CZĘŚĆ DRUGA Świątynia Wiatrów

Rozdział 6

Na pokładzie Alfy, niedziela, 6 czerwca, 18.30

Hutch cieszyła się, że wraca na Winckelmanna. Był to niezbyt zgrabny, modułowy pojazd, właściwie niewiele więcej nad zestaw trzech pierścieni przyłączonych do centralnej osi. Zbliżając się, włączyła światła na pokładzie. Oświetliły komorę wahadłowca i zarysy czujników, stanowisk obsługi oraz anten. Statek wyglądał ciepło i swojsko, był pożytecznym i niewątpliwie ludzkim wytworem unoszącym się na tle wygwieżdżonego nieba, które nagle zaczęło napawać ją niepokojem.

Zwykłe dla przestrzeni międzygwiezdnej nastroje na ogół nie miały na nią wpływu, przeciwnie niż to się zdarzało wielu innym podróżnikom pomiędzy światami. Ale dziś wieczorem — ach, dziś jakże pięknie wyglądał jej statek. Lubiła towarzystwo, lubiła mieć z kim pogadać, lubiła, kiedy ktoś jeszcze wypełniał puste przestrzenie na statku. Niemniej czuła wyraźną ulgę na myśl, że wreszcie znalazła się w domu, gdzie może pozamykać wszystkie drzwi i puścić sobie symkę.

Pierścień A, ten najbliższy mostka, ozdabiała potężnych rozmiarów oznaka Akademii: zwój i lampa na tle błękitnego globu Zjednoczonego Świata.

Planeta i jej księżyc unosiły się teraz na czarnym, bezgwiezdnym niebie. Quraqua leżała na samym skraju Próżni, ogromnego pęknięcia między Orionem a Ramionami Strzelca. Przeciwległy jej brzeg znajdował się sześć tysięcy lat świetlnych stąd, widoczny tylko jako zamazana poświata. Hutch zaczęła rozmyślać nad tym, jaki wpływ na rozwój ras inteligentnych miał fakt, że niebo z jednej strony roi się od gwiazd, a z drugiej jest zupełnie puste.

Alfa wleciała do wnętrza pierścienia B i osiadła na swoim stanowisku. Wielkie drzwi ku zadowoleniu Hutch odcięły ją zaraz od panującej na zewnątrz nocy. Zdjęła flickingerowską uprząż i umieściła w schowku za siedzeniem. Pięć minut później była już na mostku.

Na konsolecie łączności migotało światełko: jest wiadomość. Czekał na nią zapewne rutynowy przekaz ze Świątyni, bo Richard jeszcze nie zdołał tam dotrzeć. Później będzie czas, żeby ją przejrzeć. Przeszła do swojej kabiny, zdjęła robocze ciuchy i weszła pod prysznic. Deszcz rozpylonych kropel sprawił jej wielką przyjemność.

Później, wciąż jeszcze ociekając wodą, zamówiła stek. Ściany jej kabiny zdobiły zdjęcia starych przyjaciół — ona i Richard na Pinnacle; Alfa unosząca się nos w nos z Wielkim Monumentem Heksagonalnym niedaleko Arktura; grupa planetologów, do których przyłączyła się, kiedy urządzali plażowe party na Bethesdzie (i którzy do tego zdjęcia unieśli ją na własnych ramionach). Powietrze pachniało tu aromatem doniczkowych roślin: tymianku, wawrzynu i kapryfolium.

Za iluminatorem toczył się demoniczny księżyc. Oz, umiejscowione po drugiej jego stronie, nie było stąd widoczne. Poirytowana własnym niepokojem, zasłoniła iluminator.

Sześć lat temu Richard podarował jej medalion — śliczny kawałek platyny, kopia talizmanu, który przywiózł kiedyś z Quraquy. To było jeszcze zanim odkryto Oz. Na jednej jego stronie wyryto podobiznę skrzydlatego stwora i sześcioramienną gwiazdę, a na drugiej wdzięcznie wygięty łuk. Stworzenie i gwiazda oznaczają miłość — powiedział jej wtedy Richard — a łuk pomyślność. „I żadne z nich cię nie opuści, dopóki będziesz nosić ten medalion”.

Dziś wieczorem jego widok przyniósł jej ukojenie. Zawiesiła go na ramionach. Taka lokalna magia.

Ubrała się, a kiedy zadźwięczał dzwonek wzywający ją na obiad, przeszła do kuchni, żeby odebrać swój stek. Dodała do tego butelkę wina i wszystko razem poniosła na mostek.

Lampka łączności nadal błyskała.

Odcięła plasterek mięsa, skosztowała i otwarła butelkę. To było chablis. Potem postukała w klawisze i na ekranie łączności ukazała się blondynka o niezwykle pięknych rysach.

— Witam, Winckelmann. Nazywam się Allegri. Będę koordynować akcję ewakuacyjną. Mamy do zabrania czternaścioro ludzi. A także doktora Walda, który właśnie do nas leci. Chcemy rozpocząć akcję za czterdzieści osiem godzin. Wiem, że to później niż zaplanowano, ale nadal mamy tu jeszcze robotę. Dla pani informacji: Kosmik zaczyna swoją operację w piątek o dziesiątej rano, naszego czasu. Czasu Świątyni. Ten przekaz zawiera przeliczniki czasowe. Chcemy się stąd wydostać z dwudziestoczterogodzinnym zapasem. Mamy też do przewiezienia sporo eksponatów i chcielibyśmy jak najprędzej zacząć ich załadunek. Proszę skontaktować się ze mną, kiedy tylko będzie pani miała możliwość.

Ekran pociemniał.

Hutch rozparła się w fotelu. Ludzie w tych odległych miejscach sporo się muszą nagadać, żeby się przywitać. Zastanawiała się, czy Allegri nie za długo siedzi pod wodą.

Wywołała na głównym ekranie obraz Quraquy i dała trzydziestodwukrotne powiększenie.

Pokrywa chmur zalana była słonecznym światłem, rozjaśniając pod spodem świat pokryty błotnistego koloru stepem, rozległymi zielonymi lasami, rozrzuconymi niedbale pustyniami i krętymi górskimi łańcuchami. Nie dostrzegało się żadnego z oceanów. Były dwa, płytkie i zupełnie ze sobą nie połączone. Świat ten można by określić jako wyschły i spierzchnięty, czemu Kosmik miał nadzieję zaradzić podczas pierwszej fazy operacji, którą zechciał sobie nazwać projektem „Nadzieja”.

Południowy ocean otaczał lodowy biegun, tworząc kolisty zbiornik wodny o szerokości jakichś pięciuset kilometrów. Z niego wyrastało na północ kilka przypominających palce mórz. Najdłuższym z nich było Yakata — w lokalnej terminologii nazwa ta znaczyła Centrum Rekreacyjne dla Bogów. Wrzynało się na jakieś trzy tysiące kilometrów w głąb zwartego lądu. Przy najdalej wysuniętym na północ krańcu, tuż przy samym brzegu, leżała Świątynia Wiatrów.

Gdzieś czytała, że sądzi się, iż Quraqua wchodzi właśnie w okres lodowcowy. Prawda to czy nie, lodowe czapy prezentowały się nad wyraz okazale. Kiedy się rozpadną, będzie z tego niezły plusk. A Quraqua, zdaniem ekspertów, uzyska rozpuszczone oceany.

Piątek, dziesiąta rano, czasu Świątyni. Kiedy to może być? Wywołała dane przysłane przez Allegri.

Quraquański dzień miał dwadzieścia godzin, trzydzieści dwie minuty i osiemnaście sekund. Wszyscy rozumieli, jak wielkie znaczenie psychologiczne ma zachowanie dobrze znanego zegara dwudziestoczterogodzinnego, ale trzeba będzie dokonywać poprawek za każdym razem, kiedy pierwsi osadnicy zaczną osiedlać się na jakimś nowym świecie. Na Quraquie mechanizmy odmierzające upływ czasu nastawione były tak, że chodziły normalnie do 10.16’ 09” rano i wieczorem, a potem przeskakiwały od razu do dwunastej i pokazywały południe lub północ. W ten sposób czasu ubywało po równo i w dzień, i w nocy.

Traf chciał, że akurat była niedziela i na Winckelmannie, i w Świątyni Wiatrów. Terraformacja zacznie się za mniej więcej dziewięćdziesiąt godzin. Henry Jacobi chciał zakończyć ewakuację z jednodniowym zapasem bezpieczeństwa. A do dyspozycji będą dwa wahadłowce. Nic trudnego.

Ale coś nie dawało jej spokoju. Jakoś nie wyglądało na to, że wydostanie się stąd jest dla Jacobiego sprawą numer jeden. Nakazała komputerowi nawigacyjnemu przenieść Winka z orbity lunarnej w pobliże Quraquy. Wprowadziła obie wersje ostatecznego terminu do swego osobistego chronometru, a zegary na statku przestawiła na czas Świątyni.

Monitor nawigacyjny ostrzegł ją, że za trzydzieści dwie minuty opuszczą orbitę.

Hutch dokończyła kolację, a resztki wrzuciła do tuby próżniowej. Potem włączyła sobie jakąś komedię i rozłożywszy się wygodniej w fotelu, zaczęła oglądać. Zanim włączyły się dopalacze, a statek ruszył z miejsca, ona już smacznie spała.


Obudził ją dzwonek. Przyszedł jakiś przekaz.

Światła były przyćmione. Przespała siedem godzin.

Na monitorze pojawił się Richard.

— Cześć. Jak tam?

— W porządku.

Sprawiał wrażenie zmartwionego — wyglądało na to, że zaraz powie coś, co jej się nie spodoba.

— Słuchaj, Hutch, sprawy tutaj nie mają się najlepiej. Pod Świątynią znajduje się kilka stanowisk. To, którym jesteśmy najbardziej zainteresowani, jest schowane bardzo głęboko, a oni właśnie próbują się do niego dostać. Potrzebujemy maksimum dostępnego czasu. Ten ich wahadłowiec pomieści troje ludzi i pilota. Ustal jakiś harmonogram, żeby wywieźć stąd wszystkich. Ale nam zostaw maksimum czasu na pracę.

Hutch pozwoliła sobie ujawnić własną irytację.

— Richard, to szaleństwo.

— Pewnie tak. Ale wygląda na to, że są już bardzo blisko. Już prawie zeszli do Niższej Świątyni. Hutch, ona powstała w 9000 r.p.n.e. — w tym samym czasie, co konstrukcja na Księżycu. Musimy na to spojrzeć. Po prostu nie możemy jej tak zostawić, kiedy ma zostać zniszczona.

— Myślę, że najważniejszą sprawą jest wydostać się stąd, zanim poziom wód się podniesie — sprzeciwiła się Hutch.

— Wydostaniemy się, Hutch. Ale do tego czasu musimy dobrze wykorzystać każdy dzień.

— Niech to szlag trafi.

Richard posłał jej cierpliwy uśmiech.

— Hutch, nie będziemy ryzykować. Masz na to moje słowo. Ale potrzebuję twojej pomocy. Zgoda?

A ona pomyślała sobie: „Powinnam być wdzięczna losowi, że nie zechciał zostać tu za wszelką cenę, ryzykując, że Kosmik go utopi”. Jego wrodzona ufność w ludzkie poczucie przyzwoitości zwiodła go już niejeden raz.

— Zobaczę, co się da zrobić — odrzekła. — Richardzie, wiesz, kto zawiaduje tu działaniami Kosmika?

— Dyrektorka nazywa się Melanie Truscott. Nic o niej nie wiem. U Henry’ego nie ma wysokich notowań.

— Wcale mnie to nie dziwi. Gdzie ma swoją kwaterę?

— Zaczekaj. — Odwrócił się i chwilę z kimś rozmawiał. — Mają tu stację orbitalną. Można ją wezwać przez stację Kosmik. — Jego oczy zrobiły się podejrzliwe. — A dlaczego pytasz?

— Przez ciekawość. Będę u was za kilka godzin.

— Hutch, ty się w to nie mieszaj — napomniał ją. — Zgoda?

— Już się w to wmieszałam, Richardzie.


Quraquę otaczał wiotki krąg. Widoczny był tylko wtedy, kiedy promienie słoneczne padały nań pod odpowiednim kątem. Wtedy rozbłyskał przelotną urodą tęczy. Pierścień ten w rzeczywistości składał się z kawałów lodu i nie powstał tu w naturalny sposób. Poszczególne bryły zostały przywleczone — a właściwie nadal tu się wślizgiwały — z pierścieni wokół gazowego olbrzyma Bellatrix V. Udało się tam kilka należących do Kosmika holowników, które wyodrębniwszy pojedyncze bryły lodu, popychały je następnie w kierunku Quraquy. Mówiono o nich „śnieżki”. Następnie były przechwytywane przez inne holowniki, stłaczane razem i umieszczane na orbicie wokół Quraquy, aby zostać spożytkowane dla zapewnienia planecie dodatkowych ilości wody. O godzinie zero Kosmik roztopi lodowce na biegunie, a „śnieżki” potnie na konfetti, które następnie zepchnie w dół. Według wstępnych szacunków na Quraquie przez następnych sześć lat będzie padał deszcz. Zasadzi się tu ziemskie rośliny, a jeśli wszystko pójdzie dobrze, na planecie wytworzy się nowy ekosystem. W ciągu pięciu dziesięcioleci mogą zacząć się zgłaszać pierwsi ochotnicy do zasiedlenia miejsca, które będzie wtedy — jeśli już nie rajskim ogrodem — to przynajmniej światem, w którym da się przeżyć. Czujniki Winka wychwyciły już ponad tysiąc orbitujących lodowych brył i dwie, które dopiero się zbliżały.

Hutch była obeznana z wymogami biurokracji, dlatego wiedziała, iż owe pięćdziesiąt lat to bardzo optymistyczne szacunki. Sama podejrzewała, że nikt się tu nie pojawi przez całe nadchodzące stulecie. I przypomniała jej się uwaga, którą powszechnie przypisywano Casewayowi: „Mamy teraz wyścig między cieplarnią na Ziemi a cieplarnią na Quraquie”.

Wink wszedł na orbitę.

Leżący w dole szary świat przedstawiał się niezbyt obiecująco.

Kto mógłby uwierzyć, że tak trudno będzie znaleźć drugą Ziemię? Że w promieniu tych wszystkich lat świetlnych dookoła znajdą tak niewiele? Pinnacle miał stanowczo za dużą grawitację, Nok zamieszkiwała już jedna inteligentna rasa, przed którą ludzie utrzymywali swoje istnienie w ścisłej tajemnicy. A jeszcze inna nadająca się do zaludnienia planeta, o jakiej Hutch słyszała, krążyła wokół niestabilnego słońca. Poza tym nie było już nic.

Poszukiwania, rzecz jasna, będą prowadzone dalej. Ale tymczasem mieli tylko to zimne i niegościnne miejsce.

Stacja Kosmik wyglądała jak jasna gwiazda w południowej części nieba. Była pomniejszoną wersją IMAĆ, okołoziemskiej stacji kosmicznej — dwa bliźniacze koła obracające się w przeciwnych kierunkach, połączone siecią spon i osadzone na grubej osi.

Światła stacji pobladły w blasku odbitym od planety. Zbliżał się do niej jakiś pomniejszy pojazd pomocniczy.

Wpisała do komputera nazwisko Melanie Truscott.


Ur. Dayton, Ohio 11 grudnia 2161.

W 2183 wyszła za Harta Brinkera, potem podjęła pracę jako główna księgowa w banku Caswell & Simms. Małżeństwa nie przedłużono w 2188. Żadnych danych na ten temat.

Tytuł licencjata z astronomii — Wesleyan U. w 2182, tytuł magisterski i doktorski z inżynierii planetarnej na Uniwersytecie Wirginia — odpowiednio: 2184 i 2186.

2185–88 — wykładowca na UW.

2188–92 — aktywnie wspiera walczące organizacje ekologiczne.

2192–93 — Komisarz Regionu Północno-Zachodniego w Departamencie Spraw Wewnętrznych Unii Północnoamerykańskiej.

2193–95 — Doradca ds. Energii Nuklearnej przy Zjednoczonym Świecie.

2195–97 — ustala swoją reputację jako główny projektant zakończonego (częściowym) sukcesem planu rekultywacji basenów: Północnoamerykańskiego i Amazonki.

2197–99 — konsultant wielu organizacji ekologicznych, a także Kosmika.

Publikowała liczne artykuły na temat efektu cieplarnianego i zmiany warunków klimatycznych w oceanach. Od dłuższego czasu agituje za ustawowym ograniczaniem przyrostu naturalnego.

Czterokrotnie aresztowana przy okazji manifestacji ulicznych na rzecz zachowania bagien i ochrony gatunków zagrożonych.


Akapit „Uwagi” ujawnił, że Truscott była członkinią wielu organizacji zawodowych. Nadal działała aktywnie w Międzynarodowym Projekcie na rzecz Rekultywacji Lasów, Fundacji „Ziemia” i Interświecie.

Raz interweniowała, kiedy banda zbirów napadła na starszego mężczyznę w Newarku. Uderzona nożem, wyrwała jednemu z bandziorów pistolet i zastrzeliła go na miejscu.

W czasie trzęsienia ziemi w Denver w 2188 kierowała ewakuacją ludzi z walącego się teatru.

Nie jest to bynajmniej skromna stokrotka.

Hutch wywołała podobiznę Truscott: postawna kobieta o wysokim czole i oczach jak dwa lasery. Kasztanowe włosy i olśniewająca cera. Można powiedzieć, że atrakcyjna, choć niewątpliwie nazbyt wiele było w niej oschłości. Przyzwyczajona do wydawania rozkazów. Niemniej, sprawiała wrażenie kobiety, która wie, jak wykorzystać przyjemne strony życia. A co najważniejsze, Hutch wyczuła, że ta kobieta łatwo nie ulega.

Westchnęła i nawiązała kontakt ze stacją orbitalną. Na ekranie pojawił się najpierw emblemat Kosmika — kaganek oświaty na tle planetarnego kręgu — a potem wpatrzył się w nią mięsisty, brodaty mężczyzna.

— Stacja Kosmik — odezwał się. — Czego chcecie, Winckelmann?

Był brzuchaty i nieokrzesany. Rękawy zielonej koszuli podwinięte miał aż do samych łokci. Małe, twarde oczka przylgnęły teraz do niej nieruchomo. Mężczyzna emanował znudzeniem.

— Pomyślałam sobie, że dobrze będzie was powiadomić, że jestem w pobliżu — starała się mówić beznamiętnym tonem. — Jeżeli pracują tu dziś wasze statki, chętnie zapoznałabym się z terminarzem.

Potraktował ją z chłodną pogardą.

— Dopilnuję tego.

— Poinformowano mnie, że wybuch ma nastąpić w piątek o dziesiątej rano. — Słodziutko podkreśliła słówko „wybuch” w nadziei, że to zirytuje grubasa, dla którego oficjalna terminologia brzmiała: „zabieg”. — Proszę o potwierdzenie.

— Zgadza się, Winckelmann. Nie zaszły żadne zmiany. — Zerknął na bok i skinął głową. — Pani dyrektor chce z wami rozmawiać. Zaraz was połączę.

Hutch zdobyła się na najbardziej przyjacielski ze swych uśmiechów.

— Miło się gadało.

Facet stężał na twarzy. Był z tych, co to zawsze trzymają się blisko powierzchni — nie dla niego kontemplacyjne głębie.

Za chwilę zniknął i na ekranie pojawił się wizerunek Melanie Truscott. Wyglądała nieco starzej niż na zdjęciach, które oglądała Hutch — i nie tak odprasowana, nie taka władcza.

— Miło mi was powitać, Winckelmann. — Uśmiechnęła się mile, ale był to uśmiech, który zszedł gdzieś z niebosiężnych wyżyn. — Pani…?

— Priscilla Hutchins. Kapitan statku.

— Miło mi panią poznać, Priscillo. — Jak przystało na osobę starszą wiekiem i rangą, traktowała ją odpowiednio swobodnie. — Czy ma pani coś przeciwko temu, że nagram sobie naszą rozmowę?

Oznaczało to, że chce mieć zabezpieczenie, które w razie czego mogłaby później wykorzystać w sądzie.

— Nie, w porządku.

— Dziękuję. Spodziewaliśmy się pani. Czy potrzeba pani pomocy przy transporcie tych ludzi na statek?

— Nie, dziękuję. Została ich tylko garstka, a mamy do dyspozycji aż dwa wahadłowce.

— Doskonale. Powinna pani mieć świadomość, że faza wstępna projektu „Nadzieja” wiąże się z odpaleniem ładunków nuklearnych na obu biegunach. — Popatrzyła na Hutch znacząco. — Wydaje mi się, że zespół Akademii nadal większość sprzętu trzyma na stanowiskach wykopalisk.

— To możliwe. Sama jeszcze tam nie byłam.

— Tak. — Jej głos przybrał teraz konfidencjonalny ton. Tak jakby tam, na zewnątrz, miały miejsce jakieś nieodpowiedzialne poczynania, którymi one dwie powinny natychmiast się zająć. — Rozmawiałam już z doktorem Jakobi. Jest świadom, że nastąpi całkowite zniszczenie stanowiska archeologicznego w Świątyni. — Przerwała na moment. — Yakata to otwarte wody od samego bieguna. Zmieni się cała linia brzegowa. Rozumie pani, o czym mówię.

— Rozumiem. — Hutch nie musiała się specjalnie wysilać, żeby w jej głosie czuć było zaangażowanie. Ale też niech ta kobieta widzi, że Hutch ma liczne wątpliwości. — Natomiast pani powinna zdawać sobie sprawę, że oni są właśnie bardzo blisko przełomowego odkrycia. Istnieje możliwość, że nie zdołam wydostać ich stamtąd na czas.

Oczy Truscott w jednej chwili zmieniły wyraz.

— Priscillo, oni zawsze są bliscy przełomowego odkrycia. Zawsze! Wie pani, jak długo są już na tej planecie?

— Prawie trzydzieści lat — odparła Hutch.

— Mieli mnóstwo czasu.

— To nie do końca tak. — Hutch starała się utrzymać ton swobodnej rozmowy. Za wszelką cenę nie wchodzić w otwartą konfrontację. — To niedużo, kiedy trzeba przekopać całą planetę. Quraquatczycy mają za sobą trzy tysiąclecia historii. To dużo kopania.

— Wszystko jedno. — Truscott jednym ruchem ręki ucięła całą dyskusję. — To nie ma żadnego znaczenia. Ważne jest tylko to, że ja nie mam kompetencji, by zmienić termin rozpoczęcia działań. Akademia zgodziła się stamtąd ewakuować, a my przekazaliśmy im wystarczającą liczbę zawiadomień o planowanych operacjach. Jeśli chcecie, chętnie pomogę. I spodziewam się, że zdoła pani ewakuować waszych ludzi w bezpieczne miejsce.

— Doktor Truscott, istnieje możliwość, że odnajdą klucz do zagadki Twórców Monumentów.

Pani dyrektor wyraźnie się teraz zirytowała.

— Proszę mnie zrozumieć — oznajmiła z naciskiem. — To nie zależy ode mnie. — Odnalazła spojrzenie Hutch i ujęła w twarde kleszcze własnego. — Proszę robić, co do pani należy. Ale niech ich pani stamtąd zabierze.


Dziennik pokładowy Johanna Winckelmanna

Poniedziałek, 7 czerwca

Melanie Truscott jest apodyktyczna i traktuje siebie bardzo serio. Pozostaje niewzruszona w sprawie zmiany terminu ewakuacji. Niemniej mam nadzieję, że w razie czego zarządzi zwłokę w operacji — jeżeli już tego nie zrobiła. Zrelacjonowałam naszą rozmowę doktorowi Waldowi i ostrzegłam go, że w moim mniemaniu termin piątkowy winno się traktować z całym należytym respektem.


Stacja Kosmik, poniedziałek, 7 czerwca, 10.50

Melanie Truscott stanowczo wolałaby znajdować się teraz pod prawdziwym niebem i chodzić po prawdziwej ziemi. Zostawić za sobą zatłoczone przestrzenie, lśniące ściany oraz syntetyczne posiłki i rześkim krokiem wyruszyć z tej stacji prosto w noc. Na litość boską, nie była przecież bez serca, ale skąd Akademia bierze tych wszystkich gości, którzy sądzą, że cały świat powinien stanąć na baczność, kiedy oni wykopują te swoje garnki i bożki?

Wpatrzyła się w pusty ekran. Kiedy Harvey wdarł się tu, żeby poinformować, że rozmawia z pilotem statku Akademii, przeglądała właśnie najnowszy zestaw zapytań i zgłoszeń na Nową Ziemię: od islamskich fundamentalistów, białych supremistów, chińskich nacjonalistów, czarnych separatystów, członków Nowego Świata, Nowych Helleńczyków, przez szerokie spektrum mniejszości etnicznych, plemion i uciemiężonych ludów. Korporacje. Ludzie z pomysłami na eksperyment społeczny. A Norman Caseway, który przesłał jej te materiały, miał własne plany. Ona przejawiała znacznie mniej optymizmu w tej kwestii. Sprawa zasiedlenia to jeszcze odległa przyszłość. Kiedy się zacznie, jej już dawno nie będzie na tym świecie, podobnie jak Normana Casewaya i większości tych, którzy prowadzili batalię o projekt „Nadzieja”. Kto wie, czym to się wszystko skończy?

Zastanawiała się przecież nieraz, czy światowe problemy mogą się skończyć, kiedy będzie dostęp do gwiazd. A może tylko zostaną wyeksportowane.

— Co o tym sądzisz, Melanie?

W drzwiach stał Harvey Sill. Był szefem stacji — ten sam grubas, z którym rozmawiała Hutch. Truscott już od lat pracowała z Harveyem. Lubiła go — był zdolnym administratorem i umiejętnie oceniał ludzi; najcenniejszy z jej podwładnych — kompetentny człowiek, który ma odwagę wyrazić własną opinię.

Melanie odchyliła się z krzesłem.

— Odczuwam niepokój.

Harvey przysiadł na skraju stołu.

— Będą sprawiać problemy aż do samego końca.

— Powinieneś coś zobaczyć, Harv. — Wywołała przekaz sprzed dwóch tygodni.

Na ekranie pojawiła się przyjacielska twarz Normana Casewaya. Siedział przy swoim biurku, na tle sztandaru organizacji.

„Melanie — mówił — był u mnie niedawno Richard Wald. Próbował wydębić zwłokę z «Nadzieją». Wczoraj dowiedziałem się, że wyruszył na Quraquę. Nie wiem, co on knuje, ale być może będzie chciał zignorować nasz ostateczny termin. Wydaje się, że byłby do tego zdolny. — Caseway nie krył irytacji. — Mam nadzieję, że się mylę. Ale istnieje możliwość, że oświadczy nam — i całemu światu — iż nie opuści Świątyni. Wówczas rzuci nam oficjalne wyzwanie”.

— No, chyba tego nie zrobi! — wtrącił Harvey.

„Jeśli tak — ciągnął głos z nagrania — musimy być gotowi, żeby natychmiast zareagować. To niełatwe zadanie. W razie gdy padnie takie oświadczenie, my tutaj damy sobie radę z opinią publiczną. A wam nie wolno zaczynać operacji, dopóki nie będziecie całkowicie pewni, że na Quraquie nie ma już nikogo. Wiem, że będziecie mieli przez to problemy z koordynacją działań, ale nie chcę, żeby ktokolwiek zginął. Jeśli się zdarzy, że Wald zadeklaruje zamiar pozostania dłużej niż pozwala wyznaczony przez nas termin, poinformujesz go, że nie możesz wydać samodzielnej decyzji w tej sprawie, co zresztą jest zgodne z prawdą, a następnie powiesz mu, że projekt «Nadzieja» będzie kontynuowany według terminarza, ty zaś oczekujesz od niego, że opuści to miejsce zgodnie z nakazem sądowym i warunkami wynegocjowanymi z Akademią. Następnie powiadomisz mnie. Proszę o potwierdzenie przyjęcia tych instrukcji. A przy okazji, Melanie, strasznie się cieszę, że to akurat ty tam jesteś”.

— Mogło być gorzej — powiedział Harvey, ześlizgując się na fotel. — Mógłby ci kazać nacisnąć guzik bez względu na okoliczności.

— Nie jestem pewna, czy bym tego nie wolała. — Siedzi tu już bite trzy lata, a archeolodzy ciągle korzystają z jakichś taktyk pozwalających na odwleczenie sprawy. — Słuszna decyzja — przyznała. — Ale te sukinsyny znów robią nam to samo. — Wstała i przeszła w stronę iluminatora. — Wprost nie mogę uwierzyć, że właśnie nam to się przydarza.


Melanie Truscott, Dziennik

Historia „negocjacji” między Akademią i Kosmikiem to nieustanne pasmo żądań, kłamstw, gróźb i w końcu rozprawy sądowej, która wygnała wreszcie Akademię z Quraquy, zanim ta była gotowa, żeby ją opuścić.

Niemniej, gdybym tylko mogła, przychyliłabym się do ich próśb i dała im kolejny miesiąc lub dwa — to naprawdę nie sprawiłoby nam aż tak wiele kłopotu — ale mamy tu do czynienia z decyzją sądu, którą musiałabym pominąć, czym otwarłabym drogę dla dalszych przepychanek.

Tak więc wypełnię rozkazy wiernie, co do joty.

Jak to się dzieje, że na sam szczyt dostają się typy nie mające nawet krzty talentu dyplomatycznego? Za grosz elastyczności.

Ta młoda kobieta, z którą rozmawiałam dzisiaj, ta ze statku ewakuacyjnego Akademii, wydała mi się dość rozsądna. Ona i ja bez trudu wypracowałybyśmy jakiś kompromis — tak mi się zdaje — i uniknęłybyśmy przy tym mnóstwa animozji i niepotrzebnych wydatków. A może i znalazłybyśmy przy okazji drogę do Twórców Monumentów? Ale nic z tego.

7 czerwca, 2202

Rozdział 7

Na pokładzie Alfy, poniedziałek, 22.05 czasu Świątyni (za jedenaście północ)

Wahadłowiec oderwał się od Winckelmanna i opadał teraz lekko, jakby w pościgu za zachodzącym słońcem. Okrywa chmur pocięta była różowo-fioletowymi pasmami; wąski pas na północ od równika nawiedziły sztormy. Hutch przekazała stery komputerowi nawigacyjnemu, a sama próbowała uzyskać połączenie z Kosmikiem. Linia była zablokowana — a to wiele mówiło na temat poziomu, do jakiego zeszły ich wzajemne stosunki.

Wyłapała wspólny kanał archeologów ze Świątyni i słuchała teraz, jak się wzywają, jak kierują pracami, jak proszą o pomoc. Od czasu do czasu ktoś z nich pozwalał sobie na ujawnienie przepełniającej wszystkich frustracji. „Mówię, żebyśmy zostali i dokończyli robotę!” Kobiecy głos. Hutch zastanawiała się, czy tego rodzaju uwagi nie są aby rzucane specjalnie z myślą o nadsłuchujących ludziach tej całej Truscott. Kobieta ma prawo się denerwować.

Wahadłowiec już wpadł w macki atmosfery. Obok przelatywały smugi chmur. Nawigacja wyłączyła ruch w przód. Pojazd z nią w środku wślizgiwał się teraz w zmierzch, przelatując wysoko ponad sinymi szczytami, schodząc pomiędzy ustępujące z wolna światło. Szeroka rzeka odpływała w ponury zmrok. Za nią wschodził księżyc z Oz, jak rożek czarownicy.

Tu i ówdzie coś rozbłyskało na chwilę — może woda, a może śnieg połyskiwały w świetle gwiazd. Skanery statku ukazywały nierówny, jałowy krajobraz, przerywany gdzieniegdzie jeziorkiem albo zakrzepłym skupiskiem lawy.

Największe ruiny leżały w Kabał, w zlewisku rzek. Hutch przeszła na ręczne sterowanie i sprowadziła wahadłowiec na poziom gruntu. Jej światła nawigacyjne odbiły się od na wpół zagrzebanych w ziemi kamiennych murów. Nie było tu nic poza nimi — ani pomostu, ani leżących wzdłuż brzegu łodzi, ani budynków, najmniejszego nawet śladu po drodze, która łączyłaby mieszkańców z sąsiednimi miastami. Kabał był wysoko cenionym znaleziskiem, ponieważ należał do tych miejsc, w których Quraquatczycy przetrwali najdłużej.

Byli tu jeszcze, kiedy Kolumb udawał się w swoją podróż — a dziś pozostały tylko szczątki niegdyś świetnej, choć luźno ze sobą powiązanej globalnej kultury. Zaczęła rozmyślać nad tym, jak mogły wyglądać ich ostatnie chwile — jak odcinali się w swoim mieście od ciągle przybliżającej się przyrody. Czy wiedzieli, że znajdują się o krok od zagłady?

Wypatrzyła sobie wśród ruin trochę wolnego miejsca, gdzie można by wylądować. Podpory przygięły do ziemi długą trawę. Zaczęła już proces wymiany powietrza, chcąc wyjść na zewnątrz i trochę się rozejrzeć, gdy nagle coś śmignęło między podporami wahadłowca. Przebiegło poza kręgiem światła z reflektorów, zbyt szybko, aby mogła się przyjrzeć. Zwróciła w tamtym kierunku punktowce — nic, tylko prostujące się powoli źdźbła długiej trawy.

Diabli z tym.

Przerwała proces i chwilę później była już z powrotem w powietrzu, pędząc w kierunku południowego wschodu.

Na równinę spadł śnieg. Zaczęły się pokazywać pierwsze drzewopodobne rośliny — miały krótkie, grube konary, pokryte zielonymi kolcami i długimi igłami. Płaski krajobraz ustąpił miejsca plątaninie wzgórz, pokrytych groteskowymi naroślami połączonymi pajęczyną purpurowych niby-lian. Sądziła, że to lokalny wariant drzew, dopóki jedno z nich się nie poruszyło.

Dalej na południe leciała nad istną puszczą grubych, splątanych, powykręcanych konarów. Drzewa tu były ogromne, większe nawet niż kalifornijskie sekwoje, rosły w należytej od siebie odległości.

Temperatura powietrza zaczęła spadać; przelatywała nad burzą śnieżną. Nad chmurami wyrastały wierzchołki gór — szerokie, skalne szczyty, otoczone wianuszkiem bieli. Hutch znała kilku entuzjastów wspinaczki wysokogórskiej. To, co widziała przed sobą, niewątpliwie stanowiłoby dla nich nie lada wyzwanie.

Podniosła się trochę wyżej, przeleciała nad dachem świata, a potem przez kolejną burzę śnieżną. Pod sobą miała teraz otwarte wody — morze, mroczne i połyskujące, pod welonem lekkiej mgły gładkie jak szkło. Na brzegu ciągnęła się krzywa górskich grzbietów. Dotarła do północnego krańca Yakaty. Tam, gdzie bawią się bogowie.

Połączyła się ze Świątynią.

— Mówi Hutchins z Alfy. Jest tam kto?

— Witaj, Alfa. — Rozpoznała głos Allegri. — Miło cię widzieć. Jesteś teraz sześćdziesiąt kilometrów od Świątyni. Po prostu leć wzdłuż linii brzegu. — Krótka pauza.

— Przełączam na wideo. — Hutchins włączyła swój monitor i spojrzała na Allegri. Trudno było nie pozazdrościć tych błękitnych oczu i idealnych rysów twarzy. Ale jak na swój rodzaj pracy wydawała się zbyt towarzyska. Nie był to ten typ osobowości, który z radością akceptuje wszystkie rygory narzucane przez nowoczesną archeologię.

— To jakieś piętnaście minut drogi. Mam po ciebie wylecieć?

— Nie trzeba. Masz jakieś imię?

— Janet.

— Miło mi cię poznać, Janet. Przyjaciele mówią do mnie „Hutch”.

Allegri kiwnęła głową.

— W porządku, Hutch.

— Jakie tu macie zwyczaje? Korzystacie z hangaru na brzegu? Czego mam szukać?

— Mamy platformę do lądowania na wodzie. Wypatruj trzech kamiennych wież w wodzie, jakieś sto metrów od brzegu. Platforma jest na zachód od nich. Będzie tam nasz wahadłowiec. Usiądź tylko obok niego, a my już zajmiemy się całą resztą. Przygotować ci śniadanie?

— Nie, dziękuję.

— Jak ci pasuje. Do zobaczenia na miejscu. — Sięgnęła ręką ponad ekran i jej obraz zniknął.

Hutch prześlizgiwała się nad ośnieżonymi, usianymi okrągłymi kamieniami plażami, nad rozwijającymi grzywy przybrzeżnymi falami i rozsianymi gęsto przy brzegu wysepkami. Przeleciała obok Mount Tenebro, u której podstawy leżało miasto sprzed sześciu tysięcy lat, teraz prawie w całości zatopione lub pogrzebane pod zwałami piasku. Tutejsze minarety, kryształowe wieże i dryfujące ogrody odtworzył Vertilian w całej serii swoich płócien, z których jedno zawisło na honorowym miejscu w głównym holu Centrum dla Zwiedzających Akademii. Skierowała tam swoje teleskopy, ale mogła dojrzeć tylko równe rządki archeologicznych rozkopów.

Obiecała sobie, że jeśli czas pozwoli, wróci tu, żeby przyjrzeć się wszystkiemu z bliska.

Kilka minut później w polu widzenia pojawiły się trzy wieże. Nie były to — jak się spodziewała — trzy słupy, ale masywne, kamienne fortece, wznoszące się na jakieś dwadzieścia metrów nad falami. Nad szczątkami czwartej przetaczały się fale przypływu. Wieże były okrągłe, nieco zwężające się ku górze, lecz na tyle szerokie, że na szczycie każdej z nich mogłoby usiąść swobodnie dwudziestu ludzi. Ostry wiatr zwiewał z wierzchołków śnieżne czuby.

