CZĘŚĆ PIERWSZA. KANAŁY

Rozdział pierwszy

Dopiero jakieś szesnaście kilometrów za miastem rzeka wytraca impet, wpływając do pozarastanej delty, która łączy się z Zatoką Żelazną.

Statki, które wyruszają w podróż na wschód z Nowego Crobuzon, napotykają mniej wypiętrzony krajobraz. Na południe znajdują się szałasy i zbutwiałe pomosty, z których wiejscy robotnicy rolni łowią ryby dla uzupełnienia monotonnej diety. Dzieci nieufnie machają podróżnym. Od czasu do czasu trafia się skalny pagórek albo zagajnik ciemnodrzewu, tam nie można uprawiać roli, ale generalnie ziemia nie jest kamienista.

Ze statków marynarze widzą nad pasem żywopłotu, drzew i jeżyn ciąg pól. Jest to szczeciniasty koniec Spirali Zbożowej, długiego węża ziemi uprawnej, która żywi miasto. Na polach widać mężczyzn i kobiety, zbierają plon, orzą czarną ziemię albo wypalają ściernisko – zależnie od pory roku. Między polami pływają łodzie na pych. Kanałami ukrytymi za groblami z ziemi i roślinności kursują bez końca pomiędzy metropolią a plantacjami. Wożą na wieś środki chemiczne i paliwo, kamień, cement i przedmioty zbytku. Wracają do miasta obok mórg upraw usianych wioseczkami, wielkimi domami i młynami, załadowane workami zboża i mięsa.

Transport nigdy nie ustaje. Nowe Crobuzon jest nienasycone.


Północny brzeg Wielkiej Smoły jest bardziej dziki.

Ten długi pas suchej roślinności i bagien ciągnie się przez ponad sto dwadzieścia kilometrów, aż do miejsca, gdy wzgórza i niskie góry skradające się z zachodu całkiem go pochłoną. Ograniczony przez rzekę, góry i morze skalisty busz jest miejscem opuszczonym. Jeśli zamieszkuje go jakieś stworzenia inne od ptaków, to się nie pokazują.

Bellis Coldwine wsiadła na statek płynący na wschód w ostatnim kwartale roku, kiedy bezustannie pada deszcz. Widziane przez nią pola były jedynie zimnym błotem. Po półnagich drzewach spływała woda. Na tle chmur ich sylwetki wyglądały jak narysowane niewysychającym tuszem.

Później, wróciwszy myślami do tych ponurych czasów, Bellis była wstrząśnięta szczegółami swoich wspomnień. Pamiętała kształt klucza gęsi, które przeleciały z krzykiem nad statkiem. Pamiętała smród żywicy i ziemi. Pamiętała łupkowy odcień nieba. Pamiętała, że przeszukiwała wzrokiem żywopłoty, ale nie zobaczyła nikogo. Tylko nici dymu drzewnego w nasiąkniętym wodą powietrzu i przysadziste domy zamknięte przed niepogodą.

Powściągliwy ruch zieleni na wietrze.

Stała na pokładzie zawinięta w szal, wypatrywała za bawiącymi się dziećmi, wędkarzami albo kimś pielęgnującym jeden z zapuszczonych warzywników. Ale słyszała tylko dzikie ptactwo. Jedynymi formami o ludzkich kształtach, które widziała, były strachy na wróble, z pozbawionym emocji wyrazem wieśniaczych twarzy.

Podróż nie trwała długo, ale wspomnienie o niej zawładnęło nią jak infekcja. Czuła się przywiązana postronkiem do miasta, które zostało z tyłu, toteż im bardziej się oddalała, tym bardziej wydłużały się minuty, przeciągając jej małą podróż.

A potem postronek pękł i wyrzuciło ją jak z katapulty – znalazła się tutaj, teraz, sama i z dala od domu.

Znacznie później, kiedy była wiele kilometrów od wszystkiego, co znała, Bellis budziła się zaskoczona, że nie śniła o mieście, które od ponad czterdziestu lat było jej domem. Śniła o tym małym odcinku rzeki, o tym osmaganym przez żywioły prowincjonalnym korytarzu, który otaczał ją przez mniej niż pół dnia.

Na kawałku spokojnej wody, kilkaset metrów od kamienistego brzegu Zatoki Żelaznej, zacumowane były trzy rozpadające się statki. Ich kotwice tkwiły głęboko w szlamie, a łańcuchy obrosły wieloletnią warstwą skorupiaków.

Nie nadawały się do pływania po morzu, posmarowane smołą, z wielkimi drewnianymi konstrukcjami wznoszącymi się chybotliwie na rufie i dziobie. Z masztów zostały kikuty. Kominy były zimne i oblepione starym guanem.

Okręty stały blisko siebie. Otaczały je boje złączone łańcuchem, biegnącym nad i pod wodą. Trzy stare jednostki tkwiły zamknięte na własnym poletku morza, nie poruszanym żadnymi prądami.

Przyciągały wzrok. I były obserwowane.

Na innym statku, nieco dalej, Bellis przystawiła głowę do bulaju i spojrzała na nie, jak to już zrobiła kilkakrotnie w ciągu minionych godzin. Splotła ciasno ramiona pod piersiami i nachyliła się w stronę szyby.

W jej kajucie panowała cisza. Ruch morza w dole był tak powolny i niewielki, że właściwie niedostrzegalny.

Niebo było szare jak krzemień i mokre. Brzeg i skaliste wzgórza otaczające Zatokę Żelazną wyglądały na zmęczone i zmarznięte, z łatami płożącej się trawy i jasnych, słonowodnych paproci.

Te drewniane kadłuby na wodzie stanowiły najciemniejsze akcenty w polu widzenia.

Bellis powoli usiadła z powrotem na pryczy i wzięła do ręki list. Był pisany jak dziennik: linijki lub akapity oddzielone datami. Czytając najnowsze wpisy, otworzyła blaszaną puszkę z cigarillos i zapałkami. Zapaliła i zaciągnęła się głęboko, po czym wyjęła wieczne pióro i, zanim wypuściła dym, dodała kilka słów zwięźle oddających myśl.


Czaszela, 26 rindena 1779; pokład „Terpsychorii”

Minął już prawie tydzień, odkąd opuściliśmy przystań w Smołoujściu i cieszę się, że stamtąd wyjechałam. To brzydkie, brutalne miasto.

Noce spędzałam na kwaterze, tak jak mi doradzano, ale dni należały do mnie. Zobaczyłam wszystko, co istotne. Miasto jest cienkie jak wstążka – pas przemysłowy, który ciągnie się mniej więcej półtora kilometra na północ i południe od ujścia, przecięty wodą. Każdego dnia o świcie do kilku tysięcy mieszkańców dołącza wielka rzesza przybyszów z metropolii, którzy statkami i wozami przybywają tu z Nowego Crobuzon do pracy. Każdej nocy bary i burdele są tłoczne od nietutejszych marynarzy na krótkiej przepustce.

Słyszałam, że najbardziej renomowane statki płyną dodatkowe kilka kilometrów do samego Nowego Crobuzon, aby rozładować swój fracht w dokach Kelltree. Port w Smołoujściu od dwustu lat działa na pół gwizdka. Tylko frachtowce i statki korsarskie robią tutaj rozładunek – ich fracht też trafia do miasta, ale oni nie mają czasu i pieniędzy na przebycie jeszcze tych kilku kilometrów ani środków na wyższą opłatę pobieraną przez administrację kanału.

Tu zawsze są statki. Zatoka Żelazna roi się od nich – odpoczywających po długich wyprawach, szukających schronienia przed morzem. Statków kupieckich z Gnurr Kett, Khadoh i Shankell, zmierzających do Nowego Crobuzon albo z Nowego Crobuzon, zacumowanych na tyle blisko Smołoujścia, aby ich załogi mogły znaleźć chwilę wytchnienia. Czasem, daleko na środku zatoki, widywałam morskie wyrmeny wypuszczane ze statków-rydwanów, igrające i polujące.


Gospodarka Smołoujścia nie ogranicza się do prostytutek i piractwa. W mieście jest pełno zakładów przemysłowych i bocznic kolejowych. Miasto żyje z budowy statków, jak to robiło od stuleci. Wybrzeże jest usiane stoczniami, z pochylniami, które tworzą nieziemski las pionowych dźwigarów. W niektórych straszą upiorne, niedokończone jednostki. Praca jest ustawiczna, głośna i brudna.

Ulice są poprzecinane małymi prywatnymi liniami kolejowymi, które przewożą drewno, paliwo czy cokolwiek z jednej strony Smołoujścia na drugą. Każda firma zbudowała sobie własną linię łączącą jej rozmaite obiekty i nikogo na nianie wpuszcza. Miasto jest idiotyczną gmatwaniną linii kolejowych, które niepotrzebnie się powielają.

Nie wiem, czy to wszystko jest Ci wiadome. Nie wiem, czy odwiedzałeś to miasto.

Stosunek tutejszych do Nowego Crobuzon jest ambiwalentny. Smołoujście nie przetrwałoby ani jednego dnia bez mecenatu stolicy. Wiedzą o tym, co budzi w nich resentymenty. Ich arogancka niezależność to tylko poza.


Musiałam zatrzymać się tutaj prawie trzy tygodnie. Kapitan „Terpsychorii” był zbulwersowany, kiedy mu powiedziałam, że wsiądę w Smołoujściu, zamiast popłynąć z nim z samego Nowego Crobuzon, ale uparłam się, bo musiałam. Moja pozycja na tym statku była uwarunkowana znajomością rączego salkrikaltorskiego, na którą niezgodnie z prawdą się powołałam. Miałam niecały miesiąc na to, aby przeistoczyć kłamstwo w prawdę.

Załatwiłam sobie, że dni spędzałam w Smołoujściu w towarzystwie niejakiego Marikkatcha, leciwego raka, który zgodził się zostać moim nauczycielem. Codziennie chodziłam nad słonowodne kanały dzielnicy raków. Siadałam na niskim balkonie, który otaczał jego pokój, a on wspierał opancerzoną, dolną część ciała na jakimś zanurzonym w wodzie meblu, drapał się po chudej, ludzkiej klatce piersiowej i męczył mnie swoimi wywodami.

Nie było łatwo. On nie umie czytać. Nie jest nauczycielem z wykształcenia. Mieszka w mieście tylko dlatego, że okaleczył go jakiś drapieżnik, urywając mu prawie całą nogę po lewej stronie, toteż nie może polować nawet na ślamazarne ryby z Zatoki Żelaznej. Sądzę, że wyszłaby z tego lepsza historia, gdybym napisała, że budził moją sympatię, że jest uroczym, aczkolwiek nieco zrzędliwym starszym panem, ale tak naprawdę to ladaco i nudziarz. Ale nie mogłam sobie pozwolić na narzekanie. Nie miałam wyboru, jak tylko skupić się, wykonać kilka zaklęć koncentracyjnych, wprowadzić się w językowy trans – ach, jakie to było trudne, bo od tak dawna nie ćwiczyłam umysłu, że zrobił się obrzydliwie zgnuśniały! – i spijać każde jego słowo.

Nauka była pospieszna i niesystematyczna – żeby nie powiedzieć kompletnie chaotyczna – ale zanim „Terpsychoria” zawinęła do portu, umiałam się porozumieć w mlaskowej mowie raka.

Zostawiłam tego zgorzkniałego, starego drania w jego stojącej wodzie, wypowiedziałam kwaterę i przeniosłam się do kajuty, w której teraz piszę.


Wypłynęliśmy z portu w Smołoujściu w pylnik, kierując się z wolna ku bezludnym, południowym brzegom Zatoki Żelaznej, trzydzieści dwa kilometry od miasta. W starannym szyku, w strategicznych punktach na skraju zatoki, w zacisznych miejscach koło pagórkowatego lądu i sosnowych lasów, dostrzegłam statki. Nikt nie chce o nich mówić. Wiem, że są to statki rządu nowocrobuzońskiego. Kaperskie i inne.


Dzisiaj jest czaszela.

W łańcolę zdołałam przekonać kapitana, żeby puścił mnie na ląd i spędziłam przedpołudnie na brzegu. Zatoka Żelazna nie grzeszy urodą, ale wszystko jest lepsze od tego przeklętego statku. Zaczynam wątpić, czy po Smołoujściu w ogóle nastąpiła jakaś poprawa. Nieustanny, debilny plusk fal doprowadza mnie do obłędu.

Dwaj małomówni marynarze zawieźli mnie łodzią wiosłową na brzeg i patrzyli bez litości, jak przestępuję przez burtę i brodzę w lodowatej wodzie. Moje buty do tej pory są sztywne i białe od soli.

Usiadłam na kamienistej plaży i rzucałam kamyki do wody. Przeczytałam kawałek długiej, kiepskiej powieści, którą znalazłam na okręcie. Obserwowałam statek. Jest zacumowany blisko więzień, dzięki czemu nasz kapitan może bez problemu podejmować wyższych rangą więzienników i toczyć z nimi rozmowy. Obserwowałam same statki karne. Na ich pokładach i za bulajami nie było żadnego ruchu. Ani śladu ruchu.

Słowo daję, nie wiem, czy dam radę. Tęsknię za Tobą i za Nowym Crobuzon.


Pamiętam moją podróż.

Trudno uwierzyć, że tylko szesnaście kilometrów dzieli miasto od zapomnianego przez Boga morza.


Rozległo się stukanie do drzwi malutkiej kajuty. Bellis zacisnęła usta i pomachała kartką papieru, żeby ją wysuszyć. Niespiesznie złożyła ją i schowała do komody ze swoim dobytkiem. Podciągnęła kolana trochę wyżej i bawiła się piórem, patrząc, jak drzwi się otwierają. W progu stała zakonnica, uchwyciwszy się obu stron framugi.

– Mogę wejść, panno Coldwine? – spytała niepewnie.

– To jest też siostry kajuta – odparła cicho Bellis.

Pióro wirowało wokół kciuka. Była to neurotyczna sztuczka, którą Bellis opanowała na uniwersytecie.

Siostra Meriope wtoczyła się do środka i usiadła na wolnym krześle. Przygładziła ciemnordzawy habit i zaczęła się bawić kwefem.

– Minęło już trochę czasu, odkąd zostałyśmy współlokatorkami, panno Coldwine – zaczęła siostra Meriope – ale ja w ogóle nie mam poczucia, że panią znam. I nie chciałabym, żeby ta sytuacja się utrzymywała. Będziemy razem podróżować i mieszkać przez wiele tygodni… Odrobina zażyłości, odrobina bliskości z pewnością pozwoliłaby mam przyjemniej je spędzić…

Głos odmówił jej posłuszeństwa i ciasno splotła dłonie.

Bellis patrzyła na nią bez ruchu. Wbrew sobie poczuła, że do jej duszy napływa strużka wzgardliwej litości. Umiała sobie wyobrazić, jak postrzegają siostra Meriope: kanciasta, ostra, chuda jak patyk. Blada. Usta i włosy poplamione zimnym fioletem koloru sińców. Wysoka i bezwzględna.

„Nie masz poczucia, że mnie znasz, siostro – pomyślała – bo w ciągu tygodnia powiedziałam do ciebie nie więcej niż dwadzieścia słów, nie patrzę na ciebie, dopóki się do mnie nie odezwiesz, a wtedy miażdżę cię wzrokiem”. Westchnęła. Meriope była okaleczona przez swoje powołanie. Bellis umiała sobie wyobrazić, że zakonnica pisze w swoim dzienniku: „Panna Coldwine jest milcząca, ale wiem, że pokocham ją jak siostrę”. „Nie zamierzam dać się wplątać w znajomość z tobą” – pomyślała Bellis. „Nie będę twoją powierniczką. Nie zbawię cię, niezależnie od tego, jaka tragedia rodem z kiepskiego melodramatu cię tutaj sprowadza”.

Bellis bez słowa patrzyła na siostrę Meriope.

Kiedy się sobie przedstawiły, Meriope twierdziła, że płynie do kolonii zakładać kościół, nawracać, na chwałę Dariocha i Jabbera. Jej słowom towarzyszyło pociągnięcie nosem i ukradkowe spojrzenie, przez co były idiotycznie nieprzekonujące. Bellis nie wiedziała, dlaczego wysyłają Meriope do Nova Esperium, ale musiało się to wiązać z jakimś nieszczęściem lub hańbą, pogwałceniem jakiegoś idiotycznego ślubu zakonnego.

Spojrzała w okolice pępka Meriope, szukając spęcznienia pod tymi wybaczającymi szatami. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Córki Dariocha zobowiązywały się do rezygnacji ze zmysłowych uciech.

„Nie zamierzam brać na siebie roli twojego spowiednika” – pomyślała Bellis. „Muszę sobie radzić z moim własnym sakramenckim wygnaniem”.

– Obawiam się, że siostra zastała mnie przy pracy – powiedziała. – Niestety, nie mam czasu na rozmowy towarzyskie. Może innym razem.

Zezłościła się na siebie za tę furteczkę, ale niepotrzebnie: Meriope była załamana.

Kapitan chce panią widzieć – powiedziała przygnębiona zakonnica. – O szóstej w jego kajucie.

Wyszła na korytarz jak zbity pies.

Bellis westchnęła i zaklęła pod nosem. Zapaliła kolejne cigarillo i dopiero jak je skończyła, ponownie wyjęła list.

„Chyba zwariuję – nagryzmoliła szybko – jeśli ta przeklęta zakonnica nie przestanie się do mnie łasić i nie zostawi mnie w spokoju. Niech bogowie mają mnie w swojej opiece. Niech bogowie spuszczą zarazę na ten przeklęty statek”.


Było ciemno, kiedy Bellis udała się do kapitana.

Jego kajuta pełniła również funkcję biura. Była nieduża, ładnie urządzona w ciemnodrzewie i mosiądzu. Na ścianach wisiało trochę obrazów i rycin. Od jednego spojrzenia Bellis wiedziała, że nie należą do kapitana, tylko do wyposażenia statku.

Kapitan Myzovic pokazał jej gestem, żeby usiadła.

