KODA. Tanner Sack

Wszystko tu powariowało. Nigdy byś nie uwierzył, co ja robię.

Nie płyniemy już do Blizny. Wracamy tam, gdzie byliśmy przedtem.

Dziwne. Tak sobie myślę, że nie znałem Armady w czasach, kiedy jeszcze nie tęskniła za Ukrytym Oceanem. Ty też. Wszystko było podporządkowane temu, żeby nas tam zawieść. Nie mieszkałem na Armadzie w czasach, kiedy była tylko portem pirackim.

Ty też.

Spędzam trochę czasu z Twoją Angevine. Skłamałbym, gdybym powiedział, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Można powiedzieć, że jesteśmy trochę skrępowani. Ale widujemy się i rozmawiamy, głównie o Tobie.

Okłamywali nas, i mieliśmy tego dosyć, i narażali nas na śmierć, do cholery, to kazaliśmy im zawrócić.


Cały czas myślę o tym, że Cię nie ma.


Ja już tutaj nie mieszkam. Nigdzie nie mieszkam. To miasto Cię zabiło.

Nie wiem, co to były za istoty w wodzie. Na pewno wiem, że tej nocy nie walczyliśmy z wampirami. Nikt nie mówi o tych stworach. Nikt nie wie, co to było. Wiemy tylko, że pomagały zawrócić miasto.

Bastard John je widział. Poznaję po jego świńskich oczkach. Ale milczy jak grób.

To ja zawróciłem miasto. Tym stworom, które Cię zabiły i wampirom, które wałczyły ramię w ramię z nimi, to się nie udało.

Ja to zrobiłem. Zawróciłem miasto.

Nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać, ale nie chcę już tu mieszkać, a nie mam jak odejść.

Jestem teraz morskim stworzeniem. Kiepski żart. Obaj wiemy, jak wyglądają prawdziwe morskie stworzenia, jak się poruszają, jak szybko. Inaczej niż ja, który niezdarnie trzepię koślawymi, ukradzionymi płetwami, prze-tworzony.

Ale nie mogę już żyć w powietrzu. Ta opcja jest dla mnie zamknięta.

Co zrobię? Nie mogę wrócić do Nowego Crobuzon, a gdybym mógł, to bym zdechł bez morskiej wody.

Zmuszę się do pływania. Z czasem będzie mi łatwiej.

Nie mogą mnie tu zatrzymać. Mogę odejść. Może podpłyniemy kiedyś do jakiegoś wybrzeża, to ucieknę. Zamieszkam w płytkiej wodzie, żebym widział pod sobą skałę, żeby drzewa i kamienie spotykały się ze sobą w wodzie. Mogę żyć sam. Mam dosyć życia tutaj, powiem Ci.

Nie mam nic. Nie mam nic.

Z czasem poczuję się lepiej, mówią mi. Nie chcę, żeby czas mnie uleczył. To nie jest kaprys, że czuję się źle.

Chcę, żeby czas oszpecił mnie i okaleczył utratą Ciebie, naznaczył mnie. Nie zgadzam się, żeby zagłaskał Twoje odejście.

Nie mogę powiedzieć Ci „żegnaj”.


Pylnik 2 tathisa, 1780. Armada.

Awank znowu zwalnia, po raz ostatni.

Rany zadane przez grindylow wciąż się nie zagoiły, nie zabliźniły, nadal jątrzą paskudnie. Od czasu do czasu przepływamy przez bajora jego ropy.

Sądzę, że jego serce dogorywa.

Wszyscy wiemy, że awank umiera.


Może szuka swojego domu. Może próbuje odnaleźć drogę do wszechświata pozbawionej światła morskiej wody, z którego został przez nas wyłowiony. Jest coraz bardziej chory i słaby, krew mu gęstnieje i robią się w niej zakrzepy, coraz wolniej merda swoimi wielkimi płetwami.