Hutch odsłoniła zewnętrzne mikrofony; nasłuchiwała przez chwilę miarowego bębnienia fal przyboju i rozpaczliwego wycia morskiego wiatru. Powoli zbliżyła się do jednej z budowli. Coś skrzeknęło, wyskoczyło w powietrze i odleciało z łopotem. Każdą z wież otaczały rządki liter, piktogramów i geometrycznych wzorów. Większość wydawała się zupełną abstrakcją, ale w kilku mogła dopatrzyć się postaci ptaków, stworzeń przypominających nasze kałamarnice i jakichś innych zwierząt. W niszy tuż ponad linią wody odkryła parę gadzich nóg, odłamanych tuż przy kolanie. W głębi musiały być schody albo szyb. Jakaś Quraquatka ze skrzydłami i bronią — prawdopodobnie mieczem — stała na szczycie jednego z wierzchołków. Brakowało jej jednej ręki. Drugą osłaniała oczy. Hutch wiedziała, że Quraquatczycy nie byli skrzydlatymi stworzeniami, uśmiechnęła się więc na myśl o latającym aligatorze, a potem zastanowiło ją, czy wszystkie inteligentne rasy dzielą to samo marzenie o aniołach.

Tuż przy linii wody ściany były wygładzone przez omywające je fale. Do samego brzegu biegł w wodzie pienisty ślad, jakby naprawdę drużyna włochatych strażników udawała się w głąb morza.

Platforma lądowiska leżała niewiele dalej. Miała kształt litery U i była dostatecznie rozległa, by mogła pomieścić kilka pojazdów. Wahadłowiec ze Świątyni stał na krańcu najbliższym brzegów. Światła Alfy prześliznęły się po jego błękitno-złotych liniach.

Podleciała bliżej i opuściła się na wodę. Na przybrzeżnych wzgórzach rozsiał się księżycowy blask. Połączyła się ze Świątynią.

— Już jestem — poinformowała.

Wahadłowcem zakołysało.

— Witaj w Świątyni Wiatrów, Hutch. Frank już do ciebie jedzie.

Na zewnątrz temperatura dochodziła do minus trzydziestu stopni Celsjusza. Włączyła swoje pole Flickingera, otworzyła drzwi i wydostała się na zewnątrz. Platforma unosiła się na falach, ale do dna była przymocowana dostatecznie mocno. Miała około trzech metrów szerokości i została wyposażona w termiczną instalację, mającą zapobiegać tworzeniu się lodu. Otoczona była barierką. Morze rzucało się niespokojnie i co chwila spryskiwało ją deszczem kropel, ale dzięki polu pozostawała zupełnie sucha.

Światła Alfy rzucały mglisty poblask na oba wahadłowce i platformę. Stojące za nimi trzy wieże wyglądały jak mroczne cienie. Szeregi fal załamywały się o brzeg.

— Uważaj, żebyś nie wpadła — zabrzmiał jej w uszach głos Carsona. Ale jeszcze go nie widziała.

— Gdzie jesteś?

— Patrz w lewo.

Spod wody właśnie wyłaniały się światła. Carson siedział wewnątrz przypominającej bańkę osłony. Wypłynął na powierzchnię tuż przy Alfie, a za nim długi szary kadłub. Z pokładu uniosła się para, zaraz zmyta przez następną falę. Łódź podwodna przetoczyła się, wyprostowała i podpłynęła do samej krawędzi platformy. Bańka otwarła się. Carson przystanął, poczekał na właściwy moment i jednym długim krokiem sprawnie przeszedł na dek.

— Limuzyna ze Świątyni, do usług — rzucił lekko. — Przystanki to rok 8000 p.n.e., hotel Henry’ego, Wieże Knotyjskie, Cesarstwo Yakatańskie i kilka punktów na południu. Jakie ma pani życzenia? — Zagulgotały silniki, łódź zakołysała się.

— Ten hotel to niezła myśl.

Łódź leżała nisko na wodzie. Usytuowane w tyle drzwiczki ładowni otworzyły się. Wnętrze wyłożone było przypominającymi beczki kontenerami. Carson sięgnął po jeden z nich, podniósł go ze zdumiewającą łatwością i przerzucił na platformę.

— Mam ich sześć — powiedział. — Czy moglibyśmy umieścić je na Alfie? Pomyślałem sobie, że oszczędzę jeden kurs.

— Jasne. — Przyglądała się, jak wraca po następną beczkę. Każda z nich była niemal tak wielka jak on sam. — Nie rozbij czegoś — rzuciła. Beczki były wielkie i nieporęczne, ale lekkie. Zaczęła przerzucać je z platformy do ładowni statku.

— To w przeważającej części pianka — wyjaśnił Carson. — I eksponaty.

Otulona ciepłym, suchym kokonem pola siłowego czuła się przytulnie i bezpiecznie. Wiatr szarpał nią na wszystkie strony, a nad wodą niosły się smętne pokrzykiwania.

— To brzęczoły — wyjaśnił Carson. — Przerośnięci i niezgrabni padlinożercy. Co ranka robią nalot na plażę.

— Ptaki?

— Niezupełnie. Bardziej przypominają nietoperze. Lubią śpiewać.

— Brzmi to jak pieśń straceńców.

— Wydają te dźwięki pocierając o siebie skrzydłami.

Chłonęła tę noc całą sobą. Po tych wszystkich tygodniach było bardzo przyjemnie znów się znaleźć na otwartej przestrzeni.

— Jak to jest, Frank? To znaczy — z tym pakowaniem się?

Podszedł bliżej i oparł dłonie o barierkę.

— Robimy, co musimy. Wszystko wyglądałoby inaczej, gdybyśmy pół roku wcześniej wiedzieli, że nas stąd wyrzucą. Inaczej byśmy sobie to wszystko ułożyli. Ale karmiono nas opowieściami, że Akademia z całą pewnością wygra. „Bez obaw”, mówiono.

— Straszna szkoda.

— Tak, właśnie: straszna szkoda. — Platforma podskoczyła na dużej fali. Grzywacz załamał się, potoczył w stronę plaży, a tam stracił cały impet wobec cofającej się fali odpływu. — Gotów jestem wracać do domu. Ale nie tak. — Był wyraźnie zniechęcony. — Włożyliśmy w to wszystko mnóstwo pracy. A teraz okaże się, że w większości na próżno.

Obok nich przepłynęło coś świecącego, podpłynęło do łodzi i zniknęło w głębinie.

— Co teraz będziesz robił? Dokąd się wybierasz?

— Zaproponowali mi stanowisko dyrektora w jednym z wydziałów Akademii. W dziale kadr.

— Gratuluję — powiedziała miękko.

Był wyraźnie zakłopotany.

— Większość naszych ludzi rozczarowała się co do mnie.

— Dlaczego?

— Uważają, że się skończyłem.

Hutch wiedziała, o co chodzi: do administracji szli tylko ci, co nie sprawdzali się w terenie, ci niezbyt poważani półprofesjonaliści.

— A ty jak uważasz?

— Myślę, że każdy powinien robić to, co chce. Ja dla odmiany chciałbym popracować w regularnym wymiarze godzin. Mieć czyściutkie, klimatyzowane biuro. Poznać trochę nowych ludzi. A może nawet obejrzeć zmianę warty w niedzielę. — Roześmiał się. — Chyba nie proszę o zbyt wiele po tych wszystkich latach.

Zastanawiała się, czy ma jakąś rodzinę, do której będzie mógł wrócić.

— Nie, chyba nie — odpowiedziała.

Na zachodzie niebo było bezgwiezdne. Próżnia. Przez kilka chwil patrzyła na nią w milczeniu.

Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem.

— Straszne, co?

Tak. Nie wiadomo dlaczego oglądana z powierzchni planet wyglądała bardziej frapująco niż z przestrzeni kosmicznej. To samo zjawisko zaobserwowała już na Noku i Pinnacle, które także unosiły się na krańcach galaktycznego ramienia. Ledwie udawało się wyłowić wzrokiem rozmazaną smugę gwiezdnego światła po drugiej stronie.

— Według Quraquatczyków to Kwonda, dom błogosławionych, niebo dla tych wszystkich, którzy walczyli w słusznej sprawie. W bezwietrzne noce słychać było ich śpiew. Kwonda, przy okazji, znaczy „daleki śmiech”.

Platforma podskoczyła, potem zapadła w wodę.

— Ta była spora — odezwała się Hutch. — Ile lat ma właściwie Świątynia Wiatrów?

— Główny jej zrąb, który nazywamy Górną Świątynią, zbudowano gdzieś koło trzynastego… — urwał. — Ciężko tak przekładać czas. Gdzieś koło 250 p.n.e., według naszego kalendarza. To tutaj — wskazał na trzy wieże — nie należy do Świątyni Wiatrów. Wiedziałaś o tym, prawda?

— Nie, nie wiedziałam.

— To Wieże Knotyjskie. Święta ziemia, przy okazji mówiąc. Zbudowano je około roku 8000 p.n.e. Były początkowo miejscem kultu, a później zachowano je jako miejsce o historycznym znaczeniu przez jakieś siedem tysięcy lat.

— W takim razie gdzie jest Świątynia Wiatrów?

Popatrzył na wodę.

— Wierz lub nie — jest w tym napoju. — Przymocował ostatnie kontenery. — A my powinniśmy chyba już się stąd ruszać. Gdzie twoje walizki?

— Mam tylko jedną.

— Ten rejon to było skrzyżowanie dróg między cesarstwami — objaśniał. — Musiał mieć zawsze ogromne znaczenie strategiczne. Wiemy, że osady kwitły tutaj aż do krytycznego momentu zagłady rasy. W końcu — ciągnął — Quraquatczycy zupełnie zapomnieli, po co zbudowano tutaj te wieże, a także co miały one symbolizować.

— To bardzo smutne — wtrąciła — tak stracić własne dziedzictwo.

— Też mi się tak zdaje.

— Czy jesteśmy absolutnie pewni, że Quraquatczycy naprawdę wyginęli?

— O, tak. Przez kilka dobrych lat toczyły się na ten temat zażarte dyskusje. Wszystkim wydało się nieprawdopodobne, że mogliśmy się z nimi rozminąć o tak krótką chwilę. Stąd wynika, że gdzieś tu jeszcze muszą być. Ostrożnie — postawił stopę na pokładzie, jakby chciał go w ten sposób przytrzymać, potem podał jej ramię. — Zawsze była tu przynajmniej jedna ekipa, która zajmowała się poszukiwaniem tych, którzy mogli przeżyć. Dostawaliśmy tak wiele fałszywych alarmów, że wkrótce stały się swoistym żartem. Quraquatczyka widziano tu, widziano tam. Widziano wszędzie. Ale tak naprawdę nikt nigdy nie spotkał żywego tubylca. — Wzruszył ramionami. — Nie ma ich i już.

Opuścili się do kabiny i zasunęli za sobą bańkę. Wewnętrzne światła przygasły. Dookoła nich podniosło się morze.

— Wieże w żadnym razie nie są najstarszymi budowlami. To miejsce było święte, na długo zanim je wybudowano. Jest tu wojskowa kaplica i posterunek, w Dolnej Świątyni, które są starsze od nich o całe tysiąclecia. Prowadzimy tam prace. Stamtąd właśnie pochodzi eksponat, który sprowadził tutaj Richarda Walda. A jest ich tam dużo więcej, tylko że my jeszcze się do tego nie dobraliśmy. Wiemy, na przykład, że na dole jest stara elektrownia.

— Żartujesz.

— Nie — na to właśnie wygląda. A datujemy ją na jakieś dziewiętnaście tysięcy lat przed naszą erą. Nie zostało z niej wiele, rzecz jasna, a my nie możemy zrobić dobrych zdjęć. Ale nie sądzę, żeby mogły być co do tego jakieś wątpliwości.

W wodzie panowała ciemność. Lampy nawigacyjne łodzi wbijały się snopem światła w okalający ich ponury mrok. Z przodu pojawiły się linie żółtych światełek.

— Łączą Świątynie z Seapointem — wyjaśnił Carson. — Z naszą bazą.

Skręcił w kierunku szlaku i w ciągu minuty znaleźli się pośród kompleksu kopuł i kul. Budowle były rzęsiście oświetlone, lecz wiele okien wypełniała ciemność. Seapoint nie sprawiał wrażenia budynku tętniącego życiem.

Carson wprowadził łódź pod jakąś przypominającą muszlę konstrukcję i wkrótce otwarły się nad nimi podwodne drzwi. Łódź uniosła się i zaraz wypłynęli w jasno oświetlonej zatoczce.

Janet Allegri czekała na nich ze świeżą kawą. Hutch wysiadła. Carson wręczył jej podręczną torbę, a Hutch przerzuciła ją sobie przez ramię. Zauważyła, że wzdłuż ścian stoją rzędy kontenerów, takich samych jak te, które przedtem przeładowywali.

— Czy to nasz ładunek?

— Drobna jego część — rzuciła Janet wręczając im kubki z kawą. — A teraz, jeśli sobie życzysz, zaprowadzę cię do twojej kwatery.

— Bardzo bym była wdzięczna. — A obróciwszy się do Carsona, dodała: — Dzięki za przejażdżkę, Frank.

— Zawsze do usług — skłonił się Carson, a potem, rzuciwszy jej znaczące spojrzenie, dodał: — Bardzo ci się przyda dobry, całonocny sen.

Janet i Hutch minąwszy krótki korytarzyk weszły po schodach do przestronnej sali wypełnionej stolikami, krzesłami i roślinami w doniczkach.

— To nasza świetlica — wyjaśniła Janet. — Jeśli wpadniesz tu rano, zapoznam cię ze wszystkimi i dopilnuję, żebyś dostała śniadanie.

— Wasi ludzie teraz pracują, prawda?

— Tak. Pracujemy na trzy zmiany, odkąd kazano nam się wynosić. Przedtem wiedliśmy tu dość leniwy żywot. Ale to się już skończyło.

— A czego dokładnie szukacie?

— Kasumelskiego linearnego C — odparła Janet. — Chcemy odczytać tamtą inskrypcję. — Jej świetliste oczy bacznie obserwowały Hutch. — Pod Dolną Świątynią jest ukryta wojskowa placówka. Ci, którzy z niej korzystali, mówili linearnym C.

— Frank wspominał mi o tym. Macie nadzieję znaleźć kamień z Rosetty.

Od świetlicy rozchodziło się kilka różnych wyjść. Przez jedno z nich weszły teraz do rury. Miała przezroczyste ściany, więc efekt wizualny, wzmocniony przez zręcznie rozstawione zewnętrzne światła, był piorunujący. Seapoint to było piękne miejsce, choć może nieco klaustrofobiczne.

— Kamień z Rosetty to pewnie byłoby za wiele — odpowiedziała Janet. — Wystarczyłoby jeszcze kilka próbek.

— Na ile wam się udało?

— Trochę się udało. Znaleźliśmy kilka inskrypcji. Ale tak naprawdę to musimy dopiero spenetrować wszystkie niższe sekcje. Ale z tym są problemy natury inżynieryjnej: musimy wkopać się pod Górną Świątynię, a ona stoi dość chwiejnie i niewiele potrzeba, żeby wszystko się tam zawaliło. Dlatego pracujemy bardzo wolno i ostrożnie. W dodatku dno morza jest pokryte mułem. Fale nanoszą nam go z powrotem niemal tak samo szybko, jak go usuwamy. — Janet była wyraźnie zmęczona. — Odpowiedzi tam są, Hutch. Ale nie wystarczy nam czasu, żeby do nich dotrzeć.

Wkroczyły do innej kopuły. Janet otworzyła jakieś drzwi, włączyła światła i ukazała oczom Hutch przyjemny, dość przestronny apartament.

— Kwatera dla ważnych osobistości — oznajmiła. — Śniadanie jest o siódmej. Jeśli będziesz chciała dłużej pospać, nic się nie martw. Zawsze możesz się połączyć z kimś na dyżurze.

— Dziękuję.

— Podajnik jest w świetlicy, gdybyś zgłodniała. Potrzeba ci czegoś?

— Mam chyba wszystko, co trzeba.

— Dobrze. Mój prywatny kanał włącza się na moje imię. Dzwoń bez wahania, jeśli będziesz czegoś potrzebować. — Przystanęła na chwilę w drzwiach. — Cieszymy się, że do nas dołączyłaś, Hutch. Zapanowała tu trochę napięta atmosfera. Chyba potrzeba nam nowych twarzy. — Uśmiechnęła się. — Dobranoc.

Hutch zamknęła za nią drzwi i cisnęła torbę na kanapę. Ścianę zasłaniały kotary. Rozsunęła je i zajrzała w sam środek żyjącego organizmu morza. Drobna rybka, przerażona tym nagłym ruchem, pomknęła jak strzała w ciemność. Tuż obok przepływał wolno jakiś niby-żółw; inny przezroczysty stwór, przyciągnięty światłem, stukał nosem w plastenową szybę. „Cześć” — rzuciła mu i postukała w dzielącą ich przegrodę. Znalazła pokrętło regulujące natężenie światła na zewnątrz, więc przykręciła je mocno, ale nie wyłączyła.

Rozpakowała się, wzięła prysznic i zamierzała poczytać w łóżku, ale okazało się, że jest na to zbyt zmęczona.

Seapoint wypełniały najrozmaitsze dźwięki. Ściany trzeszczały i jakby wydawały jęki, coś uderzało głucho o zewnętrzną powłokę kopuł, systemy elektryczne włączały się i wyłączały przez całą noc. Tuż przed zaśnięciem wpadła jej do głowy myśl, że to wszystko wkrótce dołączy do grona wraków przy Świątyni Wiatrów.


Obudziła się chwilę po szóstej, jakaś niespokojna. Okna i morze za nimi rozświetlały promienie słońca.

Czas się brać do roboty. Ubrała się szybko, jakby już była spóźniona, i podążyła do świetlicy. Wbrew zapewnieniom Janet nie zastała tam nikogo. Zjadła niespiesznie śniadanie, a potem połączyła się z dyżurnym. Okazało się, że Janet znów pełni dyżur.

— Czy ty nigdy nie sypiasz? — zapytała Hutch.

— Dzień dobry, Hutch. Sypiam sporo, tylko rzadko bywam w moim pokoju. A tobie jak się spało?

— Nieźle. Właściwie bardzo dobrze. Masz coś dla mnie?

— Chwilowo jeszcze nic. Będziesz miała sporo zajęcia, bo mamy mnóstwo eksponatów, no i ludzi, do zabrania. Przy okazji: Frank będzie ci pomagał z naszym wahadłowcem. Ale jeszcze do końca wszystkiego nie zorganizowaliśmy. To znaczy, że masz wolny ranek. Wezwiemy cię, kiedy będziesz potrzebna.

„Chciałabym zobaczyć Knotyjskie Wieże w pełnym słońcu”.

— Dobra — odpowiedziała Hutch. Wahała się przez chwilę, czy nie poprosić o łódź podwodną — może jest wolna — ale szybko doszła do wniosku, że nie może tak od zaraz zajmować wszystkich swoją osobą. Zamiast tego więc nałożyła swoją flickingerowską uprząż i powędrowała do baseniku z wyjściem. Sprawdziła zapas powietrza. Wystarczający. Przymocowała do gardła mikrofon, potem włączyła pole. Na koniec ześliznęła się do wody, otwarła wyjściowe drzwi i wypłynęła z kopuły.

Pół godziny później wynurzyła się na powierzchnię o jakieś pół kilometra od platformy lądowiska. Poranek był prześliczny. Słońce świeciło pełnym blaskiem, rozświetlając srebrne wierzchołki wzgórz, białe rozległe plaże i błękitne morze. Fale przyboju rozbijały się z hukiem o czarne skały. Stworzenia z wyglądu podobne do pelikanów patrolowały z lotu powierzchnię morza, z rzadka opadając w wodę po wijący się przysmak.

A dalej Wieże; opierały się niespokojnemu morzu z podziwu godną przekorą. Ostatni posterunek. W dzień okazały się tak samo czarne jak w nocy.

Hutch była niezłą pływaczką, więc młócąc wodę równymi uderzeniami popłynęła w stronę platformy. Płynęła przeciw fali przypływu, ale nie była ona na tyle mocna, żeby utrudniać posuwanie się do przodu. Dopasowała się do rytmu fal. W górze z trzepotem zataczały kółka pelikany. Szkoda, że jest tak zimno, bo z przyjemnością pozbyłaby się pola siłowego. Morska kąpiel, podczas której człowiek przez cały czas pozostaje suchy, to niezupełnie to.

Kilka minut później wspięła się na deski platformy w poczuciu radosnego uniesienia i zaczerpnęła głęboki haust powietrza z butli.

Pole przylegało do niej miękką i ciepłą warstewką.

Morze było spokojne. Przysiadła na krawędzi platformy.

Dolne części wież wygładził nieustający ruch fal. Tak jak Świątynią, one też znajdowały się niegdyś na suchym lądzie — były świętymi znakami na skrzyżowaniu dróg łączących cesarstwa. Miejscem, w którym podróżny mógł się zatrzymać i podumać nad majestatem i życzliwością bóstw. Na szczycie tej najwyższej dostrzegła jakiś ruch. Coś białego, pierzastego wyprostowało się i odfrunęło z trzepotem.

Przed wyjściem Hutch przejrzała dokładnie mapy i wiedziała, gdzie ma szukać starej cesarskiej drogi, która obecnie była już tylko stromym wąwozem wiodącym na północ przez okalające brzeg góry.

Strategicznych walorów skrzyżowania pospołu z bóstwami strzegł fort. A właściwie na przestrzeni wieków były to kolejne generacje fortów. Teraz wszystkie one leżały pod Świątynią. A Świątynia leżała pod wodą.

Zastanawiała się: co też mogło doprowadzić do spotkania między tymi ospałymi Quraquatczykami a gwiezdnymi podróżnikami?

Kątem oka dostrzegła na plaży jakiś ruch. Chyba człowiek…

To coś podeszło na dwóch nogach aż do samej linii wody. A za nim podążały dwa inne. Na tle piasku były słabo widoczne, więc dopiero kiedy przesunęły się obok grupki skał, zdołała wypatrzyć ich białe futra i spłaszczone, opatrzone parą rogów głowy. Dalej, w głębi plaży, kolejne takie stworzenie pochylało się nad kałużą morskiej wody.

Nie mogła dojrzeć ich oczu, ale widziała, że mają wielkie, miękkie uszy, a stworzenie przy kałuży trzymało w ręku kijek. Od strony wąwozu, który niegdyś był drogą na północ, nadchodziły następne. Wśród nich zauważyła kilka małych stworków.

Rozsypały się szeroko po plaży, dorośli trzymali młode przy sobie. Trzy lub cztery oddzieliły się od reszty, zajęły stanowiska i stamtąd spoglądały w morze. Potem, jakby na dany sygnał, młode rozbiegły się po piasku, pohukując i chichocząc, goniąc jedne za drugimi. Niektóre przystawały penetrując plażę, inne wskoczyły między fale.

Za plecami Hutch duża fala uniosła Alfę w górę, wahadłowiec Świątyni leciutko trącił nosem platformę.

Stworzenia na plaży najwyraźniej świetnie się bawiły. Hutch stopniowo uświadomiła sobie, że słyszy cieniutki piskliwy dźwięk, wysoki tryl, ledwie dosłyszalny wśród szumu wiatru i huku fal. Przypominało to ptasi szczebiot, ale kiedy podniosła wzrok, dostrzegła tylko jasne niebo i kilka płatków śniegu.

Jedna z postaci stała spokojnie tuż przy linii wody, sprawiając wrażenie, że patrzy wprost na nią. Hutch w odpowiedzi utkwiła w niej wzrok. Kiedy w końcu zrobiło jej się niewygodnie, chcąc zmienić pozycję, podciągnęła do góry kolana. Stworzenie uniosło ramiona w geście, który niewątpliwie oznaczał pozdrowienie!

Zaskoczyła ją owa serdeczność — czuła się tak, jakby nagle spotkała bratnią duszę w jakichś nieprawdopodobnych okolicznościach. Pomachała w odpowiedzi.

Tamten odwrócił się, wyłowił z wody jakiegoś wijącego się stwora, zamoczył w wodzie i wrzucił w końcu w szeroko otwarte usta. Jeszcze raz spojrzał na Hutch — z wyraźnym zadowoleniem — i rzucił w górę kilka garści wody.

Hutch też spryskała się odrobiną wody. Ale dzięki za szybki lunch!

W ogólny spokój wdarł się przeraźliwy krzyk. Odbił się echem od wysokiego klifu. Stworzenia zamarły. Potem zerwały się do ucieczki. W głąb lądu, w kierunku starej drogi. Kilka gnało przed sobą stadko młodych. Jeden z dorosłych upadł. Hutch nie widziała, co się z nim dzieje — walczył z czymś w płytkiej wodzie, skamląc rozdzierająco. Rozrzucone kończyny podrygiwały i biły wodę.

Hutch podniosła rękę, żeby osłonić oczy przed słonecznym blaskiem. I wtedy wyczuła czyjąś obecność — tuż za jej lewym ramieniem.

Jakieś oko.

Zielone i pozbawione wyrazu. Wznosiło się na wielkiej szypułce.

Serce jej zamarło. Nie mogła odetchnąć, nie mogła nawet drgnąć. Miała ochotę rzucić się do morza, ukryć się przed tym czymś, co nagle wyrosło tuż obok.

Oko wyraźnie ją obserwowało. Było koloru morza. W tęczówce brakowało trójkątnego kawałka — jak w napoczętym torcie. W czasie gdy Hutch próbowała opanować własne emocje, brakujący kawałek rozszerzył się, a tęczówka zwęziła, aż z wolna całe oko pokryła błona mrużna. Potem znów się otworzyło.

Obok niego, ciut wyżej, pojawiło się kolejne oko na słupku, potem jeszcze jedno. Słupki chwiały się jak źdźbła długiej trawy na niepewnym wietrze.

W ciągu tych długich sekund oszołomienia zdołała skoncentrować się tylko na szczegółach wyglądu stwora. Czworo oczu. Płaska, szeroka owadzia głowa, z której wyrastały. Owłosiona gardziel. Posegmentowany tułów. Stwór był szarozielony, chitynowaty. Hutch zarejestrowała szczęki, czułki i żuchwę.

To coś stało na wodzie — wznosiło się wyprostowane na licznych patykowatych nogach. Wahadłowce wraz z platformą wznosiły się i opadały na lekkiej fali, ale ten stwór pozostawał nieruchomy. Wyglądało to tak, jakby nie miał żadnej łączności ze światem fizycznym.

Hutch ze wszystkich sił starała się zdławić ogarniające ją uczucie paniki. Aż w końcu zaskakująco wyważonym głosem rzuciła do swego mikrofonu na gardle:

— Tu Hutchins. Jest tam kto?

— Hutch, co się dzieje? — To była Janet.

— Janet — mówiła cicho, jakby stwór mógł ją usłyszeć przez pole Flickingera — patrzę właśnie na wielkiego żuka.

— Jak wielkiego?

— Bardzo. Jakieś trzy metry. — Pauza na wdech. — Taka modliszka. Albo kałamarnica. Bo ja wiem…

— Jesteś na zewnątrz?! — W tonie Janet wychwyciła jakby cień oskarżenia.

— Tak — wyszeptała.

— Gdzie dokładnie? — Teraz zadźwięczał w jej głosie ton gniewu, zanim zdołała odzyskać zawodowy spokój.

— Na platformie.

— W porządku. Nie jest groźny. Ale nie ruszaj się, dobra? Ani drgnij. Już do ciebie jadę.

— Ty?!

— Chcesz poczekać, aż znajdę kogoś do pomocy?

Z gęby robala wytoczyła się gęsta ciecz.

— Nie.

Cholerny robal naprawdę wyglądał niebezpiecznie.

Hutch z całą ostrością rejestrowała przeraźliwe krzyki na plaży. Mocno trzymała się barierki i nie wyobrażała sobie, by mogła ją puścić — w żadnych okolicznościach. Kończyny zgięły się — troje z oczu odgięło się do tyłu i wróciło na swoje miejsce.

Pole Flickingera nie pomoże tutaj bardziej niż zwykły skafander próżniowy, nie obroni jej przed ciosem ostrych jak brzytwa szczęk.

— Chyba trzeba się będzie pospieszyć — rzuciła do mikrofonu i sama wyczuła drżenie w głosie.

— To tylko biegus. Będę tam za minutę. Nic się nie dzieje.

Jeżeli nie jest niebezpieczny, to dlaczego mam się nie ruszać?

Zmierzyła wzrokiem odległość do kabiny Alfy. Około piętnastu metrów. Stąd może głosem otworzyć luk. Przyszło jej do głowy, że mogłaby przebiec tę odległość i wskoczyć do kabiny, zanim robal zdąży zareagować. Jest tylko jedno małe ale: luk potrzebuje aż piętnastu sekund, żeby się z powrotem zamknąć. Czy ten stwór da jej aż tyle czasu?

Robal budził w niej jakieś zupełnie pierwotne odczucia. Przestraszyłaby się go nawet, gdyby miał tylko kilka centymetrów.

— Alfa, otwórz kabinę.

Usłyszała szczęk zamka.

Troje oczu odwróciło się tam, skąd dobiegł dźwięk.

— Hutch. — To jeszcze raz Janet, beznamiętnym głosem. — Nic nie rób. Poczekaj na mnie. Zostań na miejscu i nie ruszaj się. Dobra?

Stwór obserwował teraz wahadłowiec.

Krzyki na plaży urwały się. Nie była pewna kiedy, ale nie miała odwagi spojrzeć w tamtą stronę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Ledwie zdołała odetchnąć. Podciągnęła jedną stopę tak, żeby mogła wstać.

I dosłownie zobaczyła, jak w czworgu oczu gwałtownie wzrasta zainteresowanie.

Szczęki drgnęły, rozwinął się jeden czułek.

Miała ochotę odwrócić wzrok, ale nie mogła.

,Janet, gdzie się podziewasz?” W myślach prześledziła jej kolejne kroki. Dyżurny był pewnie na swoim stanowisku, które znajdowało się niecałą minutę od komory z łodzią podwodną. Przystanęła, żeby zabrać pulser. Gdzie oni trzymają pulsery? Droga z platformy do Seapointu zajęła im wczoraj od ośmiu do dziesięciu minut. Ale Carson nie miał powodu się spieszyć. Z całą pewnością łódź może przepłynąć ten dystans w pięć minut lub jeszcze szybciej. Wszystko razem — jakieś siedem minut, powiedzmy.

Powiał wiatr, niedaleko przeleciał pelikan.

Ile obrazów można mieć z czworga oczu, z których każde patrzy w inną stronę? Co ono właściwie widzi?

Dlaczego nie wzięła ze sobą broni? Przecież wiedziała, że tak trzeba. Ale nigdy dotąd nic jej nie zaatakowało. Nigdzie. Ale się wygłupiła.

Jedno oko uniosło się wyżej. Patrzyło ponad jej ramieniem na coś, co było z tyłu.

— Zaraz będę przy tobie — usłyszała znów głos Janet. — Nieźle nam idzie.

Usłyszała jęk silników łodzi i syk wymienianego gazu.

Stwór znajdował się we wnętrzu wielkiego U platformy, oddzielony od morza dokiem. Ciężko było podprowadzić łódź bezpośrednio do niego. Ale to nie powinno mieć wielkiego znaczenia. Hutch czekała na szczęknięcie pulsera.

Zamiast niego usłyszała, jak łódź uderza o platformę. Słupki oczu oderwały się od Hutch.

— Dobra. — Głos Janet zmienił się, przybrał rozkazujący ton. — Zwiewaj stamtąd. Do wahadłowca. Ale już!

Hutch zerwała się do biegu. W tej samej chwili zobaczyła, jak Janet wyskakuje z kabiny łodzi, wymachując ogromnym kluczem. Stwór zwrócił się teraz ku niej. Śmignęły czułki, szczęki rozwarły się, a oczy cofnęły się na swoich słupkach. A Janet, śliczna, salonowa Janet, wkroczyła w tę podrygującą plątaninę i z całej siły zdzieliła stwora kluczem w łeb. Z czaszki buchnął zielony syrop; stwór zachwiał się. Oboje upadli i stoczyli się do wody. Skłębiona masa zniknęła pod wodą.

Hutch zaparło dech, rzuciła się na pomoc. Woda pieniła się pod uderzeniami licznych odnóży. Wynurzyli się. Janet złapała się platformy i wymierzyła kolejny cios w jedną ze szczęk. Stworzenie rozsypało się w kupkę połamanych patyków i odpłynęło uniesione prądem.

Hutch opadła na kolana i przytrzymała Janet, zanim ta zdołała odzyskać oddech. Kiedy doszła do siebie, zapytała, czy z Hutch wszystko w porządku.

Hutch czuła się upokorzona.

— Dlaczego nie wzięłaś broni? — zapytała.

— Wzięłam. Pierwszą, jaka wpadła mi w ręce.

Teraz przyszła kolej na Hutch, żeby się rozzłościć.

— Czy wy, ludzie, nie macie tu pulserów?!

Janet roześmiała się. Była cała posiniaczona i nadal ciężko dyszała. Włosy oblepiały jej twarz, a z kilku ran sączyła się krew. Ale dla Hutch wyglądała znakomicie.

— Gdzieś tam są. Ale wydawało mi się, że chciałaś, żebym się pospieszyła.

Hutch próbowała sprawdzić, czy nie jest ranna, ale Janet upierała się, że nic jej nie jest. Rany nie wyglądały groźnie.

— Dzięki — powiedziała.

Janet objęła ją ramieniem. Pola siłowe zaiskrzyły się.

— Dostaniesz jeden w domu — powiedziała. — Ale nie rób tego więcej, zgoda?

— Czy naprawdę był niebezpieczny? — zapytała Hutch. — Bo właściwie tylko stał i się gapił.

Bitwa przybrzeżna dobiegła końca. Kilka futrzastych stworzeń przyglądało się morzu ze skalistej półki, z dala od niebezpieczeństwa.

— To coś lubi przekąsić z rana plażową małpą — odparła Janet wskazując na nie ręką. — Wydaje mi się, że ten tutaj po prostu nie wiedział, czy cię do nich zakwalifikować.


Kosmik — Południowy Punkt Kontrolny, wtorek, 9.00, czasu Świątyni.

Żywe światy były niesłychanie rzadkie. A wydawało się, że z tej przyczyny, iż jowiszowe planety także nie należały do najczęściej spotykanych. W systemie słonecznym Jowisz miał zdolność zmieniania toru komet, dzięki czemu obniżył liczbę poważnych zderzeń do około jednej czwartej tego, czego można by się spodziewać w innych warunkach — a tym samym przyczynił się do rozwoju życia na Ziemi.

Quraqua ze swym dobrze funkcjonującym ekosystemem, niemal ziemską grawitacją, dostatkiem wody i brakiem właściciela wydawała się darem od Boga dla udręczonej rasy ludzkiej. Nie mogło być inaczej: pierwsza terraformacja na pełną skalę musiała się odbyć właśnie tutaj. To była nasza Druga Szansa, okazja, by zastosować w praktyce wszystkie bolesne nauczki z Ziemi. Tutaj znajdzie dom zupełnie nowa rasa istot ludzkich.

Idealiści stworzyli wielką obfitość planów, które mają na celu zapewnienie, by dzieci Quraquy traktowały ten świat i siebie nawzajem z należytym szacunkiem, W gwiazdy nie będzie się eksportować nacjonalizmów ani industrialnego wyzysku. Nie dozwoli się, aby zakorzeniły się tutaj ignorancja i bieda. Różnorakie rasy i religie będą żyć w harmonii, a ideologie, które w złych starych czasach bywały zarzewiem podziałów, tutaj znajdą dla siebie kamienisty ugór.

Ian Helm — jak całe rzesze innych — uwierzy w to dopiero, jak sam zobaczy.

Z tej całej Quraquy może coś i wyjdzie — ale sama będzie dyktować warunki. Nigdy nie stanie się taką utopią, jaką proponują jej projektodawcy. Wiedział o tym na pewno. A to, że tylu decydentów projektu „Nadzieja” nie wiedziało, powodowało, że musiał zakwestionować albo ich kompetencje, albo sprawność umysłu.

Projekt „Nadzieja” niełatwo osiągnął nawet i tę początkową fazę swojej realizacji. Obrońcy środowiska protestowali przeciwko odciąganiu funduszy stamtąd, gdzie były rozpaczliwie potrzebne. Ludzie Chrystusa odrzucili wszelkie próby opuszczenia planety jako niezgodne z planem Bożym, a zatem bluźniercze. Nacjonaliści i aktywiści rasowi żądali wyłącznych praw do nowego świata. Moraliści grzmieli na temat zagłady całych gatunków, jaka w nieunikniony sposób wiązać się będzie z terraformacją planety. Istniały też poważne obawy, czy wystarczy dobrej woli polityków i funduszy na tak długi okres, by próbować zapewnić choćby cień powodzenia.

Mimo to Helm gotów był przyznać, że sam nie ma żadnego lepszego pomysłu. Ubytki lasów, zanieczyszczenia, urbanizacja — wszystko to posunęło się już tak daleko, że zdołało minąć niejeden punkt, z którego nie ma już odwrotu. Istniały poważne obawy, że nawet gdyby jutro zniknęli ludzie — wszyscy co do jednego — Ziemia i tak potrzebowałaby tysiącleci, by odzyskać dawną formę.

W tym wszystkim nie brakło też i paru jaśniejszych stron — dzięki nim Helm był w stanie utrzymać lukratywne stanowisko i zrobić przyzwoitą karierę w swojej specjalności. Zajmował się inżynierią planetarną, a tytuł obronił jeszcze w latach sześćdziesiątych, kiedy o gwiazdach myśleli na poważnie tylko astronomowie. Napisał pracę o problemie Wenus, gdzie szacunkowe wyliczenia dotyczące możliwości przystosowania planety do zamieszkania rozciągały proces w całe stulecia. (Mars, rzecz jasna, w ogóle nie wchodził w rachubę z powodu niskiej grawitacji, która w szybkim tempie pozbawiłaby nas mięśni.)

Drugim kandydatem był Nok. Ale był już zamieszkany. I podczas gdy na Ziemi istniał i działał ruch, który opowiadał się za zasiedleniem i wykorzystaniem tego rajskiego ogrodu, na najbliższą przyszłość nadal obowiązywała polityka nieinterwencji.

A to jeszcze jedna przyczyna, dla której projekt „Nadzieja” za wszelką cenę musi się udać.

