Na Salkrikaltorze są intruzi. Siedzą spokojnie, lustrują wzrokiem miasto i raki, wyważone i niewzruszone jak korki do zlewu.
Zostawiają po sobie trop zaginionych rolników, poszukiwaczy podmorskich przygód, wędrowców i drobnych urzędników. Wyciągają z nich informacje za pomocą ujmującego tonu, taumaturgii i tortur. Oczy intruzów są jak nafta.
Mają bogaty program zwiedzania. Obejrzeli świątynie, jamy rekinów, galerie i podcienia, racze slumsy, architekturę płycizn. Kiedy zapada zmierzch i rozjarzają się kule świetlne Salkrikaltoru, wzmaga się ruch. Młodzi raczy dandysi paradują po spiralnych przejściach w górze – ich działania są odbite w ukrytych oczach obserwatorów.
Mijają godziny. Ulice pustoszeją. Kule świetlne trochę przygasają w godzinach poprzedzających świt.
Jest cicho. Ciemno. Zimno.
Intruzi ruszają się.
Chodzą pustymi ulicami, spowici mrokiem.
Intruzi poruszają się jak wstęgi odpadków, jakby byli ulepieni z nicości, jakby szarpały nimi przypadkowe i zmienne prądy. Przemierzają oblepione anemonami boczne uliczki.
Na rowoulicach nie ma nic żywego prócz prowadzących nocny tryb życia ryb, ślimaków, krabów, które zastygają ze strachu, kiedy zbliżają, się intruzi. Mijają żebraków w kościotrupach budynków. Przez rozdarcie w magazynie, który jest na krawędzi obrócenia się w pył. Po najniższym poziomie wypłukiwanej przez wodę koralowej linii dachów wślizgują się w cienie, które są dla nich jakby za małe. Szybcy jak węgorze.
Wraz z krętą strużką krwi z pewnych ust wyciekło szeptem imię – wskazówka, którą wytropili i osaczyli.
Wędrują do góry i patrzą na miasto przez morze.
On śpi tutaj, nogi ma zwinięte pod sobą, tors chwieje się nieznacznie od prądu morskiego, oczy zamknięte. Rak-samiec, którego upolowali.
Intruzi przykucają. Głaszczą go, dotykają, emitują z gardeł dźwięki. Jego oczy otwierają się powoli i spazmuje gwałtownie w pętach, które założyli – cichutko i delikatnie jak niańki, żeby go nie obudzić – usta rozwiera tak szeroko, że sprawiają wrażenie, jakby za chwilę miały pęknąć i buchnąć krwią. Wrzeszczałby bez końca rączym vibrato gdyby nie nałożyli mu kościanej obroży, która wbiła się bezboleśnie w pewne nerwy na jego szyi i plecach, odcinając mu dźwięk.
Z gardła raka wypływają małe bryźnięcia krwi. Intruzi patrzą na niego ciekawie. Kiedy nareszcie traci siły i przestaje się miotać, jeden z tych, co go ujęli, porusza się z egzotycznym wdziękiem i mówi:
– Wiesz coś, co my też musimy wiedzieć.
Przystępują do pracy, zadają szeptem pytania, a jednocześnie niesłychanie fachowo dotykają raczego tłumacza, wtedy ten odrzuca głowę do tyłu i znowu wrzeszczy.
A potem jeszcze raz, bezgłośnie.
Intruzi pracują dalej.
Później.
Pełne szczątków organicznych dno oceanu pochłania wskazówkę, woda otwiera się bezkreśnie, ciemne postacie – daleko od domu – tkwią bez ruchu zawieszone w mroku i rozmyślają.
Trop eksplodował.
Filigranowe druciki pogłosek uciekają od nich, wracają, droczą się z nimi. Południowy statek zniknął. Ze skalistych krańców kontynentu, gazie ląd wznosi się do góry, aby oddzielić słodką wodę od słonej, zmierzali za tropem przez Kanał Bazyliszka do wycelowanych w niego palców Salkrikaltoru, do statku kursującego między morzem a siedzącym okrakiem na rzece Nowego Crobuzon. Ale ten statek zniknął, zostawiając po sobie kilwater kłamstw i bajek.
