CZĘŚĆ 5 Nareszcie w domu

Stary człowiek siedzi przy łóżku chorego. Wszystkie szpitalne sale są takie same. Czyste, białe, chłodne, szumiące, fluoryzujące. Na łóżku leży mężczyzna: wysoki, ciemnoskóry, o gęstych, czarnych brwiach. Śpi, oddychając nierówno. Starzec garbi się przy jego głowie i jednym palcem dotyka za uchem czaszki tamtego. Mamrocze pod nosem.

— Jeśli to jest reakcja alergiczna, trzeba zatem przekonać twój system immunologiczny, że czynnik uczulający nie stanowi prawdziwego problemu. Zresztą, nie ustalili jeszcze tego czynnika. Obrzęk płucny zwykle wskazuje na chorobę wysokościową, mogła go jednak spowodować ziemska mieszanka gazów, a może mamy do czynienia z chorobą niskich wysokości. Tak czy owak, trzeba usunąć z twoich płuc wodę. Potrafią tu to zrobić. Gorączkę i dreszcze mogło spowodować biologiczne sprzężenie zwrotne. Musimy pamiętać, że bardzo wysoka gorączka jest niebezpieczna. Przypominam sobie, jak przed laty wszedłeś do łaźni po przypadkowej kąpieli w jeziorze. Byłeś siny. Jackie wskoczyła prosto do… nie, nie, chyba zatrzymała się, żeby popatrzeć. Chwyciłeś Hiroko i mnie pod ramiona, a wtedy wyczuliśmy, że się rozgrzewasz. Niedrgająca termogeneza, wszyscy to potrafią, lecz twoje działanie było świadome i rozgrzałeś swoje ciało bardzo mocno. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Ciągle nie wiem, jak tego dokonałeś. Byłeś cudownym dzieciakiem. Ludzie potrafią zmusić swoje ciało do drżenia, może więc postąpiłeś tak samo, tyle że we własnym wnętrzu. Teraz sposób właściwie nie ma znaczenia… nie musisz wiedzieć, jak to zrobić, po prostu zrób! O ile oczywiście potrafisz odwrócić kierunek. Musisz obniżyć sobie temperaturę. Spróbuj. Tylko spróbuj. Byłeś takim cudownym chłopcem.

Stary człowiek wyciąga rękę i chwyta młodego za nadgarstek. Trzyma go i ściska.

Ciągle zadawałeś pytania. Miałeś łagodne usposobienie i byłeś bardzo ciekawy. Pytałeś: „Dlaczego, Sax, dlaczego? Dlaczego, Sax, dlaczego?” To było zabawne. Próbowałem odpowiedzieć na każde pytanie. Świat przypomina drzewo, każdy liść świadczy o pracy korzeni. Wiem, że Hiroko tak właśnie odczuwała, zdaje się zresztą, że ona pierwsza mi o tym powiedziała. Słuchaj, szukanie jej nie było złym pomysłem. Sam jej szukałem, f będę jej szukał. Dlatego, że widziałem ją niedawno na Daedalii. Pomogła mi podczas burzy. Hiroko chwyciła mnie za nadgarstek. Naprawdę! Ona żyje, Nirgal, Hiroko żyje. Jest gdzieś w terenie. Znajdziesz ją któregoś dnia. Tylko uruchom swój wewnętrzny termostat, obniż temperaturę, a któregoś dnia na pewno odnajdziesz Hiroko…

Starzec wypuszcza z ręki nadgarstek młodzieńca. Osuwa się, na wpół śpi, ciągle mamrocząc:

— Pytałeś: „Dlaczego, Sax, dlaczego?”


Gdyby nie wiał mistral, Michel zacząłby krzyczeć, ponieważ nic nie wyglądało tak samo, nic! Wysiadł w Marsylii na stacji kolejowej, która nie istniała, kiedy opuszczał Ziemię, obok nowego małego miasteczka, którego również wtedy jeszcze nie było. Budynki skonstruowano zgodnie z normami specyficznej strzelistej architektury Gaudiego. Równocześnie miały w sobie coś z bogdanowistycznej kolistości, toteż Michelowi przypomniało się Chiristianopolis czy też Hiranyagarba, któreś z nich. Jednak, generalnie, miasto wyglądało straszliwie obco. Powierzchnia była dziwnie spłaszczona, zielona, pozbawiona charakterystycznego dla Prowansji je ne sais ąuoi. Michel wracał po stu dwóch latach.

Na szczęście nad tym nieznajomym krajobrazem wiał mistral, pędząc w dół z Masywu Centralnego — zimny, suchy, stęchły i jakby elektryczny, migający negatywnymi jonami albo czymś innym, co dawało mu to swojskie katabatyczne ożywienie. Mistral! Tak, to była Prowansja.

Tutejsi pracownicy Praxis mówili po francusku, lecz Michel ledwie potrafił ich zrozumieć. Musiał się intensywnie wsłuchiwać, mając nadzieję, że przypomni sobie ojczystą mowę, że franglaisation i frarabisation (o których słyszał) nie zmieniły zbytnio jego rodzimego języka. „Zachwaszczenie” francuszczyzny szokowało Michela, który uważał, że Akademia Francuska powinna była zamrozić język w stanie siedemnastowiecznym. Jakaś młoda kobieta przewodząca doradcom Praxis mówiła właśnie, że mogliby zorganizować przejażdżkę po okolicy i obejrzeć region: między innymi zjechać nad nowe wybrzeże.

— Dobrze — zgodził się Michel.

Już rozumiał ich trochę lepiej. Może problem stanowił jedynie prowansalski akcent, którego już nie pamiętał. Michel podążył za pozostałymi przez koncentryczne kręgi budynków, potem wyszedł na parking podobny do wszystkich innych parkingów. Młoda doradczyni pomogła mu wejść na siedzenie pasażera w małym samochodzie, potem usiadła obok, za kierownicą. Na imię miała Sylvie; była niewysoka, atrakcyjna, elegancka, przyjemnie pachniała i tylko jej dziwaczny francuski stale zaskakiwał Michela. Uruchomiła samochód i wywiozła ich z lotniska. Później pędzili hałaśliwie czarną drogą wśród płaskiego krajobrazu zielonego dzięki trawie i drzewom. W oddali Michel dostrzegł wzgórza. Ależ były małe! A horyzont znajdował się tu tak daleko!

Sylvie pojechała na najbliższe wybrzeże. Z punktu widokowego na szczycie wzgórza widać było sporą część Morza Śródziemnego, które tego dnia połyskiwało w słońcu brązem i szarością.

Po kilku minutach milczącej obserwacji przewodniczka Duvala ruszyła dalej. Jechała w głąb lądu, znowu po płaskim terenie. Potem zatrzymali się przy grobli i przyjrzeli — jak powiedziała Sylvie — regionowi Camargue, którego Michel nie rozpoznał. Delta Rodanu przypominała kiedyś szeroki, trójkątny wachlarz rozciągający się na wielu tysiącach hektarów, wypełniony słonymi błotami i trawą; teraz deltę zalało morze. Woda stała się brązowa, widać było w niej budynki, a przez jej środek przesuwała się niebieskawa linia Rodanu.

— Arles — powiedziała Sylvie.

Miasto znajdowało się w górze, na szczycie wachlarza i znowu funkcjonowało jako port morski. Ciągle jednak trzeba było umacniać kanał. Sylvie wyjaśniła z osobliwą dumą, że całą ziemię w delcie na południe od Arles — od Martiques na wschodzie do Aigue-Mortes na zachodzie — pokrywa woda. Życie w Aigue-Mortes zupełnie zamarło, odkąd zostały zatopione jego przemysłowe budynki. Sylvie wyjaśniła, że ocalałe urządzenia portowe przewieziono do Arles albo do Marsylii. Ludzie pracowali tu ciężko, aby zabezpieczyć drogi nawigacyjne dla statków. Zarówno w Catnargue, jak i w Plaine de la Crau, położonym dalej na wschodzie, wystawało z wody mnóstwo wszelkiego rodzaju budowli; wiele z nich było zupełnie zalanych. Woda zmieniła się w mętny muł, toteż nie sposób było dojrzeć dno.

— Zobacz, tam jest stacja kolejowa… Widać główny budynek, ale przybudówki już nie. O, a tu jeden z obwałowanych kanałów. Groble są teraz gorsze niż rafy. Widzisz linię szarej wody? Groble ciągle pękają, przerywa je prąd Rodanu.

— Szczęście, że fale nie są duże — zauważył Michel.

— To prawda. Wtedy dotarcie do Arles byłoby dla statków zbyt niebezpieczne.