Na szczęście jesteśmy już blisko krańca Ukrytego Oceanu. Niebawem go opuścimy – to jest kwestia dni, a może nawet godzin – i będzie na nas czekała armadyjska flota. Awank dożyje tej chwili.

Ale nieuchronnie zbliża się dzień, kiedy Armada ostatecznie stanie w miejscu.

Zatrzymamy się na środku morza przyczepieni do organicznej kotwicy, miliony ton trupiego mięsa będą gniły na dnie otchłani.

Pięć łańcuchów, pięć kajdan do zrzucenia. Każdy łańcuch do odcięcia w dwóch miejscach. Każde ogniwo grube na dziesiątki centymetrów i taumaturgicznie hartowane. Trochę to potrwa, ale w końcu kilometry metalu odpadną.

Cóż to będzie za katastrofa dla przydennych stworzeń – jak kara bogów. Tony metalu z coraz większą prędkością polecą na dno, sześć, siedem kilometrów, aby w końcu walnąć w osad na dnie morza i wbić się głęboko w skałę. Może wylądują na grzbiecie biednego awanka i rozprują go, a kilometry jelit zapaskudzą ciemne dno oceanu.

Może z czasem wykształcą się tam niezwykle bogate ekosystemy.

My będziemy już gdzie indziej.


Dotrzemy do naszej floty, zaprzęgniemy ją i życie potoczy się dawnym trybem. Rzecz jasna, po rzezi Wojny Crobuzońskiej będzie mniej statków holujących, ale z drugiej strony Armada pozbędzie się niezliczonych tysięcy ton łańcucha, co najmniej rekompensując utratę tych statków.

Armada powróci do dawnych obyczajów.

Znowu na Wezbranym Oceanie, znowu na najbardziej ruchliwe szlaki kupieckie, znowu plądrowanie portów i handel. Armadyjscy piraci, którzy czekali wiele miesięcy, namierzając miasto przy użyciu dziwnych urządzeń, znowu je znajdą. Popłyniemy ku Morzu Dżentelmena, Hebdomad, Gnurr Kett, Kanałowi Bazyliszka.

Ku Nowemu Crobuzon.


Minął już miesiąc od odejścia kobiety, której imienia nie znam. Wiele się zmieniło.

Buntownicy bardzo szybko utracili kontrolę nad miastem. Nie mieli programu, nie tworzyli zwartej grupy. Łączyło ich ze sobą tylko to, że odkryli, iż byli okłamywani oraz że nie chcieli umrzeć. Zdobyli władzę w wyniku anarchicznego zamachu stanu i łatwo ją oddali.

Po paru dniach Kochanek wrócił na scenę polityczną. Pojawił się na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” i zaczął wydawać rozkazy. Ludzie chętnie je wykonywali. Nikt się mu nie sprzeciwia.

Ale wszyscy wiedzą, że jest zagubiony. Wzrok mu się błąka, a jego polecenia są nieprecyzyjne. Chyba że Uther Doul szepnie mu coś do ucha, a on powtórzy za nim.

Doul nie pozwoli jednak, żeby taka sytuacja – on rozkazuje ustami Kochanka – się utrzymywała. Jest najemnikiem: pracuje za pieniądze, sprzedaje swoją lojalność. Jeśli już musi rządzić, to o ile go znam, nie chce, żeby to się odbywało tak mało subtelnie.

Ukrywa fakt, że rządzi, dla wolności płatnej subordynacji. Wydaje mi się, że to jedno o nim wiem.

Nie mam natomiast pojęcia, co takiego się stało, że tak panicznie się boi sprawować władzę wprost.

W życiu nie spotkałam tak skomplikowanego człowieka ani, jak podejrzewam, tak tragicznej postaci. Z jego własnych losów wykwitły przecież idee, które zaprowadziły nas tutaj, tak daleko od tego, czego Doul szukał na Armadzie. Trudno powiedzieć, co sobie zamierzył, a co było tylko dostosowywaniem się do okoliczności. Nie wierzę, że obecna sytuacja z Kochankiem jest dla niego zadowalająca, że przygląda się jej z boku, kiwa głową i mówi: „Tego właśnie chciałem”.