Prawie czterdzieści procent quraquańskich zasobów wodnych zamarzło w okolicach biegunów. Początkowa faza projektu zakładała ich uwolnienie. Oceany się przepełnią, lądem popłyną nowe rzeki i — przy odpowiednim nadzorze — rozpoczną się zmiany klimatyczne.

Helm często rozmyślał nad tym, że wprawdzie byli ludzie, którzy mieli pod kontrolą znacznie potężniejszą broń, jednak nikt nigdy poza nim jej nie użył. Nikt nigdy nie zrobi większego „bum” niż Ian Helm, kiedy za trzy dni włączy swój arsenał broni nuklearnej wraz z naziemnymi i orbitalnymi miotaczami strumieni cząsteczkowych. Temu nie dorówna nawet Harding, przy drugim biegunie. To prawda — mimo że systemy rekonfiguracji rozmieszczone zostały równolegle. Ale lodowa czapa na południu leżała dość niestabilnie na swoich wąskich paskach lądu, a dno morskie usiane było wulkanami. Helm wierzył, że uda mu się sprawić, by niektóre wulkany dołożyły własną cząstkę do wspólnego wysiłku.

Czapy miały zostać stopione jednocześnie. Nikt nie był w stanie przewidzieć, co mogłoby się stać z ruchem obrotowym planety, gdyby gwałtownie zmniejszono ciężar jednego tylko bieguna.

Helm wrócił do swojej kwatery po kontroli w terenie, dokładnie w tej samej chwili kiedy Janet Allegri sięgała po klucz francuski na biegusa. Wyniki inspekcji w pełni go satysfakcjonowały — wierzył, że lodowe płachty roztopią się na jeden jego sygnał.

Wleciał na pokład swej kapsuły, okrążywszy z tuzin czerwono poplamionych szałasów i lądowisk, które składały się na południowy odcinek „Nadziei”.

Opuścił się na platformę, wysiadł i zabawiwszy chwilę w komorze powietrznej, wszedł do baraku operacyjnego.

Wśród monitorów i sprzętu komunikacyjnego siedział samotnie Mark Casey i rozmawiał z kimś z zewnątrz. Na powitanie machnął tylko ręką w kierunku, gdzie mniej więcej zlokalizował szefa, i nie przerywał rozmowy.

Helm zasiadł przy własnym biurku, żeby przejrzeć nadesłane wiadomości. Z tego, co zdołał podsłuchać z rozmowy Caseya wynikało, że jego dyżurny koordynator z jakiegoś powodu nie czuje się najszczęśliwszy.

Casey był długi i chudy — taki drągal, ostry i twardy, unikał zwykle nadmiaru zbędnych gestów i słów. Rzadkie włosy zaczesywał na łysinę, a dół twarzy przykrywała starannie utrzymana broda. Wzrokiem odnalazł oczy Helma, żeby mu zasygnalizować, że ten świat pełen jest niekompetentnych idiotów.

— Kolejne jądro do niczego — odezwał się, kiedy już się rozłączył. — Jak tam twoja wycieczka?

— W porządku. Będziemy gotowi na czas.

— To dobrze. Wszyscy już są z powrotem. — Casey poskrobał palcem wskazującym plamkę nad prawą brwią. — Jeśli dalej będą nam się tak przepalały jądra, to mogą być kłopoty. Zostało nam tylko jedno zapasowe.

— Cholerne buble — odpowiedział Helm. — Ktoś w zaopatrzeniu zarobił na tym parę doków.

Casey wzruszył ramionami.

— Tam jest czterdzieści pięć poniżej zera. Sam nie mogę się nadziwić, że cokolwiek jeszcze działa.

Na ścianie naprzeciw luku komory powietrznej rozpięta była elektroniczna mapa lodowej czapy. Różnokolorowe lampki znaczyły miejsca, gdzie rozmieszczono głowice nuklearne: czerwone — miejsca, gdzie ładunki umieszczono we wnętrzu wulkanu, białe — w samych lodowych płachtach, a zielone — tam, gdzie wciąż jeszcze pracowały ich ekipy. Zielonych światełek było pięć.

— O czymś jeszcze powinienem wiedzieć, Mark?

— Tuż przed twoim przyjściem dzwoniła Jensen. Oni też mają kłopoty ze sprzętem. Jensen twierdzi, że mają opóźnienie. Jakieś osiem godzin. Na tablicy jeszcze tego nie ma.

Helmowi to się nie spodobało. Planował, że wszystko będzie gotowe z trzydziestogodzinnym zapasem, dzięki czemu zostałoby dość czasu na ewentualne poprawki i nadal pozostałby przyzwoity margines bezpieczeństwa na wycofanie wszystkich ekip. Jensen kierowała grupą dwudziestą siódmą, która miała za zadanie zanurzyć głowicę nuklearną w lodzie po drugiej stronie. Cholerne osiem godzin. No cóż, z tym też da się jeszcze żyć. Ale jeśli będzie gorzej, zażąda jej głowy.

Od niechcenia przeglądał wiadomości. Jedna przyciągnęła jego uwagę.


DO: DYREKTORA NORTHCOM

DYREKTORA SOUTHCOM

GŁÓWNEGO PILOTA

OD: DYREKTORA NACZELNEGO PROJEKTU „NADZIEJA”

DOTYCZY: PROCEDUR ADMINISTRACYJNYCH.


JESTEŚMY W TRAKCIE PRZEDSIĘWZIĘCIA, KTÓRE JEST ZARÓWNO BEZPRECEDENSOWE, JAK I BARDZO ZŁOŻONE. RAPORTY KONTROLNE WINNY ODTĄD IŚĆ W GÓRĘ, TAK JAK TO PRZEWIDUJE PODRĘCZNIK, SEKCJA 447112.3(B). WEZWANIA O DODATKOWA POMOC POWINNY BYĆ PRZESYŁANE KANAŁEM OPERACYJNYM, TAK JAK TO BYŁO USTALONE. W RAZIE POTRZEBY SPIESZYMY Z NATYCHMIASTOWA POMOCĄ. DODATKOWO, WSZYSTKIE PROCEDURY DETONACYJNE NALEŻY ZAPLANOWAĆ TAK, BY UMOŻLIWIĆ EWENTUALNA INTERWENCJĘ AŻ DO OSTATNIEJ CHWILI. POTW.

TRUSCOTT


Holm czytał wiadomość kilkakrotnie.

— Widziałeś to, Mark? „Aż do ostatniej chwili”? Casey pokiwał głową.

— Już wysłałem potwierdzenie.

— Ona doskonale wie, że tu wszystko musi iść po kolei. O co chodzi tym razem?!

— Nie mam pojęcia. Ja tu tylko sprzątam. Pewnie o to samo co zawsze.

— Coś musiało się stać. — Helm zmrużył oczy. — Daj no mija na kanał.


Na ekranie pojawił się obraz Melanie Truscott. Znajdowała się w swojej kwaterze, rozparta wygodnie na sofie, na kolanach miała otwarty notatnik, a dookoła niej walało się po poduszkach mnóstwo papierów.

— Ian — odezwała się — czym mogę ci służyć?

Helm nie znosił arystokratycznych manier Truscott. Ta kobieta uwielbia podkreślać własną pozycję. Akcentowała ją uśmiechem, autorytatywnym tonem, a zwłaszcza tym, że konsekwentnie nie konsultowała z nim żadnych decyzji ani poleceń.

— Jesteśmy gotowi odwołać wszystko w ostatniej chwili — rzucił.

— Wiem. — Zamknęła notatnik.

— Co się dzieje? Czy ktoś wywiera na nas nacisk?

— Ci z zarządu obawiają się, że ktoś z ekipy Jacobiego może odmówić wyjazdu w oznaczonym terminie. Chcą się upewnić, że nikt nie zginie.

W Helmie zawrzała krew.

— To jakiś cholerny żart, Melanie. Mogą próbować blefu, ale możesz być pewna jak cholera, że żaden z nich nie zdecyduje się tam zostać, kiedy po tych ich wykopaliskach przewali się góra wody i lodu.

— To jeszcze nie wszystko. — Truscott była wyraźnie zmartwiona. — Rozmawiałam z ich pilotem. Twierdzi, że są blisko jakiegoś wielkiego odkrycia i wygląda na to, że mogą nie zdążyć. Przekazy, które wyłapaliśmy, zdają się to potwierdzać.

— No to poślij im ostrzeżenie. Przypomnij, o co toczy się stawka. Ale na litość boską, nie wycofuj się. Jak to zrobisz, już nigdy się ich nie pozbędziemy. Słuchaj, Melanie, to nie może ciągnąć się do końca świata. Klimat daje się we znaki naszemu sprzętowi, a z tym cholerstwem i tak od początku tylko same kłopoty. Jeśli wstrzymamy operację, choćby o kilka dni, to nie gwarantuję, że wybuchnie w wyznaczonej sekwencji. — Case uniósł brwi, ale Helm nie zwracał na niego uwagi.

— Nic na to nie poradzę. — Truscott zmieniała pozycję, sygnalizując w ten sposób, że rozmowa dobiegła końca. — Musimy się podporządkować otrzymanym poleceniom.

Kiedy zniknęła, Case uśmiechnął się szeroko.

— Nasz sprzęt to może nie jest ostatni krzyk mody, ale też się nie rozpada.

— Odrobina przesady dobrze robi duszy. Wiesz, co jest z nią nie tak, Mark? Nie zna różnicy między tym, co góra każe jej robić, a tym, co faktycznie chcą, żeby zrobiła. Caseway jest przezorny, chroni własny tyłek, na wszelki wypadek. Ale tak naprawdę chce, żebyśmy robili swoje. Jeżeli sprawy nie pójdą według planu, Truscott nie będzie za dobrze wyglądać. Ani ja.

— No to co masz zamiar zrobić?

Helm zapatrzył się w okno. Niebo i ogrom lodu miały ten sam kolor.

— Jeszcze nie wiem. Ale może wbrew jej samej zrobię z niej dobrą dyrektorkę.


Truscott wiedziała doskonale, że Helm miał rację. Ten sukinsyn nie był wart nawet garstki prochu, która posłałaby go do piekła. Ale miał rację. Była tego świadoma — od zawsze. Sami się stąd nie wyniosą. Trzeba ich pogonić.

Niech to diabli.

Przycisnęła guzik do Harveya.

— Jak będziesz miał chwilkę — powiedziała.


Z ARCHIWUM

PROJEKT „NADZIEJA”

Założenia fazy pierwszej


Szacuje się, że w ciągu pierwszych sześćdziesięciu sekund po detonacji po obu stronach globu stopnieje około dziewięciuset milionów ton lodu. Reakcja na ciepło wytworzone przez urządzenia nuklearne na biegunie południowym może utrzymywać się na wysokim poziomie nie wiadomo jak długo, dzięki naszej umiejętności uaktywnienia podmorskich wulkanów. Najbardziej prawdopodobne założenia wyglądają następująco:

1) Trzęsienia ziemi do 16,3 stopni w skali Grovenera wzdłuż wszystkich głównych uskoków w obrębie 50 stopni wokół każdego z biegunów;

2) Fale tsunami na całym Morzu Południowym. Będą to olbrzymie fale, niepodobne do żadnej z tego typu fal występujących na Ziemi w całej jej historii. W rezultacie wybuchów wielkie połacie mórz po prostu wystąpią ze swego basenu i zaleją masyw lądu, wdzierając się na tysiące kilometrów w głąb.

3) Opady deszczu, nawet nie wspomożone naszymi śnieżkami, będą trwały przez większą część roku. Wysoki poziom opadów utrzyma się przez dziesięć do piętnastu lat, zanim ustabilizują się na średniej globalnej, w przybliżeniu o 35 proc. wyższej niż obecna.

Trzeba jednakże zauważyć, że obecność wulkanów w południowym regionie polarnym, nasz brak doświadczenia w przeprowadzaniu przedsięwzięć na tak wielką skalę, a także lista zmiennych wyszczególnionych w Dodatku 1. tworzą sytuację, w której trudno cokolwiek przewidzieć.

(Ian Helm)

Rozdział 8

Na pokładzie DVT „Jack Kraus”, wtorek, 14.22

Śnieżka toczyła się wolno przez słoneczny blask; rosła powoli na monitorze. Choć pogruchotana i koślawa, nadal swoim ogromem przytłaczała holownik. Z jednego końca wyraźnie odpadł spory kawałek. Ależ wielka, cholernica. System nawigacyjny dopasował się do jej ruchu, wprowadził go nad porysowaną białą przestrzeń. Wyrównał pozycję statku, włączył system skanerów. Jake Hoffer zwolnił schodzenie w dół i wybrał punkt kontaktu. Mniej więcej w połowie osi obrotu. No, jest. Spłacheć płaskiego, litego lodu.

Przyjrzał się odczytom na ekranie kontrolnym. Będzie teraz lądował na białej płaszczyźnie, której krańce opadały stromo w nieskończoność. Nad nim przetaczała się Quraqua. W czasie kiedy się przyglądał, nad ostrą krawędzią płaszczyzny wzeszedł księżyc, a słońce zniknęło błyskawicznie po drugiej stronie „horyzontu”. Efekt ten nieodmiennie wywoływał u patrzącego lekki zawrót głowy. Hoffer odizolował swoją kabinę, wyłączając widok, i powrócił do obserwowania danych na monitorach. Przed oczyma przesuwały mu się szeregi cyfr, a na wysokości stu metrów włączyły się lampki, sygnalizujące, że maszyna jest gotowa. Kilka chwil później Jack Kraus” wylądował z lekkim wstrząsem. Haki dobrze wbiły się w lód.

Lampki teraz zapłonęły bursztynowo.

Włączył się program reorientacji. Czujniki obliczały dystrybucję masy i konfigurację rotacyjną, na tej podstawie wyznaczając prędkość i tor lotu. Zagrzmiały odgłosy silników.

Cztery godziny później podprowadzał śnieżkę na jej tymczasową orbitę wokół Quraquy.

Za kilka tygodni on i drugi pilot holownika, Merry Cooper, rozpoczną właściwą fazę całej operacji — będą zrzucać ponad dwa tysiące orbitujących brył lodu na powierzchnię planety, celując nimi tak samo jak to robił teraz: popychając i szarpiąc w kierunku wyznaczonego celu. A kiedy zaczną spadać, użyją strumieni cząsteczkowych, żeby poszatkować je na krople deszczu. Sprawiała mu przyjemność świadomość, że ta masywna góra lodu opadnie w końcu strumieniami letniej ulewy na spieczoną równinę.

Rozdźwięczał się dzwonek łączności.

— Jake?

Rozpoznał ostry jak żwir głos Harveya Silla.

— Słucham, Harvey.

Jake włączył obraz. Sill wydawał polecenia komuś poza wizją. Zwykle na stanowisku szefa w centrum dowodzenia panowała cisza. Ale dzisiaj słychać było głosy, techników, i panowało zamieszanie.

— Zbliżamy się do finiszu.

Sill podrapał się w głowę.

— Jake, jesteś podpięty do dwa-siedemnaście?

— Dwa-dziewiętnaście.

— Wszystko jedno. Masz ją?

— Tak…

— Dobra. Chcę, żeby ci upadła.

Hoffer pochylił się do przodu, dał głośniej.

— Powtórz to.

— Chcę, żebyś spuścił ją na Morze Południowe. Na Yakatę.

On chyba źle słyszy.

— Harvey, tam przecież są ludzie z Akademii.

— Wiem. Spuść ją jakieś tysiąc sześćset kilometrów na południe od wykopalisk w Świątyni. Czy możesz to zrobić z jakąś rozsądną dokładnością?

— Mogę. — Hoffer był przerażony. — Ale nie chcę.

Sill nawet nie mrugnął.

— I tak masz to zrobić.

— Harvey, to ich pozabija. Co z wami, ludzie, kompletnie powariowaliście?

— Na litość boską, Hoffer, to tylko jedna śnieżka. Nikomu nic nie będzie. A my dopilnujemy, żeby w odpowiednim czasie dostali odpowiednią liczbę ostrzeżeń.

— Chcesz, żebym to pociął?

— Nie. Spuść to tak jak jest.

Jake dyszał ciężko.

— A jak nie zdążą wszystkich wydostać? Albo nie będą mogli? Ty sukinsynu, przecież to cała góra! Nie można tak po prostu wrzucić jej sobie do oceanu!

— Oni są pod wodą, do cholery! Będą zupełnie bezpieczni.

— Szczerze wątpię.

— W takim razie nie masz tam czegoś mniejszego?

— Jasne. Prawie wszystko, co mamy, jest mniejsze.

— Dobra. Znajdź coś mniejszego i spuszczaj. Tylko pamiętaj, że dużo jej ubędzie już po drodze.

— Gówno prawda. Prawie całe to draństwo rąbnie w wodę. Dlaczego to robimy?

Sill sprawiał wrażenie wyjątkowo poirytowanego.

— Słuchaj, Jake. Ci ludzie pogrywają tu sobie z nami w master-minda. W tej chwili wygląda to tak, jakby chcieli zostać tam po ustalonym terminie. Wysyłamy im wiadomość. A teraz zajmij się tym, proszę.

Hoffer pokiwał głową.

— Tak. Chyba trzeba. Kiedy?

— Od razu. Ile ci to zajmie?

— Trudno powiedzieć. Jakieś dziesięć godzin.

— W porządku. Informuj mnie na bieżąco. A, i jeszcze jedno…

— Tak?

— Narób porządnego chlupotu.


Świątynia Wiatrów leżała do połowy zagrzebana w morskim dnie — wielobok pełen wieżyczek, portyków i potężnych kolumn. Ściany stykały się z sobą pod najdziwniejszymi kątami, żeby zaraz rozbiec się chaotycznie na wszystkie strony. Schody wiodły na piętra, których już nie było. (Stopnie miały wielkość idealną dla ludzkich nóg.) Wszystkie wolne powierzchnie pokrywały plątaniny tajemniczych znaków. Wszędzie można było napotkać to łuki, to jakieś balustrady. Stosunkowo mało zniszczony hiperboliczny dach opadał niemal do samego dna, narzucając całej strukturze podobieństwo do żółwiej skorupy.

— Ogólnie rzecz biorąc — mówił Richard do Hutch, kiedy podpływali tam odrzutowcami — architektura tutaj sugeruje kult mocno związany z ziemią. Jest praktyczna i ostrożna, to wiara, która zatrudnia bogów przede wszystkim do przypilnowania deszczu i błogosławienia małżeństw. W kręgu ich zainteresowań leżały głównie sprawy domowe i rolnicze — chyba — w przeciwieństwie do kosmologicznie zorientowanych Wież Knotyjskich. Ciekawie byłoby poznać ich historię z tamtego okresu, prześledzić drogę od Wież do Świątyni i dowiedzieć się, co takiego się wydarzyło.

Wyłączyli odrzutowce i popłynęli w kierunku wejścia.

— Ta architektura sprawia wrażenie, jakby projektowano ją komisyjnie — powiedziała Hutch. — Style kłócą się ze sobą.

— Nie zbudowano jej całej od razu — wyjaśnił. — Na początku Świątynia to był pojedynczy nieduży budynek. Kapliczka na fundamentach budowli militarnej. — Przepływali teraz obok potężnej kolumnady strzegącej wejścia do świątyni. — Z upływem lat wciąż coś nowego dobudowywali, burzyli stare albo rozmyślali się w połowie. W rezultacie dookoła głównej nawy powstała sieć komnat i korytarzy, balkonów i szybów. Większość z nich się zawaliła, chociaż sama nawa nadal stoi. Bóg raczy wiedzieć jakim sposobem. Dach może się zawalić w każdej chwili. Carson mi mówił, że już zamierzali stamtąd wycofywać się i wzywać ekipę inżynieryjną, żeby to wszystko podstemplowała.

Hutch pełnym zwątpienia wzrokiem lustrowała kamienne ściany.

— Może to i dobrze, że nas stąd wyrzucają. Zanim kogoś w końcu zabije.

Richard spojrzał na nią z udanym oburzeniem.

— Chyba jesteś na tyle zorientowana, że nie wyrwiesz się z czymś takim przy którymś z tych ludzi.

— No dobrze — zgodziła się. — Postaram się nikogo nie urazić.

Nad kolumnami nie było już dachu, promienie słoneczne przesączały się między filarami. Przystanęli, żeby przyjrzeć się płaskorzeźbom. Trudno było cokolwiek zobaczyć przez warstwę błota i postępujące zniszczenie, ale Hutch dojrzała coś, co przypominało wschód słońca. I — albo potwora morskiego z czułkami, albo drzewo. Świątynia Wiatrów wyglądała w każdym razie bardzo solidnie. Masywnie. Zbudowano ją na całe wieki. Ta przypominająca siodło struktura dachu na suchym lądzie dodała jej aerodynamicznego wyglądu. Hutch zastanawiała się, czy był to zamierzony efekt.

— Kto ją nazwał? — zapytała. Wiedziała, że tubylcze nazwy obowiązywały tylko wtedy, kiedy dało się je odnaleźć (i wymówić). Kiedy tych zabrakło, zwykle dopisywała wyobraźnia i poczucie humoru.

— Prawdę mówiąc — odpowiedział Richard — w ciągu wieków nadawano jej kilka różnych nazw. Czaty. Przydrożna. Tarcza Południa — tę nazwę wzięto od gwiazdozbioru. I pewnie jeszcze jakieś, których nie znamy. „Świątynia Wiatrów” to jedna z niedawnych nazw. Odkryła ją Eloise Hapwell i to ona w końcu dokonała wyboru. A tak przy okazji: nazwa ma sugerować przemijanie. Rozmigotany płomyk świecy wśród wietrznej nocy.

— Gdzieś to już słyszałam.

— To obraz dość rozpowszechniony wśród wszystkich ziemskich kultur. A także wśród niektórych na Noku. To uniwersalny symbol, Hutch. Właśnie dlatego kościoły i świątynie są tradycyjnie budowane z kamienia — dla przeciwwagi. Mają sugerować, że przynajmniej one są solidne i trwałe — jak trwała jest wiara.

— Przygnębiające — powiedziała. — Wszyscy mamy obsesję śmierci, co? — Motywy przemijania i śmierci miały szczególne znaczenie w każdej kulturze, o jakiej słyszała, ziemskiej czy pozaziemskiej.

— Wszystko co najważniejsze — odpowiedział jej Richard — jest też najbardziej powszechne. Właśnie dlatego nigdy nie będzie prawdziwych obcych.

Na kilka chwil pogrążyła się w milczeniu.

— Ile to może mieć, ze dwa tysiące lat? — Miała na myśli kolumnadę.

— Mniej więcej tyle.

— Dlaczego były dwie świątynie?

— Jak to: dwie?

— No, te Wieże Knotyjskie. To także było miejsce kultu, prawda? Czy wszystkie należały do tego samego kompleksu świątynnego?

— Nie wydaje nam się, Hutch. Ale tak naprawdę niewiele jeszcze potrafimy powiedzieć. — Wskazał ręką w kierunku zacienionego wejścia. — Tędy.

Popłynęła za nim. W mrocznej wodzie jarzyły się lampki wskazujące drogę: czerwone i zielone, bursztynowe i niebieskie. Oboje włączyli latarki na przegubach rąk.

— Czy Świątynia i Wieże reprezentują te same wierzenia?

— Tak. W tym sensie, że i tu, i tam uznawano jedno uniwersalne bóstwo.

— Żadnych panteonów.

— Tak. Ale musisz pamiętać, że nie znamy prapoczątków tych ludów. Kultury, które zdołaliśmy zbadać, już pojęły zasadniczą jedność świata. A tej świadomości nie przeżyje żaden zbiór bóstw.

— Jeżeli dobrze zrozumiałam Franka, to gdzieś tutaj znajduje się starożytna elektrownia.

— „Gdzieś tutaj” to właściwe określenie. Jeszcze dokładnie nie wiadomo gdzie. Henry odnalazł fragmenty starego generatora i kawałki tablic rozdzielczych rozrzucone po całej okolicy. Pewnie wiesz, że przez całe tysiąclecia było tu skrzyżowanie wszystkich najważniejszych szlaków. Jedna z dróg prowadziła z głębi lądu i łączyła się z nadbrzeżnym traktem niedaleko miejsca, w którym się teraz znajdujemy.

— Tak — potwierdziła. — Widziałam ją.

— Ale zanim stała się traktem, płynęła tamtędy rzeka. Leżała pewnie o wiele niżej niż obecnie. W każdym razie ta rzeka wpadała do morza, a elektrownia musiała stać gdzieś nad jej brzegami. Ale to było okropnie dawno temu — dwadzieścia pięć tysięcy lat. A może i więcej… — Ton jego głosu nieco się zmienił. Hutch wiedziała, jak pracuje umysł Richarda, miała świadomość, jak głęboko odczuwa obecność duchów przeszłości, jak spogląda za siebie i widzi koryto starożytnej rzeki i nadmorskie miasto łyskające światłami elektrycznych lamp. Przystanęli przy jakiejś niszy. — Popatrz tutaj — zachęcił ją i skierował światło lampy na ścianę.

Przyglądała się jej kamienna twarz. Wysokością sięgała twarzy Hutch — od krokodylego grzebienia na czubku głowy do podstawy szczęki. Wpatrywała się w jakiś punkt za plecami Hutch, jakby odprowadzała kogoś wzrokiem.

Oczy tkwiły głęboko pod okapem sterczących łuków brwiowych. Szeroka, wydłużona szczęka i takież usta. Głowa była lekko spłaszczona, szeroka i gładka. Wzdłuż całej szczęki sterczały sztywne kępki włosów. Istota całą sobą przywodziła na myśl smutek i kontemplację, może nawet żal.

— Doskonale tu pasuje — oświadczyła. — Jej wygląd przygnębia.

— Hutch, w taki sposób reagują tylko turyści.

— Kto to ma być? Wiemy?

Pokiwał twierdząco głową.

— Bóg.

— Ale to nie jest ten sam co w Dolnej Świątyni.

— Nie. To męska wersja. Pojawiła się jakieś tysiąc lat później.

— Te uniwersalne bóstwa…

— Co?

— …jakoś nigdy się nie uśmiechają. W żadnej z kultur. Co za sens być wszechmocnym, skoro nie mają z tego żadnej radości?

Uścisnął jej ramię.

— Ty rzeczywiście zawsze na wszystko musisz patrzeć po swojemu.

Zeszli na niższy poziom, kierując się szlakiem zielonych światełek.

— Co się stało ze społeczeństwem industrialnym? — zapytała. — Z tym od elektrowni?

— Zabrakło im benzyny. I to dosłownie: wyczerpali dostępne zasoby mineralne, a nie dopracowali się żadnych zastępczych.

— Nie wpadli na atom?

— Nie. Najpewniej nigdy nawet nie próbowali. Może tak być, że aby tego dokonać, trzeba mieć przed sobą bardzo wąskie perspektywy — żaden silnik już nie działa, a potrzeba wielkiego, zbiorowego wysiłku. Może potrzeba tu odpowiednio wielkiej wojny we właściwym czasie. — Zamyślił się. — Na Noku też nigdy na to nie wpadli.

Nadal znajdowali się w nawie głównej. Dach hamował dopływ światła, więc pomimo szlaku światełek panował tu mrok. Od czasu do czasu muskały ich jakieś morskie stwory.

— To straszne — odezwał się Richard — że trzeba będzie to wszystko stracić.

Od czasu do czasu przystawali przed wykutymi w ścianach napisami. Całe ich połacie pokrywały długie szeregi znaków.

— Sądzimy, że to jakieś opowieści — wyjaśnił. — W każdym razie, wszystko mamy na hologramach. W końcu jakoś zdołamy je rozszyfrować. A tutaj masz to, czego szukaliśmy.

U ich stóp otwierała się czeluść jakiegoś szybu. Szlak zielonych lampek nurkował tutaj ostro w dół, razem z parą rozedrganych rur, każda o grubości solidnego ludzkiego uda.

— Usuwają piach — wyjaśnił Richard.

Zstąpił z krawędzi, a jego własny ciężar pociągnął go w dół. Hutch odczekała kilka chwil, potem postąpiła tak samo.

— Wchodzimy teraz do Dolnej Świątyni — poinformował ją na miejscu. — Witamy w dziewiątym milenium przed naszą erą. Szyb wycięto w szarej skale.

— Richardzie — zagadnęła — czy naprawdę sądzisz, że gdzieś tu można znaleźć kamień z Rosetty? Jak dla mnie, te plany są trochę na wyrost.

— Niezupełnie. Pamiętaj, tu było skrzyżowanie dróg. Nietrudno uwierzyć, że mogli wyryć na ścianie jakąś modlitwę, epigram lub budującą przypowieść w kilku językach. Prawdę mówiąc, Henry jest przekonany, że tak właśnie zrobili. Prawdziwy problem polega na tym, czy coś z tego zdołało przetrwać i czy będziemy mieli dość czasu, żeby do tego dotrzeć.

Hutch nadal nie mogła dojrzeć dna.

— Ten kamienny mur — ciągnął Richard — to część zewnętrznej palisady. Jesteśmy teraz na zewnątrz wojskowej placówki. — Przed nimi w ścianie szybu otwierał się jakiś tunel. Zielone światełka i obie rury wślizgiwały się weń jak węże. — W tamtych czasach był tuż nad poziomem ziemi. — Popłynął w kierunku wejścia. — Teraz wypompowują stamtąd osady. To rodzaj nieustającej walki. Osady zapełniają to miejsce z powrotem z taką samą szybkością, z jaką się je wypompowuje.

Podążyła za nim do środka tunelu. Daleko w przodzie, przed jego wydłużoną sylwetką, dostrzegła białe światło i jakiś ruch.

— George? — Richard odezwał się teraz we wspólnym kanale. — Czy to ty?

Nad czarną skrzynką siedziała w kucki jakaś ogromna postać. Poruszyła się i podniosła głowę.

— Cholera — odezwała się. — Już myślałem, że przyszliście mnie zmienić. Jak leci, Richardzie?

Hutch słyszała wyraźnie cichy szum maszyn i plusk przepływającej przez nie wody.

— Hutch — zawołał Richard. — To jest George Hackett, nasz inżynier.

Hackett musiał mieć jakieś dwa dziesięć wzrostu. Pracował przy czymś, co z całą pewnością przypominało pompę, i usiłował teraz się przywitać nie odrywając od niej wzroku. Trudno było dojrzeć jego rysy w tym niepewnym świetle, ale głos zabrzmiał przyjaźnie.

— Gdzie twój partner? — zainteresował się Richard.

Hackett machnął ręką w kierunku rur, które ciągnęły się teraz w głąb korytarza.

— Na drugim końcu — rzucił.

— Jesteśmy teraz bezpośrednio nad kaplicą wojskową — Richard objaśnił Hutch. — Próbują wyczyścić komnaty, które są pod spodem.

— Co w nich jest?

— Sami jeszcze nie wiemy — wtrącił George. — Nic właściwie nie wiemy, oprócz tego, że mieszczą się przy zachodnim krańcu palisady. Prawdopodobnie były to wojskowe baraki. Ale mogły też stanowić część samej kaplicy.

— Myślałam, że już do nich dotarliście — zdziwiła się Hutch. — To tam znaleźliście tablice z Tullem, zgadza się?

— Dostaliśmy się zaledwie do niewielkiej części — tłumaczył George. — Ale tu gdzieś jest tego znacznie więcej. A jest duże prawdopodobieństwo, że właśnie nad tym pracujemy.

— Tunel pokrywała wysoka do kostek warstwa mułu. Stali wśród plątaniny elektrycznych kabli, worków na eksponaty, drągów, kilofów i odłamków kamieni.

— Dlaczego ta kaplica jest taka ważna? Poza tym, że mogą tam być próbki z serii kasumelskiej?

George rozmawiał teraz z kimś przez prywatny kanał, jak przypuszczała Hutch, z osobą po drugiej stronie rur. Potem, wyraźnie usatysfakcjonowany, zwrócił się znów do niej. Ciśnienie w rurach wyraźnie zmalało.

— To była placówka jednej z najważniejszych cywilizacji, Hutch, a my nic nie wiemy o tamtych ludziach. Nie wiemy, co było dla nich ważne, jakie mieli zdanie o sobie, co sądziliby na nasz temat. A zwykle to właśnie kaplice i świątynie najlepiej odkrywają nam wartości najwyżej cenione wśród społeczności, które postawiły owe przybytki kultu.

— Chyba nie mówisz tego serio — zdziwiła się Hutch.

— Nie twierdzę, że bezpośrednio. Ale jeśli chcesz wiedzieć, co się dla ludzi najbardziej liczy, poczytaj sobie ich mitologię. W jaki sposób odpowiadają na te najważniejsze z pytań? — Powiedział to z lekkim uśmiechem, łapiąc się na tym, że wpadł w dydaktyczny ton. Hutch miała wrażenie, że jego oczy błądzą po jej sylwetce, ale nie była pewna.

— Hutch — odezwał się Richard. — Henry jest z przodu, w jednym z przedsionków. Tam gdzie znaleźli serię z Tullem. Masz ochotę ją obejrzeć?

— Chyba spasuję — odrzekła. — Kończy mi się czas.

— W porządku. Wiesz, jak wrócić?

— Jasne. — Patrzyła, jak Richard przepływa obok George’a, a potem w głąb tunelu. Kilka chwil później wpłynął za róg i zniknął.

Hutch wsłuchała się w delikatny syk powietrza w butli.

— Jak nam idzie? — zagadnęła.

— Nie najlepiej — uśmiechnął się George.

— Spodziewałam się, że znajdę tu na dole większość ekipy. Gdzie się wszyscy podziali?

— Frank i Linda są z Henrym. Reszta została w Seapoint. Tak naprawdę nie mieliby tu nic do roboty, dopóki nie oczyścimy wszystkiego na dole. Dopiero potem zacznie się właściwe polowanie na próbki kasumelskiego C. Kiedy Maggie… Znasz Maggie?

— Nie.

— Maggie Tufu to nasz egzofilolog. Mamy już kilkaset próbek kasumelskiego C, zebranych z całego terenu. Ale większość z nich to bardzo krótkie, kilkuwyrazowe fragmenty. Kiedy Maggie powie nam, że ma dość próbek, żeby je odczytać, to będzie znak, że możemy się zwijać. — W jego głosie posłyszała znużenie.

— Dobrze się czujesz?

— Ze mną wszystko w porządku. — Rzucił okiem na rury, które teraz zupełnie się zapadły. Były niebieskoczarne, giętkie, co metr przecięte namalowanym srebrną farbą pierścieniem. Pierścienie odbijały światło. Wydawało się, że Hackett nie ma nic innego do roboty, jak tylko siedzieć przy tej maszynie.

— Odbieram dane z monitora Triego — wyjaśnił. — Tri operuje ssawą, a ja siedzę tutaj na wypadek, gdyby Świątynia zawaliła mu się na głowę. Tak żebyśmy od razu wiedzieli. — Odwrócił się do niej i pierwszy raz miała możność przyjrzeć się jego twarzy.

Zwróciła uwagę na oczy, ciemne i kapryśne. Widziała, że jest zadowolony z jej towarzystwa. Okazał się młodszy niż się spodziewała — miał gładkie czoło bez jednej zmarszczki, a całą jego postawę znaczył jakiś ledwo uchwytny rys niewinności. Był przystojny, tak jak przystojni bywają młodzi mężczyźni. Ale ten uśmiech, no i te oczy, dodawały mu jakiejś specjalnej głębi. Wart, żeby nad nim popracować — doszła do końcowego wniosku.

— Czy tu jest bardzo niebezpiecznie? — zapytała. Tunel był dla niego wyraźnie za mały. Poprawił się, próbując przyjąć wygodniejszą pozycję.

— W normalnych warunkach najpierw musielibyśmy podeprzeć to wszystko, ale teraz okropnie nam się spieszy. Już sam fakt, że tu jesteśmy, oznacza złamanie wielu przepisów. Jeśli coś się stanie, ktoś może przypłacić to życiem. — Nachmurzył się. — I wówczas ja będę odpowiadał.

— Ty?!

— Tak.

— No więc zamknij ten cały interes.

— To nie takie proste, Hutch. Najpewniej tak właśnie powinienem zrobić. Ale Henry to desperat.


Eddie Juliana nie miał ochoty tracić czasu na próżno.

— Najpierw czerwone ogonki — oświadczył. Hutch rozejrzała się po stosach pudeł, w większości pustych, i po rzędach eksponatów: glinianych naczyń, narzędzi, maszyn, fragmentów kamiennych rytów. Niektóre pudła były zapieczętowane. Opatrzono je czerwonymi, żółtymi i niebieskimi plakietkami.

— Dobra — zgodziła się, nie bardzo wiedząc, co właściwie ma począć z czerwonymi ogonkami.

Eddie miotał się po magazynie z energią ściganego królika. Znikał za wielkimi pakami, rzucał w mikrofon niespokojne polecenia, wbiegał i wybiegał, ciągle sprawdzając pozycje na swoim spisie.

Przystanął i wpatrzył się w Hutch.

— Miałaś zamiar nam pomagać, zgadza się?

Hutch westchnęła.

— Powiedz mi tylko, co mam robić.

Był drobny i szczupły, z czupryną rudych włosów i wysokim głosem. Bardziej niż innych unosiła go fala wypadków. Hutch nigdy nie widziała, by się uśmiechał albo się odprężył. Uderzyło ją, że należał do tej grupki nieszczęśników, którzy zawsze dostrzegają ciemną stronę wszystkiego. Był młody, a ona jakoś nie mogła sobie wyobrazić, by potrafił się czymkolwiek cieszyć.

— Łódź podwodna czeka — objaśnił. — Przy wyjściu stoi wózek, załadowany i gotowy. Zawieź go tam. Potem niech Carson zajmie się przeładunkiem, a ty wracaj tutaj. Będziesz mi potrzebna.

— Dobra.

— Naprawdę przyleciałaś tu Winkiem, tak?

— Tak.

— To dobrze. Jakoś nie miałem pewności, czy nie zmienią zdania i nie spróbują przyoszczędzić paru dolców, wysyłając nam tutaj jakiś latający drobiazg.

Jeszcze raz przesunęła wzrokiem po rzędach eksponatów.

— Czy to już wszystko?

— Mamy jeszcze trzy inne magazyny. Wszystkie pełne po brzegi.

— No dobra — rzuciła. — Miejsca mamy mnóstwo. Ale nie jestem pewna, czy mamy dość czasu.

