Lot do domu trwał dwadzieścia siedem dni i jedenaście godzin. Dzięki temu Winckelmann mógł przylecieć tylko z dwudniowym opóźnieniem, co pozwoliło się zmieścić w zwykłym przedziale niedokładności wynikłych z podróży w nadprzestrzeni.
Przez cały czas pasażerów przygniatała żałoba. Ci, którzy naciskali, aby podjąć ryzyko w Świątyni, teraz bardzo głęboko odczuli, że ich radość z odkrycia podstaw linearnego C została mocno zmącona przynależną im porcją poczucia winy. Szczególnie Henry pogrążył się w ponurym nastroju. Spędzał sporo czasu ze swoją ekipą, ale było wyraźnie widać, że jego ciemne oczy nie mają już dawnego blasku.
Reagowali na to wszystko pogrążając się w pracy — przeglądali zawartość kufrów z eksponatami oraz dane i zaczynali tym samym mający trwać całe wieki proces analizy i interpretacji. Hutch nie miała takiej możliwości.
Raczej nie zdawali sobie sprawy ze stopnia zażyłości, jaka wywiązała się między Richardem Waldem i jego długoletnim pilotem. Uznali śmierć kolegi za własną stratę i swoje współczucie rezerwowali zwykle dla członków ekipy. Kapitan statku pozostawiona została swojej nawigacji.
Dla samej Hutch chwila, w której mógłby się nawiązać jakiś emocjonalny związek z George’em, dawno już minęła. George utrzymywał dyskretny dystans — jak sądziła, w oczekiwaniu na sygnał zachęty z jej strony. Ale to nie był odpowiedni moment na to, żeby dawać choć cień nadziei. Może wyniknęło to z jej własnej potrzeby opłakiwania Richarda, a może z ogólnego ponurego nastroju, jaki opadł ich w tamtym okresie. A może nawet z obawy, że George mógłby związać sobie jej obraz z tą tragedią. Bez względu jednakże na motywy, podjęła teraz subtelną grę — traktowała go z uprzejmą obojętnością — i szybko przekonała się, że przyniosło to spodziewany rezultat.
Kiedy z końcu wylądowali na stacji Wheel, urządzili sobie pożegnalny obiad w Klubie Radissona. Każdy powiedział kilka słów, popłynęło trochę łez. I podano bardzo smaczne steki.
Nazajutrz rano pierwsze kontyngenty ruszyły na wahadłowcach w stronę Atlanty, Berlina i Londynu.