wald znaleźli się pomiędzy pierwszymi, którzy wylądowali na Pinnacle. Do dziś dnia kultywują zwyczaj spotykania się od czasu do czasu na wspólnej kolacji.

— Dzisiaj chyba nie idziesz biegać, co, Richardzie? — To miała być aluzja do huraganu. Ed był z nich dwóch tym nieco młodszym. Był duży, zawsze pogodny i jowialny. Miał gęste czarne włosy i brązowe, zbyt szeroko rozstawione oczy, do tego krzaczaste brwi, które ruszały się i podskakiwały, kiedy tylko czymś się podekscytował. Horner sprawiał wrażenie małomównego i nieszkodliwego — kogoś, kogo łatwo usunąć sobie z drogi. Ale ten właśnie miły uśmiech był ostatnią rzeczą, jaką widzieli u niego niektórzy jego wrogowie.

— Dziś wieczorem nie — odparł Richard. — Zbyt rześkie powietrze na dworze.

Ed uśmiechnął się szeroko.

— Kiedy wpadniesz do starego D.C.? Mary bardzo chciałaby cię zobaczyć.

— Dzięki. Przekaż jej ukłony. — Richard wzniósł kieliszek w stronę przyjaciela. — Nie ma miejsca, w którym znalazłbym się chętniej. Ale na razie chyba nie. Słuchaj, akurat dostałem przekaz od Henry’ego.

— Tutaj też przysłał to samo. Już to przejrzałem. Coś na temat Nieubłaganego Żeńcy?

— Coś na temat Twórców Monumentów — wyjaśnił Richard. Ed poruszył się niespokojnie.

— To mamy problem — powiedział. — Wiesz, że niedługo na Quraquie wyciągamy korek.

Richard wiedział o tym doskonale. Quraqua była pierwsza w kolejce do terraformacji. Miała być Nową Ziemią. (Żaden inny świat nie dawał nadziei na utrzymanie przy życiu osadników — z wyjątkiem Inakademeri. Noka. Ale ten rajski ogród stał się już domem innej cywilizacji.) Teraz szerokie lobby najróżniejszych grup interesów zobaczyło w Quraquie laboratorium, miejsce, gdzie można sobie założyć utopię, zacząć wszystko od nowa.

— Kiedy?

— Za sześć tygodni. Może trochę mniej. Henry już dawno miał stamtąd zniknąć, ale sam wiesz, jaki on jest. Do diabła, Richard, kiedy oni zaczną, my skończyliśmy. Na wieki.

No, w każdym razie na jakieś pół wieku na pewno. Dla nich to to samo co na wieki.

— Nie możesz na to pozwolić, Ed. Sytuacja się zmieniła.

— Nie widzę możliwości. Nikogo nic nie obchodzą Twórcy Monumentów. Tak naprawdę, to chyba tylko ciebie i mnie. Ale nie podatników. A już z pewnością nie polityków. A bardzo wielu ludzi ekscytuje się terraformacją. Nie pozwolą na żadną dalszą zwłokę.

— Rozmawiałeś z Casewayem?

— Nie. I nie mam zamiaru. Ten skurczybyk nie podaruje nam nawet jednego dnia. Nie. — Oczy Homera błysnęły gniewem. Richard wyczuł wyraźnie frustrację starego przyjaciela. — Słuchaj, zrobiłbym to, gdybym tylko widział w tym jakiś sens. A może ty byś z nim pogadał?

— Ja?

— Tak. Myśli, że w tej dziedzinie jesteś szychą. Czytał nawet twoje książki. Zawsze mówi o tobie jak najlepiej. Pytał mnie, dlaczego inni spośród nas nie mogą być tacy jak ty. „Wald nie przedkładałby własnych interesów nad wszystko inne” — mówił. Sądzi, że ty masz poczucie przyzwoitości. Najwyraźniej w przeciwieństwie do mnie.

Richard uśmiechnął się szeroko.

— W tej kwestii nie mogę się z nim spierać. — Wicher wył dookoła domu. — Ed, możesz mi załatwić jakiś transport na Quraquę?

— Po co?

— Bo zaczyna nam brakować czasu. Chciałbym zobaczyć tę Świątynię. No i Oz. Możesz to załatwić?

— Wysyłamy pilota po Henry’ego i jego ludzi.

— Kiedy?

— A na kiedy będziesz gotowy?

— Jak tylko ucichnie sztorm. Dzięki, Ed. Kąciki ust Hornera uniosły się nieznacznie.

— Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił.

— Mów.

— Dwie rzeczy właściwie. Chciałbym, żebyś rozważył możliwość porozmawiania z Casewayem. A potem, kiedy będziesz na Quraquie, przypilnuj, żeby Henry zdążył na czas. Okay?


INFOSIEĆ

NIE WIDAĆ KOŃCA ŚRODKOWOZACHODNIEJ SUSZY

Małe farmy bankrutują dziewiąty rok pod rząd

NAU i Quebec obiecują pomoc


INFLACJA WZRASTA DO 26%

Październikowe ceny napędzane przez żywność i opiekę medyczną Mieszkania i energia — lekki spadek


PESYMIZM WŚRÓD CZŁONKÓW RUCHU „GREENHOUSE” Zbyt długo czekaliśmy — twierdzi Tyler

Naturalne procesy wzięły górę Prezydent-elekt ogłasza szeroki zakres programu


Jak masz zamiar utrzymać ich z dala od swej farmy?

ZALUDNIENIE MIAST EUROPEJSKICH SPADA DRASTYCZNIE

71% ludności żyje w rejonach wiejskich i podmiejskich

Podobne trendy w NAU (Szczegóły wewnątrz numeru)



FOXWORTH ZAPEWNIA BURMISTRZÓW O STAŁYCH DOSTAWACH ŻYWNOŚCI

Twierdzi, że podobne załamanie nie może się powtórzyć

Zarządzi kampanię reklamową mającą powstrzymać masowe ucieczki z miast


WIELKA BRYTANIA I FRANCJA PLANUJĄ UTWORZENIE NOWEJ RADY WEWNĘTRZNEJ

Możemy uniknąć starych błędów — twierdzi Kingsley


572 OSOBY ZGINĘŁY W KATASTROFIE LOTNICZEJ NAD MORZEM ŚRÓDZIEMNYM

Trwają poszukiwania czarnej skrzynki


HORNCAF ZATRZYMANY Z PROSTYTUTKĄ

Holoewangelista utrzymuje, że interesuje go tylko jej dusza

Kolejna seks-afera w długiej serii


DLA MEKSYKU PRZEWIDYWANY MOKRY ROK

Opady deszczu mają podwoić swoją objętość

Letnie zbiory zagrożone


TRZECIA GRUPA NA ŚWIECIE WZYWA DO ZAMKNIĘCIA BAZY KSIĘŻYCOWEJ

„Policzek dla wszystkich głodujących na świecie”

Zapowiedziano demonstracje w NAU, W. Brytanii, Rosji, Niemczech i Japonii


W LONDYNIE POCHOWANO MARKA HATCHERA

Martwy z sześciopakiem, „Poetycka podróż przez Wielki Głód”

Uhonorowany Nagrodą Pulitzera w 2172

Przez trzydzieści lat przebywał w odosobnieniu


MILIONY OFIAR W INDOCHINACH

Na całym subkontynencie coraz większa susza

Specjalna rada ma rozpatrzyć istniejące możliwości


REBELIANCI OPANOWUJĄ KATMANDU

Setki osób giną w zamieszkach ulicznych


POPULACJA NAU SIĘGA 200 MILIONÓW

Foxworth obiecuje zdecydowane działania

Proponuje większe przywileje dla bezdzietnych par


TRZECI DZIEŃ PODRÓŻY PAPIESKIEJ PO FRANCJI

Odprawia mszę w Notre Dame Nouveau Poucza wiernych o korzyściach płynących z celibatu


PODZIEMNE WODY NISZCZĄ POMNIKI STAROŻYTNEGO EGIPTU

Starożytne dziedzictwo zagrożone Powstają grupy obrońców


SZALENIEC ZASTRZELIŁ SIEDEM OSÓB W BIBLIOTECE

Na widok policji strzela do siebie

Była narzeczona kryje się wśród regałów


POLL UJAWNIA ZMĘCZENIE AMERYKANÓW POLITYKĄ

Wyborcy stają się cyniczni w obliczu ciągłych afer seksualnych i finansowych


IZRAELSKI PRZYWÓDCA ZDRADZA ISTNIENIE PLANÓW NA ZASIEDLENIE QURAQUY

„Poczekamy na swój własny świat”.


NAU OBCINA WYDATKI NA LOTY MIĘDZYGWIEZDNE

„Posunięcie wymuszone ograniczeniami w budżecie”

(Dwa artykuły na ten temat wewnątrz numeru)


NADAJĄCE SIĘ DO ZASIEDLENIA ŚWIATY SĄ RZADKOŚCIĄ

Znikome szansę

Komisja zaleca przekazanie środków na inny cel

Quraqua ma być gotowa za pięćdziesiąt lat

„Jeden nowy świat w zupełności wystarczy” — twierdzi Hofstadtler


TOWARZYSTWO „NOWA ZIEMIA” ZAPOWIADA PROTESTY

„Nie porzucajcie walki” — ostrzega Narimata

Rozdział 3

Arlington, sobota, 8 maja, 9.15

Dzwonek telefonu wyrwał ją z ciepłego, jedwabistego snu. Pogmerała przy lampie, potem odebrała.

— Tak?

— Hutch? — Poznała głos Richarda. — Mówią mi, że jesteś pilotem tych ze Świątyni.

— Tak — odparła zaspana.

— To dobrze. Jadę z tobą.

Od razu się rozbudziła. To dopiero miła niespodzianka. Niezbyt cieszyła ją perspektywa miesięcznego samotnego pałętania się po pokładzie Winka.

— Miło mi to słyszeć — odparła, zastanawiając się w duchu, dlaczego się tam wybiera. Chodziło przecież o zwykły lot ewakuacyjny.

— I tak bym prosił o ciebie — wyjaśnił,

— A ja byłabym ci wdzięczna za zarobek. — Hutch latała tylko na zlecenia, nie była etatowym pilotem Akademii. — Po co tam jedziesz?

— Chcę zobaczyć Oz.


Richard rozłączył się. Poniżej łódź turystyczna z brezentowym baldachimem okrążała Republic Island, zmierzając w stronę portu; pasażerowie stłoczyli się przy balustradzie. Parasolami osłaniali się przed padającą od samego rana mżawką. Przeżuwali kanapki i wlekli ze sobą parawany, które zupełnie nie były im potrzebne. Jakiś gruby mężczyzna w rozciągniętym swetrze siedział na rufie i karmił mewy.

Powierzchnię rzeki marszczył rześki wietrzyk. Richard obserwował to wszystko ze swej powietrznej taksówki. Wzdłuż burt furkotały kolorowe proporczyki. Jakaś parka na zawietrznej zajęta była bardziej sobą niż pomnikiem. Na samej wyspie stadko dzieci, zaganiane przez udręczoną kobietę z laską, wlokło za sobą ogon niebieskich i czerwonych balonów. Flota żaglówek, która zwykle zapełniała całą rzekę, tym razem gdzieś zniknęła. Gruby mężczyzna zmiął białą papierową torbę i otworzył następną. Sprawiał wrażenie zupełnie pogodzonego ze światem.