— Myślisz, że o tym nie wiem? — Wpatrzył się ponuro w cylindryczną kupę rdzy. — Wiesz, co to jest?

— Nie.

— Odbiornik radiowy sprzed dziesięciu tysięcy lat. — Jego palce zawisły na chwilę nad przedmiotem, ale go nie dotknęły. — To obudowa. Głośnik jest tutaj. Z tyłu lampy próżniowe, jak nam się wydaje. A tu konsoleta. — Obrócił się ku niej gwałtownie, a jego brązowe, rozmyte oczy nagle stwardniały. — Jest bezcenny. — Pierś uniosła mu się ciężko, a w głosie zabrzmiał ton kogoś, kto nie może nadziwić się krańcowej głupocie świata. — Wszystkie te pudła są wypełnione takimi właśnie eksponatami. Są starannie zapakowane. Proszę obchodzić się z nimi delikatnie.

Hutch nie chciało się na niego obrażać. Podprowadziła wózek do komory łodzi, przekazała go Carsonowi i muskularnemu studentowi o nazwisku Tommy Loughery, usłyszała od Carsona, że Eddie to przypadek kliniczny, po czym wróciła.

— Na łodzi mamy miejsce jeszcze na dwa takie ładunki — oznajmiła.

— Ile może pomieścić twój wahadłowiec?

— Około dwa i pół rażą więcej niż łódź.

— A nasz tylko połowę z tego. — Powiódł dookoła przerażonym wzrokiem. — Będziemy musieli wracać po kilka razy. Miałem nadzieję, że masz większą pojemność.

— Przykro mi.

Sterty leżących na stole tabliczek przyciągnęły jej wzrok. Pełne były wyrysowanych z artystycznym znawstwem symboli.

— Umiecie je odczytać? — zapytała.

— Nie.

— Ile mają lat?

— Około sześciu tysięcy. To były talizmany na szczęście. Robiono je mieszając glinę z łojem, a potem wypalano. Jak widzisz, przetrwały bardzo długo.

Hutch miała ochotę poprosić o jedną na pamiątkę, ale to byłoby wbrew przepisom, zaś Eddie wyglądał na takiego, co traktuje przepisy bardzo serio.

— A to? — wskazała szarą ceramiczną figurynkę przedstawiającą dwunożne, baryłkowate zwierzę lądowe, które wyglądało jak Budda z parą kłów. Miało wielkie okrągłe oczy i płaskie, przyciśnięte z tyłu do czaszki uszy jak u słonia. Postać była dość mocno poszczerbiona.

Eddie wpatrzył się w nią gniewnie, zły, że nie dostrzegała konieczności pośpiechu. Ale z drugiej strony faktem było, że uwielbiał rozprawiać o swoich eksponatach.

— Ma w przybliżeniu jakieś osiem tysięcy lat. — Zarysy postaci były skomplikowane i bardzo starannie wykonane. Podał jej posążek. Nie przypuszczała, że jest tak bardzo ciężki. — Jego właściciel był prawdopodobnie jednym z ostatnich kapłanów. — Przez jego ostre rysy przemknął jakiś cień. — Pomyśl tylko: Świątynia — w takiej czy innej formie — była tutaj od niepamiętnych czasów. Ale gdzieś pod koniec czternastego wieku zamknęli ją. Pogasili światła, zaryglowali bramy. Czy możesz sobie wyobrazić, co to musiało oznaczać dla ostatniej grupki kapłanów? — W tle dobiegało ciche mruczenie wentylatorów. Eddie przyglądał się uważnie figurce. — To nie jest święty posążek. Miał znaczenie czysto osobiste. Znaleźliśmy kilka podobnych w jednym z pokoi mieszkalnych. A ten pozostawiono niedaleko głównego ołtarza.

— Miał towarzyszyć konającemu bogu — podsunęła Hutch.

Eddie pokiwał głową, a ona zdała sobie sprawę, że choć różne rzeczy można by o nim powiedzieć, to jedno jest pewne: Eddie Juliana był niepoprawnym romantykiem.

Dwie godziny później była już w powietrzu, lecąc w stronę Winka.


— Janet, jesteś tam? Tu Hutch.

— Niestety, Hutch. Janet śpi. Tu Art Gibbs.

— Miło mi cię poznać, Art.

— Co mogę dla ciebie zrobić?

— Hm, nic w szczególności. Po prostu mi się nudziło.

— Gdzie teraz jesteś?

— Gonię za moim statkiem. Ale dopadnę go dopiero za kilka godzin. — Przerwała. — A co ty robisz w tej drużynie, Art?

— Głównie kopię. Przykro mi, że się dzisiaj rozminęliśmy. Krążą plotki, że jesteś wystrzałowa.

Hutch uśmiechnęła się do siebie i włączyła wizję.

— To żeby rozwiać wszelkie złudzenia — wyjaśniła. — Ale miło było usłyszeć.

Art rozpromienił się na jej widok.

— Plotki zupełnie nie oddały sedna sprawy — skomentował szarmancko. Art Gibbs był łysawym pięćdziesięciolatkiem z początkami brzucha. Zapytał, czy już bywała na Quraquie, czym wywarła aż takie wrażenie na Richardzie Waldzie i co sądzi na temat Świątyni Wiatrów. Jak wszyscy inni, zdawał się być przybity wiszącą im nad głową ewakuacją.

— Może przetrwa — próbowała go pocieszyć. — W końcu jest pod wodą. A Knotyjskie Wieże wyglądają dość solidnie.

— Nie ma szans. W kilka godzin po tym, jak zrzucą do wody lodową czapę, dotrą tutaj potężne fale, które…

Pozostawiła słońce z tyłu i prześlizgiwała się teraz przez czerń. Okno po lewej ręce wyglądało na Próżnię. Gdzieś mignęła jej stacja orbitalna Kosmika, jak samotna, jasna gwiazda.

— Ktoś inny — ciągnął Art — spróbuje znowu za jakieś kilka tysięcy lat. Będzie miał chyba interesującą zagadkę: technicznie wyreżyserowana katastrofa na tym niedorozwiniętym technicznie świecie.

— Byłeś w Oz?

— Tak.

— I co sądzisz?

— Nie przypuszczam, żebyśmy mieli się kiedykolwiek dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

— Czy nie wydaje ci się dziwne, że zostało spalone w tym samym czasie, kiedy zniszczono tę wojskową placówkę?

— Zostało spalone w tym samym okresie — poprawił ją łagodnie. — Nie zapominaj, że fort uległ zniszczeniu w epoce, kiedy na Quraquie nastąpiła ogólnoświatowa katastrofa.

— O to właśnie mi chodzi. Tak przypuszczam. Czy nie uważasz za prawdopodobne, że między tymi dwoma faktami może zachodzić jakiś związek?

— Nie sądzę, żeby tak było. — Wypchał policzek językiem i zmarszczył brwi. — Naprawdę nie.

— Frank Carson wspomniał, że może istnieć związek między wydarzeniami w Oz i totalnym zniszczeniem Quraquy.

— Niby jaki? Co najwyżej można mówić o jakimś związku, ale w najszerszym rozumieniu tego pojęcia, Hutch. Załamania powtarzały się po bardzo długich odstępach czasu. O ile nam wiadomo, podobnie było ze zniszczeniami w Oz. Ale przecież nie musiały dziać się jednocześnie. Tylko w tym samym okresie — a to jest różnica, i jeśli zaczniemy mylić ze sobą te dwa pojęcia, możemy łatwo wpaść w pułapkę. — Przerwał na chwilę. — Interesują cię te załamania?

— Tak.

— W takim razie opowiem ci jeszcze coś. To oczywiście tylko zbieg okoliczności.

— A co takiego?

— Jest taki wiersz, który udało nam się przetłumaczyć. Poczekaj chwilkę, to zaraz go znajdę.

Art zniknął na chwilę z ekranu.

— Słyszałaś o Skrybach?

— Nie.

— Panowali na tych obszarach tak mniej więcej między rokiem 1400 p.n.e. a upadkiem Wschodniego Cesarstwa, około czterysta lat później.

— Skrybowie?

— Nazwaliśmy ich tak, bo wszystko sobie zapisywali. Prowadzili szczegółowe księgi rachunkowe, spisy inwentarza, kartoteki medyczne i statystyki. Osiągnęli dość zaawansowany stopień rozwoju. — Uśmiechnął się. — Pod względem biurokracji. Bardzo nas przypominali. Zdaje się, że mieli nawet coś w rodzaju polis ubezpieczeniowych. Co więcej, ich zniknięcie, upadek Wschodniego Cesarstwa i Drugie Załamanie, wszystko to zdarzyło się około tysięcznego roku przed naszą erą. No, jest.

Na monitorze Hutch pojawił się tekst.

— Sądząc po komercjalnym charakterze zapisków, jakie po sobie zostawili, nie byli z natury szczególnie religijni czy filozoficzni. Za ich panowania Świątynia została zredukowana do roli historycznej ciekawostki. Ale mimo wszystko udało nam się odnaleźć modlitewnik w jednym z ich miast. W Yaldipaa. Niedaleko stąd. Następny przystanek po drodze na zachód. Wersy na twoim ekranie pochodzą z tej właśnie książki.

Na ulicach Hau-kai czekamy.

Noc schodzi, nadciąga wiatr

I stygną światła świata.

W trzysetnym roku od Bilata wzejścia

Przyjdzie ten, co wędruje do świtu,

Stopami rozgniata słońce,

Osądzić przyjdzie ludzkie dusze.

Stąpać będzie nad dachami domów,

Rozpłomieni Bożą maszynerię.

Przeczytała wiersz dwukrotnie.

— Co to jest „Boża maszyneria”?

Art wzruszył ramionami.

— W takim razie o co chodzi?

— O Bilata. Był bohaterem. Przez jakiś czas używaliśmy go do oznaczania początku ery Skrybów. Przechwycił władzę gdzieś około naszego roku 1350 p.n.e. A przy okazji, Hau-kai to święte miasto, taki tutejszy odpowiednik Jeruzalem. Symbolizuje wszystko co może być najlepsze, co może spotkać wierzącego w doczesnym życiu.

Hutch ponownie przeczytała tekst.

— Trzysta lat później zdarzyło się akurat Drugie Załamanie. — Oderwała wzrok od ekranu i z powrotem wywołała obraz Arta. — Czy sugerujesz, że ktoś przepowiedział to zdarzenie?

— Zdołaliśmy ustalić wiek książki. To jedna z najstarszych, jakie posiadamy. Większości nie udało nam się odczytać, a to, co mamy, to przede wszystkim utwory religijne.

— Kto go przetłumaczył?

— Maggie Tufu. Poznałaś ją? W każdym razie, ona ustalała odniesienia do czasu. Słowo, które oddała jako „ludzkie”, w rzeczywistości odnosi się do mieszkańców planety, męskich i żeńskich, dawnych i obecnych. A czasownik, który tutaj został oddany jako „osądzić”, najwyraźniej zamyka w sobie znaczenie zarówno sędziego, jak i kata. — Art sprawiał wrażenie jednocześnie rozbawionego i zakłopotanego. — No, tak — tym razem przepowiednia warta była swoich pieniędzy.

— Różnie to bywa z tymi przepowiedniami — odrzekła Hutch. — Przepowiadanie nieszczęść jest dość powszechnym zjawiskiem wśród ugrupowań religijnych. A kiedy zbierze się dostatecznie dużo przepowiedni, komuś w końcu uda się trafić w dziesiątkę.

Art pokiwał głową.

— Ja też bym tak powiedział. Ale niektórzy tutaj zastanawiają się, czy tamta budowla na księżycu w jakiś sposób nie wyznacza na tym świecie periodycznych zniszczeń.


O dziewiętnastej wahadłowiec Świątyni był już załadowany i gotowy lecieć w ślad za Alfą. Carson posprawdzał wszystko, żeby się upewnić, czy pojemniki na pewno się nie przesuną, potem patrzył, jak oddala się łódź podwodna. Eddie siedział sztywno w swojej bańce, z ramionami splecionymi na piersiach, i wpatrywał się wprost przed siebie.

Carson zapuścił silniki, poinformował dyżurnego, że wyrusza, i uniósł się w górę.

Słońce przesunęło się za szczyty gór, a wśród zapadającego zmierzchu zerwał się zimny wiatr. Właśnie była pora odpływu, więc na plaży połyskiwały w ostatkach światła rozległe płachty piasku. Fale załamywały się o Wieże. Carson cieszył się na myśl, że wkrótce stąd się wydostanie, wróci do Waszyngtonu, gdzie będzie mógł spacerować w słońcu bez uprzęży flickingerowskiej na grzbiecie.

A mimo wszystko był zły. Kiedy przyjechał tu, sześć lat temu, na początku uznał Świątynię z jej kamiennymi ścianami za twór ponadczasowy. Na długo po tym, jak on sam przeniesie się już w szczęśliwszy świat, ona nadal będzie trwała — jak trwała tu przez całe tysiąclecia. Stanowiła symbol — dla nich wszystkich — pewnej stabilności. Uosabiała myśl, że to co naprawdę istotne, przetrwa.

Pociągnął do siebie drążek. Wahadłowiec przebijał się teraz przez warstwę chmur.

Pod spodem Wieże Knotyjskie zniknęły już wśród gęstniejącego mroku.


PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ


Kiedy wiosną 2187 roku Alexander LaPlante zakończył pierwszą fazę wykopalisk w Sodomie, doszedł do wniosku, że miasto zostało spalone — nieszczęście dość powszechne wśród biblijnych miast. Uczony ten jednakże przedstawił zarazem dwa dodatkowe założenia, które wywołały burzę kontrowersji, a mianowicie:

1) miasto jest starsze niż zakładano, tj. istniało już około roku 5000 p.n.e.

2) komputerowa rekonstrukcja zniszczeń pozwala przypuszczać, iż miasto zostało zniszczone przy użyciu środków zbliżonych do nowoczesnej broni jądrowej.

W 2189 roku LaPlante’owi odmówiono dalszego finansowania badań. Kolejna ekspedycja, prowadzona przez Olivera Castle i Arian Adjani zbadała podstawy obu tych przypuszczeń. Potwierdzili oni podaną przez LaPlante’a datę, ale nie znaleźli przekonujących dowodów na potwierdzenie drugiej teorii, znanej już wtedy jako „teza o bombie”.

W 2195 roku LaPlante’owi nie przedłużono kontraktu na Uniwersytecie Pensylwania. Obecnie wykłada na Uniwersytecie Radisona w Londynie.

Marjorie Gold,

Wykopaliska nad Morzem Martwym

Commonwealth, Nowy Jork, 2199

Rozdział 9

Quraqua, wtorek, 21.48 (za dwadzieścia osiem północ)


Oba wahadłowce, po wyładunku na Winckelmannie, odbywały właśnie powrotną podróż na powierzchnię planety, kiedy jedenastotonowy blok ekstrazmrożonego lodu, który w spisach Kosmika nosił numer 171, przeleciał właśnie nad równikiem, kierując się na południe. Z leciutkim, ledwo dosłyszalnym poświstem przeleciał nad tundrą i mięsistymi lasami. Posypały się lśniące drzazgi, rozświetlając na chwilę jałowy krajobraz.


Przednią szybę Alfy zawiewało śniegiem. Hutch, która na Winku poczekała na Carsona, a potem leciała w ślad za nim, widziała przed sobą zakotwiczone przy platformie łódź podwodną i wahadłowiec Świątyni, otoczone mglistą aureolą własnych świateł. Bagażnik wahadłowca był otwarty, a Carson i Loughery zajęci byli przekładaniem do niego stosu oczekujących na platformie pojemników.

W monitorze nad głową Hutch pojawiła się Janet Allegri. Jej włosy przyciśnięte były do twarzy polem siłowym. Była teraz w łodzi podwodnej.

— Cześć, Hutch — przywitała się. — Chyba trochę nie nadążamy z naszym planem A. — Mieli zamiar składać na platformie stosy pojemników tak, żeby do kolejnego przylotu wahadłowców uzbierać dwa pełne ładunki. Ale jak widać niezbyt im się to udało.

— Pogoda nie dopisała?

— Było dość mokro. Ale główny problem stanowią ludzie. Każdy ugania się za eksponatami.

Daleko na południu uderzyła w ocean błyskawica.

Hutch pojęła wszystko: Henry wolał zaryzykować utratę tego co już miał — a co i tak zostało już należycie zarejestrowane na hologramach — żeby zwiększyć szansę znalezienia tego, o co mu naprawdę szło.

— Schodzę — oznajmiła.

Opadła gładko na powierzchnię morza i podpłynęła do magnetycznych złączek, które przytwierdziły statek do platformy. Carson ładował właśnie ostatni kontener, a bagażnik był jeszcze w połowie pusty.

Loughery uśmiechnął się z zakłopotaniem. Ładował właśnie zawartość wózka do wahadłowca. Po jego energetycznej otoczce ześlizgiwały się płatki śniegu.

— Jak mogę pomóc? — zapytała Hutch.

Z kabiny łodzi podwodnej wynurzyła się Janet.

— W samą porę — rzuciła lekko. — Właśnie kończą nam się szeregowcy.

Morze było dość spokojne, ale nadmorskie szczyty i Wieże ukryte były w mroku. Carson, który najwyraźniej nie był specjalistą od ukrywania własnych uczuć, sprawiał wrażenie nieszczęśliwego.

— Dobrze, że jesteś — zawołał już uradowany. — Zakasuj rękawy.

Kilka chwil później łódź podwodna z całą czwórką na pokładzie zanurzyła się i popędziła w stronę Seapoint.

Gdyby niebo było wtedy czyste i gdyby wyruszyli o sześć minut później, zobaczyliby, jak z północnego wschodu nadlatuje bezszelestnie ognista kula. Zobaczyliby, jak zniża się łukiem ku morzu, po czym znika za horyzontem. I każdy, kto stałby wtedy na platformie, mimo gęstych ciemności dojrzałby nagły błysk na południowym niebie.


Hutch przespała większą część lotu z Winka, była więc teraz gotowa do pracy. Ponieważ nie miała tyle siły, żeby wlec kontenery, poprosiła Eddiego, by wskazał jej coś, co mogłaby robić. Zaprowadził ją do jednego z magazynów, gdzie zastała Tommy’ego Loughery.

— No dobrze — rzuciła raźno. — Co mam robić? Wskazał dłonią stół zastawiony eksponatami. Były tam jakieś kliny, narzędzia murarskie, ceramika.

— Większość z tego wróciła właśnie od Maggie. Pochodzą z Dolnej Świątyni. Bezcenne. Do wszystkich czerwone ogonki. Później będzie jeszcze więcej. Wszystkie mają być załatwione w pierwszym rzędzie, powinny lecieć w następnym rzucie. Trzeba je popakować.

Wyciągnął skądś kłębek syntetycznych szmat i przytaszczył dwa baryłkowate pojemniki, które następnie władował na motorowy wózek. Podniósł jeden z eksponatów do światła, obrócił go tak, żeby mogła odczytać cztery cyfry na czerwonej plakietce.

— To numer katalogowy — wyjaśnił. — Zanotuj go na wykazie.

Teraz owinął eksponat syntetykiem, zakleił taśmą i umieścił w pojemniku.

Nie było to nic szczególnie trudnego, więc szybko zabrała się za uprzątanie stołu, podczas gdy Tommy znalazł sobie inną robotę. Kiedy wypełniła już oba kontenery, zjawił się z powrotem.

— Co dalej?

— Zapieczętujemy je.

Wziął do ręki pistolet z jakimś sprayem. Pistolet był zasilany przez krótki wężyk, podłączony do dwóch bębnów z napisami „A” i „B”. Przyciągnął do siebie wózek i wycelował pistoletem do wnętrza jednego z pojemników.

— Odsuń się — zakomenderował.

Pociągnął za spust. Z lufy buchnął gęsty biały strumień, który pokrył pakunki siecią esów-floresów.

— To poli-szóstka, wysoko sprężona, samorozszerzająca się sztywna pianka uretanowa — wyjaśnił. — Fantastyczny materiał pakujący. Ulega biorozkładowi. I szybko zastyga, jak widzisz. — Przerwał strumień.

— Nie za wiele jej tam wpuściłeś — zauważyła.

— Potrzeba zaledwie pięć procent docelowej objętości. — Odrzucił pistolet na bok, spuścił wieko kontenera i zatrzasnął zamek.

— Ładunek jest delikatny. Czy się przy tym nie zgniecie?

— Nie. Poli-szóstka nie wywiera nacisku. Tam, gdzie napotyka opór, przestaje się rozszerzać. — Wręczył jej pistolet. — Zostaw kontenery na wózku. Kiedy skończysz, zawołaj mnie i razem zabierzemy je do łodzi.


George Hackett usunął ostatnie ze skamieniałych włókien, wstrzymał oddech i uśmiechnął się z zadowoleniem, kiedy nic się nie stało. Tu właśnie był najgłębiej położony punkt, do jakiego udało im się dotrzeć w Dolnej Świątyni. Poniżej otwierała się przed nimi komora do trzech czwartych wysokości pogrążona w mule.

— Będziemy musieli podeprzeć dach, Tri — odezwał się. — Po obu stronach dziury.

— Dobra. Trzymaj się. Podpórki już zjeżdżają.

Czekając, George wsunął w otwór lampę. Mogło to być coś w rodzaju zakrystii przy wojskowej kaplicy — miejsce, gdzie kapłani przygotowywali się do odprawiania modłów, gdzie prawdopodobnie przechowywali teksty swoich homilii i święte naczynia.

— Widzisz coś? — zawołał Tri.

Owszem. Było tam coś — chyba jakiś mebel — po jego prawej ręce, zagrzebane głęboko w mule. Prawdopodobnie z metalu.

— Coś widzę — odpowiedział George. — Chyba umywalka. Albo gablotka. Nie potrafię powiedzieć.

Tri wysunął się przed niego z parą klamer.

— Najpierw zainstalujmy to — powstrzymał go.

— Sekundkę. — George wsuwał się cal po calu w przestrzeń za otworem. Przez cały czas miał dojmującą świadomość, że wiszą nad nim całe tony kamiennej Świątyni. — Wydaje mi się, że to jakaś maszyna.

— Tutaj? Co to za maszyna?

— Pojęcia nie mam. Ale widzę tam na pewno jakąś obudowę. Czekaj. — Otwór był dla niego zbyt wąski. Wysunął się, wyskrobał trochę mułu, kilka pojedynczych okruchów kamieni, i spróbował ponownie.

— Starczy, George — upomniał go Tri. — Zróbmy wszystko jak należy.

Ale George już zdołał przełożyć ramiona przez wąski otwór przejścia i przepchnął się do przodu.

— Tu jest jakaś metalowa rama. I… ech, sam nie wiem, co mam o tym myśleć. — Na lewym ramieniu miał przypiętą kamerę. — Maggie, jesteś tam? — zapytał przez wspólny kanał. — Widzisz to?

— Maggie już idzie — odpowiedziała mu Andi, która właśnie pełniła dyżur.

George próbował tymczasem przedostać się bliżej.

— Co tam masz, George? — To już była Maggie. Wiedział, że z całej siły wpatruje się teraz w obiekt widoczny na wielkim ekranie.

— Bo ja wiem. — Był już w środku i stał tuż przy samym urządzeniu. Metalowe pręty i płytki, połączone z jakimś systemem sprężyn, krążków i bloków. Wszystko to przeżarte korozją.

— Poświeć lampą na lewo — komenderowała Maggie. — Patrz, tam jest jakaś taca. — Na tej tacy leżały niewielkie przedmiociki, które przypominały kamienie. — Sprawdź, czy leżą luzem.

Wziął jeden do ręki, opukał ostrożnie, a potem przysunął do oka kamery. Przedmiot z jednej strony miał jakąś ciemną plamę.

Maggie milczała przez dłuższą chwilę, potem odezwała się miękko:

— Cholera jasna, George! Chyba znalazłeś maszynę drukarską!

— No, nieźle — zdziwił się George.

— Tak! — potwierdziła rozradowanym głosem i usłyszał, jak klasnęła w ręce. — Pokaż mi tę ramę. Pokazał.

— Bliżej — zażądała. — To służy chyba do składania wersów. I jest pełne gotowego tekstu.

— W jakim języku? — zapytała Andi. — Umiesz rozpoznać?

— Jeszcze nie. Ale przypuszczam, że uda się nam odzyskać wystarczająco dużo. — Słychać było jej przyśpieszony oddech. — Chyba trafiłeś w dziesiątkę, George.

— Jak to?

— W takim miejscu na pewno potrzeba było wielojęzycznych arkuszy z modlitwami. Albo czegoś w tym rodzaju. Jeśli gdzieś tutaj ma być jakiś kamień z Rosetty, to chyba tylko tu. George, wyciągaj to.


Henry drzemał właśnie w świetlicy, kiedy zadźwięczał dzwonek łączności. Rozbudził się natychmiast. Ostatnimi dniami żył w nieustannej obawie przed katastrofą. Wiedział, że narusza wszelkie przepisy bezpieczeństwa, ryzykuje życie swoich ludzi, ryzykuje własną karierę. To niedobrze, ale miał przy tym przeświadczenie, że historia osądzi go właściwie. Nie czas na ostrożność.

— O co chodzi, Andi?

— Zgłasza się Kosmik. Chcesz posłuchać? A może odbierzesz?

— Jestem zajęty — odparł. — Sama z nimi pogadaj. Jeśli to będzie konieczne, powiedz, że skonsultujesz się ze mną i oddzwonisz. I jeszcze jedno.

— Tak?

— Traktuj ich należycie, dobrze? — Otrząsnął myśli z resztek snu, wstał i podreptał znużonym krokiem do sali koordynacyjnej.

Henry kochał Quraquę. Kochał ciche łańcuchy gór, długie, kręte rzeki, wielkie spokojne przestrzenie i opuszczone miasta. Starożytne mury i wieże wyrastały w samym środku głębokiego lasu, czasem na skraju równiny, a czasem u ujścia rzek. Wiele z nowszych ruin można było znaleźć jeszcze w całkiem niezłym stanie — wędrując wśród ich ulic nie można było się oprzeć poczuciu, że oto pewnego dnia z zakurzonych fontann znów tryśnie woda, pozapalają się światła, a przestronne aleje na powrót wypełni ruch i gwar. Quraqua to było miejsce — jak to kiedyś pięknie ujął Richard Wald — na samym brzegu czasu.

Przebywał tu już od bitych szesnastu lat, tu poślubił dwie ze swych żon, jedną z nich nawet na szczycie Złotych Schodów w Eskiya. Na Ziemię wracał tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne — żeby wywalczyć fundusze albo zająć się tymi, którzy próbowali odwrócić jego hierarchię priorytetów. Był archeologiem „fizycznym”, kopaczem, fachowcem od szczegółów — twardym i kompetentnym. Dla takiego warto było pracować. Nie był błyskotliwy — w tym sensie jak błyskotliwy był Richard Wald — ale za to solidny i metodyczny. Jeśli o Richardzie można by powiedzieć, że „ciekawił” go napis w Oz, o Henrym trzeba by powiedzieć, że „opanował” wszystkie jego myśli. Ale nie dlatego, że pociągała go jakaś głębsza tajemnica ukryta zmyślnie w szeregu znaczków, ale dlatego, iż rozumiał, że odcina go ona od jakiejś fundamentalnej prawdy, dzięki której mógłby zrozumieć lepiej miejsce, które tak ukochał. Andi czekała na niego. Kiedy wszedł, wcisnęła guzik transmisji.

— Tu Świątynia. Proszę mówić, Kosmik.

Monitor rozjarzył się światłem i pojawił się na nim obraz Harveya Silla.

— Proszę z doktorem Jacobi. Chce z nim rozmawiać dyrektor Truscott.

— Doktor Jacobi nie może w tej chwili rozmawiać. Pani dyrektor może rozmawiać ze mną, a ja z przyjemnością zrelacjonuję mu później naszą rozmowę. Albo jeśli pan woli, poproszę doktora Jacobiego, żeby oddzwonił później.

— Och, na litość boską! — Silla zastąpiła Melanie Truscott. — Nie mamy czasu na biurokratyczne bzdury, moja panno. — Urwała i przeniosła wzrok poza Andi, jakby przeszukiwała wzrokiem pomieszczenie. — Henry, wiem, że tam jesteś. Proszę, odezwij się. To poważna sprawa.

Henry westchnął i przeszedł przed ekran.

— Witaj, Melanie — rzucił znużonym tonem. — Masz problem?

— Zdarzył się nam wypadek.

Henry obrzucił Andi ostrym spojrzeniem — reakcja głównie na użytek Truscott.

— Co się stało? Potrzebujecie pomocy?

— Nie. Ale to wy możecie znaleźć się w niebezpieczeństwie.

— Co masz na myśli?!

— Jedna ze śnieżek wymknęła się nam spod kontroli. Orbitujący kawał lodu. Wpadła do Yakaty trzy minuty temu. Henry zdusił gniew.

— Gdzie?

— Mniej więcej o tysiąc sześćset kilometrów od was. Zderzenie nastąpiło na siedemdziesiątym drugim i pół stopnia szerokości południowej i sto piętnastym przecinek dwa długości zachodniej.

Andi wywołała mapę regionu i zaznaczyła podaną lokalizację.

Truscott przylgnęła wzrokiem do Henry’ego.

— Utworzyła się tsunami.

— Melanie, ależ z ciebie suka.

— Przykro mi, że tak sądzisz, Henry. Ale to nie ma nic do rzeczy. — Widział wyraźnie, że ma poczucie winy. Próbowała przetrzymać go wzrokiem, ale w oczach nie było już tyle żaru.

— Ile mierzy ta fala?

— Jeszcze nie mamy pomiarów.

— Proszę mi dać znać, kiedy je będziecie mieli.

— Oczywiście. I jeszcze jedno, Henry — naprawdę przykro mi z tego powodu. Jeśli moglibyśmy jakoś pomóc…

— Tak, jasne. Wyłączamy się. — Przerwał połączenie. — Musimy ewakuować ludzi ze Świątyni. Z jaką szybkością poruszają się takie fale?

Andi już konsultowała się z bankiem danych.


TSUNAMI. (FALA SEJSMICZNA) — FALA OCEANICZNA POWSTAJĄCA NA SKUTEK PODMORSKIEGO TRZĘSIENIA ZIEMI, ERUPCJI WULKANU LUB INNYCH PODMORSKICH WSTRZĄSÓW. TSUNAMI MOŻE OSIĄGAĆ PRZYTŁACZAJĄCE ROZMIARY, MOŻE PRZY TYM PRZEMIERZYĆ CAŁĄ KULĘ ZIEMSKĄ (POR. OBSUNIĘCIE RÓWNINY ARGENTYŃSKIEJ, 2011). ZACHOWUJE SIĘ JAK ZWYCZAJNA FALA PŁYWU WYWOŁANA GRAWITACJĄ. WODA FORMUJĄCA TSUNAMI ZWYKLE SPIĘTRZA SIĘ ZA FALĄ, KIEDY TA PORUSZA SIĘ PO GŁĘBINIE. WKRACZAJĄC NA OBSZAR PŁYCIZN, ZMNIEJSZA PRĘDKOŚĆ, UZYSKUJĄC ZA TO OLBRZYMIĄ WYSOKOŚĆ. NIŻEJ POŁOŻONE REGIONY MOGĄ ZOSTAĆ W CAŁOŚCI ZALANE. TSUNAMI NIE MAJĄ NIC WSPÓLNEGO Z PRZYPŁYWAMI I ODPŁYWAMI.


Szukała dalej.


PRĘDKOŚĆ FALI RÓWNA JEST PIERWIASTKOWI KWADRATOWEMU PRZYŚPIESZENIA GRAWITACYJNEGO RAZY GŁĘBOKOŚĆ WODY.


— Mamy pomiary głębokości dna morskiego na południe stąd? — zapytał Henry.

Andi potrząsnęła przecząco głową.

— Nie wydaje mi się, żebyśmy prowadzili tam jakieś dokładne pomiary. — Jej palce zatańczyły na klawiaturze. — Można od biedy założyć, że będzie się poruszać z prędkością jakichś pięciuset-sześciuset kilometrów na godzinę. Ale to nic pewnego.

— Kurwa mać. — Usłyszała, jak Henry ciężko dyszy.


Hutch prowadziła właśnie swój wózek z sześcioma kontenerami w stronę komory łodzi, kiedy na wspólnym kanale usłyszała głos Henry’ego.

— Mamy alarm — oznajmił spokojnie.

Skręciła za róg i dojrzała Eddiego Julianę wychodzącego z drzwi magazynu. Skrobał coś w notatniku.

Henry w skrócie nakreślił jej sytuację. Hutch pomyślała, że to fałszywy alarm, jeszcze jeden manewr taktyczny w tej nieustającej wojnie nerwów. Ale Eddie wpatrzył się w nią szeroko otwartymi oczyma.

— Jeszcze nie wiemy, z jaką prędkością nadciąga — ciągnął Henry — ani gdzie teraz jest, ani jaka jest duża. Ale może tu dotrzeć już za parę godzin. Wszyscy muszą natychmiast opuścić Świątynię. Natychmiast wracać do Seapointu.

— Mój Boże — nie wytrzymał Eddie. — Stracimy wszystko.

— Henry — wtrącił się głos George’a — jesteśmy w samym środku czegoś ważnego.

— Natychmiast wracać, George. Chcę tu mieć wszystkich najdalej za trzydzieści minut. Proszę potwierdzić odebranie polecenia u Andi. Nie zawracajcie sobie głowy sprzętem. Frank, jak wygląda sprawa z łodzią?

Carson był wściekły.

— Jest załadowana. Właśnie mieliśmy ruszać do platformy.

— Dajcie z tym spokój. Czy jest z tobą Tommy?

— Tak.

Eddie wskoczył na wózek.

— Nie stawaj — rzucił do Hutch.

— Tommy — mówił Henry spokojnym głosem. — Weź łódź i wypłyń nią jak najdalej w morze.

— Dlaczego nie zostawić jej tu gdzie jest? — wtrącił Carson.

— Bo na głębinie będzie bezpieczniejsza. Nie wiemy, co tu się wydarzy. Frank, ty i Hutch musicie znaleźć mi tę falę. Muszę wiedzieć, gdzie jest, ile mierzy i jak szybko się porusza.

Carson przyjął rozkaz.

— Jest jeszcze jeden problem. Trudno ją będzie wypatrzyć. Fale są niewysokie, kiedy płyną po głębokiej wodzie. Jakieś metr-dwa wysokości. Ale bardzo długie. Między jej grzbietem a dnem może być nawet kilometr lub dwa odległości.

Hutch i Eddie wtoczyli się do komory z łodzią.

— Nie jestem pewien, co mogłoby stanowić dostateczną osłonę przed czymś takim — ciągnął Henry. — Jeśli będzie dość czasu, przerzucimy wszystkich na brzeg, z dala od tego cholerstwa.

— W takim razie będzie ci potrzebna łódź — stwierdził Carson.

— To by za długo trwało. Musielibyśmy ją najpierw rozładować, a potem zrobić kilka kursów, żeby wszystkich przewieźć. A potem jeszcze potrzeba ze trzy kwadranse na przedostanie się do wyżej położonych miejsc. Nie, jeśli będzie dość czasu, skorzystamy z odrzutowców. Ty natomiast sprawdź, jak przedstawia się nasza sytuacja: gdzie jest ta fala, ile ma i kiedy tu będzie.

— Nie zapomnijcie — dorzuciła Andi — zabrać z doku oba wahadłowce.

Eddie zeskoczył z wózka, kiedy Carson zamykał bagażnik.

— Co ty wyprawiasz? — zapytał. Carson aż zamrugał oczyma.

— Schodzę pod wodę.

— Masz jeszcze dużo miejsca. — Eddie próbował gestami nakłonić Hutch, żeby podjechała bliżej łodzi.

— Daj spokój, Ed.

— A zresztą — dorzuciła Hutch — łódź ma płynąć na spotkanie tsunami. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje, to nadmiar balastu. Już pewnie i tak jest przeładowana.

To z kolei wywołało niepokój Tommy’ego.

— Może powinniśmy trochę wyładować?

— Słuchaj — sprzeciwił się Ed — tutaj wszystko może się rozpaść w kawałki. Musimy ocalić ile się da.

— Seapointowi nic nie będzie — uspokoił go Carson, rzucając jednocześnie Hutch spojrzenie pełne niepokoju. — Ruszajmy.

Zanim wydostali się z bazy, Hutch przy pomocy zdalnego sterowania wysłała Alfę na ląd. Pięć minut później ona i Carson lecieli już przez dżdżyste niebo wahadłowcem Świątyni.

Pod nimi Tommy, samotny i przerażony, pędził łodzią w otwarte morze.


Głęboko w Dolnej Świątyni George także niechętnie rezygnował.

— Henry — błagał — moglibyśmy wyciągnąć to w niecałą godzinę. Nie wiadomo skąd dołączyła do niego Maggie.

— Henry, to może być punkt przełomowy. Nie możemy ryzykować, że to stracimy.

Rozmawiali na wspólnym kanale. Hutch trochę się pogubiła, nie usłyszała dostatecznie dużo, by wiedzieć, co to za „to”.

— Możemy nie mieć nawet tej godziny — uciął Henry. — Nie kłóćcie się ze mną, mam dość na głowie. George, wracaj natychmiast.

Hutch wpatrywała się w ocean przed sobą. Wyglądał raczej spokojnie.

— Ta fuszerka — powiedziała do Carsona — umyślna czy nie, powinna kosztować ją karierę.

— Kogo?

— Truscott.

— Wolne żarty. Teraz nie cieszymy się zbyt wielką popularnością. Raczej dadzą jej medal.

Skanery są zwykle wyspecjalizowane. Te na wahadłowcu archeologów przystosowane były do ich potrzeb — miały penetrować obiekty znajdujące się tuż pod powierzchnią i dostarczać szczegółów z badań o krótkim zasięgu. A Hutch potrzeba było teraz szerokiej perspektywy.

— Wzięliśmy nie ten wahadłowiec — oświadczyła.

— Już za późno. Będzie musiał nam wystarczyć.

Nadal prószył śnieg.

Hutch przejrzała dane na monitorach.