Uther Doul albo w pełni nad wszystkim panuje, albo żyje w panicznym strachu. Albo ma wszystko w oszałamiającym stopniu zaplanowane, albo miota nami wszystkimi rozpaczliwie z kryzysu w kryzys, nie wiedząc, czego chce, nie okazując po sobie żadnych emocji.


Kochanek martwym wzrokiem wpatruje się w horyzont. Kochanka budziła pogardę i strach jako kłamczyni, ale w przeciwieństwie do swego niegdysiejszego partnera nie stała się osobą godną politowania. Podejrzewam, że Kochanek tego nie przeżyje. Być może któregoś dnia przekona się, że Doul nie jest już po jego stronie. Zwłaszcza, że Brucolac wrócił do władzy w Pragnieniowicach.


Niewielu Armadyjczyków faktycznie widziało grindylow, a jeszcze mniej osób o nich mówi. Tylko ja nie mogę o nich zapomnieć. Widziałam Brucolaca nocą jak chodził po mieście.

Słońce okryło go bliznami, które już nigdy nie znikną. Jest zgaszony. Carrianne mówi o nim ze swoistą surową czułością. Mieszkańcy jego okręgu stanęli za nim murem, a większość pozostałych Armadyjczyków szybko mu wybaczyła – nawet ci, którzy w noc buntu stracili kochanków. Poprowadził swoich pretorian przeciwko Niszczukowodom, bo chciał zawrócić miasto z drogi ku zagładzie. Miał słuszność, a cel, który sobie postawił, został później osiągnięty.

Nie ma wojny między Pragnieniowicami i Niszczukowodami.


Doul odwiedza Brucolaca w nocy, na „Urocu”. Mówiła mi Carrianne.

Spędzam z Carrianne wiele dni. Moja towarzyszka nie wspomina o tym, że kiedyś popierała projekt Kochanków. Przez prawie dwa tygodnie w ogóle mało się odzywała. Może trawił ją wstyd, że znalazła się po jednej stronie barykady z kobietą gotową nas okłamywać, gotową pchnąć nas w objęcia śmierci.

Taka jest obowiązująca wersja. Wierzymy w to, co powiedział Hedrigall. Dlatego zawróciliśmy.


Tanner Sack i ja widujemy się okazjonalnie. Tanner wrócił do pracy pod miastem. Ani razu nie wspomniał o naszym wspólnym pobycie w kabinie podsłuchowej, który dał mu powód do wywołania buntu.

„Czy to była moja zasługa? Czy beze mnie rebelia by nie wybuchła?” Miasto znowu płynie na południe, ku znanym nam wodom, ku miejscom, które coś dla mnie znaczą… „Czy to moja zasługa? Czy to oznacza, że wygrałam?”


Może dotarła bezpiecznie do Blizny, zacumowała statek do krawędzi wody, spuściła sprzęt w otchłań, wydobyła wszystkie potrzebne jej energie i jest teraz mocarna jak bóg. Może wpadła w czeluść. Może nie było do czego wpaść.


Hedrigall jest chory, majaczy po swoich przejściach gdzieś w trzewiach „Wielkiego Wschodniego”. Przynajmniej tak nam mówią. Kiedy to słyszę, myślę sobie: „Okłamują nas”.

Kobieta miała rację. Tylko idiota uwierzyłby w taki zbieg okoliczności, w taki łańcuch nieprawdopodobnych zdarzeń: nasz Hedrigall ucieka, a w prawie-świecie inny Hedrigall zostaje, gubi się, a potem prądy morskie kierują go akurat na naszą trasę. Nie mówią nam prawdy.

Pamiętam, jak spojrzał na mnie Doul.