– Panno Coldwine, mam nadzieję, że kajuta spełnia pani wymagania. Jedzenie? Załoga? Znakomicie, znakomicie. – Rzucił okiem na papiery, które leżały na jego biurku. – Chciałem z panią omówić kilka spraw. – Czekała ze wzrokiem utkwionym w kapitanie. Był przystojnym mężczyzną po pięćdziesiątce, o twardym obliczu. Mundur miał czysty i odprasowany, co nie należało do reguły wśród kapitanów marynarki. Bellis nie wiedziała, co byłoby dla niej korzystniejsze: spokojnie patrzeć mu w oczy czy skromnie spuścić wzrok. – Panno Coldwine, nie poświęciliśmy zbyt wiele uwagi pani obowiązkom. Oczywiście wyświadczę pani tę grzeczność, że będę panią traktował jak damę. Muszę pani powiedzieć, że nie jestem przyzwyczajony do zatrudniania osób pani płci i gdyby pani referencje nie zrobiły wrażenia na władzach Esperium, to zapewniam panią… – Pozwolił temu zdaniu rozpierzchnąć się. – Nie zamierzam obarczać pani niewygodami. Mieszka pani w kajucie pasażerskiej. Jada pani w mesie pasażerskiej. Ale, jak pani wiadomo, nie jest pani pasażerem z biletem. Sprowadzają panią do siebie władze kolonii Nova Esperium i na czas podróży ja ich reprezentuję. Dla siostry Meriope, doktora Tearflya i innych nie ma to większego znaczenia, ale dla pani oznacza to, że jestem pani pracodawcą. Oczywiście nie należy pani do załogi – ciągnął. – Nie będę pani rozkazywał, tak jak rozkazuję im. Jeśli pani woli, będę panią prosił o wykonywanie obowiązków, ale życzę sobie, aby pani te prośby spełniała. – Zmierzyli się nawzajem wzrokiem. – Rzecz jasna – podjął nieco mniej rygorystycznym tonem – nie przewiduję żadnych uciążliwych zadań. Większość załogi pochodzi z Nowego Crobuzon lub Spirali Zbożowej, a pozostali świetnie władają językiem ragamoll. Będę pani potrzebował przede wszystkim na Salkrikaltorze, a przybędziemy tam najwcześniej za tydzień, ma pani zatem mnóstwo czasu na to, żeby wypocząć, poznać innych pasażerów. Wypływamy jutro wczesnym rankiem. Podejrzewam, że zanim pani wstanie, będziemy już na morzu.

– Jutro? – zdziwiła się Bellis.

Było to pierwsze słowo, które wypowiedziała, kiedy przyszła do kapitana.

Ten spojrzał na nią ostro.

– Tak. Czy to stanowi dla pani jakiś problem?

– Pierwotnie – odparła głosem nie zdradzającym żadnych emocji – mówił mi pan, że wypływamy w pylnik, panie kapitanie.

– Owszem, panno Coldwine, ale plany się zmieniły. Skończyłem robotę papierkową znacznie szybciej, niż się spodziewałem, a moi koledzy ze statku karnego są gotowi przekazać mi skazańców dzisiaj wieczorem. Wypływamy jutro.

– Liczyłam na to, że uda mi się wrócić do miasta i wysłać list – oznajmiła Bellis, wciąż beznamiętnym tonem. – Ważny list do znajomego w Nowym Crobuzon.

– Wykluczone. Nie da się zrobić. Nie zamierzam dłużej tutaj sterczeć. – Bellis siedziała bez ruchu. Nie bała się tego człowieka, ale nie miała nad nim żadnej władzy. Usiłowała wymyślić, co mogłoby wzbudzić jego życzliwość i nakłonić do przystania na jej prośbę. – Panno Coldwine – odezwał się znienacka i ku zaskoczeniu Bellis jego głos był znacznie łagodniejszy. – Obawiam się, że jutrzejszy termin wypłynięcia jest już nieodwołalny. Jeśli pani chce, może pani oddać list porucznikowi statku karnego Catarrsowi, ale powiem szczerze, iż nie jest to całkiem godny zaufania kanał przesyłowy. Będzie pani miała okazję wyekspediować swoją korespondencję na Salkrikaltorze. Nawet jeśli nie spotkamy tam żadnych statków z Nowego Crobuzon, jest tam magazyn, do którego wszyscy kapitanowie mają klucze. Tam zostawi pani list i zabierze go następny statek do kraju. Opóźnienie nie będzie duże. Może pani z tego wyciągnąć ważną naukę, panno Coldwine – dodał. – Na morzu nie wolno tracić czasu. Niech pani będzie łaskawa zapamiętać: nie zwlekać.

Bellis posiedziała jeszcze trochę, ale ponieważ nie mogła nic zrobić, zacisnęła usta i wyszła.


Długo stała pod zimnym niebem Zatoki Żelaznej. Gwiazd nie było widać, a księżyc i jego siostry, dwa małe satelity, rozmywały się. Bellis ruszyła, odrętwiała z zimna, po krótkiej drabince weszła na przedni pokład i skierowała się ku bukszprytowi.

Chwyciła za żelazny reling i stanęła na palcach. Jej wzrok sięgał spory kawałek nad bezświetlne morze.

Odgłosy załogi za jej plecami zamierały. W oddali dostrzegła dwie skapujące szpile światła: pochodnię na mostku statku karnego i jej bliźniaczkę w czarnych odmętach.

Z bocianiego gniazda lub jakiejś rei, z bliżej nieokreślonego miejsca położonego co najmniej sto stóp nad jej głową, dobiegły ją dźwięki czyjegoś śpiewu. W niczym nie przypominało to bezdennie głupich szant, które słyszała w Smołoujściu. Pieśń była powolna i wymagała dużego kunsztu.

„Będziesz musiał zaczekać na mój list” – powiedziała bezgłośnie Bellis. „Będziesz musiał zaczekać na wieści ode mnie. Będziesz musiał zaczekać trochę dłużej, aż dotrę do krainy ludzi-raków”.

Wpatrywała się w noc do momentu, gdy ostatnie linie podziału na brzeg, morze i niebo zatraciły się. Potem, otulona ciemnościami, powoli ruszyła ku rufie, w stronę ciasnych drzwi i niskich korytarzy wiodących do jej kajuty – wycinka przestrzeni, który wyglądał jak pomyłka popełniona przy projektowaniu statku.

Później statek poruszył się ciężko, o najzimniejszej porze. Bellis drgnęła na swojej pryczy, podciągnęła koc pod szyję i gdzieś poniżej progu snu zdała sobie sprawę, że odbywa się załadunek żywego frachtu.

Jestem zmęczony tutaj w ciemnościach i jestem nabrzmiały ropą.

Moja skóra jest napięta, pomarszczona, wyje, kiedy jej dotknę. Jestem zainfekowany. Boli mnie tam, gdzie dotknę, a dotykam się wszędzie, aby sprawdzić, czy cały nie zdrętwiałem.

Wciąż jednak dziękuję temu, co sprawia, że moje żyły wypełnia krew. Drażnię strupy i podchodzą nią obficie. Taka mała pociecha, mimo bólu.


***

Przychodzą po nas, kiedy powietrze jest takie nieruchome i czarne, nie słychać nawet nawoływania morskich ptaków. Otwierają drzwi i świecą do środka, wyławiając nas z ciemności. Prawie się wstydzę, że tak ulegliśmy, ulegliśmy brudowi.

Nie widzę nic oprócz ich świateł.

Tych, co leżą razem, rozdzielają, i opasuję ramionami spastyczną tkankę, która pulsuje mi w talii, kiedy zaczynają nas spędzać na górę.

Wędrujemy smolistymi korytarzami i przez maszynownie, bardzo chcę wiedzieć, do czego to wszystko służy. Jestem gorliwszy, jestem szybszy od niektórych starych zgiętych wpół, kaszlących, pryskających śliną i bojących się poruszyć.

A potem następuje połknięcie, jestem zjedzony przez zimno, pożarty przez ciemności i, na spółkujących bogów, jesteśmy na zewnątrz.


Na zewnątrz.

Jestem od tego ogłupiały. Ogłupiały z zachwytu.

To już tyle czasu.

Zbijamy się w kupę, każdy zetknięty z sąsiadem jak troglodyci, jak krótkowzroczne trowy. Starzy są w strachu przez brak ścian i kątów, przez ruch zimna, przez wodę i powietrze.

Mógłbym zawołać: „Bogowie, pomóżcie!”. Mógłbym.

Wszystko czarne na czarnym tle, ale i tak widzę wzgórza, wodę, chmury. Widzę więzienia ze wszystkich stron, podskakują jak spławiki. Niech nas wszystkich Jabber porwie. Widzę chmury.

„Ja cię sadzę” - świergolę, jakbym uspokajał niemowlę. To dla mnie jest przeznaczony ten kojący dźwięk.


A potem popychają nas jak bydło, powłóczenie nogami, ślinienie się, pierdzenie, zdziwione mamrotanie, przez pokład okaleczony ciężarem ciał i kajdan, na rozkołysany most linowy. Poganiają nas, wszystkich co do jednego, każdy zatrzymuje się na chwilę na środku nisko zwieszonego przejścia między statkami, ich myśli są widzialne i jasne jak chymiczna erupcja.

Zastanawiają się nad skokiem. Do wód zatoki.

Ale linowe ściany po bokach mostka są wysokie, z drutem kolczastym na górze, a nasze biedne ciała są obolałe, słabe, każdy po chwili wahania rusza dalej, przeprawia się na nowy statek.

Jak też przystają, kiedy przychodzi moja kolej. Tak jak inni, za bardzo się boją.

A potem jest nowy pokład pod stopami, wyszorowany do gładkości żelaza i czysty, wibruje od silników, kolejne korytarze i brzęk kluczy, i po tym wszystkim jeszcze jeden długi, nieoświetlony pokój, gdzie padamy wyczerpani i pozamieniani, gdzie podnosimy się powoli, żeby sprawdzić, kogo mamy za nowego sąsiada. Wokół mnie rozpoczynają się syczane dyskusje i pyskówki, kłótnie i uwiedzenia, i gwałty, które składają się na nasze życie polityczne. Zawiązują się nowe sojusze. Nowe hierarchie.

Przez jakiś czas siedzą osobno, w cieniu.

Nadal tkwię w tej chwili, kiedy wkroczyłem w noc. Jak muszka w bursztynie. Dałem się złapać w pułapkę, ale - niech mnie licho – jaki jestem dzięki temu piękny!

Mam teraz nowy dom. Będę mieszkał w tej chwili jak najdłużej, dopóki wspomnienia nie ulegną rozkładowi, a wtedy wyjdę, przybędę w to nowe miejsce, w którym siedzimy.

Rury łomoczą gdzieś jak wielkie młoty.

Rozdział drugi

Za Zatoką Żelazną morze było brutalne. Jego chlapiący atak zbudził Bellis. Opuściła kajutę, przechodząc obok siostry Meriope, która, jak sądziła Bellis, wymiotowała nie tylko na skutek choroby morskiej.

Na pokładzie powitał ją wiatr i głośne trzaskanie, bo żagle szarpały się jak zwierzęta na postronkach. Olbrzymi komin wypluł trochę sadzy, statek buczał mocą parowego silnika głęboko w dole.

Bellis usiadła na kontenerze. „A więc ruszamy” – pomyślała nerwowo. „Odpływamy. Żegnamy stały ląd”.

Kiedy stali na cumach, na „Terpsychorii” wrzała praca: ktoś zawsze coś szorował albo podnosił jakieś urządzenie, albo biegał z jednego końca statku na drugi. Teraz jednak wrażenie ogólnej krzątaniny nasiliło się niepomiernie.

Bellis obserwowała pokład główny, jeszcze niegotowa spojrzeć na morze.

Takielunek roił się od żywych stworzeń. Większość marynarzy wywodziła się spośród ludzi, ale tu i ówdzie wyposażony w kręgosłup hotchi śmigał po siatkach lin na bocianie gniazdo. Na pokładach ludzie przeciągali kontenery, kręcili korbami ogromnych wind, wykrzykiwali komendy niezrozumiałym, skrótowym żargonem, przesuwali łańcuchy przez wielkie bloki. Widziała mamucich przedstawicieli rodu ludzi-kaktusów, zbyt ciężkich i niezdarnych, żeby wspinać się po linach, ale nadrabiali to staraniami na dole, swoją siłą. Włókniste roślinne bicepsy prężyły się potężnie, kiedy ciągnęli i pchali.

Chodzili wśród nich oficerowie w granatowych mundurach.

Wicher owiewał statek i peryskopowe nasady komina zawodziły jak smętne flety.

Bellis skończyła cigarillo. Wstała powoli i podeszła do burty, ze spuszczonymi oczami, dopiero przy relingu spojrzała w morze.

Nie było widać ani skrawka lądu.

„Och, bogowie, spójrzcie na to wszystko” – pomyślała wstrząśnięta.

Po raz pierwszy w życiu Bellis nie widziała wokół siebie nic oprócz wody.

Była sama pod kolosalnym, stojącym dęba niebem i lęk wezbrał w niej jak żółć. Bardzo chciała znaleźć się z powrotem pośród uliczek swego miasta.

Bryzgi piany szybko rozchodziły się po statku, znikając i natychmiast pojawiając się znowu. Woda tworzyła misterne marmurkowe wzory. Ustępowała drogi statkowi, tak jak ustąpiłaby drogi wielorybowi, kanadyjce czy liściowi – tępa zgodliwość, którą mogła zanegować nagłym wypiętrzeniem się.

Woda była ogromnym, niedorozwiniętym dzieckiem. Silnym, głupim i kapryśnym.

Bellis nerwowo strzelała wokół oczami, szukając jakiejś wyspy, jakiegoś poszarpanego kawałka wybrzeża. Ale akurat niczego takiego nie było.

Chmura morskich ptaków leciała ich śladem, nurkowały w kilwaterze za padliną, opryskując pokład i fale odchodami.


Żeglowali bezustannie przez dwa dni.

Żal, że podróż się rozpoczęła, sprawił, iż była dziwnie oszołomiona. Przemierzała korytarze i pokłady, zamykała się w kajucie. Patrzyła tępo, jak „Terpsychoria” mija w oddali skały i maleńkie wysepki, oświetlone szarym światłem dnia lub księżycową poświatą.

Marynarze lustrowali horyzont, oliwiąc wielkokalibrowe strzelby. Z setkami niedokładnie naniesionych na mapy wysepek i miasteczek handlowych, z mnogością statków zaopatrujących nienasyconą handlową paszczę Nowego Crobuzon na jednym z końców, Kanał Bazyliszka był domeną piratów.

Bellis wiedziała, że tak dużego statku, z kadłubem opancerzonym żelazem i banderą Nowego Crobuzon na maszcie, raczej nie odważą się zaatakować. Deprymowała ją tylko ta wzmożona czujność załogi.

„Terpsychoria” była statkiem kupieckim. Nie zbudowano jej z myślą o pasażerach. Nie było biblioteki, salonu, bawialni. Mesę dla pasażerów urządzono bez większego zaangażowania; nie licząc kilku tanich litografii, ściany były tam gołe.

Bellis siadała do jedzenia osobno, a na sympatyczne zagajenia odpowiadała monosylabami, podczas gdy inni pasażerowie pod brudnymi oknami grali w karty. Bellis przyglądała im się ukradkowo i z wagą.

W kajucie bez końca inwentaryzowała swój dobytek.

Opuściła miasto w pośpiechu. Miała ze sobą niewiele ubrań, wszystkie w swoim ulubionym, ascetycznym stylu: pokutnicze, czarne lub popielate. Miała też siedem książek: dwa tomy z dziedziny językoznawstwa, podręcznik rączego salkrikaltorskiego, antologię opowiadań w różnych językach, gruby, pusty notatnik i egzemplarze dwóch monografii swojego autorstwa: Gramatologię wysokiego kettai oraz Kodeksy sawann Wormseye. Miała trochę biżuterii z gagatu, granatu i platyny, niedużą kosmetyczkę, atrament i pióra.

Godzinami uzupełniała list o nowe szczegóły. Opisywała brzydotę otwartego morza, ostre skały, które wyskakiwały niby pułapki na zwierzęta. Sporządzała długie, parodystyczne opisy oficerów i pasażerów, lubowała się bowiem w karykaturze. Siostra Meriope, kupiec Bartol Gimgewry, chudy jak nieboszczyk chirurg Mollificatt, wdowa Cardomium z niezamężną córką, nie wadząca nikomu para, która pod piórem Bellis przepoczwarzyła się w tandem snujących intrygi łowczyń mężów. Johannes Tearfly stał się zawodowym bufonem wyśmiewanym w musicalach. Wymyślała dla nich wszystkich przyczyny, które kazały im wyruszyć w podróż przez pół świata.


Na drugi dzień, stojąc w tylnej części statku, koło mierzwy mew i rybołowów, które wciąż kłóciły się przy okrętowym ścieku, Bellis szukała wzrokiem wysepek, ale widziała tylko fale. Poczuła się porzucona. A potem, kiedy przeczesywała horyzont, usłyszała jakiś hałas.

Kawałek dalej doktor Tearfly, przyrodnik, obserwował ptaki. Bellis przybrała srogą minę. Zamierzała odejść, jak tylko doktor Tearfly się do niej odezwie.

Kiedy spuścił głowę i zobaczył, że ona przygląda mu się zimno, uśmiechnął się do niej z roztargnieniem i wyjął notes. Jego uwaga nie zatrzymała się na niej ani chwili. Bellis patrzyła, jak doktor Tearfly rysuje mewy, jakby jej tam w ogóle nie było.

Oceniała go na mężczyznę pod sześćdziesiątkę. Rzedniejące włosy czesał do tyłu. Nosił małe, prostokątne okulary i kamizelkę z tweedu.

Na przekór akademickiemu stereotypowi nie sprawiał jednak wrażenia słabeusza czy groteskowego mola książkowego. Był wysoki i nieźle się trzymał.

Szybkimi, precyzyjnymi pociągnięciami ołówka przenosił na papier podwinięte ptasie pazury i brutalną wojowniczość oczu mew. Bellis poczuła do niego odrobinę sympatii.

Po jakimś czasie odezwała się.

Przyznała w duchu, że tak się łatwiej podróżuje. Johannes Tearfly był uroczym człowiekiem. Bellis podejrzewała, że równie przyjaźnie odnosiłby się do każdej innej osoby na pokładzie.