— Może mieć tylko metr albo dwa wysokości. Nie wiem, czy da się wypatrzyć?

Carson zmarszczył czoło.

— A gdybyśmy tak zeszli niżej?

W odpowiedzi opuściła statek niżej, ale nadal leciała z szybkością nie większą niż trzysta kilometrów na godzinę, aż w końcu Carson zaczął zrzędzić.

— Nie mamy za wiele czasu.

— Nie znajdziemy jej wcale, jeśli nie będziemy uważać. Tutaj jest mnóstwo fal.

Carson potrząsnął głową z niedowierzaniem.

— To mnie doprowadza do szalu. Fale tsunami raczej powinny być widoczne. Jesteś pewna, że Henry wie, co mówi?

— To w końcu twój szef. Jak uważasz?


Richard pomagał Janet pakować racje żywnościowe. Reszta ekipy Akademii podzieliła się na kilka grup. Henry chodził tam i z powrotem przez całą szerokość świetlicy z opuszczoną głową, z rękoma za plecami.

— Mijamy setny kilometr. Nadal nic — usłyszeli w uszach głos Carsona.

Weszli George i Tri. Razem trzynaścioro ludzi. Czyli wszyscy.

— Dobra, ludzie — zaczął Henry. — Skoro wszyscy już tutaj są, to chyba najlepiej będzie, kiedy wyjaśnię wam, co mamy zamiar zrobić. Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, że według mnie Seapoint będzie bezpieczny. Ale tego w żaden sposób nie można być pewnym. Jeśli będziemy mieli dość czasu, ewakuujemy się stąd. Karl przyniósł nam lekki kabel. Utworzymy łańcuch i korzystając z odrzutowców popłyniemy w kierunku brzegu. Kiedy już się tam znajdziemy, natychmiast pędzimy w stronę przełęczy, skąd w miarę łatwo można się wspiąć na wyżej położony teren. W ten sposób w ciągu pół godziny od przybycia na plażę powinniśmy się znaleźć z dala od niebezpieczeństwa.

— Ile to jest „dość” czasu? — zapytała Andi.

— Dwie godziny — odparł. — Jeśli nie będzie dwóch godzin na to, żeby się stąd wynieść, zostajemy.

Art Gibbs podniósł się z miejsca. Był wyraźnie podenerwowany i niepewny.

— Może powinniśmy to przegłosować, Henry. Spojrzenie Henry’ego zaraz stwardniało.

— Nie — uciął krótko. — Żadnego głosowania. Nie chcę, żeby mi tu ktoś zginął dla poszanowania demokratycznych zasad.

— Może nie ma żadnej fali — odezwał się Carson. — Może to głupi dowcip.

— Możliwe — zgodziła się Hutch.

Po chwili ponure milczenie przerwał głos Henry’ego.

— Jak tam, Frank, dalej nic? Carson wyraźnie cierpiał.

— Nic, Henry. Tutaj wszędzie spokój.

— Nie wydaje mi się, żeby wszystko szło tak jak trzeba — odpowiedział Henry. — Lecicie zbyt wolno. Jeżeli będzie za blisko, to i tak pozostanie bez znaczenia, czyją znajdziecie, bo i tak trzeba będzie ją przeczekać. Musimy natomiast się dowiedzieć, czy jest dostatecznie daleko, abyśmy mieli czas przedostać się na ląd. A może by tak polecieć z maksymalną prędkością? Jeśli znajdziecie ją dostatecznie daleko — dobra nasza. Jeśli nie — też nic straconego.

— Nie — sprzeciwiła się Hutch. — Niewiele mi wiadomo o falach tsunami, ale jedno wiem na pewno: nie występują pojedynczo. Nawet gdybyśmy popędzili do przodu i znaleźli jakąś falę, nie moglibyśmy być pewni, że przed nią nie było kilku innych. Nie szukamy jednej fali — szukamy najbliższej.

Przy dwusetnym kilometrze udało im się wyrwać ze sztormu. Morze było rozhuśtane, rozmigotane księżycowym blaskiem i niespokojne. Wszędzie dryfowały potężne bryły lodu.

Lecieli dalej, bacznie obserwując monitory i morze. Zaczęli wyczuwać, iż Henry też hołubił nadzieję, że to tylko fałszywy alarm.

Przed nimi w świetle nawigacyjnych świateł wyrósł w wodzie potężny czarny ogon.

— Czyżby wieloryb? — zapytała.

— Na Quraquie nie ma wielorybów. — Carson spojrzał w dół. — To musi być jakaś ryba. Ale nie bardzo orientuję się w tutejszej faunie. — A po chwili tym samym tonem dorzucił: — Jest ta fala.

Była długa i prosta — zmarszczka na wodzie ciągnąca się równiutko aż po sam horyzont. Nie była szczególnie wysoka — co najwyżej jakieś dwa metry. Nie wyglądała groźnie. Ot, zwykłe spiętrzenie wody, za którym ciągnął się czarny, błyszczący ślad.

— Jesteś pewien?

— Tak. To ona.

— Henry, mówi Hutch. Mamy ją.

— Gdzie?

— Na czterechsetnym kilometrze. Porusza się z prędkością pięciuset pięćdziesięciu.

— Dobra — odrzekł. — Zostajemy tutaj.

— Aha. Jak na takiego potwora, nie wygląda źle.

Tommy Loughery płynął po powierzchni. Słyszał, jak mijają go w górze, lecąc nad otwarte morze, choć nie widział ich przez warstwę chmur.

— Tommy — usłyszał głos Andi.

— Słucham cię, Andi.

— Słyszałeś?

— Jasne.

— Kiedy się zbliży, zejdź jak najgłębiej. Będzie ci łatwiej przejść pod nią.

— Tak zrobię — odparł. — Powodzenia.

— Tobie też. Ale myślę, że nic nam nie będzie.

Zgodził się. Widział obrazy przesłane z wahadłowca i cały ten szum wydał mu się teraz zbyteczną paniką. Skanery łodzi wypatrywały teraz fali. Jeżeli podniesie się na tyle, że będzie stanowić ryzyko, zawsze pozostanie mu dość czasu, żeby zejść na dół. Właściwie to był nawet szczęśliwy, że mógł spędzić kilka godzin w samym środku burzy, zapatrzony w spadające płatki śniegu i wsłuchany w rozszumiały ocean. Świątynia wywoływała w nim klaustrofobiczne lęki, stała się ponura i przytłaczająca. Nigdy nikomu by się do tego nie przyznał, ale w głębi duszy cieszył się, że Kosmik ich stamtąd wygania. Był tu zaledwie jeden semestr, a planowo miał przesiedzieć dwa. Czas ciągnął mu się w nieskończoność. Lepiej będzie wrócić do świata pełnego kobiet, świateł, starych kumpli i dobrych knajpek. Zerwanie kontraktu i wcześniejszy wyjazd nie wpłynęłyby dobrze na jego przyszłą karierę. Ale teraz będzie mógł wrócić do Waszyngtonu i wykorzystać doświadczenie z pracy w terenie dla uzyskania posady wykładowcy. W przyszłości długodystansowe podróże pozostawi jednak innym.

Ponieważ łódź zaprojektowano do podróży podwodnych, sensory Tommy’ego działały tylko wtedy, kiedy dziób łodzi wbijał się w grzbiet fali. Na szczęście zdarzało się to na tyle często, żeby mógł być pewien, iż dostrzeże coś, co by się do niego zbliżało.

Dryfował obserwując morze i rozmyślając o lepszych dniach. Po niedługiej chwili usłyszał, że wahadłowiec wraca, a kilka minut później jego czujniki wykryły coś bardzo dziwnego na powierzchni morza. Odległość — dwadzieścia dwa kilometry. I bardzo gwałtownie maleje.

— Andi?

— Słucham cię, Tommy.

— Widzę ją. Szacunkowa prędkość pięćset. Wygląda jak zwyczajna długa fala.

— Dzięki, Tom. Sprowadź statek na dół.

— Jestem o czterdzieści kilometrów od was, pod wodą. — Ale czekał na powierzchni. Nie wyglądała niebezpiecznie. Widywał większe przy plażach Karoliny. Wymanewrował łodzią tak, by skierować ją dziobem do fali, i powoli ruszył jej naprzeciw.

Niebieska linia na monitorach wciąż rosła.

Nad jego głową rozbłysła bezszelestnie błyskawica.

Włączył reflektory, lecz nie widział przed sobą nic prócz deszczu. Dziób łodzi szarpnął się niespodziewanie i wystrzelił w górę. Przez jedną straszliwą chwilę myślał, że wywali się na grzbiet. Łodzią zarzuciło, ale po chwili wyprostowała się i już płynęła z powrotem po gładkim morzu.

— Niewiele trudu — wyszeptał do siebie.


— Tylko popatrz — mruknął Carson.

Fala mknęła przez noc wdzięcznie i cicho. Czarna, czysta, elegancka.

— Zwalnia — zameldowała Hutch. — Teraz ma już co najwyżej czterysta.

Fala jednakże równocześnie wzrastała — solidna ściana wody, bez grzywy, ale zaczęła jakby się rozwijać. Była coraz wyższa.

— Płytka woda, Hutch. — Oboje studiowali dane na monitorze. — Tracą na szybkości, kiedy zbliżają się do plaż. Dzięki ci, Boże, za te drobne przejawy łaski.

— Frank, jak głęboko leży Seapoint?

— W czasie przypływu, który zaraz się zacznie, to będzie jakieś czternaście metrów. Powinno wystarczyć.

Carson zameldował o wszystkim Andi. Wydała się przestraszona.

Wahadłowiec leciał tuż przed czołem fali, nad samą powierzchnią wody, żeby ułatwić pomiary.

— Coś mi przyszło do głowy — odezwała się raptem Hutch.

— Co takiego?

— Te małpy. Myślisz, że będą na plaży?

— Będą musiały same się o siebie zatroszczyć, Hutch. Ale nie, raczej nie. Zwykle ich tam nie ma. Niektóre schodzą od czasu do czasu, żeby po zmroku popatrzeć na morze. Kiedy kilka lat temu je badano, uznano tę cechę za jedną z najbardziej interesujących.

Na monitorze pojawiły się Wieże.

Z tyłu, za nimi, była fala — niczym szept na tle huczącego morza.

Przelecieli między Wieżami. Był odpływ. Hutch przypomniała sobie, że wielkie fale tak właśnie robią: wysysają linię brzegową do sucha, a potem oddają wszystko w dwójnasób.

Fala wznosiła się, ogromniała, w miarę jak zagarniała sobą płyciznę. Nie przypominała już fali — wyglądało to raczej tak, jakby samo morze, ciemne, połyskujące i marmurowogładkie, rzuciło się z całej siły na starożytne Wieże i kamienistą plażę za nimi.


Seapoint, środa, 3.20

Seapoint otrzymywał transmisje radiowe i laserowe z pakietu łączności przytwierdzonego do wielkiej boi, która unosiła się pogodnie na powierzchni morza bezpośrednio nad kompleksem podmorskich kopuł. Teraz przekazywała właśnie płynące z wahadłowca obrazy zbliżającej się fali. Obrazy te na dole wyświetlane były na jedenastu monitorach, w pięciu różnych miejscach. Ale ten, który przykuwał uwagę wszystkich, znajdował się w głównej przystani do nurkowania, pomieszczeniu o dość solidnych rozmiarach i ze sporym basenem w centrum. Z tej właśnie komory zabierano w morze ciężki sprzęt. W obecnych okolicznościach gwarantowała najlepsze schronienie, ponieważ nie było tu żadnych szafek, gablotek ani leżących luzem sprzętów — nic, co przy wstrząsie mogłoby kogoś zranić. Co więcej, centralnie położony basen otoczony był barierką, której we właściwej chwili będą mogli się uchwycić. Odbyła się na ten temat nawet zagorzała dyskusja: czy nie bezpieczniej będzie siedzieć w fotelach, tyłem do tej ściany, w którą uderzy nadchodząca fala. Ale wszystkie rozważania przebił argument, że być może zaistnieje konieczność szybkiego wydostania się na zewnątrz.

Odcięli basen od morza, zamykając podwodną bramę, sprawdziwszy najpierw, czy najsłabsza z osób (a za taką uznano Maggie Tufu, która od tej chwili stała się bardzo drażliwa) poradzi sobie z jej otwarciem.

Ogólna atmosfera coraz bardziej zaczęła przypominać piknik. Obrazy nadchodzącej fali ukazywały ją jako zaburzenie dość umiarkowane i tak spokojne, że nikt nie potrafił się nią prawdziwie przejąć. Szczególnie mężczyźni wzięli sobie za punkt honoru przebrnąć przez to wszystko ze znudzoną miną, zaś cichy śmiech kobiet niósł się echem po wodzie basenu.

Jednakże Richard widział wyraźnie, że ani ten śmiech, ani znudzenie nie były prawdziwe. Spięty i wytrącony z równowagi, spacerował między nimi, wymieniając niespokojnie żarciki. A kiedy uznał, że trzeba, dodawał im pewności, której sam nie miał.

— Widywałem gorsze na Amity Island — rzucił do Lindy Thomas. To było kłamstwo, ale oboje poczuli się po nim lepiej.

Zostało ledwie kilka minut, kiedy zgłosiła się łódź podwodna.

— Tutaj wszystko w porządku — zameldował Tommy. Nie mógł się oprzeć, by nie opowiedzieć, jak to przejechał się po grzbiecie tsunami. No, a jeśli łódź zdołała przetrwać coś takiego, to fala nie może być zbyt groźna.

W miarę jak się zbliżała, coraz więcej oczu śledziło ją na ekranie monitora. Obraz utrzymany był w standardowej kolorystyce nocy — w cienistych granatach, co w połączeniu z brakiem dźwięku mocno tonowało efekt, który Carson i Hutch odbierali właśnie na wahadłowcu. Może to i lepiej.

Po kolei zajmowali miejsca przy barierce, przytwierdzali się do niej za pomocą pasków i lin, włączali pola siłowe i zaczynali oddychać powietrzem z butli. Richard patrzył, jak na ekranie fala zakrywa niebo. Ktoś zauważył, że przy Wieżach gwałtownie opadł poziom wody.

Fala wpłynęła na ostatni kilometr. Na jej szczycie utworzył się pienisty grzebień.

Czuli, że się zbliża, po drżeniu ścian. Zebrali się w sobie, uklękli i z całej siły uchwycili się barierki. Potem komora zadrżała, światła zamigotały i zgasły, a mrok wypełnił się rykiem bestii. Basen wystrzelił w górę, a ekran zgasł.

Ktoś jęknął, padło pełne podziwu przekleństwo. Teraz spadł następny cios — ciężki, ogromny, zadany potwornej wielkości młotem.

Richardem szarpnęło, pas wgniótł mu się boleśnie w żebra. Obok niego krzyknęła Linda. Siła uderzenia zerwała zabezpieczenia Tri i cisnęła nim do wody.

Ale nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń. Wstrząsy trwały jeszcze przez kilka następnych minut, z każdym uderzeniem słabsze. Wróciło światło. Zdumiało ich, że jednak okazała się tak potężna, ale czuli ulgę na myśl, że wszyscy żyją, więc wybuchnęli śmiechem. Nerwowym, ostrożnym. A Henry, wypuściwszy ze śmiertelnego chwytu barierkę, potoczył dookoła ręką z wzniesionym kciukiem.

— Panie i panowie — rzucił — moje gratulacje.


PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ

Przyszli tu wiosną owego roku powiedzieć, że nie żyjesz.

Mówili mi o wojnie i dumie, o tym, jak śmiałeś się strachom w twarz,

Jak wzywałeś moje imię.

Przez cały ten czas morze trwało, czarne, nieruchome.

Teraz leżysz w dalekiej ziemi, z dala od letnich dni,

Kiedy na pienistym piasku kładliśmy ślady naszych stóp…

Lecz mimo to z głębin nocy

Wciąż wzywasz moje imię głosem ukrytym w ryku fal.

Fragment z „Godzin Knotyjskich”

Przełożyła Margaret Tufu

Cambridge University Press, 2202

Rozdział 10

Na pokładzie Alfy, środa, 6.10

W ciągu jednej godziny w Świątynię uderzyły trzy wielkie fale. Pierwsza uniosła ze sobą jej tylną ścianę, zerwała dach i potrzaskała kolumnadę. Druga, największa, zniszczyła dwie z Knotyjskich Wież i pogrzebała Dolną Świątynię, a trzecia wyrwała jedną z kopuł Seapointu i poniosła ją dwa kilometry w głąb lądu. Kilka prywatnych kwater i centralną bibliotekę holograficzną razem z nią. A chyba najgorsze ze wszystkiego (ponieważ Świątynia oraz Knotyjskie Wieże i tak dożywały swoich ostatnich dni) było to, że lawina piachu przemieszanego kamieniami zasypała szyby i przejścia we wszystkich stanowiskach wykopalisk. Wojskowa kaplica zniknęła pod warstwą mułu.

Ale nikogo nie stracili. Było kilka kontuzji i siniaków, jeszcze głębsze zniechęcenie, ale wszyscy żyli. A Karl Pickens trafnie podsumował ogólnie panujące nastroje, kiedy powiedział, że lepiej będzie, jak pojmą cienką aluzję i porzucą operację.

Hutch, która słuchała tego w swoim wahadłowcu, w pełni się z nim zgodziła. Ona i Carson wracali właśnie z kolejnego patrolu nad okolicą. Byli aż hen, przy samym miejscu zderzenia. Morze tam przykrywał lód, ale nie wykryli więcej fal tsunami. Carson siedział pogrążony na przemian w ponurym bądź wściekłym nastroju. Głos Henry’ego w słuchawkach był wyraźnie zmęczony i wypłowiały, jakby nic już nie miało dlań znaczenia.

Platformy lądowiska oczywiście już nie było. Priscilla Hutchins przelatywała teraz nad ostatnią z Wież.

Wiadomość od Melanie Truscott została odebrana jak należy.


Art Gibbs i George Hackett wypłynęli im naprzeciw łodzią podwodną, więc kolejną godzinę spędzili na przemieszczaniu ładunku. Bez platformy było to o wiele trudniejsze zadanie. Gdzieś w samym środku akcji upuścili jedną z paczek i stali patrząc, jak tonie powoli, a w końcu znika im z oczu. Oczywiście, dałoby się ją uratować, ale nie mieli na to czasu. Ogólnie rzecz biorąc, była to powolna i uciążliwa robota.

George popatrywał ukradkiem na Hutch, a ją bawiło jego lekkie zmieszanie, kiedy go zagadnęła. Wśród powszechnej ponurości, w jaką popadli ludzie Henry’ego, on jeden zdołał zachować resztki dobrego humoru.

— Zrób ile się da — mówił do Hutch — a o reszcie zapomnij. Nie ma sensu żołądkować się o to, na co i tak nie ma się żadnego wpływu.

Ale i jemu zdarzały się momenty zamyśleń i przyznał w końcu, że wolałby, żeby wszystko dobiegło końca w nieco przyjemniejszych okolicznościach.

— Nigdy nie przestaniemy się głowić, co było tam na dole — powiedział. — Ci ludzie żyli tu przez całe tysiąclecia. Szkoda ich tak po prostu pogrzebać.

Hutch milczała.

— Wyślemy protest — wtrącił się Art. — I to wszystko. I w tym właśnie tkwi cały problem z tym zespołem. Nie ma tu nikogo z jajami.

— A ty co byś zaproponował? — zapytał George.

Art dzielnie zniósł kpiące spojrzenie młodego olbrzyma.

— Nie mam pojęcia — odparł w zadumie. — Nie mam bladego pojęcia. Ale na miejscu Henry’ego na pewno bym coś wymyślił.

— Nie traktuj tego zbyt osobiście — ostrzegł go Carson. — To są sprawy dla zarządu.

— Myślę, że powinniśmy znaleźć sobie dobrego adwokata i pozwać drani do sądu — ciągnął Art. — Przynajmniej za niedbalstwo. Nie wiem, jak tam inni, ale mnie coś boli w plecach. — Wykrzywił się w udanym grymasie bólu.

— To nic nie da — rzekł Carson. On i George wykonywali większość roboty. Spięli razem oba pojazdy, ale i tak kołysały się i uderzały o siebie. George stał na łodzi i podawał kontenery Carsonowi. Cały proces odbywał się na zasadzie „trafi-nie trafi”, więc Hutch i tak była zdumiona, że stracili tylko jedną paczkę.

— Dlaczego nie? — upierał się Art. — Przynajmniej świat się dowie, jak działają Caseway i Truscott.

— Nic z tego nie będzie — tłumaczył Carson. — Po prostu obarczą winą jakiegoś pilota na najniższym szczeblu drabiny i rzucą go wilkom na pożarcie. Na górze nikt nie ucierpi.

— Ale przecież na nas napadnięto — wtrąciła Hutch.

— To prawda — zgodził się George, zajęty przywiązywaniem kontenera. — I wiemy, czyja to była sprawka.

— Musi być jakiś sposób, żeby się do nich dobrać — upierał się Art. Nie wypadał przekonująco w roli mściciela. Był z natury ostrożny, skromny, przezorny — zupełnie niepodobny do tych energicznych typów, jakie spotyka się zwykle w odległych zakątkach już poznanego kosmosu. Wyglądało to niemal tak, jakby pewnego dnia wsiadł do autobusu na przedmieściach Chicago i wylądował raptem w Świątyni.

Hutch przypomniała sobie tamtego bandytę z Newarku, którego Truscott rozbroiła i zabiła. Ona z pewnością nie siedziałaby bezczynnie pozwalając, by traktowano ją w ten sposób.


Z wyjątkiem owej oderwanej kopuły kompleks nie odniósł innych poważniejszych uszkodzeń. Hutch wiedziała, że porobiło się kilka przecieków, że jeden z mniejszych modułów, ten, w którym mieszkały Andi i Linda, pękł i wypełnił się wodą. Widziała także kilkoro ludzi, którzy przeszukiwali dno w pobliżu komory z łodzią podwodną.

Przyszło jej na myśl, że może ta bomba była bezpośrednim rezultatem jej rozmowy z Truscott. Nie mogła się pozbyć takiego wrażenia.

Szlag by to trafił.

Ze wspólnego kanału dobiegł ją głos Henry’ego.

— George? Potrzebujemy cię przy wykopaliskach.

George przyjął polecenie.

— Chyba będziecie musieli dokończyć beze mnie.

Hutch poczuła na plecach zimny dreszcz.

— Mają zamiar zaczynać od nowa?!

— Na to wygląda.

— Robi się trochę późno — rzuciła z przekąsem.

Art zerknął na zegarek.

— Czterdzieści trzy godziny, z groszami.


Napełnili ponownie łódź i ruszyli ku powierzchni. Tym razem oddalili się nieco od brzegu w poszukiwaniu spokojniejszych wód. Hutch zawezwała Alfę z powrotem ze szczytu, na którym stała, i kierowała ją teraz wzdłuż linii brzegowej.

Zabawnie było obserwować, jak Eddie przekazuje ładunek Artowi. Żaden z nich nie zaliczał się do specjalnie silnych ani zręcznych, było więc między nimi sporo pokrzykiwania, pokazywania palcem i doradzania, w jaki sposób ten drugi mógłby pracować lepiej. Żeby ułatwić im działanie, Hutch zamocowała przy Alfie teflonową platformę załadowczą z Winka. Wystarczyło wrzucić kontener przez klapę, a on ześlizgiwał się tam gdzie trzeba. Zadziałało świetnie, więc Hutch była zachwycona.

Skończyli robotę i byli już w drodze powrotnej do Seapointu, kiedy znów włączył się Henry.

— Jak świetnie zdajecie sobie sprawę — zaczął — przeciągnęliśmy już ewakuację ponad wyznaczony termin. Zdrowy rozsądek nakazuje, żebyśmy zmyli się stąd jak najprędzej. Ale jak większości z was wiadomo, w Dolnej Świątyni odnaleźliśmy obiekt, który zdaje się być walcową maszyną drukarską. Ma ruchome metalowe czcionki, cały komplet jest na miejscu. Zanim uderzyła fala, Maggie udało się wypatrzyć kilka liter kasumelskiego C. Niestety, maszyna nadal znajduje się w Dolnej Świątyni. Nie będzie łatwo do niej dotrzeć w tak krótkim czasie, jaki nam pozostał. Ale jeśli zdołamy ją odzyskać, możemy mieć nawet całą stronę kasumelskiego C. Nie muszę wam mówić, co to dla nas znaczy. Obecnie robimy wszystko co w naszej mocy, żeby dostać się do eksponatu. Chciałbym, żeby w tym samym czasie zaczęto przerzucać ludzi na statek.

— Chwileczkę, Henry — przerwała mu jakaś kobieta łamiącym się głosem. Hutch spojrzała pytająco na Arta.

— Sandy Gonzales — wyjaśnił. — Wykonała dla nas większość roboty w Oz.

— O co chodzi, Sandy? — zapytał Henry.

— Prowadzenie prac ziemnych w tych warunkach jest zbyt niebezpieczne. Dajmy spokój i wynośmy się stąd.

— Ciebie to nie będzie dotyczyło, Sandy.

Źle — pomyślała Hutch. A podobno Henry jest taki inteligentny. Może po prostu był niewyspany.

— Nie próbuję chronić własnej skóry, Henry — warknęła Sandy. — Mówię tylko, że dość znaczy dość. Odwołaj to, zanim ktoś zginie.

— W porządku. — Henry zachował zimną krew. — Ktoś jeszcze chce coś powiedzieć?

Odezwał się kolejny kobiecy głos. Znajomy, ale Hutch nie potrafiła go przyporządkować.

— Nie chciałabym przez resztę życia zastanawiać się, o co chodzi z tym przeklętym miastem na księżycu, wiedząc, że mogłam być blisko odpowiedzi, a nie spróbowałam.

— To Linda Thomas — wyjaśnił Art. — Jest świetna. I bardzo młoda. Sam chciałbym mieć przed sobą jej przyszłość.

Jeden po drugim odzywali się wszyscy. Nawet Frank Carson z wahadłowca. Ku zdumieniu Hutch, głosował za ograniczeniem dalszych strat i wycofaniem się. Ale cała ekipa była w tej kwestii beznadziejnie podzielona, przy czym niektórzy głosowali przeciwko obu wariantom. Karl Pickens chciał zostać, bo nie życzył sobie, żeby go stąd usuwano siłą, ale uważał, że podstawa Świątyni została zbyt poważnie naruszona, żeby ryzykować wejście do środka.

— Ja osobiście nie chciałbym tam wchodzić. I nie sądzę, żebyśmy mogli komukolwiek na to pozwolić, nawet gdyby jakiś szaleniec zgłosił się na ochotnika.

Słowa te wywołały ogólne wzburzenie.

Janet, która już głosowała za pozostaniem, odpowiedziała mu:

— Mam nadzieję, że naszym naczelnym hasłem nie jest „Bądź bezpieczny”.

— A ty, Richardzie? — zapytał Henry. — Co ty o tym sądzisz? Hutch zastanawiała się, czy ci dwaj widzą się teraz nawzajem.

— Ja tu nie mam nic do sądzenia — oznajmił Richard swoim najbardziej obiektywnym z tonów. — Cokolwiek postanowisz ty i twoi ludzie, ja się dostosuję.

„Nie, cholera, nie! Każ im się zmywać. Działanie do ostatniej chwili nie zostawia nam miejsca na błąd”.

Jej nie zapytali.

— Dobrze — podsumował Henry — na razie będziemy grali ze słuchu. George, nie ryzykuj. — Hutch to się nie spodobało. — A tymczasem zaczniemy wywozić stąd resztę ludzi. Jeśli nie będzie żadnych znaczących postępów w pracach przy Świątyni, odwołamy je z dużym zapasem czasu. — Oddychał ciężko. — Eddie, jak przedstawia się sprawa przewozu eksponatów?

— Większość z nich stracimy — odparł Eddie lodowato. — Może powinniśmy raczej skoncentrować się na tym, co już mamy, zamiast uganiać się…

Ponieważ to, co mogli w tej chwili zrobić, zależało wyłącznie od liczby lotów, jakie mogą wykonać dwa wahadłowce, które już i tak pracowały na pełnych obrotach, Hutch nie bardzo wiedziała, na czym miałaby polegać owa „koncentracja”. Jeżeli nawet Henry to pojął, nie skomentował ani jednym słowem.

— Ocalimy tyle, ile zdołamy — wtrącił gładko. — Hutch, będziemy teraz zabierać także ludzi. Ilu poza sobą możesz wziąć?

— W Alfie czworo. A wasz wahadłowiec może pomieścić jeszcze troje.

Z Richardem i Hutch było ich razem szesnaścioro.

— Kiedy macie następny lot?

— Za około dwie godziny. Jak tylko się załadujemy.

— Dobra. Weźcie ze sobą Maggie. I Phila. — To była dwójka filologów. Mogli pracować równie dobrze na Winckelmannie, jak i w kopule. — A także Karla i Janet. Zaraz pomyślę nad resztą…

— Nie zgadzam się — wtrącił Pickens. — Nie powiedziałem, że nie chcę pomóc. Powiedziałem tylko, że to szaleństwo. To nie znaczy, że się uchylam.

Janet także wysunęła swoje obiekcje, po czym „zebranie” zakończyło się ogólnym zamieszaniem.


Kiedy wrócili do komory łodzi, Richard już na nią czekał. Był wyraźnie zmartwiony; odciągnął Hutch na ubocze.

— Możemy mieć kłopoty.

— Powiedz mi raczej coś, czego jeszcze nie wiem. Ci ludzie się pozabijają. A ja myślałam, że to ty jesteś fanatykiem.

— Hutch, to coś więcej niż tylko pogoń za ostatnim eksponatem. Henry i jego ludzie zbudowali na tym miejscu całe swoje zawodowe kariery. A teraz, kiedy są bliscy zapłaty za całe lata trudu, ktoś chce im to wyrwać z rąk. Chcesz znać prawdę?

— Oczywiście.

— Henry ma rację. Powinni zostać i próbować wydostać maszynę. Wszystko inne to byłaby zdrada.

Milczała.

Uśmiechnął się łagodnie.

— Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobiła. Znasz Davida Emory?

Słyszała o nim. Raz nawet spotkała go na czyimś weselu. Dość pedantyczny Afrykanin z oksfordzkim akcentem. Jego specjalnością były pozaziemskie religie.

— Tak — odparła. — Znam go.

— Jest teraz na Noku. Chciałbym, żebyś wysłała mu ode mnie wiadomość.

— Jasne.

— O tych załamaniach. Chciałbym wiedzieć, czy to są przypadkowe zdarzenia, czy też układają się w jakiś logiczny wzór. Może to jakiś planetarny lub socjologiczny mechanizm. Może to coś biologicznego. Coś, co włącza się w regularnych odstępach czasu. — Przygryzł wargi, smakując gorycz niemożności rozwiązania tej zagadki. — Chciałbym wiedzieć, czy zebrał jakąś dokumentację, która potwierdzałaby zaistnienie tego rodzaju zjawiska na Noku.

— Dlaczego sam go nie zapytasz? Seapoint ma połączenie międzygwiezdne.

— Ale jest ogólnie dostępne. Na razie wolałbym, żebyśmy to zatrzymali dla siebie.

— W porządku. Prześlę to z Winka.

— Dzięki. I poproś o natychmiastową odpowiedź.

— Teraz ja chciałabym cię o coś zapytać — rzuciła szeptem.

— Mów.

— O Melanie Truscott.

— A co?

— Co z nią będzie, kiedy to się już skończy?

Poczuł się niezręcznie.

— Dostanie awans. — Uciekł wzrokiem gdzieś w bok. — Wiem, jak się czujesz, Hutch. Ale wystosujemy protest. Kosmik na to wyciągnie raport, prześle nam kopię, przeprosi i na tym koniec. — Wzruszył ramionami. — Może gdyby ktoś przy tym zginął…


Janet Allegri cieszyła się, że Henry nie zaprzestał kopania tunelu do Dolnej Świątyni, ale denerwowało ją, że będzie pierwsza do ewakuacji.

Niemniej, nie miała prawa się skarżyć. Wróciła do swej kwatery, żeby się spakować. Trzy lata temu przywiozła tu ze sobą tylko kilka osobistych drobiazgów, ale teraz przybyły jej jeszcze eksponaty. Oczywiście, to było niezgodne z prawem. Wszystko należało przekazać Akademii. Ale Akademia miała już wypełnione po brzegi magazyny, a w dodatku wszyscy inni — bo taka była tradycja — brali sobie coś na pamiątkę.

Jedną z nich, jej ulubioną, był słoneczny medalion, nazwany tak dlatego, że z jednej strony miał tarczę wschodzącego słońca i napis: „Życie za światło”. Lubiła ten napis, bo brzmiał tak bardzo po ludzku. Miała także urnę z późnego okresu mezjatyckiego, pełną napisów, których nikomu nie udało się odcyfrować, oraz monetę z postacią Quraquatczyka na awersie i krzewem Colina na rewersie. Za wiele, wiele lat te właśnie pamiątki staną się dla niej najcenniejsze ze wszystkiego, co posiada. Będą jej przypominały dwa utracone światy: Quraquatczyków i własną młodość.

Zawinęła je starannie w ubrania, wyjęła z szafy trzy torby podróżne i powkładała swoje skarby do środka.

Pościel zostaje. Ręczniki też.

Pozdejmowała ze ścian oprawione w ramki fotografie: jej brata Joela z rodziną przy świątecznym drzewku, sześciu członków ekipy ze Świątyni idących po plaży oraz Fragmentu Zeta (który Janet sama znalazła i który dostarczył Maggie pierwszych danych na temat języków Kasumelu). To tutaj przeżyła znaczną część swego dorosłego życia. Zdobyła pozycję zawodową. Przeżyła kilka romansów. Bolesna była świadomość, że wszystkie te miejsca wkrótce wypełni muł i woda.

Powlokła swoje torby w kierunku korytarza, gdzie wpadła wprost na Richarda.

Zaskoczony, obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem, z czego wywnioskowała, że myślami błądził gdzieś daleko.

— Może pomóc? — zapytał po chwili.

Od czasu jego przyjazdu niewiele miała okazji, żeby zamienić z nim choć kilka słów. Fama niosła, że w prywatnych kontaktach bywa dość nieprzyjemny, więc czuła się onieśmielona.

— Tak, bardzo proszę.

Przez krótką chwilę przypatrywał się jej w zamyśleniu.

— Wszystko w porządku?

— Tak. Dlaczego pan pyta?

— Blado pani wygląda. — Rzucił okiem na jej torby. — Będzie dobrze. Są jeszcze inne miejsca.

Ponieśli bagaż przez świetlicę, na dół, do komory łodzi. Potem Janet przypomni sobie, że wówczas o czymś rozmawiali, ale nie będzie pamiętała o czym. Drobiazgi, bez wątpienia, rzucane od niechcenia uwagi, banalna wymiana zdań, na jaką zwykle skazani są ludzie, którzy dopiero co się poznali. Ale nigdy nie zapomni, że wtedy wydał się jej bardzo miły.


Maggie Tufu to była gwiazda wśród egzofilologów Akademii. Miała o sobie dość wysokie mniemanie, ale rzeczywiście miała do tego prawo. Zawodową reputację wyrobiła sobie na Noku, gdzie udało jej się odszyfrować i starożytne, i współczesne języki. W przeciwieństwie do większości wybitnych badaczy terenowych, Maggie była także utalentowanym wykładowcą. Na Uniwersytecie w Pensylwanii krążyły o niej legendy.

W życiu udało jej się wszystko, co najważniejsze — z wyjątkiem dwóch spraw: małżeństwa i odcyfrowania tych niewielu napisów, jakie zachowały się na Pinnacle.

A teraz stała w obliczu potencjalnej trzeciej klęski. Nikt w ekipie Jacobiego nie połapał się szybciej niż ona, jak ważne jest rozszyfrowanie linearnego C. Podobnie jak Richard, wierzyła, że może się to przyczynić do odkrycia tajemnicy Oz, a w konsekwencji samych Twórców Monumentów. Maggie, jako jedna z nielicznych, wierzyła w istnienie takiej tajemnicy. Jej koledzy w większości podzielali zdanie Franka Carsona, że obiekt jest po prostu obcy, a kiedy raz się coś takiego stwierdzi, to resztę można już sobie odpuścić.

Tak więc kiedy nadeszły straszne wieści, że Akademia porzuca Quraquę, że jej archeologiczne skarby będą poświęcone w imię stworzenia tu zamieszkanego świata, odrzuciła na bok wszystkie inne zajęcia i poświęciła się wyłącznie pracy nad linearnym C.

Udało im się uzyskać około pięciuset próbek tego języka, głównie z dwunastu najważniejszych stanowisk. W większości składały się tylko z kilku zbitek symboli. Za cały kontekst musiała starczyć świadomość (lub tylko założenie), że dany fragment pochodzi z budynków rządu, biblioteki albo z posągu zwierzęcia.

W Dolnej Świątyni tkwił ogromny potencjał. Maggie posiadła już kilka tabliczek, w różnym stopniu kompletnych, przypisanych do tej czy innej kasumelskiej rodziny. Były to prawdopodobnie budujące opowieści, ponieważ towarzyszyły im piktogramy, które dało się przełożyć jako sztormy, morze, dzielność i księżyc. Tak więc mogła coś niecoś odgadnąć. Zrekonstruowała już podstawowy alfabet, a także kilka jego alternatyw, i zaczęła pracę nad słownictwem. Ale rozpaczliwie potrzebowała większej ilości próbek.

Maszyna drukarska stanowiła idealne rozwiązanie dla jej problemu. Powinna dać jej ze dwa lub trzy tysiące liter tekstu. Niesłychane znalezisko. Gdyby tylko mogła je dostać w swoje ręce.

Tego ranka ślęczała nad tabliczką, którą wydobyto prawie dwa lata temu z wykopalisk prowadzonych kilkaset kilometrów w głębi lądu. Maggie zeskanowała ją i wpisała do indeksu, ale nie wysłała razem z coroczną przesyłką dla Akademii.

