CZĘŚĆ 13 Eksperymenty

Nirgal przybył do Sheffield w ostatniej chwili. Na stacji kolejowej wsiadł w metro i pojechał do „gniazda”. Ogromnymi korytarzami poszedł do sali odlotów. I tam była.

Gdy go zobaczyła, ucieszyła się, lecz równocześnie zirytował ją fakt, że Nirgal przyszedł tak późno. Właściwie musiała już iść. A potem… w górę kablem, do wahadłowca i dalej na jedną z nowych wydrążonych asteroid, wyjątkowo dużą i żyzną, a później jeszcze dalej (ponieważ asteroida jest statkiem międzygwiezdnym) — przez kilka miesięcy będzie leciała z grawitacją równą marsjańskiej, przyspieszając aż do ogromnej prędkości. W końcu dotrze w pobliże gwiazdy Aldebaran, gdzie na podobnej do ziemskiej orbicie wokół podobnej do Słońca gwiazdy toczy się podobna do Marsa planeta. Nowy świat, nowe życie. Tam właśnie zamieszka Jackie.

Nirgal ciągle nie mógł uwierzyć w jej odlot. Otrzymał wiadomość zaledwie dwa dni wcześniej i od tej chwili nie spal, próbując zdecydować, czy to zdarzenie ma dla niego jakieś znaczenie, a jeśli tak, to jakie; zastanawiał się też, czy powinien odprowadzić Jackie i omówić z nią całą sprawę.

Widząc ją teraz, doszedł do wniosku, że nie ma o czym dyskutować. Jackie była zdecydowana. W informacji, którą mu zostawiła — głosowym nagraniu bez obrazu — powiedziała: „Chcę spróbować czegoś nowego”. Z nadgarstka Nirgala dochodził jej głos:” Tu nie mam już czego szukać, ter aż już nie. Wykonałam swoją część roboty. Chcę spróbować czegoś nowego”.

Grupa w asteroidzie-statku składała się w większości z dorsabrevian. Nirgal zadzwonił wcześniej do Charlotte, usiłował bowiem poznać przyczyny ich decyzji.

„To skomplikowana sprawa, odparła minojka. Istnieje wiele powodów. Planeta, na którą lecą, znajduje się stosunkowo blisko i jest idealna do sterraformowania. Kolonizacja jej będzie dużym krokiem w historii ludzkości. Pierwszym krokiem ku gwiazdom”.

Wiem, odrzekł Nirgal. Ale całkiem sporo międzygwiezdnych statków już odleciało na podobne planety. Uczyniono zatem ten krok”.

„Jednak ta planeta jest najlepsza ze znanych. W Dorsa Brevia ludzie zaczynają się zastanawiać, czy nie powinniśmy się oddalić od Ziemi i zacząć na nowo. Najtrudniejszym kr okiem jest pozostawienie za sobą Ziemi. Teraz sytuacja na Marsie znowu wygląda kiepsko. Te z nikim nie uzgodnione lądowania mogą stanowić początek inwazji! A jeśli ktoś uważa, że Mars to młode, demokratyczne społeczeństwo, a Ziemia uosabia stary feudalizm, wówczas przyloty tamtych można uznać za próbę zmiażdżenia nowego przez stare, zanim to nowe odpowiednio się rozrośnie… Pamiętaj, że Ziemianie przewyższają nas liczebnie. Dwadzieścia miliardów do dwóch… Część starego feudalizmu to oczywiście patriarchat, dlatego mieszkańcy Dorsa Brevia pragną się oddalić, zwiększyć dystans… Na Aldebaran leci się jedynie dwadzieścia lat, a ludzie zamierzają żyć długo, więc zebrała się ekipa chętnych. Rodziny, grupy rodzin, pary bezdzietne, osoby samotne. Są jak pierwsza setka lecąca na Marsa w czasach Boone‘a i Chalmersa”.

W tej chwili Jackie siedziała obok Nirgala na wyłożonej dywanem podłodze sali odlotów, patrzyła w dół i gładziła dłonią dywan, a potem kreśliła na włosiu niewidzialne wzorki i litery. W pewnej chwili napisała jego imię.

Nirgal cierpliwie jej towarzyszył. W sali odlotów panował tłok i szum. Ludzie byli poważni, bladzi, zaniepokojeni, zamyśleni lub rozpromienieni. Jedni kręcili się bez celu, inni wyszukiwali znajomych. Przez szerokie okno wpatrywali się we wnętrze „gniazda”, gdzie na tle ścian cicho unosiły się wagoniki windy. Dolny koniec liczącego sobie trzydzieści siedem tysięcy kilometrów kabla wisiał w powietrzu na wysokości dziesięciu metrów ponad betonową podłogą.

— Więc jedziesz — powiedział Nirgal.

— Tak — odparła Jackie. — Chcę zacząć wszystko od początku.

Nirgal nie odpowiedział.

— To będzie przygoda — oceniła Jackie.

— Tak, na pewno. — Nie wiedział, co powiedzieć.

Napisała na dywanie: „Jackie Boone dotarła na Księżyc”.

— Kiedy się zastanowić nad tą sprawą, wydaje się niezwykła — stwierdziła. — Ludzkość rozprzestrzenia się po Galaktyce. Gwiazda po gwieździe, coraz dalej. Takie jest nasze przeznaczenie. To właśnie powinniśmy robić. Wiesz, słyszałam, jak ludzie mówili, że tam mieszka Hiroko, że wraz z towarzyszami wsiadła na jeden z pierwszych statków międzygwiezdnych, który leciał na gwiazdę Barnarda. Chcieli stworzyć nowy świat. Rozprzestrzenić viriditas.

Owa historia przypomina mi mnóstwo innych — zauważył Nirgal. Taka była prawda, nie potrafił sobie wyobrazić Hiroko w tej roli, Hiroko, która odlatuje i przyłącza się do nowej diaspory, do ludzi lecących ku gwiazdom? Hiroko, która osiedla się na pobliskiej planecie, a potem na następnej. Wyjście z kołyski. Koniec prehistorii.

Patrzył na profil rysującej wzorki na dywanie Jackie. Widział ją po raz ostatni. Oboje będą się czuli tak, jak gdyby druga osoba umarła. Zapewne wiele milczących par skulonych i szepczących w tej sali myślało podobnie. Ci ludzie zostawiali wszystkich, których znali.

Tak samo było z pierwszą setką. Dlatego wszyscy oni byli tacy dziwni — potrafili opuścić ludzi, których znali, i odlecieć na zawsze z dziewięćdziesięcioma dziewięcioma nieznajomymi. Niektórzy z nich byli słynnymi naukowcami, wszyscy prawdopodobnie mieli rodziców. Jednak żadne z nich nie miało dzieci. Ani małżonków, z wyjątkiem sześciu małżeńskich par, które stanowiły część setki. Samotni, bezdzietni ludzie w średnim wieku, gotowi zacząć wszystko od nowa. Tacy byli. l taka teraz była Jackie: bezdzietna, samotna.

Nirgal odwrócił wzrok, potem znowu spojrzał na przyjaciółkę. Siedziała w blasku światła. Drobnoziarnisty połysk czarnych włosów. Podniosła na niego oczy, potem znowu je spuściła. „Gdziekolwiek pojedziesz, tam będziesz „napisała.

Spojrzała na niego.

— Co twoim zdaniem nam się przydarzyło? — spytała.

— Nie wiem.

Siedzieli, patrząc w dywan. Przez okno widać było komorę; winda unosiła się nad podłogą od toru magnetycznego do kabla. Przy zewnętrznej ścianie wił się tunel lotniczy.

Nie leć, pragnął powiedzieć Nirgal. Nie leć. Nie opuszczaj na zawsze tego świata. Nie zostawiaj mnie. Pamiętasz, jak sufici udzielili nam ślubu? Pamiętasz, jak kochaliśmy się w cieple wulkanu? Pamiętasz Zygotę?

Nic nie powiedział. Wiedział, że pamiętała.

Sięgnął w dół i potarł włos dywanu, zmieniając palcem wskazującym ostatnie słowo z „będziesz „na „będziemy”.

Jackie uśmiechnęła się tęsknie. Na tle wszystkich tych lat, czym było jedno słowo?