W Morzu Śródziemnym fale były niewielkie, toteż kutry i przybrzeżne statki towarowe wypływały codziennie. Ludzie starali się zabezpieczyć główny kanał Rodanu przez nową lagunę oraz przywrócić dla ruchu kanały po obu stronach — wówczas wracające na północ łodzie mogłyby omijać główny ciek Rodanu. Sylvie wskazała osobliwości powierzchni, których Michel nie zauważył, i opowiedziała mu o nagłych przesuwach kanału Rodanu, o niebezpiecznych mieliznach, luźnych pławach, rozdartych kadłubach, nocnych akcjach ratunkowych, wyciekach ropy, błędach nowych latarni ustawionych dla nieuważnych, a nawet o zwykłych aktach piractwa, do których dochodziło na pełnym morzu. Życie w nowym ujściu Rodanu było bardzo ekscytujące.

Po pewnym czasie Sylvie zawróciła i zawiozła ich na południowy wschód; dotarli do wybrzeża, to znaczy do prawdziwego wybrzeża, między Marsylią i Cassis. Ta nadmorska część — podobnie jak leżące dalej na wschodzie Lazurowe Wybrzeże — składała się obecnie z pasma stromych wzgórz opadających nagle do morza. Wzgórza nadal znajdowały się dość wysoko ponad wodą, toteż w pierwszej chwili Michel pomyślał, że ten odcinek wybrzeża zmienił się znacznie mniej niż zatopiony region Camargue. Zmienił jednak opinię po kilku minutach milczącej obserwacji. Camargue zawsze było deltą i ciągle nią pozostawało, a więc nie zaszły tam istotne zmiany. Tutaj natomiast…

— Zupełnie zniknęły plaże!

— Tak.

Można się było spodziewać. Plaże stanowiły istotę tego wybrzeża, co roku długo trwało na nich ciepłe lato, cisnęły się setki opalonych, niemal nagich wyznawców słońca, pływaków, żaglówek. Karnawałowe kolory… No i te długie, ciepłe, wspaniałe noce! Wszystko to teraz zniknęło.

— Nigdy już nie wrócą.

Sylvie pokiwała głową.

— Wszędzie jest tak samo — zauważyła trzeźwo.

Michel spojrzał na wschód: aż do odległego horyzontu wzgórza opadały w brązowawe morze. Miał wrażenie, że widzi obszar aż do Cap Sicie. Dalej znajdowały się wszystkie wspaniałe kurorty: St. Tropez, Cannes, Antibes, Nicea, jego własne małe Villefranchesurmer i inne modne plażowe kurorty, większe i mniejsze… Wszystkie były zatopione tak jak tutejsze tereny… Brąz morskiego błota chlupoczącego przy obrzeżu jasno-brązowej skały, martwe żółte drzewa, plażowe dróżki opadające w brudnobiałe przybrzeżne fale, które z kolei wpływały na ulice opuszczonych miast.

Zielone drzewa na nowym widnokręgu, ponad białawą skałą. Michel nie pamiętał bieli tej skały. Roślinność niska i brzydka; Sylvie opowiadała, że ludzie wycinali drzewa na ogniska, Michel jednak niemal jej nie słuchał; patrzył w dół, na zatopione plaże, i próbował sobie przypomnieć ich piaszczyste, gorące, erotyczne piękno. Zniknęło. Gdy tak obserwował brudne przybrzeżne fale, zdał sobie sprawę, że nie pamięta zbyt dobrze tych plaż ani dni na nich spędzonych, wielu leniwych dni, które teraz zamazały mu się w pamięci niczym twarz nieżyjącego przyjaciela. Po prostu nie mógł ich sobie przypomnieć.


Marsylia na szczęście przetrwała; najbrzydsza część wybrzeża — miasto. Doki wprawdzie zostały zalane, podobnie rejony tuż za nimi, ale teren wznosił się tutaj stromo, toteż wyższe dzielnice dalej prowadziły upartą, brudną egzystencję. Duże statki ciągle kotwiczyły w porcie, długie ruchome doki przesuwano, aby ułatwić opróżnianie ładowni, a marynarze ze statków ruszali do miasta i bawili się jak za dawnych lat. Sylvie powiedziała, że właśnie w Marsylii słyszała mrożące krew w żyłach opowieści o ryzykownych przygodach w ujściu Rodanu i w innych miejscach nad Morzem Śródziemnym. Mapy nie znaczyły tu już nic: między Maltą a Tunezją napadano na domy, na wodzie atakowali barbarzyńscy korsarze…

Marsylia jest teraz bardziej sobą niż przez ostatnie stulecia — stwierdziła i uśmiechnęła się, a jej pasażer nagle poczuł smak nocnego życia, dzikiego, może trochę niebezpiecznego. Sylvie lubiła Marsylię. Samochód przechylił się na jednym z wielu wybojów drogi, a Michel miał wrażenie, że tak szaleńczo bije jego tętno — że on i mistral biegają po brudnej, starej Marsylii, podnieceni myślą o jakiejś zwariowanej młodej kobiecie.

„Bardziej jest sobą niż przez ostatnie stulecia”. Być może to stwierdzenie odnosiło się do całego wybrzeża. Zniknęli turyści; skoro nie było plaż, turystyka nie miała już racji bytu. Duże, pastelowo otynkowane hotele i budynki mieszkalne stały obecnie na wpół zatopione wśród przybrzeżnych fal, niczym dziecięce klocki pozostawione podczas odpływu. Kiedy wyjechali z Marsylii, Michel zauważył, że wyższe piętra wielu tych budynków ponownie zaludniono. Sylvie wyjaśniła, że mieszkają w nich rybacy; bez wątpienia trzymali łodzie w pokojach na dole, niczym ludzie znad jezior w prehistorycznej Europie. Wracały stare sposoby.

Michel stale wypatrywał przez okno, próbując zrozumieć życie nowej Prowansji i pogodzić się z szokującymi zmianami. Otaczający go świat wydał mu się interesujący, mimo iż różnił się od tego, który zapamiętał. Pocieszył się, że nowe plaże ukształtują się w końcu, kiedy fale odsuną się od podnóży klifów, a przepełnione rzeki i strumienie naniosą odpowiednio dużo ziemi. Możliwe, że plaże pojawią się nawet dość szybko, chociaż najpierw będą błotniste bądź kamienne. Ten brązowawy piasek… no cóż, może prąd przeniesie nieco zatopionego piasku w górę na nowe pasmo, kto wie? Na pewno jednak większość starego świata zniknęła na dobre.

Sylvie podjechała do kolejnego, smaganego wiatrem punktu obserwacyjnego, z którego rozciągał się widok na morze. Było brązowe aż po horyzont. Wiatr od lądu sprawiał, że fale uciekały od pasma; wyglądało to osobliwie. Michel próbował sobie przypomnieć barwę rozsłonecznionego lazuru. Kiedyś istniały rozmaite odmiany śródziemnomorskiego błękitu: jasna, czysta barwa Adriatyku, egejski błękit z homerycką domieszką wina… Teraz wszystko było brunatne. Brunatne morze, pozbawione plaż klify, blade, bezludne, przypominające pustynie, skaliste wzgórza. Kraina nieużytków. Nic już nie było takie samo, nic!

W końcu Sylvie dostrzegła, że Michel milczy, i zawiozła go na zachód, do Arles, do małego hoteliku w centrum miasta. Duval nigdy nie mieszkał w Arles, nie miał też tam nic do roboty. Jednak obok hotelu znajdowały się biura Praxis, a Michel nie wiedział, gdzie indziej mógłby się zatrzymać. Wysiedli przed hotelem; grawitacja ciążyła. Sylvie zaczekała w holu, a Michel zaniósł torbę na górę. Stanął niepewnie w małym hotelowym pokoiku, torbę rzucił na łóżko. Mięśnie miał napięte; bardzo pragnął odnaleźć swój kraj, wrócić do domu. Nie znalazł go jednak.

Wyszedł przed hotel, potem wszedł do sąsiedniego budynku, gdzie Sylvie załatwiała jakieś swoje sprawy.

— Wiem, jakie miejsce chciałbym zobaczyć — odezwał się do niej.

— Pojedziemy, gdzie pan zechce.

— W pobliżu Vallabrix. Na północ od Uzes.

Sylvie odparła, iż wie, gdzie to jest.


Gdy dotarli na miejsce, było już późne popołudnie. Po boku wąskiej starej drogi znajdowała się polana, a obok, na stoku, rósł oliwkowy gaj. Na otwartej przestrzeni wiał mistral. Michel poprosił Sylvie, aby została w samochodzie, po czym wysiadł i ruszył w wietrze po zboczu między drzewami. Był sam na sam z przeszłością.

Jego stary mas znajdował się na północnym krańcu gaju, na krawędzi płaskowyżu wznoszącego się nad parowem. Drzewka oliwkowe skarlały ze starości. Z samego mam pozostały już tylko kamienne ściany, prawie zagrzebane pod długimi, splątanymi, ciernistymi pnączami jeżynowymi, które porastały je od zewnątrz.

