CZĘŚĆ SZÓSTA. „PORANNY WĘDROWIEC”

Rozdział trzydziesty trzeci

Awank i ciągnięta przez niego Armada płynęli na północ ze stałą prędkością. Nie tak dużą jak statek, ale wielokrotnie szybciej, niż miasto mogło podróżować do tej pory.

Armadyjskie jednostki codziennie wracały do macierzystego portu. Z odczytów swoich tajnych mechanizmów wiedziały, że porusza się on z bezprecedensową prędkością i w panice lub z radością pędziły do domu obładowane złupioną biżuterią, żywnością książkami i ziemią.

Powróceni marynarze przecierali oczy ze zdumienia. Otoczona flotą holowników i parowców – które zawsze ją ciągnęły, a teraz podążały za nią bezładną chmarą jak drugie, rozpadające się miasto, lojalne i bezużyteczne – Armada sunęła przez morze jakby była obdarzona własnym napędem.

Niektóre ze zbędnych już teraz statków włączono w tkankę miejską przyczepiono hakami i wspawano, wyłączono z eksploatacji i przebudowano. Inne przerobiono na statki pirackie, opancerzone i wyposażone w sto różnych rodzajów dział. Te hybrydy jeżyły się od wyszabrowanego uzbrojenia.

Kurs ustalono na północ północny wschód, ale zdarzały się dewiacje, choćby po to, aby ominąć jakąś burzę, skalistą wyspę czy nieregularność łoża oceanu, której obywatele Armady nawet nie widzieli.

Piloci na „Wielkim Wschodnim” mieli do dyspozycji stojak z pirotechnicznymi flarami w rozmaitych kolorach. Kiedy kurs awanka wymagał korekty, wystrzeliwali ich zestawy, tworzące uzgodnione sygnały. Inżynierowie w innych okręgach uruchamiali wtedy ogromne windy, które ciągnęły za któryś z zanurzonych w wodzie łańcuchów.

Awank reagował bez narzekań, potulnie jak krowa. W odpowiedzi na te nieznaczne szarpnięcia zmieniał kurs – machnięciem płetw, włókien, łap czy bogowie raczą wiedzieć czego. Zgadzał się na to, aby nim sterować.

W maszynowni na dnie „Wielkiego Wschodniego” szybko wytworzyła się rutyna pracy. Dygoczące kotły parowe przez cały dzień karmiono skalnym mlekiem, wyssanym przez „Sorgo” spod dna, a ma szyna wysyłała stały pochlebny impuls przez łańcuch i kolce do awankowego odpowiednika kory mózgowej.

Gigantyczna istota była zanarkotyzowana, pogrążona w sennej błogości, odmóżdżona jak kijanka.


Kiedy stało się oczywiste, że taumaturgiczne łowy przyniosły sukces i baśniowa istota naprawdę wstąpiła do Bas-Lag, obywateli Armady ogarnął histeryczny entuzjazm.

Pierwszej nocy odbyło się spontaniczne świętowanie. Ponownie wyjęto dekoracje, którymi zwyczajowo przystrajano miasto na koniec kwarty, a bulwary i skwery wypełniły się tańczącymi ludźmi, mężczyznami i kobietami, khepri, kaktusami, strupodziejami i innymi. Podnoszono do góry modele awanka z masy papierowej, bardzo różne i bardzo niepodobne do pierwowzoru.

Bellis spędziła ten wieczór w pubie z Carrianne, na przekór sobie dając się ponieść radosnej atmosferze. Na drugi dzień była zmęczona i zasmucona. Był to trzeci markindi kwarty cielesnej. Bellis zestawiła to z kalendarzem crobuzońskim, który kiedyś sporządziła, i stwierdziła, że w jej rodzinnym mieście wypada piętnasty swivena – wigilia Święta Złego Początku. Odkrycie to wprawiło ją w przygnębienie. Nie sądziła oczywiście, żeby ponury wpływ tego święta sięgnął aż tak daleko, ale fakt, że przybycie awanka nieomal zbiegło się w czasie z tym dorocznym wydarzeniem, był deprymujący.

Mijały dni i chociaż entuzjazm jeszcze się nie skwasił, a po przebudzeniu ludzie wciąż ze zdziwieniem stwierdzali, że miasto wyraźnie się porusza, Bellis wyczuwała, że wśród mieszkańców Armady narasta zaniepokojenie. Brało się ono przede wszystkim z tego, że niszczukowodzcy Kochankowie, którzy sterowali awankiem, obrali kurs na północ i nie chcieli podać tego przyczyny.

Dotychczasowe dyskusje o tym, dokąd awank zaciągnie Armadę, były bardzo ogólnikowe. Przedstawiciele Niszczukowód kładli nacisk na szybkość i moc awanka oraz na możliwość ucieczki przed sztormami i jałowymi morzami, możliwość podążania za sprzyjającą wysoki plonom pogodą. Stąd też wielu obywateli uznało, że miasto popłynie w jakieś ciepłe rejony, gdzie wśród nadbrzeżnych krajów nie będzie morskich potęg, co oznaczałoby łatwość ich plądrowania. Południowe Kudrik bądź Morze Kodeksowe, coś w tym guście.

Tymczasem miasto od wielu dni parło na północ, nie zwalniając ani nie zbaczając z kursu. Armada z woli Kochanków zmierzała w jakieś kreślone miejsce, lecz nic się na ten temat nie mówiło.

– Niedługo się dowiemy – mówili lojaliści w portowych pubach. – Nie mają przed nami nic do ukrycia.

Ale kiedy dzienniki, czasopisma, uliczni mówcy i polemiści pozbierali wreszcie myśli i publicznie zadali nurtujące wszystkich pytanie odpowiedź wciąż nie padała. Po tygodniu na pierwszej stronie „Flagi” widniały tylko dwa ogromne słowa: DOKĄD PŁYNIEMY?

Nadal nie było odpowiedzi.

Dla niektórych milczenie to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że Armada była supermocarstwem mającym pod swoją kontrolą absolutnie niezwykłą istotę. Cel podróży interesował tych ludzi nie bardziej niż przedtem. Mówili: „Zawsze zostawialiśmy to ludziom, którzy podejmują decyzje”.

Ale wcześniej właściwie trudno było mówić o decyzjach, bez żadnych określonych procedur uzgadniano, że parowce będą holowały miasto z grubsza w takim a takim kierunku, aby po paru latach – jeśli pozwolą na to prądy, pływy i Moment – dotrzeć na sprzyjające wody. Obecnie awank przyniósł ze sobą nowy rodzaj władzy i niektórzy uświadomili sobie, że wszystko się zmieniło. Teraz trzeba było podejmować prawdziwe decyzje i wzięli to na siebie Kochankowie.

W klimacie niedoinformowania bujnie kwitły plotki: Armada płynie na Martwe Morze Gironelli, gdzie woda stężała w kształcie fal i zamyka w sobie wszelkie życie jak w grobowcu; Armada płynie do Malmstrom, na skraj świata; Armada płynie ku Cacotopic Stain; Armada płynie do krainy duchów, albo do krainy gadających wilków, albo do krainy ludzi z klejnotami zamiast oczu, albo do krainy ludzi z zębami podobnymi do polerowanego węgla, albo do krainy czującego koralu, albo do imperium grzybiczego, a może jeszcze gdzie indziej.


W trzeci bookdi bieżącej kwarty; Tintinnabulum i jego ekipa opuścili miasto.

Przez większą część dekady „Kastor” tkwił blisko skrajnie dziobowego punktu Niszczukowód, przy granicy z Alozowicami. Stał pomiędzy „Tolpandy” a pancernikiem przerobionym na kompleks handlowy. Szary korpus statku upstrzyły komercyjne kolory, a wokół jego zdezelowanych dział wykwitły uliczki zabudowane blaszanymi budkami sklepów.

Ludzie zapomnieli, że „Kastor” nie jest elementem stałej zabudowy. Był spięty z otoczeniem pomostami, przykuty łańcuchami, zacumowany linami, przymocowany buforami. Więzy te jeden po drugim odcięto.

W palącym słońcu myśliwi wywijali maczetami i wyrąbywali się z tkanki Armady, aż wreszcie byli swobodnie pływającym obcym ciałem. Aż do otwartego morza uprzątnięto dla „Kastora” przejście między innymi statkami. Pomosty odpięto, cumy pozdejmowano. Trasa prowadziła obok barki „Zły Znak” do Alozowic, obok „Sprawy Dariocha” z jego tanimi domami i hałaśliwym przemysłem, obok „Z Całego Serca”, okrętu podwodnego od dawna stacjonującego na powierzchni, w którego wnętrzu urządzono teatr, wciśniętego pomiędzy lewoburtową kogę kupiecką a duży statek-rydwan z tak przerobionymi lejcami, żeby można było na nich powiesić kolorowe światełka. Dalej, za otwartym odcinkiem wody i Ogrodem Rzeźb na „Thaladinie” w Alozowicach, Armada się kończyła.

I zaczynało się morze.

Na szpalerze statków po obu stronach przejścia zaroiło się od ludzi, którzy żegnali „Kastora” wiwatami. Gwardziści i strażnicy miejscy z Alozowic pilnowali, żeby nikt nie tarasował drogi. Morze było spokojne, awank zaś holował miasto jednostajnym tempem.

Kiedy pierwsze zegary zaczęły wybijać południe, włączono silniki „Kastora”, co wywołało burzę entuzjazmu. Ludzie wiwatowali i wznosili okrzyki, kiedy liczący trochę ponad trzydzieści metrów statek, zwieńczony absurdalnie wysoką dzwonnicą, z pyrkotem ruszył w morze.

Odpięte pomosty, liny, łańcuchy i rozporki wróciły na swoje miejsca. „Kastor” wyśliznął się jak drzazga z ciała miasta, które natychmiast się zasklepiło.

W wielu miejscach przejście było niewiele szersze od „Kastora”, który skutkiem tego obijał się o statki, ale linowo-gumowe powijaki amortyzowały zderzenia. Ociężale sunął ku otwartemu morzu. Tłumy krzyczały i machały triumfalnie, jakby myśliwi zostali po wielu latach – puszczeni z więzienia.

Statek w końcu minął „Thaladina” i znalazł się na wodach oceanu. Ponieważ przejście było skierowane na północ, musiał płynąć szybciej od awanka, żeby wynurzyć się z miasta. Potem utrzymał prędkość, ale opłynął Armadę i skręcił na południe. Minął Pamięcioimpulsownię, minął rojne od łodzi wejście do potu Basilio, minął Czasy, aby znaleźć się pośród jednostek, które zdążały za miastem i krążyły wokół niego. Statek Tintinnabuluma zrzucił do wody bufory: gumę i nasączone smołą płótno, aby po chwili zniknąć za południowym horyzontem.

Wiele osób obserwowało „Kastora” z Ogrodu Rzeźb. Byli wśród nich Angevine i Szekel, którzy trzymali się za ręce.

– Wykonali swoje zadanie – powiedziała Angevine. Jeszcze nie otrząsnęła się z szoku, jakim była dla niej utrata pracy, ale w jej głosie dało się słyszeć tylko nikłą nutkę żalu. – Zrobili to, do czego ich tutaj sprowadzono. Po co mieliby zostawać? Wiesz, co mi powiedział? – ciągnęła zniecierpliwionym tonem, po którym Szekel poznał, że od dawna chciała to z siebie wyrzucić. – Powiedział, że może i by zostali, ale nie chcą płynąć tam, gdzie zmierzają Kochankowie.


Tanner obserwował odpłynięcie „Kastora” od dołu.

Nie martwiło go, że miasto kieruje się na północ ani że cel podróży jest mu nieznany. Bardzo ucieszyło go, że podniesienie awanka to jeszcze nie koniec projektu niszczukowodzkiego. Nie mógł zrozumieć ludzi, którzy widzieli w tym oszustwo, w których własna niewiedza budziła złość i obawy.

„Przecież to cudowne!” – chciał im powiedzieć. „To jeszcze nie koniec! Mamy coś więcej do zrobienia! Kochankowie jeszcze coś szykują. Możemy osiągnąć jeszcze większe rzeczy! Nie musimy wracać do codziennej szarzyzny!”

Przebywał pod powierzchnią coraz więcej godzin, a nad wodą spędzał czas sam lub z Szeklem, który z upływem dni robił się coraz bardziej zamknięty w sobie.

Tanner zbliżył się do Hedrigalla. Paradoksalnie, Hedrigall był rzecznikiem sprzeciwu wobec północnego kursu miasta i wobec milczenia Kochanków. Tanner wiedział jednak, że jest równie lojalny jak jego bunt wynika z obywatelskiej troski. Hedrigall, inteligentny i rozważny krytyk, nie wyśmiewał lojalności Tannera jako ślepej czy bezrefleksyjnej, rozumiał zaufanie prze-tworzonego do Kochanków i poważnie traktował fakt, że ten ich broni.

– Wiesz, że oni są moimi szefami – powiedział mu kiedyś – i wiesz, że nie mam żadnych ciepłych uczuć do mojej tak zwanej ojczyzny. Pieprzone Dreer Samher gówno dla mnie znaczy. Ale z tym milczeniem przeginają, chłopie. Udało się, wszystko poszło dobrze i powinni nam powiedzieć, jakie mają dalsze plany. Inaczej utracą nasze zaufanie. Utracą mandat społeczny. A do licha zgniłego, stary, to jest wszystko, co mają. Ich jest tylko dwójka, a nas Croom wie ile tysięcy. To nie jest dobre dla Niszczukowód.

Pogląd ten zdeprymował Tannera.

Najlepiej czuł się pod wodą. Podmorskie życie okręgu toczyło się jak dawniej: chmary ryb, Bastard John, odziani w skórę i metal nurkowie zabezpieczeni linami, żwawi ludzie-ryby z Cieplarni, ludzie-raki, cienie batyskafów podobnych do krępych wielorybów. Filary „Sorgo” ze sterczącymi nogami dźwigarów. Wreszcie Tanner Sack, wykonujący kolejne zlecenia, udzielający kolegom instrukcji i porad, przyjmujący i wydający rozkazy.

A mimo to wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż przedtem. Przez to, że na obrzeżach całej tej banalnej krzątaniny, ujmując w ramy masę kilów i kadłubów niby punkty pentagramu, pięć wielkich łańcuchów schodziło stromo w głębinę, do znajdującego się wiele kilometrów niżej awanka.

Praca Tannera była teraz trudniejsza. Musiał cały czas pływać, żeby dotrzymać Armadzie tempa. Dla wytchnienia często chwytał się sterczących słupów, obrośniętych skorupą pąkli drzewc, dając się holować. Pod koniec dnia, kiedy wychodził z wody i wracał do swojej kwatery, był wykończony.

Myśli o Nowym Crobuzon coraz częściej mąciły mu spokój. Zadawał sobie pytanie, czy przekazana przez niego wiadomość dotarła do adresata. Miał wielką nadzieję, że tak. Nie wyobrażał sobie, że jego niegdysiejsza ojczyzna miałaby spłonąć w wojennej pożodze.


Upał nie chciał zelżeć. Dzień w dzień ludzie pocili się i osłaniali oczy przed oślepiającym światłem. Jeśli już pojawiły się chmury, były nabrzmiałe, burzowe i elyktryczne.

Kochankowie, anophelius Aum, Uther Doul i reszta kliki schroniła pod pokład „Wielkiego Wschodniego”, aby pracować nad nowym, tajnym projektem. Naukowcy, którzy zostali od niego odsunięci, błąkali się niepocieszeni i pełni pretensji.

Bellis również podziękowano za jej usługi. W godzinach pracy, braku innych znajomych, zaczęła znowu spotykać się z Johannesem. On również trafił poza nawias. Awank został schwytany i jego rola się skończyła.

Tearfly nadal traktował Bellis nieufnie. Spacerowali rozkołysanymi ulicami Armady, przysiadając przy kawiarnianych stolikach na chodniku lub zachodząc do małych parków, gdzie bawiły się wokół nich pirackie dzieci. Oboje nadal otrzymywali wynagrodzenie, które starczało na wygodne życie, ale dni były puste i dłużyły się niemiłosiernie. Ciążyło też nad nimi pasmo kolejnych identycznych dni. Johannes był zły. Czuł się porzucony.

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zaczął regularnie wspominać o Nowym Crobuzon.

– Jaki jest miesiąc w kraju? – pytał.

– Swiven – odparła machinalnie Bellis, po czym skarciła się za to, że nie upozorowała namysłu.

– W Nowym Crobuzon zima się skończyła. – Skinął głową ku zachodowi. – Nadeszła wiosna.

Wiosna. „A mnie ukradziono zimę” – pomyślała Bellis. Przypomniała sobie rzeczną wyprawę do Zatoki Żelaznej.

– Jak myślisz, wiedzą już, że nie dotarliśmy na miejsce? – spytał.

Nova Esperium na pewno wie. A przynajmniej uznali, że mamy poważne opóźnienie. Zaczekają na następny statek z Nowego Crobuzon, który przypłynie za jakieś pół roku, dopiero wtedy prześlą wiadomość, że nas nie ma. Czyli w Nowym Crobuzon jeszcze długo się nie dowiedzą.

Siedzieli i pili cienką kawę uprawianą na Armadzie.

– Ciekawe, co się tam dzieje – powiedział w końcu Johannes.

Nie odzywali się wiele do siebie, lecz powietrze było nabrzmiałe tym milczeniem.

„Sprawy nabierają tempa” – powiedziała sobie Bellis, nie do końca rozumiejąc tę myśl. Odnosiła wrażenie, że wspomina Nowe Crobuzon inaczej niż Johannes: kiedy je sobie wyobrażała, było jakby zakonserwowane w szkle, zupełnie nieruchome. W tym momencie nie myślała o swoim rodzinnym mieście, może ze strachu.

Była prawie sama z wiedzą o wydarzeniach, do których nie doszło o wojnach nad brzegami Smoły i Canker, którym zapobiegli. Nie przestawała budzić w niej zdumienia myśl, że to między innymi dzięki niej miasto zostało uratowane. A może nie zostało?

„Niepewność – pomyślała – cisza, możliwość, że to się stało albo nawet dzieje się teraz… Powinnam być zdruzgotana”. Ale nie była. Miała raczej poczucie, że znajduje się w stanie oczekiwania.


Ten wieczór spędziła z Utherem Doulem.

Mniej więcej co trzy dni szli napić się czegoś albo spacerowali razem po mieście, albo spotykali się u niego, a rzadziej u niej.

Nigdy jej nie dotknął. Jego małomówność męczyła Bellis. Czasami nie odzywał się przez wiele minut, aby przystąpić do opowiadania jakiejś mitologicznie brzmiącej historii w odpowiedzi na jakąś uwagę lub pytanie. Jego cudowny głos władał wtedy jej duszą i zapominała o frustracji – aż do końca opowieści.

Uther Doul najwyraźniej czerpał jakiś pożytek z tych spotkań, ale nie miała pewności jaki. Już się go nie bała, mimo noszonych w sobie tajemnic. Na przekór jego śmiercionośnym umiejętnościom, biegłości w hermetycznych dziedzinach teologii i nauki, widziała w nim człowieka jeszcze bardziej zagubionego i zdezorientowanego niż ona, wyobcowanego społecznie, niepewnego reguł i obyczajów współżycia, schowanego za parawanem zimnej samokontroli. Dzięki temu czuła się przy nim bezpiecznie.

Coś ją w nim przyciągało jak magnes. Pragnęła go: dla jego siły i ponurej samokontroli, jego pięknego głosu. Dla jego chłodnej inteligencji. Dla oczywistego faktu, że ją lubił. Dla poczucia, że gdyby doszło między nimi do zbliżenia, to ona byłaby panem sytuacji, nie tylko ze względu na przewagę wieku. Nie kokietowała go, lecz produkowała dostatecznie dużo erotycznej energii, którą musiał przecież odbierać.

Ale nigdy jej nie dotknął. Bardzo ją to deprymowało.

Nie mogła się w tym wszystkim połapać. Jego zachowanie czytelnie sugerowało tłumione, niewprawne pożądanie, ale jednocześnie coś innego. Jego zachowanie było jak związek chymiczny, którego składniki bez trudu rozpoznawała, poza jednym tajemniczym pierwiastkiem, który zasadniczo zmieniał jednak charakterystykę całości. Kiedy spływała na nią żądza lub samotność za bardzo jej doskwierała, kiedy w innych okolicznościach zabrałaby się do rzeczy, cofała się, powstrzymywana jego sekretem. Nie miała pewności, czy jej awanse zostałyby odwzajemnione, a nie chciała narażać się na odrzucenie.

Jej erotyczne apetyty stały się dla niej dokuczliwe – a do pociągu fizycznego doszło pragnienie wyjaśnienia sprawy. „O co jemu chodzi?” – pytała się w duchu raz po raz.

Od wielu dni nie miała żadnych wiadomości od Silasa Fenneca.


Palce jego nóg dotykają zimnej baryłki o średnicy trzydziestu centymetrów, sterczącej z leciwej kanonierki, jego oczy patrzą z wysokości większej niż główny maszt „Wielkiego Wschodniego”, mężczyzna stoi bez ruchu i umykanie fal obok statków wywołuje w nim wrażenie, że spada.

Z każdym mijającym dniem jest coraz silniejszy. Mocarniejszy, z większą kontrolą i samokontrolą, dokładniejszy w swoich machinacjach.

Jego pocałunki stają się bardziej lubieżne.

Mężczyzna trzyma w ręku posążek i koniuszkami palców pieści płat tkanki płetwowej. W ustach wciąż czuje smak krwi i soli po ostatnim pocałunku z języczkiem.

Porusza się po mieście niemożliwymi drogami, które sprezentował mu posążek. Przestrzeń i siły fizyczne rozprzęgają się, kiedy usta i język świerzbią go od zimnego, słonego nacisku kamienia. Mężczyzna stawia krok naprzód i pokonuje rów między statkami, niewidoczny, po czyn znowu stawia krok naprzód i chowa się w cieniu buta gwardzisty, tutaj, tam, znowu tutaj. Wędruje po mieście śladami pogłosek i informacji, które puścił w obieg. Obserwuje, jak skutki jego działań rozchodzą się niby antybiotyk po organizmie chorego. Wszystko, co mężczyzna mówi, jest prawdą. Poczucie sprzeciwu, rozsiewa wraz z szeptami i bibułą, jest właściwą reakcją.

Mężczyzna wślizguje się pod wodę. Morze otwiera się przed nim i mężczyzna zmierza w dół obok potężnych ogniw łańcucha, w stronę niewyobrażalnego zwierzęcia pociągowego, które rozprostowuje kończyny w morskiej toni. Kiedy mężczyzna potrzebuje wziąć oddech przyciska do ust posążek, tę zgarbioną groteskę jarzącą się w nocnym morzu nikłym biotycznym światłem, z szeroko otwartym, kpiącym, czarnym jak smoła okiem, przyciska posążek do ust, całuje go głęboko i dotyk trzepoczącego językotworu budzi w nim obrzydzenie, które do tej pory nie udało mu się zwalczyć.

I posążek wdmuchuje w niego powietrze.

Albo znowu zakrzywia przestrzeń i mimo sporej głębokości pozwala mężczyźnie wystawić usta nad powierzchnię wody i napełnić płuca.

Mężczyzna przemieszcza się w wodzie bez ruchu kończynami, porusza się tylko filigran niegdyś żywej płetwy posążka, jakby to ona byk źródłem napędu. Mężczyzna schodzi w dół pośród ogniw pięciu łańcuchów, aż w końcu ciemności, chłód i cisza budzą w nich strach, mimo że jest silny i włada potężnymi mocami, dlatego wraca na powierzchnię, aby krążyć po tajnych przegródkach miasta.

Wszystkie okręgi są dla niego dostępne. Z łatwością i bez wahania wchodzi na wszystkie okręty flagowe, poza jednym. Odwiedza okręty „Wielki Wschodni”, „Człekozwierz” w Alozowicach, „Złocień Solny” w okręgu Tobietwój i wszystkie inne - z wyjątkiem „Uroca”.

Boi się Brucolaca. Mimo że naładowany pocałunkiem posążka, nie zaryzykuje spotkania z wampirem. Statek księżycowy to dla niego strefa zakazana – przyrzekł to sobie i na razie dotrzymuje słowa.

Mężczyzna ćwiczy także inne umiejętności, których nauczył go posążek. Umiejętności wykraczające poza podróżowanie i infiltrację.

To prawda, co mówią o nawiedzanej dzielnicy: jest zamieszkana. Ale te istoty na starych statkach wiedzą, z kim mają do czynienia, i mężczyzna nie przejmuje się nimi.

Posążek go chroni. Zapewnia mu bezpieczeństwo. Mężczyzna czuje się jak jego kochanek.

Rozdział trzydziesty czwarty

Skradziona platforma „Sorgo” wierci od wielu tygodni, dzięki czemu Niszczukowody dysponują teraz ogromnymi zapasami ropy naftowej i skalnego mleka. Ale Armada jest głodna, konsumuje paliwo niemal tak żarłocznie jak Nowe Crobuzon. Przed nastaniem „Sorgo” statki Armady musiały oszczędnie gospodarować skradzionymi zasobami. Teraz, przy zwiększonej podaży, zwiększył się również popyt. Nawet jednostki podlegające Pragnieniowicom i Cieplarni otrzymują ropę naftową dostarczaną przez Niszczukowody.