Zjedli razem lunch i bez większych problemów odciągnęła go od innych pasażerów, którzy bacznie im się przyglądali. Tearfly był człowiekiem, który nie miał w sobie ani śladu intryganctwa. Nawet jeśli przyszło mu do głowy, że dotrzymywanie towarzystwa nieuprzejmej i zdystansowanej Bellis Coldwine może być powodem plotek, zupełnie się tym nie przejmował.

Tearfly chętnie mówił o swojej pracy. Z entuzjazmem wyrażał się o niezbadanej faunie Nova Esperium. Powiedział Bellis, że po powrocie do Nowego Crobuzon planuje napisać monografię. Gromadził rysunki, heliotypy i obserwacje.

Bellis opisała mu ciemną, górzystą wyspę, którą widziała na północy w późnych godzinach wieczornych poprzedniego dnia.

– To była Morin Północna – powiedział. – Na północny zachód od nas przypuszczalnie mamy w tej chwili Cancir, a po zmroku przybijemy do brzegu Wyspy Tańczącego Ptaka.

Pasażerowie bez przerwy rozmawiali o położeniu statku i jego zmianach, toteż Tearfly patrzył na Bellis z zainteresowaniem, zaskoczony jej ignorancją. Nie przejęła się tym. Ważne było dla niej to, przed czym ucieka, nie zaś gdzie jest i dokąd zmierza.


Wyspa Tańczącego Ptaka pojawiła się na horyzoncie tuż po zachodzie słońca. Wulkaniczna skała była ceglastoczerwona i wypiętrzała się w małe wierzchołki podobne do kości ramion. Na nadmorskim zboczu usadowił się Qe Banssa, ubogi, brzydki, mały port rybacki. Myśl, że przyjdzie jej postawić stopę w kolejnym rozżalonym mieście, tkwiącym w pułapce ekonomiki morza, przygnębiła Bellis.

Marynarze, którzy nie dostali przepustki, patrzyli naburmuszeni, jak ich koledzy i pasażerowie schodzą po trapie. W porcie nie było innych statków z Nowego Crobuzon: Bellis nie miała komu zostawić listu. Zadała sobie pytanie, po co zawinęli do takiej dziury.

Poza męczącą wyprawą badawczą do sawann Wormseye przez kilku laty, Bellis nigdy tak bardzo nie oddaliła się od Nowego Crobuzon. Obserwowała ludzi w porcie, starych, ale o żywych spojrzeniach. Wiatr niósł ze sobą garstkę dialektów. Większość okrzyków należała do dialektu salt, szwargotu marynarzy, skleconego z tysiąca języków używanych nad Kanałem Bazyliszka, w Ragamoll, Perrickish, na Wyspach Pirackich i Jheshull.

Bellis patrzyła, jak kapitan Myzovic idzie po stromych schodach do blankowanej ambasady Nowego Crobuzon.

– Czemu zostaje pani na pokładzie? – spytał Johannes.

– Nie ciągnie mnie ani do tłustego jedzenia, ani do świecidełek. Te wyspy mnie przygnębiają.

Johannes uśmiechnął się powoli, jakby jej postawa wzbudziła w nim zachwyt. Wzruszył ramionami i spojrzał na niebo.

– Będzie padać, a ja mam pracę do wykonania na statku – oznajmił, jakby ona odpowiedziała mu tym samym pytaniem.

– Dlaczego w ogóle się tutaj zatrzymujemy?

– Podejrzewam, że w jakichś sprawach urzędowych – odparł ostrożnie Johannes. – To ostatnia większa placówka. Dalej wpływy Nowego Crobuzon są znacznie bardziej… ograniczone. Przypuszczam, że kapitan ma tutaj najprzeróżniejsze sprawy do załatwienia. Na szczęście to nie nasz interes – dodał po chwili przerwy. Spojrzeli na wciąż ciemniejący ocean. – Widziała pani jakichś skazańców? – spytał znienacka.

Bellis popatrzyła na niego zaskoczona.

– Nie, a pan?

Poczuła się przyciśnięta do muru. Fakt, że statek wiezie czujący ładunek, deprymował ją.

Uświadomienie sobie, że musi opuścić Nowe Crobuzon, było nagłe i przerażające. Planowała wyjazd w stanie lekkiej paniki. Musiała uciec jak najdalej i jak najszybciej. Cobsea i Myrshock leżały zbyt blisko. Gorączkowo zastanawiała się nad Shankell, Yoraketche, Neovaa n i Tesh. Były to jednak kraje zbyt odległe, zbyt niebezpieczne, zbyt obce, zbyt trudno dostępne albo zbyt przerażające. Nie oferowały niczego, w czym mogłaby się zadomowić. Bellis uświadomiła sobie ze zgrozą, że rozstanie jest dla niej niezmiernie trudne, że kurczowo trzyma się Nowego Crobuzon, tego, co ją określa.

Wtedy pomyślała o Nova Esperium. Z otwartymi ramionami wita nowych obywateli. Nie zadaje pytań. Pół świata od Nowego Crobuzon, małe otarcie cywilizacji na skórze nieznanych lądów. Swoista filia ojczystego kraju, kolonia Nowego Crobuzon. Bardzo szorstka, arogancka i twarda, mniej rozpieszczona – Nova Esperium była zbyt młoda, aby mogła sobie pobłażać – ale kultura wzorowana na kulturze jej miasta.

Uzmysłowiła sobie, że jeśli obierze ten cel podróży, Nowe Crobuzon opłaci jej przejazd, mimo że będzie stąd umykała. I zostanie jej nić komunikacyjna: rzadko, lecz regularnie kursujące statki. Kiedy dojdzie do wniosku, że może bezpiecznie wrócić, po prostu wsiądzie na jeden z nich.

Ale jednostki, które podejmowały długą, niebezpieczną podróż z Zatoki Żelaznej przez Wezbrany Ocean, woziły do Nova Esperium siłę roboczą. To oznaczało ładownię pełną więźniów: peonów, parobków i prze-tworzonych.

Jedzenie kwasiło się jej w żołądku na myśl o mężczyznach i kobietach zamkniętych na dole, bez światła, dlatego starała się o nich nie myśleć. Gdyby wybór należał do niej, trzymałaby się jak najdalej od takich podróży i takiego brutalnego handlu.

Bellis spojrzała na Johannesa, usiłując odgadnąć jego myśli.

– Przyznam – powiedział z wahaniem – że jestem zaskoczony, iż w ogóle ich nie słychać. Sądziłem, że będą częściej wypuszczani.

Bellis milczała. Czekała, aż Johannes zmieni temat, żeby mogła kontynuować próby wytrząśnięcia z głowy tego, co znajdowało się pod pokładem.

Słyszała hulaszcze odgłosy dochodzące z portowych pubów w Qe Banssa. Brzmiały ponaglająco.


Pod smołą i żelazem, w wilgotnych celach w dole. Jedzenie przymocowane śrubami, przedmiot walki. Gówno, sperma i krew krzepną. Wrzaski i bójki na pięści. Łańcuchy jak kamień i wszędobylskie szepty.

– Szkoda mi cię, chłopcze. – Głos był szorstki z braku snu, ale zawierał nutkę autentycznego współczucia. – Najpewniej weźmiesz za to w skórę. – Przed kratami ładowni więziennej stał chłopiec okrętowy i zasmuconym wzrokiem patrzył na odłamki gliny i rozlaną, gęstą zupę. Nalewał jedzenie do misek skazańców i jedna mu się wyślizgnęła z ręki. – Glina wygląda na mocną jak żelazo, dopóki się jej nie upuści.

Mężczyzna za kratami był równie uświniony i zmęczony jak wszyscy inni więźniowie. Spod podartej koszuli pulsował tumor, z którego sterczały dwie długie, smrodliwe macki. Kołysały się bez życia, koślawe, chlupoczące uciążliwości. Podobnie jak większość transportowanych więźniów, mężczyzna był prze-tworzonym, wciśniętym przez naukę i taumaturgię w nowy kształt, w ramach kary za jakąś zbrodnię.

– Przypomina mi się historia o tym, jak Crawfoot poszedł na wojnę – powiedział mężczyzna. – Znasz? – Boy okrętowy zebrał z podłogi tłuste mięso i marchew, żeby wrzucić je do wiadra. Zerknął na mężczyznę.

Skazaniec pokuśtykał do tyłu i oparł się o ścianę.

– To było tak. Pewnego dnia na początku świata Darioch wygląda ze swojego domku na drzewie i widzi, że do lasu zbliża się wojsko. I niech mnie cholera, jeśli to nie Nietoperzoskórcy, którzy wrócili po swoje miotły. Wiesz, w jaki sposób Crawfoot zabrał im miotły, prawda? – Boy okrętowy miał około piętnastu lat, dużo, jak na pełnioną funkcję. Spojrzał mężczyźnie w oczy i uśmiechnął się, że tak, zna tę historię. Nagła zmiana, która w nim nastąpiła, była tak wyraźna i niezwykła, jakby na chwilę otrzymał nowe ciało. Przez chwilę wyglądał krzepko i butnie, a po zniknięciu uśmiechu, kiedy wrócił do gara zjedzeniem i misek, odrobina tej nagłej zuchwałości w nim pozostała.

Dobra – podjął więzień – czyli Darioch wzywa do siebie Crawfoota, pokazuje mu nietoperzoskórców i mówi: „Ty nawarzyłeś tego piwa, Crawfoocie. Zabrałeś im ich rzeczy. Tak się składa, że Solniak jest na skraju świata, dlatego ty będziesz musiał wziąć na siebie ciężar walki”. Crawfoot pomstuje, biadoli, kłapie gębą…

Mężczyzna palcami dłoni naśladował ruch gadatliwych ust. Zamierzał podjąć swoją opowieść, ale chłopiec mu przerwał:

Znam to – powiedział, doznawszy nagłego olśnienia. – Już to kiedyś słyszałem.

Szkoda – odparł mężczyzna po chwili milczenia, zaskoczony swoim rozczarowaniem. – Ale wiesz co, synu, ja już dawno tego nie słyszałem, to może opowiem do końca.

Chłopiec spojrzał na niego badawczo, jakby chciał sprawdzić, czy więzień nie kpi z niego.

– Nie mam nic przeciwko temu – powiedział. – Może pan robić, co pan chce. Mnie wszystko jedno. – Więzień opowiedział tę historię, cicho, z przerwami na kaszel i westchnienia. Boy pojawiał się i znikał za kratami, sprzątał mesę, wydawał dokładki. Był na miejscu, kiedy opowieść dobiegła końca, kiedy pancerz z gliny i porcelany roztrzaskał się, toteż Crawfoot był gorzej poraniony, niż gdyby nie włożył żadnej zbroi. Chłopiec spojrzał na zmęczonego opowiadaniem mężczyznę i znowu uśmiechnął się szeroko. – Niech mi pan powie, jaki z tego płynie morał?

– Se myślę, że już wiesz – odparł z nikłym uśmiechem. Chłopiec skinął głową i skupiony skierował wzrok na sufit.

– „Nie lepszy rydz niż nic: szukaj, aż znajdziesz prawdziwka” – wyrecytował. – Zawsze wolałem historie bez morałów – dodał.

Kucnął przy kratach.

– Kurwa, popieram, chłopie – powiedział mężczyzna. Podał mu rękę przez kraty. – Jestem Tanner Sack.

Boy okrętowy zawahał się: nie nerwowo, tylko ważąc za i przeciw. Uścisnął podaną rękę.

– Dzięki za opowieść. Jestem Szekel.

Rozmawiali dalej.

Rozdział trzeci

Bellis ocknęła się ze snu, kiedy podnieśli kotwicę, chociaż zatokę wciąż spowijały ciemności. „Terpsychoria” wibrowała i dygotała jak zmarznięte zwierzę. Bellis przetoczyła się pod iluminator i patrzyła na oddalające się nieliczne światła Qe Banssa. Rano nie wpuszczono jej na pokład główny.

– Przykro mi, proszę pani – powiedział jeden z marynarzy. Był młody i niemiłosiernie zażenowany faktem, że musi zatarasować jej drogę. – Taki jest rozkaz kapitana: do dziesiątej pasażerom nie wolno wejść na ten pokład.

– Dlaczego?

Skulił się w sobie, jakby go uderzyła.

– Więźniowie mają spacer – wyjaśnił. Bellis otworzyła oczy odrobinę szerzej. – Kapitan pozwolił im trochę się dotlenić, a potem musimy wyczyścić pokład. Straszne z nich brudasy. Może pani tymczasem zje śniadanie, proszę pani? Migiem się z tym uwiniemy.

Kiedy znalazła się poza polem widzenia młodego człowieka, stanęła i rozważyła sytuację. Nie podobał się jej ten zbieg okoliczności, tak szybko po rozmowie z Johannesem.

Bellis chciała zobaczyć mężczyzn i kobiety wiezione na dole. Nie umiała powiedzieć, czy powoduje nią niezdrowa ciekawość, czy też jakaś szlachetniejsza pobudka.

Zamiast skierować się za grotmaszt, w stronę mesy, przemykała w półmroku bocznymi korytarzami, mijając miniaturowe drzwi. Przez ściany przenikały basowe dźwięki: ludzkie głosy przypominały szczekanie psów. Na końcu korytarza otworzyła ostatnie drzwi, do pełnej półek spiżarki. Bellis rozejrzała się, ale była sama. Dokończyła cigarillo i weszła do środka.

Odsunąwszy na bok puste butelki, zobaczyła, że przedpotopowe okienko zasłonięto półkami. Przesunęła stojące w tym miejscu rzeczy i bez większego skutku usiłowała przetrzeć szybę.

Szarpnęło nią, kiedy po drugiej stronie ktoś przeszedł, nie więcej niż metr obok. Nachyliła się i spróbowała przebić brud wzrokiem. Miała przed sobą ogromny bezanmaszt. Widziała też, choć mniej wyraźnie, grotmaszt i fokmaszt z przodu. W dole znajdował się pokład główny.

Odprawiający swoje rytuały marynarze ruszali się, wspinali, sprzątali, kręcili korbami.

Było też mnóstwo innych osobników, pozbijanych w grupy, poruszających się powoli, jeśli w ogóle. Bellis wykrzywiła usta. Byli to w większości ludzie, przede wszystkim mężczyźni, ale nie sposób ich było jakoś ogólnie zaszufladkować. Zobaczyła mężczyznę z krętą, długą na metr szyją, kobietę z wiązką spazmujących ramion, postać, której dolną część stanowił odwłok gąsienicy, a także stworzenie z metalowymi drutami sterczącymi z kości. Łączyło ich tylko jedno: zszarzałe ubranie.

Bellis nigdy nie widziała w jednym miejscu tak wielu prze-tworzonych, tak wielu pozmienianych w fabrykach kary. Niektórych zmodyfikowano dla celów przemysłu, innych zdeformowano zaś tylko po to, aby wyglądali groteskowo, z odkształconymi ustami, oczami i bogowie raczą wiedzieć czym jeszcze.

Było kilku więźniów-kaktusów, jak również przedstawicieli innych ras: hotchi z połamanymi kręgosłupami, garstka khepri, których skarabeuszowe głowociała drgały i połyskiwały w wypłukanym słońcu. Oczywiście nie zobaczyła żadnych vodyanoi. Podczas takiej podróży słodka woda była zbyt cenna, aby ją marnować na utrzymywanie ich przy życiu.

Bellis usłyszała okrzyki strażników. Ludzie i kaktusy paradowali pośród prze-tworzonych z biczami w garści. Grupkami po dwóch, trzech i dziesięciu więźniowie zaczęli łazić w kółko po pokładzie.

Tych, którzy leżeli bez ruchu, spotykała kara.


Bellis odwróciła wzrok.

A więc to byli jej niewidoczni towarzysze podróży.

„Świeże powietrze jakoś nie dodało im wigoru” – pomyślała bez emocji. Gimnastyka chyba nie sprawiała im przyjemności.


***

Tanner Sack poruszał się dostatecznie szybko, aby nie dostać w skórę. Rytmicznie wodził oczami: w dół na trzy długie kroki, żeby nie ściągać na siebie uwagi, potem do góry na jeden krok, żeby zobaczyć niebo i wodę.

Statek wibrował z lekka od maszyny parowej na dole i żagle były naprężone. Skały Wyspy Tańczącego Ptaka szybko uciekały do tyłu. Tanner pomału przesunął się ku prawej burcie.

Otaczali go mężczyźni, z którymi był upchnięty w jednej ładowni. Kobiety stały w mniejszych grupkach, trochę z boku. Wszystkie miały brudne twarze i rzucały mu zimne spojrzenia. Nie zbliżał się do nich.

Nagle usłyszał gwizdek, ostry, dwutonowy dźwięk różny od krzyku mew. Podniósł wzrok. Szekel siedział na jakimś potężnym metalowym wysięgniku i szorował go do czysta. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, puścił oko do Tannera i uśmiechnął się pospiesznie. Tanner odwzajemnił uśmiech, ale chłopiec nie patrzył już w jego stronę.

Oficer i marynarz z pięknymi epoletami dyskutowali na dziobie statku, nachyleni nad jakąś mosiężną machiną. Kiedy Tanner wyciągnął szyję, żeby sprawdzić, o co chodzi, dostał przez plecy kijem, niezbyt mocno, ale z zapowiedzią, iż następnym razem będzie dużo gorzej. Strażnik-kaktus wrzeszczał na niego, żeby się szybciej ruszał, dlatego jeszcze przyspieszył kroku. Obca tkanka przyszyta do klatki piersiowej Tannera pulsowała. Macki swędziały i zrzucały skórę jak po oparzeniu słonecznym. Z braku maści splunął na nie i wtarł ślinę.


Punktualnie o dziesiątej Bellis dopiła herbatę i wyszła na zewnątrz. Pokład został zamieciony i wyszorowany do czysta. Ani śladu po więźniach, którzy niedawno na nim stali.

– Dziwnie mi się robi, kiedy pomyślę – powiedziała Bellis trochę później, kiedy spoglądali z Johannesem na wodę – że w Nova Esperium być może będziemy przełożonymi mężczyzn i kobiet, którzy płynęli z nami tym statkiem, i nigdy się tego nie dowiemy.

– W pani wypadku to wykluczone. Odkąd to językoznawca potrzebuje skazanego na karne roboty asystenta?

– Przyrodnik też nie.