Oznajmiono przez megafony, że winda jest gotowa do odjazdu. Ludzie stali i rozmawiali ze wzruszeniem. On stał oko w oko z Jackie. Uściskał ją. Poczuł w ramionach jej ciało — było równie rzeczywiste jak skała. Jej włosy w jego nozdrzach. Zaczerpnął powietrza, wstrzymał oddech. Trzeba pozwolić jej odejść. Odeszła bez słowa. Przy wejściu do tunelu lotniczego raz się odwróciła; jej twarz. A potem zniknęła.

Później otrzymał przez radio wiadomość z odległego miejsca w przestrzeni kosmicznej. „Gdziekolwiek pójdziesz, tam będziemy”. To nie była prawda, ale poczuł się lepiej. Słowa mogły zdziałać wiele.

Okay — powiedział sobie, wędrując po planecie. — Teraz i ja lecę na A Idę baran.


Północna wyspa polarna należała do najbardziej zdeformowanych terenów na Marsie. Sax słyszał o tym od kogoś, lecz dopiero teraz, gdy szedł po urwisku nad rzeką Chasma Borealis, zrozumiał, co jego rozmówca miał na myśli. Czapa polarna stopniała mniej więcej w połowie. Zniknęła większość niegdyś solidnych ścian lodowych Chasma Borealis. Tajanie ich nie przypominało żadnego innego zjawiska na Marsie od czasów środkowej Ery Hesperyjskiej. Każdej wiosny i jesieni woda z ogromną siłą spływała po warstwowym piasku i lessie, wycinając głębokie kanały. Spadziste partie krajobrazu zmieniły się w wielkie kaniony o piaszczystych ścianach, ciągnące się aż do Morza Północnego w postaci bardzo niestabilnych działów wodnych. Roztopy wiosenne żłobiły kanały, które — gdy załamywały się podmyte zbocza — skręcały nagle w różne strony. Osuwiska tworzyły krótkotrwałe jeziora, później zapory rozpadały się i porywał je nurt pędzącej wody; pozostawały jedynie plażowe tarasy oraz ruchome bramy.

Sax stał na jednej z nich, patrzył w dół i obliczał, ile wody musi się zebrać w jeziorze, aby spowodować przerwanie zapory. Nie mógł się za bardzo zbliżać do krawędzi, ponieważ nowy brzeg kanionu nie był zbyt trwały. Dostrzegł rośliny, tu i tam pastelowe porosty, które przyjemnie kontrastowały z odcieniami skał. Rzeka Borealis — szeroki, płytki, mulisty ciek lodowcowego mleka — płynęła jakieś sto osiemdziesiąt metrów pod Saxem. Dopływy przecinały znacznie płytsze, wiszące doliny. Spadająca w mętnych kaskadach woda przypominała rozrzedzoną farbę.

Ponad kanionami, na dawnym dnie Chasma Borealis płaskowyż cięły setki strumyczków; całość wyglądała jak pokryty żyłkami liść. Kiedyś teren był tak intensywnie uwarstwowiony, że wydawał się sztucznie wyryty ręką człowieka, teraz woda znacznie pogłębiła nierówności; niektóre kanały sięgały na wiele metrów w dół.

Była już prawie połowa lata i słońce całymi dniami wędrowało po niebie. Chmury nadciągały od strony północnego lodowca. Kiedy słońce znajdowało się w najniższym punkcie, dryfowały na południe, ku morzu w postaci gęstych mgieł, zabarwionych brązem, purpurą, barwą lilii bądź jakimś innym wibrującym, subtelnym odcieniem. Łupkowy płaskowyż rzadko porastały kwiaty pól turniowych, przypominając Saxowi o Lodowcu Arena, pierwszym regionie, którym się zachwycił, jeszcze przed wypadkiem. Początkowo wspomnienia związane z Lodowcem były nieco mgliste, jednak widocznie mocno wryły mu się w pamięć; pamiętał go tak dobrze, jak kaczątka pierwszego opiekuna. Na obszarach o umiarkowanym klimacie rosły wielkie lasy; rzędy gigantycznych sekwoi ocieniały niższe sosny. Były tam spektakularne klify, które stanowiły dom dla chmar wrzaskliwych ptaków, były naturalne kraterowe terraria dżunglowe, a zimą — nieskończone równiny sastrugowego śniegu, były ogromne pionowe skarpy, rozległe pustynie lotnych, czerwonych piasków, wulkaniczne zbocza czarnego rumoszu, jednym słowem wszelkie rodzaje biomy — wielkie i małe. Saxowi najbardziej podobał się skromny skalny krajobraz.

Szedł naprzód po kamieniach. Jego mały automatyczny pojazd podążał za nim powoli, przekraczając dopływy rzeki Borealis na pierwszym brodzie. Lato kwitło. Wprawdzie z odległości ponad dziesięciu metrów nie mógł wiele dostrzec, ale z bliska świat okazywał się bardzo kolorowy i na swój sposób niemal tak widowiskowy jak las tropikalny. Gleba tworzona przez kolejne pokolenia roślin była niezwykle cienka i gęstniała bardzo powoli. Pomnożenie jej okazywało się trudne, ponieważ cała warstwa, która powinna zalegać w kanionach, spływała do Morza Północnego, a na łupkowym terenie zimy były ostre i ziemia szybko przekształcała się w zmarzlinę. Naukowcy opuścili więc pola turniowe, które tak opornie zmieniały się w tundrę, i zajęli się glebą bardziej obiecujących regionów położonych na południu. Sax świetnie rozumiał tę decyzję. Trzeba jednak czekać wiele stuleci, by w sposób naturalny powstała pierwsza — skromna i nieziemska — areobioma.

Posuwał się mozolnie po rumoszu i uważał, by nie nadepnąć żadnego z przejawów roślinnego życia. Kierował się na prawo, ku niewidocznemu w tej chwili pojazdowi. Słońce nadal znajdowało się bardzo wysoko, oddalając się od nowej głębokiej i wąskiej Chasma Borealis płynącej środkiem szerokiego dna starego kanionu. Orientacja była nieco utrudniona; kierunek północny znajdował się gdzieś pomiędzy stopniem zerowym a sto osiemdziesiątym, w każdym razie, „za” Saxem.

Russell nie zamierzał się zbliżać do brzegu Morza Północnego, ponieważ żyły tam polarne niedźwiedzie, które napadały na foki i dziesiątkowały kolonie pingwinów. Zatrzymał się zatem na chwilę i sprawdził mapę na naręcznym komputerze, usiłując ustalić położenie swoje i pojazdu. Posiadał obecnie bardzo dobry program, toteż stwierdził, że stoi na 31,63844 stopniu długości areograficznej, 84,89926 stopniu szerokości północnej, a j ego pojazdna stopniach 31,64114 i 84,86857. Gdyby Sax wspiął się po równych, naturalnych schodkach na szczyt tego małego, leżącego na północnym zachodzie pagórka w kształcie bochna, powinien dostrzec rover. I rzeczywiście. Pojazd toczył się powoli. W szczelinach boć linowego (świetne określenie!) pagórka, pod osłoną rozbitej ściany rosła mała odporna skalnica, Saxifraga, imienniczka Russella.

Rozglądał się z zadowoleniem po okolicy — łupkowy teren, oświetlona słońcem skalnica, mały pojazd zbliżający się do swego właściciela — i czuł przyjemne zmęczenie nóg spowodowane spacerem. Nie potrafił wytłumaczyć przyczyny swego dobrego nastroju, nie wyjaśniało go nic, co przeżył. Najwyraźniej był to jakiś rodzaj euforii. Sax przypuszczał, że wyzwoliła ją miłość do tej ziemi. Poczucie miejsca, miłość do miejsca — areofania, nie tylko ta, którą opisywała Hiroko, ale również ta, którą odczuwała. Ach, Hiroko… Czy naprawdę przez cały czas czuła się tak wspaniale? Błogosławiona istota! Nic dziwnego, że swoją aurą przyciągała do siebie tak wiele osób. Każdy chciał się znaleźć blisko tego błogiego szczęścia i samemu nauczyć się tak odczuwać… Miłość do planety. Miłość do tutejszego życia; z pewnością najważniejszy był składnik biologiczny. Nawet Ann, gdyby stanęła tu obok Saxa, musiałaby przyznać mu rację. Hm, interesująca hipoteza. Trzeba by ją sprawdzić. Spójrz, Ann, na tę purpurową skalnicę, powiedziałby. Zobacz, jak przyciąga wzrok. Skupienie i szacunek dla pagórkowatej krainy. I taka miłość, rodząca się spontanicznie!