Richard zazdrościł mu, że tak sobie siedzi, karmi mewy, podziwia pomniki…

Taksówka przechyliła się, skręcając na zachód. Po prawej ręce miał Constitution Island, a na niej zwartą grupkę budynków użyteczności publicznej. Stary Kapitol niemalże rozwiał się wśród mgły. Pomniki Lincolna, Jeffersona, Roosevelta i Brockmana sterczały sobie pogodnie na swoich cokołach. No i Biały Dom — nic w Waszyngtonie nie poruszało człowieka bardziej niż widok dawnej siedziby władz, tak wyzywający zza swoich fos. Stara Gloria powiewała przy nim nadal, zwijając się i rozwijając nad biało-zielonym sztandarem Unii Północnoamerykańskiej. Było to jedyne w tym kraju miejsce, gdzie barwy narodowe ustępowały pierwszeństwa innej fladze.

Wzdłuż wybrzeża w Arlington płonęły rzędy świateł wieżowców.

Powietrzna taksówka skręciła szerokim łukiem w stronę Wirginii. Richard niechętnie zwrócił myśli ku czekającej go przeprawie. Nie znosił otwartej konfrontacji. Przywykł do tego, że okazywano mu poważanie, że ludzie słuchają go uprzejmie, a jeśli nie zgadzają się z jego opinią, wiedzą, jak to w kulturalny sposób wyrazić. Norman Caseway, główny szef Kosmik Inc., był najważniejszą osobistością inicjatywy „Druga Ziemia”. I nie należało się po nim spodziewać żadnej szczególnie wyrafinowanej ogłady. Caseway nie bawił się w szacunek dla rozmówcy. To był uliczny rozrabiaka, awanturnik, który z radością tratuje przeciwników. Szczególnie zaś upodobał sobie poniewieranie akademikami, o czym się przekonało kilku kolegów Richarda, nie kryjąc swego wielkiego oburzenia.

Richard nie miał dotąd okazji poznać Casewaya. Widywał już jego błazeństwa w NECIE. Kilka tygodni temu widział, jak ów człowiek niszczy Kinseya Atwortha, ekonomistę, którego język nie pracuje, niestety, tak szybko jak głowa. Strategia Casewaya polegała na kwestionowaniu motywów oponenta, na wyszydzaniu, wyśmiewaniu i doprowadzaniu go do szału. Potem wycofywał się chłodno, a przeciwnik pluł się i sam dokańczał dzieła zniszczenia. Ten facet wyraźnie lubił poniżać innych.

„Zawsze dobrze się o tobie wyraża — mówił Ed. — Czytał nawet twoje książki”.

Przeleciał nad Potomac Island i nad Pentagonem, a teraz schodził w kierunku Goley Inlet. Taksówka zatoczyła szeroką, leniwą spiralę i wylądowała na szczycie Kryształowych Bliźniąt.

Pasy Richarda odpięły się z trzaskiem, drzwi odsunęły się na bok. Wsunął swoją kartę do czytnika. Taksówka podziękowała i życzyła mu miłego dnia. Wyszedł prosto w ciepłe, ospałe powietrze, a taksówka frunęła w niebo, o wiele szybciej niż kiedy miała na pokładzie pasażera. Skręciła na południe w stronę Aleksandrii i przemknęła szybko nad dachami hoteli.

Norman Caseway mieszkał z żoną i córką w czymś, co właściciele Wież zechcieli nazwać „Obserwatorium” — w luksusowej, dwupiętrowej przybudówce na dachu wieżowca. W drzwiach powitała Richarda atrakcyjna kobieta w średnim wieku.

— Doktor Wald? Cieszymy się, że zechciał pan przybyć. — Przesłała mu wymuszony uśmiech. — Jestem Ann Caseway.

— Miło mi panią poznać. — Nie podała mu ręki, a Richard wyczuł w niej pewną sztywność, która wydawała się obca jej zachowaniu. Ann Caseway była — jak oceniał — kobietą sympatyczną i na luzie. W normalnych okolicznościach.

— Mój mąż czeka na pana w swoim gabinecie.

— Dziękuję. — Podążył za nią do gustownie urządzonego gościnnego pokoju: haftowane makaty, karaibskie wyplatane fotele, rattanowy stolik.

Wysokie okna wyglądały na wody Potomaku, zamiast sufitu było sklepienie ze szkła. Szeroka ekspozycja bogactwa i sukcesu, która miała onieśmielić gościa. Richard aż się uśmiechnął, widząc przejrzystość tej taktyki. A mimo to — niechętnie — sam przed sobą musiał przyznać, że na nim zrobiła wrażenie.

— To musi być dla pana trudne — odezwała się kobieta gładko. — Norman stale miał nadzieję, że uda mu się przedyskutować sprawy z kimś na pańskim poziomie.

W jej głosie dało się słyszeć leciutką nutkę żalu, nie pozbawioną jednak domieszki satysfakcji. Żal jej było, być może, że Richard tak niestosownie zostanie zaraz rzucony na pastwę jej męża, zaś chyba czuła satysfakcję na myśl, że to już koniec długiej batalii o Quraquę z Akademią Archeologiczną, batalii pełnej straszenia siebie sądami i sekwestracją funduszy. Miło widzieć wroga u własnych drzwi, z czapką w ręku.

„Diabli niech wezmą tę kobietę”.

Poprowadziła go przez salę konferencyjną wypełnioną trofeami Kosmika, pamiątkami, zdjęciami Casewaya ze znanymi ludźmi, Casewaya podpisującego oficjalne dokumenty, Casewaya przecinającego wstęgi. Nagród, podziękowań od organizacji dobroczynnych, pamiątkowych plakietek od agencji rządowych było tu aż tyle, że brakło dla nich ścian i leżały teraz w stertach. W pokoju dominowało wielkie antyczne, wyplamione biurko z zasuwanym blatem. Było zamknięte, ale u góry na honorowym miejscu stał oprawiony w ramkę wycinek prasowy ze zdjęciem. Wycinek — sprzed trzydziestu lat — nosił tytuł: CZŁOWIEK Z BRAINTREE RATUJE CHŁOPCA, POD KTÓRYM ZAŁAMAŁ SIĘ LÓD. Bohaterem na zdjęciu był młody Caseway.

— Tędy proszę. — Kobieta otwarła przed nim kolejne drzwi i natychmiast oślepiło go słoneczne światło. Nie było to niemrawe majowe słoneczko Wirginii ani nawet nie meksykański środek lata. To było pozaziemskie słońce. Nagie, oślepiająco białe światło. Kobieta wręczyła mu przeciwsłoneczne okulary.

— Witam, doktorze Wald — zza rozżarzonej bieli dobiegł go czyjś głęboki, konkretny i pewny siebie głos.

Wejście niemal blokowała piaskowa wydma. No jasne — to hologram. Richard przeszedł wprost przez wydmę (naruszył tym reguły gry) i wkroczył na pustynię. W pokoju była klimatyzacja. Płaska piaszczysta łacha ciągnęła się aż po horyzont.

Nie opodal w jednym z dwóch klubowych foteli siedział przy stoliku kawowym Norman Caseway. Przed nim stała otwarta butelka burgunda i dwie szklaneczki, jedna napełniona do połowy.

Był nieźle ubrany: czerwona marynarka, krawat, nienagannie odprasowane ciemnoniebieskie spodnie. Oczy ukryte za ciemnymi szkłami okularów. Za nim wyrastała z pustyni Skała Holtzmyera.

Caseway napełnił szklankę Richarda.

— Mam nadzieję, że nie ma pan mi za złe, iż zacząłem bez pana.

Byli na Pinnacle. Skała Holtzmyera wyglądała jak gigantyczna, wymyta z gleby cebula, zakorzeniona pośród piasków. Wznosiła się na jakieś trzydzieści metrów — osiem pięter. Oryginał złożono z pojedynczych kamieni, tak doskonale do siebie dopasowanych, że miejsca złączeń można było dostrzec dopiero przy bardzo uważnym przyjrzeniu się. Obiekt ten datowano na prawie milion lat. Arnie Holtzmayer, który niemalże potknął się o niego dwadzieścia dwa lata temu, był najmniej kompetentnym ze wszystkich zawodowców, jakich znał Richard. Gdyby piasku było trochę więcej, Arnie już by jej nie dojrzał.

Zamiary jej twórców pozostają dotąd nieodgadnione. Lita skała z czterema wewnętrznymi komorami, do których w żaden sposób nie można się dostać. Były puste i nie prezentowały sobą żadnego geometrycznego porządku.

— Co pan czuł, kiedy przybył pan w to miejsce? — Głos Casewaya wyrwał go gwałtownie z zamyślenia.

— Czułem jego wiek — odparł Richard po chwili zastanowienia. — Czułem, że jest tak strasznie stare.

— Nie wspomina pan o tym w swojej książce.

— Nie sądziłem, że to może mieć jakieś znaczenie.

— Pisał pan dla szerokiej publiczności. O konstrukcji, która na Pinnacle wydaje się zupełnie odosobniona. Nikt nie wie, w jakim celują wzniesiono. Ani też nic innego na jej temat. O czym tu jeszcze można było pisać, jeśli nie o własnych odczuciach?

Ta książka to „Północ na Pinnacle”. Richard rozpisywał się o strukturze materiałów budowlanych, o zmianie kolorystyki niedaleko szczytu budowli, która wskazywałaby na to, że przed jej ukończeniem nastąpiła długa zwłoka. Poczynił kilka obserwacji na temat geometrii całej konstrukcji i wysnuł kilka supozycji z faktu, że stała w zupełnym odosobnieniu. Prześledził geologiczną historię gruntu, na którym ją wzniesiono, wykazując, że w czasach, kiedy ją budowano, było tam prawdopodobnie coś w rodzaju prerii. Przedstawił wykresy mówiące o tym, jak długo spoczywała zagrzebana w ziemi. A także opisał ostatnio panujące warunki atmosferyczne, które odsłoniły ją dla Arniego.

— Sam chciałbym tam polecieć któregoś dnia. — Caseway podniósł się z fotela i wyciągnął ku niemu dłoń. — Milo mi pana poznać, doktorze Wald. Cieszę się, że znalazł pan czas, żeby tu zajrzeć.

Richard rozmyślał właśnie o różnych nieścisłościach tego hologramu. Nie da się popijać wina w pobliżu Skały Holtzmyera. Z drugiej zaś strony, kiedy lata temu sam tam stał wśród porywów wiatru i przyciskał dłonie do spękanego kamienia, od upału chroniło go pole Flickingera. Piasek grzechotał, uderzając o siłową otoczkę, a wiatr ze wszystkich sił próbował go przewrócić. Podobnie jak Caseway, nigdy nie był tam naprawdę.

— Tak. No cóż, muszę z panem porozmawiać. — Richard był z natury towarzyski. Pomimo upływu lat, co z reguły czyni wielu ludzi cynikami, wierzył, że z każdym da się rozsądnie podyskutować. Ujął więc wyciągniętą ku niemu dłoń i ciepło uścisnął.

Caseway był niewysokim, krępym mężczyzną około pięćdziesiątki. Przypominał Richardowi poznanego kiedyś arcymistrza szachowego, człowieka o niesłychanej wręcz powściągliwości. Ściśle przestrzegał wszelkich norm dobrego wychowania, a sposobem bycia sugerował, że jest człowiekiem o wysokim morale i że obaj świetnie o tym wiedzą. W jego głosie czuło się pełne zaangażowanie, a Richard zrozumiał, że nie ma do czynienia z oportunistą. Norman Caseway postrzegał siebie jako dobroczyńcę własnej rasy.