Tabliczka była prostokątna, szeroka na dłoń, a długa na jakieś dwadzieścia centymetrów. Przedstawiała quraquackiego bohatera Malinara w wieku dziecięcym, który trzymając w dłoni miskę karmi dzikie niedźwiedziopodobne zwierzę z parą kłów i olbrzymich oczu, czemu przygląda się jeszcze inne dziecko. Znała ten mit — zwierzę to horgon, demon w zwierzęcej postaci, który widział wszystko. Horgon to jeden z klasycznych potworów w tutejszej mitologii, stwór, który przywodził na myśl upadłe bóstwo, trochę przypominający szatana. Nikt nie mógł się przed nim ukryć. Nikt nie mógł go pokonać. Ale, jak głosi legenda, potwór oszczędzał dzieci, ponieważ to jedno dziecko odważnie podeszło do niego z miską jedzenia, żeby odwrócić uwagę od swej siostry. Horgon nagrodził dzielność Malinara i już nigdy potem nie atakował dzieci. Ideogram „Dzielność”, który składał się z trzech strzałek w okręgu, widoczny był tuż nad rysunkiem. Potem następowało sześć linijek tekstu. Maggie wierzyła, że udało jej się zidentyfikować niektóre słowa: czasowniki „widzieć” i „podać” oraz rzeczowniki „Malinar” i „horgon”.

Co więcej, tekst potwierdzał niektóre z jej założeń syntaktycznych.

A nie wysłała tej tabliczki do Waszyngtonu dlatego, że rozpoznała grupkę symboli oznaczających horgona skądinąd: stanowiła część napisu w Oz.


Andi wyłączała właśnie cały niepotrzebny już sprzęt elektroniczny, kiedy w drzwiach sali koordynacyjnej pojawił się Karl ze swoim bagażem. Widział, jak piętro niżej Art Gibbs i Sandy Gonzalez zabezpieczają koparkę. Całą resztę sprzętu — pompy, generatory, ślizgacze wniesiono do środka i poskładano w magazynie. Wszyscy zachowywali się tak, jakby Seapoint należało pieczołowicie zabezpieczyć i obłożyć kulkami naftaliny — jakby ktoś miał tu wrócić i podjąć pracę na nowo tam, gdzie ją przerwano.

Normalnie Akademia zabrałaby również cały sprzęt, łącznie z koparkami, łodzią podwodną i samym Seapointem. Ale decyzję o ewakuacji podjęto nagle, nie pytając o zdanie Henry’ego. W konsekwencji ekipa (i jej szefowie z Drugiego Piętra w Waszyngtonie) musiała wybierać między ratowaniem kosztownego wyposażenia a wywiezieniem eksponatów o nie oszacowanej jeszcze wartości. Rzecz jasna, pierwszeństwo miały eksponaty. Karl pełnił akurat dyżur, kiedy Drugie Piętro nakazało Henry’emu pozostawienie osobistego bagażu członków ekipy w Seapoint, żeby zaoszczędzić miejsca na wahadłowcach. Henry miał zbyt wiele życiowego doświadczenia, by się sprzeciwiać, ale zapomniał tego ogłosić.

Karl wszedł do komory łodzi. Była pusta. Przeszedł energicznym krokiem po chodniku, który okalał basen doku, i upuścił swoje bagaże przy torbach Janet.

— Jestem gotowy — powiedział do niej.

Prawie całe pomieszczenie wypełniały kontenery Eddiego. Była ich ponad setka.

— Czy naprawdę to wszystko musimy wlec ze sobą na statek?

— Zaraz przyjadą następne — odparła Janet znużonym głosem. — Karl, co będziesz robił, kiedy wrócisz do domu?

— Mam dostać posadę w Institut von Archaologie — starał się, żeby zabrzmiało to skromnie. Ale oboje wiedzieli, że to prestiżowa propozycja.

— Gratuluję. — Ucałowała go w policzek. — Ja nie wiem, co będę robić. — Już od miesiąca mieli listę oferowanych miejsc pracy. Kilkoro z nich Akademia zatrzyma na własnej liście płac, reszcie spróbuje znaleźć jakieś zajęcie. Większość z nich, tak jak Karl, wyląduje w klasie.

— Chciałabym zostać w terenie — dodała. — Ale lista oczekujących na Pinnacle i Nok jest okropnie długa.

— Dwa lata, jak ostatnio słyszałem — dorzucił Karl. Allegri była cholernie dobrym archeologiem. I doświadczonym. Ale to całkiem podobne do Akademii, że ją zmarnuje, że zaproponuje jej uczenie studentów młodszych lat. — Może zrobią jakiś wyjątek dla ludzi stąd. — Dostrzegli zbliżające się światła łodzi. — Każ Henry’emu, żeby szepnął za tobą słówko.

Woda w basenie zaczęła się burzyć.

— Szkoda tego wszystkiego — powiedziała. — Henry z pewnością zasłużył sobie na coś lepszego.

— On jeszcze nie powiedział ostatniego słowa — odrzekł Karl. — Chce mieć linearne C. I nie byłbym taki pewien, czy go w końcu nie dostanie.


PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ


Jak większość mitycznych herosów, Malinar może mieć odległą podstawę historyczną. Jeżeli tak, to rzeczywistość jest tutaj beznadziejnie przepleciona z baśnią. Bohater ten pojawia się w okresach odległych od siebie o tysiące lat. Jest to niewątpliwie związane z niezwykle długą historią Quraquatczyków i z brakiem postępu technicznego, jaki nastąpił po wyczerpaniu surowców naturalnych i który doprowadził w końcu do efektu teleskopowego: każda następna era zaczęła przypominać dawniejszą.

Choć epoka Malinara poprzedza wzniesienie Knotyjskich Wież o prawie tysiąc lat, wedle mitu odwiedził on to święte miejsce, żeby porozmawiać z Bóstwem. Świątynia stała wtedy na półce skalnej wysoko nad poziomem morza. Znajdujemy się w posiadaniu tabliczki, która zdaje się obrazować to zdarzenie.

Niestety, większość cyklu o Malinarze zaginęła. Nie znamy ani powodów owego spotkania, ani nie wiemy, co z niego wynikło. Wiemy jedynie, że Quraquatczycy nie mogli sobie wyobrazić, aby ich wielki heros nie odwiedził w którymś okresie swego życia imponującej świątyni na północnym wybrzeżu.

Linda Thomas,

„W Świątyni Wiatrów”

Harvard University, 2211

Rozdział 11

Seapoint, środa 14.18

— Szczerze żałuję, że to znaleźliśmy, Hutch. — George Hackett był bardzo zmęczony, ale i tak zdołał jakoś zachować pogodny wygląd. — Gdyby tylko ode mnie zależało, dalibyśmy sobie z tym spokój. Ja już jestem gotowy, żeby jechać do domu.

— Długo tu już jesteś?

— Cztery lata.

— Kawał czasu.

— Dla mnie jak wieczność. — Siedzieli sami we dwójkę w świetlicy, rozkoszując się kawą i grzanką. Za szybami poruszało się morze. — Chyba nie będę już więcej jeździł w teren.

Hutch cieszyło towarzystwo George’a. Bardzo podobał jej się ciepły blask jego oczu i ta ujmująca delikatność. Odżywały dawne namiętności. Kiedy byli razem, chciało jej się paplać bez umiaru. Ale trzymała uczucia na wodzy i utrzymując dyskretny dystans, czekała, aż on zrobi pierwszy krok. Kiedy go zrobi — jeśli w ogóle go zrobi — będzie musiała przytrzymać go na odległość, dopóki nie dotrą do domu. Wymagał tego jej profesjonalizm. Z doświadczenia wiedziała, że na pokładzie statku nie da się niczego utrzymać w sekrecie.

— Dlaczego, George? — zapytała teraz bez przesadnego zaangażowania w głosie. — Twoja kariera wiąże się z pracą w terenie, prawda?

Potrząsnął przecząco głową.

— Nie jestem archeologiem. Jestem inżynierem. Przyjechałem tu tylko dlatego, że nadarzyła się taka okazja i pomyślałem sobie, że będę miał możliwość podróżowania. — Roześmiał się.

— No cóż, z całą pewnością miałeś.

— Tak, rzeczywiście. — Obrzucił ją tęsknym spojrzeniem. — Wiesz, Hutch, jesteś śliczna. Warto było tu przyjeżdżać choćby tylko po to, żeby cię poznać.

Teraz jej oczy z kolei zapłonęły ciepłym blaskiem.

— To miło z twojej strony.

— Mówię serio.

Wiedziała, że to prawda.

— Co będziesz robił, kiedy przyjedziesz do domu? Popatrzył jej w oczy.

— Znajdę sobie takie miejsce, gdzie są zielone parki i mnóstwo słonecznych dni. I gdzie wszystkie kobiety wyglądają tak jak ty. — Wyciągnął dłoń i musnął jej policzek.


Eddie Juliana nie ustawał w pracy — nieprzerwanie zapełniał kolejne kontenery.

— Zabierzemy wszystko — oznajmił. — Tak czy inaczej, uratujemy wszystko. — Nalegał, by Hutch pracowała wydajniej. — Te — wskazał. — Muszą pójść najpierw. Musimy być przewidujący. Dajmy spokój z tym, co już jest przy pomoście. Na wypadek, gdyby Truscott posłała nam jakieś następne bomby. — Wpatrzył się w sufit, jakby próbował dojrzeć jej postać w górze, na stacji kosmicznej. — Tak — powtórzył. — Załaduj te. — Wskazał ręką rząd czerwonych plakietek. — A ja wezmę pozostałe. — Pokiwał głową. — Z całą pewnością.

Hutch zaczęła się o niego martwić.

— Przy drzwiach — rzucił, kiedy wchodzili do jego warsztatu, zupełnie nieświadom jej troski. Wskazywał jej trzy kontenery. — To jest broń. Z tego dolnego posterunku. — Ruszył po pierwszy z nich, sygnalizując Hutch, żeby podjechała wózkiem. — Cokolwiek by się działo, tych nie możemy stracić. Są bezcenne. — W normalnych warunkach zaczęłaby zrzędzić albo by zastrajkowała. Ale żal jej było Eddiego, więc robiła co mogła. — W pokoju obok jest jeszcze jeden z czerwonym — dodał.

Ale ten kontener nie był zapieczętowany. Zajrzała do środka.

— Trzeba tu kropli poli-szóstki — powiedziała.

— Zajmij się tym. — I wystrzelił w kierunku łazienki.

Wzięła do ręki pistolet, wycelowała do wnętrza kontenera i pociągnęła za spust. Na zawinięte w plastykową płachtę eksponaty chlusnął gęsty, biały strumień, a pomieszczenie wypełnił lekko cierpki zapach. Obserwowała, jak piana rośnie, po chwili przerwała strumień. Poli-szóstka zaczęła się rozdymać, a Hutch wycelowała pistolet w kierunku wyimaginowanej Melanie Truscott. W drzwiach znów pojawił się Eddie i spojrzał na nią niecierpliwie. Wycelowała w niego lufę pistoletu, a spoczywający na cynglu palec napiął się lekko.

— Paf! — zawołała.

— Paf? — zapytał obojętnie w odpowiedzi na jej dowcip.

Nie był w nastroju do żartów. Zatrzasnął wieko kontenera i wtoczył go na wózek.

A Hutch zaczął świtać w głowie pewien pomysł.

— Eddie, ile my tego mamy?

— Poli-szóstki? Pełno. A dlaczego?

— Jak to działa?

— Nie znam się na chemii — odparł. — Bierze się do tego dwie beczki. — Miała je tuż przed nosem, opatrzone napisem „A” i „B”. — Są w nich oddzielne składniki. Dopóki nie zostaną połączone, nic się nie dzieje. Łączą się właśnie w pistolecie. Kiedy to nastąpi, uretan rozszerza się i twardnieje. Sposób znany od wieków.

— Masz zapasowy dozownik? Taki pistolet?

— Jasne. — Zmarszczył brwi. — A co?

Obliczyła w myślach pojemność Alfy.

— Słuchaj, może trzeba będzie trochę zmniejszyć wielkość następnego ładunku.

— Co?! — Zraniła go do żywego. — A dlaczego? — powtórzył.

— Ponieważ mam zamiar zabrać ze sobą dwie beczki poli-szóstki.

Eddie był przerażony.

— Nie ma miejsca!

— Zrobi się.

— Ale po co, na litość boską?

— Z ich pomocą mam zamiar przesłać pozdrowienia Melanie Truscott.


Godzinę później Alfa pięła się z powrotem ku orbicie, wioząc Hutch, Janet, Maggie, Karla i głównego analityka Maggie, Phila Marcotti. Na pokładzie znajdowało się także dwadzieścia dziewięć pojemników z eksponatami i dwie beczki ze składnikami poli-szóstki.

Maggie Tufu okazała się o wiele młodsza, niż Hutch się spodziewała. Tyle już słyszała o osiągnięciach tej kobiety, że ze zdumieniem przyjęła fakt, iż tamta nawet nie skończyła trzydziestki. Była wysoka, wyższa od obu mężczyzn. Bujne, grube włosy upinała w kok, zapewne dla dodania sobie powagi. Oczy miała czarne, a w rysach twarzy zachowało się sporo z mikronezyjskich cech jej przodków. Gdyby potrafiła od czasu do czasu się rozluźnić, uśmiechnąć, byłaby śliczna.

Wyraźnie zachowywała dystans. Hutch nie wyczuwała w tym arogancji, a raczej zwykłe zaabsorbowanie pracą. Dla Maggie ludzie — a może i wszystko inne z wyjątkiem matematyki oraz filologicznej teorii i praktyki — pozostawali nudni.

Jej kolega po fachu, Phil Marcotti, był mięsistym, życzliwym ekstrawertykiem, około czterdziestki. Lubił swoją pracę i należał do tych, którzy chętnie by zostali, aż do odzyskania tego, co każdy teraz nazywał „maszyną drukarską George’a”. Przyznał się Hutch, że gdyby to od niego zależało, ekipę Akademii trzeba by usuwać stąd siłą i zbrojnie. Ciekawe, że ten przyjacielski i wesoły mężczyzna wykazywał w ekipie Henry’ego najbardziej bojowe nastroje.

Maggie przysiadła w fotelu po prawej stronie Hutch. W czasie lotu podpięła się pod komputer pomocniczy, analizując rzędy liter i cyfr.

— Pod pewnymi względami sprzyja nam szczęście — powiedziała do Hutch. — Nie uzyskaliśmy wprawdzie tylu próbek linearnego C, ile byśmy chcieli. Rzecz jasna, nigdy nie będzie ich dość. Ale spora część tego, czym dysponujemy, jest ilustrowana. Mamy już początki słownictwa.

— Naprawdę? — zainteresowała się Hutch. — Pokażesz mi kilka przykładów?

— Jasne. To — na ekranie pojawiła się grupka znaków — jest „słońce”. — Były to litery, nie ideogramy. — A to… — kolejna grupka — …jest „księżyc”. — Uśmiechnęła się, nie do Hutch, a do tego, co pokazywała. — To jest „motyka”.

— Motyka? — zdziwiła się Hutch. — Jak na to wpadłaś?

— Tej grupki użyto przy ilustracji do epigramu o sianiu i zbieraniu. Tak mi się wydaje.

Karl wpatrywał się melancholijnie w chmury. Miał nieobecny wzrok i Hutch zastanawiała się, czy nie rozmyśla teraz o własnej przyszłości.

Janet zasnęła już w dziesięć minut po starcie. I ciągle była nieprzytomna, kiedy Alfa pakowała się nosem do komory Winka.


Hutch wyregulowała obroty pierścienia B, żeby zmniejszyć ciążenie do jednej dziesiątej. Wyładowali zbiory, które ważyły teraz dziesięć razy mniej niż na ziemi, i ponieśli je przez podwójne drzwi do głównej ładowni. Tam Hutch rozdała obuwie, które umożliwiało poruszanie się po teflonowym pokładzie. Magazyn miał sporą powierzchnię — wystarczyłoby miejsca, żeby zagrać w koszykówkę. Podeszli do przepierzenia naprzeciw wejścia i zabezpieczyli tam kontenery obok dwóch poprzednich partii.

Główna ładownia przeznaczona była do przewożenia ciężkiego sprzętu do wykopalisk, wielkich ilości zaopatrzenia oraz wszystkiego, co ekipy Akademii uznały za warte przewiezienia. Zajmowała niemal cały pierścień, z wyjątkiem komory wahadłowca. Podzielono ją na cztery części, a każdą z nich wyposażono w osobne drzwi od zewnątrz.

Kiedy skończyli, Hutch oprowadziła ich po statku. Zabrała swoich pasażerów na pokład A, wskazała im ich kabiny, pokazała świetlicę i urządzenie do odzyskiwania surowców, zademonstrowała, jak działają podajniki zjedzeniem, a potem wspólnie z nimi zasiadła do obiadu. Wypili za swój nowy dom. I trochę jakby poweseleli.

Kiedy skończyli, Hutch odciągnęła Janet na bok.

— Czy interesuje cię malutki rewanż? Janet zerknęła na nią z zainteresowaniem.

— O czym my tu mówimy? — Potem uśmiechnęła się. — Masz na myśli Truscott?

— Mam na myśli Truscott.

Janet pokiwała głową.

— Chętnie posłucham.

— To będzie ryzykowne.

— Powiedz, co ci chodzi po głowie. Bardzo chciałabym zobaczyć, jak dostaje za swoje.

— Myślę, że to dałoby się zorganizować.

Prowadziła ją z powrotem do pierścienia B. Pełna grawitacja statku, która wynosiła niewiele ponad pięć dziesiątych normy, została już przywrócona. Zewnętrzne drzwi każdej sekcji różniły się rozmiarem. W końcu Hutch wybrała halę numer dwa, gdzie były największe — prawdę mówiąc tak wielkie, że z łatwością zmieściłyby się w nich dwa wahadłowce.

Potem dokładnie zbadała drzwi, z zadowoleniem stwierdziła, że odpowiadają wymogom planowanego zadania, i wyjaśniła Janet, na czym polega jej pomysł. Janet z początku była nieco sceptyczna, potem słuchała z rosnącym entuzjazmem. Kiedy Hutch skończyła, na twarzy dziewczyny pojawił się szeroki uśmiech.

— Chyba nie chciałabym, żebyś się na mnie wściekła — oświadczyła.

— Jeśli nas na tym nakryją, obie wylądujemy na Massachusetts Avenue z blaszanymi kubkami w dłoni.

— Czy będą w stanie się domyślić, czyja to sprawka?

— To możliwe. Słuchaj, jestem ci coś winna. I nie chciałabym odpowiadać za to, że wpadniesz w kłopoty. Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciała się w to mieszać.

— Ale sama nie dasz rady.

— Nie, nie dam.

— Nie podarowałabym sobie takiej zabawy. Dla mnie problemem jest tylko to, że potem nie będziemy mogły tym się chwalić.

Hutch zrobiło się miło na sercu.

— To niewielka cena za to, że Melanie Truscott otrzyma posłanie od uciśnionych.

— Ale czy naprawdę możemy to zrobić?

— Przekonajmy się.

Przykręciła grawitację, potem poszły do wahadłowca i przyniosły stamtąd dwie beczki poli-szóstki. Zataszczyły je do hali numer dwa i ułożyły na środku deku, to jest, dokładnie mówiąc, naprzeciw zewnętrznych drzwi. Potem Hutch skoczyła jeszcze po wąż i pistolet.

Kiedy raz się zdeklarowała, Janet nie okazała więcej wahania, nie zastanawiała się, co będzie potem.

Taką dziewczynę dobrze mieć za plecami — pomyślała Hutch.

— Musimy mieć coś na początek — odezwała się Janet.

Ale Hutch już miała w głowie idealne rozwiązanie.

— Siedź tu — rzuciła i powędrowała do pierścienia A, gdzie z szafki mieszczącej sprzęt rekreacyjny wyjęła jedną z piłek lekarskich.

Na jej widok Janet uśmiechnęła się radośnie.

— To jest to — oznajmiła. Zdążyła już podłączyć wąż do obu beczek i pistoletu.

Hutch położyła piłkę na ziemi i odsunęła się. Spojrzała zezem na dozownik.

— Chcesz oddać honorowy pierwszy strzał?

— Z rozkoszą. — Janet wycelowała przyrząd w piłkę lekarską. — Zgodnie z przepisem lekarza — rzuciła złośliwie i nacisnęła cyngiel.

Wystrzelił strumień białej piany, który pokrył dek i piłkę. Piłka odtoczyła się do tyłu.

— To może trochę potrwać — zmartwiła się.

— Tylko z początku.

Piłka szybko zatraciła swój okrągły kształt, stając się nierówną, syczącą bryłą białej piany.

Obiekt rozrastał się nieustannie — normalny efekt mieszania składnika polimerowego z jednej beczki z katalizowanym wodą izocyjanianem z drugiej. Masę zaprojektowano tak, by kiedy już zakrzepnie, wytrzymywała krańcowe skoki temperatury.

Lały na przemian, odstępując od czasu do czasu, by dać masie przeschnąć.

Rosło i rosło. Rosło nawet, kiedy nie spryskiwały go świeżym prysznicem piany. Urosło do rozmiarów małego samochodu. Potem — garażu. A one wciąż lały następne warstwy.

W końcu urosło tak bardzo, że już nie sięgały czubka i musiały sobie przysunąć kontener, na którym stanęły. Kula trochę się spłaszczyła, była znacznie szersza niż wyższa. Z jednego końca rozdęta.

— To wygląda jak zdechły wieloryb.

Hutch strzeliła jeszcze raz.

— Zrodzony z pistoletu — rzuciła ze śmiechem.

— Co za potwór!

Kiedy strumień z pistoletu zwiotczał w końcu i ustał, twarze obu kobiet promieniały dumą.

— Jest wspaniały — oznajmiła Janet, odrzucając na bok pistolet.

— Nie chciałabym mieć z nim do czynienia.

— Dokładnie to samo sobie pomyślałam.

Hutch mruknęła pod nosem:

— „Nie igra się z Kurzyśladem”. — Uścisnęły sobie ręce. — Dobra. Faza druga. Ty zostajesz tutaj. Ja idę na mostek.


Quraqua unosiła się nad ich głowami, zamazana w słonecznym blasku. Księżyca nie było widać.

Melanie Truscott i jej stacja kosmiczna znajdowała się po drugiej stronie orbity. Hutch poszukała dwóch ciągników Kosmika. Znalazła jeden. Drugi był pewnie gdzieś pomiędzy śnieżkami. To nieważne — nawet gdyby znajdował się w pobliżu stacji, sprawy będą biegły zbyt szybko.

Truscott nie miała samodzielnego napędu na swojej stacji. A w pobliżu nie było żadnego statku kosmicznego.

Hutch wprowadziła dane stacji orbitalnej do konsolety nawigacyjnej, zeskanowała „Torpedę” — bo taką nazwę w końcu otrzymała bryła piany — obliczyła jej masę i zażądała podania iloczynu wektorowego. Pojawiły się wyliczenia. Przy niewielkiej korekcie torpedę da się wycelować tak, żeby zatoczyła siedem pełnych orbit i przy ósmej uderzyła w stację.

Odsunęła się od konsolety, by jeszcze raz przemyśleć ewentualne konsekwencje. Ostatnia szansa, żeby wszystko odwołać. Kiedy już się to coś wystrzeli, nie będzie mogła się rozmyślić, bo wszystko wyjdzie na jaw. Co może pójść nie tak? Podadzą ją do sądu? Komuś wysiądzie serce?

Znów stanęła jej przed oczyma tamta fala, spiętrzona, czarna i zimna. I ostatnia Wieża. Potem Karl i Janet, wlokący za sobą toboły jak uciekinierzy.

Włączyła głośniki na statku.

— Panie i panowie, za trzy minuty będziemy dokonywać niewielkiej korekty kursu. Trzeba będzie się przypiąć. Proszę o potwierdzenie.

— Tu Karl. W porządku.

Podała nowy kurs.

— Potrzeba mi trochę czasu. — To Marcotti.

— Phil, zaczynamy za trzy minuty, czy będziesz gotowy, czy nie.

— Tu Maggie. Będę gotowa razem z tobą.

Połączyła się na prywatnym kanale z Janet.

— Gotowe?

— Tak. — Słowo doszło do niej z leciutkim pogłosem, znak, że Janet włączyła już swoje pole Flickingera. — Z jaką prędkością będzie lecieć, kiedy w nich uderzy?

— W stosunku do stacji jakieś siedem tysięcy na godzinę. Zderzenie nastąpi o ósmej siedemnaście, czasu Świątyni, czyli jutro wieczorem.

— Siedem tysięcy na godzinę to dużo. Przy tej szybkości nawet bryła pianki może spowodować poważne uszkodzenia.

— Zegnie najwyżej to czy owo — odparła Hutch. — I wybije kilka nitów. Ale i tak będą widzieć, jak się zbliża, więc albo opuszczą stację, albo się zabezpieczą. Nic strasznego im nie grozi.

— Dobra. Co dalej?

— Zmiana kursu. — Przełączyła kanały. — Jak tam, Phil?

— Prawie gotowy.

— To dobrze. Proszę, przypnij się pasem. Chwilę później odezwał się znowu.

— W porządku. Jestem gotowy. Znów włączyła głośniki.

— Ruszamy za minutę. — Przycisnęła „Wykonać” i obserwowała, jak wolno przeciekają sekundy.

— Dokąd lecimy? — spytała Maggie.

— Nie lecimy — odparła zmieszana Hutch. — To tylko rutynowy manewr. — Nie umiała kłamać.

Włączyły się dopalacze. Winckelmann wszedł na wyższą orbitę i obrócił się o kilka stopni. Kiedy osiągnął właściwą pozycję, Hutch kazała mu się zatrzymać. Potem przełączyła się na kanał Janet.

— Wszystko w porządku?

— Jak dotąd — tak. Trochę się przetoczyła, ale nadal jest naprzeciw drzwi.

— Na twoim deku będzie zaraz zerowa grawitacja.

— Dobra. Zaczęłam już dekompresję.

Pierścień B zwolnił, aż w końcu się zatrzymał.

Hutch obserwowała w monitorze, jak torpeda się podnosi.

— Niezły widok — rzuciła. Już teraz wiedziała, że nie dotrzyma wspólnej obietnicy milczenia. Powie Richardowi. Dowcip był tak przedni, że nie mogła zatrzymać go tylko dla siebie. Będzie zły, ale w końcu stanie się to swoistym żartem między nimi dwojga. A po latach będzie stanowić jedyny jaśniejszy moment w tym paśmie ogólnej rozpaczy. Jeżeli Akademię stąd wyrzucają, to odejdzie z podniesionym sztandarem.

— Jest wciąż naprzeciwko drzwi. Teraz będę otwierać.

— Proszę bardzo.

— Drzwi się otwierają.

— Hutch? — włączył się inny głos. To Karl. — Czy mogę się podłączyć pod dwunastkę?

Monitor na całą ścianę.

— Tak, w trzy A. — To był mostek pomocniczy. — Ale wstrzymaj się jeszcze na kilka minut, dobrze? Wykonujemy właśnie parę rutynowych prac.

— Drzwi są otwarte — oznajmiła Janet.

— Dobra — zgodził się Karl.

— Powiem ci, kiedy. — Hutch przełączyła się na kanał Janet. — Jak tam wygląda?

— Nieźle.

— Dobra. Zaczynamy.

Ponieważ ruch obrotowy pierścieni wytwarzał sztuczną grawitację, deki ustawione były pod kątem prostym do osi statku i dlatego też drzwi załadowcze otwierały się w zewnętrznych burtach statku. Torpeda miała wyjść na sterburcie. Kiedy znajdowała się wewnątrz głównej ładowni, miała już właściwy kurs. Wystarczyło tylko odsunąć do tyłu statek.

Hutch ustawiła dopalacze tak, żeby Wink się cofnął, i wystrzeliła z nich leciutko. Potem jeszcze raz.

— Manewr zakończony — poinformowała Janet.

— Idzie świetnie. Torpeda zaczęła schodzić. — Z jej punktu widzenia kula odrywała się od deku.

— Nadal ma dość miejsca?

— Wystarczająco. Za jakieś trzydzieści sekund znajdzie się na zewnątrz.

— Pilnuj, żeby nie wzięła cię ze sobą.

— Hutch — rzuciła Janet — coś mi się wydaje, że urodziłyśmy dzidziusia.


Priscilla Hutchins, Dziennik

Dziś wieczorem po raz pierwszy w życiu pominęłam coś istotnego w dzienniku pokładowym. Jest to przewina, która — jeśli zostanie wykryta — kosztować mnie może utratę licencji.

Cała ta sprawa przypomina stąpanie po kruchym lodzie. Ale nie mogłam się oprzeć, żeby nie wyciąć im czegoś w odwecie. Jeśli na koniec okryję się niesławą i zostanę wypędzona, to przynajmniej będę wiedziała za co.

Środa, 9 czerwca, 2202


Czwartek, 8.54

Zejście do Dolnej Świątyni pełne było mułu i odłamków skał. George Hackett, którego specjalnością były podmorskie wykopy, zbadał dokładnie pomiary tej okolicy i sprzeciwił się propozycji wykopania równoległego szybu.

— Tak byłoby bezpieczniej — przyznał. — Ale to zbyt czasochłonne.

Umacniali więc, co się dało, odsysali piasek i przecinali przejścia w kamieniach. Udało im się przedostać do bocznego tunelu, który przetrwał w dość dobrym stanie, ale wkrótce i on się zawalił. Richard Wald, właśnie odpracowujący swoją turę w dyżurce, obserwował to wszystko na monitorach, kiedy otrzymał przekaz od Janet z pokładu Winka.

— Mam coś dla Henry’ego — oświadczyła.

— Jest w Świątyni. Chcesz, żebym cię połączył?

— Tak, proszę. Ty także powinieneś tego posłuchać.

Kierownik tej misji jawił się obecnie jako mglista postać, dzierżąca w ręku miotacz strumienia cząsteczkowego. Był to kolejny aspekt jego poświęcenia, który napawał Richarda przerażeniem: ktoś z jego doświadczeniem wykonuje pracę przynależną zwykłym ochotnikom. Wysyłając Karla z pierwszą grupą popełniono błąd — Karl, jak słyszał Richard, był mistrzem w prowadzeniu tuneli.

Na ekranie pojawiły się pospolite rysy Henry’ego.

— O co chodzi, Janet?

— Dostaliśmy „Raport terenowy”. Przeglądałeś go?

— Nie. Prawdę mówiąc, byłem trochę zajęty. — W jego głosie słychać było rozdrażnienie.

— Dobra. Może będziesz chciał zajrzeć do pozaplanetarnego raportu z Noka. Sekcja cztery delta.

„Raport terenowy” to broszura wydawana co miesiąc przez Akademię. Przedstawiała najnowsze dane o bieżących misjach i przyszłych projektach. Richard odszukał najnowszy numer i wywołał go na ekran.

— Janet, proszę, do rzeczy.

— Odkryli cztery kamienne sześciany. Na orbicie!

Richard pojął w lot.

— Wszystko się łączy — wyrwało mu się.

To cudownie. Inakademeri — Nok — sam był księżycem, krążącym wokół upierścienionego gazowego olbrzyma Sholi. Sześciany znajdowały się w tej samej płaszczyźnie orbitalnej, co pierścienie Sholi i reszta obiektów, krążących wokół centrum tego świata. „Pobieżne analizy wykazują, iż niegdyś sześciany były ustawione w równej od siebie odległości. Wszystkie mają identyczne wymiary: każdy bok ma mniej więcej 2147 kilometrów”. A Nokowie, podobnie jak Quraquatczycy, nigdy nie podróżowali w kosmosie. O co tu, u diabła, chodzi?

— Co o tym sądzisz, Richardzie? — zapytał Henry. Richard wzdrygnął się na dźwięk swojego imienia.

„Co on o tym sądzi? Znów kąty proste — oto, co o tym sądzi”.


Nieco później Maggie opowiedziała mu o horgonie.

— Być może — rzekł — damy sobie radę bez odczytywania tej inskrypcji.

— W jaki sposób? — Maggie prowadziła rozmowę przez terminal z jednego z mostków Winka.

— Wszystkie te kwadraty i prostokąty. I dwie okrągłe wieże.

— Z ukośnymi dachami.

— Tak. Właśnie o to mi chodzi. Oz musi wskazywać kierunek.

— My również przyjęliśmy podobne założenia.

— Jesteś pewna, że ta inskrypcja zawiera słowo „horgon”?

— Do pewnych granic, Richardzie. Żałuję, że nie mogę powiedzieć ci więcej, ale po prostu nie mam możliwości sprawdzenia wszystkiego.

— Te dwie okrągłe wieże są czymś wyjątkowym. Dachy nie są proste — jak reszta dachów w Oz. Wznoszą się dokładnie w kierunku odwrotnym do centrum. Wycelowane są w gwiazdy. Jakiż inny mogły mieć cel niż służyć jako wyznaczniki, za pomocą których wytyczono linię dla wzroku? Poprowadź linię przez środek każdego z dachów, od najniższego punktu do najwyższego — to jest przedłużenie linii prowadzącej z dokładnego, matematycznego środka Oz — i poprowadź dalej, w Kosmos. Pod kątem równym kątowi nachylenia dachu.

— Myślisz, że może tam być jakaś gwiazda, którą wiązano z hor-gonem…

— Psia Gwiazda.

— Tak. Ale jeśli to jest prawda, mnie nic na ten temat nie wiadomo. I nie mam pojęcia, kto mógłby coś wiedzieć.

— David Emory.

— Możliwe. — Nadal sprawiała wrażenie zadziwionej. — Jeżeli to takie proste, po co budowali całą resztę? Dlaczego nie zbudowali samych tylko wież?

— Przypuszczam — odparł Richard — iż można by posłużyć się argumentem, że nie chcieli, aby te wieże zostały przeoczone.

— Ale sądzisz, że jest w tym coś więcej…

— O, tak. Jest w tym coś więcej. — Nie ma co do tego wątpliwości. Niestety.


Wtorek, 10 czerwca, 2202

Drogi Dicku,

…odkrycie sześciennych satelitów mocno wszystkich poruszyło. Do wczoraj panowały wśród nas dość podzielone opinie na temat konieczności odzyskania maszyny drukarskiej George’a. Dziś, kiedy ponad wszelką wątpliwość ustalono związki między Quraquą a Nokiem, wszyscy podejmą każde potencjalne ryzyko, żeby tylko wydostać tę przeklętą rzecz. Tego rodzaju jednomyślność wzbudza we mnie niepokój — nawet kiedy sam ją podzielam.

Skoro więc biurokraci z Kosmika odmawiają nam przesunięcia ustalonych terminów choćby o włos — jest to czysta zbrodnia. Skontaktowałem się nawet z samym komisarzem, ale on powiada, że nic się nie da zrobić. Twierdzi — słusznie, moim zdaniem — że nikt, nie wyłączając mnie, nie przemówi Casewayowi do rozsądku. Historia przeklnie nas wszystkich…

Richard

Richard Wald do swego kuzyna, Dicka.

Otrzymane w Portland, w Oregonie, 30 czerwca

Rozdział 12

Quraqua, czwartek, 19.50

Hutch wioząc następny ładunek eksponatów zabrała na statek Andi, Triego i Arta; Carson wiózł Linde Thomas i Tommy’ego Loughery. Dla Carsona była to już ostatnia dostawa. Kiedy wrócił do Świątyni, Henry wyznaczył go do prac przy tunelu. Eddiego rozłożył atak apopleksji, ale teraz nie liczyło się już nic oprócz maszyny drukarskiej.

Na Winku Hutch znalazła dostateczną ilość rąk do pomocy, mogła więc szybko rozładować wahadłowiec. Jednak cała oszczędność czasu na nic się zdała, kiedy stwierdziła, że musi wymienić przepalony bezpiecznik przy pompie. Dobry mechanik poradziłby sobie z tym w dwadzieścia minut, ale nie Hutch. Doraźne naprawy i konserwacja to problemy, z którymi pilot zwykle niewiele ma do czynienia, a poza tym Hutch w ogóle nie miała smykałki do tego typu prac.

Wystartowała z powrotem, kiedy tylko udało jej się skończyć. Ale straciła okienko, więc czekała ją długa podróż. W czasie kiedy prześlizgiwała się nad Świątynią, torpeda wchodziła właśnie w ostatnią fazę swego lotu w kierunku stacji orbitalnej Kosmik.

Trudności i problemy z załadunkiem, powstałe w wyniku utraty platformy, zmusiły ich do znalezienia odpowiedniego portu. Ediemu udało się zlokalizować półkę skalną, osłoniętą od fal, która niestety znajdowała się w znacznej odległości od Seapointu. Ale wody były tu stosunkowo spokojne i dostatecznie głębokie dla łodzi podwodnej.

Hutch obserwowała teleskopowy obraz stacji orbitalnej, jaki odbierała z Winka, sprawdzała też ich kanały łączności. Nie wykryła nic nadzwyczajnego. Nikt nie rzucał się do ciągników, nic nie zakłóciło rutynowych działań, żadnych przejawów szczególnie wzmożonej aktywności. Jeszcze nie dostrzegli zagrożenia.

Pod nią czekała już łódź podwodna z Eddiem na pokładzie. Nie miał mu kto pomóc, bo wszyscy inni albo kopali tunel, albo byli już na Winku. Na półce piętrzyło się kilkadziesiąt kontenerów, a Hutch żywiła podejrzenia, że Eddie wszystkie przetransportował tu osobiście. Mignęła mu światłami. Mały nieszczęśnik. W najgorszej chwili został zupełnie sam.

Jak to możliwe, że ludzie Truscott nie wykryli jeszcze torpedy? Odpowiedź: wcale nie patrzą. Nie wykryła działania czujników o krótkim zasięgu. Ignorują regulamin. Cholera. Jeśli torpeda zbliży się nie zauważona, przedsięwzięcie zakończy się fiaskiem.

Zgłosiła się Janet z Winka z pytaniem, czy wszystko w porządku.

— Tak. Schodzę teraz do zatoki Eddiego. — Starannie unikały wszelkiej publicznej wzmianki o tym, co naprawdę zaprzątało ich myśli. Zastanawiały się przedtem, czy nie ustalić jakiegoś kodu, ale uznały, że to zbyt niebezpieczne.

Ich oczy spotkały się, a podniecenie Janet poważnie groziło wybuchem.

— Tu wszędzie cicho — powiedziała, co miało znaczyć: ona też niczego nie zaobserwowała.