Skalne mleko było zdecydowanie cenniejszym i rzadszym surowcem. W strzeżonych kajutach „Wielkiego Wschodniego” ten ciężki płyn chlupotał w rzędach ampuł. Pomieszczenia zabezpieczono i uziemiono za pomocą precyzyjnych operacji taumaturgicznych, aby rozproszyć jakiekolwiek niebezpieczne emanacje. Na skalnym mleku chodziła maszyna, która wysyłała kojące impulsy do mózgu awanka, toteż obsługujący ją taumaturgowie i technicy starannie kontrolowali zapasy paliwa. Dokładnie wiedzieli, ile go potrzebują.

Tanner, Szekel i Angevine zobaczyli, że w powietrzu nad zimną wieżą wiertniczą „Sorgo” nie ma wyziewów.

Siedzieli razem w namiocie piwnym na „Doberze”, pod rozpiętym na tykach brezentem. „Dober” nie utrzymałby ciężaru solidniejszych budynków. Było to ciało płetwala błękitnego, wypatroszone, z usuniętą górną połową, zakonserwowane przy użyciu jakiejś dawno zapomnianej techniki. Podłoga była całkiem twarda i wytrzymała, mimo swojej nieprzyjemnej organiczności: resztki naczyń krwionośnych i trzewi lśniły pod stopami twardo jak szkło.

Tanner i Szekel należeli do częstych bywalców „Dobera”. Lubili napić się piwa w pubie pod namiotem. Siedzieli twarzami do usztywnionego ogona wieloryba, który sterczał z wody, jakby zwierzę zamierzało trzepnąć nim o powierzchnię i odpłynąć na wolność. Platforma znajdowała się dokładnie na ich linii wzroku, ujęta w ramy zaostrzonych krawędzi wielorybiego ogona. Ogromny, brzydki twór, który kołysał się cicho.

Angevine milczała. Szekel był troskliwy, dolewał jej piwa i mówił do niej z cicha. Wciąż była w lekkim szoku. Wyjazd Tintinnabuluma oznaczał w jej życiu rewolucję i nie zdążyła się jeszcze przystosować.

Tanner nie miał wątpliwości, że Angevine wygrzebie się z tego Nie miał do niej pretensji o kilka dni oszołomienia. Liczył tylko na to, że z Szeklem jest wszystko w porządku. Cieszył się, że chłopak spędza z nim trochę czasu.

„Co ja pocznę?” – dumała Angevine. Co rusz łapała się na myśli że pójdzie sprawdzić, czy Tinnabol nie chce czegoś od niej, po czym przypominała sobie, że go nie ma. Nie żeby za nim tęskniła. Traktował ją uprzejmie i miło, ale nie łączyła ich zażyłość. Tintinnabulum był jej szefem i wydawał jej polecenia, które ona posłusznie wykonywała.

Ale nawet takie ujęcie sprawy trochę rozmijało się z prawdą. Jej szefem nie był Tintinnabulum, lecz Niszczukowody – Kochankowie. To one płaciły jej pensję, to one zatrudniły ją – kilka dni po jej przybyciu – do pracy u tego dziwnego, muskularnego, siwowłosego myśliwego. A że zsiadła ze statku, który wiózł ją do niewoli, z miasta, które prze-tworzyło ją i tym samym pozbawiło uprawnień przysługujących innym obywatelom, z miasta, w którym pracowała przymusowo – kiedy dowiedziała się, że jak każdy inny obywatel będzie otrzymywała wynagrodzenie, osłupiała. Armada zaskarbiła sobie tym jej lojalność.

A teraz Tintinnabulum odpłynął i Angevine nie wiedziała, co ze sobą zrobić.

Czerpała dumę ze swej pracy i trudno jej było przestawić się na podejście typu „wszystko jedno, co będę robiła, byle mi płacili”. Osiem lat jej życia pożeglowało w siną dal wraz z Tintinnabulumem i jego myśliwymi.

„To była robota jak każda inna” – mówiła sobie. „Ludzie zmieniają pracę. Czas ruszyć dalej ze swoim życiem”.


– Dokąd płyniemy? – spytała Bellis Uthera Doula. W końcu skapitulowała i zadała mu to pytanie.

Tak jak się spodziewała, nie odpowiedział jej. Podniósł głowę, a po chwili opuścić ją bez słowa.

Byli w parku Crooma, pośród wieczornych ciemności poplamionych kolorami i przesyconych silnym zapachem kwiatów. Gdzieś w pobliżu rodzimego chowu słowik rozpoczął swoją słabnącą co chwilę pieśń.

„Chcę wiedzieć, Doul” – miała ochotę powiedzieć Bellis. „Obskoczyły mnie upiory i chcę wiedzieć, czy tam, gdzie płyniemy, przepędzą je wiatry. Chcę wiedzieć, w którą stronę potoczy się moje życie. Dokąd płyniemy?”

Nic z tego nie powiedziała, tylko szli dalej w milczeniu.

Widoczna w świetle księżyca ścieżka była nierówna, ukształtowana bardziej przez kroki niż zamysł. Wiła się do góry po stromym, porośniętym krzewami i drzewami zboczu, upstrzonym reliktami małej architektury – poręczami i schodniami, których kształty majaczyły pod powierzchnią ogrodu niby złudzenia optyczne.

Weszli po stoku na ocieniony drzewami płaskowyż, który kiedyś był pokładem rufówki. Rozciągał się stamtąd widok na statki Bud, oświetlone tradycyjnymi zielono-białymi latarniami. Bellis i Uther Doul stali w ciemnościach pod drzewami.

– Dokąd płyniemy? – powtórzyła Bellis i znowu przez długi czas słychać było jedynie nautyczne odgłosy miasta. – Opowiadał mi pan kiedyś – podjęła z wahaniem – o swoim życiu w Cromlech. Do momentu wyjazdu. Co było dalej? Dokąd pan pojechał? Co pan robił? – Doul pokręcił głową, jakby bezradnie. Bellis pokazała na broń u jego pasa. – Skąd pan wziął ten miecz? Co oznacza jego nazwa?

Wyjął biały jak kość miecz. Trzymał go na płask i przyglądał się mu, a potem skierował wzrok na Bellis i skinął głową z zadowoloną miną.

– Miecz Możliwości: w dużej mierze dzięki niemu tak bardzo mi ufają i tak bardzo się mnie boją. – Wykonał w powietrzu precyzyjne zaokrąglone cięcie. – Jak go zdobyłem? Po długich poszukiwaniach i nader żmudnych badaniach. W Imperialnym Kanonie można znaleźć wszystkie potrzebne informacje, trzeba tylko umieć go czytać. Sporo się napracowałem. I nauczyłem się przy okazji wielu technik… Widmowcy rozłupali świat, kiedy tutaj przybyli. Siłą swojego lądowania stworzyli Pękniętą Ziemię i było to coś więcej niż tylko fizyczne szkody. Wykorzystali to pęknięcie. Słyszała pani refren, w którym Widmowcy „wykopywali okazje spod ziemi”? Zazwyczaj interpretuje się to wyrażenie w ‘ten sposób, że mieli niesamowite szczęście, że chwytali każdą pomyślną okoliczność, jaka się nadarzyła. – Uśmiechnął się powoli. – Sądzi pani, że to by wystarczyło do zapanowania nad kontynentem? Nad światem? Do przejęcia na pięćset lat władzy absolutnej? Sądzi pani, że osiągnęliby to samym czyhaniem na okazje? Chodziło o coś znacznie istotniejszego. „Kopanie za okazjami” to niezbyt zgrabne ujęcie tego, co naprawdę robili Widmowcy. Była to bez porównania ściślejsza nauka. Zwana kopalnictwem możliwości. – Uther zacytował coś śpiewnie: – „Podziurawiliśmy ten delikatny świat szybami wydobywczymi, potwornie go okaleczyliśmy, rozbiliśmy go, odcisnęliśmy nasze piętno na tej odległej krainie, ciągnącej się tysiące kilometrów, aż po morze. To, co rozbiliśmy, możemy przekształcić, a to, co się nie powiodło, wciąż może się udać. Znaleźliśmy bogate złoża okazji i wykopiemy je…” To nie były metafory. To nie była liryczna pieśń triumfalna. Naprawdę podziurawili, naprawdę rozbili świat. Wyzwalając tym samym siły, które potrafili eksploatować. Siły, które pozwalały im przekształcać rzeczywistość, które pozwalały im jednocześnie przegrywać i wygrywać – bo wykopywali spod ziemi możliwości. Tego rodzaju kataklizm daje dostęp do bogatych pokładów możliwości. Widmowcy umieli docierać do różnych „co by było, gdyby” i wydobywać najlepsze z nich, a potem używać do kształtowania świata. Każde działanie może przynieść nieskończenie wiele rezultatów. Niezliczone tryliony zdarzeń są teoretycznie możliwe, wiele miliardów mieści się w granicach prawdopodobieństwa, miliony należy uznać za wysoce prawdopodobne, kilka wydaje się możliwych nam jako obserwatorom – a jedna możliwość zostaje zrealizowana. Tymczasem oni umieli wykorzystywać niektóre z niezrealizowanych możliwości. Tchnąć w nie pewien rodzaj życia. Użyć ich, wepchnąć w rzeczywistość, która przybrała taki, a nie inny kształt właśnie dlatego, że możliwości te nie doszły do skutku. Rezultaty działań, które zatrzymały się tuż przed granicą tego, co rzeczywiste, wrzucano do maszyn możliwości, wzmacniano i realizowano… Gdybym rzucił monetą, upadłaby jedną albo drugą ze stron do góry, a z bardzo niewielkim prawdopodobieństwem stanęłaby na sztorc. Gdybym jednak włączył ją w obieg możliwości, zamieniłbym ją w coś, co Widmowcy nazwaliby monetą możliwych upadnięć – Monetą Możliwości. A wtedy po jej rzuceniu sprawy mają się inaczej. Moneta faktyczna upadnie do góry reszką lub orłem, z rzadka stanie pionowo. Otacza ją wianuszek „prawie-monet”, realnych możliwości, które zostały urzeczywistnione. Cechuje je różny stopień solidności i trwałości, zależnie od ich dawnego stopnia prawdopodobieństwa. Przypominają upiory. Mieszczą się w przedziale od równie silnych jak faktyczne zdarzenia do ledwo istniejących. Leżą tam, gdzie by upadły, orły, reszki, całkiem sporo sztorców. Możliwości, do których się dokopano i wydobyto je na wierzch. Słabnące na skutek wygasania pola możliwości. A to jest miecz potencjalnych uderzeń. – Znowu pokazał na swoją broń; widział, że Bellis zaczyna rozumieć. Miecz Możliwości. Jest przewodnikiem bardzo rzadkiego rodzaju energii. Jest węzłem w obwodzie, maszyną możliwości. – To… – poklepał niewielką paczuszkę przypiętą do pasa -…jest moc, nakręcany silnik. Tędy… – pokazał na wszyte w zbroję druty -…moc idzie do góry. Miecz zamyka obwód. Kiedy wezmę go do ręki, maszyna jest skompletowana. Kiedy silnik jest nakręcony, moje ramię i miecz wydobywają możliwości. Na każdy faktyczny atak przypada tysiąc możliwości, upiorów miecza bądź prawie-mieczy, które uderzają w jednym momencie. – Doul schował miecz do pochwy i spojrzał na czarny jak smoła baldachim drzew. – Cięcia najbardziej prawdopodobnych mieczy niemal dorównują siłą rzeczywistym. Niektóre miecze są zwiewniejsze od miraży i mają nikłą siłę rażenia. Niezliczone prawie-miecze, o różnym stopniu prawdopodobieństwa, jednocześnie spadają na wroga. Nie ma takiej sztuki walki, której bym nie studiował. Biegle posługuję się większością rodzajów broni, które napotkałem, umiem też walczyć wręcz. Ale większość ludzi nie wie jednej rzeczy: opanowałem dwie techniki posługiwania się tym mieczem. Ten silnik już w dużym stopniu się wytykał. I nie można go zwyczajnie nakręcić, to nie takie proste. Muszę więc oszczędnie gospodarować czasem pracy silnika, który mi pozostał. Podczas walki rzadko uruchamiam Miecz Możliwości. Posługuję się nim przede wszystkim jako bronią czysto faktyczną: twardym jak diament brzeszczotem z ostrzami cieńszymi niż szlifowany metal. I władam nim precyzyjnie. Każdy mój cios ląduje dokładnie tam gdzie chcę. Ćwiczyłem tę umiejętność przez wiele lat. – Bellis nie dosłuchała się w jego głosie nawet nutki samochwalstwa. – Ale kiedy sytuacja jest trudna, kiedy przeciwnik ma dużą przewagę liczebną, kiedy potrzebny jest popisowy występ albo kiedy znajduję się w niebezpieczeństwie, wtedy na kilka sekund włączam silnik. Oczywiście nie ma wtedy mowy o precyzji. – Umilkł. Podmuch ciepłego wiatru potrząsnął drzewami, co zabrzmiało tak, jakby jego słowa przejęły je dreszczem. – Fechmistrz wie, gdzie musi trafić ostrze. Wykorzystując swoje umiejętności do ostatnich granic, mierzy w szyję. Zawęża pole możliwości. Gdyby użył Miecza Możliwości, gros prawie-mieczy zaistniałoby w promieniu centymetra, dwóch centymetrów od faktycznego uderzenia. I tu rodzi się paradoks: im lepszy fechmistrz im precyzyjniejsze uderzenie, im bardziej zawężona możliwość, tym bardziej marnuje się Miecz Możliwości. Z drugiej strony gdyby włożyć taką broń w ręce amatora, byłaby dla niego równie wielkim zagrożeniem jak dla przeciwnika; objawiłyby się również takie możliwości jak cios samobójczy, utrata równowagi, upuszczenie miecza i tak dalej. Należy wybrać drogę pośrednią… Kiedy atakuję bronią faktyczną, jestem jak kat. Szpic trafia dokładnie tam, gdzie mu każę, co do milimetra. Tak nauczyłem się walczyć. Byłoby idiotycznym marnotrawstwem mocy używać w ten sposób Miecza Możliwości. Kiedy go wreszcie znalazłem po bardzo długich poszukiwaniach, musiałem zatem od nowa nauczyć się fechtunku. Zupełnie inny gatunek sztuki walki: biegłość bez precyzji. Walcząc Mieczem Możliwości, nie wolno zawężać potencjalnego pola ataku. Trzeba reagować na bieżąco, a nie planować z góry, walczyć sercem, nie rozumem. Wykonywać nagłe ruchy, zaskakując nie tylko przeciwnika, ale i siebie samego. Nagłe, niepewne i zmienne. Chodzi o to, żeby każdy cios mógł być tysiącem innych ciosów, a każdy z prawie-mieczy był silny. Tak należy walczyć Mieczem Możliwości. Słowem, mieszka we mnie dwóch mieczowych. – Kiedy jego cudowny głos ucichł, w świadomości Bellis ponownie pojawiło się parkowe otoczenie, ciepłe ciemności i odgłosy gniazdujących ptaków. – Wiem wszystko, co można wiedzieć na temat kopalnictwa możliwości – stwierdził Uther Doul. – Dlatego wiedziałem o mieczu.


Uther Doul uruchomił w umyśle Bellis pewne wspomnienia. W Nowym Crobuzon, kiedy jej kochankiem był naukowiec Isaac, Bellis obserwowała jego obsesje i dowiedziała się pewnych rzeczy.

Isaac miał rozwichrzone i heretyckie usposobienie. Z wielu jego projektów nic nie wyszło. Patrzyła, jak jej kochanek goni za pomysłami. Przez te miesiące, które spędzili razem, z największą uporczywością prowadził badania nad – jak to nazywał – energią kryzysową. Za koncepcją tą krył się niezwykle skomplikowany aparat pojęciowy z dziedziny fizyki teoretycznej, wspomagany taumaturgicznie. Z gorączkowych wywodów Isaaca Bellis zapamiętała przede wszystkim jedno: faktyczność świata podszyta jest niestabilnością, kryzys popycha trawione wewnętrznymi napięciami rzeczy do zmiany.

Idea ta współgrała z jej własnymi intuicjami. Poczucie, że rzeczy, nawet kiedy trwają niezmiennie, zawsze znajdują się w kryzysie, zawsze są popychane ku przeobrażeniu się we własne przeciwieństwo, napawało Bellis jakąś niewytłumaczalną otuchą.

W zjawisku kopalnictwa możliwości, które właśnie opisał jej Uther Doul, Bellis dostrzegła radykalne zakwestionowanie teorii kryzysu. Skoro to, co jest, i to, co nie jest, może ze sobą współistnieć, to napięcie – kryzys leżący u sedna rzeczywistości – nie występuje. Skoro to, co jest, siedzi sobie spokojnie obok tego, co nie jest, to nie można mówić o energii przemiany jednego w drugie.

Doul przedstawił jej wizję jakiejś mglistej, pluralistycznej rzeczywistości. Koncepcja ta wzbudziła w Bellis zdecydowaną niechęć. Odezwał się w niej nawet jakiś dziwny osad lojalności wobec Isaaca, każąc jej stanowczo odrzucić nową teorię.


– Kiedy tutaj przyjechałem – ciągnął Doul – byłem bardzo zmęczony. Zmęczony koniecznością podejmowania decyzji. Chciałem być lojalny. Chciałem dostawać pensję. Dowiedziałem się wszystkiego czego chciałem się dowiedzieć, znalazłem wszystko, czego szukałem. Miałem miecz, miałem wiedzę, widziałem kawał świata. Chciałem odpocząć. Być płatnym siepaczem, być najemnikiem. Ale kiedy kochankowie zobaczyli miecz i książki, które ze sobą przywiozłem, byli zafascynowani… Zwłaszcza Kochanka… Byli zafascynowani tym co mogłem im powiedzieć. Czego się nauczyłem. W kilku miejscach Bas-Lag wciąż funkcjonują maszyny możliwości. Różnych typów do różnych zadań. Poznałem działanie ich wszystkich. Zresztą, jedną z nich pani widziała: byćmożnik, instrument muzyczny w moim pokoju. Przy jego użyciu wygrywało się możliwości. W eterze bogatym potencjalność wirtuoz potrafiłby wgrać pewne fakty i prawie-fakty do istnienia – wybrać pewne rezultaty. Oczywiście teraz byćmożnik jest zupełnie bezużyteczny: po pierwsze jest stary i zepsuty, po drugie nie znajdujemy się w rozpadlinie możliwości… A ten miecz… widać tylko jeden jego aspekt. Wojownik, który go używał przed mileniami i zabici nim ludzie rozpoznaliby go. Kiedy rządzili Widmowcy wykorzystywali potencjalność w architekturze, medycynie, polityce, sztukach scenicznych i wielu innych dziedzinach życia. Pisali potencjalne sonaty, gdzie nuty-upiory krążyły rozedrgane na pograniczu rzeczywistości i nierzeczywistości, wokół faktycznej partytury. Przy każdym wykonaniu utwór realizował się inaczej. Zwiedzałem ruiny Możliwej Wieży… – Pokręcił powoli głową. – Takiego widoku się nie zapomina. Wykorzystywali potencjalność w sztukach walki, w sporcie i na wojnie. W Covertiana można znaleźć opis potyczki między możliwymi zapaśnikami. Mnogość kończyn na ułamek chwili wyłania się z nieistnienia, raz po raz prawie-łapiąc przeciwnika. Ale kopalnictwo okazji było możliwe tylko dzięki detonacji wywołanej przez przybycie Widmowców. Pokłady możliwości eksploatowano przez rozpadlinę, którą oni zostawili. Rana… – tu zerknął w stronę Bellis – blizna zostawiona przez Widmowców, tam kryją się złoża tej potencjalności. Jeśli wierzyć krążącym na ten temat historiom, znajduje się ona po drugiej stronie świata, na końcu Pustego Oceanu. Morza, którego nie przebył żaden statek w dziejach. Tamtejsze wody… wojują z okrętami. Zresztą, kto chciałby tam płynąć? Jeśli Pusty Ocean istnieje, leży tysiące kilometrów stąd. A legendy na temat Pękniętej Ziemi nie nastrajają optymistycznie: straszne istoty, makabryczna ekologia. Światłogrzyb. Zgrozopsy. Motyle o niezdrowych apetytach. Nawet gdyby to było wykonalne – powiedział ze szczerym przekonaniem – nie chciałbym próbować dotrzeć do Pękniętej Ziemi.

Utkwił wzrok w Bellis i za przepięknymi modulacjami jego głosu wyczuła jakieś rozdygotane uczucie.

„To jest bardzo ważne” – upomniała samą siebie. „Słuchaj go i próbuj zrozumieć. Nie wiem dlaczego, ale on chce mi coś powiedzieć, on mi…” A potem… „O bogowie w niebiesiech, czy to możliwe, żebym ja, chyba, czy to możliwe, że on, no nie, ja chyba, ja chyba musiałam źle go zrozumieć! Czy to chce mi przekazać?” Jej rysy zastygły i uzmysłowiła sobie, że wpatruje się w Doula, a Doul w nią, oboje milczący. „No nie – pomyślała oszołomiona – jaki statek zdołałby przebyć Pusty Ocean i dotrzeć do Pękniętej Ziemi? Kto chciałby tam płynąć? Gra niewarta świeczki. Pęknięta Ziemia leży zbyt daleko i jest zbyt niebezpieczna nawet dla Armady. Nawet dla Armady. Ale jak on to mówił, jak to szło…?»Podziurawiliśmy ten świat, okaleczyliśmy go, odcisnęliśmy nasze piętno na tej odległej krainie… ciągnącej się tysiące kilometrów, aż po morze«”.


W morzu coś jest. Tam nic nie zrobi nam krzywdy, inaczej niż na lądzie. Nie ma tam potworów, światłogrzyba ani motyli, które zagrażałyby górnikowi potencjalności. I miejsce to znajduje się znacznie bliżej - Pęknięta Ziemia leży na samym końcu świata, ale legendy Widmowców mówią, że morska blizna ciągnie się na tysiące kilometrów. W stronę centrum świata. W naszą stronę. Bliżej.

Żaden statek nigdy nie przekroczył Pustego Oceanu… Wierzę w to. Znam historie o prądach i wiatrach odpychających intruzów. Żaden statek nie przebyłby tego oceanu.

Ale co mogłoby powstrzymać awanka?


Dlaczego on mi o tym mówi?


Uther, czy właśnie tam płyniemy? Przez Pusty Ocean, ku pozostałościom tej rany, tego pęknięcia? Nie tylko ląd został rozpruty - morze również. Czy tam płyniemy? Eksploatować możliwości w resztkach wielkiego kosmicznego rozdarcia? O tym mówił Brucolac, prawda?


Dlaczego mi o tym mówisz? Czym sobie na to zasłużyłam? Co ty zamierzasz? Dlaczego chcesz, żebym wiedziała?


Awank zabierze nas na Pusty Ocean, żebyśmy mogli sprawdzić, co się stało z raną. Po to go przywołano. Po to zatrudniono Tintinnabuluma. Po to skradziono paliwodajne „Sorgo”. Po to polecieliśmy na wyspę i sprowadziliśmy Auma. A ty, Uther, uczestniczysz w tym tajnym projekcie ze względu na swój miecz, ze względu na swoją wiedzę fachową z dziedziny górnictwa możliwości. Wszystkie tropy prowadzą w tym kierunku. Po to przywołano awanka. Może przebyć akwen, z którym Armada bez niego by się nie uporała.

Może pokonać ten ocean.

Może zawieźć nas do Blizny.

Rozdział trzydziesty piąty

– Jakżeś mnie, kurwa, znalazła?

Silas Fennec był wyraźnie wzburzony.

– Czy to wymaga jakichś nadprzyrodzonych zdolności? – szepnęła Bellis. – Co ty jesteś, niewidzialny? Masz mnie za kompletną sierotę?

Blefowała. Wytropienie Fenneca należało złożyć głównie na karb szczęścia. Przez wiele dni nastawiała ucha, czekając na wiadomość o Simonie Fenchu. Od czasu rozmowy z Doulem zdwoiła wysiłki.

Oczekiwaną informację dosyć niespodziewanie uzyskała od Carrianne. W odpowiedzi na ponawianą przez Bellis prośbę o pomoc przyjaciółka powiedziała jej, z typową dla siebie kpiarską życzliwością, że słyszała, iż tajemniczego pana Fencha widziano w „Pashakanie”. Był to pub zlokalizowany pod pokładem „Jewgienija”, trzydziestometrowego slupa w okręgu Tobietwój.

Od czasu wizyty w cyrku gladiatorów Bellis rzadko wyprawiała się do okręgu króla Friedricha. Ku jego zgiełkliwym uliczkom szła teraz ze skrywanym drżeniem serca.

Po drodze przemierzyła ulice „Nagłego Olśnienia”, wielomasztowego klipra w Porcie Jeżowca, oddzielającym od siebie Pragnieniowice i Tobietwój. Ten olbrzym należał do nielicznych statków na Armadzie, nad którymi nie miał formalnej kontroli żaden konkretny władca. Większość kadłuba leżała na terenie Pragnieniowic, ale w stronę przedniego kasztelu odpowiedzialność i władza stopniowo przechodziły na okręg Tobietwój. Uliczki robiły się coraz bardziej hałaśliwe i zaśmiecone.

Bellis brnęła przez śmieci i zgiełk zdziczałych małp kłócących się kotami i psami, aby znaleźć się na ulicach bezdyskusyjnie należących do okręgu Tobietwój. Był to najbardziej zaniedbany okręg Armady. Drewniane w przeważającej części budynki butwiały albo straszyły solnymi zaciekami po morskiej wodzie. Dzielnica wcale nie zaliczała się do najbiedniejszych było tam mnóstwo bogactwa: złota, srebra i dżetu widocznego w oknach niektórych domów, wzorzystych jedwabiów i satyny strojów niektórych mieszkańców, w jakości dostępnych towarów. Ale tam, gdzie wszystko było na sprzedaż, niektóre towary – takie jak prawo do dbania o architekturę i ulice – nie były w cenie.