— Proszę, niech pan siada. — Gospodarz odwrócił swój fotel tak, by siedzieć twarzą w twarz z gościem. — Zakładam, że chce pan rozmawiać o projekcie „Nadzieja”.

Z miejsca przeszedł do rzeczy. Richard skosztował burgunda.

— Wygląda na to, panie Caseway, że między nami narosły pewne nieporozumienia.

— Przyjaciele mówią do mnie Norman. A w tym, co powiedziałeś, tkwi pewien podtekst, Richardzie. Richard założył ręce.

— Wolałbym, żeby sprawy potoczyły się inaczej.

— Bez wątpienia. Ja także. Chyba wiesz, że Horner działał za moimi plecami. Próbował pociągać za polityczne sznurki.

— Ed chciał dobrze. Może nie przyszło mu do głowy, żeby po prostu poprosić.

— Sądzę, że potrzeba mu nowych doradców. — Caseway zapatrzył się daleko w pustynię. — Czy kiedykolwiek słucha ciebie?

— Czasami.

— Powiedz mu, że gdybym miał możliwość wyświadczyć mu tę przysługę, na pewno bym to zrobił. Gdyby zechciał zwrócić się bezpośrednio do mnie. I porozmawiać.

— Mówi pan właśnie, że i tak nie zrobiłoby to różnicy.

Caseway zacisnął wargi.

— Najmniejszej — potwierdził. — W zaistniałych okolicznościach naprawdę nie mam innego wyboru jak tylko kontynuować to, co zacząłem.

— Rozumiem.

— Jeśli to pana pocieszy, nie sprawia mi to żadnej przyjemności. Doskonale rozumiem archeologiczną wartość Quraquy. I mam niejakie pojęcie o tym, co utracimy. Ale mieliście do dyspozycji dwadzieścia osiem lat na tej planecie…

— Jak na ludzkie życie, to długi czas, panie Caseway. Ale to ledwie chwila, kiedy próbuje się odtworzyć historię całego świata.

— Oczywiście — uśmiechnął się na uparte „panie Caseway” Richarda, ale nie zechciał poczuć się urażony. — W każdym razie, na nas także się naciska. Nie możemy dowolnie zmieniać sobie harmonogramów. — Pociągnął łyk burgunda. — Jakież to musi być cudowne miejsce, ten Pinnacle. Zastanawiam się, jacy byli.

— W końcu zdołaliśmy się tego dowiedzieć. Możemy już przedstawić kilka rozsądnych przypuszczeń. Wiemy, że wierzyli w życie pozagrobowe. Że szczególnie cenili sobie górskie szczyty i morski brzeg. Że udało im się całkowicie wyeliminować wojny. Wiadomo nam nawet co nieco na temat ich muzyki. Chwała Bogu, nie musimy się martwić, że jakaś korporacja sprzątnie nam ten świat sprzed nosa.

— Rozumiem. — Caseway sprawiał wrażenie szczerze zasmuconego. — Zazdroszczę panu. Nie znam nikogo, kto pracowałby w równie interesującej dziedzinie. W jednej chwili chętnie wyświadczyłbym panu tę przysługę, gdybym tylko mógł.

— Byłoby to z korzyścią dla nas wszystkich. — Richard wolałby znaleźć się w jakimś innym miejscu, z dala od tego żaru. Wolałby móc patrzeć Casewayowi w oczy. Żeby podkreślić wagę chwili, zdjął okulary.

— Ostatni z tubylców na Quraquie wymarli najpewniej gdzieś około naszego siedemnastego wieku. Tylko oni pozostali — rozrzuceni po całym globie w zamierających miastach — z żywej i kwitnącej sieci różnych cywilizacji, która pokrywała cały glob ledwie trzy tysiące lat temu. Nie wiemy, co się z nimi stało. Wszystkie bardzo szybko upadły. Nikt nie wie dlaczego. Według naszych standardów, były technologicznie zacofane. A to powinno pomóc im przetrwać, ponieważ wciąż pozostawali blisko własnych korzeni, nie mieli problemów, z którymi my musimy się dziś borykać.

— To wcale nie nastąpiło nagle — wtrącił Caseway. — Proces ciągnął się przez całe wieki.

— Nie — przejął inicjatywę Richard. — Tak przypuszczają ludzie, którzy sądzą, że to musiało stać się w taki właśnie sposób, bo wiele spośród tych cywilizacji nie miało ze sobą żadnych związków, więc nie powinny były wyginąć równocześnie. Ale to wyglądało tak, jakby ktoś znienacka wyłączył światło.

Caseway zastanawiał się przez chwilę.

— Epidemie.

— Może. Jakakolwiek była tego przyczyna, stary porządek runął i już nigdy się nie odrodził. Dwa i pół tysiąca lat później ta rasa przestała istnieć.

— No cóż. — Caseway założył nogę na nogę i poskrobał się po kostce. — Może to czynnik Toynbee’ego. Ich rasa uległa samowyczerpaniu.

— To nie jest wyjaśnienie.

— Richardzie… — Caseway zawahał się na moment. — Ja też bardzo chciałbym wiedzieć, co wydarzyło się na Quraquie. Ale wisi nad nami potop. Nie mamy czasu na akademickie subtelności.

— Co za potop?!

Caseway przez chwilę był wyraźnie poruszony.

— Powiedz mi — rzucił — jaką widzisz dla nas przyszłość? Dla ludzkości?

— Zawsze jakoś dawaliśmy sobie radę. Jestem optymistą.

— Obawiam się, że mam nad tobą przewagę: czytałem twoje książki, a w nich często mówisz o przyszłości. To dość szczególne u archeologa, jak mi się wydaje. Nie, nie, bez protestów, proszę. Nie ufam tak bardzo przyszłości, jak ty. A może tylko jestem większym realistą. Mamy teraz niemal nieograniczoną władzę. Mamy też za sobą doświadczenia ostatnich dwu wstrząsanych konwulsjami stuleci. Ile przyniosły nam dobrego? Ty i ja mamy się dobrze. Ale przerażająca liczba ludzi nadal umiera z głodu, zniszczenia środowiska okazały się w większości nieodwracalne, a populacja zbliża się do poziomu z czasów Zapaści. — Patrzył w zadumie w swój kieliszek. — Udało nam się wyeliminować wojny jako takie, ale tylko dlatego, że cała broń należy do Legii. A Polacy nadal nienawidzą Rosjan, Arabowie nienawidzą Żydów, a Lud Chrystusowy nienawidzi wszystkich dookoła. Jest tak, jakbyśmy się niczego nie nauczyli.

— I jedynym rozwiązaniem będzie stworzenie utopii na Quraquie.

— Tak. Starannie wyselekcjonujemy niewielką grupkę. Stare animozje pozostawimy za sobą. Zaczniemy wszystko od nowa. Ale zaczniemy ze świadomością tego, czego zdołaliśmy się już nauczyć. Tylko w ten sposób możemy mieć jeszcze przed sobą jakąś przyszłość. Bo na Ziemi z pewnością już nie.

Richard wzruszył ramionami.

— To pomysł stary jak świat, Normanie. Ale nawet jeśli przyznam ci rację — po co ten wielki pośpiech? Dlaczego by nie poczekać, nie sprawdzić, czego możemy się nauczyć od Quraquy? A dopiero potem sterraformować wszystko w diabły?

— Bo wtedy może już być za późno.

— Nonsens.

— Wcale nie. Posłuchaj: pierwszy krok, który podejmiemy już za kilka tygodni, to stopienie lodowców na biegunach. Od tego momentu musi upłynąć co najmniej pięćdziesiąt lat, zanim pierwszy członek pionierskiej kolonii będzie mógł postawić stopę na tej planecie. Pięćdziesiąt lat, Richardzie! Środek naszego wieku. A jak myślisz, co tu się będzie wtedy działo?

— Kto to wie?

— Faktycznie, kto? Czy będą panowały stabilne warunki polityczne? Czy będą na to pieniądze? Czy jeszcze będzie istniała odpowiednia technika? — Caseway potrząsnął głową. — Nasi eksperci przewidują następną Zapaść już za trzydzieści lat. Czas pracuje tym razem przeciwko nam. Będziemy mieli dużo szczęścia, jeżeli już teraz uda nam się cokolwiek przeprowadzić. Stworzyć i zaludnić nowy świat. A jeśli tego nie zrobimy, podejrzewam, że skończymy tak samo jak twoi Quraquatczycy.

— To stary schemat — zostawimy za sobą dawne animozje. To wam się nie uda, chyba że znajdziecie jakiś sposób na to, żeby pozostawić za sobą także i naturę ludzką. A ty, w imię tej aberracji, jesteś skłonny poświęcić potężne źródło wiedzy. — „Niech diabli porwą tego faceta razem z jego aroganckim uśmieszkiem”. — Zgodnie z twoją przesłanką zawsze przecież będą jakieś inne światy. Dlaczego by nie okazać trochę więcej cierpliwości? Dlaczego by nie poczekać na świat, którego nie trzeba terraformować?

— A czy możesz mi zagwarantować odkrycie przyzwoitego siedliska w ciągu następnego półwiecza?

— Zagwarantować? Oczywiście, że nie. Ale istnieją na to duże szansę.

— A może nie miałbyś nic przeciwko temu, żebyśmy osiedlili się na Inakademeri? I wykopali stamtąd Noków?

Richard wstał.

— Przykro mi widzieć u ciebie taką determinację.

— A mnie u ciebie taką tępotę. Ale masz rację: jestem zdeterminowany. Muszę dopilnować, żebyśmy dostali jeszcze jedną szansę. I musisz zrozumieć, że to może być nasze ostatnie otwarte okno. Spóźnimy się, wycofamy, żeby ocalić kilka garnków na Quraquie, a ktoś znajdzie już lepsze zastosowanie dla naszych pieniędzy. A kiedy to się zdarzy, gra będzie skończona.

— To nie żadna gra! — Richard walnął szklaneczką o stół, aż się roztrzaskała. Wypuścił z ręki resztki szkła i wymamrotał jakieś przeprosiny.

Caseway położył chusteczkę na rozlanym winie.

— Nic nie szkodzi — powiedział. — Mówiłeś, że…?

— Norman — Richard rzucił wszystko na jedną szalę — w Świątyni Wiatrów dokonano prawdopodobnie przełomowego odkrycia.

Caseway pokiwał głową.

— Jakiego rodzaju to odkrycie?

— Mamy dowody, że doszło do kontaktu między Quraquatczykami a Twórcami Monumentów. Caseway uniósł brwi. „Trafiony”.

— Jakiego rodzaju dowody?

Richard pokazał mu zdjęcie reliefu z Tullem.

— Trudno powiedzieć o tym coś pewnego — oznajmił Caseway. Wyciągnął dłoń ponad ramieniem Richarda i pustynia zniknęła. Siedzieli w skromnym, wyłożonym boazerią pokoju, w którym poza tymi fotelami i stoliczkiem nie było prawie nic więcej. — Oczywiście to i tak nic nie znaczy. Zawsze znajdzie się dobry powód, żeby wszystko odwlec. — Zmrużył oczy. — Pieniądze. Względy polityczne. Obietnica, że w przyszłym roku uzyskamy lepsze zaplecze techniczne. Śledziłeś może debaty nad tym, czy mamy moralne prawo naruszyć pozaziemski ekosystem? Komitet Zwykłej Ludzkiej Przyzwoitości niemalże zdołał nas wykosić, bo naruszaliśmy boski plan wobec Quraquy. Jakikolwiek by on był. — Zmarszczył brwi. — Wiem, o czym mówisz. Do pewnego stopnia nawet się z tobą zgadzam. I mówię ci, gdyby to ode mnie zależało, poleciałbym na Nok, przejął go, a Świątynię zostawił tobie.