Ten wspaniały ląd wydawał mu się miniaturą wszechświata, a przynajmniej jego części pozbawionej życia. Sax zainteresował się kiedyś biogenetycznymi teoriami Deleuze’a, które stanowiły matematyczną próbę wytłumaczenia kwestii viriditas Hiroko, lecz na skalę kosmologiczną. Deleuze utrzymywał (jeśli Sax dobrze go zrozumiał), że viriditas stanowi liniową siłę Wielkiego Wybuchu, skomplikowane zjawisko graniczne funkcjonujące między siłami i cząsteczkami, które rozchodziło się falami w postaci czystej potencjalności od czasu Wielkiego Wybuchu, aż do chwili, gdy systemy planetarne zgromadziły pełny szereg cięższych elementów, dzięki którym na końcu każdej nici viriditas powstało — w „małych wybuchach” — życie. A ponieważ nie istniało zbyt wiele nici i wszystkie były równomiernie rozmieszczone we wszechświecie (wiązały się ze skupiskami galaktycznymi i częściowo je kształtowały), do każdego „małego wybuchu” na końcu nici dochodziło w maksymalnym oddaleniu od innych; czyli że wszystkie wysepki życia znajdowały się bardzo daleko od siebie w czasoprzestrzeni, co niemal uniemożliwiało im kontakt. Można wręcz powiedzieć, że z powodu ogromnej odległości nie miały nań czasu. Ta hipoteza, jeśli prawdziwa, wyjaśniała według Saxa przyczynę klęski programu SETI — milczenia gwiazd, które trwało nieprzerwanie od prawie czterech stuleci. Czterysta lat stanowiło bowiem mgnienie oka w porównaniu z miliardem lat świetlnych, które zdaniem Deleuze’a dzieliły od siebie kolejne wysepki życia.

W każdym razie viriditas istniało we wszechświecie tak, jak ta skalnica na wielkich piaszczystych wypukłościach polarnej wyspy: małe, odosobnione, cudowne. Sax patrzył na zakrzywiony wszechświat. Deleuze twierdził jednak, że ludzie żyją w płaskim wszechświecie, na wierzchołku, w subtelnej równowadze pomiędzy ciągłą ekspansją a modelem rozszerzania-kurczenia; utrzymywał też, że ludzkość zbliża się do punktu zwrotnego, w którym wszechświat zacznie się kurczyć, w przeciwnym bowiem razie rozszerzy się ponad miarę. Stwierdzenie to wzbudziło podejrzenia Saxa, ponieważ sugerowało, że w taki czy inny sposób ludzie mogą wpływać na sprawy kosmosu: tupną w ziemię i nakażą wszechświatowi ruch na zewnątrz, ku rozpadowi i termicznej śmierci albo zaczerpną oddechu i skłonią, by skierował swe siły do środka, do niewyobrażalnego eskatonicznego punktu omega. Nie! Tę halucynację kosmologiczną, ten egzystencjalizm małego boga, stworzyło — wraz z wieloma innymi — pierwsze prawo termodynamiki. Może był to efekt psychologiczny nagle ogromnie powiększonych fizycznych sił ludzkości. Albo własnych skłonności do megalomanii Deleuze’a, który sądził, że potrafi wszystko wyjaśnić.

Sax nie ufał całej aktualnej kosmologii, lokowała bowiem ludzkość w samym środku zdarzeń. Uważał takie sformułowania jedynie za artefakty ludzkiego postrzegania; silna zasada antropologiczna zarażała wszystko. Chociaż musiał przyznać, że niektóre obserwacje wyglądają na bardzo solidne i niełatwo byłoby udowodnić, iż są wynikiem ludzkiej interwencji lub stanowią zbieg okoliczności. Trudno na przykład uwierzyć, że patrząc z Ziemi, Słońce i Księżyc wydają się dokładnie tego samego rozmiaru. Zbiegi okoliczności zdarzały się. Większości z tych antropocentrycznych osobliwości Sax po prostu nie rozumiał. Podejrzewał, że mogą istnieć „cząstki” większe niż wszechświat oraz mniejsze niż struna — jakaś jeszcze większa przestrzeń wypełniona jeszcze mniejszymi składnikami… Takie kwestie pozostawały poza ludzką percepcją, nawet w sensie matematycznym. W oparciu o tę tezę można by wyjaśnić kilka niekonsekwentnych kwestii w równaniach Bao. Jeśli ktoś zgodził się, że cztery makrowymiary czasoprzestrzeni łączą się z pewnymi większymi wymiarami, tak jak sześć mikrowymiarów łączyło się ze zwykłymi czterema, wówczas równania zaczynały wyglądać całkiem logicznie… Saxowi przyszło do głowy pewne możliwe sformułowanie…

Potknął się, ale zaraz odzyskał równowagę. Kolejna mała piaskowa ława, mniej więcej trzy razy większa niż normalna. W porządku, dotrzeć do pojazdu i wsiąść. O czyni to ja myślałem?

Nie pamiętał, choć wiedział, że zastanawiał się nad czymś interesującym. Coś wymyślił, niestety mimo wysiłków nie potrafił sobie przypomnieć, co to było. Jednak myśl — uwierając niczym kamień w bucie — tkwiła gdzieś na obrzeżach umysłu, miał ją na końcu języka, lecz nie umiał przywołać. Nie lubił tego doznania, wręcz go irytowało. Zdarzało mu się wcześniej, a ostatnio chyba nawet dość często. Nie był pewny, ale tak mu się zdawało. Tracił wtedy wątek myślowy i niezależnie od siły swych starań nie mógł wrócić do roztrząsanej kwestii.

Prawie przypadkowo dotarł do pojazdu. Miłość do miejsca, tak, tak, tyle że, aby kochać jakąś rzecz, człowiek musi ją pamiętać! Trzeba pamiętać, o czym się myśli! Zmieszany i zdenerwowany wsiadł do pojazdu, przyrządził kolację i szybko zjadł, niemal bez zastanowienia.

Nie podobały mu się własne kłopoty z pamięcią.


Faktycznie, gdy Sax skoncentrował się, uświadomił sobie, że ostatnio naprawdę często tracił wątek. Dotąd nie pamiętał o tym — zresztą, bardzo osobliwym — problemie. Zdawał sobie sprawę, że zapomina o wielu rzeczach. Próbował nawet nagrywać własne rozmyślania, mówiąc do mikrofonu naręcznego komputera, zwłaszcza kiedy czuł natłok myśli lub kiedy zdawało mu się, że dochodzi do nowych, ciekawych wniosków. Czynność mówienia nie zahamowała jednak procesu zapominania. Sax nie uważał się za werbalnego myśliciela, potrzebował obrazów psychicznych, czasami języków matematycznych, czasem jakiegoś niezwykłego strumienia myślowego, którego nie potrafił nazwać ani scharakteryzować. Mówienie przerywało ten strumień, a utracone myśli okazywały się na taśmie znacznie mniej interesujące, niż sądził, zanim je zwerbalizował; w nagraniu pojawiało się zaledwie kilka zdań, niezdecydowanych, oderwanych od siebie i przeważnie wypowiadanych bardzo powoli; w tym sensie zupełnie nie przypominały myśli, które pragnął utrwalić, myśli całkowicie odmiennych: szybkich, logicznie powiązanych, nie wymagających wysiłku, jednym słowem — stanowiących swobodną grę umysłu. Tego procesu nie można było ujarzmić. Sax uświadomił sobie, jak niewiele myśli można upamiętnić, zarejestrować lub przekazać innym… Niezależnie od tego, czy się jest najpłodniejszym matematykiem czy też najpilniejszym pamiętnikarzem, nigdy nie dzieli się tego strumienia świadomości z nikim poza garstką najbliższych.

Domyślał się, że nękające go problemy są związane z jego nienaturalnie przedłużoną starością. Były bardzo uciążliwe i denerwujące. Bez wątpienia, należało je zbadać, z drugiej jednak strony panowała powszechna opinia, że pamięć i kłopoty z nią związane nie należą do najmocniejszych punktów nauki; zaniki pamięci przypominały cieknący dach. Jednak, gdy Sax tracił wątek, gdy nie potrafił sobie przypomnieć, o czym przed chwilą myślał, emocjonalnie pobudzony niemal szalał z gniewu. A kiedy naprawdę i całkowicie zapomniał daną myśl, mniej więcej pół godziny później cała sprawa wydawała mu się niewiele bardziej znacząca niż sen, który umknął po przebudzeniu. Miał na głowie wiele ważniejszych spraw.