Slumsy, fabryki i kiczowaty zbytek kołysały się statecznie obok siebie. W końcu Bellis minęła „Salt Godling”, okręt flagowy Friedricha, żeby zstąpić w skrzypiące, woniejące, słabo oświetlone trzewia „Jewgienija”.

Przy trzeciej wizycie w „Pashakanie” zastała tam Silasa. Opryskliwe zaskoczenie, które okazał na jej widok, rozgniewało ją.

– Może zechcesz posłuchać, co mam ci do powiedzenia? – syknęła. – Wiem, dokąd płyniemy. – Spojrzał na nią ostro. Bellis zaśmiała się niesympatycznie. – Masz poczucie déja vu, Silasie? Bo ja tak. Zrozum, że nie jestem zachwycona takim układem. Z niepokojącą regularnością robię to samo: mówię ci, że znam jakąś tajemnicę, proszę cię, żebyś przekazał ją dalej, coś z nią zrobił, zaplanował jakieś działania. Nie sprawia mi to satysfakcji. To jest ostatni raz, do jasnej cholery, rozumiesz? – Mówiła to absolutnie szczerze. Choćby nie wiadomo co, nie zamierzała zadawać się z Silasem Fennekiem na takiej stopie. Teraz już nic ich ze sobą nie łączyło, a nawet mniej niż nic.

– Ale teraz nie mam innego wyboru – ciągnęła. – Potrzebuję twojej pomocy. Jedyny sposób, żeby coś z tym zrobić, to rozpuścić wici, żeby więcej ludzi się dowiedziało. A chociaż nikt nie słucha, co ma do powiedzenia Bellis Coldwine, wydaje się, że coraz liczniejsza część społeczności jest gotowa wysłuchać wichrzyciela Simona Fencha.

– Dokąd płyniemy, Bellis? – spytał Fennec.

Powiedziała mu.


– Zadawałem sobie pytanie, czemu się kumplujesz z tym zasranym psycholem Doulem. Czy on wie, że ty wiesz?

Fennec miał osłupiałą minę.

– Chyba tak. Trudno ocenić. Zachowywał się tak, jakby… Z całą pewnością nie miał prawa mi tego powiedzieć, ale może było mu ta ciężko z tą wiedzą, że musiał się nią z kimś podzielić. Ale dla zachowania czystego sumienia nie oznajmił mi tego wprost. Cały czas myślałam, że bierze udział w tych tajnych zebraniach z udziałem Auma i naukowców, ponieważ jest ochroniarzem Kochanków. A tymczasem Doul przychodził jako ekspert od eksploatacji możliwości. Wie wszystko na ten temat, bo studiował to przy poszukiwaniach miecza. Nad tym pracują, Silasie. Kochankowie chcą dotrzeć do Blizny i wydobywać możliwości. – Mówiła spokojnym głosem, choć w środku była roztrzęsiona. – Tak jak Imperium Widmowców, rozumiesz?

– I po to potrzebny im był awank – sapnął Silas.

Bellis skinęła głową.

– Po to potrzebny im był awank. To tylko środek do celu. Kochankowie musieli być pod ogromnym wrażeniem, kiedy zobaczyli miecz Doula po jego przybyciu na Armadę. Wysłuchali jego opowieści o Pękniętej Ziemi i Bliźnie, ale początkowo pomysł ten znajdował się dla nich wyłącznie w sferze marzeń. Potem jednak przyszedł im do głowy Tintinnabulum i jego podkomendni. Ci dali się skusić, bo przecież nie ma grubszego zwierza. – Wyjrzała przez okienko na morze, które pieniło się powoli przy skraju Armady na skutek ruchu wywołanego przez awanka. – Kochankowie już wcześniej wiedzieli o łańcuchach. Armada próbowała kiedyś złapać awanka. To było dawno, a oni mają gdzieś tradycję, ale po przyjeździe Doula wszystko się zmieniło. Wcześniej przywołanie awanka byłoby głupim, megalomańskim, bezsensownym gestem. Ale teraz? Każdy wie, że żaden statek nie przepłynie przez Pusty Ocean, ale czy w całym Bas-Lag istnieje siła, która potrafiłaby zatrzymać awanka? Nagle pojawiła się możliwość dotarcia do Blizny, do tego reliktu po Widmowcach, o którym Powiedział im Doul.

Skala przedsięwzięcia zapierała dech. Zdobycie awanka pochłonęło tyle cierpienia, pieniędzy i potwornego wysiłku, a przecież był to dopiero wstęp do planu Kochanków!

A więc wszystko było po to – szepnął Silas i Bellis ponownie przytaknęła.

– Tak. Platforma, „Terpsychoria”, Johannes, wyspa anopheliusów, łańcuchy, fulmeny, zasrany awank… Wszystko po to.

– Naga władza. – Silas wypowiedział te słowa takim tonem, jakby były wulgarne. – Sądziłem, że awank ma im posłużyć do piractwa. Tak sugerowali: że dzięki niemu będą skuteczniejszymi złodziejami!

To by przynajmniej miało jakiś sens, ale ten plan… Widać, że Kochankowie to uprowadzeni. Żaden poważny pirat nie porwałby się na takie szaleństwo.

– To niebezpieczni fanatycy – stwierdziła Bellis. – Nie mam pojęcia, czy naprawdę są w stanie przekroczyć Pusty Ocean, ale, dalijabber, wolę się tego nie dowiadywać! Silasie, ja ich słyszałam, kiedy byli tylko we dwoje… – Spojrzał na nią badawczo, ale nie spytał, jak do tego doszło. – Wiem, co to za ludzie. Nie pozwolę, żeby tego pokroju wizjonerzy ciągnęli mnie na drugi koniec świata do krainy, która być może nie istnieje, a jeśli istnieje, to jest najbardziej niebezpiecznym miejscem w całym Bas-Lag. Poza tym coraz bardziej byśmy odpływali od Nowego Crobuzon, a ja jeszcze nie zrezygnowałam z myśli o powrocie.

Bellis zdała sobie sprawę, że drży na myśl o takim oddaleniu się od swojej ojczyzny.

A co by było, gdyby się okazało, że Uther i inni mieli rację, i udałoby się przeżyć przeprawę?

Mnogość możliwości. Myśl ta zmroziła ją – Wizja ta wydała się jej śmiertelnie groźna, podrywająca ontologiczne podstawy istnienia. Bellis poczuła się kompletnie przypadkowa, co ją uraziło i przestraszyło.

„Jak wodopój na sawannie – pomyślała – gdzie słabi, silni i drapieżni pokojowo piją razem wodę: gazela, gnu, mafadet i lew. Wszystkie możliwości harmonijnie ze sobą współistniejące, zwycięzca, najsilniejszy, faktyczny, realny pozwala żyć wszystkim niezrealizowanym. Pacyfistyczne i żenujące”.

– Dlatego nic nie mówią – oceniła. – Wiedzą, że ludzie by tego nie poparli.

– Boją się – mruknął Silas.

– Kochankowie są silni – zaoponowała Bellis – ale nie chcą mieć przeciwko sobie wszystkich pozostałych okręgów. A co istotniejsze, nie chcą mieć przeciwko sobie mieszkańców Niszczukowód.

– Bunt – szepnął Silas.

Bellis uśmiechnęła się bez specjalnego entuzjazmu.

– Bunt – przytaknęła. – Boją się buntu. I dlatego potrzebny nam jest Simon Fench.

Silas skinął powoli głową, po czym zapadła długa cisza.

– Musi rozpuścić po mieście tę informację – powiedział w końcu. – Bibuła, pogłoski i tak dalej. To jego żywioł. Mogę załatwić, żeby wziął to na siebie.


– Przepraszam cię, Bellis – rzucił, kiedy wstała już do wyjścia. – Nie jestem dobrym przyjacielem. Od jakiegoś czasu… Mam pracowity i trudny okres. Ostatnim razem zachowałem się po chamsku i przepraszam cię za to.

Przyglądając się mu, Bellis poczuła niechęć… ale też, paradoksalnie ostatnie podrygi sympatii, którą niegdyś go darzyła. Coś jakby strzęp wspomnienia.

– Nie jesteśmy sobie nawzajem nic winni, Silasie – powiedziała z chłodnym uśmiechem. – Nie jesteśmy przyjaciółmi. Ale oboje jesteśmy zainteresowani niepowodzeniem planu Kochanków. Ja go nie udaremnię, ale niewykluczone, że tobie się uda. Oczekuję, że podejmiesz taką próbę i będziesz mnie informował o efektach. Żadnych innych kontaktów nie oczekuję. Nie chcę, żebyśmy się widywali jako przyjaciele.


Silas Fennec siedział w „Pashakanie” jeszcze długo po wyjściu Bellis. Przeglądał jakieś plamiące tuszem ulotki i gazety, obserwując, jak niebo ciemnieje. Dni były teraz zauważalnie dłuższe i przywiodły mu na myśl lato w Nowym Crobuzon.

Czekał długo, bo właśnie do tego pubu kierowano ludzi, którzy go dostatecznie wytrwale szukali. Pił jednak i czytał sam. Kiedy wychodził, jakaś obszarpana klientka rzuciła zaciekawione spojrzenie na jego… plecy. Więcej uwagi mu nie poświęcono.

Pokrętną trasą, która wiodła zaułkami dzielnicy Tobietwój, Fennec zmierzał na żelazny statek „Harówka”, zacumowany w spokojnej części miasta. Obok majaczył wielki, stary okręt fabryczny, w którym obecnie mieścił się armadyjski szpital dla obłąkanych.

Fennec czekał w domu, w jednym z pozbawionych wyrazu betonowych bloków, zbudowanych obok komina „Harówki” w cieniu szpitala. O jedenastej rozległo się pukanie do drzwi: przybył jego kontakt. Po raz pierwszy od wielu dni mieli poważną sprawę do omówienia. Fennec powoli podszedł do drzwi i po drodze jego sposób poruszania się, mimika i gestykulacja uległy nieznacznej zmianie.

Zanim otworzył drzwi, przeistoczył się w Simona Fencha.

Za progiem stał rosły, leciwy już człowiek-kaktus, który rozglądał się nerwowo wokół siebie.

– Hedrigall – powiedział cicho Fennec, nie całkiem swoim głosem. – Czekałem na ciebie. Musimy porozmawiać.


W poszarpanej i nieczytelnej architekturze statku księżycowego „Uroc” gromadziły się wampiry.

Brucolac zwołał konklawe swoich nieumarłych podkomendnych swoich pretorian. Kiedy ponury zmierzch przeszedł w noc, usadowili się na pokładzie statku księżycowego lekko i bezgłośnie jak liście.

Wszyscy obywatele Pragnieniowic wiedzieli, że wampiry cały czas ich obserwują. Nie nosili mundurów: ich tożsamość nie była znana.

Bakcyl wywołujący fotofobiczną hemofagię – odmiana wampiryczna – był kapryśny i słaby, przenosił się wyłącznie przez ślinę, szybko się degenerował i zdychał. Aby doszło do zarażenia, po pierwsze ofiara musiała nie umrzeć, po drugie jakaś ilość śliny nieumarłego musiała przedostać się do krwiobiegu, do czego mogło dojść tylko przy kontakcie bezpośrednim. Jeśli zatem ofiara przeżyła deliryczną gorączkę, budziła się pewnej nocy, mając za sobą proces śmierci i odnowy, czyli jako nieumarły, trawiona silnym głodem, z odmienionym organizmem, wielokrotnie silniejsza i szybsza, nie podlegająca procesom starzenia się, odporna na większość ran. I niezdolna do przetrwania przy promieniowaniu słonecznym.

Cała kadra z Pragnieniowic została starannie wyselekcjonowana przez Brucolaca. Podatek posoczny ściągano najpierw do pojemników, dla uniknięcia przypadkowego zakażenia. Metodą bezpośrednią Brucolac pił tylko krew swoich najbardziej zaufanych sług, swoich najwierniejszych zwolenników, których obdarzał zaszczytem szansy zostania nieumarłymi.

W przeszłości zdarzały się wypadki zdrady. Upojeni władzą wybrańcy Brucolaca zwracali się przeciwko niemu. Dokonywano zakażeń bez jego upoważnienia i były próby zamachów na niego. Brucolac zdławił je wszystkie, ze smutkiem, ale bez wysiłku.

Dziesiątki jego podkomendnych – mężczyzn, kobiet i obojnaczej młodzieży – zebrało się wokół niego w wielkiej sali „Uroca”. Nie musząc się ukrywać ze swoimi skłonnościami, rozwijali wężowe języki na całą długość i z zachwytem kosztowali powietrze.

Z przodu, niedaleko Brucolaca, stała obszarpana kobieta, która obserwowała Fenneca w „Pashakanie”. Wszyscy patrzyli na swego pana szeroko otwartymi, emanującymi światłem oczami.

Po bardzo długim milczeniu Brucolac przemówił. Bardzo cicho. Gdyby miał wokół siebie ludzi, nie usłyszeliby go.

– Bracia i siostry. Wiecie, po co tutaj jesteśmy. Powiedziałem wam dokąd zmierzamy, dokąd chcą nas zaciągnąć Kochankowie. Powszechnie wiadomo, że sprzeciwiamy się ich planom. Ale jesteśmy w mniejszości. Nie cieszymy się zaufaniem. Nie zmobilizujemy opinii publicznej, bo nikt nie posłucha naszych przestróg. Mamy związane ręce. Niewykluczone jednak, że sytuacja ulega zmianie. Kochankowie chcą, aby sprawa nabrała takiego impetu, że kiedy ich plan przedostanie się do wiadomości publicznej, będzie już za późno na przeciwstawienie się mu. Mają nadzieję, że ludzie z ochotą przyjmą na siebie status uprowadzonych. – Brucolac prychnął szyderczo i polizał powietrze swoim wielkim językiem. – Ale wygląda na to, że zostaną zdemaskowani szybciej, niż się spodziewają. Dzisiaj wieczorem podsłuchano fascynującą rozmowę. Simon Fench wie, dokąd płyniemy. – Skinął głową na kobietę w łachmanach. – Trudno w to uwierzyć, ale crobuzońska lalunia Doula wydedukowała, co się dzieje, i przekazała tę informację panu Fenchowi… albo Fennecowi czy jak on tam każe na siebie mówić. Wiemy, gdzie on mieszka, prawda? – Kobieta skinęła głową. – Fench planuje puścić w obieg kolejną ze swoich podburzających broszur. Moglibyśmy spróbować mu pomóc, włączyć się w to, ale on działa w pojedynkę i gdyby się zorientował, że go zidentyfikowaliśmy, to by odtrącił podaną mu dłoń i zniknął. Lepiej nie ryzykować i nie mieszać się do jego działań. Należy mieć nadzieję – podkreślił Brucolac – że upora się z tym szybko i że wywoła to kryzys w Niszczukowodach. Na razie nie dotarliśmy do Pustego Oceanu, ale… – Słowo to zabrzmiało w jego ustach tak zimno i twardo, że jego podkomendni wpadli w uniesienie. – Ale musimy być gotowi na ewentualność, że Fenchowi się nie uda. Bracia i siostry… – Dźgnął językiem powietrze, mówiąc gardłowym szeptem. – Bracia i siostry, nie przegramy tej bitwy. Miejmy nadzieję, że Fenchowi się powiedzie, ale musimy przygotować plan awaryjny. Jeśli będzie trzeba, siłą przejmę władzę w tym zasranym mieście.

Jego nieumarli pretorianie syknięciami i mruknięciami wyrazili swoją aprobatę.

Rozdział trzydziesty szósty

Na północ, powoli, niestrudzenie. Ciągnięci całymi dniami, całymi tygodniami. Miasto czekało, nikt nie wiedział, co się wydarzy, ale ludzie nie wierzyli, aby ta jednostajna żegluga mogła być długo kontynuowana bez przygód. Na Armadzie wzrastało napięcie.

Bellis czekała na wieści o broszurze Fencha. Była cierpliwa. Wyobrażała go sobie w brzuchu miasta, głęboko w trzewiach jakiegoś statku, zbierającego informacje, zawiadującego jakąś agenturą.

W niektóre noce, popychana niezdrową fascynacją, która ją samą szokowała, Bellis schodziła na niższe pokłady „Wielkiego Wschodniego”, żeby ukryć się w pomieszczeniu pod pokojem Kochanków. W ich plującym i zdyszanym miłosnym gruchaniu dosłuchała się nowego napięcia.

„Niedługo” – syknęło jedno z Kochanków. „Kurwa, tak, niedługo” – brzmiała wyjęczana odpowiedź.

Pojawiły się różnice między ich okrzykami. Kochanka sprawiała wrażenie żarliwszej, bardziej zaangażowanej. Wydawała się zniecierpliwiona, spragniona szybkiego rozstrzygnięcia, to ona częściej szeptała „niedługo”, to jej bardziej zależało na tym projekcie. Jej kochankowi zależało raczej na niej. Mizdrzył się i mruczał w reakcji na jej słowa.

Czas wlókł się niemiłosiernie. Bellis była coraz bardziej sfrustrowana Utherem Doulem.

Miasto względnie szybko wydostało się z obszaru burz i gorąca do bardziej umiarkowanej strefy, gdzie było ciepło i wietrznie jak latem w Nowym Crobuzon.


Pięć dni po spotkaniu Bellis i Silasa w „Pashakanie” na arkadyjskim niebie, a konkretnie na sterowcu „Arogancja”, odbywała się jakaś krzątanina.

Bellis stała z Utherem Doulem na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” i patrzyła w stronę parku Crooma, a Hedrigall, który pełnił rolę oficera wachtowego, pracował razem z innymi w pobliżu grubych lin cumujących „Arogancję” do rufy okrętu.

– Zrzutka depeszy! – krzyknął i załoga szybko uprzątnęła obszar wokół lin. Obciążony worek z hukiem zładował na podłożonych szmatach.

Hedrigall otwierał worek rutynowymi ruchami i Bellis zaczęła odwracać wzrok. Ale kiedy człowiek-kaktus wydobył depeszę, jego zachowanie uległo tak gwałtownemu przeistoczeniu, że Bellis szybko spojrzała w jego stronę. Ten podbiegł do niej i Doula z tak zdumiewającą prędkością, że w pierwszej chwili sądziła, iż zamierza ich zaatakować. Zesztywniała, kiedy ten muskularny mężczyzna dudnił stopami o deski pokładu.

Hedrigall wyciągnął przed siebie depeszę od czujki z „Arogancji”.

– Okręty wojenne – powiedział do Doula. – Pancerniki. Flota z Nowego Crobuzon. Pięćdziesiąt pięć kilometrów od nas, zbliżają się. Będą tutaj za dwie godziny. – Urwał i jego zielone usta poruszały się bezgłośnie. Wreszcie dokończył tonem kompletnego zdumienia: – Atakują nas.


Z początku ludzie byli zdezorientowani, nie wierzyli, że naprawdę są takie rozkazy. W każdej dzielnicy, na każdym okręcie flagowym zebrały się tłumy mężczyzn i kobiet, z bronią w ręku, dopinający elementy zbroi, obruszeni i z zamętem w głowach.

– Kiedy to nie ma żadnego sensu, proszę pana – powiedziała do Doula jakaś kobieta. – Jesteśmy prawie sześć tysięcy kilometrów od Nowego Crobuzon. Po co by płynęli tak daleko? I jak to możliwe, że nasi nauskopiści niczego nie zauważyli? Już wczoraj by zobaczyli. I niby jak Crobuzończycy mieliby nas znaleźć?

– Nie pytamy jak! – ryknął Doul tak głośno, że wszyscy zgromadzeni na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” umilkli zaszokowani. – Nie pytamy dlaczego! Będzie na to mnóstwo czasu, jak ich pozabijamy! Bo teraz mamy czas tylko na to, żeby walczyć jak psy, jak oszalałe rekiny. Musimy walczyć, bo inaczej miasto zginie!

Ludziom odechciało się polemik. Z zastygłymi twarzami szykowali się w duchu do wojny. Pytanie: „Jak oni to zrobili?” zostało odłożone na później.


***

Pięć największych armadyjskich okrętów wojennych wypłynęło parę mil morskich na zachód, tworząc zakrzywiony mur między miastem a zbliżającą się flotą.

Wokół nich i pomiędzy nimi kręciły się mniejsze pancerniki, krępe okręty okute w szary kuloodporny metal, pozbawione okien, najeżone krótkimi działami. Dołączyły do nich te statki pirackie, które były wtedy w porcie. Ich załogi zagryzły zęby i próbowały się nie zastanawiać nad swoim samobójczym chojractwem – były uzbrojone i opancerzone do walki z jednostkami handlowymi, a nie wojennymi. Marynarze mieli świadomość, że niewielu z nich wróci do domu.

Nie było podziału na okręgi. Załogi podlegające różnym władcom ramię w ramię taklowały, sypały węgiel pod kotły, ładowały armaty.

Czujki z „Arogancji”, które teraz wyraźniej widziały crobuzońskie okręty, zrzucały kolejne depesze. Uther Doul odczytywał je na głos Kochankom.

– Pewnie przypłynęli po swoją zasraną platformę – powiedział cicho, żeby tylko tych dwoje usłyszało. – Mają nad nami przewagę siły ognia. My mamy więcej statków, ale połowa z nich to drewniane krypy pirackie. Oni mają siedem dużych okrętów wojennych i o wiele więcej statków zwiadowczych niż my. Wysłali chyba z połowę swojej floty.


Tanner Sack i ludzie-ryby z Cieplarni, Bastard John, ludzie-raki, batyskafy. Podwodne wojska Armady czekały, wisząc w płynnym żywiole. Wielkie łańcuchy pomału się od nich oddalały. Awank zwolnił do prędkości żółwia, żeby załogi mogły bez problemu dotrzeć do miasta po bitwie.

Niewielki oddział ludzi-raków siedział na jednej z podwodnych tratw. Byli to czarownicy-zwabiacze, przywoływali swoje zwierzęta.

Kiedy pod miastem szalał dinichtys, Tanner bez zastanowienia wskoczył do wody. Nie miał czasu na zmierzenie się ze swoim strachem. Teraz jednak prawie godzina dzieliła go od chwili, kiedy okręty wojenne z jego starej ojczyzny miały przybyć pod nową, aby ją zniszczyć. Inteligencja i poczucie celu, które zawiadywały ich płetwami sterowymi, były znacznie bardziej przerażające niż debilna wredność w oczach ryby pancernej.

Minuty wlokły się ślamazarnie. Tanner pomyślał o Szeklu, któremu kazał zostać w domu. Czekali z Angevine, na pewno uzbrojeni przez gwardzistów, którzy pilnowali miasta. „On nie ma jeszcze szesnastu lat” – pomyślał z rozpaczą Tanner. Bardzo chciał być tam z nimi, z Szeklem i damą jego serca. Dzierżąc w garści harpun, Tanner pomyślał o nadchodzącej bitwie i nagle zsikał się ze strachu. Mocz ogrzał go na chwilę, lecz potem porwał go prąd.


Wszędzie, na całej Armadzie i na wszystkich pływających po morzu statkach, które szykowały się do obrony miasta, była broń.

Otwarto bramy zbrojowni i arsenałów, żeby wyjąć i wyczyścić wytwory techniki wojskowej z setek kultur i z okresu tysięcy lat: działa, harpuny i skałkówki; miecze, kusze, łuki i kuszarpacze; wreszcie bardziej ezoteryczne narzędzia walki: żądłowce, baany, yarrikły.

Wszelkich rozmiarów sterowce powoli wznosiły się ponad dachy i omasztowanie, niby elementy architektury oderwane od tkanki miejskiej. Nad zachodnim horyzontem widać było dym produkowany przez crobuzońskie maszyny.

Na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” zrobił się wielki młyn, bo wszyscy podoficerowie, oficerowie i władcy wszystkich dzielnic usiłowali dopchać się do przedzierzgniętego w żołnierza Uthera Doula, żeby usłyszeć wydawane przez niego rozkazy. Bellis stała w pobliżu bez ruchu i słuchała. Nikt nie zwracał na nią uwagi.

– Mają więcej kanonierek niż my, ale rozejrzyjcie się. – Pokazał na gąszcz parowców i holowników, które do niedawna ciągnęły Armadę po oceanie, a teraz hasały swobodnie bez celu. – Rozkażcie załogom tych jednostek, żeby przekwalifikowali je na kanonierki. Przekazano wiadomość do Pragnieniowic: Brucolac i jego podkomendni zostaną poinformowani, jak tylko się obudzą. Poślijcie tam szybkie łodzie albo statki powietrzne, żeby na nich czekały. Nie wiemy, jaka jest podwodna siła Crobuzończyków. Dowódcy okrętów podwodnych będą musieli samodzielnie ocenić, kiedy należy zaatakować. Ale statków powietrznych na pewno nie mają. To jest nasza jedyna realna przewaga. – Pokazał na „Trójząb”, który wisiał nad rufą „Wielkiego Wschodniego” obładowany ciężkimi bombami i prochem strzelniczym. – Puśćcie je przodem. Nie zwlekajcie. I uwaga… Skoncentrujcie się na crobuzońskich okrętach wojennych. Pancerniki i statki zwiadowcze mogą nas uszkodzić, ale wytrzymamy ich siłę ognia. Okręty wojenne… mogą zatopić miasto. – Fala zgrozy przetoczyła się przez pokład. – Wiozą zapasy paliwa: bez tych okrętów crobuzońska flota nie miałaby jak wrócić do kraju.