Szukał mnie na „Wielkim Wschodnim” i kiedy mnie znalazł, pokazał mi wzrokiem, żebym poszła, podsłuchała i położyła kres wyprawie. Tym jednym spojrzeniem powiedział mi bardzo wiele, lecz jeszcze więcej pozostawił w sferze domysłów. Jasne było dla mnie tylko to, że na skutek jego manipulacji doprowadziłam do zawrócenia Armady z kursu.

Wyobrażam sobie, jak Doul spotyka się z Hedrigallem, lojalnym człowiekiem-kaktusem, który jest ciężko przerażony planem Kochanków. Doul wyłuszcza swoje zamiary. Ukrywa Hedrigalla w jakimś sekretnym miejscu. Ukradkiem, jak tylko on umie, odcina „Arogancję”. Po jakimś czasie wyciąga Hedrigalla z nory, żeby nastraszył ludność opowieściami o kanionach w morzu. Dzięki temu sam Doul nie musi nic mówić. Jest bezpieczny w swojej lojalności.

A może to Fennec zasugerował, żeby Hedrigall się ukrył: plan awaryjny na wypadek, gdyby odsiecz crobuzońska nie zdołała zawrócić nas z drogi.

Ale spojrzenie Doula było jednoznaczne. Jeśli za wszystkim stał Fennec, to Doul wiedział o jego planie i dopomógł w jego realizacji.

Wspominam te wszystkie spotkania, podczas których Doul powiedział mi albo zasugerował, dokąd płyniemy i co nas tam czeka. Wiedząc, że znam Silasa Fenneca vel Simona Fencha, wiedząc, że wszystko mu przekażę. I zezłościł się na mnie, kiedy wszczęłam nie ten bunt, co trzeba.

Spędzał ze mną sporo czasu, żeby wytworzyła się między nami zażyłość. I wytworzyła się. Użył mnie w funkcji przekaźnika.

Nie mogę wyjść ze zdumienia, kiedy sobie uświadamiam, jak dużo wiedział. Dużo bym dała za wiedzę, kiedy to się zaczęło – czy byłam wykorzystywana przez wiele, wiele miesięcy, czy tylko w ostatnich dniach. Nie wiem, w jakim stopniu Doul kierował się świadomą strategią, a w jakim odruchami warunkowymi. Niewątpliwie wiedział znacznie więcej, niż sądziłam.

Pozostaję w niepewności co do tego, jak bardzo zostałam wykorzystana.


Jest też inna możliwość. Nie daje mi ona spokoju.

Nieraz słyszałam z ust wielu osób, że ten Hedrigall nie jest całkiem taki sam jak nasz. Inaczej się zachowuje, mówi z większym wahaniem. Mówią, że jego twarz jest bardziej – albo mniej – pokryta bliznami. Ludzie wierzą, że ten Hedrigall jest uchodźcą z innego świata.

Możliwe. Możliwe, że powiedział nam prawdę.

Ale nawet jeśli tak, to sam los nie mógł tego wyreżyserować. Widziałam Doula: czekał na nowego Hedrigalla i na mnie. A zatem to nie przypadek sprawił, że Hedrigall znalazł się na naszej trasie. Istnieje inne wytłumaczenie.

Może to było dzieło Doula. Słyszałam muzykę. Może sprawił to Doul, grając na możliwościach, tworząc koncert zdarzeń prawdopodobnych i nieprawdopodobnych.

Czy grywał na byćmożniku nocami, kiedy zbliżaliśmy się do Blizny, kiedy możliwe światy wokół nas zaczęły mocniej napierać? Czy znalazł ten świat, w którym Hedrigall przeżył, i wciągnął go do naszego świata?

Taki kruchy łańcuch: że będę tam z kimś, komu ludzie uwierzą, że Doul znajdzie mnie oczami. Tak wiele zbiegów okoliczności: Doul musi być największym farciarzem w Bas-Lag. Albo zaplanował to, czego nie da się zaplanować. Przygotował mnie do tej chwili.

Czyżby umiał po wirtuozersku grać na możliwościach, przywołać akurat tę, w której ja stoję na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, obok Tannera, obserwuję przybycie Hedrigalla, gotowa do działania?