Patrząc w dół, na ruiny, Michel stwierdził, że potrafi całkiem nieźle przypomnieć sobie ich wnętrze. A w każdym razie, niektóre ich fragmenty. Pamiętał kuchnię i stół jadalny przy drzwiach. Dalej, jeśli się przeszło pod masywnym ściągiem dachowym, znajdował się salon z tapczanikami, niskim stolikiem do kawy i drzwiami do sypialni. Michel mieszkał tu przez dwa czy trzy lata z kobietą imieniem Eve. Od ponad stulecia nie wspominał tego miejsca, jak gdyby całkowicie zniknęło z jego pamięci. Gdy jednak stał tak patrząc na ruiny, obrazy z tamtego czasu przesuwały mu się przed oczyma — innego rodzaju ruiny: w tym narożniku, który teraz wypełniał popękany gips, stała ongiś niebieska lampa, na tej ścianie, gdzie obecnie leżały cegły, dachówki i zwały liści, wisiał kiedyś obraz van Gogha. Masywny ściąg dachowy zniknął, podobnie jak podpory w ścianach. Ktoś musiał je powyjmować; trudno było w to uwierzyć, ponieważ ważyły zapewne setki kilogramów. Dziwne, jakie pomysły mają ludzie. Michelowi przypomniał się problem ogołocenia Ziemi z lasów, o którym wspomniała Sylvie; ale przecież pozostało wystarczająco dużo drzew, aby wyciosać kilka dużych belek. Ludzie przeżyli na tej ziemi stulecia…

W końcu brak lasów przestanie być problemem. Wcześniej, podczas jazdy, Sylvie mówiła o gwałtownej powodziowej zimie, o deszczach i wietrze; ten mistral szalał już od miesiąca. Niektórzy ludzie twierdzili, że nigdy nie przestanie wiać. Patrząc na zrujnowany dom, Michel nie czuł żalu. Potrzebował wiatru… dla orientacji. Dziwne, jak ludzka pamięć działa… albo nie działa. Duval stanął na roztrzaskanym murze masu i próbował sobie przypomnieć jakieś szczegóły ze swego tutejszego życia z Eve. Umyślny rozkaz, gonienie za przeszłością… Zamiast scenek stąd, w pamięci stanęły mu sytuacje z życia, które dzielił z Mają w Odessie, gdy sąsiadowali ze Spencerem. Prawdopodobnie obie jego przyjaciółki miały podobny charakter i stąd to zamieszanie. Eve — tak jak Maja — miała gorący temperament, a co do reszty: la vie quitidienne to la vie quitidienne, we wszystkich czasach i miejscach, zwłaszcza, bez wątpienia, dla określonej jednostki; sadowiło się w jego nawykach niczym w meblach przenoszonych z miejsca na miejsce. Może i tak.

Wewnętrzne ściany tego domu były wtedy otynkowane na czysty beż i obwieszone obrazami. Teraz pozostały nierówne, odbarwione płaty tynku, jak na zewnętrznych ścianach starego kościoła. Eve przygotowywała dania w kuchni niczym doświadczona tancerka; była giętka, miała długie i silne nogi. Gdy patrzyła przez ramię na Michela, śmiała się. Jej kasztanowe włosy kołysały się z każdym obrotem. Tak, Michel pamiętał — ta sytuacja powtarzała się wielokrotnie. Obraz bez kontekstu. Był zakochany. A jednak doprowadzał ją do wściekłości i w końcu zostawiła go dla innego mężczyzny… Tak, dla nauczyciela z Uzes. Co za ból! Pamiętał go, choć nic dla niego teraz nie znaczył, zdarzył się bowiem w poprzednim życiu. Te ruiny nie wyzwoliły ukłucia bólu. Przyniósł jedynie dawne wizerunki. Przerażające — jak gdyby reinkarnacja była czymś rzeczywistym i przydarzyła się właśnie jemu, tak że doświadczał chwilowych retrospekcji któregoś z żywotów oddzielonych od siebie przez szereg śmierci. Jakie by to było dziwne, gdyby taka reinkarnacja istniała naprawdę i przemawiała nieznanymi językami jak Bridey Murphy. Michel poczuł, jak w umyśle wiruje mu przeszłość… Poprzednie wcielenia… no cóż. Wracały do niego w gruncie rzeczy dokładnie w ten sam sposób. Nie doświadczał jednak ponownie żadnego z przeszłych wrażeń, tylko pamiętał, lecz nie czuł…

Opuścił ruiny i wrócił między stare drzewka oliwkowe.


Gaj wyglądał, jak gdyby nadal ktoś go uprawiał. Wszystkie gałęzie były odpowiednio przycięte, a ziemia — wyrównana i porośnięta krótką, suchą, bladą trawą, pokrytą tysiącami starych, szarych oliwkowych pestek. Drzewa stały w szeregach i rzędach, a jednocześnie wyglądały naturalnie, jak gdyby po prostu wyrosły w tej odległości od siebie. Wiał wiatr, uderzając w liście, niczym subtelny perkusista. Michel stał w środku gaju, skąd dostrzegał niemal wyłącznie oliwkowe drzewa i niebo; ponownie zauważył, jak oba kolory liści iskrzą się na wietrze: zielony, potem szary, szary, znowu zielony…

Wyciągnął rękę w górę, przyciągnął ku sobie gałązkę i zbadał najbliższe listki. Przypomniał sobie, że gdy się patrzy na nie z bliska, obie strony prawie nie różnią się barwą — jedne są matowe i średniozielone, drugie — w odcieniu jasnego khaki. Natomiast z daleka wyglądały zupełnie inaczej; stok był ich pełen. Kiedy w nocy unosiły się na wietrze, miały dwie zupełnie odmienne barwy: pod wpływem światła księżyca jedna strona zdawała się czarna, druga — srebrna. A gdyby obejrzeć je pod słońce, różniły się jedynie strukturą: były matowe lub lśniące.

Podszedł do drzewa i położył ręce na pniu. Kora — chropowate, popękane prostokąty barwy szarozielonej, podobnej do spodów liści, choć nieco ciemniejsze i często pokryte inną, dodatkową zielenią: żółtawą zielonością porostów, zwykłą żółtą zielonkawością albo stalowozielonym kolorem okrętów wojennych. Na Marsie nie rosły jeszcze drzewka oliwkowe, nie było też śródziemnych mórz. Nie, Ziemia to Ziemia. Michel całym sobą czuł, że znajduje się na rodzimej planecie. Ale też… jak gdyby miał jakieś dziesięć lat. Niósł w sobie ciężkie dziecko. Niektóre z prostokątów kory łuszczyły się. W płytkich szczelinach między nimi było widać prawdziwą, wolną od porostów barwę kory — blady, drzewiasty beż. Przeważnie jednak drzewa pokrywały porosty i trudno było mieć pewność. Michel nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał. Gałęzie nad jego głową były gładsze, cielesne w odcieniu szczeliny miały zaledwie postać kresek; porosty także były jaśniejsze — niczym zielony pył, który osiadł na konarach i gałęziach.

Korzenie wyglądały na duże i silne. Przy ziemi pnie rozszerzały się, rozrastając w podobnych palcom wypukłościach, pomiędzy którymi znajdowały się otwory i szczeliny; przypominały guzowate pięści wbite w podłoże. Żadnemu mistralowi nigdy nie udałoby się wyrwać tych drzewek z korzeniami. Nawet silny marsjański wiatr nie zdołałby ich powalić.

Powierzchnię pokrywały stare pestki oliwek i zasuszone czarne owoce; powoli wysychały, zmieniając się w pestki. Michel podniósł jedną oliwkę, której czarna skórka ciągle jeszcze była gładka. Odarł ją paznokciami kciuka i palca wskazującego. Purpurowy sok poplamił mu skórę, a kiedy polizał kropelkę, poczuł, że jej smak z pewnością nie przypomina konserwowanych oliwek. Był kwaśny. Michel wgryzł się w podobny śliwkowemu miąższ i jego smak — kwaśny i gorzki, nieoliwkowy z wyjątkiem lekkiego oleistego posmaku; wrażenie podobne było deja vu Mai: Michel wiedział, że jadł je już wcześniej! Jako dziecko kosztował surowe owoce z kolegami i za każdym razem mieli nadzieję, że będą smakowały jak jedzone w domu, przy stole; wówczas zapewniłyby im przekąskę na placu zabaw, mannę w ich własnej małej dziczy. Jednak miąższ oliwki (słabszy, im głębiej Michel wgryzał się ku pestce) uparcie pozostawał niesmaczny. A jednak wrył się w umysł Duvala mocniej niż wspomnienie jakiejkolwiek osoby. Był bardzo gorzki i kwaśny, choć teraz, gdy Francuz przywołał wspomnienia, wydał mu się niemal przyjemny. Może Michel został uleczony.