Później, kiedy Richard przesłuchiwał taśmę z tej rozmowy, ostatnia uwaga przyprawiła go o dreszcz, ponieważ wyszła od człowieka, którego prawie zaczynał lubić.


INFOSIEĆ

TORNADO W TEKSASIE — 17 ZABITYCH

Druga w ciągu ośmiu dni trąba powietrzna zrównuje z ziemią Austin Modpark


EGZEKUCJA HANNIMANA W TENNESSEE

Skazany za zabójstwo 38 osób do końca wszystkiemu zaprzecza

Niewielkie grupki protestują przed więzieniem


WE WŁOSZECH SZEŚCIORO OSKARŻONYCH W SPRAWIE PANARABSKIEJ

Prezesowi Courleone Chemicals grozi dwadzieścia lat

(szczegóły wewnątrz numeru)


BEN-HASSAN ZAPRZECZA OSKARŻENIOM O PRODUKOWANIE BRONI BIOLOGICZNEJ

Twierdzi, że Unia Panarabska buduje fabryki chemiczne o przeznaczeniu pokojowym

Oskarża o spisek Mosad


„SIOSTRA SANDWICZ” ODBIERA LEGIĘ HONOROWĄ

Francuzi pełni uznania dla zasług amerykańskiej zakonnicy, która przywiozła do Paryża dostawy żywności w czasie klęski głodu

Siostra Mary od Krzyża wiedzie za sobą tysiące ochotników


UZNANO MOŻLIWOŚĆ WYPRODUKOWANIA ANTYGRAWITACJI

Ekipa badawcza w Berlinie chyba zbliża się do finiszu


Rolnictwo przesuwa się na północ

ROSJANIE I KANADYJCZYCY ODKRYWAJĄ, ŻE ZMIANY KLIMATYCZNE DOSTARCZAJĄ NAM NOWYCH TERENÓW UPRAWNYCH

Rolnicy obu rejonów stawiają żądania

(szczegóły wewnątrz numeru)


ŚRODKOWOZACHODNI PAS PSZENICZNY MOŻE ZNIKNĄĆ NA ZAWSZE

Eksperci twierdzą, że zmiany są nieodwracalne

NAU największym obecnie importerem żywności


METEOR WIENBERGA LĄDUJE NA KSIĘŻYCU

Liczni obserwatorzy oglądają jego przylot

Po raz pierwszy wiedzieliśmy z góry


OBROŃCY BAZY KSIĘŻYCOWEJ

OSTRZEGAJĄ PRZED NIEBEZPIECZEŃSTWEM ASTEROIDÓW.

Drużyny lunarne zapewnią nam całkowite bezpieczeństwo od spadających skał — twierdzi wiceprezydent


OGŁOSZONO KOLEJNĄ LISTĘ 20 WYMARŁYCH GATUNKÓW

BOLLIER REZYGNUJE W SAMYM ŚRODKU WALKI

Twierdzi: lasów już nie da się uratować

Atakuje Sancheza Brazylijczycy oskarżają go o kradzież pieniędzy Fundacji

Rozdział 4

NCA Winckelmann, środa, 12 maja, 14.10 czasu Oreenwich

Ziemia i Księżyc zostały daleko w tyle.

Hutch siedziała na mostku Johanna Winckelmanna i obserwowała, jak dobrze znane kule rozpływają się między błyszczącymi gwiazdami. „Oto i kolejne pożegnanie, drodzy przyjaciele”. Cal także już ustępował z wolna, zacierał się, jakby jego istnienie było tylko efektem Schrödingera, zależnym od jej obecności. Może i miał rację w tym, co mówił.

Richard kręcił się z tyłu, rozpakowywał rzeczy, rozgaszczał się. Była wdzięczna losowi za tę zmianę w ostatniej chwili, która oszczędziła jej samotnego lotu na Quraquę. Znajdowała się w takim nastroju, że koniecznie potrzebowała czymś zająć myśli. A jej pasażer był najlepszym lekarstwem — znała go na tyle dobrze, że mogła mu wszystko opowiedzieć, i w dodatku nie znosił, kiedy ktoś się nad sobą rozczulał.

Zjedli śniadanie tuż przed odlotem, a potem on zakopał się wśród swoich notatek. Zauważyła, że jest czymś wyraźnie podekscytowany, i to był następny powód, dla którego mogła się cieszyć, że ma go na pokładzie. Richard zawsze prowadził jakąś krucjatę. Nie pojawił się na mostku od startu, ale nie było w tym nic niezwykłego. W końcu stamtąd wylezie, najpewniej wtedy, kiedy trochę zgłodnieje, bo nie lubił jadać samotnie. A wtedy wszystko jej wyjaśni.

Rzecz jasna, wiedziała o zagadce Oz. Cieszyła się, że Richard leci jej się przyjrzeć, i już nie mogła się doczekać, kiedy usłyszy jego opinię na ten temat.

Ale minęło już siedem godzin, a on nadal się nie pojawiał. Poinformowała go, że niedługo wykonają skok.

— Za jakieś dziesięć minut — obwieściła przez głośniki. — Szacunkowy czas trwania lotu: dwadzieścia pięć dni — dodała.

— Dzięki, Hutch — w jego głosie wyczuła niezadowolenie. To pewnie dlatego, że nie może się doczekać, kiedy zacznie. Na drugi dzień będzie już łaził po całym statku, wyzywał ją na pojedynki szachowe i narzekał, że nie da się lecieć ani trochę szybciej. Będzie sterczał na mostku i patrzył, jak Wink, poruszając się na pozór z szybkością płaskodennej łodzi, mija powoli międzywymiarowe mgły.

Pojawił się wkrótce, dźwigając paczkę z cynamonowymi bułeczkami.

— Jak nam leci?

— Znośnie. Przypnij się.

Usiadł, poprawił sprzączki i podał jej ciastko.

— Jak dobrze znowu cię widzieć.

Panoramiczne wizjery były odsłonięte. Gwiazdy błyszczały uroczo, zalewając mostek miękką poświatą. W środku pogasili wszystkie światła, z wyjątkiem kilku lampek kontrolnych. Czuli się prawie jak na tarasie przed domem.

Przez kilka chwil Richard prowadził zwykłe pogaduszki. A potem, przy pierwszej nadarzającej się okazji, Hutch zaczęła głośno zastanawiać się nad zagadką Oz.

— To nie jest dzieło Twórców Monumentów, prawda? To znaczy — wcale nie przypomina całej reszty.

Zmarszczył brwi.

— Do niedawna sam tak właśnie myślałem. Teraz nie jestem pewien. — Podsunął Hutch przekaz od Henry’ego.

Podobieństwo było aż nadto oczywiste.

— Znaleźli to wśród wykopalisk sprzed jedenastu tysięcy lat?

— Tak. Co o tym sądzisz?

— To jeden z nich. — Zachichotała. — Zeszli na dół i dali się sportretować. Niech mnie diabli.

Hutch prowadziła teraz rutynową kontrolę przed wejściem w nadprzestrzeń.

— Zawsze mi się wydawało, że to musieli być oni — rzuciła. — To znaczy, że oni zbudowali Oz. Bo któż by inny? Richard sprawiał wrażenie rozczarowanego.

— Tak naprawdę nic na ten temat nie wiemy, prawda, Hutch? W każdym razie, jeśli mam być z tobą szczery, to Oz jest tym miejscem, które wolałem pominąć w swoich kalkulacjach. Nie pasuje do żadnego z realnych scenariuszy, jakie przychodzą mi do głowy.

Hutch jeszcze raz rzuciła okiem na wizerunek Śmierci. Ów widok poruszał coś głęboko w jej duszy.

— No cóż — rzucił Richard. — Mam nadzieję, że ludzie Henry’ego mają już jakieś pomysły. Zabłysła bursztynowa lampka.

— Rozpoczynamy wejście — powiedziała cicho. Włączyło się sprzężenie mocy. — Zostało dziesięć sekund.

Richard wtulił się w swój fotel.

— Jeżeli to naprawdę oni, można przypuszczać, że przeszli coś w rodzaju ostrego regresu. — Jego oczy zamknęły się z wolna. — Mam nadzieję, że nie.

Silniki strzeliły ogniem, a gwiazdy wygasły. Jedyny fizyczny efekt skoku w nadprzestrzeń. Nie było nawet poczucia ruchu. Niektórzy upierają się, że czują lekki zawrót głowy, ale Hutch uważała, że tak reagują pewnie jacyś nadwrażliwcy.

Przypominało to podróż przez tunel. Kiedy tunel rozpłynie się — a proces ten mógł trwać od kilku minut do prawie godziny — ustąpi miejsca szarej mgle.

Światełka zajarzyły się na zielono, a Hutch zamknęła przedni wizjer.

— …nie zniósłbym myśli, że w końcu ze szczętem zwariowali.

— Czy to nie za mocne stwierdzenie? — Dotąd czekała ze swoją bułeczką. Teraz nalała sobie kawy i wzięła się do jedzenia.

— Że zwariowali? Nie mów nic, dopóki nie zobaczysz Oz.


PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ

CZY TO SIĘ OPŁACA?

…Bogactwa, jakie miały nam przypaść w udziale dzięki międzygwiezdnym podróżom, jakoś dotąd się nie zmaterializowały. Uzyskaliśmy dzięki nim kilka pomniejszych rozwiązań technicznych, które i tak dałoby się uzyskać — za ledwie ułamek poniesionych kosztów. Dowiedzieliśmy się, że na dwóch odległych planetach istniały dwie inteligentne rasy i że już ich dawno nie ma, i że na trzeciej planecie inteligentna rasa prowadzi aktualnie wojnę światową. Ktoś mógłby upierać się przy twierdzeniu, że powyższe rezultaty (w połączeniu z naszą niemożnością przeciwdziałania stale pogarszającym się warunkom życia na Ziemi) sugerują, iż zdołaliśmy się jedynie dowiedzieć, że inteligencja występuje znacznie rzadziej niż sądziliśmy. Istnieją podstawy do przypuszczeń, że musi się ona dopiero rozwinąć. Wszędzie.

Roczny koszt utrzymania programu lotów międzygwiezdnych na swoim obecnym poziomie pozwoliłby na wykarmienie każdego mężczyzny, kobiety i dziecka w Indiach i Pakistanie. Obecnie w stacjach badawczych poza układem słonecznym przebywa osiemnaście tysięcy naukowców. Wiele z tych stacji znajduje się na swoim miejscu od ponad trzydziestu lat — od zarania Ery Międzygwiezdnej. A my mamy z tego jedynie całe ryzy ezoterycznych sprawozdań na temat uwarunkowań klimatycznych i tektonicznych na odległych światach. „The Globe” nie ma nic przeciwko gromadzeniu wiedzy naukowej. Ale już czas — najwyższy czas — dokonać jakichś podsumowań.

Tkwimy po uszy w problemach. Nie jesteśmy w stanie wykarmić, zapewnić dachu nad głową ani podstawowej opieki znaczącej części populacji tej planety. Ci, którzy pokpiwają sobie z Noków i ich konfliktu w stylu pierwszej wojny światowej, niech pamiętają, że głód i niedożywienie w Chinach zbierają znacznie obfitsze żniwo niż ogólna liczba zabitych w wojnie Noków w zeszłym roku.

A w tym samym czasie PSA usiłuje stworzyć lobby w celu zdobycia dalszych środków na budowę kolejnych statków. Czas położyć temu kres.