Z nagłym szarpnięciem Bellis doznała olśnienia. W jej głowie coś przeskoczyło, jakby zerwał się jakiś trybik. Puszczając mimo uszu dalsze rozkazy Doula, jej mózg ze zgrzytem obracał się wokół jednej i tej samej myśli: „statek z kraju, statek z kraju…”

Z desperackim zapałem spojrzała ku nikłej zasłonie dymu na zachodzie. „Jak mam do nich dotrzeć?” – pomyślała, zdumiona, zachwycona i oszołomiona.


Crobuzońskie statki wreszcie znalazły się w zasięgu wzroku: długa linia buchającego dymem czarnego metalu.

– Wciągają flagi – powiedział Hedrigall z nadbudówki na rufie „Wielkiego Wschodniego”. Patrzył przez wielką, zamocowaną na stałe lunetę. – Coś nam komunikują… Nazwa okrętu flagowego i… – zawahał się. – Chcą pertraktować?

Doul odział się na wojnę. Do szarej zbroi poprzypinał skałkówki w kaburach – na obu biodrach, na obu ramionach, na obu udach, na torsie. Wszędzie sterczały rękojeści sztyletów i noży do miotania. Bellis uzmysłowiła sobie z drżeniem serca, że Uther Doul wygląda tak samo jak w chwili, kiedy zstąpił na pokład „Terpsychorii”.

Szybko się jednak otrząsnęła. Już jej to nie obchodziło. Znowu skierowała wzrok ku crobuzońskim statkom, do bólu podniecona.

Doul zastąpił Hedrigalla za okularem lunety.

– „Kapitan Princip Cecasan z N.C.S. „Poranny Wędrowiec” – czytał powoli, przebiegając wzrokiem proporczyki i kręcąc głową. – „Pertraktacje dotyczące crobuzońskiego jeńca”.

Przez jedną osłupiałą chwilę Bellis sądziła, że chodzi o nią, ale jeszcze zanim jej twarz skurczyła się w wyrazie radosnego zdumienia, zdała sobie sprawę, jakie to niedorzeczne. I coś znajdującego się głęboko w jej głowie czekało, żeby ją poinformować o innym wyjaśnieniu. Odwróciła się, aby zlustrować twarze Uthera Doula, Hedrigalla, Kochanków i wszystkich przybyłych kapitanów.

I dostała gęsiej skórki. Uzmysłowiła sobie, że na propozycję rokowań wszyscy zareagowali z zimną pogardą.

Na widok tej zbiorowej emocji, tej absolutnej agresji, tej pewności, że Nowe Crobuzon jest państwem, któremu nie wolno ufać, z którym należy walczyć, które należy zniszczyć, radość natychmiast w niej zgasła. Bellis przypomniała sobie, co przeczytała na temat Wojen Pirackich, a zwłaszcza ataku Nowego Crobuzon na Suroch. Przypomniała sobie swoje rozmowy z Johannesem i Tannerem Sackiem. Przypomniała sobie, jaką wściekłość wzbudziła w Tannerze sugestia, że miałyby ich znaleźć crobuzońskie statki.

Bellis przypomniała sobie, w jakim strachu sama uciekała z Nowego Crobuzon. „Wypłynęłam w morze, bo bałam się o swoje życie. Gdzie tylko spojrzałam, wszędzie widziałam milicję. Bałam się agentów rządu. Takich jak marynarze na tych statkach”.

„Nie tylko piraci – morscy rywale Nowego Crobuzon – i nie tylko prze-tworzeni mieli powód bać się nadpływających statków” – uprzytomniła sobie. Uszedł z niej cały entuzjazm. Ona również powinna się bać.


– Są tak silnie uzbrojeni, że mogliby obrócić miasto w perzynę – powiedział Doul do zgromadzonych kapitanów. – I oni nam mówią, że chcą się targować? – Nikogo z obecnych nie trzeba było przekonywać. Słuchali w milczeniu. – Zniszczą nas, jeśli tylko będą mieli taką możliwość. A okazuje się, że potrafią nas wytropić z drugiego końca świata, bogowie raczą wiedzieć jak. Jeśli teraz nie podejmiemy walki, będą do nas wracali. Przystępujemy do natarcia – dokończył powoli, do wtóru wiwatów, w których pobrzmiewało raczej napięcie niż wola walki.


Dowódcy odlecieli taksówkami powietrznymi na swoje jednostki. Ci władcy okręgów, którzy mieli walczyć, kazali się przewieźć na statki lub sterowce, ci zbyt schorowani lub tchórzliwi wrócili na okręty flagowe. Na podeście zostali tylko Doul, Bellis i Kochankowie. Na Bellis pozostała trójka w ogóle nie zwracała uwagi.

Kochankowie mieli wojować osobno: on na okręcie wojennym „Przystań Cho”, ona na statku powietrznym „Nanter”. Żegnali się ze sobą. Ze splecionymi językami mruczeli ekstatyczne dźwięki, które Bellis znała z podsłuchiwanek. Mówili sobie cicho, że niedługo znowu będą razem. Bellis uzmysłowiła sobie, że w ich rozstaniu nie ma nic wzruszającego, nic tragicznego. Nie całowali się tak, jakby to miał być ostatni raz, lecz zgłodniałe i lubieżnie, z nadzieją na rychły ciąg dalszy. Nie czuli strachu i chyba nie czuli też żalu: można było odnieść wrażenie, że pragną się rozstać, aby móc zejść się znowu.

Jak zawsze patrzyła na nich z pełną obrzydzenia fascynacją. Blizny wiły się jak małe węże, kiedy dotykali się twarzami.

Crobuzońskie statki były oddalone o mniej niż piętnaście kilometrów.

– Niektóre z nich się przebiją – powiedziała Kochanka do Uthera. – Możemy sobie pozwolić na utratę statków, aerostatów, batyskafów, obywateli. Nie możemy sobie pozwolić na utratę miasta i musisz być tutaj, aby go strzec. Jako nasza… ostatnia linia obrony. Aha – dodała – i nie możemy sobie pozwolić na utratę ciebie. Jesteś nam potrzebny, Doul. Wiesz, do czego. Kiedy dotrzemy do Blizny.

Bellis nie wiedziała, czy Kochanka zapomniała o jej obecności, czy też nie zależało jej już na utrzymaniu sprawy w tajemnicy.


Ostatni sterowiec odleciał, zabierając Kochanków na ich stanowiska bojowe. Awankowi ściągnięto wodze i miasto zwolniło. Doul i Bellis byli sami. Na szerokim pokładzie „Wielkiego Wschodniego” ludzie się zbroili.

Doul nie patrzył na Bellis i nie odzywał się do niej. Spoglądał w dal obok „Sorgo”. Mniej niż osiem kilometrów dzieliło marynarkę armadyjską od klina crobuzońskich okrętów wojennych z zadartymi nosami. Odległość malała.

W końcu Doul odwrócił się ku Bellis. Szczękę miał zaciśniętą, oczy otwarte trochę za szeroko. Podał Bellis skałkówkę. Czekała, aż jej powie, żeby zeszła pod pokład albo żeby nie pętała mu się pod nogami, ale nic takiego nie usłyszała. Stali razem i obserwowali zbliżani się crobuzońskich okrętów.


Mężczyzna całuje posążek i maszeruje niewidziany za plecami Bellis i Uthera Doula.

Serce szybko mu bije. Jest spakowany i gotowy. W kieszeniach i rękach ma cały swój dobytek. Jest rozczarowany, ale nie zaskoczony: Armada nie zgodziła się pertraktować. Tak będzie wolniej – ale może, przyznaje, per saldo wcale nie krwawiej.

Tak blisko, tak blisko. Już prawie może wejść na pokład „Porannego Wędrowca”, ale nie całkiem. Jeszcze kilka kilometrów. „Wyślą po mnie łódź” - myśli i szykuje się na ich powitanie. „Poinformowałem ich, gdzie będę”.

Uther Doul mówi coś teraz do Bellis, pokazując na rozgorączkowaną ciżbę na dole. Żegna się z nią. Zostawia ją na dachu nadbudowie schodzi do swoich wojsk, a ona śledzi go wzrokiem ze skałkówką w garści.

Mężczyzna wie, że ci, co nadpływają, jego rodacy, nie będą mieli problemów ze znalezieniem go. Wysłany przez niego opis był precyzyjny. Zresztą „Wielkiego Wschodniego” nie sposób pomylić z innym statkiem.


Oddzielone niecałymi pięcioma kilometrami morza dwie marynarki wojenne stały naprzeciwko siebie. Armadyjczycy: eklektyczna zbieranina statków wszystkich możliwych typów i we wszystkich możliwych kolorach, nad niezliczonymi pokładami wybrzuszają się żagle i snuje się dym. Po drugiej stronie „Poranny Wędrowiec” i siostrzane jednostki ustawione w szyku bojowym, szary metal i ciemnodrzew poprzebijane wielkokalibrowymi działami.

Do okrętów crobuzońskich zbliżała się chmara sterowców: wojskowych, zwiadowczych, taksówek obciążonych strzelbami i baryłkami czarnego prochu. Nie było wiatru, dzięki czemu szybko posuwały się naprzód. Na czele tych pstrokatych sił powietrznych leciał „Trójząb”, otoczony mniejszymi statkami powietrznymi i pojedynczymi baloniarzami.

Armadyjscy kapitanowie wiedzieli, że mają słabsze działa. Ich okręty znajdowały się ponad trzy kilometry od nieprzyjaciela, kiedy crobuzońskie statki dały ognia.

Erupcja dźwięku i gorąca nad morzem. Wał eksplozji i kipiących fal parł do przodu przed „Porannym Wędrowcem” bufor ochronny. Armadyjskie działa były nabite i podsypane prochem, ale milczały.

Załogi popędzały w duchu swoje okręty, żeby wróg wreszcie znalazł zasięgu ich armat. Zanim uderzą, muszą jednak przebrnąć przez ponadkilometrową linię ognia. Wkroczyli w tę jednostronną bitwę z ponurą zuchwałością i czas uległ przeistoczeniu.


***

Metal spotyka się z metalem, czarny proch zapala się, ropa naftowa wybucha, ciało pęka i płonie.


Pod wodą Tanner chwieje się gwałtownie, miotany zmarszczkami ciśnienia. Krwawi, krew tryska mu ze skrzeli.

Armadyjskie statki nad jego głową są cieniami na rozświetlonej wodzie. Szyki rozpadają się, panuje chaos. Niektóre statki dryfują zdezorientowane, niektóre formacje – „Na Jabbera!” – rozpraszają się, niektóre – „Jabberze, miej nas w swojej opiece!” – rozbijają na grupki złożone z kilku jednostek, zbliżają się do niego, są coraz większe, spadając ku niemu pomału jak słońce z nieba, tak powoli, że to chyba wyobraźnia płata mu figle, ale potem ludzie-ryby dokoła rozpierzchają się na wszystkie strony i – „NaDiabliOgoncholeranie!” – płachty porozrywanego metalu pikują jak komety, ciągnąc za sobą ogon smaru, ropy, brudu i krwi.

Deszcz rozbitych statków przelatuje obok niego ze skowytem, bryzgając bąbelkami powietrza i ciałami, po czym znika w ciemnościach.


Z perspektywy statków powietrznych rzeź jest odległa i stonowana: tu i ówdzie coś puknie i huknie z cicha, naftowy ogień obrasta czarną skorupą, jakiś statek jest, a potem go nie ma. Armadyjska flota jak sfora głupich i ślepych psów prze do przodu wskroś tej bezlitosnej nawały, coraz mniejsza i mniejsza, aż wreszcie jej działa mogą dosięgnąć crobuzońskich statków.

Widziana przez dziesiątki metrów powietrza wojna przypomina dioramę. Jest jak obraz batalistyczny. Nie sprawia wrażenia czegoś, co dzieje się naprawdę.


Eksplozje zagłuszają wrzaski.

Krew chlusta za burty armadyjskich statków. Metal drze się i pęka, statki nagle przeistaczają się w zębate istoty, śmiertelnie groźne dla swoich marynarzy. Armadyjscy kanonierzy strzelają, pociski szybują ognistymi parabolami w stronę nieprzyjaciół. Ale ten kilometr był morderczy i flota jest już o połowę mniejsza.


***

Z morza zrobiła się kostnica. Woda jest gęsta od ciał, które poruszają się z falami i prądami, w makabrycznym tańcu. Bluzgają chmurami krwi jak kałamarnice atramentem. Morze przeobraża je: wnętrzności rozpościerają się koralowymi wachlarzami, oddarte płaty skóry tworzą płetwy. Połamane kości wybijają w zwłokach dziury.

Tanner jest bardzo ociężały i zmarznięty. Po drodze do góry mija kobietę, która wciąż się porusza, za słaba, żeby wypłynąć na powierzchnię, ale jeszcze nie całkiem martwa. Tanner odwraca się do niej z bezgłośną zgrozą i holuje ją ku niebu, ale zanim docierają na powietrze, jej ruchy stają się pośmiertnym dygotem nerwów. Kiedy Tanner ją puszcza, widzi wokół siebie ruch – jak okiem sięgnąć, ludzie toną, a on nie może im pomóc, są za słabi, żeby przeżyć. Wszędzie widzi ich upiorną, desperacką szamotaninę i nagle doznaje takiego uczucia, jakby go to nie dotyczyło, jakby nie patrzył na ludzi, kheprich, ludzi-kaktusów, strupodziejów i hotchich, tylko na kłębowisko bezmyślnych, powtarzających się, powoli dogorywających ruchów, jakby zaglądał do kadzi z deszczówką pełnej zdychających powoli owadów.

Dociera na powierzchnię w chwili ciszy, przypadkowej przerwy w rzezi, pośrodku niegdysiejszej floty armadyjskiej. Dookoła niego statki rozpadają się z okropnymi odgłosami. Miotają się, rzygają dymem i ogniem, syczą przy wsuwaniu się do chłodnej wody, ciągną ze sobą konające załogi.

Tanner nie panuje nad swoim umysłem. Nie potrafi myśleć słowami. O wodę wokół niego znowu uderzają pociski, gotując krwisty rosół z metalu i trupów.


Powietrze iskrzy. Elyktrotaumaturgiczne kłótnie buchają z crobuzońskich statków; kusze miotają kadziami silnego kwasu. Ale choć armadyjska flota ma przetrącony kręgosłup, przechodzi do kontrofensywy.

Armadyjczycy strzelają pociskami wielkości ludzi, które walą w crobuzońskie okręty wojenne, tworząc poszarpane metalowe kwiaty. Drewniane okręty wpływają między szyki wroga i palą z dział, wgniatając pancerze, przebijając kominy, zrywając cumy dział.

„Trójząb” i jego powietrzna flotylla są już nad crobuzońską flotą. Rozpoczyna się szarpana kanonada pocisków: bomb prochowych, bukłaków z ogniem, które pękają w powietrzu, dociążonych strzałek i noży. Wywołane przez eksplozje podmuchy gorąca trzęsą sterowcami i spychają je z kursu.

Armadyjskie statki wciąż się zbliżają. Strzelają, wybuchają przewracają się, stają w płomieniach, a mimo to flota prze do przodu załogi z oślim uporem kierują statki ku okrętom wojennym Nowego Crobuzon.


Wznoszą się kłęby ciemnych ciał.

Crobuzońscy taumaturgowie, czerpiąc moc z akumulatorów i własnych ciał, ożywili stada golemów: koślawych konstrukcji z drutu, skóry i gliny, nieestetycznych i byle jak wykonanych, z pazurami podobnymi do wnętrzności parasola i przezroczystymi, szklanymi oczami. Gorączkowo bijąc brzydkimi skrzydłami, wzlatują ku niebu. Są silni jak małpy, tępi i wytrwali.

Chwytają armadyjskich aeronautów za kostki, wspinają się po nich, rozszarpują im ciała i rozdzierają balony. Krwawiący aeronauci spadają na pokłady statków.

Golemy unoszą się jak dym nad crobuzońską flotę, aby wbić się w kabiny pilotów i okna armadyjskich statków powietrznych. Oślepiają załogi, tłuką szyby w drobny mak, rozpruwają płótno komór gazowych. Wielu spada, okaleczonych przez pociski, miecze lub grawitację, po drodze rozlatują się na swoje nieżywotne części składowe. Dziesiątki golemów pozostają jednak w górze i nękają armadyjską flotę powietrzną.


Powietrze nad bitwą wydaje się dorównywać gęstością morzu. Jest lepkie i ciągnące się od wyziewów dział, miotaczy ognia i katapult, od gazu strąconych sterowców, od polujących golemów, krwawego pyłu i gejzerów sadzy.

Za każdym ruchem kryje się straszna powolność, solenna staranność. Każdy sztych, każdy miażdżący cios, każda kula wwiercająca się w oko i kość, każde beknięcie ognia rozbijające statek wydaje się precyzyjnie zaplanowane.

Ale to tylko nikczemne pozory.


***

Tanner widzi w mętnej wodzie kadłuby nieprzyjacielskich statków i setki kształtów dokoła: mknące spiralne jednostki, jednoosobowe batyskafy z muszli gigantycznych nautilusów. Armadyjskie okręty podwodne rozpraszają tę drobnicę, taranują żelazne flanki okrętów wojennych i wypływają na powierzchnię jak wieloryby.

Tanner nagle znajduje się pośród śmigających ludzi-ryb z Cieplarni, które wpuściły go do swoich szeregów. Długimi mackami uchwycił chitynowatą muszlę jednego z małych nautilusowych batyskafów. Przez mały iluminator widzi, że załogant patrzy przerażony, myśli, że zwariował, że to jego obłąkany umysł podsuwa mu obraz tej wyjącej dziko twarzy, crobuzońskiej twarzy obrzucającej go w wodzie przekleństwami w jego ojczystym języku, podnoszącej na wysokość jego głowy jakiś rodzaj pistoletu i oddającej strzał.

Strzałka przebija szybę i wwierca się w twarz crobuzońskiego marynarza, wzmocniony grot rozłupuje kość policzkową i podstawę czaszki, aby przyszpilić mu głowę do tylnej ściany batyskafu. Tanner Sack wpatruje się w mężczyznę, którego zabił, nie, jeszcze żyje, jego usta wykrzywiają się w skurczu agonii i zgrozy, kiedy morze wdziera się do rozerwanego batyskafu i zatapia go.

Tanner odpływa do tyłu, trzęsąc się gwałtownie, patrząc, jak mężczyzna umiera, patrząc, jak nautilus wypełnia się wodą, zaczyna wirować i idzie na dno.


Martwych i rozszarpanych porozrzucało po pokładach statków i po morzu, jakby byli kawałkami spalonego papieru w przypadkowy sposób rozlokowanymi przez ogień.

Tanner Sack poluje na ludzi.

Dookoła niego statki pikują na dno. Otaczają go konający mieszkańcy jego dawnego kraju. Krwawią i wywrzaskują bąbelki powietrza. Są zbyt głęboko, aby dotrzeć na powierzchnię. Żaden z nich już nigdy nie zaczerpnie powietrza.

Tanner dostaje nagłych torsji, rzygowiny przemocą rozwierają mu gardło i wychlustują na zewnątrz. Do mdłości dochodzi poczucie odklejenia od czasu, jakby był pijany lub spał, jakby to było wspomnienie, już teraz, kiedy dopiero się wydarza.

Pod nim przepływają dziwne ciemne stworzenia, które w pierwszejchwili bierze za ludzi-ryby, czyli swoich sojuszników, ale szybko orientuje, że był w błędzie.

Znikają i Tanner nie ma czasu, żeby pozwolić sobie na luksus zastanawiania się, co to było.


Walka toczy się dalej, spazmatycznymi porywami. Z rozdartej burty książkowickiego, nakręcanego statku sypią się koła zębate, ogromni sprężyny i sponiewierane ciała kheprich. Woda wokół statków z Czasów jest lepka od żywicy porozrywanych ludzi-kaktusów. A tam gdzie bomby rozrywają strupodziejów, chmury ich krwi twardnieją w strupowe szrapnele. Hotchi są miażdżeni między kadłubami.

Bestie przywołane przez armadyjskie wiedźmy-raki wbijają pióra w crobuzońskie statki i wrzucają załogi do wody, chwyciwszy marynarzy kłapiącymi szczękami. Jest ich jednak zbyt wiele, żeby nad nimi zapanować i stają się też groźne dla swoich przywoływaczy.

W oparach smogu armadyjskie pociski trafiają w armadyjskie pokłady, a crobuzońskie oszczepy i kule przebijają ciała crobuzońskich żołnierzy.


W różnych momentach bitwy kobiety i mężczyźni podnoszą wzrok i widzą niebo, słońce, przez czerwone chmury, przez wodę, przez błony własnej i cudzej krwi. Niektórzy leżą tam, gdzie padli i konają ze świadomością, że światło nisko zwieszonego nad horyzontem słońca jest ostatnim, jakie w życiu zobaczą.

Bo słońce zachodzi. Do zmierzchu została może godzina.


Dwa spośród wielkich armadyjskich parowców wojennych są zniszczone, a jeden ciężko uszkodzony, tylne działa przypominają kończyny powykręcane porażeniem mózgowym. Dziesiątki statków pirackich i mniejszych jednostek poszły na dno.

Z crobuzońskich okrętów wojennych tylko „Pocałunek Darmocha” został unieszkodliwiony. Reszta doznała uszkodzeń, ale walczy dalej.

Crobuzońska flota wygrywa. Klin statków zwiadowczych, pancerników i batyskafów przedarło się przez szyki armadyjskie i prze ku oddalonemu o kilka kilometrów miastu. Bellis obserwuje ich zbliżanie się przez ogromną lunetę na „Wielkim Wschodnim”.

„Wielki Wschodni” jest redutą, sercem miasta.

Trwamy ma stanowiskach! – krzyczy Uther Doul do otaczających go ludzi, do snajperów zagnieżdżonych w olinowaniu.

Nikt nie śmiał zaprotestować. Nikt nie zaproponował, żeby zadać awankowi ostrogę i uciec.


Crobuzońskie okręty wytrzymują kanonadę dział rozmieszczonych na „Sorgo”, choć same nie odpowiadają ogniem. „Nie chcą ryzykować uszkodzenia samej platformy” – zauważa w myślach Bellis. Są teraz dostatecznie blisko, aby widać było poszczególne elementy ich konstrukcji: mostki, wieżyczki, relingi i działa, a także załogi, które przygotowują się, sprawdzają broń, gestykulują i ustawiają się w szyku bojowym. Nad pokładem „Wielkiego Wschodniego” unoszą się kłęby kordytu, od którego Bellis łzawią oczy. Rozpoczął się ostrzał z broni małokalibrowej.

To jest zorganizowany desant. Najeźdźcy nie przybijają jak popadnie do rufowego brzegu miasta: utrzymują szyk, w kształcie grota strzały, i płyną prosto do zatoki łodzi wokół „Sorgo”. Crobuzończycy z rozmysłem kierują się ku „Wielkiemu Wschodniemu”.

Bellis odsuwa się od relingu. Na pokładzie w dole kotłuje się od Armadyjczyków gotowych do walki. Bellis uświadamia sobie, że nawała uzbrojonych ludzi odcięła jej drogę ucieczki z nadbudówki.

Jakaś cząstka jej duszy chce pozdrowić Crobuzończyków powitalnym okrzykiem, ale zdaje sobie sprawę, że jej krajanie nie są zainteresowani zabraniem jej do domu, że jest im wszystko jedno, czy ona żyje. Jest w rozpaczliwej rozterce, uświadamia sobie, że nie wie, czyjego zwycięstwa sobie życzy.

Odstępując do tyłu, nagle odnosi wrażenie, jakby na kogoś weszła, jakby poczuła w powietrzu jakieś zawirowanie, jakby ktoś szybko stoczył jej z drogi. Bellis wykonuje szybki piruet, uderzona obuchem paniki, ale nie widzi nikogo. Jest sama nad ciżbą uzbrojonych ludzi.

Patrzy w dół i jej wzrok pada na stojącego nieruchomo Uthera Doula.


Z hukiem skałkówek crobuzońska marynarka wojenna przystępuje do abordażu. Na styku obu wojsk dochodzi do najkrwawszej jatki. Armadyjczycy puszczają przodem ludzi-kaktusów; żołnierze crobuzońscy mają przed sobą mur ich potężnych, kolczastych ciał. Potężnymi zamachami wojennych toporów ludzie-kaktusy rozłupują przeciwników na pół.

Ale po stronie crobuzońskiej też walczą ludzie-kaktusy i ludzie strzelający z kuszarpaczy dociążonymi, wirującymi chakri, które niby ostrza toporów wbijają się w roślinne mięśnie i kości, odrąbują kończyny i rozcinają włókniste czaszki. Na okrętach najeźdźców są te taumaturgowie, którzy chwytają się za ręce i posyłają w armadyjską ciżbę błyskawice ciemno rozjarzonej energii negatywnej, antyświatła.

Crobuzończycy odpierają Armadyjczyków.

Wokół krępej nadbudówki, na której stoi Bellis, roi się od crobuzońskich marynarzy. Bellis jest sparaliżowana. Chce podbiec do nich, ale czeka. Nie wie, jak się to potoczy. Nie wie, co zrobi.

Na nadbudówce znowu ktoś jest. Wrażenie to pojawia się i znika.


Z ponurą i krwawą nieuchronnością wojska crobuzońskie przesuwają się przed pokład „Wielkiego Wschodniego”.