Na przykład śmierć przyjaciół. Tym razem umarł Jęli Zudow, członek pierwszej setki, którego Sax dobrze nie znał; mimo to, pojechał do Odessy i po ponurym obrządku (w trakcie którego stale rozpraszały go myśli o Władzie, Spencerze, Phyllis, a potem o Ann) ku czci zmarłego poszedł wraz z innymi do budynku Praxis. Usiedli w mieszkaniu Michela i Mai. Przed drugą rewolucją para ta zajmowała inny apartament, lecz dzięki staraniom Michela obecne mieszkanie wyglądało prawie tak samo jak tamto — o ile oczywiście Sax dobrze wszystko pamiętał. Rozmawiali o terapii Mai, która miała coraz więcej problemów z pamięcią. Sax nie był pewny, na czym polegał najnowszy, zresztą od początku nie potrafił się ustosunkować do szczególnie melodramatycznych aspektów zachowania Rosjanki, toteż nigdy nie zwracał zbytniej uwagi na kolejne opowieści Michela, które niby się od siebie różniły, lecz w gruncie rzeczy stale sprowadzały do tego samego.

Teraz jednak Sax wziął z ręki Mai filiżankę herbaty i obserwował, jak Rosjanka wraca do kuchni, przechodząc obok stołu, na którym leżały otwarte książki z wycinkami Michela. Twarz na zdjęciu w górnym rogu należała do Franka. Do tej fotografii Maja przywiązywała niegdyś najwyższą wagę, w starym mieszkaniu powiesiła ją nawet na szafce kuchennej obok zlewu. Sax niezwykle wyraźnie pamiętał ten fakt i uważał go za symbol tamtych emocjonujących lat. Ich walce z losem stale towarzyszył uśmiech wiecznie młodego Franka.

Tego wieczora Maja spojrzała na zdjęcie i zatrzymała na nim wzrok. Sax sądził, że wspomina zmarłych przyjaciół, tych wszystkich, którzy odeszli tak bardzo dawno temu, lecz ona powiedziała:

— Cóż za interesująca twarz.

Poczuł ucisk w dołku. Jakiż okropny fizjologiczny symptom choroby. Ucieczka w metafizykę po utracie teoretycznego wątku myślowego to jedna sprawa, ale zapomnieć własną przeszłość, ich przeszłość — coś takiego było nie do zniesienia. Nie do wytrzymania. On by tego nie wytrzymał.

Maja dostrzegła, że jej stwierdzenie zaszokowało zebranych, nie wiedziała jednak dlaczego. Nadia miała łzy w oczach, co stanowiło niecodzienny widok; Michel był wstrząśnięty. Maja zdała sobie sprawę, że sytuacja jest poważna i uciekła z mieszkania. Nikt jej nie zatrzymał.

Przyjaciele podnieśli się z miejsc. Nadia podeszła do Michela.

— Robi się coraz gorzej — mruknął Michel z szaleństwem na twarzy. — Coraz gorzej. Sam to odczuwam. Jednak Maja…

Potrząsnął głową. Wydawał się strasznie zniechęcony. Nawet on nie potrafił rozwiązać problemów Mai, mimo iż kiedyś powołał do życia alchemię optymizmu, i dzięki niej wszystkie poprzednie porażki stały się po prostu fragmentami wspaniałej historii, marsjańskim mitem, który stworzył z codziennego grzęzawiska. Teraz jednak historia umarła. W dodatku trudno ją było mitologizować. Nie! Nie sposób żyć dalej po śmierci pamięci, to zwykła farsa, banalna i okropna.

Coś musiało się zdarzyć.


Sax nie przestawał myśleć o tej sprawie. Siedział w rogu i przeglądał w naręcznym komputerze artykuły poświęcone najnowszym doświadczalnym badaniom nad pamięcią, gdy nagle usłyszał z kuchni głuche uderzenie i krzyk Nadii. Natychmiast rzucił się na pomoc. Nadia i Art kucali nad leżącym na podłodze Michelem; miał białą twarz. Sax zadzwonił do konsjerżki i szybciej niż się spodziewał do mieszkania wtargnęła ekipa pogotowia ratunkowego wraz ze sprzętem. Duzi, młodzi tubylcy odsunęli Russella na bok i wprawnie podłączyli Michela do gęstej sieci maszynerii medycznej. Pozostali starcy obserwowali, jak ich przyjaciel walczy o życie.

Sax usiadł wśród medycznego personelu i przyłożył rękę do szyi i ramienia Francuza. Michel nie oddychał, nie było też słychać jego pulsu. Nadal miał zupełnie białą twarz. Sanitariusze ostro go reanimowali, zmieniając moc wstrząsów elektrycznych; później sprawnie podłączyli go do aparatury sercowo-płucnej. Pracowali niemal w milczeniu, wymieniając jedynie konieczne uwagi, pozornie nieświadomi obecności siedzących przy ścianie starych ludzi. Robili, co mogli, jednak Michel pozostawał uparcie, tajemniczo martwy.

Sax wiedział, że jego przyjaciela wytrąciła z równowagi luka w pamięci Mai, tyle że takie wyjaśnienie przyczyny śmierci mu nie wystarczało. Przecież Michel świetnie (najlepiej z nich wszystkich) zdawał sobie sprawę z problemów Mai i od dawna je roztrząsał, toteż nie powinien go szokować kolejny przykład. Zbieg okoliczności. Paskudny przypadek. W końcu — bardzo późno wieczorem, gdy lekarze ostatecznie zrezygnowali, zabrali Michela na dół i uprzątnęli sprzęt — Maja wróciła i musieli jej powiedzieć, co się stało.

Wiadomość oczywiście nią wstrząsnęła. Jednego z młodych medyków przeraził jej szok i udręka, więc próbował ją pocieszyć (Sax chciał powiedzieć: „To się nie uda, już próbowałem”) i za swoje starania otrzymał policzek. Mężczyzna rozgniewał się, wyszedł na korytarz i ciężko usiadł.

Sax poszedł za nim. Przysiadł się. Młody człowiek płakał.

— Nie potrafię już tego znieść — odezwał się po chwili. Potrząsnął głową, niemal skruszony. — To bezcelowe. Jeździmy z miejsca na miejsce, robimy, co w naszej mocy, i żadnych rezultatów. Nic nie powstrzyma ostrej niewydolności.

— Co ją powoduje? — spytał Sax.

Młody Marsjanin wzruszył masywnymi ramionami i siąknął nosem.

— W tym problem. Nikt tego nie wie.

— Na pewno istnieją jakieś teorie? Co wykazują sekcje zwłok?

— Arytmię sercową — wtrącił uprzejmie inny medyk, który przechodził obok ze sprzętem.

— To tylko symptom — burknął siedzący mężczyzna i znowu pociągnął nosem. — Ale skąd ta arytmia? I dlaczego nie skutkuje reanimacja?

Nikt mu nie odpowiedział.

Kolejna tajemnica, którą trzeba rozwiązać. Przez uchylone drzwi Sax widział płaczącą na tapczanie Maję. Obok niej siedziała Nadia, znieruchomiała jak pomnik. Russell pomyślał, że nawet jeśli znajdzie wyjaśnienie, nie ożywi Michela.

Art rozmawiał z medykami. Sax wcisnął komputer na nadgarstku i przejrzał listę tytułów artykułów na temat ostrej niewydolności. W indeksie znajdowało się 8361 tytułów: tekstów i nagrań skompletowanych przez AI; żaden jednak nie wyglądał na poważną wypowiedź specjalisty. Choroba nadal pozostawała w fazie obserwacji i wstępnych hipotez… Jednym słowem, szukano po omacku, podobnie jak w badaniach nad pamięcią, o których Sax wcześniej czytał. Śmierć i umysł — od tak dawna studiowano te kwestie i bez rezultatu! Michel wypowiedział się kiedyś na ten temat, próbując rozstrzygnąć jedną z „wielkich nie wyjaśnionych”… Michel, który wydobył Saxa z afazji, który nauczył go rozumieć różne fragmenty własnej osobowości (o ich istnieniu Sax wcześniej nawet nie wiedział), ten Michel odszedł! Nigdy już nie wróci. Zabrano z mieszkania „ostatnią wersję” jego ciała. Był mniej więcej w wieku Saxa, miał około dwustu dwudziestu lat. Według wszelkich wcześniejszych standardów osiągnął wiek bardzo zaawansowany. Czyżby stąd właśnie ów ból w piersi Saxa, gorąca plama łez? To nie miało sensu. Niemniej jednak, Michel zrozumiałby. Powiedziałby: „Lepsze to niż śmierć umysłu”. Tyle że Sax nie był już tego taki pewny; własne problemy z pamięcią, podobnie jak kłopoty Mai, wydawały mu się teraz o wiele mniej ważne. Mimo wszystko, Rosjanka pamiętała wystarczająco dużo. Sax również. Wszystko, co ważne.