— artykuł wstępny z „The Boston Globe”

22 maja 2202

Rozdział 5

Księżyc Quraquy, niedziela 6 czerwca, 7.34

Quraqua ma tylko jednego satelitę, wielkości mniej więcej połowy naszego Księżyca — szarego jak popiół, zrytego kraterami i pozbawionego powietrza. Dzisiaj wyglądał jak jasnożółty rogalik, świecący zachęcająco. Ale ten księżyc nie był takim sobie zwykłym księżycem. Sześć lat temu pilot przywożący tu przesyłki wysoko na północnej ćwiartce odkrył coś, co wydało mu się wielkim miastem.

— Richardzie?

Był pochłonięty ręcznie wyrysowaną mapą, którą rozciągnął sobie na kolanach, a także na pokaźnej części panelu sterowania. Zrobił nieokreślony ruch ręką na znak, że ją słyszy.

— Dajmy Henry’emu znać, że jesteśmy — oświadczył. — I ruszajmy do Oz.


Pod czerwonym słońcem Bellatrix i ukrytą za chmurami Quraquą, przez księżycowy krajobraz prześlizgiwał się wahadłowiec Winckelmanna — Alfa (żadnej „Bety” na statku nie było). Szczyty, wąwozy i kratery przeplatało na zmianę oślepiające światło, to znów cień. Wahadłowiec przeleciał nad pasmem niskich gór i przeskoczył nad morzeni płaskich, wypolerowanych kamieni. Richard nie odzywał się ani słowem — jak zwykle w takich chwilach — siedział wychylony do przodu w swoich pasach bezpieczeństwa, z pogodnym spokojem wyglądając przez okno. Hutch nie była szczególnie zadowolona z tego, że tak się uparł, aby najpierw przylecieć tutaj. Wolałaby skończyć przygotowania do ewakuacji, zanim — jak przewidywała — wydarzą się jakieś dodatkowe przygody. Będzie mnóstwo rzeczy do załadowania, jak zwykle coś pewnie wyskoczy w ostatniej chwili, a ona chciała, żeby wszystko grało na długo przed odlotem. Zamiast tego — jak sobie wyobrażała — Richard wdepnie na dobre w tę anomalię i zaczną się mnożyć komplikacje.

Jego postawa zaś wcale nie przyczyniała się do rozproszenia żywionych przez nią obaw.

— Do jedenastego mamy jeszcze kupę czasu — oświadczył. — Pięć dni.

Przed nimi pojawił się górski grzbiet, podskoczył ku nim i zniknął. Płaszczyzna usiana była krostami kraterów. „Przewodnik”, przywołany na ekran nad głową, wyjaśnił, że to najstarszy region na tym księżycu.

— Niektóre z tych kraterów — odezwała się — mają dwa miliardy lat.

Richard pokiwał głową, ale wcale nie słuchał. Nie interesowała go geologia.

Zamigotała lampka czujnika.

— Mamy w pobliżu statek. To wahadłowiec Henry’ego.

— Doskonale. — Jego twarz znacznie się wypogodziła.

— Jest jakieś dwadzieścia minut za nami. — Hutch przeszła na ręczne sterowanie, zanotowała obecną pozycję i zwolniła.

— Miło będzie go znowu zobaczyć. — Promieniał radością. — Musi mu być ciężko. Myśleliśmy, że na zbadanie Quraquy mamy całą wieczność. Nikt nie wierzył, że nas wykurzą. Wychodzi na to, że byliśmy zbyt ostrożni. Trzeba było ryć i na nic się nie oglądać — jak Schliemann.

Hutch spotkała Henry’ego dwukrotnie. Był starszym, trochę niechlujnym, niewysokim mężczyzną, na którego wykład przyszła dawno temu, w czasach kiedy próbowała zdobyć tyle archeologicznej wiedzy, by przekonać Akademię, że może być jej przydatna. Dwa lata później, kiedy spotkali się podczas podróży na stację przekaźnikową na Księżycu, zdumiała się niepomiernie, gdy ją rozpoznał. Wiedział nawet, jak ma na imię — Priscilla.

Grunt pod nimi rozpękł się w liczne rozpadliny. Obok prześliznął się rząd igielnych szczytów.

— Jacy oni byli, ci Quraquatczycy? — spytała.

— Długo żyli. To znaczy — byli długowieczni. — Szukał czegoś w kieszeniach marynarki. — Gdzieś tu powinienem mieć szkic… Musiałem zostawić go w swojej kabinie. Albo — dodał zakłopotany — w domu. — Nie ustawał w sprawdzaniu kieszeni. — Wyglądali jak futrzaste aligatory. Ale byli ciepłokrwiści…

— Nie, chodzi mi o to, jacy byli. Czym się zajmowali? Wiem, że mieli dwie płcie i byli długowieczni. Ale co poza tym?

— Mieli wiele ciemnych okresów w swoich dziejach. Nie tak barbarzyńskich jak na Ziemi i nie tak wojowniczych. Ale pozostawali w stagnacji. Czasami nic się nie działo przez całe tysiąclecie. Żadnego rozwoju społecznego. Ani naukowego — nic. Mieli też talent do tracenia tego, co zdobyli. Na przykład, znane są aż trzy różne okazje, kiedy to odkryli, że Quraqua nie jest centrum wszechświata.

— Dlaczego? Skąd się brały te ciemne okresy?

— A kto to wie? Może my też będziemy przez nie przechodzić. My po prostu jeszcze za krótko istniejemy. Jeżeli zaś chodzi o Quraquatczyków, to mogli być ofiarami swojej długowieczności. Władzę sprawowali niewłaściwi osobnicy i nie umierali w porę. Nie umierali bardzo długo. — Bez powodzenia próbował odsunąć włosy, które właziły mu do oczu. — Pomyśl tylko. Wyobraź sobie, że musielibyśmy się użerać z Hartem przez następne sześćdziesiąt lat.

(Adrian Hart był obecnym przewodniczącym Zarządu Akademii. Był histeryczny i mściwy — taki mikromanager bez pojęcia o tym, co robi.)

Zamigotał bursztynowy wskaźnik.

— Podchodzimy — oznajmiła Hutch.

Przed nimi promienie słońca zatańczyły na szczytach skał. Refleksy rozbiły się i rozbiegły na wszystkie strony równiny. Czuli się tak, jakby patrzyli na oświetloną autostradę, rozżarzoną i jasną.

Richard wychylił się w przód, spięty oczekiwaniem.

Światło potężniało. Przeszło w solidną ścianę. Bieliła się jak kość na tle szarego krajobrazu, ciągnąc się od pasma niewysokich wzgórz na południu i niknąc za horyzontem na północy. Hutch przyhamowała i wystrzeliła krótką serię z rakiet manewrowych. Przybliżyła pojazd do powierzchni.

Ściana wciąż rosła, zaczęła już przysłaniać niebo. Była ogromna. Jej rozmach przywiódł Hutch na myśl podręcznikowe przedstawianie Troi. Podkręciła teleskopy i przekazała obraz na monitory — ściana sprawiała wrażenie litej skały. Z wyjątkiem kilku wyrąbanych w niej dziur. Całe długie fragmenty leżały zwalone u jej podstawy, a gdzieniegdzie wyglądała tak, jakby wbito ją w grunt. U podnóża walał się gruz.

— Patrz — odezwał się nagle Richard. Budowla była osmalona, miejscami nawet spalona.

— To rzeczywiście wygląda, jakby ktoś próbował ją zburzyć.

— Tak właśnie można by sobie pomyśleć.

— Co mogło się tutaj zapalić?

— Pojęcia nie mam. — Richard splótł ręce na piersiach i przekrzywił głowę. — Myliłem się, ignorując przez tyle lat to miejsce. Doprawdy, fascynujący zabytek.

— Ale co tu się właściwie wydarzyło?

— Nie mam zielonego pojęcia. — Przez kilka minut przyglądał się w milczeniu. — Frost — rzucił w końcu.

— Powtórz, proszę?

— Przywodzi mi na myśl Roberta Frosta: Jest coś, co czuje niechęć do granicznych murów…”[1] — Na powrót zapadł w milczenie, złożył dłonie czubkami palców i poddał się nastrojowi chwili. — Wspaniałe — wyszeptał. — Najwyższa, ostateczna tajemnica. To naprawdę nic innego jak rzeźba skalna pośród pozbawionego atmosfery krajobrazu. Po co ją tu zbudowano? I kto na nią napadł?

Budowla górowała nad nimi majestatycznie.

Jedyne prawdopodobne przypuszczenie, jakie mogło się nasunąć, to takie, że uderzył w nią rój meteorów. Dookoła rzeczywiście było pełno odprysków z meteorytów. No i kraterów. Jednak odnosiło się wrażenie, że napaść była celowa.

— To pewnie tylko iluzja — odezwał się Richard, który zdawał się czytać w jej myślach. — To jedyna sztuczna konstrukcja tutaj, więc nic nie może z nią kontrastować, oprócz chaotycznego księżycowego krajobrazu. A jednak… — Potrząsnął głową. — Trudno powiedzieć, jak należy to odczytywać.

Budowla została wzniesiona, jak pamiętała Hutch, jakieś jedenaście-dwanaście tysięcy lat temu.

— Jej wiek pasuje do wieku tablic o Tullu.

— Tak — przyznał. — Może tu istnieć jakiś związek.

Było tu jakoś niesamowicie, a Hutch złapała się na tym, że przepatruje okolicę w poszukiwaniu wielkich śladów stóp.

Wysokość muru wynosiła 41,63 metra, a każdy z jego boków miał 8,32 kilometra długości. Razem tworzyły idealny kwadrat.

— Długość ściany to dokładnie dwa tysiące razy jej wysokość — wyczytała z danych na monitorze.

— Podstawa dziesięć — dodał Richard.

— Ile palców mieli Quraquatczycy?

— To właściwie nie były palce. Ale cztery.

— Twórcy Monumentów mieli sześć.

Wahadłowiec stuknął nosem w ścianę i odsunął się o kilka metrów do tyłu.

— Będziemy lądować?

— Nie, nie tutaj.

Ten mur już był bardzo stary, jeszcze zanim w Egipcie wzniesiono piramidy. Hutch leciała teraz wzdłuż niego i czuła ulotność swej egzystencji jeszcze silniej niż gdziekolwiek przedtem — i na Iapetusie, i w innych starożytnych miastach. Zastanawiała się, na czym polega różnica.

„Może lepiej czujemy się ze świadomością, że pozostaje po nas piękno. Ale żeby przeżył nas taki wykwit czystego szaleństwa…”

— To coś — przerwał jej rozmyślania Richard — jest tak różne od wszystkiego, co po sobie pozostawili. Jeżeli rzeczywiście to ich dzieło. Monumenty są lekkie, wykwintne, eleganckie. Rasa, która je wznosiła, kochała życie. A to coś tutaj — jest ponure. Irracjonalne. Brzydkie. Przerażający wytwór. — Wcisnął się w fotel zupełnie tak samo, jak czynią to ludzie podczas symki, kiedy zbliża się wilkołak. — Lećmy wyżej — dodał.

Bez pośpiechu spełniła jego życzenie.

Richard jeszcze raz rozłożył swoją mapę.

— Co nam wiadomo na temat materiałów budowlanych? Skąd pochodzą te kamienie?

Wydostała raport inżynieryjny.

— Wszystkie są tutejsze. W kilku miejscach odkryto kamieniołomy, lecz nie bliżej niż sześć kilometrów stąd.