Liście unosiły się w porywistym północnym wietrze. Michel poczuł zapach kurzu, potem dostrzegł mgiełkę brązowego światła; zachodnie niebo przybrało barwę miedzi. Najwyższe konary dwu — lub trzykrotnie przerastały Duvala; dolne gałęzie zwisały w dół, dotykając jego twarzy. Ludzka skala. Śródziemnomorskie drzewo, drzewo Greków, którzy potrafili tak wyraźnie dostrzec tyle spraw, którzy widzieli rzeczy w ich właściwych proporcjach. Symetria wobec ludzkiej skali: drzewa, miasta, cały fizyczny świat, skaliste wyspy egejskie, skaliste wzgórza Peloponezu: wszechświat, który można przejść w kilka dni. Zawsze i dla każdego człowieka — i gdziekolwiek się znajdował — ludzki wymiar miał dom. Właściwe miejsce. Zwykle zresztą w dzieciństwie.

Każde drzewo przypominało zwierzę; wysuwało listowie w wiatr, a guzowate „nogi” wbijało w ziemię. Pokryty liśćmi stok iskrzył się pod naporem wiatru, pod nierównomiernymi porywami, uderzeniami bądź w nieoczekiwanym bezruchu; listowie falowało z każdym podmuchem. To była Prowansja, samo jej serce. Michel miał wrażenie, że na krawędzi mózgu drżą mu wspomnienia z dzieciństwa. Ogromne presque vu wypełniło Francuza, przepełniło go; życie w jakimś pejzażu, drżące własnym ciężarem i równowagą. Duvalowi nie było już ciężko. Sam błękit nieba kojarzył się z jakimś głosem z poprzedniego wcielenia, który szeptał: „Prowansja, Prowansja, Prowansja”.

Jednak gdzieś ponad parowem kręciło się stado czarnych kruków krzyczących: „Ka, Ka, Ka!”

Ka. Kto stworzył tę opowieść o małych czerwonych ludzikach i o nazwie, którą nadali Marsowi? Nie sposób odgadnąć. Takie historie nie miały początków. W mitologii śródziemnomorskiej Ka oznaczało tajemniczy element osobowości człowieka lub jego dodatkowy geniusz opiekuńczy; przedstawiano go w formie jastrzębia, gołębia lub kruka.

A teraz marsjańskie Ka opadło Michela tutaj, w Prowansji. Czarne kruki… Na Marsie, pod przezroczystymi namiotami latały takie same ptaki, z równie niedbałą siłą stawiając opór podmuchom wiatru z areatorów jak tutejszemu mistralowi. Nie dbały o to, że są na Marsie, był dla nich domem, światem jak każdy inny, a ludzie pod nimi — tym, czym byli zawsze: niebezpiecznymi, naziemnymi zwierzętami, które mogły zabić lub zabrać na nieznaną wyprawę. Żaden marsjański ptak nie pamiętał, jak tam dotarł, nie pamiętał też Ziemi. Nic nie łączyło tych dwóch światów z wyjątkiem ludzkiego umysłu. Ptaki latały, szukały jedzenia i krakały, na Ziemi czy na Marsie — tak było zawsze i zawsze tak będzie. Wszędzie czuły się w domu, kołując w mocnych porywach wiatru, radząc sobie z mistralem i wołając do siebie: „Mars, Mars, Mars!”. Natomiast umysł Michela Duvala przebywał w dwóch światach naraz lub trwał zatracony w nicości między nimi. Ogromna noosfera. Gdzie był Michel? Kim był? Jak miał żyć?

Gaj oliwkowy. Wiatr. Jaskrawe słońce na miedzianym niebie. Ciężar własnego ciała, kwaśny smak w ustach. Duval czuł się zakorzeniony w tej ziemi. To byłjego dom, ten i żaden inny. Świat się zmienił, a jednocześnie nigdy naprawdę się nie zmieni — nie ten gaj i nie sam Michel. Nareszcie był w domu. Nareszcie. Mógłby żyć na Marsie przez dziesięć tysięcy lat, a jednak jego domem pozostał prowansalski gaj.


Gdy znalazł się ponownie w pokoju hotelowym w Arles, zadzwonił do Mai.

— Proszę, Maju, przyjedź. Chcę, żebyś to zobaczyła.

— Pracuję nad porozumieniem, Michelu. Porozumieniem między Organizacją Narodów Zjednoczonych i Marsem.

— Wiem.

— To jest ważne!

— Wiem.

— No cóż. Po to tu przyleciałam. Działam, jestem w samym środku. Nie mogę po prostu sobie pojechać na wakacje.

— Dobrze już, dobrze. Ale zrozum, ta praca nie ma końca. Polityka nigdy się nie kończy. Zrób sobie wakacje, a potem wróć. Zobaczysz, że nic się nie zmieni. A to… to jest mój dom, Maju. Chcę, żebyś go zobaczyła. Ty nie chcesz mi pokazać Moskwy, nie chcesz do niej polecieć…

— Nie, nawet gdyby pozostała ostatnim suchym miejscem ponad powodzią.

Michel westchnął.

— No cóż, ja odczuwam inaczej. Proszę, przyjedź i zobacz, co mam na myśli.

— Może za jakiś czas, kiedy skończymy tę fazę negocjacji. Jesteśmy w krytycznym okresie, Michelu! Właściwie, ty powinieneś być tutaj, a nie ja tam.

— Mogę obserwować na naręcznym komputerze. Nie ma powodu, żebym uczestniczył osobiście. Proszę cię, Maju!

Rosjanka umilkła; chyba w końcu coś w jego tonie dało jej do myślenia.

— W porządku, spróbuję. Ale to się nie stanie zbyt szybko.

— Będę czekał.


Następne dni Michel spędzał w oczekiwaniu na Maję, chociaż oszukiwał się, że jest inaczej. Całymi dniami podróżował po okolicy wynajętym samochodem, czasami z Sylvie, czasami sam. Mimo chwili wspomnień w gaju oliwkowym, a może właśnie z tego powodu, czuł się zmieszany. Z jakiegoś powodu ciągnęło go na nową linię wybrzeża i zafascynowała łatwość, z jaką tutejsi ludzie przystosowali się do nowego poziomu morza. Często zjeżdżał nad brzeg, wybierając boczne dróżki, które prowadziły go na niespodziewane klify i nowe bagniste doliny. Wielu przybrzeżnych rybaków było pochodzenia algierskiego. Ubolewali, że nie najlepiej im się teraz łowi. Zatopione fabryki zanieczyszczały Camargue, ryby w Morzu Śródziemnym pływały przeważnie w błękitnej wodzie, która znajdowała się daleko, za obszarami błotnistej wody brunatnej; aby się tam dostać, trzeba było płynąć przez cały ranek, a po drodze czyhało wiele niebezpieczeństw.

Kiedy Michel mówił po francusku i słuchał tego języka — nawet dziwnej nowej mowy — miał wrażenie, że ktoś przykłada mu elektrody do jakichś nie odwiedzanych od stulecia partii mózgu. Co jakiś czas powracały wspomnienia: momenty uprzejmości okazywanej mu przez kobiety, jego okrucieństwo wobec nich. Może dlatego poleciał na Marsa — aby uciec przed sobą, przed nieprzyjemnym facetem, jakim był.

No cóż, jeśli tego pragnął, udało mu się; bardzo się zmienił. Chętnie pomagał innym i był skłonny do współczucia. Nie obawiał się spojrzeć w lustro. Mógł wrócić do domu i zmierzyć się z własną przeszłością. Dzięki temu, kim był teraz, potrafił odważnie stanąć oko w oko z dawnym sobą. Owej zmiany dokonał w nim Mars.

Dziwne, jak działa pamięć. Fragmenty wspomnień były małe i ostre, przypominały kolce puszystego, małego kaktusa, które raniły znacznie dotkliwiej, niż wskazywałaby ich wielkość. Michel najlepiej pamiętał swoje życie na Marsie. Odessa, Burroughs, podziemne schrony na południu, kryjówki daleko na terenach chaotycznych. Nawet Underbill.