– Z gruntu się pani myli – odparł łagodnie. – Trzeba zanieść skrzynie do buszu, pozakładać pułapki, wlec zanarkotyzowane albo martwe ciała, pokonać niebezpieczne zwierzęta… Praca przyrodnika nie ogranicza się do malowania akwarelami. Pokażę pani kiedyś moje blizny.

– Mówi pan poważnie?

– Tak. – Zamyślił się. – Mam długie na trzydzieści centymetrów rozcięcie, będące pamiątką po rozwścieczonej sarduli… ugryzienie noworodka chalkydri…

– Sarduli? Naprawdę? Mogę zobaczyć? Johannes pokręcił głową.

– Dopadła mnie… blisko intymnego miejsca.

Nie patrzył na nią, ale nie sprawiał wrażenia szczególnie tym zawstydzonego.

Johannes dzielił kajutę z Gimgewrym, niespełnionym kupcem okaleczonym świadomością swojej nieudaczności, który patrzył na Bellis z rozdzierająco smutnym pożądaniem. Johannes nigdy nie był lubieżny. Zdawało się, że zawsze myśli o tych innych rzeczach, które nie pozwalają mu zauważyć powabów Bellis.

Nie oczekiwała, żeby się do niej zalecał, natychmiast dałaby mu kosza, gdyby spróbował. Przywykła jednak do tego, że mężczyźni usiłują z nią flirtować: zazwyczaj niezbyt długo, tylko do momentu uświadomienia sobie, że jej chłód nie jest pozą, do rezygnacji z której zdołają ją przekonać. Postawa Tearflya była szczerze aseksualna, co ją deprymowało. Zadała sobie pytanie, czy nie jest sodomitą, jak to nazywał jej ojciec, ale nie dostrzegła żadnych oznak tego, aby inni mężczyźni na pokładzie pociągali go bardziej niż ona. A potem skarciła się za swoją małoduszność.

Odniosła wrażenie, że zatrzepotał w nim strach, kiedy zawisła między nimi ta insynuacja. „Może nie interesuje się tymi sprawami” – pomyślała. „A może jest tchórzem”.


Szekel i Tanner wymieniali się opowieściami.

Szekel słyszał już wiele opowieści spośród Kronik Crawfoota, ale Tanner znał je wszystkie. A z tych słyszanych przez Szekla znał inne warianty, które też opowiadał. Z kolei Szekel mówił mu o oficerach i pasażerach. Miał wiele słów pogardy dla Gimgewry’ego, bo słyszał przez drzwi klozetu burzliwe odgłosy jego masturbowania się. Tearflya, którego zaliczał do kategorii roztargnionych, poczciwych wujaszków, uważał za bezdennie nudnego, a o kapitanie Myzovicu, który budził w nim strach, Szekel chojracko opowiadał, niezgodnie zresztą z prawdą, że widział go, jak chodził po pokładach pijany.

Pożądał panny Cardomium. Lubił Bellis Coldwine, z komentarzem: „Ale powiedzieć, że jest zimna, to nic nie powiedzieć”.

Tanner słuchał tych insynuacji i opisów, tam gdzie trzeba reagując śmiechem lub zdziwieniem. Szekel powtarzał mu plotki i bajki, którymi wymieniali się marynarze – o piasach i kobietach-korsarzach, Marichończykach i strupopiratach, stworzeniach żyjących pod wodą.

Za Tannerem ciągnęła się długa ciemność ładowni.

Stale myszkowano za jedzeniem i paliwem. Chodziło nie tylko o resztki mięsa i chleba: wielu więźniów to byli prze-tworzeni z metalowymi częściami i silnikami parowymi. Jeśli woda w kotłach im wystygła, byli unieruchomieni, dlatego chomikowali wszystkie potencjalnie palne materiały. W kącie ładowni naprzeciwko drzwi stał pewien staruszek, którego cynowy trójnóg, służący do chodzenia, od wielu dni ani drgnął. Palenisko było kompletnie zimne. Starzec jadał tylko wtedy, kiedy ktoś pofatygował się go nakarmić. Nikt się nie spodziewał, że przeżyje podróż.

Szekel był zafascynowany brutalnością tego małego królestwa. Obserwował tego starca z dużą uwagą. Widział siniaki więźniów. Wpadały mu w oko podwójne sylwetki spółkujących ze sobą mężczyzn, za obopólną zgodą albo w ramach gwałtu.

Przed wyjazdem z miasta był szefem gangu w Kruczych Wrotach i martwił się, czy poradzi sobie bez swoich podkomendnych. Podczas pierwszej jego kradzieży, popełnionej w wieku sześciu lat, do kieszeni wpadła mu moneta szeklowa i przydomek ten przylgnął do niego. Twierdził, że żadnego innego imienia nie pamięta. Najął się do pracy na statku, kiedy działalność jego gangu, obejmująca także okazjonalne włamania, zanadto zwróciła na siebie uwagę milicji.

– Jeszcze miesiąc, a siedziałbym razem z tobą, Tanner – powiedział. – Wiele do tego nie potrzeba.


Pod opieką okrętowych taumaturgów i marynarzy wyrmenów maszyna meteoromantyczna na dziobie „Terpsychorii” usuwała powietrze sprzed statku. Za żaglami tworzyło się podciśnienie i statek mknął po falach z dużą prędkością.

Maszyna przypominała Bellis wieże chmur w Nowym Crobuzon.

Pomyślała o wielkich urządzeniach sterczących ponad dachy Tar Wedge, skomplikowanych i zepsutych. Zatęskniła za ulicami i kanałami miasta, za jego ogromem.

I za silnikami. Maszynami. W Nowym Crobuzon otaczały ją maszyny. Teraz był tylko mały meteoromanta i konstrukt obsługujący mesę. Silnik parowy na dole zamieniał całą „Terpsychorię” w mechanizm, ale był niewidoczny. Bellis wędrowała po statku jak chuligański trybik. Tęskniła za utylitarnym chaosem, do którego opuszczenia ją zmuszono.

Żeglowali po ruchliwym obszarze morza. Mijali inne statki: w ciągu dwóch dni od wypłynięcia z Qe Banssa Bellis widziała ich trzy. Pierwsze dwa były małymi, wydłużonymi kształtami na horyzoncie, trzeci, krępa karawela, podpłynął znacznie bliżej. Jak oznajmiały proporczyki na żaglach, pochodził z Odraline. Kołysał się jak wariat na wzburzonym morzu.

Bellis widziała marynarzy na pokładzie. Patrzyła, jak skaczą po skomplikowanym olinowaniu i refują trójkątne żagle.

„Terpsychoria” mijała jałowe z wyglądu wyspy: Cadann, Rin Lor, Eidolon. Z każdą z nich związane były opowieści ludowe i Johannes znał je wszystkie.

Bellis godzinami obserwowała morze. Tutaj, daleko na wschód, woda była znacznie bardziej przejrzysta niż w pobliżu Zatoki Żelaznej: widziała nawet smugi wielkich ławic. Marynarze, którzy nie pełnili służby, siedzieli z nogami za burtą i łowili ryby na prymitywne wędki, ozdabiając kości i kły narwali za pomocą noży i sadzy.

Od czasu do czasu w oddali pojawiały się krzywizny wielkich drapieżców w rodzaju orki. Pewnego razu o zachodzie słońca „Terpsychoria” przepłynęła blisko zalesionego cypla, paru kilometrów lasu wykwitającego z oceanu. Niedaleko wybrzeża sterczało z wody stado głazów. Serce Bellis na moment przestało bić, kiedy jeden z głazów stanął dęba i z wody wynurzyła się potężna łabędzia szyja. Masywny łeb przekręcił się i Bellis patrzyła, jak plesiauri leniwie brodzą ku brzegowi i znikają.

Na jakiś czas ogarnęła ją fascynacja podmorskimi mięsożercami. Johannes zabrał ją do swojej kajuty i zaczął szperać w książkach. Ujrzała kilka z jego nazwiskiem na grzbiecie: Anatomia sarduli, Drapieżnictwo w kałużach poodpływowych Zatoki Żelaznej, Teorie megafauny. Po znalezieniu szukanej monografii pokazał jej sensacyjne obrazki przedpotopowych, dziesięciometrowych ryb z krótkimi, grubymi łbami, rekinów chochlikowych ze szczerbatymi zębami i wysuniętymi czołami, i jeszcze wiele innych dziwów.


Wieczorem, drugiego dnia po wypłynięciu z Qe Banssa zobaczyli ląd opasujący Salkrikaltor: poszarpane szare wybrzeże. Minęła dziewiąta, ale niebo było absolutnie bezchmurne, a księżyc i jego córki świeciły bardzo jasno.

Bellis wbrew sobie zachwyciła się tym górzystym, smaganym przez wiatr krajobrazem. Daleko w głębi lądu, u granic zasięgu jej wzroku, widziała ciemny las przywarty do zboczy wąwozów. Na wybrzeżu z drzew zostały tylko martwe, wyżarte przez sól łupiny.

Johannes aż zaklął z przejęcia.

– Bartoll! Sto sześćdziesiąt kilometrów na północ stąd jest ten diabelny most Cyrhussine, czterdzieści kilometrów długości. Miałem nadzieję, że go zobaczymy, ale to byłoby chyba kuszenie licha.

Statek odbijał od wyspy. Było zimno i Bellis ze zniecierpliwieniem trzepała połami cienkiego płaszcza.

– Idę do środka – powiedziała, ale Johannes jakby jej nie usłyszał.

Patrzył wstecz, na znikające wybrzeże Bartoll.

– Co się dzieje? – mruknął pod nosem. Bellis odwróciła się gwałtownie. Jego głos zabrzmiał tak, że od razu wyobraziła sobie, jak marszczy brwi. – Dokąd my płyniemy? – Johannes zaczął gestykulować. – Niech pani spojrzy… Odbijamy od Bartoll. – Wyspa była teraz tylko rozmazaną smugą na skraju morza. – Salkrikaltor jest tam, na wschód. Za parę godzin moglibyśmy płynąć nad rakami, ale kierujemy się na południe… Oddalamy się od wspólnoty…

– Może raki nie lubią jak statki przepływają im nad głową – zasugerowała Bellis, ale Johannes pokręcił głową.

To jest standardowa trasa: z Bartoll na wschód do Salkrikaltoru. My płyniemy gdzie indziej. – Narysował w powietrzu mapę. – To jest Bartoll, to jest Gnomon Tor, a między nimi, na morzu… Salkrikaltor. Tu w dole, gdzie teraz płyniemy, nie ma nic prócz rzędu kolczastych wysepek. Zmierzamy do Salkrikaltoru mocno okrężną drogą. Ciekawe dlaczego.


***

Nazajutrz rano kilku innych pasażerów wiedziało, że płyną nietypową trasą. W ciągu paru godzin wiadomość rozniosła się po ciasnych jak w klasztorze korytarzach. Kapitan Myzovic przemówił w mesie do wszystkich czterdziestu pasażerów. Bo przyszła nawet blada, litość budząca siostra Meriope i inne ofiary podobnych dolegliwości.

– Nie ma żadnych powodów do niepokoju – zapewniał ich.

Był wyraźnie zły, że go wezwano. Bellis odwróciła wzrok i wyjrzała przez okno. „Po co tutaj jestem?” – pomyślała. „Przecież nie obchodzi mnie, dokąd płyniemy i jak się tam dostaniemy. Mam to gdzieś”. Nie przekonała jednak samej siebie i została w mesie.

– Ale dlaczego zboczyliśmy z normalnego kursu, panie kapitanie? – spytał ktoś.

Kapitan wypuścił gniewnie powietrze.

– Tak… Posłuchajcie. Robię objazd wokół Fins, wysp u południowego krańca Salkrikaltoru. Nie mam obowiązku tłumaczyć się przed wami z tej decyzji. Ale… – urwał, żeby dotarło do pasażerów, jak wielki spotkał ich zaszczyt – w zaistniałych okolicznościach… Muszę was wszakże poprosić, abyście powściągliwie obchodzili się z tą informacją… Opłyniemy Fins, zanim dotrzemy do Salkrikaltoru, aby minąć pewien obiekt należący do Nowego Crobuzon. Pewne morskie zakłady przemysłowe. O których istnieniu opinia publiczna nic nie wie. Mógłbym zatrzymać was w kajutach, ale pewnie byście coś zobaczyli przez iluminatory i mnożyłyby się plotki i spekulacje. Pozwalam więc iść na górę. Tylko na pokład rufówki. Ale… Ale odwołuję się do waszych uczuć patriotycznych i obywatelskich, abyście zachowali dyskrecję w kwestii tego, co zobaczycie dzisiaj wieczorem. Czy wyrażam się jasno?

Ku obrzydzeniu Bellis zapadła nabożna cisza. „Ogłupił ich swoją pompatycznością” – pomyślała i odwróciła się z pogardą.


Od czasu do czasu fale rozbijały się o skalny kieł, ale nic bardziej dramatycznego nie było widać. Większość pasażerów zebrała się na rufie i z wytężeniem obserwowali morze.

Bellis wbiła wzrok w horyzont, zirytowana, że nie jest sama.

– Myśli pani, że domyślimy się, jak to zobaczymy? – spytała gdakająca kobieta, której Bellis nie znała.

Puściła pytanie mimo uszu.

Ściemniło się i zrobiło znacznie chłodniej, toteż niektórzy pasażerowie zeszli pod pokład. Górzyste Fins wyskakiwały i znikały na horyzoncie. Bellis piła grzane wino na rozgrzewkę. Patrzenie na morze znudziło ją i przeniosła uwagę na marynarzy.

O drugiej w nocy, kiedy na pokładzie została już tylko połowa pasażerów, na wschodzie coś się wyłoniło.

– Bogowie w niebiesiech – szepnął Johannes.

Przez dłuższy czas mieli przed sobą tylko groźny, nieczytelny kontur. Kiedy byli dostatecznie blisko, Bellis zobaczyła, że jest to ogromna, czarna wieża stercząca z morza. Z jej wierzchołka dobywało się oleiste światło, chlust brudnego płomienia.

Od wieży dzieliło ich może półtora kilometra. Bellis sapnęła.

To była morska platforma wiertnicza. Kwadrat o boku ponad sześćdziesięciu metrów, potężny betonowy ciężar wsparty na trzech gigantycznych metalowych nogach. Bellis słyszała huk.

Fale rozbijały się o wsporniki. Wznoszące się na platformie konstrukcje tworzyły na tle nieba linię równie skomplikowaną i pokrętną jak w mieście. Nad trójnogiem majaczył z pozoru chaotyczny las wieżyczek, a dźwignie poruszały się jak szponiaste dłonie. Potężny minaret dźwigarów strzelał nad tym wszystkim ku niebu, sącząc ogień. Taumaturgiczne zmarszczki zniekształcały przestrzeń nad płomieniem. W cieniach pod platformą wbijał się w morze ogromny metalowy szyb, na którego kolejnych kondygnacjach migotały światła.

– Na Jabbera, cóż to jest? – wydyszała Bellis.

Niezwykły widok budził grozę. Pasażerowie gapili się jak idioci.

Góry najbardziej wysuniętej na południe wyspy archipelagu Fins były majaczącym w oddali cieniem. W pobliżu podstawy platformy kręciły się drapieżne kształty: pancerniki patrolu. Z pokładu jednego z nich skomplikowanym rytmem zamrugało światło, a po chwili przyszła odpowiedź z mostka „Terpsychorii”.

Gdzieś z wnętrza bajecznej konstrukcji zabrzmiała syrena.

Oddalali się od platformy, kurczącej się w oczach Bellis i rzygającej płomieniami.

Johannes zastygł ze zdziwienia.

– Nie mam pojęcia – odparł powoli.

Dopiero po chwili Bellis uzmysłowiła sobie, że odpowiedział na jej pytanie. Nie odejmowali wzroku od potężnego kształtu, póki jeszcze dało się go wyłowić z ciemności.

Kiedy zniknął, w milczeniu ruszyli w stronę korytarza. A potem, kiedy byli już pod drzwiami do kajut, za ich plecami ktoś krzyknął:

– Jeszcze jedna!


Nie minął się z prawdą. Wiele kilometrów od statku w niebo strzelała druga kolosalna platforma.

Większa od pierwszej. Na czterech nogach z nadgryzionego przez żywioły betonu. Oszczędniej zabudowana, z jedną krępą wieżą w każdym rogu i gigantycznym żurawiem koło krawędzi. Konstrukcja warczała jak żywe stworzenie.

Obrońcy tej kolubryny znowu kontrolnie błysnęli latarkami i „Terpsychoria” znowu odpowiedziała.

Dmuchał wiatr, a niebo było zimne jak żelazo. W płyciznach ponurego morza wznosiła się potężna budowla, obok której „Terpsychoria” przemknęła w ciemnościach.

Bellis i Johannes zaczekali jeszcze godzinę, ze zgrabiałymi dłońmi i spiralami buchającej z ust pary, ale nic innego się nie pojawiło. Widzieli tylko wodę, a tu i ówdzie cienie Fins, wyszczerbione i nieoświetlone.


Łańcola, 5 a rory 1779; pokład „Terpsychorii”

Jak tylko weszłam dziś przed południem do kajuty kapitana, od razu wiedziałam, że coś go rozgniewało. Zgrzytał zębami i ciskał oczami gromy.

– Panno Coldwine – powiedział – za kilka godzin przybędziemy do Salkrikaltoru. Inni pasażerowie i załoga otrzymają kilka godzin przepustki, ale obawiam się, że pani ten przywilej nie będzie dany.

Mówił tonem neutralno-groźnym. Uprzątnął akcesoria z biurka. Nie umiem wyjaśnić dlaczego, ale wytrąciło mnie to z równowagi. Normalnie kapitan jest otoczony redutą różnych bzdetów, które tworzą między nami bufor.

– Spotkam się z przedstawicielami Wspólnoty Salkrikaltoru i pani będzie tłumaczyła. Pracowała pani z delegacjami handlowymi, więc zna pani system. Pani będzie przekładała na raczy salkrikaltorski dla delegatów, a ich tłumacz odda ich słowa w języku ragamoll mnie. Będziecie się nawzajem sprawdzali, żeby z żadnej strony nie było żadnego kanciarstwa, ale nie jest pani uczestniczką tych rozmów. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? – spytał belferskim tonem. – Nie usłyszy pani nic z tego, co między nami padnie. Jest pani tylko przekaźnikiem. Nic pani nie słyszy. – Patrzyłam draniowi prosto w oczy. – Będą omawiane sprawy o najwyższym znaczeniu z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa. Na pokładzie statku, panno Coldwine, nie da się niczego utrzymać w tajemnicy. Niech mnie pani uważnie posłucha. – Nachylił się ku mnie. – Jeśli pani napomknie komukolwiek o tym, co będzie mówione: moim oficerom, rzygającej zakonnicy czy swojemu bliskiemu przyjacielowi doktorowi Tearflyowi, ja się o tym dowiem.