Nagle zawładnęła nim dziwna myśl, uświadomił sobie, że był świadkiem śmierci wszystkich trzech towarzyszy życia Rosjanki: Johna, Franka, a teraz Michela. Każda z tych była dla Mai trudniejsza. Podobnie jak dla niego.


Prochy Michela wzleciały w balonie ponad morze Hellas. Maleńką ich cząstkę przyjaciele pozostawili; zamierzali je wysłać na Ziemię, do Prowansji.


Literatura poświęcona długowieczności i starzeniu była tak ogromna i specjalistyczna, że Sax nie mógł gruntownie i metodycznie przestudiować problemu, jak to zazwyczaj czynił. Ostatnia praca na temat ostrej niewydolności nie wnosiła niczego nowego, jednak niektóre, co rozsądniejsze artykuły odwoływały się do poprzednich przykładów i próbowały lepiej zrozumieć zasady działania kuracji przedłużających życie. Sax pojmował te kwestie powierzchownie, nigdy się nad nimi nie zastanawiał, a nawet instynktownie je od siebie odsuwał z powodu ich biologicznie niewytłumaczalnej, na wpół cudownej natury. Uważał, że problem kuracji stanowił jedną z „wielkich nie wyjaśnionych”, pozostawiał go zatem Hiroko i genialnemu Władimirowi Taniejewowi, który wraz z Ursula i Mariną wymyślił i nadzorował pierwsze kuracje, a później wiele głównych modyfikacji.

Teraz jednak Wład nie żył, a Saxa zainteresowała sprawa własnej starości. Nadszedł czas, by się zagłębić w viriditas, w królestwo zawiłości.

Istniało zachowanie uporządkowane i zachowanie chaotyczne; na granicy tych dwóch, zależna od nich obu, leżała bardzo duża, skomplikowana strefa — królestwo zawiłości. Tu pojawiało się viriditas, tu mogło zaistnieć nowe życie. W najbardziej ogólnym sensie filozoficznym zadaniem kuracji gerontologicznych było utrzymanie życia w środku tej strefy — powstrzymanie ataków chaosu (takich jak arytmia) oraz ataków porządku (takich jak rozrost chorych komórek), które potrafiły całkowicie wyniszczyć organizm.

Teraz jednak, z jakiejś przyczyny poddawane kuracji jednostki, zamiast bardzo powoli, zaczynały się starzeć w niesamowitym tempie albo — co było jeszcze bardziej niepokojące — pomijały etap starzenia i zmierzały z krainy zdrowia wprost w krainę śmierci. W graniczną strefę zawiłości wdzierały się nieznane dotychczas przykłady chaosu bądź porządku. Do takich w każdym razie wniosków doszedł Sax pod koniec jednej z niezwykle długich sesji czytania najbardziej ogólnych opisów zjawiska, jakie udało mu się wyszukać. Wniosek ten otwierał przed naukowcami różne drogi badawcze, zarówno dla matematycznych opisów granicy zawiłości z chaosem, jak i z porządkiem. Niestety, Sax zatracił to holistyczne objawienie podczas jednego z zaćmień pamięci i wątek myślowy związany z kwestią matematyczną zniknął na zawsze z jego umysłu. Później pocieszał się, że zapewne wizja i tak była zbyt teoretyczna. Z pewnością wyjaśnienie nastręczało trudności, w przeciwnym razie do tej pory znalazłby je któryś z mnóstwa poszukujących naukowców. Prawdopodobnie było bardzo subtelne i łączyło się z biochemią mózgu, dziedziną, która od pięciuset lat skutecznie (walcząc jak hydra) opierała się naukowej interpretacji; każde nowe odkrycie pociągało za sobą kolejne tajemnice…

Jednak Sax dalej studiował problem i po kilku tygodniach ciągłego czytania miał coraz lepszą orientację. Przedtem sądził, że kuracja przedłużająca życie polega na dość prostym zastrzyku jakiejś części własnego DNA danej osoby, sztucznie wyprodukowanych odcinków wzmacniających fragmenty już istniejące w komórkach, dzięki czemu zostają skorygowane przerwy i błędy komórkowe powstałe w ciągu życia jednostki, a całość ogólnie wzmocniona. W pewnym sensie miał rację, jednak kuracja przedłużająca życie była czymś więcej, tak samo jak starzenie było czymś więcej niż tylko błędem podziału komórkowego, było znacznie bardziej skomplikowane od zwykłej przerwy chromosomowej. Na kurację składał się wielki kompleks procesów; niektóre z nich łatwo było zrozumieć, inne trudniej.

Człowiek starzał się na każdym poziomie: cząsteczek, komórek, narządów i całego organizmu. Czasem starzenie się wynikało z działalności hormonów, która pozytywnie wpływała na młody organizm w fazie rozrodczej, natomiast negatywnie — w fazie postreproduktywnej, kiedy w kategoriach ewolucyjnych organizm nie był już potrzebny. Nieliczne linie komórkowe były naprawdę nieśmiertelne — komórki szpiku kostnego i śluzu jelitowego replikowały się, póki żyły otaczające je komórki; zmiany związane z upływem czasu praktycznie nie istniały. Inne komórki, takie jak niezastępowalne białka w soczewce oka, ulegały zmianie pod wpływem naświetlenia lub poprzez kontakt z ciepłem; komórki działały tak regularnie, że wręcz można je było nazwać biologicznym chronometrem.

Każdy rodzaj linii komórkowej starzał się w innym tempie albo nie starzał się wcale, toteż starzenie nie było jedynie „kwestią czasu” rozumianego w absolutnym, Newtonowskim sensie; nie było czasu, działającego na organizm w sposób entropowy, istniały raczej wielkie ciągi specyficznych zdarzeń fizycznych i chemicznych, które zachodziły z różną prędkością i ze zmiennym skutkiem. Człowiek rodził się z fantastycznie wielką ilością mechanizmów regeneracji komórkowej oraz wyposażony we wspaniały system immunologiczny o sporej mocy. Terapie przedłużające życie często wspomagały tę naturalną działalność organizmu lub ją zastępowały. W ramach terapii uzupełniano obecnie enzym fotoliazę, przeciwdziałającą uszkodzeniom DNA, powstający w szyszynce hormon melatoninę oraz dehydroepiandrosterynę, steroidowy hormon produkowany przez gruczoły nadnerczy… Na kurację przedłużającą życie składało się obecnie około dwustu tego typu komponentów. Była naprawdę skomplikowana.

Czasami Sax odrywał się od lektury i schodził na odeską plażę. Siadał na gzymsie z Mają, jadł burrito, zastanawiał się nad własnym żołądkiem, nad wszystkim, co trzymało ich przy życiu, skupiał się na oddychaniu, którego nigdy przedtem nawet nie zauważał… Nagle czuł, że brakuje mu tchu, tracił apetyt i wiarę, że taki złożony system, jak ludzki organizm potrafi istnieć dłużej niż przez moment, że musi się załamać w pierwotny chaos i astrofizyczną prostotę. Człowiek był niczym smagany wiatrem wysoki na sto pięter domek z kart. Wystarczyło go trącić i… Na szczęście, Maja nie potrzebowała bardziej aktywnego towarzystwa, toteż Sax często pogrążał się w milczeniu i jak zaczarowany kontemplował własną jawną niemoc.