Trzy minuty później Alfa wylądowała, dokładnie wtedy, kiedy Janet łączyła ją z Winka ze stacją orbitalną. Z ekranu przywitało ją wołowate spojrzenie Harveya Silla.

— O co chodzi, Winckelmann?

— Mówi Hutchins. Przykro mi, że przeszkadzam, ale wydaje mi się, że możecie mieć kłopoty.

Przekrzywił głowę tak, żeby móc jej się przyjrzeć spod półprzymkniętych powiek.

— Prowadzicie skanning o krótkim zasięgu?

— Oczywiście, że prowadzimy. — Popatrzył gdzieś poza ekran. Majstrował przy konsolecie. Coś do kogoś powiedział.

— Jedna z waszych śnieżek mogła się obluzować. Sprawdźcie na północnym wschodzie, w odległości około dwóch i pół tysiąca kilometrów.

— Chwileczkę, Winckelmann. — Westchnął. Czuła wyraźną przyjemność słysząc, jak z jego głosu znika ton pogardy, zastępowany stopniowo zainteresowaniem, a w końcu konsternacją.

— Jestem zaskoczona, że nie prowadzicie namiarów — rzuciła niewinnie. — To poważne uchybienie.

— Sukinsyn. — Jego głos podniósł się o oktawę. — Skąd u licha się tam wziął?!

Wzruszyła ramionami, ale on wcale już na nią nie patrzył. Wyciągnął rękę przed siebie, poza zasięgiem ekranu.

— Cholera, Luise. — Zaczął gwałtownie stukać w klawiaturę, potem wskazał komuś wyciągniętym palcem. — Tam. No, tam. — Rzucił okiem na Hutch. — Dziękuję pani. — I ekran pociemniał.

— Dajcie mi znać — odpowiedziała mu Hutch w ciszy swej kabiny — jeśli mogę w czymś pomóc.


Truscott znalazła się w centrum operacyjnym w niecałą minutę. Wciąż jeszcze rozbrzmiewały dzwonki alarmów, a wszystkie kanały łączności wypełniły się rozgorączkowanymi głosami.

— To nie pomyłka? — Wpatrzyła się intensywnie w obiekt, zwielokrotniony teraz na dwunastu ekranach sytuacyjnych, kontrolnych.

Harvey Sill otarł wargi wierzchem grubej dłoni.

— Nie, naprawdę leci i jest coraz bliżej. Jak jakaś cholerna bomba.

— Skąd się tu wzięła?

Harvey rozłożył ręce w bezsilnym geście.

— Ktoś musiał coś schrzanić.

— Ile mamy czasu?

— Siedemnaście minut.

— Gdzie uderzy?

— Nadlatuje z góry. Kąt uderzenia wyniesie jakieś osiem stopni. Wygląda na to, że łupnie prosto w dział inżynieryjny. — To była oś stacji. — Istnieje szansa, że uderzy w rondo. Ale to niewiele zmienia. Przejdzie przez nas na wylot jak rozpalony nóż.

— Która część ronda jest najbardziej zagrożona?

— Niebieska.

Ktoś wyłączył alarmowe dzwonki.

— Zabierzcie stąd wszystkich. Harvey, przygotuj ewakuację. Jeff, nadaj SOS do Winckelmanna. Poproś, żeby zjawili się tu biegiem. — Otworzyła kanał do sekcji inżynieryjnej. — Will?

Chwila ciszy.

— Jestem, Melanie. Co się dzieje?

— Będziemy mieli kolizję. Berdzo poważną. Pozbieraj wszystkich i wiejcie stamtąd.

— Kolizję?! Z czym?!

— Ze śnieżką-uciekinierką. Tylko nikogo tam nie zostawcie.

Usłyszała, jak klnie pod nosem.

— Już idziemy. Ale trochę nam zajmie pozamykanie tego wszystkiego.

— Bądźcie tu za pięć minut. Potrzebujecie pomocy?

— Nie. — Kolejna wiązka przekleństw. — Słuchaj, jaką ma wielkość? Możemy stracić zasilanie w całej stacji.

— Bez żartów — warknął Sill.

Trzej członkowie załogi wbiegli szybko do centrum dowodzenia, zajęli miejsca przy pomocniczych konsoletach i natychmiast się podłączyli. To była grupa ZBK — Zespół Bezpośredniej Koordynacji. W razie zaistnienia niebezpieczeństwa mieli koordynować łączność i działania ewakuacyjne.

Jeff Christopher, oficer dyżurny, podniósł wzrok znad ekranu.

— Obliczyłem, że ma jakieś trzynaście ton.

— Mamy szczęście — wtrącił Sill. — Jest nieduża.

— Zbliża się z prędkością jakichś siedmiu tysięcy na godzinę. — Stuknął palcem w słuchawkę, posłuchał chwilę i pokiwał głową. — Melanie — zawołał — z Winckelmanna zgłosili, że nie mają pilota na pokładzie. Nikt z nich nie wie, jak ruszyć to draństwo.

Truscott zapatrzyła się w widoczną na ekranach ciemność.

Sill z westchnieniem opadł na fotel.

— Nie uda nam się zabrać stąd wszystkich.

— Wiem. Mamy coś jeszcze w pobliżu?

— Nie na tyle blisko, żeby mogło pomóc.

— Dobra. — Włączyła ogólny kanał. — Mówi Truscott — zaczęła opanowanym głosem. — Spada na nas jedna ze śnieżek. Kolizja nastąpi za trzynaście minut. Proszę opuścić stację.

— Mamy dwie kapsuły i wahadłowiec. Do każdej kapsuły możemy wsadzić po troje ludzi plus pilota. To o jednego więcej, niż jest przewidziane, ale damy radę. Następnych dwunastu możemy wpakować do wahadłowca.

— Czternastu.

— Cholera, Melanie, nie pomieści czternastu.

— Wybierz niedużych. Zrób to. Ilu nam w takim razie zostaje?

— Czworo — odparł Sill. — Ja i ty. I jeszcze dwóch.

Myślała, żeby kazać mu odlecieć, ale zamiast tego skomplementowała go zachowując milczenie.

Wśród przytłaczającej ciszy, jaka między nimi zapadła, zadźwięczały głosy:

— Zgłaszam, że sektor A jest zabezpieczony.

— Terri, nie wiem, co z Dave’em. Sprawdź w jego kwaterze.

— Nie, Harold, nie przychodź tutaj. Masz lecieć w kapsule. Z Julie i Klausem… Tak, mówię poważnie. Rusz się.

— No, przecież musi gdzieś być.

Dziewięć minut.

— Poproś o dwóch ochotników. Jeff, wyłącz wszystko i idź. Już cię nie potrzebujemy. — Zanim zdążył zastosować się do jej rozkazu, dodała: — Ale najpierw przynieś mi kilka poduszek.

— Ile?

— Ile zdołasz. Szybko.

Sill zmagał się ze swoim zadaniem.

— A może poprosić twoich ludzi, żeby zostali? Zwierzchników?

Spojrzała na niego w przypływie nagłej sympatii.

— Oni boją się tak samo jak wszyscy inni — odparła. — Nie mogę nikomu nakazać, żeby został. Harvey, możemy tu zginąć. Chcę mieć przy tym odpowiednie towarzystwo.

Obserwowała, jak pracownicy obsługi technicznej suną niechętnie w stronę wyjść. Wiedzieli, że nie dla wszystkich starczy miejsca, więc ich oczy prześlizgiwały się po niej niepewnie. Byli zakłopotani. Dwoje z nich podeszło do niej: Max Sizemore, który dotknął jej ramienia w zadziwiająco bezpośrednim geście, i Tira Corday, która wymamrotała tylko „dzięki” i już jej nie było.

Sill rozmawiał z łanem Holmem z grupy antarktycznej. Próbował zorganizować szybką pomoc dla ludzi w kapsułach, w których zapasy powietrza wystarczą tylko na osiem godzin. Danielle Lima, szef grupy logistycznej stacji, pochylała się nad mikrofonem, wydając komuś polecenia, ale ani na chwilę nie odrywała wzroku od Truscott. Rysy jej twarzy stężały w bezruchu. Była młodą, smukłą brunetką, bystrą i ambitną, świetnym pracownikiem — kobietą u progu życia. A teraz z tej ślicznej twarzy odpłynęły wszystkie kolory. Rozłączyła się, ale jej oczy nadal utkwione były w dyrektorce.

— Zostaję — rzuciła i szybko odwróciła się plecami.

— Dzięki — odparła Truscott, spoglądając na jej plecy. Ale wyglądało na to, że Danielle jej nie słyszy.

Niebieska sekcja była o jakieś siedemdziesiąt stopni po okręgu od centrum operacyjnego, kręciła się też w przeciwnym kierunku, co oznaczało, że tu chyba byli najbezpieczniejsi — o ile to w ogóle możliwe. Będą z daleka od miejsca, przez które przebije się nadlatująca bryła lodu. A niech to diabli — może nawet mają tu jakąś szansę.

Danielle mówiła teraz do kogoś:

— Dobra, Hans. Pędź tu najszybciej jak tylko możesz. — Uśmiechnęła się do Truscott. — Stallworth zostaje.

Truscott zastanawiała się teraz, co trzeba zrobić, żeby zapewnić im jakąś szansę na przetrwanie.

— Połącz się z nim jeszcze raz. Powiedz mu, żeby wstąpił do zaopatrzenia i wziął cztery flickingery.

Przeleciała wzrokiem po zespole koordynacyjnym: Marion Edwards, która nigdy nie pracowała w Kosmiku dla nikogo innego, Chuck White, młody karierowicz, który miał nadzieję wspiąć się pewnego dnia na sam szczyt i pewnie mu się to uda, oraz Penny Kinowa, niewinne, ciche i rozczytane w książkach dziewczę. Penny zbyt wiele czytała, a była zdecydowanie za mało przebojowa. Za to wspaniale się spisywała jako koordynator systemów. Edwards wyjmowała właśnie z obudowy kryształ z danymi.

— Dopilnuję, żeby bezpiecznie wydostał się ze statku — rzuciła zakłopotana. W domyśle, rzecz jasna, pozostał jej zamiar wyniesienia go stąd osobiście. Cokolwiek wyniknie z tej sytuacji, stosunki między ludźmi na stacji już nigdy nie będą takie jak przedtem.

Kryształ zawierał raporty i dziennik pokładowy. Nie wolno ich było utracić, nawet jeśli wszyscy zginą. Taka właśnie będzie pierwsza reakcja Normana Casewaya na wieść o katastrofie: czy ocalili dane? Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, zapragnie wiedzieć, kto ponosi odpowiedzialność za tę katastrofę. Nie wystarczy, że będzie martwa, zniszczą także jej reputację.

— Dobra — rzucił Harvey. — Zespół koordynacyjny niech się już wynosi. Macie miejsca w drugiej kapsule. No, już.

Penny i Danielle wymieniły szybkie spojrzenia. W nim zawarło się całe morze znaczeń. Były bliskimi przyjaciółkami. I to także może ulec zmianie — jeżeli przeżyją.

Sill kierował teraz ostatecznym zamykaniem stacji. Truscott uważnie go obserwowała. Byłby z niego dobry szef, ale brakowało mu odporności psychicznej, żeby przetrwać na górze. Po bardzo obiecujących początkach narobił sobie wrogów i w końcu wylądował tutaj. Nie awansuje wyżej, bez względu na to, jak potoczą się sprawy.

Edwards zamykała swoje stanowisko.

— Wszystkie mniej ważne systemy już wyłączone — oznajmiła. — Luki zabezpieczone, a cała stacja tak przygotowana, jak to tylko możliwe.

Chuck White starał się stwarzać pozory, jakby rozważał pozostanie z nimi.

— Jeśli będziecie mnie potrzebować…

Truscott zaciekawiło, co by zrobił, gdyby przyjęła propozycję.

— Ruszaj się. Czekają na ciebie. I dzięki.

— Sześć minut — oświadczył Sill.

Śnieżka, koślawa i pełna żłobień, rosła złowieszczo na ekranach.

Przyszli Christopher i dwóch członków załogi. Przynieśli stertę poduszek i poduszeczek, które cisnęli na pokład.

— O, dobrze — powiedziała do nich Truscott. — Dziękuję. — Machnięciem dłoni wygoniła ich z sali. Teraz zostali sami.

Wyglądało, jakby cienie i rysy na powierzchni lodowej kuli nie ulegały zmianie.

— Ona się nie kręci! — zdumiał się Sill.

Pokiwała twierdząco głową.

— Pomyślimy nad tym później, Harvey.

— Wszystko zawsze się kręci. — Sill zdziwiony gapił się w ekran. Może po prostu ruch był bardzo powolny.

Wszedł Hans Stallworth z rękoma pełnymi uprzęży. Był wysoki, zawsze spięty i bardzo oficjalny. Specjalista od elektroniki; nigdy nie czuł się dobrze w towarzystwie Truscott. Ona z kolei uważała go za człowieka powierzchownego, więc była zaskoczona, kiedy się zgłosił.

— Witam — rzucił z całym zapałem, na jaki było go teraz stać.

Sill uścisnął mu dłoń.

— Miło cię widzieć wśród nas, Hans.

Położył uprzęże przed nimi i nikomu nie trzeba było dodatkowej zachęty do ich nałożenia. Truscott zdjęła pasek.

— Znajdźcie sobie coś, czym będziecie się mogli przywiązać. Nie potrzeba nam latających ludzi.

— Szkoda, że nie mamy tu żadnych sensownych deflektorów — odezwała się Danielle.

— To jakbyś zaciągnęła rolety — roześmiał się Sill. — Tylko popatrz na tę cholernicę.

Zapełniła już całe ekrany.

— Harvey, usuńmy powietrze z całej stacji. Zewsząd. Sill przytaknął.

— Zastanawiam się — odezwał się Stallworth — czy nie lepiej byłoby nam na zewnątrz.

— Nie. — Truscott sprawdziła swoją uprząż i włączyła pole. — Zapewnijmy sobie maksymalną ochronę, na jaką nas stać.

Danielle i Stallworth, którzy nie mieli wiele do czynienia z flickingerami, pomagali sobie nawzajem. Sill bez wysiłku przerzucił sobie szelki przez głowę i opuścił na ramiona.

— Leci do nas drugi wahadłowiec.

— Ile?

— Jakieś trzy godziny. Zdążą na czas, żeby pozbierać rozbitków. — Sprawdził ich uprzęże, stwierdził, — że są w porządku. — Włączcie naprowadzacze — zakomenderował i pokazał im jak. — Jeśli was wyrzuci na zewnątrz i będziecie nieprzytomni, oni i tak będą w stanie wszystkich znaleźć. — Przesunął palcami po konsolecie. — Zaczynam dekompresję.

Stallworth wyglądał przez iluminator, osłaniając oczy dłonią.

— Widzę ją — oznajmił.

Truscott podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem, ale nie mogła nic dostrzec.

— Potwierdzają się nasze wyliczenia — orzekł Sill bez śladu dumy w głosie. — Wbije się przez Niebieską, a potem zderzy się z osią. Danielle zajęła stanowisko przy kanałach łączności.

— Obie kapsuły już wystartowały — poinformowała. — Wahadłowiec rusza za chwilę.

— Zabrali już wszystkich?

— Mają dwadzieścioro dwoje. Razem z nami będzie dwadzieścioro sześcioro. — Wszystko się zgadza.

— Mogą nie zdążyć odlecieć na bezpieczną odległość — martwiła się Danielle. — Możliwe, że my tutaj jesteśmy bezpieczniejsi.

— Dwie minuty — przypomniał Sill.

— A wahadłowiec?

Danielle sprawdziła.

— Jeszcze są.

— Co ich zatrzymuje?

Dziewczyna nawiązała z nimi łączność.

— Myśleli, że ktoś jeszcze ma przyjść. Ginger mówi, że mają jeszcze jedno miejsce.

— Teraz to już bez znaczenia — rzuciła Truscott. — Każ im się zmywać. — Rzuciła okiem na Silla. — Zamykaj. Wyłącz wszystko. Całe zasilanie. Z wyjątkiem świateł — światła zostaw zapalone.

W całym kręgu stacji zamarły wszystkie urządzenia elektroniczne. Komputery przeszły w stan spoczynku, monitory wygasły, urządzenia kuchenne stanęły z hurkotem, centralne ogrzewanie przestało działać.

— Wahadłowiec odleciał — poinformowała Danielle.

Na niebie pojawiła się nowa gwiazda. Truscott patrzyła, jak się rozjaśnia i nabiera kształtów. Widać już było szczeliny i rysy. Żadnych kraterów. Nieregularny, zbliżony do prostokąta kształt. Przypomina maczugę — pomyślała sobie.

I nie kręci się.

— Dobra. Wszyscy na ziemię — zakomenderowała. — Główny wstrząs przejdzie przez podłogę. Leżcie płasko. Chrońcie poduszkami najwrażliwsze miejsca. Przywiążcie się do czegoś solidnego.

Patrzyli, jak się zbliża.

Czterdzieści sekund.

Płynęła przez niebo — śliczna i błyszcząca w promieniach słońca. Przesunęła się przez iluminatory zgodnie z ruchem wirowym zewnętrznego ronda i zniknęła w końcu po lewej ich stronie.

Truscott sięgnęła daleko w głąb siebie, by odnaleźć pokłady swej dawnej arogancji, życiowego przekonania, że wszystko w końcu wyjdzie jej na dobre, jeśli zachowa spokój i niczego nie zaniedba. Miała nadzieję, że wygląda i postępuje dostatecznie arogancko. Tego właśnie było im teraz trzeba. Tego oraz boskiej interwencji.

— Plecami do miejsca zderzenia — zawołała, wskazując jednocześnie odpowiedni kierunek.

— Powinni budować to cholerstwo od razu z pasami bezpieczeństwa — rzucił Stallworth. Jego głos brzmiał zadziwiająco spokojnie.

I w tej właśnie chwili trzasnęło.

Stacja zatrzęsła się.

Ktoś krzyknął. Cisnęło ich o stertę poduszek na podłodze.

Ale wcale nie przypominało ciosu ogromnego młota. Nie rozwyły się syreny, nie oberwało stalowych podpór. Zadzwoniło kilka pojedynczych dzwonków alarmowych — drobne uszkodzenia. I to wszystko.

— Co się stało? — wykrztusiła Danielle, nadal wczepiona w fotel.

— Niech mnie diabli, jeśli wiem — odpowiedział jej Sill.

— Niech nikt nie wstaje. — Truscott nie zamierzała ryzykować. A w jej słuchawkach zadźwięczał głos z jednego ze statków:

— Gdzie się podziało to cholerstwo?!

Truscott, oszołomiona, nie mogła się też nadziwić odgłosowi, który usłyszała przy zderzeniu:

„Pam!”

Rozdział 13

Seapoint, czwartek, 20.05

— Stacja kosmiczna chyba ma jakieś kłopoty — w ten właśnie sposób Janet poinformowała ludzi na Winku i w Świątyni o zbliżaniu się torpedy. Nadawała bieżące sprawozdanie z rozwoju wypadków i relacjonowała gorączkowe, mało eleganckie wymiany zdań między stacją orbitalną, stacjami naziemnymi i ciągnikami. Henry’emu i Sandy Gonzales, którzy byli w centrum operacyjnym Seapointu, przekazywała także teleskopowy obraz obiektu, podchodzącego do stacji. Sama stacja, której dwa zewnętrzne pierścienie kręciły się jednostajnie, sprawiała teraz wrażenie kruchej i delikatnej. Była to chwila pełna napięcia. Trzeba by nader wytężonej uwagi, żeby wychwycić w głosie Janet ten subtelny cień satysfakcji.

Nikt nie pracował. Z chorobliwą fascynacją wszyscy wpatrywali się w to, co ma nastąpić.

— Nie ma danych o masie. Ale zbliża się z wielką prędkością.

— Należy się draniom — skomentował Henry.

— Niezbyt kompetentni, co? — dodał Carson. — Dostaną jedną z własnych kulek.

Sandy stała przy boku Henry’ego.

— Może w końcu otrzymamy przedłużenie terminu — rzuciła.

— Czy wszyscy się wydostali?

— Nie wiem.

— Na pewno nie. Na stacji wciąż jeszcze ktoś gada.

Pomimo swojej niechęci do terraformerów, wcale nie chcieli widzieć ich martwych.

— Czy to naprawdę w nich uderzy? — zapytał Henry.

— Tak — odpowiedziała Janet. — Bez wątpienia.

Henry’emu przyszło do głowy, że Wink powinien przecież pędzić im na pomoc.

— Gdzie jest Hutch?

— Z wami. Jest na powierzchni.

Odniósł wrażenie, które zresztą zlekceważył, że w jej reakcji było coś niewłaściwego. Nie wyczuł zadowolenia ani przestrachu, tylko przekonanie o słuszności tego, co się stało.

— No dobrze. Skontaktuj się z nimi i wyjaśnij naszą sytuację. Powiedz, że chętnie udzielimy im pomocy, jakiej tylko zdołamy. Złapię Hutch i każę jej do was wracać, jeśli to w czymś pomoże.

Janet zawahała się.

— Dobrze. Ale wątpię, czy zechcą przyjąć naszą pomoc.

— W każdym razie ją zaproponuj.

Wciągnęła głęboko powietrze.

— Zaraz się tym zajmę.

Kilka chwil później Henry nawiązał kontakt z Hutch.

— Co mam robić? — zapytała niewinnie.

— Być w pogotowiu. Może będziesz musiała lecieć z misją ratunkową — odpowiedział jej, a do kopaczy rzucił: — Zbliża się bardzo szybko. Zostały już tylko sekundy.

Henry przyglądał się, kiedy mijała pędem ostatnie kilka kilometrów jak lśniący, biały pocisk. Gruchnęła w stację kosmiczną i obie zniknęły w gejzerze białych odłamków.

— Zderzenie.

Sandy wypuściła wstrzymywany oddech.

Obraz powoli przejaśniał się, a w słuchawkach podniecone głosy wypytywały o szczegóły. To niewiarygodne — stacja pozostała nietknięta. Wciąż jeszcze się chwiała, ale też nadal obracała się dookoła własnej osi w tym samym niespiesznym tempie.

Dziesięć minut później zameldowała się Janet.

— Podziękowali i powiedzieli, że sami świetnie sobie radzą.


Pod morskim dnem Carson i George wycinali strumieniami cząsteczkowymi swój tunel. Znajdowali się teraz za zewnętrznym murem kaplicy, usiłując ustalić najlepszą trasę, która pozwoli im się dobrać do maszyny drukarskiej. George był ogromnie zasadniczy, i choćby nie wiem jak naciskany przez Henry’ego i pozostałych, nie godził się na żadne niepotrzebne ryzyko. W związku z tym zakładali wszystkie klamry jak należy i posuwali się naprzód z zachowaniem daleko posuniętej ostrożności.

— Za wszelką cenę chcę się tam dostać, podobnie jak wy wszyscy — oświadczył Henry’emu. — Niemniej jednak najważniejszy jest zdrowy rozsądek.

George wiedział, gdzie prawdopodobnie znajduje się maszyna. Operował strumieniem cząsteczkowym z coraz większą niecierpliwością i był bardzo zmęczony. Wkrótce będą wracać — George, żeby trochę odpocząć, a Carson, żeby zluzować Henry’ego przy monitorze. Sandy i Richard zajmą się kopaniem, a Henry będzie obsługiwał pompy. Właściwie, to już nawet widać ich światła w tunelu.

I coś jeszcze: zobaczył, jak błysnęło odbitym światłem w mule. Carson podniósł to coś. Kawałek gładkiego kamienia, jakaś tabliczka, płaska, szeroka na około osiem centymetrów.

— Ma napisy — powiedział. Otarł ją, obejrzał w świetle lampy. — Z tyłu widać jakiś obrazek. Może włócznia.

Wyciągnął tabliczkę w stronę kamery, która transmitowała obrazy na Seapoint.

— Cholera jasna — podekscytował się Henry. — Popatrzcie tylko. Przecież to linearne C.

— Strzał w dziesiątkę — rzucił uradowany George. Trafiony-zatopiony. — Obrócił tabliczkę i przyjrzał się jej z ukosa. — A to co?

Na odwrocie widniał obrazek czegoś, co wyglądało jak długi, zwężający się ku końcowi pręt — z jednej strony miał kształt szpadla, z drugiej był gruby i szeroki.

— To organ płciowy — objaśniła Sandy z tłumionym śmieszkiem. — W całej okazałości.

— Naprawdę zabawne, jak uniwersalny zasięg mają niektóre sprawy — dobiegł ich głos Maggie ze statku.

— Piękne ozdoby, w sam raz do świątyni, niech mnie diabli — rzucił Carson. — Może mieli w pobliżu jakiś burdel. Czy Quraquatczycy mieli burdele?

— Tak — odpowiedziała Sandy. — Nokowie zresztą też. Zdaje się że to instytucja nieodzowna dla każdego rozwiniętego samca, bez względu na rasę.

Jednak najważniejsze w tym wszystkim było to, że mieli kolejną próbkę linearnego C. A mogło ich tu być znacznie więcej. Carson i George zaczęli przetrząsać najbliższą okolicę, podczas gdy Richard i Sandy przejęli pracę przy tunelu. George’owi niewiele zostało entuzjazmu dla tych poszukiwań, ale Carson był niezmordowany. Po godzinie udało im się znaleźć nieduże korytko pełne tabliczek i innych, w większości nierozpoznawalnych przedmiotów.

Pięć tabliczek, razem z tą pierwszą, miało treści wyraźnie erotyczne. Inne zawierały symbole drzewne lub morskie, a na jednym widać było coś w rodzaju żaglowca. Na każdej wyryto po kilka linijek tekstu. Były zbyt zatarte, żeby dało się coś odczytać, ale może nadadzą się do odzysku. Kolejno, jedna po drugiej, George prezentował je do kamery.

Był mniej więcej w połowie, kiedy usłyszał głos Maggie.

— Te są znakomite, Henry.

— Tak — zgodził się Henry. — Są niezłe.

— Czy możemy wrócić na chwilę do tej ostatniej? — poprosiła. Tabliczka przedstawiała sam członek w stanie erekcji, wystający z jakiegoś wieńca. Wokół tabliczki biegła linia tekstu.

— Niektóre z nich znamy — ucieszyła się. — Wspaniałe. — Nikt nie zażartował.

George pokazał im kolejną.

— Niezła — wyszeptała Maggie.

Potem jeszcze jedną.

— Przyjrzyjmy się jej jeszcze raz — przerwała mu Maggie. Był to jeszcze jeden erotyk, tym razem bardzo bezpośredni: spółkująca para. — Nie udało nam się dobrze uchwycić tekstu. Obie strony, George. I więcej światła.

Nad kochającą się parką widniało pojedyncze słowo.

— Co to właściwie ma być? — zapytał Carson.

— Pewnie ozdoby — odparła Maggie. — Na razie to nieważne. — Potem nagle skojarzyła. — Henry, widzisz? To tytułowe słowo?

Słowo na szczycie tabliczki znajdowało się także na inskrypcji w Oz.

— Cholera! — Henry był wniebowzięty. — Richard, jesteś tam?

— Teraz nie mogę się ruszyć. — Operował właśnie strumieniem cząsteczkowym.

— George, pokaż tę doktorowi Waldowi.

— Ani cienia wątpliwości — paplała radośnie podniecona Maggie. — Choć nie jest zupełnie identyczne. Ten z napisu na Oz ma jedną literę więcej, a litery są trochę inaczej uformowane. Tylko kwestia stylu. Będziemy pewniejsi, kiedy je wyczyścimy. Sześć liter pasuje idealnie. Jeśli nawet jest to inne słowo, przynajmniej ma ten sam rdzeń.

— Racja — odpowiedział Richard. — Piękne.

— Wydaje mi się — wtrąciła Sandy — że budynek nie należy do kaplicy. Frank chyba miał rację z tym burdelem. Orgie erotyczne mogły stanowić część jakichś rytuałów.

— Dobra — mówił Richard do Maggie, przyglądając się uważnie tabliczce. — Co oznacza to słowo?

— Seks — odparła Maggie. — Lub ekstazę.

— No i jak my teraz wyglądamy? — wtrącił się Henry. — „Tam się najlepiej zabawisz?” Czy to właśnie ma oznaczać inskrypcja z Oz?

Richard potrząsnął przecząco głową.

— To wcale nie musi mieć konotacji seksualnych — wyjaśnił.

— Zgadzam się — poparła go Sandy. — Może znaczyć miłość. Albo spełnienie. Albo wyzwolenie.

— Albo — podsunął George — statki, które mijają nas w nocy.


Stacja orbitalna Kosmik, piątek, 00.30

Na dźwięk dzwonka u drzwi Truscott uniosła głowę.

— Proszę.

Do pokoju wszedł Sill. Usta miał ściągnięte w wąską kreskę, oczy płonęły mu gniewem.

Odsunęła się od biurka i obróciła w fotelu, by spojrzeć mu w twarz.

— Co tam masz?

— To nie była śnieżka.

— To już wiemy.

— Udało nam się uzyskać próbki. To jakiś polimer.

Pokiwała głową.

— A zatem została sfabrykowana.

— Nie widzę, żeby można było tu wyciągnąć jakieś inne wnioski. A ponieważ nie ma tu nikogo z wyjątkiem ludzi z Akademii…

Truscott wybuchnęła śmiechem. Nie był to jej zwykły, powściągliwy śmieszek — tym razem włożyła weń całe serce. A kiedy zobaczyła, jak przygląda jej się zaskoczony, zbeształa go.

— Daj spokój, Sill. Gdzie twoje poczucie humoru?

Aż poczerwieniał.

— Nie wiem, co w tym śmiesznego, Melanie. Narobili nam mnóstwo kłopotów. Ktoś mógł przecież zginąć.

— To prawda — odwróciła od niego wzrok. — Odpłacili nam pięknym za nadobne, czyż nie tak?


Świątynia Wiatrów, piątek, 2.00

Tunel skutecznie opierał się wszelkim ich wysiłkom. Z mułem szło jeszcze gorzej niż z kamieniem. Ile go wypompowali, tyle natychmiast wracało. W prywatnym kanale Carson przyznał Richardowi, że to beznadziejne.

Detonacja miała nastąpić za osiem godzin.

Za szybko.

Baza stała pusta. Eddie już odleciał, wygnany na Winka, oficjalnie dlatego, że nie był tu już potrzebny, a tak naprawdę dlatego, że nieustannie zasypywał Henry’ego prośbami, żeby zaprzestał poszukiwań i odesłał Carsona do ładowania eksponatów. Hutch znów odleciała i za godzinę miała randkę ze swoim statkiem. Kiedy wróci, wszyscy będą czekać na nią w zatoczce, spakowani i gotowi do drogi. Bez względu na okoliczności.

Richard siedział w centrum operacyjnym. Na monitorze widział montaż z rozproszonych świateł, powolnych cieni i ścian tunelu. W kanale łączności przetaczały się jęki, narzekania, wyzwiska i przekleństwa.

W pomieszczeniu było zimno i wilgotno. Teoretycznie nie mógł sobie pozwolić na sen, ale warunki uległy teraz zmianie: dyżurny nie koordynował już żadnych szeroko zakrojonych operacji. A człowiek musi od czasu do czasu się zdrzemnąć.

Wiedziony impulsem, wezwał Winka i obudził Tommy’ego Loughery.

— Czy mogę rozmawiać z Maggie? — zapytał.

— Siedzi tu obok.

Tego się właśnie spodziewał. Wysłali jej na Alfie wszystkie nowe tabliczki — było ich trzynaście. A ona czeka na ich przybycie.

— Dzień dobry, Richardzie — odezwała się. — Kiedy uda wam się tam przedostać?

— Do maszyny?

— A do czegóż by innego? Robi się późno.

— O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać. Może nam się nie udać.

— Henry tak nie uważa.

— Henry jest optymistą. On po prostu chce ją mieć, Maggie.

— Ja też.

— Masz już spory zapas próbek. Wkrótce dostaniesz następne. A jeżeli będziemy musieli na tym poprzestać? Czy to wystarczy?

— Może. — Nagle oklapła. — Analiza zajmie mi trochę czasu. Po prostu nie wiem. — W jej czarnych oczach odbijało się zmartwienie. — Z maszyną drukarską byłoby mi o wiele łatwiej.

— Jeżeli to naprawdę to.

— Naprawdę.

Richard wpatrywał się w nią uważnie.

— Czy możesz oszacować jakieś prawdopodobieństwo? — A kiedy zobaczył, że nie rozumie, wyjaśnił: — Prawdopodobieństwo odcyfrowania inskrypcji? Bez żadnych dodatkowych próbek?

— Coś dzisiaj bardzo naciskamy, prawda?

— Przykro mi. Do rana to może już być sprawa życia i śmierci. W kącikach czarnych oczu i w okolicach skroni pojawiły się cienie.

— Richardzie, wydostańcie to coś. Dobra? Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, wydostań to i przywieź.


6.00

— Już niedaleko. Zaraz tam będziemy.

Richard był mocno poirytowany.

— Odwołaj to, Henry. Wynośmy się stąd.

— Nie będzie jej jeszcze przez następne dwie godziny. Po cholerę mamy sterczeć tam na jakiejś skale? Jeszcze mamy czas. Trzeba go wykorzystać. Miej trochę wiary.


7.77

Hutch, prześlizgując się wśród świateł poranka, nie czuła się szczególnie szczęśliwa. W kanałach łączności rozbrzmiewał niski brzęk pracujących strumieni cząsteczkowych, dudnienie i chlupot pomp próżniowych. Przez ten hałas przedzierały się ludzkie głosy.

— To przecież miało być tutaj.

— Ale nie ma. Nie ma jej tu.

— Ściany też nie ma. Cała cholerna komora się zawaliła. Albo podniosła się w górę.

— Dlaczego nie zrobiłeś zdjęć?

— Przecież zrobiliśmy. Dwa dni temu jeszcze tu była.

— Wydawało nam się, że ją widzimy. Ale to była deska. Patrzyliśmy na jakąś cholerną dechę!

— Może ją przeoczyliśmy. Czy to możliwe?

— Nie.

I słowa, które cięły ją jak batem, rozwścieczyły, słowa wypowiedziane przez Henry’ego:

— Dajcie no tu skaner. Popatrzmy jeszcze raz. Dowiedzmy się, gdzie to jest.

Włączyła prywatny kanał do Richarda.

— Skończył wam się czas.

— Wiem. Daj nam jeszcze kilka minut. Aż się dowiemy, gdzie się podziała ta przeklęta rzecz.

— Richard, woda się zaraz podniesie.

— Hutch, musisz zrozumieć. Ci ludzie zdają sobie sprawę z ryzyka. To zbyt ważne, żeby tak po prostu odwrócić się i odejść. Spokojnie, dasz jakoś radę!

— Zaczynasz gadać jak wariat, tak samo jak oni — warknęła. Przerwała połączenie, nie chcąc nawet usłyszeć odpowiedzi. Przełączyła się do Carsona, który czekał ze swoim wahadłowcem w zatoczce.

— Frank, czy ty możesz coś tutaj poradzić?

— Nie bardzo.

— Henry w końcu ich wszystkich pozabija.

— Nie. Tego by nie zrobił. Cokolwiek by się działo, zdąży na czas. Możesz mu zaufać.

„Dobra, to już rozpoznaję”.

Jesteś pewien, George?”

„Tak. Tak, nie ma wątpliwości”.

„W porządku, bierzmy się za to. Gdzie, do cholery, jest ten przeklęty miotacz?”

— Hutch — powiedział Carson — jeszcze jedna godzina tutaj może być warta całych lat badań w domu. Bądź cierpliwa.

— Jeszcze jedna godzina?!

— Tak mi się wydaje. Ale przecież zdążymy stąd zwiać, nawet szybciej niż będzie to konieczne.

— Hutch — usłyszała głos George’a. — Masz na pokładzie kołowrót?

— Tak. Mogę go uruchomić.

— Dobra. Plan jest taki: kiedy uwolnimy maszynę, dźwigniemy ją do Górnej Świątyni. Na miejscu mamy już wszystko co potrzeba. Ty spuścisz nam linę. Kiedy tylko wyciągniemy maszynę z szybu, przyczepimy ją, a ty wciągniesz ją na pokład. Reszta znajdzie się na statku w kilka minut po niej.

Potrząsnęła w oszołomieniu głową.

— George, to szaleństwo. Przecież jeszcze nawet nie macie tej maszyny.

— Pracujemy nad tym.

Znów włączył się Richard.

— Będzie dobrze — powiedział uspokajającym tonem. — Uda nam się. I będziemy mieli tę maszynę.

Patrzyła, jak pod nią rozwija się linia brzegu. Był piękny, przesycony słonecznym blaskiem dzień, biały i chłodny, pełen lodowej kry, strzelistych szczytów i skalistych wysepek. Długie, grzywiaste fale wylewały się na pokryte śniegiem plaże. Przy brzegach spacerowały i bawiły się plażowe małpy.

Przed sobą widziała zatoczkę, więc zaczęła sposobić się do lądowania. Na skalnej półce czekał już wahadłowiec Świątyni, oślepiająco żółty i niebieski w słonecznym blasku.

Hutch wylądowała niezgrabnie. Tak jakby jej pośpiech mógł tu cokolwiek zmienić! Carson stał na skałach. Był zbyt taktowny lub zbyt zamyślony, żeby skomentować jej nawigacyjne wyczyny.


8.37

Strumień cząsteczkowy rzucał na całą komnatę niesamowity, białoniebieski poblask. Woda syczała i bulgotała. George walił na ślepo. Przebijał się teraz przez tę najbardziej niebezpieczną z przeszkód: luźne kamienie i piach.

Ich strategia kopania wyglądała następująco: wybrać miejsce, które wyglądało na w miarę stabilne (jeśli takie dałoby się znaleźć), podzielić je na kilka odrębnych celów i każdy z nich atakować pojedynczo. Wycinasz dziurę i czekasz. Jeśli nic się nie dzieje, powiększasz ją. Potem podpinasz wszystko klamrami i idziesz głębiej.

— Problem w tym — oświadczył Henry’emu — że tunel trzeba będzie jeszcze raz poszerzyć, żeby maszyna mogła tędy przejść.