Gdyby wrócił na Ziemię podczas lat przeżytych w Underbill, otoczyłyby go tu tłumy dziennikarzy. Ale nie kontaktował się z nimi od chwili swego wyjazdu w towarzystwie Hiroko i chociaż od czasu rewolucji nie próbował się ukrywać, chyba niewiele osób we Francji zauważało jego istnienie. Ostatnie katastrofalne wydarzenia na Ziemi pociągnęły najwyraźniej za sobą częściowe załamanie się kultury mediów — a może winą należy obarczyć tylko upływ czasu. Większość Francuzów urodziła się już po jego zniknięciu, pierwsza setka kojarzyła im się z historią starożytną, choć jednocześnie niedostatecznie starą, aby ich naprawdę zainteresowała. Gdyby nagle pojawili się Wolter, Ludwik XIV albo Karol Wielki, może poświęcono by im trochę uwagi — być może — ale jakiś psycholog z poprzedniego stulecia, który wyemigrował na Marsa, do jakiejś nowej Ameryki? Nie, ktoś taki nie zasłużył sobie na ich uwagę. Michel otrzymał parę telefonów, kilka osób przyszło do hotelu w Arles, aby z nim porozmawiać w holu albo na dziedzińcu, pojawił się też ktoś z paryskich mediów… Jednak wszystkich bardziej interesowała opinia Duvala na temat Nirgala niż on sam. Nirgal jako jedyny fascynował tutejszych ludzi, symbolizował dla nich Marsa.

Bez wątpienia, tak było lepiej. Chociaż, kiedy Michel siadywał w kafeteriach, aby zjeść posiłek, czuł się tak samotnie, jak gdyby sam jeden przemierzał pustą przestrzeń marsjańskich południowych wyżyn i musiał przyznać, że całkowite zlekceważenie trochę go rozczarowało: był tylko jednym vieux wśród całej reszty, jednym z tych, których nienaturalnie długie życie powodowało raczej — prawdę mówiąc — wszelkiego rodzaju problemy niż lefleuve blanc…

A jednak, naprawdę tak było lepiej. Zbytnia popularność z pewnością nie pozwoliłaby mu się zatrzymywać w małych wioskach wokół Vallabrix, takich jak Saint-Quentin-la-Poterie, Saint-Victor-des-Quies albo Saint-Hippolyte-de-Montaigu, i gawędzić ze sklepikarzami, którzy wyglądali identycznie jak ci sprzed stu lat i zapewne byli ich potomkami albo może nawet tymi samymi ludźmi; posługiwali się oni starszą, ładniejszą francuszczyzną i nie pytając o nic Michela, chętnie opowiadali o własnym życiu. Nie dbali o Duvala, był dla nich nikim. Podobnie na przedmieściach, na wąskich uliczkach, gdzie sporo osób wyróżniało się cygańskim wyglądem — mieli w sobie bez wątpienia domieszkę krwi północnoafrykańskiej, jak wielu ludzi od czasów najazdu Saracenów przed tysiącem lat. Od mniej więcej dziesięciu wieków stale przybywali tu Afrykanie, stanowiąc jedną z charakterystycznych cech Prowansji. Tutejsze młode kobiety były piękne: z wdziękiem spacerowały w grupkach po ulicach, ich czarne, długie włosy stale połyskiwały i migotały wśród niesionego przez mistral kurzu. Michel znał takie wioski. Zakurzone, plastikowe znaki, wszystko postrzępione i zrujnowane…

Przez cały czas drżał między swojskością i alienacją, między pamięcią i zapomnieniem. Najbardziej jednak ciążyła mu samotność. W jednej z kafeterii zamówił cassis i przy pierwszym łyku przypomniał sobie, że kiedyś siedział w tym samym lokalu, a nawet przy tym samym stoliku! Naprzeciwko Eve. Pomyślał, że Proust miał absolutną rację, mówiąc, że smak jest podstawowym czynnikiem odruchów pamięci, ponieważ najstarsze wspomnienia człowieka tkwią albo przynajmniej układają się w mózgu, w ciele migdałowatym, tuż ponad sferą związaną ze smakiem i zapachem, toteż zapachy żywo przeplatały się ze wspomnieniami, a także z odpowiedzialną za emocje siecią układu limbicznego. Obie sfery miały na siebie spory wpływ — istniał neurologiczny porządek: zapach wyzwalał wspomnienie, które wyzwalało nostalgię. Nostalgię, czyli intensywny ból za własną przeszłością, pragnienie, by wróciła przeszłość — nie dlatego, że była cudowna, ale po prostu dlatego, że istniała, a teraz zniknęła. Michel przypomniał sobie twarz Eve siedzącej naprzeciw niego i mówiącej coś w zatłoczonej sali. Nie pamiętał jednak, co powiedziała ani z jakiego powodu znaleźli się w kafeterii. Niemożliwe. To tylko odosobniony moment, kolec kaktusa, jak obraz widziany podczas błyskawicy, który wraz z nią znikał. Reszta stanowiła pustkę, niezależnie, jak bardzo Michel wytężał umysł. Tak wyglądały jego wspomnienia, w ten właśnie sposób się zmieniały, gdy stały się wystarczająco stare — błyski w ciemnościach, chaotyczne, niemal nic nie znaczące, a w dodatku czasem przepełnione jakimś nieokreślonym bólem.

Michel wyszedł z lokalu, uciekając od przeszłości do samochodu. Przez Vallabrix, pod dużymi platanami Grand Planas, pojechał do domu, do zrujnowanego masu. Wszystkie ruchy wykonywał bezwiednie. Czuł się bezradny; jak gdyby miał nadzieję, że dom ożyje. Zastał jednak tylko te same zakurzone ruiny obok oliwkowego gaju. Usiadł na murku. Miał w sobie dziwną pustkę.

Tamten Michel Duval zniknął. Ten także odszedł. Zaczynał żyć w następnych wcieleniach i zapomniał ten moment — choć był tak ostry i bolesny — tak samo jak zapomniał wszystkie inne momenty, które kiedyś miały miejsce. Błyski, obrazy: jakiś mężczyzna siedzący na roztrzaskanym murku, mężczyzna, bez uczuć. Tylko tyle. Ten Michel Duval także przeminie.

Oliwkowe drzewka machały ramionami. Szare, zielone, szare, zielone. Do widzenia, do widzenia. Teraz mu nie pomogły, nie dały mu żadnego euforycznego połączenia z utraconym czasem; ten moment także już należał do przeszłości.

Otoczony migotliwą szarą zielenią Michel dojechał z powrotem do Arles. Urzędnik w hotelowym holu mówił właśnie komuś, że mistral nigdy nie przestanie wiać.

— Ależ tak, przestanie — wtrącił się Michel, mijając ich.

Poszedł na górę do swojego pokoju i znowu zadzwonił do Mai.

— Proszę — powiedział. — Proszę, przyjedź szybko.

Gniewało go, że musi się poniżać do błagania.

— Wkrótce — odparła. — Jeszcze kilka dni i zawrzemy porozumienie. Prawdziwe, spisane porozumienie między ONZ i niezależnym rządem marsjańskim. Tworzy się historia.

Powiedziała, że potem pomyśli o przyjeździe.

Michel nie dbał o tworzącą się historię. Chodził po Arles, czekając na Maję. Wracał do pokoju i czekał. Wychodził, aby znowu pospacerować.


Rzymianie wykorzystywali Arles — tak samo Marsylię — jako port. Prawdę mówiąc, Cezar zrównał Marsylię z ziemią za to, że popierała Pompeje, Arles natomiast okazał przychylność i uczynił je lokalną stolicą. Spotykały się tu trzy strategiczne drogi zbudowane przez Rzymian; wszystkich używano jeszcze przez setki lat po rozpadzie Cesarstwa, a zatem i miasto przez te stulecia było pełne życia, kwitnące i ważne. Jednak później Rodan zamulił laguny, region Camargue zmienił się w zapowietrzone moczary, a drogi zaczęły niszczeć. Arles straciło na znaczeniu. Najpierw były smagane wiatrem słone trawy Camargue i słynne stada dzikich białych koni, a potem pojawiły się rafinerie ropy naftowej, elektrownie atomowe i zakłady chemiczne.

Teraz wraz z powodzią wróciły lśniące czystą wodą laguny, a Arles znowu stało się morskim portem. Michel nadal czekał w nim na Maję. Nigdy wcześniej tu nie mieszkał, toteż miasto nie budziło żadnych wspomnień; całe dni obserwował żyjących w nim obecnie ludzi. To była nowa, nieznana kraina.

Zadzwonił do niego do hotelu niejaki Francis Duval, z którym wcześniej skontaktowała się Sylvie. Był to bratanek Michela, syn jego zmarłego brata. Żył i mieszkał przy Rue du 4 Septembre, dokładnie na północ od rzymskiej areny, kilka kwartałów od wezbranego Rodanu i kilka — od hotelu Michela. Zapraszał wuja, by wpadł z wizytą.