A jeśli faktyczna Bellis nie mogłaby tam być w tym momencie? Czy sprowadziłby inną? Taką, która znalazłaby się na właściwym miejscu o właściwej porze, stosownie do jego planów?

Czy jestem prawie-Bellis?

A jeśli tak, to co się stało z tą drugą, faktyczną?

Zabił ją? Czy jej ciało rozkłada się w morzu skubane przez padlinożerców? „Czy jestem zamiennikiem? Wciągniętym do istnienia w miejsce martwej kobiety – żeby była tam, gdzie Doul jej potrzebował?”

A wszystko po to, żeby Doul mógł zawrócić miasto z kursu. Czy nie było innego sposobu? Niezauważenie osiągnął swój cel.

Nigdy nie będę miała pewności, co się stało, nigdy nie będę do końca wiedziała, w jaki sposób i w jakim stopniu zostałam wykorzystana pośród tego chaosu, walki i rozlewu krwi.

Bo że zostałam wykorzystana, nie mam najmniejszych wątpliwości.


***

Doul przestał się mną interesować.

Zawsze kiedy byliśmy razem, używał mnie jako swojego pośrednika w dziele zawrócenia miasta, aby samemu zachować czyste ręce. Lojalny najemnik, który przywraca miastu jego piracki status.

Teraz, kiedy spełniłam już swoje zdanie, jestem dla niego mniej niż nikim.

To dziwne, stać się pionkiem w grze. Upokorzył mnie, ale jestem za stara, żeby czuć się urażona jego oszustwem.

Mimo to dwa razy usiłowałam się z nim spotkać, aby lepiej wszystko zrozumieć. Dwa razy zapukałam do jego drzwi, a on otworzył mi i patrzył na mnie bez słowa jak na nieznajomą osobę. Za jednym i drugim razem słowa zwarzyły mi się w ustach.

„Nie ma niczego do wyjaśniania” – skarcił mnie kiedyś Silas Fennec.

To chyba najlepsza rada.

W tej chwili istnieje garstka hipotez, które tłumaczą to, co się stało. Każda z nich może być prawdziwa. Gdyby Doul wyparł się udziału we wszystkich tych scenariuszach, miałabym mniej materiału do poukładania w sensowną całość. Musiałabym zmierzyć się z możliwością, że nie było żadnego planu… że nie ma czego wyjaśniać.

„Po co miałabym narażać się na coś takiego? Po jakie licho miałabym rezygnować z tych wyjaśnień, którymi dysponuję?”


Przyszedł do mnie Tanner Sack. Angevine zaczekała na niego na pokładzie „Chromolitu”. Jej gąsienice nie pokonałyby moich schodów.

Jestem pewna, że dodają sobie nawzajem otuchy, ale słowa, które wymieniali między sobą w mojej obecności, były niepewne i ostrożne, i sądzę, że się rozejdą. Podejrzewam, że wspólna żałoba przestanie im wystarczać.

Tanner przyniósł mi znaleziony przez siebie heliotyp: z Szeklem, który uśmiecha się szeroko, trzymając dwie książki pod biblioteką. Tanner uznał, że wszystko, co łączy się z Szeklem i książkami, należy do mnie. Czuję się zakłopotana. Nie wiem, jak mu powiedzieć, żeby dał sobie spokój.

Po jego wyjściu obejrzałam sepiowy heliotyp. Odbitka była kiepskiej jakości. Architektoniczne i biologiczne majaki wżarte w papier, kaleczące go. A potem gojące się w nowej konfiguracji. Blizny to pamięć.

Swoje wspomnienia o Armadzie noszę na plecach.

Kilka tygodni temu zdjęłam opatrunki i ustawiwszy pod kątem lustra, zobaczyłam, co napisały na mnie Niszczukowody. Paskudny, sporządzony brutalnym pismem tekst.

Coś jak szwy: przyszłość jest do mnie przyfastrygowana.