Nie zarzucił jednakże studiów nad problemem. Tak postępowali naukowcy, którzy stawali wobec zagadki. W pewnym sensie nie prowadził samotnych poszukiwań, miał bowiem wielu poprzedników, a także wielu towarzyszy, badaczy pokrewnych dziedzin, począwszy od wirologów, którzy zajmowali się najdrobniejszymi przejawami życia — jak priony i wiroidy — odkrywając przy okazji jeszcze mniejsze formy, niemal zbyt „niepełne”, aby nazwać je żywymi: wiridy, wirie, wiry… Każda z tych cząstek mogła mieć znaczenie dla większych problemów aż po wielkie kwestie organiczne, takie jak rytm fal mózgowych i ich związek z sercem oraz innymi narządami czy też stałe zmniejszanie się w szyszynce produkcji melatoniny, hormonu, który prawdopodobnie reguluje wiele aspektów starzenia. Sax śledził wszystkie te tematy, próbując sobie przyswoić wiadomości, dzięki którym spojrzy na interesujące go problemy z szerszej perspektywy. Intuicyjnie wyszukiwał ważne kwestie i badał je.

Niestety, przeszkodą były powtarzające się zaćmienia pamięci, które często mu się przytrafiały, gdy dochodził do cennych wniosków. Musiał szybko nagrywać myśli, zanim znikną! Zaczął mówić do siebie na głos, nierzadko także publicznie, miał bowiem nadzieję, że w ten sposób uprzedzi lukę w pamięci. Nic jednak nie pomagało. Po prostu nie potrafił wyrazić swoich przemyśleń słowami.

Spotkania z Mają sprawiały mu prawdziwą przyjemność. Każdego wieczoru — jeśli tylko zauważył, że zapadł zmierzch — przestawał czytać i szedł schodkowymi ulicami miasta na gzyms, gdzie często widywał siedzącą na jednej z czterech ławek Maję; wpatrywała się w leżące za portem morze. Sax szedł do budki zjedzeniem w parku, kupował burrito, gyros, sałatkę albo kukurydziane hot dogi, podchodził do Rosjanki i przysiadał się. Maja kiwała głową i jedli, nie mówiąc wiele. Później obserwowali morze.

— Jaki miałeś dzień?

— Niezły, a ty?

Sax nie próbował opowiadać, co przeczytał, a Maja nie mówiła o swoich zajęciach hydrologicznych ani o produkcjach teatralnych, którymi zajmowała się po zmroku. W gruncie rzeczy, mało mieli sobie do powiedzenia. Ale lubili siedzieć obok siebie.

Pewnego wieczoru słońce zachodziło z niezwykłym lawendowym blaskiem i Maja zapytała:

— Zastanawiam się, jaki to kolor?

Sax zaryzykował odpowiedź:

— Lawendowy?

— Hm, lawenda jest zwykle bardziej pastelowa, prawda?

Wywołał na ekranie wielką mapę barw, którą znalazł w komputerze dawno temu, gdy szukał nazw dla odcieni nieba. Maja zżymała się na te metody, jednak Russell przytrzymał nadgarstek w górze i porównywał z niebem kolejne kolorowe kwadraciki.

— Potrzebujemy większego ekranu.

Znaleźli jedną adekwatną nazwę: jasny fiolet. Albo coś pomiędzy fioletem jasnym i pastelowym.

Od tej pory każdego wieczoru sprawdzali barwę nieba. Zachody słońca w Odessie bywały rozmaite, na ich zmienność wpływała bliskość morza, nieba, pobielonych ścian miasta; istniała naprawdę nieskończona ilość wariacji, było ich znacznie więcej niż nazw. Niedostatek języka w tej sferze ciągle zaskakiwał Saxa. Nawet ubóstwo mapy kolorów. Czytał kiedyś, że oko zdolne jest rozróżnić około dziesięciu milionów różnych odcieni, natomiast w wykresie barw znajdowało się 1266 próbek i jedynie mały ich ułamek miał nazwy. Z tego też względu niemal co wieczór Sax i Maja podnosili ręce i porównywali kolejne odcienie palety z niebem, aż znaleźli zakres, który mniej więcej pasował; niestety nie było dla niego nazwy, toteż dwoje starych ludzi wymyślało własne określenia, takie jak pomarańcza 11 drugiego października, purpura aphelium, cytrynowy liść, prawie zielony, broda Arkadego. Maja bez końca potrafiła kontynuować tę zabawę i stale błyskała pomysłami. Z rzadka znajdowali nazwany odcień, pasujący do nieba w danym dniu (przynajmniej przez jakiś czas) i poznawali nazwę, która satysfakcjonowała ich oboje, jednak ogólnie rzecz biorąc, w zakresie pomiędzy czerwienią i błękitem, język angielski miał do zaoferowania zaskakująco niewiele; był po prostu dla Marsa zbyt ubogi. Pewnego wieczoru o zmierzchu, po fiołkoworóżowym zachodzie słońca, niebo stawało się kolejno liliowe, amarantowe, bakłażanowe, różowofiołkowe, ametystowe, śliwkowe, fiołkowe, fioletowe, heliotropowe, powojnikowe, lawendowe, indygowe, hiacyntowe, ultramarynowe. Na określenie następnych odcieni niebieskości nie starczyło słów. Na Czerwonej Planecie panował teraz błękit i wielu jego wariantom, a zwłaszcza rozpiętości między nim i czerwienią, nie oferowano wiele — poza szkarłatnym fioletem, lawendową szarością i tym podobnymi mieszaninami.

Pewnego wieczoru niebo było klarowne, a potem słońce zaszło za góry Hellespontus, ciągle jeszcze oświetlając morze na horyzoncie. Niebo przybrało barwę świetnie znanego rdzawobrązowego oranżu. Maja mocno chwyciła Saxa za ramię.

— Zobacz, marsjański pomarańcz, tak wyglądała planeta, którą obserwowaliśmy z pokładu „Aresa”! Patrz! Szybko, jaki to kolor, jaki?

Podnieśli nadgarstki i przejrzeli mapę barw.

— Paprykowa czerwień.

— Pomidorowy czerwony.

— Tlenkowy czerwony, tak, to ten. Kolor ten powstaje dzięki zetknięciu się tlenu z żelazem.

— Nie, jest nieco zbyt ciemny. Spójrz.

— Tak, to prawda.

— Brązowawa czerwień.

— Czerwonawy brąz.

Cynamon, zimna sjena, perski pomarańcz, opalony, wielbłądzi, rdzawobrązowy, odcień Sahary, chromowy oranż… Sax i Maja zaczęli się śmiać. Żaden z tych kolorów nie był odpowiedni.

— Nazwiemy go marsjańskim oranżem — zdecydowała Maja.

— W porządku. Ale zobacz, tyle odcieni brązu, a tak mało dla purpury. Dlaczego tak jest?

Maja wzruszyła ramionami. Aby znaleźć odpowiedź na własne pytanie, Sax zaczął czytać tekst towarzyszący mapie.

— Ach. Istnieją trzy kolory podstawowe, które łączą się, tworząc kolejne trzy, z którymi znowu się mieszają.

Później, w czerwieniejącym mroku natrafił na zdanie, i był tak zaskoczony, że przeczytał je na głos: „Czerwień i zieleń tworzą kolejną parę, której nie można postrzegać jednocześnie jako składników tego samego koloru”.

— To nieprawda — wtrąciła szybko Maja. — Te dwie barwy znajdują się na przeciwnych stronach palety barw.

— Co chcesz przez to powiedzieć? Że istnieje więcej kolorów?

— Oczywiście. Barwy artystów, kolory teatru. Obdarz kogoś czerwienią i zielenią, a dostaniesz barwę, która nie będzie ani taka, ani taka.

— A jaka? Czy ma nazwę?

— Nie wiem. Spójrz na paletę.

Oboje spojrzeli. Maja znalazła pierwsza.

— O tu! Umbra palona, czerwień indiańska, ciemna alizaryna… To zielono-czerwone mieszanki.

— Interesujące! Czerwono-zielone mieszanki! Coś mi się nasuwa…

Maja posłała mu karcące spojrzenie.

— Rozmawiamy tu o kolorach, Sax, nie o polityce.

— Wiem, wiem. A jednak…

— Ach. Nie bądź głupi.

— Ale powiedz, nie sądzisz, że potrzebujemy czerwono-zielonej mieszanki?

— W sensie politycznym? Istnieje już taka mieszanka, Sax, i jest dość kłopotliwa. Ugrupowanie „Uwolnić Marsa” skłoniło „czerwonych” z rady do przerwania imigracji i dlatego odnoszą takie sukcesy. Wspólnymi siłami zamkną przed Ziemianami granice Marsa i wkrótce ponownie znajdziemy się w stanie wojny. Powiem ci, jak to wygląda. Znowu popadamy w chaos.