Umundurowani mężczyźni zbliżają się do Uthera Doula od strony rufy i obu burt. On czeka. Armadyjczycy padają wokół niego jak muchy, spychani, rażeni kulami ze skałkówek, ścinani kaskadą brzeszczotów.

Bellis obserwuje Doula, kiedy ten – otoczony przez zdobywających szybko teren nieprzyjaciół, pistolety, strzelby i szable – w końcu się porusza.

Wydaje z siebie przeciągłe szczeknięcie, dzikie, lecz melodyjne, które nabiera konkretnych kształtów i staje się jego imieniem.

– Doul! – woła, powtarza, wydłuża jak okrzyk myśliwego. – Dooooouuuuul!

I spotyka się z odzewem. Nie zaprzestając walki, Armadyjczycy podchwytują okrzyk i imię Doula rozbrzmiewa nad okrętem. Kiedy Crobuzończycy próbują go okrążyć, zbudować wokół niego zagrodę z broni, Uther Doul nareszcie atakuje.


Nagle w każdej dłoni trzyma pistolet skałkowy, wyjęty z kabury na biodrze, unosi je i strzela w różnych kierunkach, każda z dwóch kul rozszarpuje twarz mężczyzny. Zużywszy pociski, rzuca pistoletami, wykonując jednocześnie obrót – ludzie wokół niego jakby znieruchomieli – pistolety mkną przez powietrze, jeden trafia w pierś któregoś z wrogów, drugi innego w gardło, ale Doul ma już w rękach dwie inne skałkówki i znowu strzela jednocześnie – dopiero teraz dwie pierwsze ofiar zakończyły upadek – dwaj kolejni mężczyźni fikają nieestetyczne koziołki, jeden nie żyje, drugi kona. Doul wykonuje piruet skałkówki znowu są pociskami, odbierają dwóm mężczyznom przytomność.

Każdy ruch Doula jest doskonały: bezbłędny i prostoliniowy. Żadnego nadmiaru, żadnych zakrzywień.

Otaczający go ludzie zaczynają wrzeszczeć, ale napiera na nich od tyłu taran kolegów. Ociężale zbliżają się do Doula, który jest w powietrzu z ugiętymi nogami, wiruje pośród gradu pocisków. Strzela z nowych skalkówek, rzuca nimi w twarze kolejnych wrogów i dopiero wtedy ląduje. Trzyma w dłoni ostatni pistolet, strzela z niego do jakiejś struchlałej twarzy, ciska nim i wykonuje zaczerpnięte z repertuaru walki tupanej kopnięcie w powietrzu, które miażdży nos człowieka-kaktusa i spycha go na ciała jego crobuzońskich kamratów.

Bellis patrzy, oddycha ciężko, nie rusza się. Wszędzie indziej walka jest brzydka: przypadkowa, chaotyczna i głupia. Fakt, że Doul potrafi uczynić ją piękną, budzi w niej grozę.

Doul na chwilę nieruchomieje, kiedy oddziały crobuzońskie przegrupowują się i biorą go w okrążenie. Został otoczony. A potem jego ceramiczny brzeszczot świeci niby polerowana kość.

Pierwszy sztych jest precyzyjny, za szybki dla oka, wbija się w gardło i cofa w gejzerze żywicy, topiąc człowieka-kaktusa w jego własnym życiu. Potem okrążenie się zacieśnia, Uther Doul znowu woła swoje imię, bez śladu strachu, zmienia postawę i sięga do przywieszonego u pasa silnika, uruchamiając Miecz Możliwości.


Rozlega się trzask podobny do wyładowania elyktrycznego. Bellis nie widzi wyraźnie prawego ramienia Doula, które wydaje się migotać, opalizować. Wyskoczyło z kolein czasu.

Doul porusza się – tanecznie – i ustawia twarzą ku ciżbie napastników. Lewe ramię odgina się do tyłu ze swobodnym, małpim wdziękiem, a prawe szokująco szybko unosi do góry. Miecz rozkwita.

Jest płodny, jest przepełniony, sypie echami. Doul ma tysiąc prawych ramion, tnących w tysiąc stron. Niby jakieś osłupiająco skomplikowane drzewo, uzbrojone w miecz ramiona rozrastają się we wszystkich kierunkach, solidne i upiorne.

Niektórych właściwie nie widać, niektóre są całkiem nieprzezroczyste. Wszystkie poruszają się z prędkością nadaną im przez Doula, wszystkie dzierżą jego miecz. Zachodzą na siebie i przenikają się nawzajem – i zadają kąśliwe ciosy. Doul macha mieczem od lewej do prawej i od prawej do lewej, w dół i do góry, dźga, paruje i rąbie wszystko naraz. Sto ostrz odbija każde natarcie wrogów, a wielokrotnie więcej brutalnie kontratakuje.

Jego nieprzyjaciele są porznięci palimpsestem monstrualnych ran Doul uderza, po czym krew i wrzaski buchają wokół niego niewiarygodnymi erupcjami. Crobuzońscy marynarze zastygli. Przez moment patrzą, jak ich towarzysze broni padają w objęcia krwawej śmierci. A Uther Doul znowu się porusza.

Woła swoje imię, obraca się, skacze i zwija w kulę, kopie i wiruje, zawsze w ruchu, i wszędzie zadaje ciosy Mieczem Możliwości. Jest otoczony, spowity, niemal zasłonięty przez prawie-miecze. Jego szarą zbroję ledwo widać przez półprzezroczystą ścianę jego ataków. Uther Doul jest jak duch, jak bóg zemsty, jak najeżony brzeszczotami zabójczy wiatr. Przemieszcza się przez szeregi mężczyzn, którzy dokonali desantu na jego statek, i wzbija tumany ich krwi, konających, kończyny i głowy turlające się po pokładzie. Jego zbroja jest czerwona.

Bellis przez moment widzi jego twarz. Szpeci ją warkot dzikiego zwierza.

Crobuzończycy padają jak muchy i strzelają ze swojej broni jak dzieci.

Jednym ciosem, który zadaje niezliczone rany, Doul rozcina kobietę-taumaturga, która próbuje go spowolnić, jej ulatniająca się moc doprowadza jego krew do wrzenia. Obala zwalistego człowieka-kaktusa dzierżącego tarczę, która odpiera wiele setek ataków Doula, lecz nie może ochronić Crobuzończyka przed nimi wszystkimi. Morduje miotacza ogniem, którego zbiornik z pirotycznym gazem pęka i wybucha, jeszcze zanim twarz marynarza zostaje rozpłatana. Każdy cios miecza oznacza niezliczone rany.

– Na wszystkich bogów… – szepcze Bellis do siebie, nie słysząc tego. – Niech Jabber ma nas w swojej opiece…

Jest porażona.

Uther Doul włączył Miecz Możliwości na niecałe pół minuty.

Po zgaszeniu silnika odwraca się do pozostałych przy życiu crobuzońskich marynarzy i nieruchomieje ze spokojem na twarzy. Zimna, nieruchoma kamienność jego prawego ramienia jest szokująca. Doul wygląda jak jakiś potwór, jak jakiś posoczny upiór. Oddycha głęboko mokry, lepki, ociekający cudzą krwią. Uther Doul woła swoje imię, zdyszany, dziko triumfujący.

Niewidoczny w cieniu Bellis mężczyzna odsuwa posążek od ust.

Jest przerażony. Jest przejęty zgrozą. „Nie wiedziałem” - myśli gorączkowo. „Nie wiedziałem, że może tak być…”

Mężczyzna najpierw widział, jak jego wyzwoliciele wtargnęli na pokład, widział, jak powoli przełamywali opór przeciwnika, zdobywając „Wielki Wschodni”, przejmując kontrolę nad tym okrętem, sercem Armady… A później widział, jak w parę sekund padają zakrwawieni i unicestwieni przez Uthera Doula.

Zerka w panice ku fregatom wciśniętym między „Sorgo” a miasto, po czym znowu całuje się z posążkiem i czuje, jak rzeźba pluje w niego swoją moc. Mężczyzna rozważa podbiegnięcie do krawędzi nadbudówki i przedostanie się nad ciałami w dole na któryś z crobuzońskich statków.

– To ja! – mógłby zawołać. – Jestem! To dzięki mnie przybyliście tutaj! Płyńmy, uciekajmy, wynośmy się stąd!

„Nie pokona ich wszystkich” - myśli. Patrzy na skąpaną w czernieni postać Uthera Doula i wraca mu odwaga. „Nawet z tym przeklętym mieczem jest ich za dużo, a statki armadyjskie jeden po drugim idą na dno. W końcu dotrze tutaj więcej oddziałów crobuzońskich i będziemy mogli odpłynąć”. Odwraca się i patrzy w morze, gdzie okręty wojenne dobijają resztki armadyjskiej floty.

Znowu szykuje się do przeskoku, ale zauważa coś niepokojącego.

Legiony holowników i parowców, które otaczały Armadę niby aureola, które przez dziesięciolecia ciągnęły miasto, aby ostatnio stracić pracę na rzecz awanka, zaczynają się odrywać od orbity miasta i płynąć w stronę crobuzońskiej floty.

W ciągu minionych kilku godzin uwijające się jak w ukropie załogi przekwalifikowały je: ustawiły na nich działa, załadowały je po brzegi czarnym prochem i środkami wybuchowymi, harpunami, komórkami flogistonowymi, armatami i bolcami, które zostały prowizorycznie przyspawane, przynitowane, przylutowane i przyśrubowane. Żaden z nich nie jest okrętem wojennym, żaden z nich nie ma szans w starciu z pancernikiem, ale jest ich tak wiele.

Pogardliwa salwa z „Porannego Wędrowca” zmiata jeden z nich ale za nim płynie całe ich mnóstwo.

Twarz niewidocznego mężczyzny zastyga w wyrazie przerażenia „Nie pomyślałem…” - zająkliwie mówi do siebie w duchu. „Nie pomyślałem o nich”.

Powiedział swemu rządowi wszystko - ostrzegł przed nauskopistami, żeby crobuzońscy meteoromanci ukryli zbliżanie się swojej floty; przed statkami powietrznymi, żeby przygotowano golemy; poinformował, z iloma statkami przyjdzie się zmierzyć. Siłę ekspedycji tak skalkulowano, żeby pokonała armadyjską marynarkę wojenną, na której temat mężczyzna zebrał i przekazał szczegółowe dane. Nie przyszło mu jednak do głowy, aby uwzględnić w rachubach te bezużyteczne, pokancerowane wiekiem holowniki, parowce, trawlery i frachtowce. Nie wyobraził ich sobie zuchwale wyładowanych środkami wybuchowymi. Nie pomyślał, że mogą pomknąć po wodzie ku pancernikowi czy okrętowi wojennemu i ostrzeliwać go ze swoich, pożal się Boże, dział jak agresywne dzieci. Nie wyobraził sobie, że ich załogi w ostatniej chwili zeskoczą z ruf do wody, wsiądą na tratwy i szalupy ratunkowe i będą patrzyły, jak ich porzucone jednostki walą w burty crobuzońskich okrętów, jak eksplodując, rozrywają grube na kilkanaście centymetrów żelazo.


Na zachodzie ciągną się smugi brudnych kolorów i słońce stoi bardzo nisko na niebie. Załogi dwóch sterowców czekających koło „Uroca” z Pragnieniowic niecierpliwią się.

Brucolac i jego kadra wampirów wkrótce się zbudzi i będzie gotowa do walki.

Ale w rufowej części miasta coś się zmienia. Crobuzończycy, którzy dokonali desantu, wytrzeszczają oczy ze zdumienia i zgrozy,

Armadyjczycy zaś patrzą z żarliwą nadzieją.

Holowniki i parowce nadal prują fale w stronę nadpływającej crobuzońskiej – mkną ku okrętom wojennym na przegrzanych maszynach, ster prosto, cała naprzód – po czym, pojedynczo albo dwójkami taranują jednostki wroga. Kilka tryska do góry fontannami metalu i ludzkiego ciała jeszcze przed dotarciem do potencjalnej ofiary, ale jest ich tak wiele.

Po uderzeniu o strzelistą burtę okrętu dzioby opustoszałych holowników i trawlerów ulegają zmiażdżeniu i odskakują. W tym momencie ich rozgrzane do czerwoności maszyny eksplodują, co powoduje zapalanie się umieszczonej w maszynowniach ropy, prochu strzelniczego lub dynamitu. Buchając paskudnymi, oleistymi płomieniami, bluzgając wielkimi kłębami dymu i przeciągłymi wybuchami, które trwonią cześć energii na bezużyteczny huk, statki wylatują w powietrze seriami mniejszych eksplozji zamiast jedną solidną.

Ale nawet tak niedoskonałe torpedy zaczynają wybijać dziury w crobuzońskich okrętach wojennych.

Daleko za nimi rozbita flota armadyjska zaczyna się przegrupowywać. Okręty Nowego Crobuzon są spowalniane i stopniowo niszczone przez nawałę złożonych w ofierze statków. Armadyjskie zaś gromadzą wokół siebie flotę i zaczynają strzelać do sparaliżowanego wroga.

Morze roi się od szalup ratunkowych: uciekinierzy z porzuconych statków płyną ku okrętom. Załogi wiosłują gorączkowo, omijając statki Armady, które płyną do boju. Niektórym się to nie udaje: niektóre są miażdżone i idą na dno; niektóre są zatapiane przez ogromne, zabarwione krwią fale; niektórymi szarpią wybuchy ładunków głębinowych; w niektóre trafiają kule armatnie. Wiele szalup ucieka jednak na spokojniejsze wody w pobliżu Armady, załogi patrzą, jak ich brzydkie małe holowniki rąbią w najeźdźców i eksplodują.

Ci niespodziewani napastnicy – absurdalna, marnotrawna metoda obrony – zatrzymali Crobuzończyków, kolejne statki stawały w ogniu i roztapiały żelazne burty trzonu floty.

Okręty wojenne zostały zatrzymane.

„.Poranny Wędrowiec” tonie.


Rozlegają się wiwaty, narasta wrzask zaskoczonego triumfu, z rufowej części Armady, skąd obywatele widzą, co się dzieje na morzu, zaledwie kilka kilometrów dalej.

Triumfalny ryk podchwytują kolejni mieszkańcy, a od nich następni, i jeszcze następni. Rozlewa się po całym mieście. Po upływie niecałej minuty w najgłębszych zakamarkach Pragnieniowic, Alozowic i Pamięcioimpulsowni po drugiej stronie Armady ludzie wrzeszczą w ekstatycznej radości, chociaż nie są pewni, co ma ich cieszyć.

Crobuzońscy marynarze przyglądają się temu wszystkiemu z bezmierną zgrozą. W boku „Porannego Wędrowca” wykwita wielka dziura. Kolejne stateczki walą w niego i wybuchają, już kiedy zaczyna nabierać przechyłu, już kiedy jego majestatyczny kształt zaczyna się osuwać, pokład odchyla się od poziomu i spanikowane figurki wskakują do wody. Eksplozje trwają do chwili, kiedy rufa nagle idzie do góry i z potwornym hukiem odłamuje się, rzygając do morza ludźmi metalem i całymi tonami węgla.

Crobuzońskie załogi widzą, że szanse na powrót do domu znikają. Armadyjczycy znowu podnoszą krzyk radości, kiedy wielki kształt przewraca się na bok ze smutkiem i żalem przepajającym każde drgnienie, pluje ogniem i zostaje wessany pod wodę.


Crobuzoński okręt flagowy zatonął.

Spanikowane pozostałe okręty za wcześnie zaczynają ostrzeliwać Armadę, kotłując morze, skutkiem czego miasto kołysze się jak podczas burzy. Ale niektóre mniejsze pancerniki dopłynęły już dostatecznie blisko – ich ciężkie pociski gruchoczą maszty i rozdzierają tkankę miasta.

Jedna z bomb spada na Targ Zimowej Słomy, rozrywając wianuszek straganiarskich łodzi. Dwa pociski śmigają złowieszczo nad głową i wybijają dziurę w boku „Pinchennarna”, skutkiem czego setki płonących książek bibliotecznych sfruwają do wody. Statki toną spinające je pomosty pękają.

Angevine i Szekel nawzajem dodają sobie otuchy, ukrywając się przed niedobitkami crobuzońskiego desantu. Twarz Szekla krwawi obficie.

Ale choć te ataki są straszne, tylko okręty wojenne mogłyby zniszczyć miasto, które znajduje się jednak poza zasięgiem ich dział. Są nękane, powstrzymywane, rozbijane przez nawałę wypełnionych prochem strzelniczym holowników. Ciągle napływają kolejne armadyjskie statki. Po tym, jak piąta eksplozja wstrząsa dziobem „Zguby Suroch”, okręt zaczyna wierzgać, pękać, przechylać się, tonąć.

Pancerniki i statki zwiadowcze kłębią się wokół niego troskliwie i bezpożytecznie, jak trutnie wokół konającej królowej. Na skutek wznowionego ostrzału ze strony niedobitków armadyjskiej floty, ale przede wszystkim pod wpływem nieoczekiwanych samobójczych ataków tych przekwalifikowanych parowców, crobuzońskie okręty wojenne jeden po drugim idą na dno.


Na nadbudówce „Wielkiego Wschodniego” mężczyzna wydaje z siebie nieme wrzaski zgrozy.

Napina się i całuje posążek z gorączkową pasją, po czym szykuje się do skoku wprzód i w dół, po uprzednim nieznacznym skondensowaniu przestrzeni, żeby wylądować na fregacie, która z dygotem odbija od brzegu, ale mężczyzna nieruchomieje, uświadomiwszy sobie coś strasznego.

Patrzy, jak ostatnie dwa okręty wojenne, roztrzęsione od ataków, palą do swoich dręczycieli ze swych diabelskich dział. Ale chociaż zatapiają kilka armadyjskich jednostek, niemiłe eksplozje wstrząsające ich burtami trwają aż do chwili, gdy crobuzońskie okręty idą na dno.

Węgiel najeźdźców zatonął. Mężczyzna patrzy na to odrętwiały. Nie ma już sensu zeskakiwać na fregatę czy płynąć wpław na inny ojczysty statek. Nawet jeśli Armadyjczycy nie zniszczą ich wszystkich co do jednego, nawet jeśli parę chyżych pancerników ucieknie, to znajdują się na środku Wezbranego Oceanu, białej plamy na mapie, prawie trzy tysiące kilometrów od najbliższego lądu i dwa razy tyle od kraju. Po kilkuset kilometrach kotły wystygną i crobuzońskie statki zatrzymają się.

Nie mają żagli. To koniec.

Nie ma dla nich nadziei.

Misja ratunkowa nie powiodła się. Mężczyzna wciąż jest w niewoli.


Patrzy w dół i z tępym zdziwieniem zdaje sobie sprawę, że znowu jest w jednej fazie z przestrzenią Bellis. Gdyby się teraz odwróciła, zobaczyłaby go. Mężczyzna odrętwiałe całuje posążek i znika.


Zapadł zmierzch i sterowce z Pragnieniowic nareszcie wystartowały, każdy z krwiożerczą załogą na pokładzie. Sunęli nisko i szybko nad fusami bitwy. Wampiry. Gotowe do akcji. Smagając długimi językami nocne powietrze, w oczekiwaniu na okazję.

Ale byli za późno. Bitwa się skończyła.

Latające machiny bezproduktywnie kręciły się nad wodą zapaskudzoną pyłem węglowym, powykręcanym metalem, kwasem, ropą naftową, tu i ówdzie opalizującą plamą skalnego mleka, żywicą i wielo galonami krwi.

Rozdział trzydziesty siódmy

Z początku miasto wezbrało wycieńczonym zachwytem, rodzajem obdartej, okaleczonej euforii.

Nastrój ten nie utrzymał się długo. W kolejnych dniach Bellis miała dotkliwą świadomość panującej dokoła ciszy. Armada milczała. Ucichła zaraz po bitwie, kiedy ryki triumfu zgasły i ludzie uświadomili sobie skalę zniszczeń.

W noc po rzezi Bellis nie spała. O świcie wyszła na ulicę razem z tysiącami innych obywateli i chodziła otępiała po mieście. Jego topografia uległa rozmaitym przeobrażeniom. Statki, na których kupowała papier czy piła herbatę albo przez które setki razy bezrefleksyjnie przechodziła, poznikały.

Croom Park pozostał nietknięty. Nic się też nie stało „Chromolitowi”, „Tolpandy” i oczywiście „Wielkiemu Wschodniemu”.

Bezpośrednio po bitwie Bellis wielokrotnie wyłaniała się zza rogu w jakimś labiryncie zaułków – albo przekraczała drewniany pomost czy wychodziła na jasno oświetlony plac – i widziała ludzi opłakujących swoich zmarłych. Niektórzy wpatrywali się w jakiś bolesny ślad po walce – w sfalowaną wodną dziurę po swoim statku mieszkalnym, rumowisko placu targowego, kościół zmiażdżony przez złamane maszty.

„To niesprawiedliwe – pomyślała trawiona wyrzutami sumienia Bellis – że tak niewielu miejscom uczęszczanym przeze mnie stała się krzywda. Jakim prawem?” Jej przecież nawet na nich nie zależało.


Ogromna rzesza Armadyjczyków poniosła śmierć. Było wśród nich kilku członków rady Bud i królowa Braginod z Czasów. Rada wybrała w głosowaniu nowych członków, a piecza nad Czasami bez zbędnych ceregieli przeszła na Dynicha, brata Braginod. Nikogo to szczególnie interesowało. Armada zostawiła w morzu tysiące ciał.

Ludzie zerkali na „Sorgo” i mruczeli, że gra nie jest warta świeczki.

Bellis wędrowała przez spustoszony miejski krajobraz jak we śnie. Nawet tam, gdzie nie spadły żadne pociski, napięcia spowodowane przez wierzganie morza ciężko pouszkadzały architekturę. Łuki popękały, ich zworniki spoczęły na dnie morza. Pożary zrobiły swoje. Wąskie uliczki runęły w gruzy, rzędy domów, które zdawały się opierać o siebie, przemieszczały się, zderzały ze sobą, dachy pękały i budynki waliły się. Miasto doznało wielu szkód, które na lądzie nie byłyby możliwe.

Podczas swoich spacerów Bellis usłyszała setki historii: podrasowane opowieści bohaterskie i makabryczne opisy okaleczeń. Zaczęła nieśmiało szperać za konkretnymi informacjami. Motywowana niezrozumiałą dla niej samej ciekawością – w tych godzinach czuła się jak automat, poruszała się bez udziału swojej woli – wypytywała o los innych pasażerów „Terpsychorii”.

Krążyły sprzeczne wiadomości na temat pań Cardomium. Do Bellis dotarły też wieści o tych członkach załogi, którzy wciąż siedzieli w więzieniu, bo jeszcze nie ufano ich armadyjskiemu patriotyzmowi, bo jeszcze nie pogodzili się z uprowadzeniem. Słyszała, że kiedy rozpoczął się ostrzał, na statkach więziennych przed dziobem Niszczukowód wybuchła potężna wrzawa: osadzeni co tchu w płucach wołali do swoich rodaków, żeby ich uwolnili.

Ale desant nawet nie zbliżył się do więzień i okrzyki pozostały bez odpowiedzi.

Siostra Meriope nie żyła. Wstrząsnęło to Bellis, ale jakoś dziwnie, abstrakcyjnie, jakby zobaczyła nieznany jej wcześniej kolor. W bitewnym chaosie ze szpitala dla obłąkanych uciekło kilkoro pacjentów, między innymi Meriope. Wydatnie brzuchata zakonnica przedostała się na rufowy skraj miasta i zaczęła biec ku crobuzońskim oddziałom desantowym, wykrzykując ekstatyczne pozdrowienia – i została zastrzelona. Nie sposób było ustalić, od czyjej padła kuli.

W słyszanych przez Bellis opowieściach scenariusz ten pojawi się wielokrotnie – stanąwszy przed niespodziewaną szansą powrotu do kraju, uprowadzona osoba usiłowała przejść na drugą stronę i przypłaciła to życiem. Wyglądało na to, że zginęło w ten sposób wielu pasażerów „Terpsychorii”. Nawet jeśli ich liczba była zawyżona drastyczne szczegóły podkoloryzowane gwoli przestrogi – „taki spotka cię los, jeśli będziesz nielojalna” – Bellis była przekonana, że wielu jej dawnych rodaków istotnie straciło w ten sposób życie. Co do jednego nie miała wątpliwości – konstatacja ta nie wymagała zresztą wielkiej bystrości umysłu – że gdyby poszukała schronienia wśród oddziałów crobuzońskich, wcale nie byłaby bezpieczna. Już dawno postanowiła, że jeśli wróci do kraju, to na swój sposób. Zdawała sobie sprawę, że rządowi crobuzońskiemu nie zależy na tym, by przeżyła. Uciekła przecież przed nim i miała po temu dobre powody.

Podczas bitwy ogarnął ją uczuciowy paraliż, nie umiała zdobyć się na to, aby życzyć zwycięstwa którejś ze stron. Oglądała walkę jak przypadkowy widz meczu bokserskiego. Po triumfie Armady nie czuła ani ulgi, ani radości, ani rozpaczy.

Po zatonięciu okrętów wojennych pozostałe okręty floty Nowego Crobuzon odpłynęły na północny zachód. Uciekły w panice, zbyt przerażone, żeby wywiesić białą flagę i błagać Armadyjczyków o wpuszczenie do portu. Crobuzończycy pierzchli, wmawiając sobie, że jest dla nich nadzieja, że dotrą do jakiegoś lądu. Wszyscy wiedzieli, że czeka ich śmierć.