Patrzę na nie ze zdumieniem. Nie czuję, żeby miały ze mną coś wspólnego. Armada jest przyszyta do moich pleców i wiem, że będę ją wszędzie ze sobą nosiła.


Tak wiele prawd przede mną ukrywano. Ta burzliwa, bezsensowna podróż ocieka krwią. Czuję się nią napęczniała i zemdlona. Nie ma tam żadnych pozytywnych treści. Nie ma żadnej nauki do wyciągnięcia. Nie ma ekstatycznego zapomnienia. Morze nie zmywa bólu.


Nosząc Armadę na plecach, zabiorę ją ze sobą do kraju.


Do kraju.


Kiedy po raz drugi zapukałam do drzwi, chyba zobaczył coś na mojej twarzy. Skinął głową i powiedział:

– Już dosyć się pani z nami nawojażowała. Odwieziemy panią z powrotem.

Z powrotem.

Osłupiałam. Skłoniłam głowę i podziękowałam mu.

Ofiarował mi powrót. I to nie w imię życzliwości, którą kiedyś wobec mnie pozorował.

Wynagradza mnie. Płaci mi.

Za to, co zrobiłam. Odkąd zaczął mnie wykorzystywać.

Doul za moim pośrednictwem przekazywał informacje Fennecowi, aby ten mógł je rozgłosić po mieście. Ale Fennec zgrzeszył, a Kochankowie nas przechytrzyli, mówiąc mieszkańcom prawdę. Doul znalazł więc dla mnie inne zadania.

A teraz zabierze mnie do domu. Nie z sympatii czy poczucia sprawiedliwości. Taka propozycja zapłaty.


Przyjmę ją.

Nie jest głupi. Wie, że po powrocie do Nowego Crobuzon nie mogę zrobić nic, co zagroziłoby bezpieczeństwu Armady. Nie wysłuchano by mnie, gdybym próbowała powiedzieć wszystko Parlamentowi, a zresztą jestem renegatką, po co miałabym to robić?

W bliżej nieokreślonej przyszłości z Armady wypłynie statek obarczony zadaniem splądrowania Kanału Bazyliszka. Ja znajdę się na jego pokładzie. Potem wsadzą mnie do szalupy, którą dopłynę do tego brzydkiego portu Qe Banssa, który widziałam z pokładu „Terpsychorii”. Tam zaczekam, aż pojawi się statek crobuzoński, zmierzający do Zatoki Żelaznej i Wielkiej Smoły, do miasta.

Uther Doul nie odmówi mi tego. Nic go to nie kosztuje.


Minęło wiele miesięcy, odkąd wyszliśmy z Zatoki Żelaznej. Zanim znowu mnie tam zawiozą upłynie grubo ponad rok. Przybiorę inne nazwisko.

„Terpsychoria” przepadła. Nie ma powodu, aby miasto nadal ścigało Bellis Coldwine. A nawet jeżeli jakiś wścibski bydlak w Nowym Crobuzon rozpozna mnie i doniesie jakiemuś umundurowanemu draniowi, będę miała dosyć uciekania. Ale nie umiem uwierzyć, że tak się stanie. Ten rozdział w moim życiu jest zamknięty. Rozpoczęła się nowa epoka.

Po tym, co się stało – po wszystkich moich panicznych, bezowocnych próbach ucieczki – dowiaduję się, że nieświadomie zrobiłam wszystko, co było konieczne, aby wywalczyć sobie powrót do kraju, ze wspomnieniami o Armadzie przyszytymi do skóry.


Jestem zaskoczona, że znowu piszę do Ciebie ten list. Kiedy powiedziałam Utherowi Doulowi prawdę o nim, miałam wrażenie, że już do niego nie wrócę.

Kiedy wszystko mu wyznałam, poczułam się jak samotne dziecko. Czy jest coś bardziej godnego politowania niż te kartki papieru, na których wysłaniu tak bardzo mi zależało, mimo że nie zdecydowałam nawet, do kogo zostaną zaadresowane?

Odłożyłam je wtedy w kąt.