— Hm — mruknął w zadumie jej towarzysz. Obecnie nie zwracał uwagi na politykę Układu Słonecznego, ale dostrzegał rosnący niepokój Mai, która zawsze umiała intuicyjnie wyczuć nadchodzący kryzys. Wprawdzie sądził, że sytuacja nie może być aż tak zła, jak twierdziła Rosjanka, postanowił sobie jednak co jakiś czas słuchać wiadomości. Lecz tymczasem…

— Popatrz, tam nad górami kolor zmienia się w indygo. — Poniżej widniała czarna kreska, powyżej purpurowy błękit…

— To nie indygo, ale szkarłatny błękit.

— Nie powinno się go nazywać błękitem, jest w nim zbyt wiele czerwieni.

— Nie powinno. Spójrz: morski błękit, błękit żelazawy, królewski błękit — wszystkie one mają w sobie nieco czerwieni.

— Tyle że kolor na horyzoncie nie jest żadnym z tych.

— Rzeczywiście, masz rację. Jest nieokreślony.

Zaznaczyli go na mapie barw i nadali mu nazwę Ls równe dwadzieścia cztery, M-roku dziewięćdziesiątego pierwszego, wrzesień 2206; nowy kolor.

Tak minął kolejny dzień.

Pewnego zimowego wieczoru siedzieli na ławce najbardziej wysuniętej na zachód. Do zachodu słońca pozostała godzina, powietrze znieruchomiało, morze Hellas wyglądało jak tafla szkła, niebo było bezchmurne, wyraźne, klarowne, wręcz przezroczyste. Im niżej słońce wędrowało w dół, tym bardziej błękitny stawał się cały świat, aż w pewnej chwili Maja podniosła oczy znad sałatki nicejskiej i kurczowo chwyciła Saxa za ramię.

— Och, mój Boże, spójrz.

Odstawiła papierowy talerzyk. Oboje instynktownie wstali, niczym starzy weterani słyszący hymn narodowy w wykonaniu żołnierzy na paradzie. Sax bez gryzienia połknął wielki kęs hamburgera.

— Ach — powiedział i patrzył.

Wszystko było niebieskie, niebiańsko niebieskie, niebieskie jak ziemskie niebo. Przez większą część godziny błękit rozlewał się wokół, zalewał siatkówki i mózgowe szlaki nerwowe Saxa i Mai, bez wątpienia bardzo stęsknione za tą barwą, za domem, który przedstawiciele pierwszej setki tak dawno temu opuścili na zawsze.


To były przyjemne wieczory. Za dnia jednakże sytuacja komplikowała się coraz bardziej. Sax zrezygnował ze studiowania całego problemu i skupił się na szczegółach. Miał wprawdzie wrażenie, że usiłuje rozpołowić nieskończoność, niemniej jednak ograniczył ilość tekstów i skupił się na kwestii według niego najważniejszej: na mózgu. W hiperstarym mózgu istniały zmiany, widoczne zarówno podczas autopsji, jak i podczas różnych badań — upływu krwi, elektroaktywności, zużycia białka i cukru, ciepłoty oraz wszystkich innych niebezpośrednich testów, które prowadzono od stuleci na żywym mózgu, podczas wszelkiego typu pracy umysłowej. Zaobserwowane zmiany w hiperstarym mózgu obejmowały zwapnienie szyszynki, które redukowało ilość produkowanej melatoniny (dodatek syntetycznej melatoniny stanowił element kuracji przedłużającej życie, jednak oczywiście lepiej byłoby powstrzymać zwapnienie, ponieważ prawdopodobnie powodowało ono także inne negatywne skutki), wyraźny wzrost ilości splotów neurofibrylów — zespołów włókienek białkowych, które znajdowały się między neuronami i wywierały na nie fizyczny nacisk, być może analogiczny do tego, który Maja odczuwała podczas presque vus (nikt nie wiedział tego na pewno), gromadzenie się szkodliwego białka beta-amyloidowego w naczyniach krwionośnych mózgu i w przestrzeni pozakomórkowej wokół zakończeń nerwów. Piramidowe neurony w czołowej korze mózgowej i hipokampusie były podatne na niszczące działanie wapna. Stanowiły niepodzielne komórki podstawowe, których wiek równał się wiekowi całego organizmu; uszkodzenie ich było trwałe, tak jak podczas wstrząsu Saxa. Wtedy, podczas wypadku — czego nie lubił wspominać — stracił bezpowrotnie sporo komórek mózgowych. Niektóre cząsteczki neuronów mózgowych posiadały zdolność zastępowania innych, jednak ta umiejętność także ulegała zniszczeniu; po pewnym czasie strata okazywała się równie tragiczna w skutkach co uszkodzenie bezpośrednie. Sekcje zwłok osób, które umarły na ostrą niewydolność, przeżywszy dwieście lat, regularnie wykazywały poważne zwapnienie szyszynki, połączone z przyrostem poziomu wapna w hipokampusie. Hipokampus i poziom wapna generalnie łączyły się z działaniem pamięci. Interesujący związek.

Istniało zresztą wiele różnych hipotez, niestety niczego nie dawało się rozstrzygnąć poprzez rozważania teoretyczne, natomiast eksperymenty, mogące wyjaśnić pewne kwestie, były praktycznie niemożliwe ze względu na niedostępność badań na żywym mózgu. Można by zabić kilka piskląt, myszy, szczurów, psów, świń, lemurów i szympansów, a także płody i embriony kilku okazów z każdego gatunku zwierząt, otworzyć i poddać drobiazgowej analizie mózgi ich wszystkich, a i tak nigdy nie znaleźć odpowiedzi na zadane pytanie; sama autopsja nie wystarczała, podobnie zresztą jak badania na żywym mózgu, ponieważ proces albo był subtelniej szy, aby mogło go wykryć badanie, albo bardziej holistyczny, bardziej kombinatoryczny, lub — co najbardziej prawdopodobne — wszystko naraz.

A jednak niektóre z eksperymentów i ich wyniki wydawały się bardzo sugestywne, na przykład opinia, iż nagromadzenie wapna zmienia funkcjonowanie fal mózgowych. Tego typu stwierdzenia stanowiły dla Saxa podstawę do dalszych badań. Ostatnio zaczął sporo czytać o poziomach białka wiążącego wapno, o kortykosterydach, stężeniu wapna w hipokampicznych neuronach piramidowych i o zwapnieniu szyszynki. Okazało się, że istnieją efekty synergiczne, które mogą wstrząsnąć zarówno pamięcią, jak i ogólnym funkcjonowaniem fal mózgowych, a w gruncie rzeczy wszystkimi rytmami cielesnymi, łącznie z rytmami serca.

— Czy Michel doświadczał problemów z pamięcią? — spytał Sax Maję. — Może miał wrażenie, że traci całe wątki myślowe… nawet bardzo użyteczne?

Maja wzruszyła ramionami. Michel nie żył już prawie od roku.

— Nie pamiętam.

Sax poczuł gniew. Umysł Mai przeżywał prawdziwy regres, jej pamięć z każdym dniem się pogarszała. Nawet Nadia nie potrafiła pomóc przyjaciółce. Sax coraz częściej spotykał się z Mają na gzymsie, spotkania stały się nawykiem, w którym oboje wyraźnie znajdowali przyjemność, chociaż nigdy o tym nie rozmawiali. Po prostu siedzieli, jedli kupione w budce przekąski, obserwowali zachód słońca i przyglądali się wykresom kolorów, sprawdzając, czy udało im się uchwycić nowy odcień. Gdyby nie sukcesywnie nanoszone na mapę notatki, żadne z nich nie byłoby pewne, czy widziany danego dnia kolor jest rzeczywiście nowy. Sax zdawał sobie sprawę, że coraz częściej doświadcza zaćmień pamięci, było ich chyba od czterech do ośmiu dziennie, chociaż nie miał pewności. Nagrywał niemal wszystkie swoje wypowiedzi, rejestracja włączała się samoczynnie uruchamiana jego głosem. Nie próbował opisywać wątku myślowego, wypowiadał jedynie kilka słów i miał nadzieję, że dzięki nim później przypomni sobie całą przemyśliwaną właśnie kwestię. Wieczorem, tuż przed snem siadał z lękiem bądź w pogodnym nastroju i słuchał tego, co uwieczniło AI: przeważnie przypominał sobie wszystko, o czym myślał, od czasu do czasu jednak zupełnie nie pamiętał, co ma oznaczać stwierdzenie typu: „Syntetyczne melatoniny mogą być lepszym antyutleniaczem niż naturalne, tyle że nie istnieje wystarczająca ilość (!) wolnych rodników”. Albo: „Viriditas to zasadnicza tajemnica, nigdy nie powstanie wokół niej żadna dobra, jednolita teoria”.