Nie muszę Ci chyba mówić, że byłam wstrząśnięta.

Do tej pory unikałam konfrontacji z kapitanem, ale złość sprawiła, że zrobił się kapryśny. Nie zamierzam okazywać po sobie słabości. Kilka miesięcy wzajemnych kwasów mniej kosztuje niż strategiczne położenie uszu po sobie za każdym razem, kiedy on pojawia się w polu widzenia.

Poza tym wpadłam w furię.

Przyprószyłam swój głos szronem.

– Panie kapitanie, omawialiśmy te kwestie, kiedy zaproponował mi pan to stanowisko. Moje doświadczenie zawodowe i referencje są panu znane. Nie przystoi panu kwestionować na tym etapie moich kwalifikacji – mówiłam chyba nawet zbyt wyniośle. – Nie jestem jakąś karnie delegowaną do pracy siedemnastolatką, którą może pan zastraszać. Wykonam swoją pracę zgodnie z umową i nie pozwolę, żeby podawał pan w wątpliwość mój profesjonalizm.

Nie mam pojęcia, co go rozzłościło, i nic mnie to nie obchodzi. Niech bogowie spuszczą zarazę na jego drańską skórę.

Teraz siedzę z „rzygającą zakonnicą”, aczkolwiek czuje się chyba trochę lepiej i napomknęła nawet o wzięciu udziału w nabożeństwie w migalec, i kończę ten list. Zbliżamy się do Salkrikaltoru, gdzie będę miała okazję zapieczętować go i zostawić, aby zabrał go pierwszy przepływający tędy statek do Nowego Crobuzon.

To długie pożegnanie dotrze do Ciebie z ledwo kilkutygodniowym opóźnieniem. Czyli nie tak źle. Mam nadzieję, że zastanie Cię w dobrym zdrowiu.

Mam nadzieję, że tęsknisz za mną tak bardzo, jak ja tęsknię za Tobą. Nie wiem, co zrobię bez tego środka łączności z Tobą. Minie co najmniej rok, zanim znowu o mnie coś usłyszysz, zanim kolejny statek zawinie do portu w Nova Esperium. Pomyśl, jak ja wtedy będę wyglądała! Włosy długie i zlepione błotem, strój nudysty, upstrzona magicznymi znakami jak jakiś szaman-dzikus! Jeśli nie wpadnę przez ten czas we wtórny analfabetyzm, to napiszę do Ciebie, opowiem Ci, jak mija mi czas, i spytam, co słychać w moim mieście. Może Ty odpiszesz mi, że jest bezpiecznie i mogę wracać do domu.


Pasażerowie z przejęciem dyskutowali o tym, co widzieli ubiegłej nocy. Bellis wzgardziła nimi. „Terpsychoria” przecisnęła się przez Candlemaw Straits na spokojniejsze wody Salkrikaltoru. Najpierw pojawiła się na horyzoncie bujnie porośnięta wyspa Gnomon Tor, a potem, przed piątą po południu, zobaczyli Salkrikaltor.

Słońce stało bardzo nisko na niebie i światło było gęste. Linia brzegowa Gnomon Tor rysowała się zielono i wyraziście kilka kilometrów na północ. W horyzontalnym lesie coraz dłuższych cieni wieże i dachy Salkrikaltoru odbijały się na falach.

Budowle zrobione były z betonu, żelaza, skały, szkła i płatów wytrzymałego zimnowodnego koralu. Cienkie jak kręgosłup mosty, spinające ze sobą kolumny owinięte spiralami schodów. Misterne stożkowe wieże wysokie na trzydzieści metrów, ciemne, kwadratowe baszty. Chaos kiepsko harmonizujących ze sobą stylów.

Linia dachów kojarzyła się z wybujałym dziecięcym rysunkiem rafy koralowej. Organiczne wieże pęczniały jak odlewy z pierścienic. Były analogi korali koronkowych: mieszkalne wysokościowce, rozgałęziające się na dziesiątki klitek, a także krępe areny z wieloma oknami, podobne do gargantuicznych gąbek baryłkowatych. Falbankowe wstążki architektury w stylu koralu ogniowego.

Wieże zanurzonego miasta wznosiły się trzydzieści metrów nad fale. Na poziomie morza ziały wielkie bramy. Zielony szlam wyznaczał linię wodną.

Były też nowsze budynki. Jajokształtne gmachy wyrzezane z kamienia i żebrowane żelazem, wydźwignięte nad wodę na szczudłach, które sterczały nad zatopiony miejski krajobraz. Pływające platformy zwieńczone rzędami kwadratowych domów z cegły – podobnych do tych z Nowego Crobuzon – groteskowo siedziały na wodzie jak kwoki.

Były tysiące raków i niemało ludzi, na kładkach i mostach na poziomie wody, jak również o wiele wyżej. Dziesiątki płaskodennych barek i łodzi kursowały między wieżami.

Statki oceaniczne dokowały na obrzeżach miasta, zacumowane do wbitych w dno morza pachołów. Kogi, jonki, klipry, tu i ówdzie statek parowy. „Terpsychoria” była coraz bliżej.

– Niech pani spojrzy – powiedział ktoś do Bellis i pokazał w dół.

Spojrzała, woda była zupełnie przezroczysta. Mimo że światło dnia już dogasało, Bellis widziała głęboko zanurzone szerokie ulice przedmieść Salkrikaltoru. Ich przebieg wyznaczały zimne latarnie uliczne. Wierzchołki budynków sięgały nie wyżej niż sto pięćdziesiąt metrów pod powierzchnię wody, aby nie zahaczały o nie przepływające górą statki.

Na mostkach łączących podmorskie wieże Bellis zobaczyła kolejne rzesze obywateli, kolejne rzesze raków. Chodzili i pływali szybko, poruszając się z większą łatwością niż ich współziomkowie na powierzchni.

„Co za niezwykłe miasto!”.

Kiedy „Terpsychoria” rzuciła cumy, Bellis patrzyła z zazdrością, jak spuszczają szalupy. Większość pasażerów i załogi z zapałem ustawiły się w kolejce do drabinek linowych. Szeroko uśmiechnięci, trajkotali z przejęciem, kierując spojrzenia ku miastu.

Zapadł zmierzch. Po wieżach Salkrikaltoru zostały tylko sylwetki. Rozświetlone okna odbijały się w czarnej wodzie. W powietrzu unosiły się nikłe dźwięki: muzyka, krzyki, zgrzyt maszyn, szum fal.

Bądźcie z powrotem na pokładzie do drugiej w nocy! – wrzasnął jakiś podporucznik. – Trzymajcie się osiedli ludzkich i wszelkich innych terenów nawodnych. Jest tam mnóstwo do roboty bez narażania płuc na szwank.

Panno Coldwine? – Bellis odwróciła się do porucznika Cumbershuma. – Proszę ze mną. Batysfera gotowa.

Rozdział czwarty

Zamknięta w maleńkiej batysferze, ciasnej plątaninie miedzianych rur i tarcz zegarowych, Bellis wyciągnęła szyję, bo Cumbershum, kapitan Myzovic i podchorąży u steru zasłaniali jej widok.

Fale chlapały o dół wzmocnionej szyby przedniej, a tu nagle batysfera zanurzyła się, woda zalała bąbelkowe szkło i niebo znikło, a razem z nim plusk i cherlawe wołania mew. Nie było słychać nic oprócz buczącego skowytu śruby.

Bellis wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.

Batysfera przechyliła się i z gracją opadała ku niewidocznej skale i piaskowi. Pod jej zadartym nosem rozbłysła mocna lampa łukowa, tworząc stożek rozświetlonej wody.

Blisko dna kapsuła ustawiła się trochę bardziej pionowo. Spływało ku nim rozrzedzone światło wieczoru, spowalniane przez ogromne, czarne cienie statków.

Nad ramieniem kapitana Bellis wbiła wzrok w ciemną wodę. Minę miała obojętną, ale ręce poruszały się z przejęcia. Ryby zakreślały precyzyjne fale, pływając wciąż wokół topornego metalowego intruza. Przyspieszony oddech Bellis brzmiał nienaturalnie głośno.

Batysfera ostrożnie wybierała drogę pomiędzy łańcuchami zwisającymi jak pnącza z baldachimu statków w górze. Pilot poruszał dźwigniami z fachowym wdziękiem. Kapsuła pomknęła do góry nad niewielkim nawisem skorodowanej skały i pojawił się Salkrikaltor.

Bellis aż sapnęła.

Wszędzie paliły się zanurzone w wodzie światła. Kule zimnej iluminacji, lodowe księżyce, bez śladu sepii charakterystycznej dla gazowych latarń Nowego Crobuzon. Miasto jarzyło się w ciemniejącej wodzie niby sieć rybacka pełna upiornych świateł.

Kraniec miasta wyznaczały niskie budynki z porowatego kamienia i koralu. Między wieżami i nad dachami gładko sunęły inne batysfery.

Zatopione promenady w dole wspinały się ku odległym fortyfikacjom i katedrom w centrum, gdzieś tak półtora kilometra dalej, słabo widocznym przez toń zatoki. Tam, w sercu Salkrikaltoru, gmachy wyrastały ponad morze. Część znajdująca się pod powierzchnią nie ustępowała misternością partiom nawodnym. Miasto było skomplikowaną siecią wzajemnych połączeń.

Bellis wszędzie widziała raki. Bez większego zainteresowania podnosiły wzrok, kiedy kapsuła przepływała nad nimi. Stały i targowały się przed sklepami ozdobionymi falującym, kolorowym płótnem; toczyły spory na zielonych skwerkach z wodorostów i chodziły labiryntem bocznych uliczek. Powoziły furmankami zaprzęgniętymi w nietypowe zwierzęta pociągowe: morskie ślimaki wysokie na prawie dwa metry. Ich dzieci zabawiały się w ten sposób, że drażniły zamknięte w klatkach okonie i wielobarwne ślizgi.

Bellis zobaczyła połatane, połowicznie wyremontowane domy. Z dala od głównych ulic prądy wodne porywały organiczne śmieci, gnijące na koralowych podwórzach.

W wodzie każdy ruch zdawał się rozciągnięty. Raki pływały nad dachami, nieelegancko trzepiąc ogonami. Zstępowały z wysokich półek i opadały powoli, rozkładając odnóża do lądowania.

Z wnętrza batysfery miasto sprawiało wrażenie pogrążonego w ciszy.

Powoli sunęli ku monumentalnej architekturze centrum Salkrikaltoru, przeszkadzając rybom i trącając śmieci. „Prawdziwa metropolia” – pomyślała Bellis. Kipiała życiem, zupełnie jak Nowe Crobuzon, ale była otulona i na poły ukryta przez wodę.

– Mieszkania dla urzędników – pokazał jej Cumbershum. – To jest bank, a to fabryka. To dlatego raki robią takie interesy z Nowym Crobuzon: możemy im pomóc z techniką napędu parowego. Pod wodą bardzo trudno się poruszać. Tu mieści się rada naczelna Raczej Wspólnoty Salkrikaltoru.

Budynek miał wyszukaną konstrukcję: okrągły i bulwiasty jak nieprawdopodobnie wielki koral mózgowy, ozdobiony marszczoną wykładziną. Wieże strzelały wzwyż ponad powierzchnię wody. Większość skrzydeł gmachu – zaznaczonych zwiniętymi wężami i różnymi znakami hieroglificznymi – miała otwarte okna i drzwi w tradycyjnym stylu salkrikaltorskim, żeby małe rybki mogły bez przeszkód wpływać i wypływać. Jedna część była wszakże szczelnie zamknięta, wyposażona w bulaje i grube metalowe drzwi. Z wylotów przewodów wentylacyjnych dobywał się nieprzerwany strumień bąbelków.

– W tym skrzydle spotykają się z powierzchniakami – powiedział porucznik. – Tam właśnie zmierzamy.

– W górnej części Salkrikaltoru mieszka cała masa ludzi – odparła Bellis. – Nad wodą jest mnóstwo pomieszczeń, a raki potrafią przez wiele godzin wytrzymać na powierzchni. Dlaczego każą nam spotykać się z nimi tutaj?

– Z tego samego powodu, dla którego my przyjmujemy ambasadora Salkrikaltoru w salach recepcyjnych Parlamentu, panno Coldwine – wyjaśnił kapitan – mimo że nie jest to dla niego szczególnie wygodne. To ich miasto, my jesteśmy tutaj tylko gośćmi. To znaczy my.

Pokazał ruchem dłoni, że zbiór ten obejmuje tylko jego i porucznika Cumbershuma.

„Ty świński synu” – pomyślała z furią Bellis, której twarz zastygła w lodowatym wyrazie.

Pilot zmniejszył prędkość niemal do zera i przez duży, ciemny otwór wniknął do hermetycznego skrzydła budynku. Płynęli nad rakami, które machaniem odnóży skierowały ich do ślepo zakończonego betonowego korytarza. Olbrzymie wrota zamknęły się za nimi z dostojnym hukiem.

Z grubych rur oplatających ściany bluzgała potężna, nieprzerwana eksplozja baniek powietrza. Morze było wypychane na zewnątrz zaworami i śluzami. Poziom wody powoli opadał. Kapsuła stopniowo osiadła na betonowej posadzce i przechyliła się na bok. Woda zeszła poniżej iluminatora, zostawiając na nim strużki i krople. Bellis miała przed oczyma powietrze. Po wypompowaniu morza pomieszczenie przedstawiało się mało okazale.

Kiedy pilot nareszcie odkręcił śruby, właz otworzył się, czemu towarzyszył litościwy, chłodny podmuch. Na betonie stały kałuże słonej wody. W pomieszczeniu dominował zapach listown ic i ryb. Kiedy Bellis opuściła batysferę, oficerowie poprawili mundury.

Za nimi stał rak płci żeńskiej, z włócznią w garści – zbyt ozdobną i cienką, żeby służyła do celów innych niż ceremonialne, uznała Bellis – i napierśnikiem z jaskrawozielonego materiału, który nie był metalem. Wartowniczka skinęła głową w ramach pozdrowienia.

– Niech jej pani podziękuje za powitanie – powiedział kapitan, Bellis. – Niech ją pani poprosi o poinformowanie przewodniczącego rady o naszym przybyciu.

Bellis wypuściła powietrze i spróbowała zapanować nad tremą. Wzięła się w garść i przypomniała sobie słownictwo, gramatykę, składnię, wymowę i duszę rączego salkrikaltorskiego: wszystko, czego się nauczyła przez te tygodnie wytężonej pracy z Marikkatchem. Zmówiła w duchu szybką, cyniczną modlitwę.

Potem tak ustawiła aparat głosowy, aby dobyły się z niego mlaskające szczeknięcia raków, słyszalne w powietrzu i wodzie.

Ku jej niezmiernej uldze raczka przytaknęła i odpowiedziała.

– Zostaniecie zaanonsowani – rzekła, pedantycznie poprawiając Bellis, która użyła niewłaściwego czasu gramatycznego. – Wasz pilot czeka tutaj. Wy idziecie ze mną.


Duże, szczelne bulaje wychodziły na ogród pełen krzykliwych, morskich roślin. Na ścianach wisiały gobeliny ilustrujące wielkie chwile z dziejów Salkrikaltoru. Podłoga ułożona była z kamiennych płyt, całkiem suchych, podgrzewanych jakimś ukrytym źródłem ciepła. Ozdoby utrzymane były w ciemnej kolorystyce – gagat, czarny koral, czarna perła.

Trzy racze samce skłoniły głowy na powitanie ludzi. Jeden, trochę młodszy od swoich towarzyszy, stał nieco z tyłu, zupełnie jak Bellis.

Były blade. W porównaniu z ludźmi-rakami ze Smołoujścia spędzali znacznie większą część życia pod wodą, gdzie słońce nie mogło ich przebarwić. Górne części ciała raków odróżniały się od ludzkich tylko niewielką krezą skrzeli na szyi, ale w ich podmorskiej bladości było coś obcego.

Opancerzone zady raków wyglądały jak zapożyczone od gigantycznych homarów skalnych: olbrzymie skorupy. Ludzkie brzuchy wystawały nad miejscem, w którym powinny być oczy i czułki. Nawet na powietrzu, w obcym dla nich żywiole, mnogość odnóży funkcjonowała z misterną gracją. Przy poruszaniu się emitowały cichy dźwięk, delikatną perkusję chityny.

Swoje skorupiakowate odwłoki przyozdabiały rodzajem tatuażu, wycinając w pancerzu wzory i barwiąc je różnymi ekstraktami. Dwa dalsze raki olśniewały kalejdoskopem symboli po bokach.

Jeden z nich wysunął się do przodu i przemówił bardzo szybko w języku salkrikaltorskim.

– Witamy – powiedział młodszy rak, tłumacz, po chwili milczenia. Mówił w ragamoll z bardzo wyraźnym akcentem. – Cieszymy się, że przybyliście i rozmawiacie z nami.


Dyskusja powoli ruszyła z miejsca. Przewodniczący rady, król Skarakatchi, i radca, król Drood’adji, zgodnie z ceremoniałem dawali wyraz uprzejmemu zachwytowi, a Myzovic i Cumbershum odwdzięczali im się tym samym. W ogólnej opinii doskonale się stało, że się spotkali i że dwa wielkie miasta utrzymują ze sobą tak znakomite stosunki. Wyrażono pogląd, że handel jest zdrową metodą na zapewnienie wzajemnej życzliwości i tak dalej.

Potem rozmówcy imponująco gładko przeszli do omawiania konkretów. Przerzucili się na takie kwestie, jak liczba jabłek i śliwek, które „Terpsychoria” zostawi na Salkrikaltorze, oraz liczba butelek maści i trunków, które otrzyma w zamian.