— Nie chcieli popsuć wrażenia, niszcząc krajobraz dookoła. To przynajmniej zgadza się z resztą.

— Na to wygląda. W każdym razie, musieli chyba zmodyfikować te skały. Jedna z teorii głosi, że przekształcili je przy pomocy nanotechniki. Dookoła leży mnóstwo odłamków skalenia i kwarcu — najprawdopodobniej odpadki. Sam mur jest ze swego rodzaju wzmacnianego kalcytu.

— Z marmuru.

— Tak, ale z jakiegoś lepszego. Bardziej wytrzymałego i bardziej błyszczącego.

— Chcieli, żeby to było widoczne na Quraquie.

— Na to wygląda.

Znajdowali się już w pobliżu szczytu. Zrobili zbliżenie spalonej części muru.

— Henry uważa, że te zniszczenia można datować na około 9000 p.n.e.

— Przecież wtedy zostało zbudowane.

— Ktoś szybko je dopadł, co?

Może to sami budowniczowie mieli jakąś wpadkę. Może pokłócili się o ten swój plac zabaw.

Richard błagalnie rozłożył ręce.

— Pomysł tak samo dobry jak każdy inny.

Wróciła do studiowania ekranu.

— W glebie znaleziono znaczne ilości trójksymetylenu. I formaldehydu. Ale tylko tutaj — dookoła Oz.

— Mnie to nic nie mówi. Z chemii jestem gorzej niż beznadziejny. Jakie z tego wnioski?

— To coś — stuknęła palcem w ekran — nie oferuje żadnych teorii na ten temat.

Za murem ukazało się niby-miasto: ciemna sieć szerokich ulic, przysadzistych, szerokich budynków i długich pasaży. Miasto próżni, widmo, budowla ze skał i cienia. Instynkt Hutch domagał się tu światła i ruchu.

— Niewiarygodne — powiedział cicho Richard.

Było ogromne. Hutch podniosła pojazd nieco wyżej, jednocześnie przełączyła grzejnik w kabinie na ręczne sterowanie i przesunęła o kreskę wyżej. Miasto — podobnie jak mur — leżało w ruinie.

— Spójrz na te ulice — wyszeptała.

Zaprojektowano je tak, by formowały ze sobą idealne kwadraty. Kilometr za kilometrem. Aż do samego horyzontu, a także wzdłuż jego krzywizny. Oz było miejscem o przygnębiającej matematycznej dokładności, wszechwładnej nawet pomimo stanu totalnej destrukcji. Główne ulice krzyżowały się z przecznicami dokładnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Nie dało się dostrzec żadnych rozwidleń, żadnych łagodnych zakrętów, żadnego zbiegu uliczek. Bloki tworzące miasto ułożono z tą samą, rygorystycznie dokładną geometrią.

— Niewiele tu miejsca na wyobraźnię — rzuciła.

Richard oddychał głośno.

— Jeżeli istnieje coś bardziej sprzecznego z duchem Wielkich Monumentów, to nie mogę sobie nawet wyobrazić, co by to mogło być.

Dookoła nie rzucał się w oczy najmniejszy przejaw pomysłowości. Ani śladu spontaniczności. Nazwali to Oz, ale to był oczywisty błąd w nazewnictwie. Bo Oz — prawdziwe Oz — stanowiło miejsce pełne cudów i magii, natomiast to coś tutaj to był czysty kamień, aż do samego dna duszy.

Hutch wyłączyła obraz i przeniosła uwagę do wnętrza kabiny. Rączki, przyciski i lampki kontrolne sprawiały wrażenie czegoś ciepłego i dobrze znanego. W nieruchomym powietrzu unosił się aromat kawy.


Oz nie miało służyć za schronienie. Budowle, które z daleka przypominały domy, budynki użyteczności publicznej i wieże, były z litej skały, nawet bez imitacji okien lub drzwi. Całości nigdy nie chroniła żadna osłona — ani siłowa, ani plastenowa. Ludzie Henry’ego nigdy nie znaleźli tu śladu jakichkolwiek maszyn, narzędzi ani sprzętu.

Przelatywali teraz wzdłuż długich ulic. Nad dachami marmurowych budynków. Wiele z nich było idealnymi sześcianami. Inne miały kształt prostopadłościanów. Wszystkie wycięto z płaskiej, polerowanej skały bez najmniejszej zmarszczki czy występu na powierzchni. Miały najrozmaitsze rozmiary.

Hutch spoglądała ponad sieć krzyżujących się ulic. W swej pierwotnej formie, zanim uległy zniszczeniu, wszystkie kamienie stały idealnie prosto. Nigdzie wśród tych równoległych i prostopadłych linii nie dało się dostrzec łuku. Żadna z ulic nie zakręcała znienacka w prawo lub w lewo. Żaden dach nie opadał ukośnie. Nigdzie śladu dekoracyjnego gzymsu czy choćby gałki przy drzwiach.

Przelatywali przez ulice na poziomie parteru. Bloki górowały nad nimi, zamyślone i złowieszcze. Minęli kolejne skrzyżowanie. Po raz pierwszy w życiu Hutch dokładnie odczuła znaczenie słowa „obcy”.

— Wymiary tych bloków są swoimi własnymi wielokrotnościami — oznajmiła. Przywołała na ekran odpowiednie liczby. Każdy z bloków tej konstrukcji dawał się podzielić na sześciany o boku 4,34 metra. W ten sposób różne kalcytowe formy, które leżały wzdłuż placów i ulic, miały tyle samo jednostek wysokości, ile szerokości. Ulice i place dawały się podzielić w ten sam sposób i przy użyciu tych samych wielkości.

Zadźwięczał dzwonek łączności.

— Doktorze Wald, jest pan tam?

— Jestem tu, Frank. Witaj, Henry.

Hutch włączyła wizję. Na ekranie pojawił się tylko jeden człowiek, i nie był to Henry Jacobi. Frank Carson okazał się mężczyzną około pięćdziesiątki, dość solidnie umięśnionym, z wyglądu otwartym i towarzyskim. Obrzucił ich spokojnym spojrzeniem swych niebieskich oczu, bez śladu widocznej reakcji docenił wygląd Hutch i odezwał się do Richarda.

— Henry’ego tu nie ma, proszę pana. Atmosfera stała się nieco gorączkowa i nie mogliśmy się bez niego obejść.

Richard pokiwał głową.

— Coś nowego w sprawie Twórców Monumentów? Jakieś nowe wizerunki?

— Niestety nie.

Richard wyglądał niemal jak w transie.

— Czy ktoś ma jakieś pomysły, co to może oznaczać?

— Nie, proszę pana. Mieliśmy nadzieję, że pan będzie mógł nam coś powiedzieć.

Richard wywołał na swoim ekranie terminarz projektu Nadzieja. Gdzieś koło piątku mieli wysadzać lodowce na biegunach.

— Kosmik raczej niczego tu nie zmienił, prawda?

— Terminu? Nie. — Twarz Carsona wyrażała głęboki niesmak. — Codziennie wchodzą nam na łącza ze świeżym ostrzeżeniem i odliczają czas.

Hutch spojrzała w zadumie na pokładowe zegary. Nie za dużo tego czasu.

— Henry prosił, żebym przekazał jego wyrazy ubolewania. Bardzo chciałby się z panem tu spotkać, ale zbyt dużo rzeczy dzieje się naraz. — Mówił z charakterystyczną wojskową zwięzłością. — Co chciałby pan zobaczyć?

— Może na początek jakieś centrum, dobrze? A poza tym — jestem otwarty na wszelkie sugestie.

— Dobrze. Przypuszczam, że pańska pilotka ma mnie na wizji?

Hutch przytaknęła skinieniem głowy.

— Może lecielibyście za mną?

Potwierdziła, wyłączyła się i wskoczyła za statek Carsona.

— Opowiedz mi coś o nim — poprosiła.

— Spodoba ci się. To emerytowany wojskowy. Jeden z tych utalentowanych amatorów, którzy należą do tradycji archeologii. Tak samo jak ty. — Mówił lekkim tonem, ale zrozumiała, że należy to brać serio. — Jest kwatermistrzem Henry’ego i jego prawą ręką. — Spojrzał jej prosto w twarz. — I jego pilotem. Gdyby nie Frank, Henry musiałby pełnić funkcję menedżera. A tak, Frank odwala całą rutynową robotę, a Henry ma czas, żeby być archeologiem.

— Carson nie ma nic przeciwko temu?

— Frankowi odpowiada ten układ. Jest może trochę zbyt grubo ciosany i czasami nieco przesadza z emocjami. Ale ma dobre podejście do ludzi i egzekwuje wypełnianie obowiązków, bez naruszania cudzych ego. Lubi tę robotę. Organizacja tutaj funkcjonuje dzięki temu dość sprawnie.

Pojazd Carsona zaczął schodzić w dół.

— Centrum Oz — odezwała się Hutch.

Bloki tutaj były nieco wyższe niż tamte bliżej muru. A poza tym panowała ta sama śmiertelna identyczność.

Znaleźli się na centralnym, kwadratowym placu, umocowanym w każdym rogu przysadzistą wieżą lub jej ruinami. Bok wielkiego kwadratu mierzył jakieś pół kilometra. W samym jego środku została umiejscowiona piąta wieża, o jedną jednostkę niższa od pozostałych. Każda z nich była tak samo czworoboczna jak wszystko inne w Oz.

Richard uniósł się z fotela, tak bardzo chciał dobrze wszystko zobaczyć.

— Przechyl no to troszkę. W moją stronę…

Hutch posłusznie spełniła jego życzenie.

Dwie wieże były już tylko stertą gruzu. Trzecia, południowo-zachodnia, była osmalona. Spalona, od podstawy po szczyt. Czwarta pozostała niemal nienaruszona.

— Tam — rzucił Richard wskazując na poczerniałą wieżę. — Powiedz mu, żeby lądował właśnie tam.

Hutch przekazała wiadomość, a Carson potwierdził.

— Czego właściwie szukamy? — spytała.

Richard sprawiał wrażenie zadowolonego.

— Co wiadomo na temat symetrii tego miejsca, Hutch?

— Niewiele. Tylko, że taka istnieje.

— Umieść na ekranie kilka kilometrów kwadratowych.

— Już. — Poszerzyła wizję, biorąc za punkt centralny wieżę na środku placu.

— Dobra. A teraz wybierz sobie dowolny punkt. Gdziekolwiek.

— Dobra. — Wyzerowała na zbitce prostopadłościanów, które razem tworzyły coś na kształt litery H. Znajdowały się mniej więcej o dwa kilometry na północ od nich.

— Narysuj linię od tej grupy do centralnej wieży i pociągnij ją dalej.

Po drugiej stronie ekranu linia dotknęła kolejnego H. Na tej samej wysokości.

— To lustrzane odbicie — powiedziała.

— Zdziwiona? — Richard nie mógł powstrzymać uśmieszku. Tak, była zdziwiona. Raporty, które przejrzała, nic o tym nie wspominały.

— Może to ma znaczenie religijne. Jakaś wysoko rozwinięta rasa odbyła tu swoją pokutę. Brzmi sensownie?

— Nie dla mnie.

Wahadłowiec Carsona już prawie wylądował.

Na kompleks budowli Hutch zwróciła skanery o krótkim zasięgu.

— Centralnie usytuowana wieża ma dziewięć jednostek wysokości, jeżeli za jednostkę przyjąć nasz podstawowy blok o boku cztery przecinek trzydzieści cztery metra. Zewnętrzne wieże mają po dziesięć. Jak wszystko dookoła, są z litego kamienia. Nie ma śladów istnienia jakichś wewnętrznych przestrzeni.