Michel zgodził się po chwili wahania. Do tej pory zwiedził już miasto, zatrzymując się na krótko w rzymskim teatrze i na arenie, a tu nagle pojawia się bratanek, który w dodatku — jak się okazało — zwołał do siebie całą quartier, przyjęcie, korki szampanów wyskakujące jak z czarodziejskiego kapelusza. Michela wciągnięto do środka i wszyscy zebrani po kolei brali go w ramiona; trzy pocałunki w policzki na sposób prowansalski. Chwilę potrwało, zanim udało mu się dotrzeć do Francisa, a później bratanek ściskał go długo i mocno, mówiąc do niego przez cały czas. Kilka osób nagrywało spotkanie na wideo.

— Wyglądasz dokładnie jak mój ojciec! — stwierdził Francis.

— Ty również wyglądasz jak on! — odparł Michel, próbując sobie przypomnieć twarz brata. Francis był starszawym mężczyzną, a Michel nigdy nie widział brata w tak zaawansowanym wieku. Nie miał więc pewności.

Wszystkie otaczające go twarze były w jakimś sensie znajome, a język tych ludzi — przeważnie — zrozumiały. Wypowiadane przez nich zdania wywoływały w jego umyśle obrazy; zapach sera i wina przywoływał kolejne, a smak tego ostatniego — jeszcze więcej. Francis okazał się koneserem win i radośnie odkorko wy wał jedną zakurzoną butelkę po drugiej: Chäteauneuf du Papę, potem stuletnie sauterne z Chateau d’Yquem, swoją specjalność; Pauillac — pierwszorzędne czerwone cru z Bordeaux, po dwa z Chateau Latour, Chateau Lafitte i Chateau Mouton-Rothschild (rocznik 2064) z etykietką wykonaną przez Pougnadoresse’a. Te wiekowe cudeńka przekształciły się przez lata w coś więcej niż zwykłe wino, ich smak zagęścił się od rozmaitych alikwotów i harmonii. Wpływały w gardło Michela niczym jego własna młodość.

Miał wrażenie, że znajduje się na przyjęciu wydanym dla jakiegoś popularnego polityka z miasta, a Francis — chociaż zdaniem Michela nie bardzo przypominał jego brata — mówił dokładnie w taki sam sposób jak tamten. Michel sądził, że nie pamięta już tego głosu, tkwił on jednak w jego umyśle niezwykle wyraźnie. Francis identycznie przeciągał głoski w wyrazie „normalement”, którym określał świat przed powodzią, podczas gdy dla brata Michela słowo to oznaczało hipotetyczny stan spokojnego załatwiania spraw, który nigdy się nie zdarzał w prawdziwej Prowansji — obaj jednakże wypowiadali to słowo dokładnie tak samo śpiewnie, cedząc nor-male-ment…

Wszyscy obecni na przyjęciu chcieli rozmawiać z Michelem albo przynajmniej go słuchać, toteż stał ze szklaneczką w ręku i pospiesznie przemawiał w stylu miejskiego polityka, komplementował kobiety za urodę i dawał wszystkim do zrozumienia, że dobrze się czuje w ich towarzystwie; równocześnie starał się unikać sentymentalizmu i nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest zdezorientowany. Odgrywał zatem zgrabne, fachowe przedstawienie, dokładnie takie, jakiego spodziewali się po nim ci współcześni Prowansalczycy, którzy przemawiali szybko i z humorem, jak gdyby walczyli w lokalnych walkach byków.

— A jaki jest Mars? Jak wygląda? Co będziesz teraz porabiał? Czy są tam już jakobini?

— Mars to Mars — odparł Michel, ucinając serię pytań. — Powierzchnia ma kolor dachówek w Arles. Rozumiecie…

Bawili się przez całe popołudnie, a potem podano kolację. Niezliczone kobiety całowały Michela w policzek. Upijał się ich perfumami, zapachem skóry i włosów, ich roześmianymi, wilgotnymi, ciemnymi oczyma, które patrzyły na niego z przyjazną ciekawością. Michel przypomniał sobie młode marsjańskie tubylki, przy których zawsze musiał zadzierać głowę, a i tak oglądał głównie ich podbródki, szyje i wnętrza nozdrzy. Jaką przyjemnością jest patrzeć z góry na przedziałek w lśniących czarnych włosach, pomyślał.

Późnym wieczorem ludzie się rozeszli. Francis wyszedł z Michelem na rzymską arenę, gdzie wspięli się na pochyłe schody jej fortyfikacji — średniowiecznych wież. Z niewielkiej kamiennej komnaty na szczycie schodów wyjrzeli przez maleńkie okienka. Zobaczyli dachy, pozbawione drzew ulice i Rodan. Z południowych okien widać było fragment brudnej wody — Camargue.

— Ach, znowu nad Morzem Śródziemnym — powiedział Francis, bardzo zadowolony. — Może dla większości miejsc powódź oznaczała katastrofę, lecz dla Arles okazała się niemal zbawieniem. Teraz ryżowi farmerzy przyjeżdżają do nas i przekwalifikowują się na rybaków albo przyjmują każdą inną pracę. Wiele łodzi, które przetrwały, dokowało tutaj, w samym mieście. Przywożą owoce z Korsyki i Majorki, handlują z Barceloną i Sycylią. Przejęliśmy sporą część marsylskiego biznesu, chociaż widzę, że tamci szybko odzyskują rezon. Świat się zmienia! Wiesz, przedtem Aix miało uniwersytet, Marsylia — morze, a my — tylko te ruiny i turystów, którzy przyjeżdżali dla nich na jeden dzień. Turystyka to paskudny interes, nie jest odpowiednią pracą dla ludzkich istot. Czujesz się jak żywiciel pasożytów. Teraz jednak znowu żyjemy! — Francis był trochę pijany. — Hej, musisz wypłynąć ze mną łodzią i zobaczyć lagunę.

— Chciałbym.

Tej nocy Michel znowu zadzwonił do Mai.

— Musisz przyjechać. Odnalazłem bratanka, moją rodzinę.

Na Mai jego rewelacja nie zrobiła wrażenia.

— Nirgal wyprawił się do Anglii szukać Hiroko — odrzekła ostro. — Ktoś mu powiedział, że ją tam widział, więc natychmiast pojechał.

— Co takiego?! — krzyknął Michel, wstrząśnięty tą nagłą wzmianką o Hiroko.

— Och, Michelu. Wiesz, że to nie może być prawda. Ktoś nagadał Nirgalowi bzdur i tyle. To nie może być prawda, ale Nirgal zareagował natychmiast.

— Zrobiłbym to samo!

— Proszę, Michelu, bądź rozsądny. Jeden głupek wystarczy. Jeśli Hiroko w ogóle żyje, jest na Marsie. Ktoś po prostu chciał w ten sposób odsunąć Nirgala od negocjacji. Być może bez złych zamiarów. Wiesz, że Nirgal ma spory wpływ na ludzi, no i nie potrafi się w odpowiednim momencie ugryźć w język. Powinieneś do niego zadzwonić i kazać mu wracać. Może ciebie posłucha.

— Ja bym nie posłuchał, gdybym był na jego miejscu.

Michel zatracił się w myślach, próbując zdusić nagłą nadzieję, że Hiroko żyje. Akurat w Anglii. Gdziekolwiek. Hiroko, Iwao, Gene, Rya… cała grupa… jego rodzina. Jego prawdziwa rodzina. Wzruszył ramionami. Kiedy próbował opowiedzieć niecierpliwej Mai o rodzinnym spotkaniu w Arles, słowa uwiązły mu w gardle. Zrozumiał, że jego prawdziwa rodzina zniknęła cztery lata temu. W końcu, zdołał jedynie z siebie wykrztusić:

— Proszę, Maju, przyjedź.

— Wkrótce. Powiedziałam Saxowi, że wyjeżdżam natychmiast po zakończeniu rokowań. W ten sposób cała reszta zostanie na jego głowie, a on przecież ledwie mówi. To absurd. — Michel uważał, że przesadzała, w Bernie znajdował się pełny zespół dyplomatyczny, a Sax był na swój sposób absolutnym fachowcem. — Ale okay, zrobię to dla ciebie. Tylko przestań mnie popędzać.


W następnym tygodniu doczekał się przybycia Mai.

Michel wyjechał po nią na nową stację kolejową. Był zdenerwowany. Mieszkał z Mają w Odessie i Burroughs przez prawie trzydzieści lat, ale teraz, gdy wiózł ją do Awinionu, miał wrażenie, że obok niego siedzi nieznajoma osoba, mrużąca oczy starożytna piękność z trudnym do odczytania wyrazem twarzy i mówiąca po angielsku zgrzytliwymi, szybkimi zdaniami; opowiadała mu o wszystkim, co się zdarzyło w Bernie. Wynegocjowali z ONZ traktat, w którym Ziemia zagwarantowała Marsowi niezależność. W zamian mieszkańcy Czerwonej Planety zgadzali się przyjąć określoną liczbę emigrantów (nie więcej niż dziesięć procent marsjańskiej populacji rocznie), wysłać pewną ilość zasobów naturalnych oraz konsultować się w kwestiach dyplomatycznych.