Po niedługim czasie na wokandzie stanęły sprawy wagi państwowej, informacje, które musiały pochodzić z wyższych szczebli władzy w Nowym Crobuzon: kiedy i czy nastąpi wymiana ambasadorów, kiedy i czy zostaną podpisane traktaty handlowe z innymi państwami i czy takie posunięcia wpłyną na stosunki z Salkrikaltorem.

Bellis nie miała większych problemów z zamykaniem uszu na to, co tłumaczyła, z przepuszczaniem przez siebie tych informacji jak przez rurę. Nie z patriotyzmu czy lojalności wobec rządu Nowego Crobuzon – bo nie poczuwała się do tego – tylko ze znudzenia. Tajne negocjacje były niezrozumiałe, a strzępki informacji, które przechodziły przez Bellis, nieciekawe i nużące. Myślała o czymś zupełnie innym: o tonach wody u góry, zaintrygowana faktem, że nie czuje paniki.

Przez jakiś czas pracowała jak automat, prawie natychmiast zapominając to, co wyszło z jej ust.

Aż do momentu, gdy usłyszała, że głos kapitana się zmienił, i odruchowo nastawiła ucha.

– Mam jeszcze jedno pytanie, ekscelencjo – powiedział kapitan Myzovic i napił się wody ze szklanki. Bellis wykaszlała i wywarczała dźwięki mowy salkrikaltorskiej. – W Qe Banssa polecono mi sprawdzić niesłychaną pogłoskę przekazaną mi przez przedstawiciela Nowego Crobuzon. Byłem przekonany, że nastąpiło jakieś nieporozumienie tak niedorzecznie to zabrzmiało. Niemniej jednak popłynąłem okrężną drogą wokół Fins, co było powodem naszego spóźnienia na to spotkanie. Ku mojej konsternacji i zatroskaniu okazało się, że pogłoski były prawdziwe. Podnoszę tę kwestię, ponieważ wiąże się ona z naszymi przyjaznymi stosunkami z Salkrikaltorem. – Głos kapitana stał się bardziej stanowczy. – Sprawa dotyczy naszych interesów na wodach Salkrikaltoru. Jak panom radcom doskonale wiadomo, na południowym krańcu Fins poczyniliśmy inwestycje o żywotnym dla nas znaczeniu i płacimy niemałe sumy za prawo do cumowania tam naszych platform, naszych wiertnic. – Bellis nigdy nie słyszała słowa „wiertnica” i bez zająknięcia powtórzyła je w ragamoll. Ludzie-raki najwyraźniej zrozumieli. Przekład wciąż był automatyczny i płynny, ale Bellis z zafascynowaniem słuchała każdego słowa kapitana. – Minęliśmy je po północy. Najpierw pierwszą, potem drugą. Wszystko było tak, jak trzeba, zarówno na platformie „Manekin”, jak i tej nazwanej „Gwiazda Odpadu”. Ale… panowie radcy… – Nachylił się, odstawił szklankę i wbił w rozmówców drapieżne spojrzenie. – Mam bardzo istotne pytanie. Gdzie jest trzecia platforma?


Raczy urzędnicy wytrzeszczyli oczy. Z powolną, komiczną symultanicznością spojrzeli po sobie, aby ponownie skierować wzrok na kapitana Myzovica.

– Przyznajemy, że jesteśmy… zakłopotani tym, co pan mówi, panie kapitanie.

Tłumacz cicho przełożył słowa swoich przywódców, niezmienionym głosem, ale na ułamek sekundy spotkał się z Bellis wzrokiem. Coś między nimi przeskoczyło, wspólne zdziwienie, poczucie koleżeństwa.

„W co zostaliśmy wplątani, bracie?” – pomyślała Bellis i zatęskniła za cigarillo.

– Nie posiadamy żadnej wiedzy o tym, o czym pan mówi – wyrzekł jej odpowiednik po drugiej stronie. – Platformy nas nie interesują, byle regularnie wpływał czynsz za cumowanie. Co się stało, Panie kapitanie?

– Stało się to – odparł kapitan Myzovic napiętym tonem – że nasza głębokowodna wiertnica, nasza ruchoma platforma, zniknęła. – Zaczekał, aż Bellis przekaże jego słowa, a potem zaczekał jeszcze trochę, przedłużając milczenie. – Pozwolę sobie dodać, że zniknęła wraz ze świtą pięciu pancerników, oficerami, załogą, naukowcami i geoempatą. Pierwsza wiadomość o tym, że platformy „Sorgo” nie ma już tam, gdzie być powinna, dotarła na Wyspę Tańczącego Ptaka trzy tygodnie temu. Załogi pozostałych platform pytały, dlaczego nie powiadomiono ich o rozkazie relokacji „Sorgo”. Ale taki rozkaz nie został wydany. – Kapitan odstawił szklankę i przeszył dwa raki wzrokiem. – „Sorgo” miała pozostać in situ przez co najmniej sześć kolejnych miesięcy. Powinna być tam, gdzie ją zakotwiczyliśmy. Panie przewodniczący, panie radco. Co się stało z naszą platformą?

– Nic na ten temat nie wiemy.

Tłumacz oddał w przekładzie miękkość tonu Skarakatchiego. Kapitan Myzovic splótł dłonie.

– Rzecz wydarzyła się ledwo sto mil morskich od tego miejsca, na wodach terytorialnych Salkrikaltoru, na obszarze morza regularnie patrolowanym przez waszą marynarkę wojenną i przez waszych myśliwych, a wy nic nie wiecie? – spytał opanowanym, lecz groźnym tonem. – Coś niezwykłego, panowie radcy. Nie umiecie powiedzieć, co się stało? Zatopił ją nienaturalny szkwał, zaatakowano ją i zniszczono? Chcecie powiedzieć, że nic nie słyszeliście? Coś takiego zdarzyło się tuż pod waszym nosem, a do was absolutnie nic nie dotarło?

Zapadła długa cisza. Raki nachyliły się ku sobie i odbyły szeptaną naradę.

– Dochodzą do nas różne pogłoski… – powiedział król Skarakatchi za pośrednictwem tłumacza. Drood’adji rzucił im obu ostre spojrzenie. – Ale o tym nic nie słyszeliśmy. Możemy zaofiarować naszym przyjaciołom z Nowego Crobuzon wsparcie i wyrazy współczucia, ale nie mamy dla nich żadnych informacji.

– Nie ukrywam, że jestem bardzo niezadowolony – powiedział kapitan Myzovic po cichej konsultacji z Cumbershumem. – Nowe Crobuzon nie może dłużej płacić za prawo do cumowania platformy, której już nie ma. Niniejszym obniżamy czynsz o jedną trzecią. I powiadomimy nasze władze o tym, że nie byliście w stanie udzielić nam pomocy. Położy się to cieniem na reputacji Salkrikaltoru jako strażnika naszych interesów. Mój rząd dokona pogłębionej analizy tej sytuacji. Być może trzeba będzie dokonać pewnych korekt w naszych wzajemnych stosunkach. Dziękuję za waszą gościnność. – Dopił wodę. – Zatrzymamy się na noc w porcie Salkrikaltor. Jutro rano podnosimy kotwicę.

– Chwileczkę, panie kapitanie, jeśli można. – Przewodniczący rady podniósł dłoń. Mruknął coś krótkiego do Drood’adjiego, który skinął głową i dostojnym krokiem wyszedł z sali. – Jest jeszcze jedna sprawa do omówienia.

Po powrocie Drood’adjiego Bellis wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Przyszedł z nim mężczyzna rasy ludzkiej.

Był tutaj tak bardzo nie na miejscu, że wprawiło ją to w osłupienie. Gapiła się na niego jak kretynka.

Mężczyzna, trochę młodszy od niej, miał szczerą i pogodną twarz. Przyszedł z dużym plecakiem i w czystym, choć znoszonym ubraniu. Uśmiechnął się do Bellis rozbrajająco. Zmarszczyła brwi i zerwała kontakt wzrokowy.

– Kapitan Myzovic? – Mężczyzna mówił w ragamoll z akcentem crobuzońskim. – Porucznik Cumbershum? – Uścisnął im obu dłonie. – Niestety, nie znam pani nazwiska, łaskawa pani – powiedział, podając jej rękę.

– Panna Coldwine jest naszą tłumaczką – powiedział kapitan, zanim Bellis zdążyła odpowiedzieć. – Jeśli ma pan jakąś sprawę, proszę mówić ze mną. Kim pan jest?

Mężczyzna wyjął z kieszeni marynarki urzędowo wyglądający zwój.

– To powinno wszystko panu wyjaśnić, panie kapitanie. Kapitan uważnie przejrzał dokument. Po chwili podniósł ostro wzrok i lekceważąco pomachał zwojem.

– Co to za bzdury, co licha ciężkiego? – syknął tak nagle, aż Bellis drgnęła nerwowo.

Trącił zwojem Cumbershuma. – Sądzę, że sytuacja jest w miarę czytelna, panie kapitanie – powiedział mężczyzna. – Mam inne kopie, na wypadek, gdyby pański gniew wziął górę nad pańskim rozsądkiem. Obawiam się, że będę musiał przejąć dowodzenie pańskim statkiem.

Kapitan wydał z siebie szczeknięcie śmiechu.

– Doprawdy? – Jego głos był niebezpiecznie napięty. – Tak się rzeczy mają, panie… – Pochylił się nad dokumentem trzymanym przez porucznika. – Panie Fennec? Doprawdy?

Bellis zauważyła, że Cumbershum patrzy na nowo przybyłego z zaskoczeniem i paniką. Wszedł kapitanowi w słowo.

– Panie kapitanie, niech wolno mi będzie zasugerować, abyśmy podziękowali naszym gospodarzom i pozwolili im wrócić do ich spraw.

Spojrzał znacząco w stronę raków. Tłumacz słuchał uważnie. Kapitan zawahał się i skinął zdawkowo głową.

– Panno Coldwine, proszę poinformować naszych gospodarzy, że ich gościnność przerosła nasze oczekiwania – rozkazał szorstko. – Niech im pani podziękuje, że poświęcili nam swój czas. Sami trafimy do wyjścia.

Kiedy Bellis mówiła, raki kłaniały się z wdziękiem. Dwaj radcy podeszli do przodu i podali im ręce na pożegnanie, ku niekamuflowanej furii kapitana. Wyszli tymi samymi drzwiami, którymi przybył Fennec.

– Panno Coldwine. – Kapitan pokazał na drzwi, które prowadziły z powrotem do batysfery. – Proszę zaczekać na zewnątrz. To są sprawy wagi państwowej.


Bellis ślęczała na korytarzu, przeklinając w duchu. Zza drzwi dobiegały ją bojowe ryki kapitana, ale choćby nie wiedzieć jak się wytężała, nie rozumiała ani słowa z tego, co było mówione.

– A niech to wszyscy diabli – mruknęła i wróciła do gołego, betonowego pomieszczenia, w którym kapsuła leżała na boku niby jakieś karykaturalne stworzenie błotne. Racza odźwierna czekała bezczynnie, mlaskając z cicha.

Pilot kapsuły dłubał w zębach. Czuć było od niego rybami.

Bellis oparła się o ścianę i czekała.

Po z górą dwudziestu minutach do pomieszczenia wpadł jak burza kapitan, a za nim Cumbershum, który rozpaczliwie usiłował go udobruchać.

– Kurwa, nie mów nic do mnie teraz, Cumbershum, dobra? – krzyczał kapitan. Oczy osłupiałej Bellis wyszły z orbit. – Trzymaj z dala ode mnie tego pierdolonego Fenneca, bo inaczej nie ręczę za siebie – nawet jeśli legitymuje się urzędowym listem z pierdoloną pieczęcią.

Za plecami porucznika, w drzwiach, pokazała się głowa Fenneca.

Cumbershum pokazał Bellis i Fennecowi, żeby zajęli miejsca z tyłu batysfery – Wyglądał na wystraszonego. Kiedy usiadł przed Bellis, obok kapitana, zobaczyła, że ucieka przed jego wzrokiem.

Po tym, jak morze zaczęło się wlewać przez ściany betonowego hangaru i silniki wprawiły kapsułę w wibrację, mężczyzna w podniszczonym, skórzanym płaszczu odwrócił się do Bellis z uśmiechem.

– Silas Fennec – szepnął i podał jej rękę.

Bellis uścisnęła ją po chwili wahania.

– Bellis – burknęła. – Coldwine.


Podczas jazdy na powierzchnię nikt się nie odzywał. Po wejściu na pokład „Terpsychorii” kapitan pognał do swojego biura.

– Panie Cumbershum – warknął – sprowadź pan tutaj pana Fenneca.

Silas Fennec zobaczył, że Bellis go obserwuje. Szarpnął głową w stronę pleców kapitana i wywinął oczami, po czym skinął pożegnalnie głową i potruchtał w ślad za kapitanem.

Johannes zwiedzał miasto. Urażona Bellis patrzyła przez wodę na światła, które wysnuwały z mroku wieże. Przy burtach „Terpsychorii” nie było szalup i nie miał jej kto zawieźć na ląd. Kipiała frustracją. Nawet kwiląca siostra Meriope znalazła w sobie dość siły, żeby opuścić statek.

Bellis udała się na poszukiwania Cumbershuma. Nadzorował marynarzy łatających uszkodzony żagiel.

– Panna Coldwine.

Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem.

Panie poruczniku, chciałam spytać, czy mogłabym zdeponować korespondencję w należącym do Nowego Crobuzon magazynie, o którym mówił mi kapitan Myzovic. Mam coś pilnego do wysłania… Głos odmówił jej posłuszeństwa. Cumbershum pokręcił głową. Niemożliwe, panno Coldwine. Nie mam kogo z panią posłać, nie mam klucza i w żadnym wypadku nie zamierzam prosić teraz o niego kapitana… Życzy sobie pani, abym kontynuował?

Nieszczęśliwa Bellis zapanowała nad sobą siłą woli.

– Panie poruczniku – powiedziała pozbawionym emocji tonem. – Panie poruczniku, kapitan osobiście obiecał mi, że będę mogła zostawić list. To niezwykle ważne.

– Panno Coldwine, gdyby to ode mnie zależało, sam bym panią eskortował, ale nie mogę i obawiam się, że nie mam na ten temat nic więcej do powiedzenia. Chociaż z drugiej strony… – Rozejrzał się chyłkiem na boki i powtórzył: – Chociaż z drugiej strony… proszę nikomu o tym nie mówić, ale… magazyn nie będzie pani potrzebny. Więcej powiedzieć nie mogę. Za kilka godzin pani zrozumie. Kapitan zwołał spotkanie na jutro rano. Wszystko wyjaśni. Proszę mi uwierzyć, panno Coldwine. Nie musi pani zostawiać listu tutaj. Daję pani na to moje słowo.

„Co on sugeruje?” – pomyślała Bellis, jednocześnie spanikowana i uradowana. „Na wszystkich bogów, co on sugeruje?”.


Jak większość skazańców Tanner Sack z zasady nie oddalał się zanadto od miejsca, które sobie zajął na pokładzie. Znajdowało się blisko sporadycznego światła z góry, jak również pożywienia, toteż było przedmiotem powszechnego pożądania. Dwukrotnie ktoś usiłował je ukraść, przenosząc się na jego kawałek podłogi, kiedy on poszedł za potrzebą. W obu wypadkach Tanner zdołał bez walki przegonić intruza.

Godzinami siedział oparty o ścianę na jednym z końców klatki. Szekel nigdy nie musiał go szukać.

– Hej, Sack! – Tanner spał i upłynęło sporo czasu, zanim rozproszyły się chmury w jego głowie. Szekel uśmiechał się do niego zza krat. – Obudź się, Tanner. Chcę ci opowiedzieć o Salkrikaltorze.

– Cicho bądź, mały – burknął mężczyzna obok Tannera. – Próbujemy spać.

– Odpierdol się, prze-tworzony kutasie – bluznął Szekel. – Chcesz dostać coś do jedzenia, jak następnym razem tu przyjdę?

Tanner zamachał pojednawczo rękami.

– Już dobrze, chłopie, już dobrze – powiedział, usiłując do końca się rozbudzić. – Mów, co masz do powiedzenia, byle nie za głośno, co?

Szekel uśmiechnął się od ucha do ucha. Był pijany i uradowany.

– Widziałeś kiedyś Salkrikaltor, Tanner?

– Nie, chłopie. To mój pierwszy wyjazd z Nowego Crobuzon – odparł Tanner łagodnie.

Mówił cicho w nadziei, że Szekel będzie go w tym naśladował.

Chłopiec wywinął oczami i oparł się o ścianę.

– Wsiadasz do łódki i wiosłujesz koło budynków, które wychodzą prosto z morza. Miejscami są blisko siebie jak drzewa. Wysoko w górze są wielkie mosty i czasem widać, jak ktoś, człowiek albo rak, skacze do wody. Jak człowiek, to na główkę, jak rak, to z podwiniętymi wszystkimi odnóżami, a potem ląduje w wodzie i wypływa na powierzchnię albo znika w głębinie. Właśnie byłem w barze w dzielnicy Od Lądu. To… – Dla zilustrowania słów układał dłonie w powyginane kształty. – Wysiada się z łódki prosto przez duże drzwi do wielkiej sali z tancerkami. – Uśmiechnął się łobuzersko. – A potem do baru, kurwa, nie ma podłogi, tylko rampa, co kilometrami schodzi do morza. Wszystko podświetlone od dołu. Raki łażą po tej kładce w tę i we w tę, do baru albo z powrotem do domu, wynurzają się i zanurzają. – Szekel cały czas uśmiechał się szeroko i kręcił głową. – Jeden z naszych tak się uwalił, że sam ruszył w drogę… – podjął ze śmiechem. – Wywlekliśmy go przemoczonego z wody. Rany, Tanner… W życiu czegoś takiego nie widziałem. My tu gadamy, a oni kręcą się pod nami. W tej chwili. Zupełnie jak we śnie. Miasto siedzi na morzu, a pod spodem jest go więcej niż na wierzchu. Jakby było odbite w wodzie, ale oni mogą wejść w to odbicie. Chcę to zobaczyć, Tanner – oznajmił z przejęciem. – Na statku są kombinezony, hełmy i różne inne… Jak by się dało, to zaraz bym zszedł. Zobaczył wszystko tak, jak oni widzą… – Tanner zastanawiał się, co powiedzieć, ale wciąż był zmęczony. Potrząsnął głową i usiłował sobie przypomnieć te fragmenty Kronik Crawfoota, które mówiły o życiu w morzu. Zanim zdążył się odezwać, Szekel dźwignął się na nogi. – Lepiej pójdę. Kapitan wszędzie powywieszał ogłoszenia. Rano zebranie, ważne instrukcje, sru-tu-tu-tu. Lepiej się przekimam.