Usta w głębi. Piraci-upiory. Moment. Ukryte sztormy. Pływające miasto.
Raz po raz pływające miasto.
Myśliwi dokonują inspekcji platform wiertniczych, które wystają nad południowe wody Salkrikaltoru: wsporniki jak przerośnięte drzewa jak nogi gruboskórców, kruszące się betonowe słupy w dnie morza szlam oblepia je jak palce u nóg.
Wiertła gnębią miękką skałę, wysysając z niej soki. Platformy żerują w płytkiej wodzie jak stworzenia bagienne.
Mężczyźni w skorupach ze skóry i powietrza schodzą na łańcuchach, aby zaleczyć rany mamroczących olbrzymów. Intruzi unicestwiają ich z łatwością biegłych w tej sztuce drapieżników. Zabierają im maski, mężczyźni przebierają nadaremnie kończynami i wypluwają z siebie życie bąbelkującymi skowytami powietrza. Intruzi utrzymują ich przy życiu za pomocą zaklęć, dotleniania metodą usta-usta i masaży spowalniających akcję serca. W podwodnych jaskiniach mężczyźni błagają o litość i pod naciskiem intruzów opowiadają im najprzeróżniejsze historie.
Przede wszystkim o pływającym mieście, które porwało „Terpsychorię”.
Zapada noc, dławiąc cienie rzucane przez dzień.
Niewyraźne postacie mają do przeszukania wszystkie wody świata. Ocean Szronów, Popiołów, Wasyla, Taribora, Teuchora, Powściągliwy i Wezbrany. Morze Dżentelmena, Spiralne, Zegarowe, Ukryte i te pozostałe. I wszystkie cieśniny, przesmyki i kanały. I zatoki, i zalewy.
Jak mają to wszystko przeszukać? Od czego zacząć?
Pytają morze.
Dają nura w głębię.
– Gdzie jest pływające miasto? – pytają.
Król rekinów chochlikowych nie wie i nic go to nie obchodzi. Korokant nie chce powiedzieć. Myśliwi pytają gdzie indziej.
– Gdzie jest pływające miasto? Znajdują mnichowate inteligencje udające dorsze i kongery, które utrzymują, że nic nie wiedzą, i odpływają, aby dalej kontemplować. Myśliwi pytają saliny, morskowodne cząstki elementarne, ale nie potrafią odszyfrować ciekłych wrzasków informacji, którymi są raczone.
Myśliwi podnoszą się wraz ze słońcem, wyskakują na powierzchnię – kolebią się na falach i jeszcze raz podejmują namysł.
Pytają wieloryby.
– Gdzie jest pływające miasto? – pytają wielkie, debilne krylo-humbaki, pływacze szare i płetwale błękitne. Wspinają się na nie jak górołazi i majstrują przy ośrodkach rozkoszy ich ciężkich mózgów. Przekupują je, wlewając przez lejki tony spanikowanej zupy planktonu do ich wyszczerzonych w głupkowatym uśmiechu gąb.
Myśliwi konwertują pytanie na polecenie.
– Znajdź pływające miasto – mówią przy użyciu prostych pojęć, aby wieloryby ich zrozumiały.
I rozumieją. Ogromne zwierzęta wpadają w namysł, ich synapsy pracują tak powoli, że myśliwi niecierpliwią się, ale wiedzą, że muszą czekać. Wreszcie, po wielu minutach ciszy zakłócanej tylko przez chlupot wody przepływającej przez szczęki wielorybów, zsynchronizowanym grzmotem ogonów wieloryby przerywają milczenie.
Ich jęki niosą się na tysiące kilometrów. Echolokacja, sondowanie, przesyłanie przyjaznych, głupkowatych depesz. Robią to, co im kazano: szukają Armady.