Carson wylądował i teraz ona zaczęła schodzić w dół. „To dziwne: człowiek mógłby się spodziewać, że to środkowa wieża będzie wyższa od pozostałych. A nie najniższa. Oni po prostu nie myślą tak jak my”.

Frank zaparkował tuż przy samej krawędzi. Światła statku Hutch prześliznęły się po wahadłowcu Świątyni. Miał aerodynamiczne kształty, przystosowane do latania w atmosferze. Oznaczało to, że poświęcono trochę przestrzeni na przewożenie ładunku. Był bardziej wymuskany niż Alfa także pod innym względem: Akademia, ażeby podtrzymać morale swoich pracowników na odległych placówkach, zaczęła malować swoje statki kosmiczne i kapsuły. Pojazd stojący na dachu wieży był złoto-błękitny — w kolorach Akademii. To pewnie jeszcze jedna z decyzji Adriana Harta.

Obróciła wahadłowiec tak, żeby wyjście dla pasażera znalazło się bliżej środka wieży. Chciała stworzyć szefowi możliwie najmniej okazji do stoczenia się w dół. Carson wysiadł i pomachał jej ręką. Błysnęła w odpowiedzi światłami i zwinnie wylądowała tuż przy nim.

Richard rozpiął pasy i sięgnął po swoją uprząż z polem Flickingera. Hutch wcisnęła się we własną — wciągnęła ją na kombinezon pilota. Zbiorniki z powietrzem były w porządku. Włączyła pole siłowe i pomogła Richardowi z jego polem. Kiedy byli gotowi, przeprowadziła dekompresję kabiny.

W wyglądzie Carsona uwidaczniała się wojskowa przeszłość. Ubrany w nienagannie odprasowane spodnie z kurtką khaki, na głowie miał czapkę baseballową z napisem „Cobra II”, pod którą widniało logo przedstawiające zwiniętego węża i błyskawicę. Imię i nazwisko wypisane było sporymi literami na lewej kieszeni kurtki. Carson reprezentował typ potężnego, barczystego mężczyzny, z odrobinę szerzej zarysowaną talią. Wedle obecnie panującej mody nie nosił zarostu, a ciemne włosy z początkami siwizny miał krótko przycięte. Stał w pozycji wyrażającej oczekiwanie: nogi szeroko rozstawione, ręce założone za plecami.

Ciśnienie spadło do zera i oba wyjścia otwarły się jednocześnie. Nie można było powiedzieć, żeby Richard był jakimś szczególnym niezgrabą, ale Alfę najwyraźniej zaprojektowano z myślą o linoskoczkach. Żeby z niej wysiąść, należało wyjść na krótkie, pękate skrzydło, a stamtąd spuścić się na ziemię korzystając ze specjalnych uchwytów przy kadłubie. Zmiana grawitacji zwykle zmyli każdego pasażera, a już szczególnie kogoś takiego jak Richard — posuniętego w latach i w dodatku nigdy zbyt pewnie nie stąpającego po ziemi.

Carson pojawił się w pobliżu skrzydła i stanął wyczekująco, nie robiąc jednak nic, by pomóc starszemu mężczyźnie. Bardzo przezornie: Richard nie znosił, kiedy mu się pomagało. Ale w razie potrzeby Carson był na miejscu. Hutch pomyślała o nim z uznaniem.

Kiedy pasażer znalazł się na ziemi, Hutch opadła lekko tuż obok niego. Przypięła sobie linę do nadgarstka, a drugi koniec przymocowała do statku. Znalazłszy się na dachu przy takiej grawitacji nie ma co ryzykować.

Richard już klęczał na jednym kolanie, badając zwęglony kamień.

— Co tu się mogło stać? — zapytał Carsona. — Czy ktoś ma jakiś pomysł?

— Żadnego.

— Może statek budowniczych wybuchł — podsunęła Hutch.

Carson spoważniał.

— To nie wygląda na taki rodzaj zniszczeń, jaki powstałby przy pojedynczym wybuchu.

Richard wstał i pomaszerował dostojnie ku krawędzi dachu. Carson znalazł się u jego boku tak szybko, jak tylko pozwalała niska grawitacja. Hutch trzymała się o krok z tyłu.

— W tym miejscu musi chyba straszyć — orzekła.

Carson uśmiechnął się. Z jego wyrazu twarzy wyczytała, że rozumie, dlaczego ktoś mógł sobie tak pomyśleć.

Richard zrobił to, co ludzie zawsze robią, kiedy znajdą się wysoko: wychylił się ponad krawędzią i spojrzał w dół. Upadek na ulicę, nawet z tej wysokości, nie mógł być śmiertelny, chyba że ktoś upadłby na głowę. Ale w każdym razie groził kalectwem.

— Ostrożnie — rzucił Carson, który stanął w pobliżu.

— Czy w tej chwili pracuje tu jakiś zespół?

— Nie. Od miesięcy nikt nie zaglądał do Oz. Ściągnęliśmy wszystkich na dół, kiedy dostaliśmy limit czasowy dla Świątyni.

— Tu na górze nie ma zbyt wielkiego tarcia — ostrzegła Hutch. Richard zapatrzył się przed siebie, na miasto.

— Czy znaleźliście kiedykolwiek jakieś szczątki statku? Jakiś ślad tego, co tu było?

Carson potrząsnął głową.

— Nie.

— Czy w ogóle coś po nich pozostało? Ślady stóp? Jakieś znaki na ziemi…?

Sylwetki statków odbijały się od nie kończących się sześcianów i prostopadłościanów. Ich kadłuby, skrzydła i podwozia — wszystko było zaokrąglone. Czerwona lampka ostrzegawcza umieszczona między wspornikami Alfy miękko migotała.

— Nie ma tu nic. Sam żałuję, doktorze. — Carson omiótł spojrzeniem Hutch, po czym znów skierował uwagę na Richarda. — Czy nie miałby pan ochoty obejrzeć kamieniołomów? Tych, z których czerpano kamień?

— Nie, dziękuję. Co jeszcze warto tu obejrzeć?

— Jest inskrypcja.

— Inskrypcja? — Zainteresowanie Richarda poszybowało w górę. — Dlaczego mi pan od razu nie mówił? W „Streszczeniu” nie ma o tym ani słowa.

— „Streszczenie” jest z zeszłego roku. Byliśmy za bardzo zajęci, żeby bawić się w uzupełnienia.

Richard zatarł ręce. Jego twarz przybrała wyraz anielskiej błogości. Machnął ramieniem — zbyt gwałtownie — przechylił się na bok i zaczął spadać nad krawędzią dachu. Hutch i Carson rzucili się na pomoc, ale przy tak niskiej grawitacji — około jednej dziesiątej ziemskiej normy — ważyli tak niewiele, że gdyby nie lina Hutch, spadliby na dół. Richard wydał z siebie okrzyk przerażenia i wszyscy troje usiłowali przez chwilę odzyskać równowagę, ale on nie stracił głowy.

— Dzięki, Frank. — A po chwili, ustawiwszy się lepiej, dorzucił: — Co tam jest napisane? Czy udało wam się odcyfrować?

— Ani słowa — odparł Carson, rzucając mu przepraszające spojrzenie. — Ale przekona się pan, że warto się temu przyjrzeć.

Hutch doszła do wniosku, że Richard miał rację — rzeczywiście spodobał jej się Carson. Bez wahania nadstawił karku. Zrobił na niej wrażenie.


Polecieli na zachód dwoma wahadłowcami.

Wysokość poszczególnych bloków stopniowo się zmniejszała, w miarę jak oddalali się od centrum, choć nie dało się w tym dostrzec żadnej regularności. Przy samym murze, na skraju miasta (Hutch nie mogła się powstrzymać, żeby nie myśleć o konstrukcji w ten sposób) bloki wysokości pojedynczej jednostki tak zdominowały otoczenie, że wszystko, co było choć trochę wyższe, rzucało się w oczy z daleka.

Minęli sektor, pod którym otwarła się rozpadlina. Grunt zapadł się tutaj na kilka metrów w głąb. Ulice były potrzaskane, bloki porozrzucane dookoła.

— W obrębie miasta znajduje się kilka kraterów — odezwał się na linii głos Carsona. — Większość z nich powstała już po jego zbudowaniu. W tym jednak wypadku krater był tu wcześniej, a oni budowali nad nim. Jakoś go zapełnili, jednak ziemia w końcu ustąpiła. Jest jeszcze kilka innych miejsc, w których powłoka po prostu się zapadła pod ciężarem bloków.

— A tamte meteory, które uderzyły w miasto — udało wam się ustalić, kiedy to nastąpiło?

— Nie. Nie umiemy ustalić daty z żadną przyzwoitą dokładnością. Wiemy jednak, że kratery w środku i dookoła tej anomalii są znacznie młodsze niż gdziekolwiek indziej.

— O ile młodsze?

— Większość kraterów powstała gdzieś między miliardem a dwoma miliardami lat temu. Tutejsze dziury mają zaś nie więcej jak pięćdziesiąt tysięcy lat. Rzecz jasna te wewnątrz miasta musiały spaść gdzieś po 9000 p.n.e. A przy okazji: nie mamy pojęcia, skąd pochodzą te spalenizny, ale bez względu na to jakiej natury ogień je wypalił, zdarzyło się to dwukrotnie.

— Dwukrotnie?

— Około roku 9000 p.n.e. i jeszcze raz około roku 1000 p.n.e.

Richard zmarszczył brwi.

— To wszystko z całą pewnością — oznajmił — jest bardzo zagadkowe.

— Jest jeszcze coś — dorzucił Carson — choć to musi być niewątpliwie czysty przypadek.

— A co takiego?

— Obie daty zbiegają się z datami poważnych zaburzeń na Quraquie. Zniknęły wtedy całe ludy, załamały się państwa i tym podobnie.

— Zgadza się — przytaknął Richard, przypomniawszy sobie załamania w rozwoju Quraquy. Obaj zamilkli.

Pod nimi przesuwał się ponury krajobraz szarego miasta. W przodzie migały czerwono-białe światełka nawigacyjne Carsona. Na tle tak niesamowitej scenerii prezentowały się dziarsko i radośnie. Hutch jeszcze raz wywołała obraz Carsona na monitorze.

— Od jak dawna tu jesteś, Frank?

— Od sześciu lat.

— Kawał czasu.

— No tak. — W twarzy nie dało się wyczytać ani śladu emocji. Odbijały się na niej cienie i różnokolorowe światełka z panelu sterowania.

— Gdzie twój dom?

— W Toronto. Urodziłem się w Edynburgu, ale nic stamtąd nie pamiętam.

— Byłeś choć raz na Ziemi? Na urlopie?

— Nie. Byłem zajęty.

Hutch wiedziała, że to niezwykłe. Personel Akademii miał zagwarantowane sześć tygodni corocznego urlopu, do którego nie wliczano czasu podróży. Carson jest pracoholikiem.

Richard przyglądał się wzorom tworzonym przez grupki bloków.

— Ciekawe — zastanowił się — dlaczego wszystkie przycięte są do tych samych rozmiarów? Może mieli jakiś sztywny czerpak do kamienia? Wycinał tylko w jednym rozmiarze. A potem scalali je do kupy?

Hutch przywołała na ekran obraz jednego z bloków.

— Nie — odpowiedział mu Carson. — To nie tak. Większe bloki nie są poskładane z mniejszych — po prostu wycięto je tak, że są dwa, trzy albo osiem razy większe. Nie wiedzieć czemu. W każdym razie, jesteśmy na miejscu. Spójrzcie na lewo.