Zanim Tanner przypomniał sobie historię o Crawfoocie i skrytobójcach spod znaku konchy, Szekla już nie było.

Rozdział piąty

Następnego dnia, kiedy Bellis wstała, „Terpsychoria” znajdowała się na otwartym morzu.

Płynęli na wschód i było coraz cieplej, dlatego pewnie pasażerowie, którzy zebrali się celem wysłuchania kapitańskiego ogłoszenia, nie mieli już na sobie swoich najgrubszych płaszczy. Załoga stała w cieniu bezanmasztu, a oficerowie przy schodkach na mostek.

Nowo przybyły, Silas Fennec, trzymał się z boku. Zobaczył, że Bellis patrzy na niego i uśmiechnął się do niej.

– Poznała go pani? – spytał Johannes Tearfly zza jej pleców. Pocierając podbródek, przyglądał się Fennecowi z zainteresowaniem. – Była pani z kapitanem pod wodą, prawda? Kiedy zjawił się Fennec?

Bellis wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok.

– Nie rozmawialiśmy.

– Czy może wiadomo pani, dlaczego zmieniliśmy trasę? – Bellis zmarszczyła brwi na znak, że nie rozumie pytania. Spojrzał na nią karcąco. – Słońce mamy po lewej stronie. Płyniemy zatem na południe. Czyli nie tam, gdzie powinniśmy.


Kiedy na schodkach pojawił się kapitan, pomruki na pokładzie umilkły. Podniósł do ust miedziany lejek.

– Dziękuję, że zebraliście się tak szybko. – Wiatr niósł blaszane echo jego słów. – Mam przykrą wiadomość. – Na chwilę odsunął megafon od ust i zdawał się układać w głowie wypowiedź. Kiedy do niej powrócił, brzmiał bojowo: – Z góry zaznaczam, że nie dopuszczam żadnych sporów ani polemik. To nie jest czas na dyskusje. Reaguję na nieprzewidziane okoliczności i nie pozwolę na kwestionowanie moich decyzji. Nie płyniemy do Nova Esperium. Wracamy do Zatoki Żelaznej.

Pośród pasażerów rozległy się odgłosy zbulwersowania i oburzenia, a pośród załogi pomruki osłupienia.

„Nie może tego zrobić!” – pomyślała Bellis. Ogarnęła ją panika, ale przyjęła nowinę bez zaskoczenia. Zdała sobie sprawę, że spodziewała się tego, odkąd Cumbershum zasugerował, że nie trzeba będzie zostawiać listu w magazynie. Uzmysłowiła sobie również, że w głębi duszy cieszy się z perspektywy powrotu. Brutalnie zdławiła w sobie to uczucie. „To nie będzie dla mnie powrót do domu” – pomyślała z rozpaczą. „Muszę uciec. Co ja zrobię?”.

– Dosyć! – krzyknął kapitan. – Jak mówię, ta decyzja nie przyszła mi łatwo. – Podniósł głos, aby wybić się ponad okrzyki protestu. – W ciągu tygodnia będziemy z powrotem w Zatoce Żelaznej, ale dla płacących pasażerów znalezione zostaną zastępcze rozwiązania. Być może będziecie musieli popłynąć innym statkiem. Mam świadomość, że wydłuży to wam podróż o miesiąc, ale mogę z tego powodu tylko wyrazić ubolewanie.

Jego ponura i wściekła mina nie miała w sobie nic ubolewającego.

– Nova Esperium będzie musiała przeżyć bez was jeszcze kilka tygodni. Pasażerowie do godziny trzeciej będą przebywali na pokładzie rufówki. Załoga zaczeka tutaj na nowe rozkazy.

Odstawił od ust tubę i ruszył na dół.

Przez chwilę był jedyną rzeczą, która się poruszała. Potem cisza pękła i wbrew poleceniu kapitana ruszyła ku niemu fala pasażerów, żądając zmiany decyzji. Rozbrzmiały kapitańskie warknięcia oburzenia.

Bellis wpatrywała się w Silasa Fenneca i usiłowała poukładać to wszystko w sensowną całość.

Fennec obserwował całe poruszenie z zastygłą twarzą. Zauważył, ze Bellis patrzy na niego, na moment nawiązał z nią kontakt wzrokowy. Po czym powoli się oddalił.

Johannes Tearfly miał zdruzgotaną minę. Jego rozdziawione w rozpaczy usta wyglądały niemal komicznie.

– Co on wyprawia? O czym on mówi? Nie mogę przez dwa kolejne tygodnie czekać w deszczu Zatoki Żelaznej! Dalijabber! I czemu płyniemy na południe? Znowu obrał dłuższą trasę wokół Fins. Co się dzieje?

– Szuka czegoś – powiedziała Bellis ściszonym głosem. Wzięła go za łokieć i delikatnie odciągnęła od tłumu pasażerów. – Szkoda pańskiego pomstowania na kapitana. W życiu się do tego nie przyzna, ale sądzę, że nie ma wyboru.


Kapitan maszerował po pokładzie od relingu do relingu, lustrując lunetą horyzont. Oficerowie wykrzykiwali rozkazy do marynarzy w bocianich gniazdach. Bellis obserwowała osłupiałych i snujących hipotezy pasażerów.

– Co za skandal, żeby tak wrzeszczeć na pasażerów, którzy płacą za przejazd! – podsłuchała.

– Stałam pod biurem kapitana i usłyszałam, jak ktoś oskarża go o marnowanie czasu, o niewykonywanie rozkazów – relacjonowała zdumiona panna Cardomium. – O co tu chodzi?

„To Fennec” – pomyślała Bellis. „Jest zły, bo nie płyniemy prosto do Zatoki Żelaznej. Myzovic… chce spróbować znaleźć po drodze»Sorgo«”.

Morze za Fins było ciemniejsze, mocniejsze i zimne i nie rozbijało się o skały. Niebo wyglądało mizernie. Znajdowali się za Kanałem Bazyliszka. Był to kraniec Wezbranego Oceanu. Bellis z niesmakiem wpatrywała się w bezkresne, zielone fale. Zakręciło jej się w głowie. Wyobraziła sobie trzy, cztery, pięć tysięcy mil morskich słonej wody ciągnące się w kierunku wschodnim i zamknęła oczy. Wiatr smagał ją natarczywie.

Bellis zdała sobie sprawę, że znowu myśli o rzece, o powolnym odcinku wody, łączącym Nowe Crobuzon z morzem niby pępowina.


Kiedy Fennec na powrót się pojawił, szybkim krokiem zmierzając na pokład rufówki, Bellis stanęła mu na drodze.

– Panie Fennec… Pojaśniał na jej widok.

– Bellis Coldwine. Mam nadzieję, że zmiana trasy zanadto pani nie zmartwiła.

Pokazała mu, żeby poszedł za nią poza zasięg słuchu kilku pasażerów i członków załogi, którzy byli w pobliżu. Stanęła w cieniu olbrzymiego komina.

– Niestety, jestem zmartwiona, panie Fennec – powiedziała. – Mam bardzo konkretne plany. To dla mnie poważny problem. Nie mam pojęcia, kiedy uda mi się znaleźć następny statek, którzy będzie potrzebował moich usług. – Silas Fennec skłonił głowę w wyrazie współczucia, ale widać było po nim, że myśli o czym innym. – Ciekawa jestem, czy zechce pan uchylić rąbka tajemnicy wymuszonej zmiany planów, która tak mocno rozgniewała kapitana. – Zawahała się. – Powie mi pan, co się dzieje? Bardzo pana proszę.

– Nie mogę, panno Coldwine – odparł łagodnie Fennec, uniósłszy brwi.

– Panie Fennec – wycedziła chłodnym tonem – widział pan reakcję pasażerów. Ma pan świadomość, jacy są niezadowoleni. Nie sądzi pan, że należy mi się jakieś wytłumaczenie? To znaczy wszystkim się należy, ale mnie szczególnie. Wyobraża pan sobie, co by było, gdybym podzieliła się z innymi swoimi podejrzeniami, że winnym całego zamieszania jest tajemniczy przybysz…

Bellis mówiła szybko, chcąc go sprowokować albo zawstydzić, żeby powiedział jej prawdę, ale urwała na widok jego reakcji. Wyraz jego twarzy w ułamku sekundy uległ całkowitej przemianie.

Przyjazna, nieco chytra mina zhardziała. Uniósł do góry palec w uciszającym geście. Rozejrzał się szybko dokoła, a następnie powiedział do niej szczerym i poważnym tonem:

– Panno Coldwine, rozumiem pani złość, ale musi mnie pani wysłuchać. – Wyprężyła się, wytrzymując jego spojrzenie. – Musi pani wycofać swoją groźbę. Nie będę się odwoływał do pani kodeksu zawodowego ani do pani honoru – szepnął. – Przypuszczalnie zapatruje się pani na te pojęcia równie cynicznie jak ja. Odwołam się do pani dobra. Nie mam pojęcia, co pani sobie wydedukowała ani czego się pani domyśla, ale jedno pani powiem: to sprawa niezmiernej wagi, abym wrócił do Nowego Crobuzon szybko, bez przeszkód, bez hałasu. Ogromnie wiele od tego zależy, panno Coldwine – podjął po długiej chwili milczenia. – Nie może pani siać podejrzeń. Proszę panią, aby zachowała pani te sprawy dla siebie. Polegam na pani dyskrecji.

Nie groził jej. Jego mina i głos były surowe, lecz nie agresywne, godnie z jego własnymi słowami prosił ją, a nie usiłował zastraszyć. Mówił do niej jak wspólnik, powiernik.

Jego stanowczość zrobiła na niej wrażenie, ale i zbulwersowała ją. Ze zdziwieniem także zdała sobie sprawę, że spełni jego prośbę i zachowa dla siebie to, co usłyszała.

Zobaczył tę decyzję na jej twarzy i podziękował zdawkowym skinieniem głowy, aby po chwili zniknąć tak nagle, jak się pojawił.


Po powrocie do kajuty Bellis zastanawiała się nad swoimi przyszłymi krokami. Dłuższy pobyt w Smołoujściu nie byłby dla niej bezpieczny. Musiała jak najszybciej wsiąść na jakiś statek. Na dnie jej żołądka zalęgła się nadzieja, że dotrze do Nova Esperium, ale ogarnęło ją okrutne przeświadczenie, że nie może już sama wybierać celu podróży.

Nie była tym wstrząśnięta. Po prostu zdała sobie sprawę, racjonalnie i powoli, że będzie musiała pojechać tam, gdzie będzie się dało. Nie mogła zwlekać.

Sama, z dala od chmury złości i zamętu, która usadowiła się nad resztą statku, Bellis poczuła, że cała nadzieja z niej uszła. Czuła się sucha jak stary papier, miała wrażenie, że podmuchy wiatru na pokładzie podarłyby ją i rozrzuciły na różne strony.

Częściowa znajomość tajemnic kapitana nie dodawała jej otuchy Bellis jeszcze nigdy nie czuła się taka bezdomna.

Złamała pieczęć swego listu, westchnęła i zaczęła uzupełniać ostatnią stronę.


„Czaszela, 6 arory 1779, wieczór…

Ach, mój drogi, kto by pomyślał, że będę miała okazję dopisać kilka słów?”


Wlało to w jej serce trochę otuchy. Cierpki ton, którym się posługiwała, był pozą, ale pisanie pocieszało ją i nie przerwała nawet wtedy, kiedy siostra Meriope wróciła do kajuty i położyła się spać. Bellis pisała dalej w świetle maleńkiej lampki oliwnej, sugerując spiski i tajemnice, podczas gdy Wezbrany Ocean monotonnie wgryzał się w żelazo „Terpsychorii”.


Wychyleni nad relingiem bakburty marynarze gestykulowali i krzyczeli. Bellis podążyła za ich spojrzeniami i uzmysłowiła sobie, że patrzą do góry.

Sześćdziesiąt metrów powyżej, ponad wodami oceanu, wisiał na niebie nieruchomy mężczyzna.

Bellis sapnęła jak idiotka.

Mężczyzna wierzgnął nogami niby niemowlę i spojrzał w stronę statku. Wydawało się, że stoi w powietrzu. Był zapięty w uprząż, dyndał tuż pod nabitym do granic wytrzymałości balonem.

Pomanipulował przy pasku i coś, jakiś balast, spadło, wirując leniwie w dół. Mężczyzna z szarpnięciem poleciał dwanaście metrów do góry. Do wtóru nikłego szumu śmigła poruszał się po nieestetycznym krzywoliniowym torze. Przystąpił do długiego, niejednostajnego okrążania „Terpsychorii”.

– Wszyscy z powrotem na stanowiska, do ciężkiej cholery!

Załoga przezornie rozproszyła się na dźwięk głosu kapitana, który wymaszerował na główny pokład i spojrzał przez lunetę na krążącą pomału postać.

– Ejże tam! – ryknął przez tubę na awiatora. Głos niósł bardzo dobrze. Wydawało się, że nawet morze przycichło. – Tutaj kapitan Myzovic z „Terpsychorii”, parowca pływającego pod banderą marynarki handlowej Nowego Crobuzon. Rozkazuję panu, aby pan wylądował i wylegitymował się. W przeciwnym razie uznam pańskie działania za akt agresji. Mam pan minutę na rozpoczęcie lądowania, a potem będziemy się bronili.

– Na Jabbera – szepnął Johannes. – Widziała pani kiedyś coś takiego? Ten człowiek jest o wiele za daleko, żeby przyleciał znad stałego lądu. To na pewno zwiadowca z jakiegoś statku ukrytego za horyzontem.

Mężczyzna nadal krążył nad nimi i przez kilka sekund słychać było tylko buczenie jego silnika.

– Piraci? – szepnęła w końcu Bellis.

– Niewykluczone. – Johannes wzruszył ramionami. – Ale korsarze nie porwaliby się na tak duży i tak dobrze uzbrojony statek jak nasz. Atakują mniejsze statki handlowe z drewnianymi kadłubami. A jeśli to najemnicy z Figh Vadiso czy skąd tam, to siły ogniowej może by im nawet starczyło, ale byliby szaleńcami, gdyby narażali się na wojnę z Nowym Crobuzon. To nie są czasy Wojen Pirackich, na Jabbera!

– Dobra, to jest moje ostatnie ostrzeżenie! – krzyknął kapitan. Czterech muszkieterów ustawiło się przy relingu i wzięło na cel podniebnego gościa.

Odgłos jego silnika natychmiast uległ zmianie. Mężczyzna szarpnął całym ciałem i zaczął się nieskładnie oddalać od statku. Ognia! – krzyknął kapitan.

Muszkiety wypaliły, ale mężczyzna pomknął ukośnie do góry poza ich zasięg. Długo się zmniejszał, pomału znikając w oddali. W kierunku obranym przez aeronautę nic nie było widać.

– Do swojego statku ma co najmniej trzydzieści kilometrów – powiedział Johannes. – Będzie leciał godzinę albo i dłużej.

Kapitan wrzeszczał na załogę, grupował marynarzy w jednostki bojowe, uzbrajał ich i rozlokowywał przy burcie.

Cumbershum potruchtał do zebranych na pokładzie rufówki pasażerów z poleceniem, żeby udali się do swoich kajut lub do mesy. Przemawiał lapidarnym tonem.

– „Terpsychoria” z łatwością stawi czoło każdemu piratowi i ten zwiadowca bez problemu to sobie uzmysłowił, ale dopóki nie znajdziemy się za archipelagiem Fins, kapitan domaga się, aby nie przeszkadzali państwo załodze. Bardzo państwa proszę.


Bellis długo siedziała z listem w kieszeni. Paliła, piła wodę i herbatę w mesie, gdzie zajęta była połowa miejsc. Z początku atmosfera była napięta, ale po godzinie strach trochę się rozwiał. Zaczęła czytać.

Potem rozległy się stłumione okrzyki i tupot biegnących stóp. Bellis rozlała fusy i razem z innymi pasażerami rzuciła się do okna.

Mknęła ku nim garstka ciemnych kształtów.

Krępe, opancerzone stateczki zwiadowcze.

– Obłąkańcy! – syknął doktor Mollificatt. – Ileż ich jest, pięć? Nie mogą nas zaatakować!

Na pokładzie „Terpsychorii” rozległ się potężny huk i morze przed pierwszą łodzią eksplodowało ogromnym słupem pary i wody.

– To był strzał ostrzegawczy – powiedział ktoś. – Ale oni nie zawracają.

Małe jednostki parły dalej przez burzę piany, gnając samobójczo ku wielkiemu, żelaznemu statkowi. Na górze znowu było dużo biegania i wykrzykiwania komend.

– To będzie nieapetyczna scena – skrzywił się doktor Mollificatt.

W tej samej chwili „Terpsychoria” gwałtownie zboczyła z kursu do wtóru zgrzytu metalu o metal.


***

Tanner Sack padł ciężko na sąsiada. Buchnął jeden wielki okrzyk strachu Kiedy prze-tworzeni zwalali się na siebie, pękały strupy i zakażone ciało. Wrzaski bólu rozdarły stęchłe powietrze.

Zamknięci w ciemnościach więźniowie poczuli, że statek nagle został wyrwany z korzeniami z morza.

– Co się dzieje? – krzyczeli w stronę klap. – Co jest grane?

– Pomocy!

Potykając się, kopniakami i pazurami torowali sobie drogę ku kratom, miażdżąc się nawzajem o żelazne pręty. Panika robiła się coraz bardziej wrzaskliwa.

Tanner Sack krzyczał razem ze współwięźniami.

Nikt do nich nie przyszedł.


Statek zatoczył się jak po ciosie pięścią. Bellis stwierdziła, że rzuciło nią o okno. Pasażerowie rozpierzchali się, krzyczeli, wrzeszczeli, dźwigali się na nogi z trwogą w oczach, roztrącali na boki porozrzucane krzesła i stołki.

– Na Jabbera, cóż to było? – krzyknął Johannes. W pobliżu ktoś się modlił.