Ale to jest nowy rozdział. Miasto cofa się w czasie, wraca do zwykłego piractwa na bogatych wybrzeżach blisko mojej ojczyzny. Wszystko się zmieniło i stwierdzam, że drżę z podniecenia, pragnąc dokończyć ten list.

Nie wstydzę się za niego. Ten list mnie otwiera.

To jest List Możliwy. Aż do ostatniej chwili, kiedy napiszę Twoje imię obok naniesionego wiele miesięcy temu słowa „Drog…” i uzupełnię je o brakującą literkę, będzie to List Możliwy, nabrzmiały potencjalnością. Jestem teraz obdarzona wielką mocą. Jestem gotowa eksploatować możliwości, uczynić jedną z nich faktem.

Nie byłam dla Ciebie najlepszym przyjacielem i proszę Cię o wybaczenie. Przypominam sobie moich crobuzońskich znajomych i zadaję sobie pytanie, którym z nich będziesz.

Jeśli ten list ma być pamiątką, sposobem na powiedzenie „żegnam”, a nie „witam znowu”, to będziesz Carrianne. Jesteś moją serdeczną przyjaciółką i fakt, że Cię nie znałam, kiedy zaczęłam pisać ten list, nic nie znaczy. W końcu jest to List Możliwy.

Kimkolwiek się okażesz, nie byłam dla Ciebie najlepszą przyjaciółką, za co Cię przepraszam.


Dopływamy do floty, która czeka zaraz za granicą Ukrytego Oceanu, niby falanga niespokojnych wartowników, a ja piszę list do Ciebie, aby opowiedzieć Ci wszystko, co mi się przydarzyło. I kiedy Ci opowiadam, uświadamiam sobie, że zostałam zmanipulowana, wykorzystana, że nawet kiedy nie pracowałam jako tłumaczka, też tylko pośredniczyłam w przekazywaniu informacji. Mam poczucie, że nic mnie nie wiąże z wiedzą, która przeze mnie przechodziła.

To nie znaczy, że jest mi to wszystko obojętne. To nie znaczy, że nie jestem zła: za to, że mnie wykorzystano, i za okropne, makabryczne zdarzenia, do których nieświadomie się przyczyniłam.

Ale nawet kiedy mówiłam za innych, bezwiednie bądź nie, robiłam różne rzeczy w swoim imieniu. Przez cały czas we wszystkim uczestniczyłam. A poza tym, kiedy siedzę tutaj, piętnaście tysięcy kilometrów od Nowego Crobuzon, za nieznanymi morzami, wiem, że powoli zmierzamy do kraju. I chociaż smutek i poczucie winy są do mnie na trwale przyszyte razem z bliznami, dwie rzeczy nie ulegają dla mnie wątpliwości.

Po pierwsze, wszystko się zmieniło. Nikt mnie już nie wykorzysta. Tamte czasy minęły. To wiem na pewno. Wszystko, co teraz robię, robię w swoim imieniu. I chociaż tak wiele się wydarzyło, mam poczucie, że moja podróż dopiero się zaczyna. Że to był tylko prolog.

Po drugie, moje neurotyczne pragnienie wysłania tego listu, dostarczenia go komuś, Tobie, zapisania się w dziejach Nowego Crobuzon – pragnienie to rozwiało się. W Smołoujsciu, a potem na Salkrikaltorze byłam zdesperowana, żeby nadać ten list, w ostatniej chwili zdecydować, kim jesteś, i wysłać go, żebym została zauważona przez historię… Już mi to przeszło.

Minęło mi. Nie odczuwam już takiej potrzeby.

Wracam do domu. Zgromadzę jeszcze wiele wrażeń do przekazania Ci podczas podróży powrotnej, która potrwa długo, ale kiedyś się skończy. Nie muszę wysyłać tego listu. Niezależnie od tego, jaką podejmę decyzję co do Twojej tożsamości, sama Ci go dam.

Doręczę go osobiście.


*********

Загрузка...