— Jest dobrze, naprawdę dobrze.

Michel próbował się skoncentrować na jej nowinach, ale nie mógł. Maja mówiła, od czasu do czasu patrząc na migające obok ich samochodu budynki, lecz w słońcu i zapylonym wietrze wyglądały dość tandetnie i najwyraźniej nie zrobiły na niej wrażenia.

Z ciężkim sercem Michel podjechał jak najbliżej papieskiego pałacu w Awinionie, zaparkował i udali się na spacer wzdłuż wezbranej rzeki, obok mostu, który nie sięgał drugiego brzegu, potem na szeroką promenadę prowadzącą z pałacu w kierunku południowym, gdzie w cieniu starożytnych platanów kuliły się uliczne kafeterie. W jednej z nich zjedli obiad, a Michel skosztował oliwy z oliwek i cassisu, smakując je przez chwilę; równocześnie obserwował, jak jego towarzyszka siedząca na metalowym krześle odpręża się niczym kotka.

— Jest przyjemnie — zauważyła, a Michel się uśmiechnął.

Rzeczywiście. Wokół panował chłód i spokój, otaczał ich cywilizowany świat, a jedzenie i picie były niezwykle wykwintne. Jednak dla Michela smak cassisu ruszył lawinę wspomnień i emocje z poprzednich „wcieleń” zmieszały się z wrażeniami, które odczuwał obecnie, uwydatniając wszystko — kolory, materiały, dotyk metalowych krzeseł i smaganie wiatru. Niestety, Maja uważała cassis jedynie za cierpki alkoholowy napój z jagód.

Gdy Michel obserwował Maję, przyszło mu do głowy, że los związał go z partnerką jeszcze atrakcyjniejszą niż piękne Francuzki, które znał we wcześniejszym życiu. Maja była w jakimś sensie bardziej od nich niezwykła. A zatem Michelowi powiodło się na Marsie. Prowadził tam wspanialsze życie. To odczucie i nostalgia walczyły ze sobą w jego sercu, a przez ten czas Rosjanka — obojętna na szalejące w głowie Michela interferencyjne obrazy jego poprzednich (i aktualnego) żywotów — pochłonęła mnóstwo cassouleta, wina, serów, cassisu i kawy.

Rozmawiali lekko i o niczym. Maja była odprężona i dobrze się bawiła. Rozpierała ją radość własnych berneńskich osiągnięć. Nie spieszyło im się, nigdzie nie musieli iść. Michel patrzył na wszystko wokół z dziwnym żarem, jak gdyby połknął tabletkę megaendorfiny. A obserwując Maję, powoli sam zaczynał odczuwać zwykłe, normalne szczęście. Przeszłość, przyszłość — nigdy nie były rzeczywiste. Istniał tylko ten obiad pod platanami w Awinionie. Michel nie musiał myśleć o niczym innym.

— Tu jest tak cywilizowanie — oświadczyła Maja. — Od lat nie czułam podobnego spokoju. Teraz rozumiem, dlaczego ci to odpowiada.

Potem zaśmiała się, a Michel poczuł, jak idiotyczny uśmiech okrasza mu twarz.

— Nie chciałabyś ponownie zobaczyć Moskwy? — spytał zaciekawiony.

— Ach, nie. Nie chciałabym.

Odcięła się od jego pomysłu jak od niepotrzebnego w tym momencie intruza. Michel zastanawiał się, co czuła w związku z powrotem na Ziemię. Rodzima planeta nie była jej chyba zupełnie obojętna?

Dla pewnych osób dom był ważny, stanowił zbiór uczuć daleko wykraczający poza racjonalność, rodzaj sieci wysokiego napięcia lub pola grawitacyjnego, w którym osobowość danej jednostki przybiera geometryczny kształt. Inni natomiast uważali, że jest to tylko miejsce; ich własna osobowość wolna była od związków z nim; pozostawała taka sama niezależnie od tego, gdzie się znajdowała. Pierwszy typ mieszkał w Einsteinowskiej zakrzywionej przestrzeni domu, drugi — w Newtonowskiej absolutnej przestrzeni wolnej jaźni. Michel należał do typu pierwszego, Maja — do drugiego. Takie były fakty i nie warto było z nimi walczyć. Mimo to, Michel pragnął, aby Mai spodobała się Prowansja. Albo żeby chociaż zrozumiała, z jakich powodów on kocha swoją rodzinną krainę.

Kiedy wiec skończyli jeść, pojechali na południe przez Saint-Remy do Les Baux.

Maja spała podczas jazdy, a Michel nie czuł się urażony, może dlatego, że między Awinionem i Les Baux krajobraz składał się przeważnie z brzydkich przemysłowych budynków, rozproszonych na pokrytej pyłem równinie. Maja zresztą obudziła się dokładnie w odpowiednim momencie: gdy Michel wjeżdżał w wąską, krętą dróżkę, prowadzącą w górę fałdy w Alpilles do starej wioski na wzgórzu. Zatrzymał samochód na parkingu, a potem zaczęli się wspinać w kierunku wioski. Osada wyraźnie wyglądała na miejsce często odwiedzane przez turystów, ale jej główna, kręta uliczka była teraz bardzo cicha — wydawała się opuszczona — i bardzo malownicza. Najwidoczniej popołudnia spędzano tu w spokoju, oddając się sjeście. Na ostatnim łuku do szczytu wzgórza rozpościerał się otwarty teren w kształcie nierównego, pochyłego placu, a za nim widniały wapienne wypukłości wzgórza; każda z nich wyglądała jak wydrążona przez jakiegoś eremitę starożytna pustelnia, w której można się było ukryć przed Saracenami oraz wszystkimi innymi niebezpieczeństwami średniowiecznego świata. Na południu niczym złoty talerz połyskiwało Morze Śródziemne. Skały były żółtawe, a ponieważ na zachodnim niebie wisiał cienki welon spiżowych chmur, światło przyjmowało metaliczny, bursztynowy odcień. Michel i Maja czuli się, jak gdyby szli w żelu lat.

Wspinali się od jednej komnatki do następnej, dziwiąc się ich maleńkiemu rozmiarowi.

— Ta wygląda jak nora pieska preriowego — stwierdziła Rosjanka, zaglądając do jednej z wydrążonych małych jaskiń. — Jak nasz parking przyczep w Underbill.

Kiedy wrócili na pochyły plac, zarzucony fragmentami wapienia, zatrzymali się, aby popatrzeć, jak lśni Morze Śródziemne. Michel zwrócił uwagę na jaśniejszy błysk Camargue.

— Niby wygląda jak woda — powiedział do Mai.

Jednak w chwilę później światło pociemniało do barwy mrocznej moreli i teraz wzgórze wyglądało jak forteca ponad jakimś przepastnym światem, ponad samym czasem.

Maja otoczyła Michela w pasie i z lekkim drżeniem uściskała go.

— Piękne. Tyle że nie potrafiłabym mieszkać tu na górze, tak jak ci ludzie. To miejsce jest chyba zbyt… obnażone.

Wrócili do Arles. Była sobotnia noc. Michel miał wrażenie, że w centrum miasta obchodzi się jakieś cygańskie lub północnoafrykańskie święto — aleje zatłoczone były straganami zjedzeniem i napojami, wiele stoisk wciśnięto w łuki rzymskiej areny, którą otwarto dla wszystkich chętnych; w środku grał zespół muzyczny.

Maja i Michel kręcili się wśród tłumu, atakowały ich zapachy smażonego jedzenia i arabskich przypraw. Wokół ludzie rozmawiali w dwóch czy trzech obcych językach.

— To miasto przypomina mi Odessę — oznajmiła Maja, kiedy obchodzili rzymską arenę — tyle że tutejsi ludzie są tacy mali. Sympatycznie jest przynajmniej raz nie czuć się karłem.

Tańczyli w środku areny, pili przy stole pod gwiaździstym niebem. Jedna z gwiazd była czerwona i Michel miał co do niej pewne podejrzenia, ale ich głośno nie wypowiedział. Później wraz z Mają wrócił do pokoju hotelowego, gdzie kochali się na wąskim łóżku. W pewnym momencie Michelowi wydało się, że jest w nim wiele osób naraz; krzyknął, zachwycony tym doznaniem… Maja zapadła w sen, a on leżał obok niej rozbudzony i pogrążony w melancholii, czuł tristesse rozciągający się gdzieś poza czasem.

Michel zatopił się w znajomym zapachu włosów Mai i słuchał cichnącej powoli kakofonii miasta. Nareszcie w domu!