Bellis wraz z innymi wygramoliła się na pokład. Opancerzone stateczki nadal pruły ku „Terpsychorii” od bakburty, ale za sterburtą, gdzie nikt nie patrzył, nagle tuż koło statku wyskoczył ogromny, czarny okręt podwodny.

Miał ponad trzydzieści metrów długości, był najeżony rurami i wyposażony w segmentowane, metalowe płetwy. Ze szwów między płachtami blachy i spod uszczelek bulajów wciąż spływała morska woda.

Bellis wpatrywała się w to grozę budzące zjawisko. Marynarze i oficerowie przekrzykiwali się bezładnie, biegali od burty do burty, próbowali się przegrupować.

Dwa włazy w dachu okrętu podwodnego zaczęły się podnosić.

– Ej, wy! – krzyknął Cumbershum na pasażerów. – Natychmiast do środka!

Bellis cofnęła się na korytarz.

„Jabberze, dopomóż, och, drodzy bogowie, och, szlag i cholera” – myślała chaotycznym strumieniem. Rozglądała się panicznie dokoła i słyszała, jak pasażerowie ganiają bez sensu z miejsca w miejsce.

A potem przypomniała sobie o spiżarni, z której widać było pokład.


***

Z zewnątrz, zza cienkiej ściany, dolatywały do niej okrzyki i huk wystrzałów. Gorączkowo uprzątnęła z półki rzeczy zasłaniające okno i przysunęła oczy do brudnej szyby.

Kłęby dymu przebarwiły powietrze. Mężczyźni biegali w panice na wszystkie strony. Trochę dalej grupki ludzi toczyły bezładną i niemiłą dla oka bitwę.

Wśród agresorów byli głównie ludzie i kaktusy plus kilka groźnie wyglądających kobiet i trochę prze-tworzonych. Przywdziali ostentacyjnie cudaczne stroje: długie kolorowe płaszcze i pantalony, buty z długimi cholewami i wybijane ćwiekami pasy. Od piratów z pantomimy i starych rycin różnił ich stan czystości i wiek strojów, wyraz zastygłej determinacji na twarzach i organizacyjna sprawność abordażu.

Bellis widziała wszystko w aż bolesnych szczegółach. Odbierała walkę jak serię obrazów, heliotypów wyświetlanych jeden po drugim w ciemnościach. Dźwięk – trzeszczący hałas w tylnej części jej czaszki – sprawiał wrażenie niezwiązanego z tym, co widziała.

Zobaczyła, że kapitan i Cumbershum wydają rozkazy z przedniego kasztelu, strzelają z pistoletów i gorączkowo je ładują. Odziani na granatowo marynarze walczyli z niefachową desperacją. Podchorąży-kaktus odrzucił złamaną klingę i powalił jednego z korsarzy potężnym ciosem pięści, po czym ryknął z bólu, kiedy kamrat jego ofiary chlasnął go w ramię, z którego bryznęła żywica. Grupa przerażonych marynarzy zaatakowała piratów bagnetami, zawahała się i została wzięta w dwa ognie przez dwóch prze-tworzonych z wielkimi garłaczami. Młodzi marynarze padli z wrzaskiem na ziemię pośród deszczu poszarpanego ciała i odłamków.

Między masztami Bellis ujrzała trzy lub cztery wiszące postacie, podpięte do balonów jak pierwszy zwiadowca, latali nisko nad walczącymi i palili z flint.

Pokład zabarwił się posoką.

Wrzaski narastały. Bellis zaczęła dygotać. Zagryzła wargę. W scenie, którą miała przed oczyma, było coś nierzeczywistego. Przemoc była groteskowa i paskudna, ale w szeroko rozwartych oczach marynarzy Bellis widziała osłupienie, niemożność uwierzenia, że to dzieje się naprawdę.

Piraci byli uzbrojeni w ciężkie bułaty i krótkie pistolety. W pstrych strojach wyglądali jak uliczny motłoch, ale byli szybcy i zdyscyplinowani, walczyli jak wojsko.

– Psiakrew! – krzyknął kapitan Myzovic, po czym podniósł wzrok i wypalił. Jeden z wiszących baloniarzy szarpnął całym ciałem, głowa odskoczyła mu do tyłu i poleciał łuk krwi. Ręce zacisnęły się spastycznie na pasku, uwalniając balast, który kojarzył się z ciężkimi odchodami. Zwłoki szybkim ruchem wirowym pofrunęły ku chmurom. Kapitan gestykulował jak szaleniec. – Przegrupować szyki, do kurwy nędzy! Zdjąć tego drania na pokładzie rufówki!

Bellis przekręciła głowę, ale cel kapitana znajdował się poza polem jej widzenia. Słyszała jednak, jak osobnik ten wydaje lakoniczne rozkazy. Agresorzy zaprzestali walk jeden na jeden, aby sformować zwarte oddziały, wziąć na cel oficerów i spróbować się przebić przez linię marynarzy, którzy zastawiali im drogę na mostek.

– Poddajcie się! – krzyknął głos zlokalizowany w pobliżu jej okna. – Poddajcie się, a skończy się ta rzeź!

– Wyprawcie drania na tamten świat! – krzyknął kapitan do swojej załogi.

Pięciu czy sześciu marynarzy przebiegło koło okna Bellis z dobytymi szablami i pistoletami. Po chwili ciszy rozległ się łoskot i cichy trzask.

– Och, Jabberze…

Krzyk był histeryczny, ale nagle przerwał go odgłos torsji. Gejzer wrzasków wystrzelił pod niebo.

Dwaj spośród marynarzy zatoczyli się do tyłu, ponownie pojawiając się za oknem Bellis, która krzyknęła zmartwiała ze zgrozy. Padli na pokład w wielkich kałużach krwi i szybko oddali ducha. Ich ubrania i ciała były niewiarygodnie podziurawione, jakby dopadły ich setki wrogów. Trudno byłoby znaleźć na nich dziesięć centymetrów kwadratowych skóry bez głębokiej jamy, a z głów została miazga mięsa i kości.

Bellis wpatrywała się w ten widok jak urzeczona. Dygotała z rękami na ustach. Rany miały w sobie coś głęboko nienaturalnego. Ich status ontologiczny był nieokreślony, a ich substancjalność równie wątpliwa jak substancjalność mar sennych. Ale krew, która się pod nimi zebrała, była całkiem rzeczywista, a obaj mężczyźni naprawdę nie żyli.

Wstrząśnięty kapitan patrzył wytrzeszczonymi oczami. Bellis słyszała tysiące nakładających się na siebie szeptów powietrza. Rozległy się dwa bełkotliwe okrzyki i mokre tąpnięcia padających ciał.

Przed oknem Bellis przebiegł ostatni z marynarzy, wycofywał się, wrzeszcząc w przerażeniu. Rzucona rusznica skałkowa trzasnęła go solidnie w tył głowy. Nieborak padł na kolana.

– Ty przeklęta przez bogów świnio! – krzyczał kapitan Myzovic oburzonym i przesyconym strachem głosem. – Ty miłujący demony draniu!

Nie zwracając na niego uwagi, odziany na szaro mężczyzna powoli wszedł w pole widzenia Bellis. Nie był wysoki. Kroczył z wystudiowanym dostojeństwem, tak poruszając swoim muskularnym ciałem, jakby należało do znacznie szczuplejszego człowieka. Miał na sobie skórzaną zbroję, ciemnoszary rynsztunek wyposażony w dziesiątki kieszeni, pasków i kabur. I poznaczony strugami krwi. Bellis nie widziała twarzy mężczyzny.

Podszedł do leżącego na pokładzie człowieka, trzymając w ręku miecz, z którego ściekała gęsta krew.

– Poddaj się – powiedział cicho do przeciwnika, który spojrzał na niego ze zgrozą, chlipnął i zaczął idiotycznie macać wokół siebie za nożem. Odziany na szaro mężczyzna wykonał taneczny piruet na ugiętych nogach i z wyskoku potraktował biedaka podeszwą buta w głowę. Krwawiący marynarz legł jak długi, nieprzytomny albo martwy. Po wylądowaniu szary rycerz natychmiast znieruchomiał, jakby w ogóle nie wykonał żadnego manewru. – Poddajcie się! – krzyknął bardzo głośno i załoga „Terpsychorii” do reszty straciła ducha walki. Wiedzieli, że nie mają szans. Ciała leżały pokotem, a konający wrzeszczeli o pomoc. Większość nieboszczyków miała na sobie granatowe stroje marynarki handlowej Nowego Crobuzon. Co chwila z okrętu podwodnego i opancerzonych holowników schodzili kolejni piraci. Otoczyli załogę „Terpsychorii”, opasali ich kordonem na pokładzie głównym. – Poddajcie się! – krzyknął ponownie szary korsarz z nieznajomym akcentem. – Rzućcie broń, a oszczędzimy was. Podnieście na nas rękę, a będziemy was zabijali, dopóki się nie opamiętacie.

– Bogowie, pieprzcie to i rozwalcie… – krzyknął kapitan Myzovic, ale dowódca piratów wszedł mu w słowo.

– Ilu swoich ludzi skaże pan na śmierć, panie kapitanie? – spytał aktorską emisją głosu. – Niech pan im rozkaże rzucić broń, żeby nie czuli się jak dezerterzy. Albo niech im pan rozkaże umierać. – Wyjął z kieszeni kawałek grubego filcu i zaczął wycierać brzeszczot miecza. – Decyzja należy do pana, kapitanie.

Myzovic i Cumbershum nachylili się ku sobie i po krótkiej wymianie zdań kapitan spojrzał na swoich osłupiałych, przerażonych ludzi i wyrzucił ramiona do góry.

– Rzućcie broń! – krzyknął. Dopiero po chwili muszkiety, pistolety i kordy z głuchym łoskotem uderzyły o pokład. – Mają zbyt dużą przewagę!

– Proszę nie ruszać się z miejsca, panie kapitanie! – polecił szary korsarz. – Ja przyjdę do pana.

Powiedział coś szybko w języku salt do piratów, którzy stali koło niego przed oknem spiżarki. Bellis wyłowiła słowo „pasażerowie” i adrenalina napłynęła jej do głowy.

Skulona bez ruchu słuchała wrzasków pasażerów wywlekanych przez piratów na pokład.

Usłyszała głos Johannesa Tearflya, łzawe zawodzenia siostry Meriope, wystraszoną pompatyczność doktora Mollificatta. Rozległ się huk wystrzału, a potem okrzyk przerażenia.

Spędzani na główny pokład pasażerowie lamentowali nad swoim losem.

Piraci gruntownie podeszli do swojego zadania. Bellis słyszała trzaskanie drzwi przeszukiwanych kajut. Podjęła desperacką próbę zaklinowania drzwi, ale mężczyzna na korytarzu bez trudu otworzył je ramieniem. Na widok srogiego, zbryzganego krwią pirata, na widok jego maczety Bellis odechciało się stawiania oporu. Rzuciła na podłogę butelkę, w którą się uzbroiła, i pozwoliła wywlec się ze spiżarni.


Rannych i nieszczęśliwych członków załogi, w liczbie prawie stu, ustawiono w szyku na jednym końcu pokładu. Poległych wyrzucono za burtę. Pasażerów spędzono razem trochę dalej. Niektórzy, a wśród nich Johannes, mieli rozkrwawione nosy i byli posiniaczeni.

Pośród ciżby pasażerów, w niczym się nie wyróżniającym, brązowym stroju, z równie przybitą i znękaną miną jak inni, stał Silas Fennec. – Spuścił głowę, uciekając przed ukradkowymi spojrzeniami Bellis.

Na środku pokładu stał śmierdzący fracht „Terpsychorii”: dziesiątki prze-tworzonych, których wprowadzono na górę. Byli zupełnie zdezorientowani i odwykłymi od światła dziennego oczami patrzyli na piratów nic nie rozumiejącym wzrokiem.

Zachwyceni intruzi śmigali po takielunku i zamiatali za burtę pozostałości po bitwie. Otoczyli śródokręcie i wycelowali w jeńców strzelby i łuki.

Wprowadzenie na górę wszystkich zastrachanych, osłupiałych prze-tworzonych zajęło sporo czasu. Przy przeszukiwaniu cuchnących ładowni znaleziono kilka zwłok. Spuszczono je do morza, gdzie metalowe kończyny i akcesoria szybko pociągnęły je w ciemną toń.

Ogromny okręt podwodny nadal kolebał się po królewsku na wodzie niedaleko „Terpsychorii”. Rozkołys obu spiętych ze sobą linami jednostek był zsynchronizowany.

Mężczyzna w szarym stroju, przywódca piratów, pomału obrócił się ku jeńcom. Bellis po raz pierwszy zobaczyła jego twarz.

Miał niecałe czterdzieści lat, jak oceniała, krótko obcięte, szpakowate włosy i grubo ciosane rysy. Głęboko osadzone oczy były melancholijne, usta naprężone i smutne.

Bellis stała obok Johannesa, blisko milczących oficerów. Korsarz w skórzanym pancerzu podszedł do kapitana. Mijając pasażerów, przez dwa albo trzy kroki patrzył na Johannesa.

– A więc „Terpsychoria” jest wasza – powiedział kapitan Myzovic na tyle głośno, że wiele osób go usłyszało. – Zgaduję, że chcecie okupu. Powiem panu, że niezależnie od tego, jaką siłę pan reprezentuje, popełniła ona poważny błąd. Nowe Crobuzon nie puści tego płazem.

Dowódca piratów ani drgnął.

– Nie, panie kapitanie – odparł. Teraz, kiedy nie musiał przekrzykiwać bitewnej wrzawy, jego głos był delikatny, niemal kobiecy. Podobnie jak twarz, która zdawała się naznaczona jakąś tragedią. – Nie chcemy okupu. Siła, którą reprezentuję, ma gdzieś Nowe Crobuzon, panie kapitanie. – Spojrzał Myzovicowi prosto w oczy, aby powoli i z powagą pokręcić głową. Bez patrzenia wyciągnął rękę za siebie i jeden z jego ludzi podał mu duży pistolet skałkowy. Korsarz fachowo zmrużył oczy i sprawdził panewkę. – Pańscy ludzie są dzielni, ale nie są żołnierzami – powiedział, unosząc broń. – Będzie pan patrzył w inną stronę, panie kapitanie?

Dopiero po paru sekundach ciszy Bellis poczuła szarpnięcie żołądka i nogi się pod nią ugięły, kiedy dotarł do niej sens słów pirata.

Kapitana i innych olśnienie to naszło w tej samej chwili. Rozległy się stłumione okrzyki, a Myzovic otworzył szerzej oczy. Gniew i zgroza toczyły ze sobą paskudną walkę wśród rysów jego twarzy. Usta wykrzywiły się, otworzyły i zamknęły.

– Nie, nie będę patrzył w inną stronę! – krzyknął wreszcie. Bellis zaparło dech, kiedy usłyszała ten przesycony histerią i szokiem głos – Ani mi się śni, idź pan do diabła i pierdolę pana. Jest pan pierdolonym tchórzem, zasranym gnojem…

Szary korsarz skinął głową.

– Jak pan sobie życzy – powiedział.

Podniósł pistolet i strzelił kapitanowi Myzovicowi w oko.

Rozległo się krótkie trzaśniecie, trysnęła krew, kapitan szarpnął się spazmatycznie do tyłu, jego zmasakrowana twarz wyglądała groteskowo i głupio.

Kiedy uderzył o deski pokładu, buchnął chór wrzasków i sapnięć niedowierzania. Johannes zachwiał się, emitując gardłowe dźwięki. Bellis dostała torsji i przełknęła ślinę. Jej oddech znacznie przyspieszył, kiedy wpatrywała się w trupa podrygującego w kałuży posoki. Schyliła się z obawy, że zwymiotuje.

Gdzieś za jej plecami siostra Meriope zająkliwym głosem zaczęła odmawiać lament do Dariocha.

Morderca oddał pistolet i otrzymał nowy, świeżo podsypany prochem i naładowany. Ponownie odwrócił się w stronę oficerów.

– O Jabberze – westchnął Cumbershum drżącym głosem. Oderwał wzrok od ciała kapitana, aby przenieść go na pirata. – O Jabberze kochany – wyskomlił i zamknął oczy.

Szary korsarz strzelił mu w skroń.

– Bogowie! – krzyknął ktoś histerycznie.

Oficerowie wrzeszczeli, rozglądali się panicznie wokół siebie, próbowali się cofnąć. Grzmot tych dwóch wystrzałów zdawał się krążyć nad pokładem niby dźwiękowe upiory.

Ludzie krzyczeli. Niektórzy oficerowie padli błagalnie na kolana. Bellis nie mogła złapać oddechu.

Szary rycerz szybko pokonał drabinkę prowadzącą na przedni kasztel i krzyknął przez złożone w tubę dłonie:

– Zabijanie skończone! – Zaczekał, aż okrzyki zgrozy ucichną.

– Zabijanie skończone – powtórzył. – Tyle nam wystarczy. Słyszycie? Już koniec. – Rozłożył ramiona, bo znowu wszczął się harmider, tym razem osłupienia i nieufnej ulgi. – Posłuchajcie mnie! – krzyknął. – Mam wam coś do oznajmienia. Wy, granatowi, członkowie marynarki handlowej Nowego Crobuzon. Wasze dni w marynarce dobiegły kresu. Wy, porucznicy i podporucznicy, musicie na nowo przemyśleć swoją sytuację życiową. Tam, gdzie się wybieramy, nie ma miejsca dla ludzi, którzy oddają cześć patentom oficerskim wydawanym przez Nowe Crobuzon. – Z desperacką, pełną strachu ukradkowością Bellis rzuciła okiem na Fenneca, który z wściekłym wytężeniem wpatrywał się w swoje splecione razem dłonie. – Wy… – podjął dowódca piratów, pokazując na mężczyzn i kobiety z ładowni.

– Nie jesteście już prze-tworzonymi, nie jesteście już niewolnikami. Wy… – Spojrzał na pasażerów. – Wasze plany na nowe życie muszą ulec zmianie. – Omiótł wzrokiem ogłupiałych jeńców. Powolne kanaliki krwi dopływały ku nim od zwłok kapitana i pierwszego oficera.

– Popłyniecie ze mną – powiedział ciszej, ale dostatecznie głośno, żeby wszyscy usłyszeli. – Do nowego miasta.

Загрузка...