Zwycięzcy zdobyli trzy crobuzońskie pancerniki i fregatę. Szybko wpleciono je w tkankę miejską Armady, ale tylko w niewielkim stopniu zrekompensowało to utratę dziesiątków jednostek. Znaczną część floty – dwa okręty podwodne i połowę pospiesznie przekwalifikowanych parowców – poświęcono dla zniszczenia okrętów wojennych. Nie było już „Trójzębu” i tuzinów mniejszych statków powietrznych. Wielki aerostat obsiadły golemy, ściągając go na dół w strefę wymiany ognia, który zerwał z niego skórę i potrzaskał mu szkielet.

Powrót do miasta z parowców-samobójców zajął rozbitkom wiele godzin – wiosłowali w pontonach ratunkowych, płynęli wpław, trzymali się desek z rozbitych statków. Taumaturgowie i inżynierowie pracujący na dnie „Wielkiego Wschodniego” na ponad dobę zredukowali prędkość awanka. Zwierzę tępo płynęło przed siebie, a krwiożerczy chaos na górze nie zmącił mu spokoju.

Wśród rozbitków, którzy dotarli do miasta, siłą rzeczy trafiali się crobuzończycy. Być może paru co bardziej przedsiębiorczych zdjęło ubrania ze zwłok Armadyjczyków i wkradło się do nowego życia jako marynarze wszyscy co najmniej znośnie władali językiem salt. Większość przeżyła jednak zbyt wielką traumę, żeby kombinować, toteż wieczorem po bitwie na pokładach Armady zaczęli się pojawiać crobuzońscy marynarze, w przemokniętych, zniszczonych mundurach, sponiewierani strachem. Bardziej bali się jednak utonięcia niż armadyjskiej zemsty.

W tych trudnych dniach zaraz po wojnie, pod niebem zasnutym czerwonymi i czarnymi dymami, ci przerażeni marynarze wywołali kryzys polityczny. Jak można się było spodziewać, Armadyjczycy wyładowywali swoją wściekłość na umęczonych jeńcach. Nowych przybyszów bito i chłostano – niektórych ze skutkiem śmiertelnym – a ich dręczyciele wykrzykiwali imiona swoich poległych przyjaciół. Ale w końcu górę wzięło zmęczenie, rozpacz i odrętwienie. Crobuzończyków umieszczono pod pokładami „Wielkiego Wschodniego”. W końcu dzieje Armady były zbudowane na asymilacji obcych i wrogów – po każdej bitwie, po każdym zdobyciu statku.

Tutaj okoliczności były bezprecedensowo burzliwe i makabryczne, ale nie ulegało kwestii, co należy zrobić z ujętymi nieprzyjaciółmi. Podobnie jak w wypadku „Terpsychorii” z ludzi podatnych na perswazję miano uczynić Armadyjczyków.

Tyle że tym razem Kochankowie podjęli inną decyzję.

Wrócili z bitwy rozjuszeni i naelyktryzowani, w uniesieniu, poznaczeni przypadkowymi ranami, które nie znajdowały swego odpowiednika u partnera – naprawa tego stanu rzeczy miała potrwać wiele nocy. Cały okręg, całe miasto było wstrząśnięte, kiedy wyciekła informacja, że Kochankowie chcą usunąć Crobuzończyków z Armady.

Na pospiesznie zwołanym wiecu, który odbył się na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, Kochanka przedstawiła swoje stanowisko. W płomiennej oracji przypomniała swoim współobywatelom, że jeńcy i ich rodacy pomordowali członków ich rodzin, zbombardowali miasto, zniszczyli połowę armadyjskich statków. Nigdy wcześniej nie było tylu uprowadzonych do przyjęcia na pokład w jednym rzucie. Zasoby uszczuplone, Armada osłabiona, Nowe Crobuzon wypowiedziało wojnę – jak można próbować wchłonąć tak wielu nieprzyjaciół?

Ale wielu obecnych Armadyjczyków niegdyś było wrogami. Od zarania dziejów miasta obowiązywała zasada, że po ustaniu walki ma konfliktu z szeregowymi żołnierzami nieprzyjaciela. Należy ich przygarnąć i jeśli się uda, dokonać w nich przemiany, uczynić z nich obywateli. Bo czymże jest Armada, jeśli nie kolonią zaginionych, renegatów, dezerterów, pokonanych w boju?

Crobuzońscy marynarze dygotali w swoich celach, nieświadomi burzy, jaka się wokół nic rozpętała.

To nie byłoby morderstwo, dowodziła Kochanka. Jeńców wsadzonoby na statek, odpowiednio ich zaopatrzywszy, i skierowano ku Bered Kai Nev. Całkiem niewykluczone, że dotrą do celu.

Ale to był lichy argument.

Zmieniła taktykę, przekonując ze złością, że po złapaniu awanka miasto musi płynąć dalej, że ma możliwość dotrzeć do miejsc, o których Armadyjczycy wcześniej nawet nie marzyli, dokonać rzeczy niewyobrażalnych, i że marnowanie zasobów na wycieranie nosa tysiącowi płaczliwych przybyszów – morderców – to czystej wody idiotyzm.

Mimo że rany wciąż krwawiły, mimo że wspomnienie wojny wciąż dotkliwie bolało, nastroje tłumu obracały się przeciwko Kochance. Nie przekonała ludzi. Pozostali włodarze przyglądali się bez słowa.

Bellis zrozumiała. Stanowisko zgromadzonych nie brało się z tego, że darzyli jeńców miłością litością czy współczuciem. Im nie chodziło o rannych żołnierzy gnieżdżących się w ciasnych ładowniach pod pokładem, im chodziło o ich miasto. „Tu jest Armada” – mówili. „Temu zawdzięcza swoją tożsamość. Jeśli to zmienimy, to skąd będziemy wiedzieli, kim jesteśmy? Skąd będziemy wiedzieli, jak żyć?”

Jedną oracją Kochanka nie mogła zdławić wielu stuleci tradycji – tradycji, na której miasto opierało swoje przetrwanie. Kochanka była na scenie sama i przegrywała w tym sporze. Bellis nagle zadała sobie pytanie, gdzie jest Kochanek i czy podziela pogląd partnerki.

Wyczuwając nastrój niezadowolenia, ci spośród zebranych, którzy zgadzali się z argumentacją Kochanki, spontanicznie wznieśli okrzyki poparcia, nawołując do zemsty na jeńcach. Szybko zagłuszyły ich jednak głosy sprzeciwu.

Osiągnięty został jakiś punkt krytyczny. Nagle stało się oczywiste, że zgromadzeni nie pozwolą na zamordowanie Crobuzończyków, nawet powolną, niby miłosierną metodą zaproponowaną przez Kochankę. Nikt nie miał wątpliwości: trzeba będzie rozpocząć długi, czasem łatwy, czasem okrutny proces uobywatelniania uprowadzonych, uwięzionym pod pokładem ludziom trzeba będzie poświęcić wiele miesięcy starań i w końcu wielu z nich – choć nie wszyscy – pogodzi się z nowym życiem. Niepogodzeni pozostaną w więzieniu i dopiero w ostateczności, po długich działaniach perswazyjnych, być może zostaną straceni.

– Po co, kurwa, ten pośpiech? – krzyknął ktoś z tłumu – I gdzie wy nas, kurwa, ciągniecie?

W tym momencie Kochanka skapitulowała, szybko i z gracją. Wzruszywszy ramionami z teatralną pokorą oznajmiła, że odwołuje swój rozkaz. Nagrodziły ją wiwaty publiczności, która wciąż była gotowa wybaczyć jej wysuniętą w gniewie niedobrą sugestię. Kochanka nie odpowiedziała na agresywne pytanie.

Bellis przypomniała sobie, że niemal natychmiast dostrzegła w tym moment osiowy. „To była chwila – mówiła sobie w późniejszych tygodniach – kiedy wszystko się zmieniło”.


Statki, które doznały zbyt wielkich uszkodzeń, żeby pływać, zostały wpięte w miasto i ciągnął je niestrudzony awank. Poruszał się jednostajnym tempem, bez nagłych szarpnięć i narowów, z prędkością nieco przekraczającą pięć węzłów.

Na północ.

W tych dniach odbywały się nabożeństwa za zmarłych: składano im hołd, głoszono homilie, wznoszono modły. Rozpoczęła się odbudowa. Skrzypiały żurawie. Ekipy zgaszonych robotników przystąpiły do remontu uszkodzonych budynków wszędzie tam, gdzie było to możliwe, przywracając stan poprzedni, a tam, gdzie nie było to możliwe, dokonując zmian. W tych strasznych dniach Armada nie kipiała życiem i radością. Wciąż krwawiła, jeszcze się nie zabliźniła.

Ludzie zaczęli stawiać pytania. Delikatnie, bardzo ostrożnie, zaczęli obmacywać rany na duszy, zostawione przez wojnę okaleczenia. I wtedy zrodziły się straszne wątpliwości.

„Po co przypłynęli?” – mówili ludzie do siebie i do innych, kręcą głowami i ze spuszczonym wzrokiem. „I jak nas, do cholery, znaleźli na drugim końcu świata?”

„Czy mogą zrobić to jeszcze raz?”

W tym powoli pączkującym klimacie gniewu i dociekliwości wyrosły kwestie szersze niż niedawna wojna. Każde pytanie prowadziło do następnych.

„Czym zwróciliśmy na siebie ich uwagę?”

„Co my robimy?”

„Dokąd płyniemy?”


Z upływem dni i bezsennych nocy odrętwienie Bellis zaczęło ustępować. Od zakończenia bitwy właściwie z nikim nie rozmawiała, z nikim się nie spotkała. Uther Doul radził sobie bez niej. Nie szukała towarzystwa Carrianne czy Johannesa. Poza przesiewaniem plotek, które pieniły się jak chwasty, Bellis przez wiele dni prawie się nie odzywała.

Na drugi dzień po walce zaczęła myśleć. Coś się w niej ocknęło i spojrzała na zdewastowane miasto z pierwszym silniejszym uczuciem, jakiego doznała od dłuższego czasu – ze śmiertelną zgrozą. Z zaskoczeniem stwierdziła, że jest przerażona.

Podniósłszy oczy ku słońcu, poczuła drgnienia emocji, niepewności i strasznych pewności, które w sobie magazynowała.

– O bogowie. O bogowie.

Tak wiele wiedziała. Tak wiele spraw było teraz dla niej jasnych – i to w większości spraw tak strasznych, że na razie bała się z nimi zmierzyć, na razie nie mogła o nich myśleć. Nosiła w sobie zrozumienie i wiedzę, ale uciekała przed nimi jak przed jakimś dręczycielem.

Tego dnia Bellis jadła, piła i spacerowała, jakby nic się nie zmieniło, ale podobnie jak inne sponiewierane istoty wokół niej, ruchy miała szarpane i niezdarne. Tylko od czasu do czasu krzywiła się – mrugała powiekami, syczała i zaciskała zęby – gdy zgromadzona w jej wnętrzu wiedza drgnęła. Bellis była nią brzemienna – i desperacko ignorowała to grube, diabelskie dziecko.

W głębi duszy wiedziała, że nie potrafi zdławić w sobie tej wiedzy, ale grała na czas, nie werbalizowała, odganiała noszone w sobie zrozumienie gniewnym, wystraszonym: „Nie teraz, nie teraz…”

Obserwowała zachód słońca przez nierówno wyrżnięte w blasze okna i ślęczała nad listem, próbując zebrać się do napisania o bitwie.

Nie wiedziała, co ze sobą począć. O dziesiątej usłyszała nieśmiałe pukanie i kiedy otworzyła drzwi, stał za nimi Tanner Sack.

Podczas walki został poraniony. Twarz miał pociętą, rany zakażone. Nie widział na lewe oko, bo za bardzo mu spuchło. Brzydkie macki przybandażował do piersi, z której wyrastały. W ręku trzymał pistolet, z którego mierzył w twarz Bellis. Dłoń była stanowcza.

Wpatrywała się w wylot lufy. Spasione, nienawistne zrozumienie, które w sobie wykarmiła, wyskoczyło z niej niepowstrzymanie. Znała prawdę. Wiedziała, dlaczego Tanner Sack jest gotów ją zabić. Miała też znużoną świadomość, że gdyby nacisnął spust, to w ciągu ułamka sekundy między hukiem wystrzału a rozerwaniem jej mózgu przez kulę nie miałaby do niego pretensji.

Rozdział trzydziesty ósmy

– Jesteś morderczynią, ty pizdo!

Bellis przytrzymała się oparcia krzesła, dysząc i łzawiąc z bólu. Tanner Sack uderzył ją raz, mocny cios wierzchem dłoni rzucił nią o ścianę. Wyładował w ten sposób chyba cały swój fizyczny gniew i teraz czuł się na siłach tylko mówić do niej z nienawiścią. Dalej trzymał pistolet wymierzony w jej głowę.

– Nie wiedziałam – powiedziała Bellis. – Przysięgam, na Jabbera, że nie wiedziałam.

Nie czuła strachu, tylko gęsty wstyd i zamęt, który sprawiał, że mówiła bełkotliwie.

– Ty szmato pierdolona – wyzywał ją Tanner, niezbyt głośno. – Ty jędzo, ty pizdo, ty pizdo, pies cię jebał…

– Nie wiedziałam – powtórzyła. Pistolet ani drgnął.

Tanner znowu obrzucił ją długim stekiem inwektyw, a ona tym razem mu nie przerywała. Postanowiła zaczekać, aż się zmęczy. Przeklinał ją długo, po czym nagle zmienił temat i przemówił prawie normalnym tonem.

– Tyle trupów. Tyle krwi. Byłem pod wodą, wiesz o tym? Pływałem w niej – wyszeptał. – Pływałem w zasranej krwi. Zabijali ludzi takich jak ja. Matołki z Nowego Crobuzon, które mogłyby być moimi kumplami. A gdyby zwyciężyli, gdyby zdobyli miasto, to zabijanie by nie ustało. Ja płynąłbym teraz do kolonii. Prze-tworzony niewolnik… Szekel, mój chłopak – powiedział spokojniejszym tonem. – znasz Szekla, nie? – Spiorunował ją wzrokiem. – Parę razy ci pomógł. On i jego pani, Angevine, zaplątali się w strefę walk. Ange da sobie radę, ale Szekel? Sprawił sobie strzelbę, głupek jeden. Kula trafiła w jakieś drzewce koło niego i drzazgi rozpruły mu twarz. Jest cała poharatana. A ja sobie myślę, że gdyby ten Crobuzończyk przesunął lufę o jeden zasrany centymetr, to byłoby po Szeklu. Pa, do widzenia. – Bellis nie umiała się odgrodzić od jego zrozpaczonego tonu. – Jak wszyscy inni, którzy zginęli. Kto ich zabił? Pytam się, kto ich zabił? Musiałaś wezwać pomoc, co? Przyszło ci do głowy, co się może stać? Pomyślałaś o tym? Obeszło cię to? Teraz cię obchodzi? – Tłukł ją tymi słowami po łbie i nawet kiedy zaprzeczyła ruchem głowy, jakby mówiła: „To nie tak było”, ogarnął ją głęboki wstyd. – Zabiłaś ich, ty zdradziecka szmato. I ja też. – Trzymał pistolet pewną ręką, ale twarz wykrzywiła się. – Ja też. Po co żeś mnie w to wciągała? – Oczy miał nabiegłe krwią. – O mało nie zabiłaś mojego chłopaka. Bellis zamrugała, żeby usunąć z oczu łzy.

– Tanner – powiedziała chrapliwym głosem, unosząc ramiona w geście bezradności. – Przysięgam ci, przysięgam ci, przysięgam… nie wiedziałam.

Podejrzewała, że od początku miał w sobie cień wątpliwości, niepewności, bo inaczej po prostu palnąłby jej w łeb. Mówiła do niego długo, potykając się na własnych słowach, próbując znaleźć sposób na wyrażenie tego, co nawet dla niej brzmiało niewiarygodnie, z gruntu fałszywie. Pistolet przez cały czas celował w jej twarz. Mówiąc Tannerowi o swoich olśnieniach, Bellis od czasu do czasu milkła, w pełni sobie uświadamiając, że jej podejrzenia były prawdziwe. Wyglądała przez okno, które widziała nad ramieniem Tannera Sacka. Tak było łatwiej, niż patrzeć mu w oczy. Za każdym razem, gdy na niego zerknęła, palił ją skandal dokonanej przez siebie zdrady, a przede wszystkim wstyd. – Wierzyłam w to, co ci powiedziałam. – Na wspomnienie o rzezi skrzywiła się tak gwałtownie, że aż ją zabolało. – Mnie też okłamał.


– Nie mam bladego pojęcia, jak znaleźli Armadę – mówiła trochę później, wciąż mając przed sobą pogardliwego, wściekłego i niedowierzającego Tannera. – Nie wiem, jak to działa. Nie wiem, jak zrobili. Nie wiem, jakie wykradł informacje albo przyrządy, które to umożliwiły. Musiał coś schować. Musiał dać im coś, co im pozwoliło nas wytropić, w tej przesyłce…

– Którą dałaś mnie.

Bellis zawahała się, po czym skinęła głową.

– Którą on dał mnie, a ja tobie.

– Byłam przekonana, że… Na Jabbera, Tanner, jak myślisz, co ja robiłam na „Terpsychorii”? Uciekałam, do jasnej cholery. – Tanner nie reagował. – Byłam zbiegiem. Kurczę, nie podoba mi się tutaj, to nie jest mój kraj, ale uciekałam. Nie wezwałabym tych drani. Nie miałabym do nich zaufania. Uciekałam, bo bałam się o własne życie. – Spojrzał na nią z zaciekawieniem. – Zresztą… – zawahała się, bo miała obawy że zabrzmi to jak mizdrzenie się, ale chciała powiedzieć mu prawdę. – Zresztą, i tak bym tego nie zrobiła. Nie zrobiłabym tego tobie ani żadnemu innemu z was. Nie jestem zasranym prokuratorem, Tanner. Nie chcę, żeby ich wymiar sprawiedliwości dopadł któregokolwiek z was.

Wpatrywał się w nią z kamienną miną.


Jak później zdała sobie sprawę, tym, co przeważyło szalę, co kazało Tannerowi uwierzyć w jej wersję, nie był jej smutek ani wstyd. Nie ufał tym uczuciom, o co nie miała do niego pretensji. O tym, że Bellis mówi prawdę, że tak jak on została oszukana, przekonała go jej wściekłość.

Zgnębiona Bellis długo milczała, czując, że dygocze, a jej zaciśnięte pięści były twarde jak kość i zbielałe.

– Ty gnoju – usłyszała własne słowa i pokręciła głową. Tanner wiedział, że Bellis nie ma na myśli jego. Myślała o Silasie Fennecu. – Okłamywał mnie – prychnęła nagle, zaskakując samą siebie. – Faszerował mnie kłamstwami, żeby móc mnie wykorzystać.

„Wykorzystał mnie, tak jak wykorzystał wiele innych osób. Widziałam go w akcji. Miałam świadomość, jak on działa, jak wykorzystuje ludzi, ale… ale nie sądziłam, że ze mną postępuje tak samo”.

– Upokorzył cię – powiedział Tanner. – Miałaś się za kogoś wyjątkowego, co? – zakpił. – Myślałaś, że go przejrzałaś? Myślałaś, że jesteście wspólnikami?

Patrzyła na niego rozpalona wściekłością i obrzydzeniem do siebie, dała się nabrać Silasowi jak jakaś pierwsza naiwna, jak jego marionetka, jak wszyscy inni. „Ja byłam większym frajerem niż ci wszyscy biedacy, którzy czytali broszury Simona Fencha. Ja byłam większym frajerem niż ci wszyscy kretyni, którzy działali jako jego wtyki”. Dostała mdłości na myśl, że z taką pogardą, z taką łatwością ją okłamywał.

– Ty gnoju zasrany – mruknęła. – Zajebię cię. Tanner uśmiechnął się kpiąco, tak żałośnie to zabrzmiało.


***

– Myślisz, że choć trochę z tego, co ci mówił, było prawdą? – spytał Tanner Sack.

Siedzieli razem, spięci i niepewni. Wciąż trzymał w ręku pistolet, ale już z mniejszą stanowczością. Nie stali się współkonspiratorami. Tanner patrzył na nią z niechęcią i złością. Nawet jeśli uwierzył, że nie życzyła Armadzie krzywdy, nie była jego towarzyszką. Wciąż pozostawała osobą, która namówiła go do wzięcia na siebie roli gońca. To ona uczyniła go współwinnym rzezi.

Bellis pokręciła z urazą głową.

– Czy myślę, że Nowe Crobuzon zostanie zaatakowane? – powiedziała z niesmakiem w głosie. – Czy myślę, że najpotężniejszemu państwu-miastu na świecie grozi niebezpieczeństwo ze strony wrednych ryb? Że jego dzieje po dwóch tysiącach lat niedługo dobiegną końca i że tylko ja mogę ocalić moją ojczyznę od zagłady? Nie, panie Sack, nie wierzę. Myślę, że chciał przesłać do kraju wiadomość i tyle. Myślę, że ten zasrany manipulant zagrał na mnie jak na flecie. Tak samo, jak robi ze wszystkimi innymi.

„Jest skrytobójcą, szpiegiem, agentem” – pomyślała. „Uosabia wszystko to, przed czym uciekałam. A przecież, samotna i łatwowierna jak jakaś zagubiona kretynka, uwierzyłam mu”. Nagle naszło ją zupełnie inne pytanie: „Czemu po niego przypłynęli? Przebyli cztery tysiące mil morskich, żeby uratować jednego człowieka? Nie chodziło o niego i nie sądzę, żeby chodziło o»Sorgo«”.

– Kryje się za tym coś więcej… – zaczęła, próbując nadać swoim myślom jakiś kształt. – Kryje się za tym coś więcej, niż widać.

„Nie wyprawiliby się tak daleko, nie ryzykowaliby tak wiele tylko ze względu na niego, choćby był najlepszym z agentów. On coś ma uzmysłowiła sobie. „Coś, co jest im potrzebne”.

– No to co zrobimy? – Widniało. Ptaki zaczęły śpiewać. Bellis była potwornie zmęczona. Bolała ją głowa. Na razie zignorowała pytanie Tannera. Za oknem zobaczyła czarne kreski omasztowania i architektury na tle jaśniejącego nieba. Panowała głucha cisza. Bellis w działa po bokach miasta fale, po których dało się poznać, że miasto płynie na północ. Powietrze było chłodne. Bellis potrzebowała jeszcze jednego punktu w czasie, jednej zatrzymanej chwili, żeby odetchnąć zanim odpowie Tannerowi i uruchomi nieestetyczną klaustrofobiczną rozgrywkę końcową. Znała odpowiedź na jego pytanie, ale nie miała ochoty jej udzielać. Nie patrzyła na Tannera. Wiedziała, że ponowi pytanie. Silas Fennec wciąż hasał sobie swobodnie po mieście, mając za sobą nieudaną próbę ucieczki, i pytanie, co należy zrobić, było retoryczne. Wiedziała, że Tanner o tym wie, że ją sprawdza, że na jego pytanie jest tylko jedna odpowiedź i że jeśli Bellis jej nie udzieli, Tanner wciąż może palnąć jej w łeb. – Co zrobimy? – powtórzył.

Podniosła na niego znużony wzrok.

– Przecież wiesz. – Zaśmiała się nieprzyjemnie. – Musimy się przyznać. Musimy powiedzieć wszystko Utherowi Doulowi.

Rozdział trzydziesty dziewiąty

Dryfujemy oto, blisko północnej granicy Wezbranego Oceanu, zaledwie - ile? – tysiąc, trzy i pół tysiąca kilometrów na zachód, na północny zachód, leży Morze Szczwane. W krzywiznach jego wybrzeża, w pasie nadbrzeżnym niezbadanego kontynentu, leży kolonia Nova Esperium.

Czy to jest małe, pogodne, roziskrzone miasto, którego zdjęcia widziałam? Widziałam heliotypy jego wież, jego silosów zbożowych, otaczających go lasów i unikatowych zwierząt zamieszkujących okolicę: oprawione w ramki i pozowane, w tonacji sepii, ręcznie barwione. Nova Esperium każdemu daje szansę na nowe życie. Nawet prze-tworzeni, parobkowie i najmici mogą uzyskać wolność.

To oczywiście nieprawda.

Wyobraziłam sobie, że patrzę na tę osadę ze zboczy gór widocznych na tych zdjęciach, rozmytych przez dal, nieostrych. Że uczę się języków tubylców, obgryzając kości starych książek, które być może znajdziemy w ruinach.

Z Nowego Crobuzon do ujścia, do skraja Zatoki Żelaznej, jest szesnaście kilometrów.

We wspomnieniach ciągle trafiam do tego miejsca za miastem, zawieszonego między ziemią a morzem.

Pory roku mi uciekły. Wyjechałam, kiedy jesień przeszła w zimę i później już nigdy nie miałam tak silnego poczucia czasu. Od tej porze upał, chłód, mróz i znowu upał wydają mi się chaotyczne, niewychowane, losowe.

Być może w Nova Esperium znowu jest jesień.

W Nowym Crobuzon jest wiosna.


Mam wiedzę, której nie mogę wykorzystać, w podróży, na którą nie mam wpływu, której celów nie popieram i nie rozumiem, i tęsknię za ojczyzną, której uciekłam, jak również za krajem, którego nigdy nie Widziałam.