W następnych dniach przedstawił Maję swojemu bratankowi i reszcie krewnych zaproszonych przez Francisa. Cała grupa natychmiast ją otoczyła i — używając translatora AI — wszyscy zadawali dziesiątki pytań. Ogromnie się też starali opowiedzieć jej całe swoje życie. Michel uświadomił sobie, że ludzie często postępują w ten sposób: pragną się zbliżyć do słynnego nieznajomego, którego historię znają (lub tak im się zdaje), i w zamian zarzucają go swymi opowieściami, aby i on dowiedział się o nich równie dużo. Tak czy owak, mówili jak podczas zeznania albo spowiedzi i wydawało im się, że jest to wzajemna wymiana opowieści. A do Mai ludzi wyjątkowo ciągnęło, jak gdyby w sposób naturalny. Rosjanka potrafiła słuchać ich historii, a przy tym — w najodpowiedniejszych miejscach — śmiała się i zadawała pytania. Francuzi opowiedzieli jej więc o posuwaniu się powodzi zatapiającej ich domy, o swoim trybie życia, gdy musieli zamieszkać na łasce przyjaciół lub rodziny, której nie widzieli od lat; mówili, że zmuszeni zostali żyć po nowemu i wśród innych ludzi, że roztrzaskał się poprzedni model ich życia, wypchnięto ich na dwór, w mistral… Michel widział, że ta walka o przetrwanie wzmocniła ich, szczycili się tym, że przeżyli i że potrafili współdziałać, a z drugiej strony oburzały ich obecnie wszelkie przejawy braku serca i gruboskórności, które stanowiły zupełne przeciwieństwo ich heroicznej postawy. Złościło ich, kiedy słyszeli, że ktoś wykorzystuje trudną sytuację innych.

— Czy potrafisz uwierzyć? Nie dość, że mu nie pomogli, to wyrzucili go w nocy na ulicę, a całe pieniądze zabrali.

— To nas obudziło, rozumiesz? Gdyby nie powódź, spalibyśmy dalej.

Mówili do Michela po francusku, obserwowali, jak kiwa głową, a potem patrzyli na Maję, czekając, aż AI przetłumaczy na angielski całą opowieść i Rosjanka im odpowie. Maja także kiwała głową, przejęta ich słowami tak samo jak kiedyś, gdy rozmawiała z młodymi tubylcami w okolicach Basenu Hellas. Twarz miała skupioną, mina świadczyła, że zainteresowały ją i głęboko poruszyły opowieści ludzi. Tak, Maja i Nirgal należeli do tego samego typu osób, posiadali charyzmę; potrafili się skupiać na sprawach innych, potrafili słuchać. Michel pomyślał, że może charyzma jest właśnie czymś w rodzaju zwierciadła, w którym odbijają się słowa innych ludzi.

Niektórzy z krewnych Michela wypływali na łodziach. Maja patrzyła zafascynowana na szalejący Rodan i łodzie spływające ku dziwnej lagunie Camargue. Rosjanka podziwiała upór osób, które postanowiły ponownie skanalizować rzekę. Krewni Michela wypłynęli na błękitną wodę — rozjaśniony promieniami słońca błękit; małe łodzie skakały na przybrzeżnych grzywiastych falach szarpanych przez mistral. Póki nie zniknęli z pola widzenia, płynąc na rozjaśnionej słońcem błękitnej tafli wody, Maja patrzyła zdumiona. Michel rozebrał się i wskoczył do zimnej, słonej wody. Popływał trochę, napił się także trochę, przypominając sobie specyficzny smak z dawnych czasów.

Gdy wrócił na ląd, postanowili się wybrać na przejażdżkę. Pojechali zobaczyć Pont du Gard, który wyglądał tak samo jak zawsze — akwedukt, największe dzieło rzymskiej sztuki — trzy kondygnacje z kamienia, grube, niższe łuki w rzece, z dumą stawiające od dwóch tysięcy lat opór pędzącej wodzie, w górze: lżejsze, wyższe łuki, wreszcie najmniejsze, na szczycie tamtych. Forma podążała za funkcjonalnością, tworząc piękno; kamień wykorzystany, by pokonać wodę. Kamień ten był obecnie nierówny i pokryty dołkami, miał kolor miodowego blondu — bardzo marsjański — a całość wyglądała jak pasaż Nadu w Underbill, stojący w zapylonej, zielono-wapiennej przełęczy Gard w Prowansji. Michelowi widok ten wydał się niemal bardziej marsjański niż francuski.

Maję urzekła elegancja budowli.

— Zobacz, jakie to ludzkie, Michelu. Tego właśnie brakuje naszym marsjańskim budowlom. Są za duże. A ta… została zbudowana rękoma człowieka, przy użyciu narzędzi skonstruowanych przez niego. Bryła, przybory, ludzka matematyka i może kilka koni. Nie to, co nasze maszyny kierowane metodą teleoperacji i jakieś tajemnicze materiały. Roboty wykonują z nich rzeczy, których nikt z nas nawet nie potrafi zrozumieć.

— Tak.

— Zastanawiam się, czy moglibyśmy zacząć budować w sposób mechaniczny. Nadia powinna zobaczyć tę budowlę, strasznie by jej się spodobała.

— I ja tak pomyślałem.

Michel był szczęśliwy. Zjedli piknikowy lunch.

W następnych dniach zwiedzili fontanny Aixen-Provence, wyszli na punkt widokowy nad Wielkim Kanionem du Gard, objechali uliczne doki Marsylii, obejrzeli rzymskie budowle w Orange i Nimes, przejechali obok zatopionych kurortów Lazurowego Wybrzeża. Pewnego wieczoru udali się nawet do zrujnowanego masu Michela i chodzili po starym gaju oliwkowym.

Nocami po każdym z tych kilku cennych dni wracali do Arles i jedli kolację w hotelowej restauracji albo — jeśli było ciepło — na dworze, pod platanami w ulicznych kafeteriach; potem wracali do pokoju i kochali się, a o świcie budzili i znowu się kochali albo od razu schodzili na śniadanie złożone ze świeżych croissantów i kawy.

— Jest cudownie — powiedziała Maja, stojąc pewnego błękitnego wieczoru w wieży areny. Patrzyła ponad pokrytymi dachówką domami; miała na myśli wszystko, całą Prowansję. A Michel był szczęśliwy.

Niestety wtedy właśnie odebrała rozmowę na nadgarstku i dowiedziała się, że Nirgal jest bardzo chory. Dzwonił Sax, był zdenerwowany, mówił, że zabrał już młodego Marsjanina z Ziemi i umieścił go w marsjańskiej grawitacji, w sterylnym środowisku, na statku krążącym po ziemskiej orbicie.

— Obawiam się, że chodzi o jego system odpornościowy i grawitacja nie ma nic do rzeczy. Nabawił się jakiejś infekcji, ma obrzęk płucny i bardzo wysoką gorączkę — mówił.

— Reakcja alergiczna na Ziemię — odpowiedziała Maja z ponurą miną. Ustaliła plan działania i zakończyła rozmowę zwięzłymi instrukcjami dla Saxa, każąc mu się uspokoić. Potem podeszła do małej szafy w pokoju i zaczęła wyrzucać swoje rzeczy na łóżko.

— Dalej! — krzyknęła, kiedy zobaczyła, że Michel nie rusza się z miejsca. — Musimy jechać!

— Doprawdy?

Machnęła na niego ręką i dalej myszkowała w szafie.

— Ja jadę. — Wrzucała do walizki naręcza bielizny, wreszcie podniosła na niego oczy. — I tak już czas opuścić Ziemię.

— Czyżby?

Nie odpowiedziała. Wystukała numer na naręcznym komputerze i poprosiła lokalny oddział Praxis o załatwienie transportu w przestrzeń kosmiczną. Tam mieli się spotkać z Saxem i Nirgalem. Jej głos był chłodny, spięty, rzeczowy. Już zapomniała o Prowansji.

Kiedy zobaczyła, że Michel nadal stoi bez ruchu, wybuchnęła:

— Och, daj spokój, nie zachowuj się tak teatralnie! Fakt, że odlatujemy, nie oznacza, że nigdy tu nie wrócimy! Będziemy żyć tysiąc lat, możemy przylecieć, kiedy tylko zechcemy, sto razy. Mój Boże! A zresztą, czy to miejsce jest lepsze od Marsa? Mnie przypomina Odessę, a tam byłeś szczęśliwy, prawda?

Michel zignorował jej słowa. Potykając się o walizki, podszedł do okna i wyjrzał. Zobaczył zwykłą ulicę Arles, lśniła błękitnie w półmroku: pastelowe, stiukowe ściany, kocie łby, drzewa cyprysowe, popękane dachówki na dachach domów po drugiej stronie ulicy — w kolorze Marsa. Pod nim głosy krzyczały coś po francusku, gniewnie.

— No i? — wrzasnęła Maja. — Jedziesz?

— Tak.

Загрузка...