George był bardzo z siebie zadowolony. W badaniach terenowych specjaliści od prac inżynieryjnych mieli cokolwiek niższą rangę niż sami archeolodzy. Nie znaczyło to, że ktoś traktował go z góry. Ekipa ze Świątyni zawsze stanowiła bardzo zgraną paczkę. Ale jakby mniej ceniono sobie jego zdanie w sprawach zawodowych. Jego działka była tylko pomocnicza, a więc on sam czuł się w pewnym sensie dodatkiem. Przy rozmaitych uroczystościach nikt nie wznosił toastów na jego cześć.

Ale tym razem to on dokonał odkrycia. „Maszyna drukarska George’a”. I to on prowadzi teraz natarcie na Dolną Świątynię. Czuł się z tym znakomicie. Fantastyczne ukoronowanie wszystkich jego wysiłków. Było też trochę strasznie. Ale on sam, jak większość młodych mężczyzn, czuł się nieśmiertelny i w głębi duszy nie wierzył, że Kosmik przyciśnie guzik, kiedy na dole jeszcze będą ludzie.

Co więcej, zauroczyła go Hutch, zawładnęły nim jej błyszczące oczy i jakby nieobecny uśmiech. Kiedy była blisko, burzyła się w nim krew, a teraz zobaczy go w akcji. Jak mógłby teraz odpaść? Przez te wszystkie klaustrofobiczne godziny odpędzał myśli o grożącym mu niebezpieczeństwie, rozpamiętując nagrodę, jaka czeka na bohatera.

Nagle w słuchawkach zadźwięczał głos Maggie.

— Mamy już wstępny odczyt tej tabliczki „o seksie”. — Chodziło jej o tytułową grupkę liter, która widniała też w inskrypcji z Oz. — Nie wydaje nam się, żeby to był termin erotyczny.

— A co to jest? — zapytał Richard.

— Zlokalizowaliśmy części takiego zlepka liter także gdzie indziej. Mamy rdzeń, który zdaje się sugerować „trwanie”, może nawet „nieskończone trwanie”.

— Masz rację — wtrąciła Sandy. — Nie należy tego kojarzyć z seksem.

— Słowo to ma pozytywne konotacje. Łączy się ze światłem słonecznym, na przykład. I ze statkami, które żeglują przy pomyślnych wiatrach. Ja osobiście skłaniałabym się do tego, żeby tłumaczyć je raczej w kategoriach sprzyjającego losu niż przyjemności.

— Jesteś pewna? — To chyba pytał Tri.

— Oczywiście, że nie mogę być pewna — warknęła. — Ale istnieje dość rozsądna doza prawdopodobieństwa.

— A zatem mamy pomyślny los i mityczną bestię. Jaki tu może być związek?

Przed nimi George wyłączył miotacz i czekał teraz, aż woda się ustoi.

— Chyba się przedostaliśmy — zawołał. — Mamy tunel!

Henry i Sandy ruszyli pospiesznie ku niemu, żeby pozakładać klamry. George popukał w sklepienie. Kolejna porcja mułu i żwiru zaczęła opadać wolno na podłogę.

— Żadnych gwarancji — oznajmił.

Henry tylko wzruszył ramionami i przepchnął się do przodu.

— George — zawołał ze środka. — Rób, co możesz, żeby to poszerzyć.

— Dopóki jesteś w środku — nie ma mowy.

— Rób, co mówię — odparł Henry. — Na moją odpowiedzialność.

„Nie na wiele się zda, kiedy będziesz martwy”.

A gdyby tak George zaczął ciąć i dach by się zapadł? W gruncie rzeczy nie powinien był nawet pozwolić Henry’emu tam wejść, dopóki nie sprawdził stanu bezpieczeństwa. Ale wszystko tu działo się zbyt prędko.

Posłusznie włączył strumień cząsteczkowy i zaczął odcinać kawałki bocznych ścian tunelu.


Komnata częściowo się zawaliła. Henry pełzł między połamanymi kamiennymi płytami i zmurszałymi belkami. Lampa rzucała rozmazane światło.

— Gdzieś tu nad głową — rzucił do mikrofonu na gardle. Maszyna drukarska powinna być na tyle blisko, by wychwyciły ją sensory. Ale jak na razie nie miał żadnych odczytów.

Dotarł do jakiejś ściany.

Podpłynął do niej i oparł głowę o kamień. „To koniec” — pomyślał. Nie mógł znieść tego miejsca takim, jakim stało się teraz — tego przeciskania się między kamieniami, przekopywania się przez muł, brnięcia po omacku w ciemnościach.

Za nim pojawił się Richard i uniósł w górę swoją lampę.

— Tam — odezwał się. — Po twojej prawej jest przejście. Patrz.

Pokazał mu ręką i Henry dostrzegł je także. Ale wiedział też, że robi się rozpaczliwie późno i że na nim spoczywa odpowiedzialność za to, czy jego ludzie wydostaną się stąd na czas. Kiedy on się wahał, Richard brnął do przodu. Jego lampa poruszała się wśród ciemności.

— Chyba ją widzę — rzucił miękko.

Sandy przytrzymała go za ramię.

— Powinniśmy poczekać na George’a.

— Dzielny chłopak, ten Richard! — rzuciła Maggie w radosnym uniesieniu.

Henry ruszył za światłem, minął załom muru i spłynął niżej, do niewielkiej komnaty, którą dobrze pamiętał z poprzedniej bytności.

— Mamy ją — mówił Richard. Klęczał o dwa metry dalej, ledwo widoczny w przyćmionym świetle.

Płyta formowa była do połowy przysypana gruzem. Krążyli dookoła, rozgarniając gruz palcami, próbując ją uwolnić. Znaleźli prostokątną formę drukarską. Obok leżał jakiś mechanizm napędowy, przysypany kamieniami.

— To podstawowa część maszyny — orzekła Maggie.

Druga forma przyciśnięta była oderwaną płytą.

Skaner Sandy wykrył coś na podłodze. Kiedyś była to podzielona na przegródki kaszta.

Henry opukiwał formy.

— Jest w nich złożona strona — powiedział.

— Świetnie! — dopingowała ich Maggie. — To wystarczy. Do roboty. Wyciągajcie to stamtąd.

Forma tkwiła mocno w ramie.

— Potrzeba do tego pulsera — oświadczył Henry.

Richard dotknął jego ramienia.

— Nie sądzę, żeby można było przy niej używać promieni.

Maszyna była wielka, miała prawie dwa metry długości i około metra szerokości. Sandy i Richard próbowali wyszarpnąć ją spod gruzu.

Nie dało rady.

— To się nie uda — stwierdziła Sandy. — Nawet jeśli ją uwolnimy, nie przejdzie przez tunel. — Obejrzała ją przyświecając sobie lampą. — A może weźmiemy same formy?

— Dlaczego formy?

— Bo tam są złożone strony — rzuciła Maggie łamiącym się głosem.

— Tu się zaraz zrobi mokro — wtrąciła Hutch. — Jeśli planujecie stamtąd wyjść, to już najwyższy czas. Henry mierzył rękoma formy.

— I tak trzeba będzie poszerzyć wyjście — oświadczył.

— A może byśmy po prostu zrobili solidny zestaw holo? — podsunął George.

— To nic nie da — sprzeciwiła się Maggie. — Potrzebne nam formy. I potrzebne nam czcionki. Będziemy musieli dokładnie je odtworzyć, jeśli chcemy cokolwiek odczytać.

Henry poświecił dookoła komnaty.

— Może gdzieś tu są jakieś kaszty z czcionkami.

— Daj spokój. — Richard właśnie szarpał się z ramkami. — Sandy ma rację. Poprzestańmy na tym, co już mamy.

— Jeśli na dole jest więcej druku — rzuciła szybko Maggie — miło byłoby go mieć. Czcionki w formach będą już mocno zniszczone.

— Cholera jasna, Maggie! — nie wytrzymała Hutch. — Chcesz więcej czcionek, to zejdź tam i je sobie weź!

We wspólnym kanale zapanowała martwa cisza.

— Dobra, bierzmy się za to — powiedział w końcu Henry. — Tniemy. Nie mamy czasu się z tym pieścić.

Zapłonął strumień cząsteczkowy. George ciął z zapamiętaniem. Rozciął prasę na pół i wyrwał obie formy.

— Sandy — komenderował Henry — idź do wylotu szybu i bądź gotowa je wciągnąć, kiedy tylko poszerzymy tunel. Richard, a może wróciłbyś i pomógł Hutch? Nie ma sensu, żebyś tu dłużej sterczał.

— Będzie wam potrzebna pomoc — sprzeciwił się Richard. — Poczekam.

Henry pokiwał głową.

— W porządku. — Sprawdził czas. — Uda nam się.

— Spieszcie się — odezwała się Maggie, a Henry’emu przypomniało się zdarzenie z dzieciństwa, kiedy piłka wtoczyła im się na pokryte lodem jezioro, a starsi chłopcy wysłali go, żeby ją odzyskał. „Spiesz się i rzuć ją do nas — krzyczeli — zanim sam wpadniesz”.


9.35

Fale mlaskając uderzały o Wieżę. Na horyzoncie widać było kilka dryfujących brył lodu. Nadbrzeżne szczyty jarzyły się w słońcu.

Hutch wściekła, bliska łez, wyciągnęła kołowrót, przyczepiła do liny pięciokilowe kółko obciążnika i trzasnęła w guzik włącznika. Pierścień upadł w wodę, a za nim piętnaście metrów liny. Oba wahadłowce leżały teraz obok siebie na wodzie. Carson stał na skrzydle Alfy, kołysząc się delikatnie z ruchem fal.

— To czyste szaleństwo — rzekł. — Nie mogę uwierzyć, że to się naprawdę dzieje.

Był piękny dzień, przejrzysty i złoty. Na godzinę przed końcem świata.

Cztery z quraquackich skrzydlatych stworzeń, tych, które przypominały ziemskie płaszczki olbrzymie, przeleciały w szyku nad ich głowami, kierując się na północ.

— Może trzeba porozmawiać z Kosmikiem — powiedział. Hutch wpatrywała się w linę kołowrotu. A pod nimi, w wojskowej kaplicy, George, Richard i Henry zakończyli wreszcie pracę i ruszyli tunelem do wyjścia.


Stacja Kosmik, 9.45

Truscott stała za plecami Silla. Ręce splotła na piersi, twarz miała pociemniałą od gniewu.

— Są jakieś postępy? — dopytywała się.

— Niestety. — Harvey Sill przycisnął słuchawki do uszu. — Ciągle jeszcze są na powierzchni.

— Wiesz, co się tam dzieje?

— Są w tunelach. Ta pilotka, jak jej tam, jest bardzo zdenerwowana. Dają jej nieźle popalić. Ale nie wiem, o co tak naprawdę chodzi. Możliwe, że sobie to wszystko nagrali, żeby nas doprowadzić do obłędu.

— Rzeczywiście chyba wpadasz w obłęd, Harvey. Zapytałeś ich, jaka tam jest sytuacja?

Potrząsnął przecząco głową.

— Nie.

— Dlaczego?

— Nie chciałem ich zbytnio zachęcać — nie chciałem, żeby pomyśleli, że się martwimy.

Truscott nagle poczuła się stara i zmęczona.

— Harvey, połącz mnie z nimi.

— Nawet chyba nie będę musiał. Mamy przekaz z wahadłowca Winka. — Włączył obraz. — Mów, Alfa.

Kobieta-pilot obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem.

— Mamy problemy, Kosmik. Proszę mnie połączyć z doktor Truscott.

Truscott stanęła przed ekranem.

— Jestem tu. O co chodzi?

— Nasi ludzie nadal są w tunelu. Nie zdążą przed planowanym terminem.

— Dlaczego? — wycedziła Truscott.

— Starają się coś dokończyć. Bardzo mi przykro. Ja nie mam na to żadnego wpływu. Czy może pani opóźnić eksplozję?

— Ma pani pojęcie, jakie z tego wynikną konsekwencje? Ile to nas będzie kosztować?

— Proszę — powtórzyła Hutch. Miała mokre i zaczerwienione oczy. — Jeśli tego nie zrobicie, oni zginą.

Truscott dała jej wyraźnie odczuć swoją pogardę.

— Jedna godzina — rzuciła w końcu. — Ani sekundy dłużej. Hutch pokiwała głową z wyrazem ulgi na twarzy.

— Dziękuję.

Kiedy połączenie przerwano, Sill rzucił obojętnym tonem:

— To błąd.

— Potem o tym porozmawiamy. Odwołaj wszystko. Każ wszystkim stać w pogotowiu. Jedna godzina.


Południowa Kontrola Naziemna Kosmika, w powietrzu, piątek 9.54

Pierwsza zapaliła się lampka biała. Nuklearna broń w punkcie Delta została właśnie odbezpieczona.

Ian Helm siedział w prawym fotelu kabiny swego odrzutowca. Widoku nie zasłaniały mu dziś żadne chmury. W dole rozciągał się południowy płat lodu polarnego — od krawędzi przy Koranda Border, która kryła ciąg najdalej wysuniętych na północ wulkanów, do Dillman Harbor, gdzie dwa lata temu założyli pierwszy obóz-bazę. Przypomniał sobie, jak stał wtedy wśród tej przepastnej ciszy, zziębnięty mimo pola Flickingera, bo wysiadł mu grzejnik, choć rozgrzewała go radość tej chwili, świadomość, że pewnego dnia unicestwi ten lodowy kontynent, roztopi jego góry i pagórki, wypełni jego jary i doliny parą i deszczem. W pojedynczej, jakże wspaniałej sekwencji zamieni tę jałową ziemię w materiał do przyszłej regeneracji planety. Oczywiście, nikt nigdy nie uzna jego zasług. Wszystko to, cały splendor przypadnie w udziale Casewayowi i Truscott. Właściwie im się należy — nie chce wcale pomniejszać ich dokonań. Wystarczało mu, że był to jego projekt. I że jego palec spoczywał na detonatorze.

— Ian. — Na kontrolce zapłonęło jakieś zielone światełko. — Sill chce z tobą rozmawiać.

Białoniebieski blask bijący od lodu i oceanu palił go w oczy. Helm popatrzył na swoją pilotkę.

— Jane, czy można to jakoś wyłączyć? — zapytał.

Zmarszczyła brwi.

— Wystarczy wyciągnąć wtyczkę.

Wyszarpnął ją bez wahania.

— Niech każdy wie, że istnieje niebezpieczeństwo pojawienia się fałszywych poleceń. Ustalmy sobie hasło. Nie wolno odbierać żadnych przekazów bez podania hasła.

— Jakie to ma być hasło?

Namyślał się przez chwilę.

— Wierność. — Jane sprawiała wrażenie zakłopotanej. — Dam ci to na piśmie.

— Truscott z pewnością się nie spodoba.

— Ratuję ją przed nią samą — odpowiedział.

Zamigotały dwie kolejne lampki. Jedna przy Little Kiska, w pobliżu bieguna, a druga przy Slash Basil, w głębi wulkanu.

— W końcu sama mi za to podziękuje.



PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ


Prędkość fal tsunami równa jest pierwiastkowi kwadratowemu przyśpieszenia grawitacyjnego razy głębokość wody. Ocean otaczający południową czapę lodową na Quraquie jest umiarkowanie głęboki; prędkość fali powinna zmaleć też w wąskich przesmykach Yakaty. Wyliczenia wskazują, że główna fala tsunami, przemieszczając się z mało prawdopodobną prędkością 850 kilometrów na godzinę, mogła dotrzeć do Świątyni dopiero po czterech godzinach. O dziesiątej Jacobi miał pełne prawo wierzyć, że pozostał mu jeszcze spory margines bezpieczeństwa, zanim na miejsce dotrą fale powstałe przy lodowych czapach.

Niemniej, skupiwszy uwagę głównie na tsunami, ekipa Akademii przeoczyła inne, bardziej bezpośrednie niebezpieczeństwo: fale wstrząsów, spowodowanych załamaniem się pokrywy lodowej, poruszały się z prędkością 7,1 kilometra na sekundę i dotarły w rejon Świątyni już po sześciu minutach. Sporych rozmiarów uskok biegnący pod Yakatą ze wschodu na zachód zareagował na wybuch wstrząsami sejsmicznymi. To sekundowe trzęsienie ziemi z całą pewnością wytworzyło potężne fale morskie. I właśnie one uderzyły w brzeg morski około jedenastu minut po detonacji.

Barnhard Golding,

„Bóg na Quraquie: Misja w Świątyni”.

2213, Eberhardt & Hickam, Chicago


Niechaj wiedzie cię świetlista odwaga, niech nie mąci ci myśli lęk ani troska o własne dobro. Żyj w zgodzie z prawem i wiedz, że w najciemniejszej z godzin ja stanę u twego boku.

Fragment z „Godzin Knotyjskich”

Przełożyła Margaret Tufu

[Oryginalny wydruk zawiera dopisek sporządzony ręką tłumaczki: „Miejmy nadzieję” oraz datę: 11 czerwca 2202.]

Rozdział 14

Świątynia Wiatrów, piątek, 9.43

Owe dwie formy stanowiły główny zrąb całego znaleziska. Jeśli je ocalą, a tekst okaże się stosunkowo mało zniszczony, będą mieli wszystko, na co mogli liczyć. Dlatego mimo koniecznego pośpiechu, Richard poruszał się z wielką ostrożnością. On i Henry bez zbędnego pośpiechu wyciągnęli eksponat z miejsca, gdzie był pogrzebany, i przetransportowali przez tunel. George płynął przed nimi, usuwając przeszkody, a tam gdzie to okazało się konieczne, poszerzając przejście.

Do poziomego szybu dotarli za cztery dziesiąta.

Henry poświecił w górę swoją lampą.

— Jak uważasz? Powinniśmy przeczekać tutaj, aż będzie po godzinie zero? Jeśli nastąpią jakieś wstrząsy, kiedy my będziemy w tunelu, formy mogą się zniszczyć.

Richard wprost podziwiał jednostronność Henry’ego. Wstrząs w szybie może wszak zniszczyć nie tylko formy. Z drugiej strony — nie rozumiał, w jaki sposób mogliby być bezpieczniejsi tu, gdzie są teraz.

— Ruszajmy się — odparł.

Przed nimi w ciemności ciągnęły się metry liny. George wręczył jej koniec Henry’emu i obaj zajęli się obwiązywaniem pierwszego eksponatu.

— Melanie, mamy problem.

Wiedziała, że muszą wyniknąć jakieś problemy. Zawsze wynikną jakieś problemy, kiedy próbuje się odwołać operację na tak wielką skalę.

— O co chodzi, Harvey?

— Helm nie odpowiada — odpowiedział zdenerwowanym, łamiącym się głosem.

Zostały im zaledwie dwie minuty.

— Daj sobie z nim spokój. Dzwoń bezpośrednio na stanowiska kontrolne.

— Próbowałem. Cała łączność jest zablokowana. Trzeba znać hasło.


— Hutch — to głos Truscott.

— Słucham, Kosmik.

Twarz dyrektorki poczerwieniała z gniewu.

— Nie mogę się porozumieć z naszymi stacjami na dole. Detonacja odbędzie się tak, jak to zaplanowano.

— Ale nasi ludzie wciąż jeszcze tam są! — zaprotestowała Hutch.

— Przykro mi. Pomożemy wam w każdy możliwy sposób. Informujcie nas na bieżąco.


Dziesiąta.

Niebo na południu pojaśniało. Wyglądało tak, jakby tuż pod linią horyzontu rozpłomieniło się nowe słońce. Hutch odwróciła wzrok.

— Richardzie.

— Tak?

— Zaczęło się. Widzę to nawet stąd.

— Wszystko w porządku. Nie trać ducha. Wychodzimy. Jeszcze mamy czas.

Morze było spokojne.


— Tu wszystko gotowe — zgłosił George. Stał u górnego wylotu szybu.

— Wygląda dobrze? — zapytał Henry Richarda.

— Tak. Bierzmy się do dzieła.

George naprężył luźno zwisającą linę, a pozostali dwaj umieścili formę w wylocie szybu. Rozpoczęli wciąganie. Henry popłynął w górę, żeby przypilnować ładunku.

Richard został z drugą formą. Starł dłonią warstwę osadu, pod palcami czując zarysy poszczególnych liter. Co za skarb!

Uświadomił sobie, że został teraz sam w tym tunelu, poczuł wyraźnie ciężar wody nad głową. Ponure ściany dookoła przyprawiały o klaustrofobię. Przed oczyma przepłynęła mu malutka rybka.

Lina wróciła. Szybko obwiązał nią formę dookoła, tworząc coś w rodzaju szelek.

Nad jego głową George wyciągał z szybu pierwszą formę. Guzdrali się z nią przez kilka chwil, rzucając cienie na ściany szybu, aż w końcu zniknęła z pola widzenia. George odwrócił się.

— Gotowe.

— Szybko — odpowiedział mu Richard. — Wciągajcie.

Dokładnie w tej chwili woda drgnęła. Było to ledwie wyczuwalne drżenie, a jednak stadko rybek, które przyglądało mu się na uboczu, natychmiast śmignęło w ciemność.

— Do góry — zawołał George.

Richard wepchnął formę do wlotu tunelu. Najpierw opadła na jakieś pół metra, potem zaczęła piąć się w górę. Richard połączył się z Hutch.

— Chyba nie siedzisz na wodzie, co?

— Jasne, że siedzę. Jak inaczej moglibyście dostać się na pokład?

— To chyba nie jest dobry pomysł. — Popłynął w górę za eksponatem. — Mamy falę wstrząsów. Miej oczy szeroko otwarte.

— Pewnie.

Richard powiedział jeszcze coś równie banalnego, co miało ją uspokoić, ale przy jej stanie ducha na nic się to zdało.


Na Winku Janet Allegri wkroczyła na mostek, podeszła do Maggie Tufu i bez słowa, jednym ciosem rozłożyła ją na łopatki.

Melanie Truscott patrzyła w bezsilnej wściekłości, jak jedna po drugiej zapalają się białe lampki. Na sekundy przed detonacją zauważyła, że jeden z ładunków, ten w punkcie Theta, nie odbezpieczył się. Zawiódł mechanizm łączący. Drobiazg za dziesięć doków.

— Co chcesz teraz zrobić? — zapytał Sill.

Cholerny Helm. Przez niego prawdopodobnie zginą jacyś ludzie z ekipy Akademii. Co gorsza, jeśli wysadzą jeden lodowiec, a drugiego nie, wywołają skrzywienie, a najpewniej całkowitą reorientację ruchu obrotowego planety. Quraqua może potem pozostać niestabilna przez całe stulecia.

— Każ Hardingowi zaczynać. Wszystko ma przebiegać zgodnie z planem.

Sill skinął głowa.

— A kiedy połączysz się z Helmem, powiedz mu, że chcę sobie z nim porozmawiać.


Projekt nie zakładał jednoczesnej detonacji wszystkich urządzeń. Struktura lodowca, a także układ tektoniczny lądu (tam gdzie pod lodem istniał ląd), obecność wulkanów, dystrybucja masy — te i inne jeszcze czynniki decydowały, w jakiej sekwencji i w jakich odstępach czasu nastąpią poszczególne wybuchy. Wystarczy wspomnieć, że wszystkie pięćdziesiąt osiem — z wyjątkiem jednej — południowych głowic zdetonowano w przeciągu czterech minut i jedenastu sekund. Eksplozje osiągały moc od dwóch do trzydziestu pięciu megaton.

W przybliżeniu około ośmiu procent masy czapy lodowej wyparowało. Formacje lodowcowe liczące sobie dziesiątki tysięcy lat zostały wysadzone w powietrze. Ogromne lodowe płaszczyzny, jak te w Kalanga, popękały i zapadły się w wodę. Miliony ton wody, wyrzucone w górę siłą wybuchów, runęło z powrotem zamieniając się w parę. Z miejsca tego białego piekła ruszyły fale wielkości góry i rozpoczęły swą podróż przez kolisty ocean.

W trzeciej minucie po detonacji nastąpiła erupcja wulkanu, ukrytego głęboko pod warstwą lodu. Jak na ironię, nie był to żaden z tych wulkanów, w których kraterach rozmieszczono pociski. Ale ten wybuchł pierwszy. Za nim, teraz już zgodnie z planem, poszła cała seria następnych.

Zaczął padać gorący deszcz.

Od centrum rozbiegły się promieniście fale uderzeniowe z prędkością od pięciu do siedmiu kilometrów na sekundę, wywołując po drodze kolejną falę trzęsień ziemi.


Hutch stała w luku załadowczym, kiedy kołowrót ciągnął linę w górę. Jej statek unosił się na falach tuż przy wahadłowcu Świątyni. Carson został w swojej kabinie, na wypadek gdyby miało się stać coś nieoczekiwanego. Drgnienie, które Richard poczuł parę chwil wcześniej w tunelu, na powierzchni pozostało nie dostrzeżone — jak zwykła zmarszczka na fali i powiew wiatru. Ale teraz napłynęła druga, znacznie poważniejsza fala wstrząsów. Hutch rzuciło do przodu.

Alfa wypełniła się głosami ze Świątyni.

— Ta była solidna.

— Wszyscy w porządku?

— Cholera, chyba część zgubiłem.

— Daj spokój, Richard.

— To tylko minutka.

— Hutch, masz paczkę. — To głos Henry’ego. — Wciągaj.

Podkręciła kołowrót i pierwsza forma przecięła powierzchnię wody. Nieprawdopodobnie skorodowane pudełko. Ale Hutch znała z pierwszej ręki cud nowoczesnego odzyskiwania. „Mam nadzieję, że jest warta waszego życia”.

Wciągnęła ją na pokład. Ze środka wypłynęła woda. Hutch odczepiła formę i zrzuciła linę z powrotem do morza.

— Dobra, Richard, nie trzeba. — To głos George’a. — Mam ją.

A morze robiło się coraz bardziej niespokojne. Woda burzyła się i kotłowała.

Niedługo pojawiła się Sandy. Szybko podpłynęła do wahadłowca, a Hutch wciągnęła ją do środka.

— O mój Boże — wysapała Sandy. — Udało nam się.

— Jeszcze nie całkiem. Gdzie reszta?

— Idą. Będą tu za parę minut.

— Dobra. Słuchaj, tutaj zrobi się tłoczno. Pójdzie nam szybciej, jeśli będziesz w drugim wahadłowcu.

— Jak uważasz — odparła Sandy.

Carson cisnął jej linę, a ona z powrotem zanurzyła się w morzu.

— Frank — rzuciła Hutch — ja zbiorę całą resztę. — Zawahała się. — Byłoby nieźle, gdybyś podniósł się trochę wyżej. — Rzuciła niespokojnym spojrzeniem na ciemniejący horyzont. — Wypatruj fal.


Większość podwodnych lampek już nie działała. Tylko te z czerwonego szlaku trzymały się jeszcze dzielnie wśród mrocznych czeluści zniszczonej Świątyni.

Wynosili drugą formę w przejrzystą wodę — tam, gdzie kiedyś była nawa główna — gdzie czekała na nią lina z wahadłowca. Richardowi włosy właziły do oczu i był wyczerpany. Poczuł ruch wody. Cofająca się fala.

Dziwne, że tak mocno odczuwają tu, przy samym dnie.


— Nie widzę, Hutch — powiedział jej Frank. — Na razie nic nie ma.

— Dobra. Przeraża mnie tylko, że widzę teraz dach Świątyni.

— Co? Jest pięć metrów pod wodą. W czasie odpływu.

— Naprawdę? A właśnie na niego patrzę. — Przełączyła kanały. — Hej, chłopcy, ruszajcie się. Mamy kolejne tsunami.

— Jak blisko?

— Chyba jakieś kilka minut.

— Płyniemy tak szybko jak możemy — włączył się Richard. Mówił poirytowanym tonem. A może tylko zrezygnowanym.

— Hutchins? — To głos Truscott. — Co się tam u was dzieje?

— Teraz jestem trochę zajęta. — Wysłali sygnał wizyjny, ale nie miała zamiaru go włączać.

— Wysłaliśmy dwie nasze kapsuły do pomocy. Ale są o cztery godziny drogi od was.

Gdyby chwila nie była tak stresująca, Hutch z pewnością wyczułaby w głosie Truscott szczerość. Ale nie dziś.

— Dzięki, ale to będzie już trochę za późno. — Przerwała połączenie. Jeszcze raz zerknęła do teleskopu. Morze nadal spokojne.

— Hutch? — to znów Carson. — Widzę ją.

Zimny dreszcz na plecach.

— Gdzie?

— Dwadzieścia pięć kilometrów od brzegu. Porusza się z prędkością… ee… pięćset pięćdziesiąt. Macie trzy minuty.

— Słyszeliście, chłopcy?

— Tak… — głos George’a.

— Dajcie spokój z formą. Ładujcie się na górę. — Skierowała teleskopy na horyzont. Nadal nic.

— Frank, jak jest wielka? Potrafisz ocenić?

— Niestety, nie. Wygląda jak wszystkie inne. Mała. Nie zauważyłbym, gdybym jej nie wypatrywał.

— Dobra. — Zobaczyła, jak powierzchnię wody przecinają kamienne mury. — Woda nadal opada.


George podciągnął kilka metrów luźnej liny. Reszta przytrzymywała formę, podczas gdy on ją zabezpieczał. Dwa razy dookoła. I jeszcze pętelka na krzyż. Teraz związać z resztą liny. Tylko jej nie rozluźnić. Kiedy skończył, Henry wskazał ręką ku powierzchni.

— Idziemy.

— Możesz wciągać ją na pokład, Hutch, — George puścił linę i zaczął płynąć w górę.

Prąd powlókł Richarda po dnie. Nad głową widział w rozświetlonej słońcem wodzie ciemny kadłub Alfy — tak blisko.

Henry także dryfował.

— Głowy do góry — krzyknął ostrym głosem. — Ta fala to niezła suka.

— Trzymaj się, Henry — zawołał George. — Idę do ciebie.

— Lećmy już! — Hutch dostawała szału.

Richard uchwycił koniec liny. Nadal był na dnie i czuł, że opuszczają go siły.

— George! — krzyczała Hutch. — Wracaj! Wyciągniemy go wahadłowcem. Richard, gdzie jesteś?

— Przy formie.

— Na linie?

— Tak.

— Dobra. Nie mamy już czasu. Trzymaj się liny. Rozumiesz? Nie puszczaj, choćby nie wiem co.

Za eksponatem zwisał luźny koniec liny. Richard obwiązał się nim w pasie i zrobił węzeł. Potem, znużony, przestał się opierać.

— Jest! — To jeszcze raz Hutch.

Richard nie był pewien, kogo ma na myśli. Pomyślał: „Zawsze była na miejscu, kiedy jej potrzebowałem”. Czuł się dziwnie zobojętniały.

— Uspokój się, Henry — mówił George. — Już cię mamy.

— Niech to jasna cholera — zaklęła Hutch. — Ten sukinsyn już na nas siada!

Ponad ich głosami usłyszał jakiś poszum, podobny do wiatru.

— Jesteś tam jeszcze, Richard?

— Jeszcze jestem.

— Możesz przywiązać się do liny?

— Już to zrobiłem.

— Dobra. Jeszcze trzydzieści sekund i jedziemy na przejażdżkę.

— Nie zgub tej formy, Hutch — odpowiedział.

— Tutaj, bierz go — mówił George. Muszą chyba mówić o Henrym.

— Ruszaj się stamtąd, Hutch! — To Carson.

— Dobra, mam go. Trzymaj się, Richard…

Liną szarpnęło, a morze dookoła pojaśniało. Podniosło go na metr, przesunęło w poziomie, a potem znów zaczął opadać. Potem drugie szarpnięcie, tym razem silniejsze.

Tony wody mijały go w pędzie.

Ta fala nie przypominała poprzednich. Góra wody, ciekły behemot pędzący ku niej z rykiem przez morze, dyszący, upstrzony strzępami piany, zielonkawy i najzupełniej żywy. Pienista grzywa ciągnęła się na przestrzeni pięciu kilometrów, załamywała się i wkrótce wyrastała z powrotem. A Hutch czekała, dopóki tylko się dało.

Po tej fali już nie będzie nawet tej pojedynczej, samotnej Wieży.

George zdołał w końcu wciągnąć Henry’ego na pokład.

— Leć — rzucił krótko, a Carson dostawał już szału.

„Ma jedenaście metrów wysokości. Nie uda ci się stamtąd wydostać, Hutch…”

Ostatnia z Knotyjskich Wież oczekiwała ostatecznego ciosu. Morze cofnęło się i widać było unurzaną w mule podstawę. Angeliczna postać na szczycie klęczała ze spokojną pokorą.

Zrujnowana Świątynia migotała w blasku słońca. Nigdzie nie widać było śladu plażowych małp.

Z ładowni doszedł ją głos Henry’ego, który domagał się, żeby mu powiedzieć, co się dzieje z Richardem. „Teraz już trochę za późno o tym myśleć”. Hutch unosiła się na wysokości dziesięciu metrów i obserwowała z napięciem linę, żeby sprawdzić, czy Richard jeszcze tam jest.

Najpierw wypłynęła na powierzchnię forma. Richard dyndał tuż pod nią. Uspokojona, zaczęła wznosić się wyżej.

— Będzie trochę bolało — ostrzegła go i dodała mocy.

Krzyknął. Ale słyszała, jak oddycha.

Wahadłowiec nabierał wysokości, uciekając jednocześnie w stronę lądu, w stronę przełęczy, lecąc tuż przed ścianą wody. To nie była fala taka, jak poprzednia tsunami. Tym razem to jakby cały ocean gnał w kierunku lądu, ciskał się nań wściekle, wspinał się ku niebu, zasłaniając słońce. Świetlisty poranek stał się teraz mokry i zły, a to coś za nimi ciągle rosło. Na długim grzbiecie wrzał pienisty pióropusz.

Statkiem szarpały podmuchy o sile huraganu, waliły weń jak młoty, próbując zepchnąć go z powrotem ku powierzchni.

„Za wolno!” Posuwała się zbyt ostrożnie, próbując chronić Richarda, ale w cieniu potwora instynkt samozachowawczy w końcu wziął górę. Włączyła silniki odrzutowe — na ćwiartkę mocy, tylko tyle śmiała. Wahadłowiec skoczył do przodu, a przed nimi otwarła się gościnnie starożytna dolina rzeki. Kadłub i skrzydła pokrył rzęsisty deszcz kropel. Uszy wypełniły się rykiem. George, próbując zachować spokój, zdusił własny jęk.

Ogonem statku zarzuciło tak gwałtownie, że omal nie straciła nad nim kontroli. Alfa runęła dziobem w dół, zeszła z kursu, a jej stabilizatory diabli wzięli.

Potem wydostali się, rozdygotani, i popatrzyli w dół, na grzebień fali. Hutch zignorowała na moment pół tuzina sygnałów i lampek, jakie powłączały jej się na konsolecie.

— Richard — krzyknęła do mikrofonu — wszystko w porządku? Żadnej odpowiedzi.

— Richard?!

Słyszała tylko szum fali w jego kanale.


HOLOGRAFICZNA PRZESYŁKA


— Witaj, Richardzie. Pozdrowienia z Noka. — David Emory prostuje swe barczyste ramiona. To energiczny mężczyzna, o pełnych wyrazu oczach i szybkich, trochę ptasich ruchach. Jego skóra jest bardzo ciemna, a włosy właśnie zaczynają siwieć. Ma na sobie brązową koszulę z krótkimi rękawami i bez kołnierzyka, pełną wielkich kieszeni i patek — styl spopularyzowany przez buńczucznego awanturnika z symek, Jacka Hancocka.

Siedzi na niedużym kamieniu, na tle rzecznej doliny. W tyle, za nim, widać na rzece białe i czerwone żaglówki. Przy brzegu doki, kręta droga i dwie przystanie promu. Krajobraz pocięty na uprawne kwadraty. Otoczenie zupełnie ziemskie. Gdyby nie wielka, okolona pierścieniami planeta, która wisi na niebie jak chiński lampion, można by pomyśleć, że to Wisconsin.

A to Inakademeri. Nok. Jedyny, poza Ziemią, znany nam świat, na którym żyje obecnie jakaś cywilizacja.

Kolory mają się z lekka ku fioletowi, bo to jasny, niemniej ponury zmierzch.

Emory czeka, daje odbiorcy czas, żeby nacieszył się tym widokiem. Potem mówi:

— Słyszałem o twoich problemach na Quraquie i nie mogę powiedzieć, żebym był szczególnie zaskoczony. Nie wszystkim dana jest przenikliwość umysłu. Tutejsi wdali się w globalną wojnę i będziemy mieli dużo szczęścia, jeżeli przy okazji nas nie wysadzą. Bomby lecą dzień i noc. Taka pierwsza wojna światowa, tyle że bez benzyny.

Jeżeli zaś chodzi o twoje pytanie — rzeczywiście, mieliśmy tu coś, co określasz jako załamanie. Około czterechsetnego roku p.n.e. Podłoże religijne — grzeszny świat, mściwe bóstwo. Sodoma i Gomora na skalę światową. Według świętych ksiąg, wszystko wydarzyło się w ciągu jednej nocy. Nie bierzemy tego zbyt serio, ale prawdę mówiąc, nie mamy czym wytłumaczyć tak powszechnych zniszczeń. Bill Reed uważa, że to jakiś zmutowany wirus posiał tę zarazę. Prawda jest pewnie znacznie bardziej przyziemna: wielkie wojny do spółki z zarazą i głodem.

Pytałeś o wiek tutejszej cywilizacji. Powszechnie uważa się, że ma około sześciu tysięcy lat, mniej więcej tyle samo co nasza. Podobnie jak my, mają też legendę o Atlantydzie, zwanej przez nich Orikonem. Tylko że tutaj ona naprawdę istniała, Richardzie. Nie wiem, jak stara jest ta legenda, ale na pewno pochodzi z zamierzchłej przeszłości.

Wskazuje ręką rzeczną dolinę.

— A przy okazji, pewnie cię zaciekawi, że tradycja umieszcza Orikon w tym właśnie rejonie. Przyjedź go obejrzeć, zanim wysadzą całą tę okolicę. Pozdrowienia.

David Emory,

odpowiedź CKT144799/ 16

(Odebrana na Winckelmannie, 16 czerwca, 2202)

Загрузка...