Ponad powszechnie panujący wzorzec niewysokich prostopadłościanów wyrastała tam wieża. Ale ta wieża prezentowała jedną istotną różnicę: była okrągła. Niewysoka, przysadzista — jakieś cztery piętra. Stała samotna na środku kwadratowego placyku.

Jej kolistość była niezwykła. Pośród ogłupiającej jednostajności równoległych i prostopadłych linii, kątów prostych i precyzyjnych przecięć, ten zwykły okrąg podstawy stawał się cudem pomysłowości.

Wylądowali. Richard ledwie mógł usiedzieć na miejscu podczas zawracania, nie mógł się doczekać, aż ciśnienie spadnie, a luki się otworzą. Hutch, zabezpieczona już polem siłowym, położyła mu rękę na ramieniu, żeby przypomnieć o koniecznej ostrożności.

Od północy wieża była osmalona.

Carson otworzył drzwi bagażnika i po chwili wyłonił się stamtąd ze składaną drabinką. Richard uspokoił swego pilota, wdrapał się na skrzydło i z pomocą uchwytów opuścił się na ziemię. Plac pokryty był grubą warstwą pyłu.

Wyszedłszy z wahadłowca i znalazłszy się na ziemi, Hutch poczuła na sobie ciężar wieków, pustych ulic i oszukańczych domostw, tej obłąkanej geometrii i długich cieni, które czekały tu przez całą długość ludzkiej historii.

Carson dokładnie wiedział, czego szuka. Podszedł do wieży, oparł o nią drabinkę, poprawił, osobiście ją wypróbował, a potem stanął obok niej i zaprosił Richarda do wspinaczki.

— Ostrożnie — rzucił tylko.

Około pięciu metrów nad ziemią z marmuru sterczały cztery linijki jakiegoś pisma. Richard wspinał się, dopóki napis nie znalazł się na linii jego wzroku, a wtedy zapalił lampę.

Napis nie nosił nawet najmniejszych śladów podobieństwa do subtelnych liter z Iapetusa. Te tutaj były ciężkie, solidne i przysadziste. Raczej bezpośrednie niż sugestywne. Zdecydowanie męskie. Kiedy Richard je oceniał, Carson rzucił od niechcenia prawdziwą bombę.

— To w języku Quraquatczyków.

Richard aż zachwiał się na swojej drabince.

— Co mówiłeś? W moim rozumieniu Quraquatczycy nigdy nie doszli do poziomu techniki pozwalającego na loty kosmiczne.

— Zgadza się, doktorze Wald. Niewiele nam wiadomo o tych ludach, ale jesteśmy pewni, że nigdy nie osiągnęli takiego poziomu rozwoju technicznego.

Hutch odeszła parę kroków do tyłu, żeby mieć lepszy widok.

— Może to jakiś inny rodzaj techniki. Coś, z czym nie jesteśmy obznajomieni.

— Na przykład?

— No, nie wiem. Jak bym wiedziała, to już byłabym z tym obznajomiona.

— Mniejsza o to — Carson przerwał jej niecierpliwie. — Wiadomo nam, że tam, gdzie mówiono tym językiem, ludzie przemieszczali się używając zwierząt pociągowych.

Richard badał teraz znaki przez szkło powiększające.

— Kiedy to było?

— Dziewiąte tysiąclecie przed naszą erą.

Ten sam wiek. Hutch rozejrzała się dookoła po ślepych prostopadłościanach i długich, cichych ulicach. Dreszcz przebiegł jej po plecach.

— Czy ci, którzy posługiwali się tym językiem — pytał dalej Richard — to ci sami, którzy wyrzeźbili podobiznę Twórcy Monumentów w Świątyni?

— Tak — potwierdził Carson. — A ten język to kasumelski linearny C. Używano go przez zaledwie czterysta lat.

Richard, przycupnąwszy na drabince, wychylił się teraz i zajrzał na dach wieży.

— Czy dlatego Henry tak uwija się przy Świątyni?

Carson skinął głową potakująco.

— Czy może pan sobie wyobrazić: mieć inskrypcję stąd i nie móc jej przeczytać? — Potrząsnął głową z niesmakiem. — Lud, który mówił tym językiem, zamieszkiwał okolice Świątyni Wiatrów. A w pewnym okresie zawładnęli też samą świątynią. Mieliśmy nadzieję znaleźć jakiś kamień z Rosetty.[2] A jeżeli już nie, to przynajmniej chcieliśmy zebrać wystarczającą ilość próbek pisma, która pozwoliłaby nam je odcyfrować.

— Nic z tego nie rozumiem — wtrąciła Hutch. — Jeśli Quraquatczycy nigdy tu nie przylecieli, jak mogli pozostawić próbkę swego pisma? Jesteście pewni, że to właśnie to?

— Nie ma najmniejszych wątpliwości — odpowiedział jej Carson. — Pasuje idealnie.

— No więc o czym my tu mówimy…?

— Ja bym sądził — odrzekł Richard — że budowniczowie tej… potworności… pozostawili tu jakąś wiadomość dla Quraquatczyków. Żeby ją sobie przeczytali, kiedy się już tutaj dostaną.

— Ale czego dotyczyła?! — Hutch niemal rozsadzała jej własna niecierpliwość.

— Albo może to jakieś wyjaśnienie Oz. — Richard wyraźnie stonował. — Kto to wie?

Hutch popatrzyła na Carsona.

— Frank, ile z tych starożytnych języków udało wam się odczytać?

— Kilka. Niewiele. A właściwie to prawie żadnego.

— Żadnego. — Próbowała strząsnąć mgłę zasnuwającą jej myśli. — Czegoś ja tu nie rozumiem. Jeżeli nie można odczytać żadnego z tych języków, to co nam po kamieniu z Rosetty? To znaczy: tej całej Rosetty też nie będziemy mogli przeczytać. Zgadza się?

— To nie będzie miało znaczenia. Jeżeli uzyskamy ten sam tekst w co najmniej trzech językach, wtedy będziemy w stanie odcyfrować każdy z nich. Pod warunkiem, że nasza próbka będzie miała jakieś rozsądne rozmiary.

Richard tymczasem znalazł się z powrotem na dole.

— Jeśli się pan już napatrzył — powiedział doń Carson — jest tu jeszcze coś, co z pewnością będzie pan chciał zobaczyć.

— Dobrze.

— Musimy polecieć na szczyt wieży. — Zaczęli iść z powrotem w stronę wahadłowców. — Możemy skorzystać z mojego.

Weszli do środka. Carson zostawił otwarty luk. Poprawił sobie czapkę i włączył magnesy. Pojazd niósł się pionowo tuż przy samej wieży.

— Czy jest jeszcze jedna taka rzecz po drugiej stronie Oz? — zapytał Richard.

— Jeszcze jedna okrągła wieża? Tak, jest.

— A jeszcze jeden napis?

— Jeszcze jednego napisu nie ma.

— To interesujące. — Richard popatrzył w dół. — Hej! — zawołał.

— Ten dach nie jest poziomy! — Wychylił się, żeby móc się lepiej przyjrzeć. — To pierwsza pochyłość, jaką tu zobaczyliśmy.

— Jest jeszcze jedna — odparł Carson.

— Na drugiej wieży.

— Tak. — Lecieli teraz dokładnie nad dachem.

— Frank. — Srebrne brwi Richarda zbiegły się teraz u nasady nosa. — Czy usytuowanie tej drugiej wieży jest lustrzanym odbiciem tej?

— Nie.

Richard był wniebowzięty. Hutch domyśliła się, o co mu chodzi.

— Wieże łamią ustalony wzorzec — wyjaśniła. — Prosta przeprowadzona od jednej okrągłej wieży do drugiej nie przechodzi przez wieżę centralną.

— A to w Oz przypadek unikalny. Frank, czy to się zdarza gdzieś jeszcze?

— O ile mi wiadomo — nie.

— To dobrze. W takim razie musimy się skoncentrować tylko na tych dwóch wieżach. — Richard popatrzył dookoła, próbując się połapać w sytuacji. — Gdzie tu jest centrum miasta?

Carson pokazał ręką.

— A druga wieża?

— Na północy. — Jeszcze raz wskazał kierunek. — A co?

— Sam jeszcze nie wiem. Frank, czy ktoś zmierzył kąt nachylenia spadzistości dachu?

— Nie. Nie sądzę, żeby ktokolwiek to zmierzył. Dlaczego mielibyśmy to robić?

— Naprawdę nie mam pojęcia. Ale popatrz tylko. Najniższa część dachu leży najbliżej centrum miasta. Kiedy się patrzy w stronę muru, płaszczyzna się podnosi.

— Nie bardzo rozumiem.

— Jak na razie, to tylko zgadywanki. Czy w przypadku tej drugiej wieży jest podobnie?

— Chyba nie rozumiem pytania.

— Mówiłeś, że tam dach też jest pochyły. Czy dach tamtej drugiej wieży też jest najniższy tam, gdzie jest najbardziej zbliżony do centrum Oz?

— Nie pamiętam — odparł Frank, a ton jego głosu mówił wyraźnie: „Czemu ktoś miałby się przejmować takimi drobiazgami?” — Chce pan wylądować na tym dachu, żeby przyjrzeć mu się z bliska?

— Nie, dzięki, widziałem już dość. Mamy jeszcze jedną rzecz do zrobienia, a potem chcę wrócić z wami do Świątyni.

— Richardzie. — Hutch, która przeczuwała, że tak będzie, użyła teraz swego najpoważniejszego tonu z serii „nie próbuj robić ze mnie balona”. — Nie zapominaj, że jesteśmy tu po to, żeby zabrać stąd tych ludzi. A nie, żeby im pomagać.

— Wiem, Hutch. I nie zapomnę. — Ujął jej dłoń i uścisnął; ich pola rozbłysły na moment.

— Uważaj — powiedziała.

— Co to za jeszcze jedna rzecz do zrobienia? — spytał Carson.

— Potrzebujemy jak najdokładniejszych pomiarów tego nachylenia. Z obu okrągłych wież. I musimy upewnić się, że najniższy punkt obu dachów rzeczywiście skierowany jest w stronę centralnego placu. — Puścił oko do Hutch. — Chyba — rozpromienił się — coś mamy.


6 czerwca 2202

Drogi Dicku,


…Bogu niech będą dzięki za te okrągłe wieże i pochyle dachy. To jedno stanowi łut rozumu w całym tym nieprzytomnym przedsięwzięciu.

Byłbyś się ubawił widząc, jak się zachowujemy. Cichuteńko. Rozmawiamy ściszonymi głosami, jakbyśmy wszyscy troje obawiali się, że ktoś może nas podsłuchać. Nawet Frank Carson. Nie znasz go — ale to nie ten typ, który byle komu ustępuje z drogi. A nawet on zerkał co chwila przez ramię.

Bo tak naprawdę, w tych ulicach wciąż wyczuwa się czyjąś obecność. Nie można nic poradzić — to się czuje i już.

Biedna Hutch. Ona nie dostrzega w tym żadnych racjonalnych przesłanek, więc pod koniec była już bliska wybuchu. A nawet przecież ja czułem się niepewnie, mimo tego małego olśnienia, jakiego doznałem (a jak się domyślam, ty też już wiesz, o co mi chodzi). Oz to nie miejsce dla kogoś z połowicznie działającą wyobraźnią…

Richard

Richard Wald do swego kuzyna, Dicka.

Otrzymane w Portland, w stanie Oregon, 24 czerwca

Загрузка...