Za tymi ścianami są ptaki, wołają do siebie, agresywne i głupie, siłują się z wiatrem. Z zamkniętymi oczami mogę udawać, że na nie patrzę; mogę udawać, że jestem na jakimkolwiek statku, gdziekolwiek na świecie.

Ale otwieram oczy - muszę – i wciąż jestem tutaj, w sali obrad Senatu, stoję obok Tannera Sacka, ze spuszczoną głową, skuta kajdanami.


Kilka kroków od Bellis i Tannera Uther Doul kończył swoje przemówienie do włodarzy miasta: Kochanków, Dynicha, nowej Rady Bud i wszystkich innych. Było po zmroku, dlatego przyszedł też Brucolac. Ze wszystkich władców tylko na nim wojna nie odcisnęła swego piętna; wszyscy pozostali mieli blizny albo zdruzgotane miny. Słuchali Uthera Doula, od czasu do czasu spoglądając na aresztantów.

Bellis zerkała ku nim i widziała gniew w ich oczach. Tanner Sack nie mógł się zdobyć na podniesienie wzroku. Był ciasno owinięty rozpaczą i wstydem.

– A zatem nie ma sporu – mówił Uther Doul. – Musimy działać szybko. Możemy przyjąć, że otrzymane przez nas informacje są zgodne z prawdą. Musimy jak najszybciej ująć Silasa Fenneca. Należy założyć, że albo już się domyślił, albo wkrótce się domyśli, że go ścigamy.

– Ale jak on to, kurwa, zrobił? – krzyknął król Friedrich. – Z tą zasraną przesyłką, z tym zasranym ostrzeżeniem to rozumiem… – Tu spiorunował Bellis i Tannera wzrokiem. – Ale skąd on, kurwa, wziął kamień magnetyczny? Do kurwy nędzy, fabryka kompasów jest silniej strzeżona niż mój skarbiec! Jak on się dostał do środka?

– Tego jeszcze nie wiemy – odparł Uther Doul. – Jest to jedna z pierwszych rzeczy, o które go spytamy. W miarę możliwości musimy się starać nie nagłaśniać tej sprawy. Jako Simon Fench… Fennec ma swoich zwolenników. – Kochankowie nawzajem unikali swego wzroku. – Nie powinniśmy ryzykować, że rozgniewamy niektórych obywateli. Musimy działać natychmiast. Czy ktoś wie, od czego moglibyśmy zacząć?

Dynich odchrząknął i podniósł dłoń.

– Dotarły do mnie pogłoski – powiedział z wahaniem – że Fench ma swoje centra operacyjne w pewnych spelunkach…

– Pozwól mi zabrać głos, królu – przerwał mu Brucolac swoim zdartym głosem. Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni. Wampir sprawiał wrażenie niepewnego, co rzadko się u niego widywało. Westchnął i rozwinął trzepoczący język, zanim podjął wystąpienie. – Nie jest tajemnicą, że Pragnieniowice pozostają w zasadniczym sporze z władcami Niszczukowód co do podniesienia awanka oraz trajektorii miasta, która wciąż nie została ujawniona – dodał z błyskiem gniewu w oczach. – Ale… – Powiódł po sali wyzywającym spojrzeniem. – Mam nadzieję, że nigdy nie pojawią się oskarżenia, jakoby Brucolac czy którykolwiek z moich podkomendnych nie był stuprocentowo lojalny wobec tego miasta. Pragniemy wyrazić głęboki żal, że nie mogliśmy się bić w obronie Armady podczas niedawnej wojny. Wiem – kontynuował na jednym oddechu – że moi poddani walczyli. My też mamy swoich poległych obrońców ojczyzny, choć nie ma wśród nich mnie ani nikogo z moich przybocznych. Leży nam to na sercu. Mamy wobec was dług. Otóż, wiem, gdzie jest Silas Fennec – zakomunikował ni stąd, ni zowąd.

Sala zareagowała chóralnym sapnięciem.

– Skąd wiesz? – spytała Kochanka. – I od jak dawna?

– Od niedawna – odrzekł Brucolac. Spojrzał jej w oczy, ale nie miał zbyt dumnej z siebie miny. – Wyśledziliśmy, gdzie Simon Fench znalazł przytulisko i gdzie drukował swoje teksty. Ale wiedzcie, że nie mieliśmy pojęcia o jego zamiarach – stwierdził z pasją. – Nigdy byśmy do tego nie dopuścili.

Sens jego słów był oczywisty. Brucolac pozwolił Simonowi Fenchowi poszerzać swoje wpływy, drukować bibułę i rozpuszczać szkodliwe pogłoski, ponieważ sądził, że ofiarą tej działalności padną Niszczukowody, a nie całe miasto. Nic nie wiedział o wezwaniu przez Fenneca floty Nowego Crobuzon. Podobnie jak Tanner i Bellis został bezwiednie wciągnięty w tę zbrodnię przeciwko Armadzie.

Bellis szydziła w duchu z ostentacyjnie okazywanego oburzeń Kochanków. „Tak jakbyście sami nigdy nie zrobili czegoś podobnego albo jeszcze gorszego” – pomyślała. „Tak jakby to nie było nom w waszych wzajemnych przepychankach”.

– Mam świadomość, jak to wygląda – syknął Brucolac. – I chcę dorwać tego drania nie mniej od was wszystkich. Jego pojmanie jest dla mnie nie tylko obowiązkiem, ale i przyjemnością.

– Nie ty go pojmiesz – zaprotestował Uther Doul – tylko ja i moi ludzie.

Brucolac skierował na Doula spojrzenie swych żółknących oczu.

– Ja lepiej znam teren. Ta misja jest dla mnie ważna.

– Nie uzyskasz w ten sposób rozgrzeszenia, martwomościu – odrzekł zimno Doul. – Pozwalałeś mu bez przeszkód uprawiać jego gry, ze znanym skutkiem. A teraz wskaż nam miejsce jego pobytu i na tym skończy się twoja niechlubna rola.

Przez kilka chwil panowała cisza.

– Gdzie on jest? – krzyknęła nagle Kochanka. – Gdzie on się ukrywa?

– To kolejny powód, dla którego byłoby sensowniej, gdyby to moi podkomendni go zdjęli – odparł Brucolac. – Ścigany jest w miejscu, do którego wasi funkcjonariusze mogą nie chcieć pójść. Simon Fennec jest w nawiedzanej dzielnicy.

Doul nawet nie mrugnął powieką. Wbił w wampira nieugięte spojrzenie.

– Nie ty go pojmiesz – powtórzył. – Nie boję się.


Bellis słuchała tej dyskusji ze wstydem i rozżarzającą się powoli nienawiścią do Fenneca. „Ty gnoju” – pomyślała z okrutną satysfakcją. – „Zobaczymy, czy wyłgasz się z tego”. Chociaż Silas być może nadal był jej największą nadzieją na ucieczkę, nie mogła puścić temu bydlakowi płazem tego, że ją okłamywał i wykorzystał. Chciała mu się zrewanżować, niezależnie od ceny, jaką sama musiałaby za to zapłacić. Wolała już związać swe losy z Armadą, nawet gdyby to oznaczało kurs na Bliznę. „Czemu mi, kurwa, nie powiedziałeś? – pomyślała, dysząc z wściekłości. „Ja też chciałam się stąd wyrwać… i dalej chcę. Gdybyś powiedział mi prawdę, gdybyś był ze mną szczery, gdybyś e nie wykorzystał, to może bym ci pomogła. Może zrobilibyśmy to razem”.

Wiedziała jednak, że to nieprawda.

Chociaż rozpaczliwie pragnęła uciec z Armady, nie pomogłaby mu, gdyby znała jego plany. Nie chciałaby w nich uczestniczyć.

Z bolesnym obrzydzeniem do siebie Bellis uprzytomniła sobie, że Silas trafnie ją ocenił. Na tym między innymi polegała jego profesja: oszacować, ile komu można powiedzieć, na co gotowi są otaczający go ludzie, i okłamywać ich stosownie do tego. Silas musiał ocenić, co powiedzieć każdemu ze swoich pionków.

Co do niej się nie pomylił.


Bellis przypomniała sobie, jak bardzo rozjuszył się Uther Doul, kiedy przyszła do niego z Tannerem.

Słuchał ich z coraz bardziej kamienną i zimną twarzą, z coraz ciemniejszymi oczami. Wzburzeni Bellis i Tanner po kolei usiłowali wyjaśnić, że o niczym nie wiedzieli, że oboje zostali wykorzystani.

Tanner gadał jak nakręcony, a Doul reagował obojętnością czekał aż Tanner skończy, i karał go swoim milczeniem. Potem skierował wzrok na Bellis i czekał na jej wyjaśnienie. Rozstroił ją – na jego twarzy nie drgnął ani jeden muskuł, kiedy powiedziała, że zna Silasa Fenneca vel Simona Fencha. Nie sprawiał wrażenia w najmniejszym stopniu zaskoczonego tą sensacyjną wiadomością. Spokojnie czekał na dalsze informacje. Ale usłyszawszy, że dała się Fennecowi zatrudnić jako kurierka, niespodziewanie wybuchnął gniewem.

– Nie! – krzyknął. – Co on zrobił?! – Kiedy wykrztusiła z czerwoną ze wstydu twarzą, że nie miała pojęcia, że nie przyszło jej do głowy, że nie mogła wiedzieć, spojrzał na nią bardzo ostro, z wyrazem okrucieństwa i zimnej niechęci, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziała. Poczuła to aż gdzieś w środku. – Jesteś pewna? – zakwestionował jej prawdomówność, co ją przeraziło. – Nie miałaś pojęcia? W ogóle nie przyszło ci to do głowy?

Uwolnił w jej głowie gąsienicę wątpliwości, która bezlitośnie przeżerała się przez jej wyrzuty sumienia i rozpacz.

„Czy ani przez chwilę niczego nie podejrzewałam? Czy ani przez chwilę nie wątpiłam?”


Włodarze miasta spierali się na temat geografii nawiedzanej dzielnicy, na temat ghuli i upiorów, na temat sposobu zakładania sideł.

– Wysoka izbo! – powiedziała Bellis, przekrzykując ich wszy kich. Umilkli. Doul spojrzał na nią oczami, w których nie było krzty przebaczenia. Nie odstraszyło jej to. – Jest jeszcze coś, o czym należy pamiętać – powiedziała. – Nie sądzę, aby Nowe Crobuzon pokonało tyle tysięcy kilometrów z miłości. Nie narażaliby się na utratę tylu statków, nie podejmowaliby takiej ciężkiej wyprawy, gdyby chodziło im tylko o „Sorgo”, a tym bardziej o sprowadzenie do kraju jednego człowieka. Silas Fennec ma coś, czego oni chcą. Nie wiem, co jest. Przysięgam, że nie wiem. Bezustannie mnie okłamywał, ale jedno wierzę, bo widziałam jego notatniki… że był w Cromlech, a ostatnio w Gengris. Powiedział mi, że grindylow go ścigali. Może to też jest prawdą. Może ścigali go ze względu na coś, co zabrał… Coś tak cennego, że kiedy Nowe Crobuzon się o tym dowiedziało, postanowiło wyprawić się na drugi koniec świata. Wszyscy jesteście zgodni, że dokonał rzeczy praktycznie niemożliwych: kradł rzeczy, do których nie miał dostępu, włamywał się do pilnie strzeżonych miejsc. Może kryje się za tym coś, co Silas Fennec ukradł grindylow, a Nowe Crobuzon po to przypłynęło. Mówię o tym przede wszystkim dlatego, że kiedy go wytropicie, może czegoś użyć… Bądźcie więc ostrożni. Po jej słowach zapadła długa, twarda jak skała cisza.

– Ona ma rację – powiedział ktoś.

– Co z nią? – spytał bojowo nastawiony młodzieniec z Rady Bud. – Co z nimi? Wierzycie im? Że o niczym nie wiedzieli? Że próbowali tylko ocalić swoje miasto?

– Moim miastem jest Armada! – krzyknął raptem Tanner. Uther Doul spojrzał na Tannera, a ten powoli opuścił głowę.

– Nimi zajmiemy się później – odrzekł Doul. – Na razie ich zatrzymamy, do czasu, gdy będziemy mieli Silasa Fenneca. Po jego przesłuchaniu zdecydujemy o ich losie.


Uther Doul osobiście odprowadził Tannera i Bellis do aresztu.

Z sali senackiej zabrał ich do labiryntu tuneli żłobiących „Wielki schodni”. Szli korytarzami wyłożonymi ciemnodrzewem, mijając stare heliotypy z crobuzońskimi marynarzami. Kiedy się w końcu zatrzymali, dochodziły ich dziwne dźwięki stygnącego metalu i pranych maszyn.

Doul pchnął Tannera, delikatnie, przez jakieś drzwi i Bellis zobaczyła ascetyczną celę: prycza, stół, krzesło i okno. Doul odwrócił się plecami do Bellis i ruszył dalej. Trafnie ocenił, że pójdzie za nim, prosto do swojej celi.

Ciemności za oknem więziennej kajuty nie były ciemnościami pochmurnej nocy. Znajdowali się poniżej linii wodnej, a iluminator wychodził na nieoświetlone morze. Bellis odwróciła się i przytrzymała drzwi, uniemożliwiając Doulowi ich zamknięcie.

– Panie Doul – powiedziała i czekała na jakąś oznakę miękkości, przyjaźni, pociągu czy przebaczenia. Niczego takiego nie zobaczyła. Czekał. – Jedna rzecz – podjęła, patrząc mu odważnie w oczy – Tanner Sack jest tutaj największą ofiarą. Nie zrobiłby nic, co miałoby zagrozić Armadzie. Tanner przeżywa piekło. Jest zdruzgotany. Jeśli zamierza pan kogoś ukarać… – Spazmatycznie zaczerpnęła tchu. – Próbuję panu powiedzieć, że jeśli leży panu na sercu sprawiedliwość, to przynajmniej jego niech pan nie karze. Niezależnie od innych decyzji. Tanner jest najlojalniejszym Armadyjczykiem i najlojalniejszym obywatelem Niszczukowód, jakiego znam.

Uther Doul przyglądał się jej długo z przekrzywioną na bok głową, jakby go zaciekawiła.

– Wielkie nieba, panno Coldwine – powiedział wreszcie spokojnym tonem, miększym i piękniejszym niż kiedykolwiek. – Na bogów, co za popis odwagi i ofiarności. Wziąć na siebie największą część winy, altruistycznie prosić o litość dla kogoś innego. Gdybym podejrzewał panią o niskie pobudki i manipulacje, gdybym zamierzał surowo panią potraktować za pani czyny, to w świetle pani szlachetnego altruizmu musiałbym chyba na nowo przemyśleć sprawę.

Bellis patrzyła na niego coraz szerzej otwartymi oczami. Kiedy tak z niej szydził, jego głos podszedł sarkazmem.

Płonęła zrozpaczona, upokorzona i znowu sama.

– O – wydyszała.

Nie zdołała wykrztusić z siebie ani słowa więcej.

Uther Doul przekręcił klucz w zamku i zostawił ją samą, żeby mogła poobserwować ryby, które po kretyńsku podpłynęły całą chmarą do światła wylewającego się z jej okna.


Armada nie znała czegoś takiego jak cisza. W najspokojniejszych godzinach najdłuższej nocy, kiedy na zewnątrz nie było żywej duszy, miasto rozbrzmiewało rozmaitymi hałasami.

Wiatr i woda nieustannie tu grały. Armada pokonywała kolejne fale, kurcząc się i rozszerzając. Takielunek szeptał. Maszty i kominy chwiały się niespokojnie. Statki pukały o siebie godzina po godzinie, jak kości, jak ktoś nieskończenie głupi i cierpliwy pod drzwiami pustego domu.

Warunki najbardziej zbliżone do prawdziwej ciszy panowały w nawiedzanej dzielnicy, gdzie nikt nie mieszkał. Stukanie, skrzypienie i chlupot wody tutaj brzmiały jakoś bardziej głucho. Były też jednak inne, mniej czytelne dźwięki, groźne i odstraszające intruzów.

Powolny trzask, jakby przewrócił się stos drewna na podpałkę. Rytmiczne dudnienie czegoś mechanicznego przebijającego drewno. Nikłe popiskiwanie, podobne do gry na rozstrojonym flecie.

Nawiedzana dzielnica kołysała się wśród tych dziwnych dźwięków, powoli butwiała i pęczniała od wody, kontynuując swój długotrwały upadek. Nikt nie wiedział, co się kryje w jej sponiewieranych upływem lat łodziach.


Największą jednostką w nawiedzanej dzielnicy był „Spichlerz Słów”. Ten wiekowy statek z ochrowego drewna miał ponad sto dwadzieścia metrów. Intensywne kolory, którymi niegdyś go pomalowano, zostały wyżarte przez wiek i słone powietrze. Pokład był jednym wielkim rumowiskiem masztów, żurawi, sztagów i rei. Leżące na pokładzie klepki i paliki tworzyły szachownicowy wzór. Traciły swoją strukturę, powoli butwiejące i zjadane przez robaki.

Zbliżała się północ. Z dzielnic Pragnieniowice i Tobietwój dochodziły odgłosy pijaństwa i wszystkiego, co się z tym wiąże, a ponadto mechaniczne hałasy powojennej odbudowy. Pomosty łączące nawiewaną dzielnicę z innymi okręgami, stare i nieużywane, wciąż istniały, noc odpięto je w niepamiętnych czasach, uparcie odmawiały obrócenia się w pył.

Z prymitywnej barki na granicy okręgu Tobietwój jakiś mężczyzna brnął nad wodą ku zdezelowanym statkom. Maszerował bez strachu przez nautyczny krajobraz rozpadu: pleśń i rdza były żrące jak odmrożenia. Mężczyźnie przyświecały tylko gwiazdy, ale znał drogę.

Na dziobie żelaznego trawlera rozwalone wielkie windy wylewały z siebie mechaniczne wnętrzności, jakby je zaszlachtowano. Między lepkimi od smaru pozostałościami tej jatki mężczyzna przeszedł na „Spichlerz Słów”, którego długi pokład był trochę odchylony od poziomu.

Do dna tego trawlera zamocowane było ogniwo ogromnego, wykutego przed wiekami łańcucha, który ciągnął się w dół i pełnił role uprzęży awanka.

Mężczyzna zstąpił w ciemności wnętrza nawiedzanego statku. Nie starał się zachowywać cicho. Wiedział, że gdyby został usłyszany wzięto by go za ducha.


Przemierzał skąpo oświetlone korytarze, z zarysami podświetlonymi taumaturgią i fosforyzującym murszem.

Mężczyzna zwolnił i rozejrzał się dokoła. Jego rysy zmarszczyły się zatroskaniem, a palce zacisnęły na posążku. U szczytu powleczonych błoną starości schodów przystanął i oparł wolną rękę o poręcz. Wstrzymał oddech i powoli odwrócił głowę, zaglądając w każdy zakamarek i nasłuchując.

Coś szeptało.

Mężczyzna nigdy wcześniej nie słyszał takiego dźwięku, nawet na tych dotkniętych plagą upiorów pokładach.

Odwrócił się i wbił wzrok w absolutną czerń na końcu korytarza, jakby to był pojedynek na spojrzenia, jakby chciał zastraszyć ciemności, żeby skapitulowały i wydały to, co w sobie ukrywały.

– Silas.


Z cienia wystąpił jakiś mężczyzna.

Silas Fennec błyskawicznie podniósł posążek do ust i wsadził mu język głęboko w gardziel. Mężczyzna biegł ku niemu z wyciągniętym przed siebie mieczem.

Nagle obskoczyli go inni. Srogie postacie wyłaniały się z kryjówek w drewnie i gnały ku niemu z szokującą prędkością, dzierżąc pistolety i broń sieczną.

– Brać go żywcem! – krzyknął Doul.

Silas Fennec poczuł drżenie lubieżnego jęzora kamiennej ikony i w jego żyłach zabuzowała moc. Wstąpił do góry – w przestrzenie jeszcze przed chwilą dla niego niewidoczne i nieosiągalne, pierwszy gwardzista przebiegł pod nim jak kretyn, Silas jęknął, poczuwszy skręt kiszek. Z odrażającym charkotem rzygnął pociskiem zielonoczarnej, świecącej żółci, plunął taumaturgiczme naładowaną plazmą, której status ontologiczny mieścił się gdzieś pomiędzy lepką cieczą a czystą energią. Pocisk trafił napastnika prosto w twarz.

Silas Fennec szybko przemieścił się przez widoczne wymiary i opuścił korytarz, ulatując w górę. Opluty mężczyzna wrzasnął słabowicie wpił się pazurami sam w siebie i skonał.

Zaroiło się od gwardzistów, którzy wyskakiwali różnymi drzwiami i chwytali go za ubranie. Wypadali z zamkniętych przestrzeni jak szczury, psy, robaki i bogowie raczą wiedzieć co, łapali go i wymachiwali klingami. Byli szybcy, wybrano ich ze względu na ich sprawność i odwagę. Plaga, zaraza. Inwazja osaczała go, zaciskała się wokół niego, dybała na niego.

„Na jebiącego Jabbera, okrążyli mnie” – pomyślał Fennec i po raz drugi łapczywie przycisnął usta do posążka. Płaszczyzny i kąty składały się wokół niego, rekonfigurowały się przed nim i za nim. Skręciwszy ciało, śmignął po schodach do góry jak tonący, który chce zaczerpnąć powietrza. Był wściekły.

Funkcjonariusze z Niszczukowód łapali go, za co się dało. „Nie zadzierajcie ze mną, skurwysyny” – pomyślał i poczuł przypływ mocy. „Potrafię nie tylko uciekać”. Odwrócił się, warczał, pluł, pryskał i rzygał na napastników, wyrzucając z siebie zabójczy koagulat, który zgromadził się w nim podczas pocałunku z posążkiem. Mężczyzna trzepotał językiem i tryskał smarkowatymi pociskami tej mazi w otaczające go twarze.

Tam, gdzie trafił, plwocina wyżerała normalną przestrzeń jak kwas wielowymiarowy. Gwardziści wrzeszczeli ze strasznego, nieznanego im bólu, kiedy ich oczy, kości i tkanki zapadały się w sobie i znikały z wymiaru cielesności, rozpuszczały się, rozpraszały, odlatywały w niemożliwych kierunkach. Mężczyźni leżeli ranni i wrzeszczeli. Silas bez litości patrzył na ich twarze, odarte z rzeczywistości, krwawe lepką nicością, która pryskała i syczała jak rozgrzany olej. W głowach i torsach mieli wybite dziury, w których ziała pustka. Krwawili w antyprzestrzeń, śmiercionośna bezmaterialność szerzyła się jak gangrena od krawędzi ich ran, a ich ciała stały się trudno zauważalne, eteryczne i nieważne, a potem nagle przestały istnieć.

Napastnicy wili się i wrzeszczeli, dopóki mieli jeszcze usta.

Fennec cały czas biegł, z łomoczącym sercem. Biegł, całował posążek, swoimi misternymi krokami zakrzywiał przestrzeń, rozwijając wokół siebie dywany nowych płaszczyzn.

Uther Doul zdążał za nim z taką zaciekłością i wytrwałością, że chociaż był uwięziony w konwencjonalnej przestrzeni, siedział Fennecowi na ogonie.

Doul był nieustępliwy.

Fennec wypadł z ciemnych wnętrzności „Spichlerza Słów”, zderzył się z powietrzem i zawisł na chwilę, z językiem rozkrwawionym o marmurowe zęby posążka.

„Pierdolę was wszystkich” – pomyślał z nienawiścią. Cały strach uszedł z niego. Fennec wraził język głęboko w figurkę i poczuł, że moc zaiskrzyła, że rozjarzyła go jak ciemną gwiazdę. Wirując, przemykał przez porwany takielunek, podciągał się na cieniach żelaznych lin, zakrzywiał rzeczywistość wokół siebie, zaginał ją jak papier i ślizgał się wewnątrz zbudowanej w ten sposób rynny – do góry i poza zdezelowany statek.

Z klapy w dole wyskoczył oddział zawziętych gwardzistów, którzy w fachowym tempie rozlali się po pokładzie. Był z nimi Uther Doul. Spojrzał Fennecowi prosto w oczy.

– Fennec – powiedział i uniósł miecz.

Silas Fennec uśmiechnął się szeroko na widok jego rozwścieczonej miny i odpowiedział głosem, który rozchodził się w powyginanej przestrzeni, przez co zabrzmiał jak groźny szept tuż koło ucha Doula.

– Uther Doul.

Fennec wisiał ponad cztery metry nad pokładem w aureoli zakrzywionego eteru. Rzeczywistość falowała wokół niego. Był niewyraźny, jego obrys oscylował między wymiarami. Poruszał się z drapieżną morską gracją, na przemian widoczny i niewidoczny. Z ust i rozdartego języka ciekła mu krew. Wirował w powietrzu jak pika, trzymany w górze mocą pocałunku posążka, i patrzył w dół na mężczyzn, którzy go ścigali.

Unieśli broń. Fennec migotał, kule przelatywały przez miejsca, w których chwilę wcześniej się znajdował – przez najeżone powietrze – i spluwał, kiedy znikały. Otwierał usta i chluśnięcia tych żrących ślinorzygowin wylatywały z niego jak szrapnel.

Trafiały napastników w twarze i słychać było rytmiczne wrzaski. Gwardziści rozpierzchli się w panice.

Fennec skierował wzrok na Doula.

Doul uskakiwał plwocinie z drogi z brutalną oszczędnością ruchów, patrząc na Fenneca z napiętą twarzą. Ten zamigotał i znalazł się niżej, sunął nad pokładem, mrucząc z zachwytu i zostawiając po sobie lepki ślad kaustycznej śliny.

– No to weź mnie – szepnął Fennec z pijacką zuchwałością.

Gardło mu zachrypło od tej niesamowitej substancji, ale miał poczucie, że potrafi zrobić wszystko, na przykład wypalić dziurę we wszechświecie. Doul cofnął się przed sypiącą iskrami mocy postacią, podskakiwał, poruszał się z lakonicznym gniewem, zgrzytał zębami na głos Fenneca, który wciąż mruczał blisko jego ucha – No, dalej…

Potem, przez światło, ciemności i ciężkość drewna, przez plusk wody – jakby dziesiątki piąstek tłukły o powierzchnię morza – przez oddalone zaledwie o kilka metrów światła Armady, Fennec usłyszał za plecami czyjś głos.

– Siiiiiiilassssss.

Jak napaść monstrualnego węża.

Ze spazmującym sercem Fennec odwrócił się i wskroś wzburzonej przestrzeni zobaczył Brucolaca – zwierzęcego, rozżarzonego, do szpiku kości przesyconego nienawiścią. Brucolac wyskoczył z ciemności, rozwinąwszy ogromny język. Rzucił się na Fenneca.

Ten krzyknął i próbował jeszcze raz pocałować groteskę, ale Brucolac dotarł do niego i wyprostowanymi palcami dźgnął go w szyję.

Uderzenie posłało Fenneca do tyłu, na deski pokładu i odebrało mu dech. Brucolac upadł razem z nim, miotając oczami gromy. Fennec wciąż usiłował przysunąć figurkę do twarzy. Brucolac z pogardliwą łatwością chwycił go za wolną rękę i przyszpilił ją do pokładu. Uniósł stopę – porażająco szybko – i spuścił ją na prawy nadgarstek Fenneca, tupnął brutalnie, wbił go w pokład i zmiażdżył.

Fennec wrzasnął piskliwym, głupkowatym vibrato, gdy jego sponiewierane palce zaczęły spazmatycznie drgać. Posążek potoczył się po okładzie.

Fennec leżał na deskach i wył, z ust, nosa i rozdartego nadgarstka lała mu krew. Krzyczał z bólu i zgrozy, bezproduktywnie pedałował nogami, próbując uciec. Znowu był w pełni cielesny, pogruchotany i żałośnie obecny. Pojawił się Uther Doul i nachylił w jego pole widzenia.

Podczas upadku Fennecowi rozdarła się koszula, obnażając tors. Tors, który był cętkowany, lepki, pokryty wielkimi plamami brudnozielonych i białych przebarwień. Jarzył się niezdrowo jak ciało trupa. Tu i ówdzie sterczały nierówne kołnierze, wyrostki podobne do wąsów suma albo do płetw.

Doul i Brucolac zauważyli te zmiany.

– Co my tu widzimy… – mruknął Uther Doul.

– Czy o to w tym wszystkim chodziło? – syknął Brucolac patrząc na posążek, który trzymał teraz w ręku Doul. Fennec nadal wrzeszczał, pryskając smarkami z nosa. Kamienna lalka patrzyła na Uthera Doula nieprzeniknionym wzrokiem, mrugała do niego, jej otwarte oko było klarowne i zimne. Opasała się niewyraźnymi kończynami wykutymi z lodowatego kamienia, na przemian zielonoszarymi i czarnymi. Mamlając okropnymi okrągłymi ustami, pokazując zęby. Doul pomacał płat skóry wyrastający z pleców posążka. – To jest mocarna rzecz – powiedział Brucolac do Fenneca, który dygotał w szoku. – Ilu Armadyjczyków zabiła?

– Bierzcie go – powiedział Doul do tych spośród swoich ludzi, którzy nie odnieśli obrażeń. Podeszli parę kroków, lecz stanęli przestraszeni, gdy zobaczyli, że Brucolac nie ruszył się z miejsca. Interweniował wbrew rozkazom Doula i chociaż być może uratował mu życie, Doul nie raczył mu podziękować ani gniewnie, ani przepraszająco. Patrzył na Brucolaca lodowatym wzrokiem, aż wreszcie wampir skapitulował i cofnął się o kilka kroków. – On jest nasz – szepnął Doul do Brucolaca, unosząc figurkę.

Na całym pokładzie gwardziści umierali w niepojętych mękach. Ich towarzysze podnosili Fenneca bez cienia litości, chwytali go brutalnie, nie zważając na jego wrzaski.


Mieszkańcy przygranicznych rejonów Pragnieniowic i Tobietwojego zadrżeli, słysząc odgłosy dochodzące z nawiedzanej dzielnicy, i wykonywali odczyniające znaki.

– Nigdy czegoś takiego nie słyszeliśmy – szeptali, kiedy cienki wrzaski rozrywały noc. – To nie jest upiór ani ghul… To jest cos nowego. Po co ono przylazło?

Wiedzieli, że to jest człowiek.

Rozdział czterdziesty

Uther Doul siedział na łóżku w celi Bellis. Pomieszczenie było ascetycznie urządzone, ale wszędzie zalegały rzeczy, które Doul sprowadził z jej mieszkania: zeszyty, trochę ubrań.

Patrzył na nią, kiedy obracała w dłoniach posążek grindylow. Ostrożnie, z ciekawością przebiegała palcami po misternościach rzeźbienia. Patrzyła na powykręcaną twarz figurki, zajrzała jej do ust.

– Niech pani uważa – poradził, kiedy dotknęła paznokciem jednego z zębów.

– Czy to jest… przyczyna tego wszystkiego? – spytała Bellis. Doul skinął głową.

– Nosił ten posążek przy sobie. Za jego pomocą zabił wiele osób. Zakrzywiał nim przestrzeń, wyczyniał taumaturgiczne sztuczki, jakich w życiu nie widziałem. Tak się zapewne dostał do fabryki kompasów. – Bellis przytaknęła. Zrozumiała, o co chodzi: w ten sposób Fennec naprowadził Nowe Crobuzon na Armadę. Posyłając im jakieś tajne urządzenie, jakiś mechanizm. – Teraz nie ma już zagrożenia – ciągnął Doul. – Kompas na pewno znajdował się na „Porannym Wędrowcu”.

„Przypuszczalnie” – pomyślała Bellis. Urządzenie, które pomogło namierzyć Armadę. „Miejmy nadzieję, że nie wiezie się na jednym z tych pancerników, które dryfują spalone słońcem i pokancerowane, cuchnące trupami załogi, bo ktoś mógłby to kiedyś znaleźć”. Jeszcze raz uważnie przyjrzała się posążkowi.

– Z tego, co udało nam się wydobyć z Fenneca – podjął Doul – wynika, że posążek nie jest tutaj najważniejszy. Tak jak istotą pistoletu nie jest sam pistolet, tylko kula, najważniejszy jest nie posążek, lecz moc. Posążek tylko ją przewodzi. Źródło znajduje się tutaj. – Doul połaskotał twardy, cienki płat materii organicznej wrośnięty w plecy posążkaka. – To jest płetwa jakiegoś przodka, jakiegoś kapłana-skrytobójcy, jakiegoś taumaturga, jakiegoś czarownika. Przytwierdzona do jego kamiennego wizerunku. To jest relikwia po jakimś… świętym. Cuchnie mocą. Tak powiedział nam Fennec.

Bellis umiała sobie wyobrazić, jakimi metodami wyciśnięto z Fenneca odpowiedzi na te pytania.

– To się kryje za całą sprawą – powiedziała, a Doul przytaknął ruchem głowy.

– Posążek pozwolił Fennecowi dokonywać rzeczy niezwykłych Mimo to myślę, że Fennec dopiero zaczynał się rozeznawać w jego działaniu. W moim odczuciu Nowe Crobuzon ma powody sądzić, że ten zaczarowany kawałek kamienia jest obdarzony znacznie większą mocą niż ta, którą Fennec nauczył się wykorzystywać. – Bellis z nabożną czcią spojrzała na trzymany w rękach przedmiot. – Wpadło nam w ręce coś wyjątkowego – powiedział Doul ze spokojem. – Znaleźliśmy coś wielkiego. Aż strach pomyśleć, jakie możliwości się przed nami otwierają.

„To jest przyczyna tego wszystkiego” – pomyślała. „Fennec ukradł ten posążek. Pośrednio przyznał się mi do tego. Powiedział Nowemu Crobuzon, że ma figurkę, ale oczywiście nie próbował jej przekazać, bo by po niego nie przypłynęli. Tym ich znęcił z drugiego końca świata. Uratujcie mnie, a posążek będzie wasz, brzmiało przesłanie. Dla tego posążka Nowe Crobuzon wyprawiło się na kraj świata i zaatakowało. Dla tego posążka ja bezwiednie zaprowadziłam Armadę na wyspę ludzi-moskitów. Aby wysłać do Nowego Crobuzon jakąś kłamliwą wiadomość, załatwiłam Armadzie awanka, zamiast wrzucić tę zasraną książkę Auma do morza.

Za tym wszyscy się uganiali.

Za płetwą czarownika”.


Bellis nie wiedziała, co o tym zdecydowało, ale odniosła wrażenie, z Doul jej przebaczył. Jego agresywne zachowanie wobec niej uległo zmianie. Doul przyszedł do niej, żeby jej pokazać, co wpadło w ręce, żeby z nią porozmawiać tak jak dawniej. Czuła się bardzo niepewnie, nie umiejąc zgłębić jego pobudek.

– Co z tym zrobicie? – spytała.

Uther Doul na powrót zawijał figurkę w mokre płótno. Pokręcił głową.

– Na razie nie mamy czasu porządnie się temu przyjrzeć. Za dużo innych rzeczy do zrobienia, za dużo się dzieje. Oderwano nas od innych spraw. To wszystko zdarzyło się w nieodpowiednim momencie – powiedział te słowa gładko, ale Bellis wyczuła, że nie mówi jej całej prawdy, bo zawahał się. – Poza tym posążek zrobił z Fennekiem różne rzeczy. Zmienił go. On sam nie rozumie, na czym to polega, a jeśli rozumie, to nic nie mówi. Nikt nie wie, jakie siły grindylow potrafią zaprzęgnąć do swoich celów. Nie umiemy odwrócić tego, co się stało Fennekiem, i jeszcze nie wiemy, jakie będą pełne skutki obcowania z figurką. Nikt nie ma ochoty zostać jej nowym kochankiem. Przechowamy ją więc w jakimś bezpiecznym miejscu aż do zakończenia naszego przedsięwzięcia. Będziemy wtedy dysponowali czasem i ludźmi do jej zbadania. Nie będziemy rozgłaszali tej sprawy, ale na wypadek, gdyby ktoś się dowiedział, co Fennec sprowadził na pokład, ukryjemy posążek w takim miejscu, żeby nikomu nie przyszło do głowy go tam szukać. Albo nie starczyło odwagi. Tam, gdzie jak wszyscy wiedzą, już teraz znajduje się kilka zaczarowanych skarbów, toteż wstęp dla osób nieupoważnionych wiąże się z poważnym ryzykiem…

Mówiąc te słowa, Doul odruchowo pogładził rękojeść Miecza Możliwości. Bellis wiedziała już, gdzie zostanie ukryta płetwa czarownika.

– A gdzie jest Fennec? – spytała. Doul zbadał ją wzrokiem.

– Zajęto się nim – odparł i skinął głową w stronę korytarza. – Jest przetrzymywany.


Zapadła cisza, która się przeciągała.

– Co pan tu robi? – spytała w końcu Bellis. – Od którego momentu mi pan wierzy?

Przyglądała mu się uważnie. Była już zmęczona swoją dezorientacją. „Odkąd znalazłam się w tym zasranym mieście – pomyślała, doznawszy nagłego olśnienia – nerwy mam non stop napięte do granic. Jestem wykończona”.

– Od początku pani wierzyłem – odparł pozbawionym emocji głosem. – Ani przez chwilę nie sądziłem, aby z premedytacją sprowadziła nam pani na kark Nowe Crobuzon, chociaż wiem, zawsze wiedziałem, że nie darzy pani tego miasta miłością. Kiedy przyszła pani do mnie wcześniej, spodziewałem się usłyszeć co innego. Fennec to mówi, to milczy, to próbuje panią uwikłać, to się przyznaje. Ale prawda jest oczywista: była pani głupia – powiedział Doul beznamiętnym tonem. – Uwierzyła mu pani. Myślała pani, że ratuje pani swoją ojczyznę przed zagładą… Nie dążyła pani do zniszczenia Armady. Próbowała pani ocalić swój kraj, żeby mogła pani kiedyś w przyszłości do niego wrócić. Nie życzyła nam pani zagłady, tylko była pani po prostu głupia. – Bellis płonęła z zastygłą miną. Doul przyglądał się jej badawczo. – Nawiązać kontakt ze swoim krajem uratować go… To przemówiło pani do wyobraźni, prawda? To wystarczyło. Wybawicielka ojczyzny… – Doul mówił miękkim, jednostajnym tonem, a ona słuchała go wpatrzona w swoje dłonie. – Założę się – podjął – że kiedy zastanawiała się pani nad tym, co usłyszała, to miała pani wątpliwości.

Powiedział to niemal życzliwie. Gąsienica niepewności znowu ożyła i żłobiła tunele w głowie Bellis.


– Na „Spichlerzu Słów” nie znaleźliśmy nic na jego temat. Urządził się w ładowni, miał tam czysto i sucho. Wszędzie poprzybijane były karteczki. Rozrysował sobie, kto jest czyim człowiekiem, kto czym trzęsie, kto siedzi w czyjej kieszeni. Imponujące. Dowiedział się wszystkiego, co było mu potrzebne. Wplótł się w życie polityczne miasta. Siedział w ukryciu. Różne miejsca spotkań dla różnych informatorów i różne nazwiska – Simon Fench i Silas Fennec to tylko dwa spośród wielu. Ale na jego temat nic. Fennec jest jak pusta w środku kukła. Wszędzie wiszą kartki, jak plakaty, jest mała ręczna prasa drukarska, tusz i smar. W kufrze jego ubrania, w torbie notatnik – tylko tyle z rzeczy osobistych. Przedziwne. Choćby godzinami analizować pozostawione tam ślady, wciąż nie miałoby się pojęcia, jakim człowiekiem jest Silas Fennec. To tylko worek skóry wypchany intrygami.

„Ale teraz został spacyfikowany, a my dalej płyniemy na północ” – pomyślała Bellis. „Kochankowie wygrali. Kłopoty mają już za sobą, prawda?” Obdarzyła go spojrzeniem, które miało być próbą ponownego nawiązania łączącej ich dawniej nici sympatii.

– Co pani pisała, kiedy wszedłem? – spytał Doul, bulwersując ją. Pokazał na kieszeń, do której schowała list. Zawsze trzymała go przy sobie. Plik grubych kartek robił się coraz cięższy. Nie odebrano go jej bo w żaden sposób nie mógł jej pomóc w ucieczce. Od dłuższego czasu nie uzupełniała listu. Czasem zasiadała do niego tak regularne jakby prowadziła dziennik, a czasem tygodniami go zaniedbywała – W małej, pozbawionej charakteru celi więziennej, z oknem wychodzącym na wodniste ciemności, próbowała wrócić do pisania, jakby liczyła na to, że list pomoże jej uspokoić psychikę. Stwierdziła jednak, że pisanie jest prawie niemożliwe. – Odkąd panią znam, zawsze ma pani przy sobie te kartki – powiedział Doul. – Nawet na sterowcu. – Bellis wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. – Co to jest? Co pani pisze?

Bellis uświadomiła sobie z przerażeniem, że to, co teraz powie, będzie miało dalekosiężne konsekwencje. Czekała, aż w głowie wszystko się jej poukłada. Czuła się tak, jakby wstrzymała oddech.

Wyjęła kartki z kieszeni i przeczytała to, co napisała.

„Pylnik, 9. cheta, 1780. Szósty playdi cielnika.

Witam ponownie”.

– To jest list – powiedziała.

– Do kogo? – spytał Doul.

Nie zajrzał do listu, tylko spotkał się z Bellis wzrokiem.

Z westchnieniem poszukała początku listu i podsunęła Doulowi, żeby mógł przeczytać pierwsze słowo.

„Drog…”, potem miejsce na brakującą literę i odstęp długości słowa.

– Nie wiem – oznajmiła.


– Właściwie to jest do nikogo – podjęła. – To smutne i żenujące, pisać list do nikogo. To nie jest list do zmarłej osoby ani żadna inna tego typu historia. Wręcz przeciwnie. List nie jest zamknięty, lecz otwiera się jak drzwi. Mógłby być zaadresowany do kogokolwiek. – Kiedy uzmysłowiła sobie, jak to wszystko musi brzmieć, ogarnęło ją przerażenie. – Zanim wyjechałam – ciągnęła spokojniejszym tonem – przez wiele tygodni, a nawet miesięcy żyłam w strachu. Znajomi znikali. Wiedziałam, że jestem ścigana. Nie był pan nigdy w Nowym Crobuzon, prawda? Chociaż zwiedził pan kawał świata, tam pan nigdy zawędrował. Nie zna pan strachu, który czuje człowiek osaczony przez milicję. Kogo już dopadli? Kogo zwinęli, poddali torturom, skorumpowali, zastraszyli, złamali groźbami, przekupili? Komu można zaufać? Strasznie ciężko jest być zdanym na samego siebie. Na początku wydawało mi się, że piszę do siostry. Nie byłyśmy ze sobą zżyte, ale od czasu do czasu mam straszną ochotę z nią porozmawiać. Lecz pewnych rzeczy nigdy bym jej nie powiedziała. A że musiałam je powiedzieć, pomyślałam, że może list jest do któregoś ze znajomych.

Na liście możliwych adresatów pojawili się Mariel, Ignus, Tea Thighs Growing, człowiek-kaktus wiolonczelista, jedyny z przyjaciół Isaaca, z którym pozostała w kontakcie. Pojawili się też inni. „List mógłby być do każdego z was” – pomyślała teraz, chociaż wiedziała że to nieprawda. W tych zastrachanych miesiącach przed ucieczką odsunęła się od większości z nich, a już wcześniej z nielicznymi łączyła ją bliska przyjaźń. „Czy mogłabym napisać do któregokolwiek z was?” – zastanowiła się nagle.

– Nieważne, do kogo się mówi albo pisze – podjęła. – Zawsze są rzeczy, które się pomija, cenzuruje. Im dłużej pisałam, im dłużej piszę, tym więcej muszę z siebie wyrzucić, tym większą mam potrzebę absolutnej szczerości. Więc piszę wszystko i odkładam na sam koniec decyzję, dla kogo list jest przeznaczony.

Pominęła milczeniem fakt, że list nigdy nie miał zostać wysłany, że miała go pisać na Armadzie aż do śmierci.

„Nie ma w tym nic dziwnego” – chciała powiedzieć Bellis. „To nie jest takie idiotyczne, jak się wydaje”. Rozpaczliwie pragnęła obronić sensowność swego epistolarnego projektu. „Nie myśl o tym w ten sposób, że po drugiej stronie jest pustka” – przekonywała go zawzięcie w duchu. „Absolutnie nie”.

– Musi pani pisać czujnie i tylko o sobie – stwierdził Doul. – Żadnych wspólnych kontekstów. List na pewno jest trochę zimny. – „Chyba masz rację” – pomyślała Bellis. – Wy wygnańcy z waszym pisaniem. Silas Fennec jest taki sam. Gdyby pani teraz do niego zajrzała, to by pani zobaczyła, że skrobie coś w notatniku, lewą ręką.

– Zostawiliście mu notatnik? – zdziwiła się Bellis.

Zadała sobie pytanie, co się stało z prawą ręką Silasa, ale podejrzewała odpowiedź. Uther Doul ostentacyjnie rozejrzał się po celi: ubrania, notatniki, list.

– Widzi pani, jak traktujemy naszych więźniów – powiedział. Bellis przypomniała sobie, że jest aresztantem, zupełnie tak sarno Tanner Sack, zupełnie tak samo jak Fennec. – Dlaczego nie powiedziała pani o tym Kochankom – spytał nagle Doul – kiedy usłyszała i od Fenneca, że Nowe Crobuzon jest w niebezpieczeństwie? Dlaczego nie próbowała pani wysłać ostrzeżenia tym kanałem?

– Nie przejęliby się tym – odrzekła. – A może nawet by ich to cieszyło: jeden rywal mniej na morzu. No i te wszystkie kości do obgryzienia. Nic by nie zrobili.

Miała rację i czuła, że Doul o tym wie. Mimo to gąsienica znowu drgnęła.

Wtem coś przyszło jej do głowy.

– Niech pan przejrzy list – zaproponowała. – Przekona się pan, że o niczym nie wiedziałam.

Doul długo nie odpowiadał.


– Została pani osądzona – powiedział wreszcie.

Krew oziębiła się jej w żołądku. Z drżącymi rękami przełknęła kilka razy ślinę i zacisnęła usta.

– Po przesłuchaniu przez nas Fenneca zebrał się senat – kontynuował. – W powszechnym przekonaniu Sack i pani nie wzięliście świadomego udziału w wezwaniu Nowego Crobuzon. Wasza wersja została przyjęta. Nie musi pani pokazywać mi listu. – Bellis skinęła głową i poczuła, że serce bije jej jak oszalałe. – Sami się zgłosiliście i powiedzieliście nam, co wiecie. Znam was. Oboje byliście bacznie obserwowani. – Ponownie przytaknęła ruchem głowy. – Uwierzono wam i sprawa jest zakończona. Wyjdzie pani na wolność, jeśli pani zechce… – Urwał na ułamek sekundy. Bellis wspominała później to zamilknięcie i nie umiała mu wybaczyć. – Sama wybierze sobie pani karę…

Bellis odwróciła wzrok, przygładziła list, przez chwilę oddychała głęboko i znowu spojrzała na Uthera.

– Karę? Przecież powiedział pan, że mi pan wierzy…

– Bo wierzę. To głównie dzięki mnie wszyscy pani uwierzyli. – Nie powiedział jednak tego takim tonem, jakby oczekiwał wyrazów wdzięczności. – I dlatego pula kar jest taka, a nie inna. To dlatego będzie pani żywa, a nie martwa jak Silas Fennec, kiedy uzyskamy już od niego wszystkie potrzebne nam informacje. Przecież wiedziała pani, że nie uniknie kary. Odkąd to zamiar decyduje o wyroku? Niezależnie od tego, co pani sądziła albo co sobie pani wmówiła, ponosi pani odpowiedzialność za rozpętanie wojny, która zabiła tysiące moich ludzi: Głos mu zhardział. – Powinna pani dziękować losowi, że chcemy zachować sprawę w tajemnicy. Gdyby obywatele się dowiedzieli co pani zrobiła, to byłoby po pani. Nieujawnianie szczegółów pozwala nam na łagodne potraktowanie pani. Powinna się pani cieszyć, że zaświadczyłem o pani prawości. Mocno się namęczyłem, żeby pomóc wam obojgu odzyskać wolność. Jego piękny głos przerażał ją.

– Niech mi pan powie – usłyszała swoje słowa.

– Senat Armady upoważnił mnie do poinformowania Tannera Sacka i Bellis Coldwine o wyroku – powiedział oficjalnym tonem patrząc jej w oczy. – Dziesięć lat w tej pojedynczej celi albo okres już odsiedziany plus chłosta. Wybór należy do pani.


Niedługo potem Doul wyszedł, zostawiając Bellis bardzo samotną. Fennec ją oszukał. Nie będzie broszur Simona Fencha. Bellis nikt nie posłucha. Miasto nie zawróci z drogi.

Doul nawet nie poprosił o pokazanie listu. Nie odebrał go jej. Nie spojrzał jej przez ramię. Nie okazał żadnego zainteresowania listem.

„Nie rozumiesz, co ci powiedziałam? Wiesz, jakie można tu znaleźć rewelacje. To nie jest zwykła korespondencja, same osobiste sekrety, szczegóły, aluzje i konteksty czytelne tylko dla dwóch osób. To jest coś jedynego w swoim rodzaju – ujawniam tutaj wszystko, co w sobie mam, niezafałszowanym głosem, wszystko, co tutaj robiłam i widziałam. Nie chcesz tego przeczytać, Doul?”

Doul wyszedł zaraz po wybraniu przez nią kary, nie spojrzawszy na wciąż przez nią trzymany gruby plik kartek. Wszystkie dowody pozostały nieprzeczytane, w otchłaniach niezakomunikowania.

Bellis kartkowała list, odtwarzając sobie swoje armadyjskie losy. Próbowała się uspokoić. Musiała się zmierzyć z pewnym ważnym zagadnieniem. Jej plany runęły w gruzy. Ponieważ Fenneca złapano, nie było komu upowszechnić posiadanych przez nią informacji, nie było komu powstrzymać uknutego przez Kochanków obłąkanego planu przekroczenia Ukrytego Oceanu. Należało się zastanowić, jak upublicznić sprawę.

Nie umiała jednak skupić się na niczym oprócz tego, co właśnie powiedział jej Uther Doul.

Ręce jej dygotały. Tak ją to rozwścieczyło, że zazgrzytała zębami. Przeczesawszy włosy dłońmi, wypuściła głośno powietrze, ale nie powstrzymała tym drżenia. Musiała mocno dociskać długopis, żeby słowa nie zrobiły się nieczytelne. Naskrobała jedno szybkie długie zdanie i przerwała. Siedziała wpatrzona w papier. Nie potrafiła nic więcej napisać. Raz po raz czytała słowa, które miała przed oczami.

„Jutro mnie wychłoszczą”.

Загрузка...