Na szczęście, własne wyrażenia były tak sugestywne, że często uruchamiały zawodzącą pamięć.

Sax nie przestawał czytać. W trakcie pracy inaczej dostrzegł wiele problemów i doszedł do wniosku, że struktura nauki jest piękna. Stanowiła z pewnością jedno z najwspanialszych dokonań ludzkiego umysłu, jego szczyt i najbardziej zdumiewającą, nigdy nie kończącą się pracę, niczym symfoniczny poemat złożony z tysięcy strof, skomponowany przez wszystkich ludzi podczas stałej, gigantycznej współpracy. Język poematu był matematyczny, ponieważ taki był język samej natury (nie istniał inny sposób wyjaśnienia zaskakującej siły, z jaką naturalne zjawiska lgnęły do wyrażeń matematycznych wielkiej trudności i subtelności). W cudownej rodzinie języków na różnych polach nauki wybuchały pieśni sławiące rozmaite dowody rzeczywistości; każda nauka tworzyła swój standardowy model dla wyjaśnienia świata, wszystkie krążyły w pewnej odległości — zależnej od tego, jaki poziom czy skalę badano — wokół fizyki cząstek elementarnych, tak że wszystkie standardowe modele trwały pogodnie splecione w większym, zgodnym układzie. Te standardowe modele przypominały nieco paradygmaty Kuhna, choć w rzeczywistości były (paradygmaty jako wzorzec modelowania) bardziej giętkie, urozmaicone i stanowiły dialog, w którym partycypowały przez ostatnie setki lat tysiące umysłów; takie postaci, jak Newton, Einstein czy Wład nie były odosobnionymi gigantami percepcji publicznej, lecz najwyższymi wierzchołkami wielkiego górskiego pasma (jak skomentował sam Newton podczas próby wyjaśnienia własnej uwagi na temat stawania na ramionach gigantów). Po prawdzie, pracę nauki należało nazwać wspólnym dorobkiem, sięgał bowiem aż do początków nowoczesnej wiedzy bądź — jak twierdził Michel — aż do prehistorii; równała się stałej walce o zrozumienie problemów. Teraz, rzecz jasna, stanowiła swego rodzaju konstrukcję, wyartykułowaną w taki sposób, że żaden pojedynczy osobnik nie mógł objąć jej umysłem. Działo się tak głównie z powodu ogromnej pojemności i tematycznej rozpiętości wiedzy, gdyż spektakularny rozkwit jej struktury w zasadzie nie przekraczał ludzkich zdolności rozumienia — każdy człowiek mógł swobodnie krążyć po piętrach tej konstrukcji, ogarniał przynajmniej kształt całości i z łatwością dokonywał wyborów co do dziedziny i jej miejsca w całym świecie wiedzy. Najpierw trzeba się było nauczyć dialektu niezbędnego dla przedmiotu badań (co w przypadku takich dziedzin jak teoria superstrun czy kaskadowy chaos rekombinacyjny wydawało się niezwykle trudne), potem należało przejrzeć dotychczasowy stan badań (czyli literaturę przedmiotu), mając nadzieję na szybkie znalezienie synkretycznej pracy, napisanej przez kogoś, kto długo zajmował się problemem i potrafił w odpowiedniej dla laika formie przekazać ostatnie wnioski swoje i innych. Choć dla osób z zewnątrz dzieło mogło mieć sporą wartość, większość działających na danym polu naukowców dyskredytowała je, nazywała „szarą literaturą” i uważała, że jest w znacznym stopniu bądź całkowicie pozbawione cech syntetycznych. Taka praca stanowiła ogólny przegląd (chociaż niektórzy twierdzili, że lepiej byłoby użyć słowa „podgląd”, ponieważ prawdziwi twórcy tkwili wysoko w strukturze nauki, a reszta spoglądała na nich z dołu) i po jej przeczytaniu laik wchodził na następny stopień wtajemniczenia i zaczynał przeglądać czasopisma z danej dziedziny oraz artykuły krytyczne, czyli tak zwaną białą literaturę, omawiającą najnowsze osiągnięcia; dostępne były również rozmaite streszczenia, dzięki którym czytelnik miał wrażenie, że przyswoił sobie sporą część wiedzy związanej z daną kwestią. Ogólnie i otwarcie… Z kaźdym naukowym problemem związana była grupa ludzi rzeczywiście odpowiedzialnych za postęp; grupa liczyła sobie w najlepszym razie kilkaset osób, często łącznie z główną kadrą syntetyków i innowatorów, których było nie więcej niż tuzin w całym Układzie Słonecznym. Przedstawiciele grupy tworzyli w ramach dialektu nowy żargon, za pomocą którego przekazywali sobie własne odkrycia, spierali się nad rezultatami, sugerowali nowe ścieżki badań, przydzielali sobie zadania laboratoryjne, dyskutowali na konferencjach specjalnie poświęconych danemu tematowi i rozmawiali ze sobą we wszystkich możliwych mediach. W laboratoriach i barach konferencyjnych praca także posuwała się naprzód — przybierając postać dialogu osób, które rozumiały pewne kwestie, eksperymentowały i teoretyzowały.

Cała ta ogromna złożona struktura wiedzy była dostępna dla wszystkich chętnych, dla każdego, kto pragnął się przyłączyć do badaczy i potrafił wykonywać wyznaczoną mu pracę. Nie istniały sekrety, nie było zamkniętych plików, a każde laboratorium i przedstawiciele każdej specjalizacji uprawiali swoją własną politykę. Jednak polityka nie mogła oddać w sposób materialny matematycznej struktury ich rozumienia świata zjawisk. Sax zawsze w to wierzył i żadne analizy wykonywane przez socjologów ani nawet kłopotliwe marsjańskie doświadczenia związane z procesem terraformowania nie osłabiały w nim tej wiary. Nauka była układem społecznym, co najważniejsze stanowiła jednak również swoją własną przestrzeń, dostosowaną jedynie do rzeczywistości; w tym tkwiło jej piękno. Jak mówił poeta, myśląc o nauce, prawda jest piękna; miał rację (poeci nigdy się nie mylą).

Sax spacerował po tej wielkiej budowli, zadowolony, otwarty na sugestie i w pewnym sensie zaspokojony.


Zaczął jednakże zdawać sobie sprawę z faktu, że niezależnie od piękna i potęgi nauki, biologiczne starzenie jest problemem niezwykle skomplikowanym. Ogólnie, nie był wprawdzie zbyt trudny do rozwiązania — zdaniem Saxa nie istniały takie kwestie — lecz za trudny, by rozwikłano go za życia Russella. Właściwie, stopień komplikacji danego problemu pozostawał wciąż sprawą otwartą. Ludzie nadal nie w pełni rozumieli takie pojęcia, jak materia, przestrzeń i czas, a w swoich rozważaniach — związanych na przykład z wyglądem kosmosu sprzed Wielkiego Wybuchu albo z cząstkami mniejszymi niż struny — często posiłkowali się metafizyką. Świat dopiero czekał na nowoczesne wyjaśnienia swej istoty. Sax wierzył, że pewnego dnia wszystkie problemy (przynajmniej od struny do kosmosu) wejdą w skład wielkiego królestwa uznanej wiedzy. Wprawdzie zadanie wydawało się zakrojone na następne tysiąc lat, jednak trzeba było mieć nadzieję.

Tymczasem Sax doświadczał wielu zaćmień pamięci dziennie, czasami też brakowało mu oddechu i nieraz czuł, że serce bije zbyt szybko. Źle sypiał w nocy. Michel nie żył, nie miał więc z kim o tym porozmawiać, chociaż bardzo potrzebował pomocy. Jeśli w ogóle był w stanie myśleć na poziomie znaczeniowym, czuł się, jak gdyby brał udział w wyścigu. On i wszyscy inni — ale zwłaszcza naukowcy zajmujący się problemem życia — ścigali się ze śmiercią i aby z nią wygrać, musieli wyjaśnić jedną z największych spośród „wielkich nie wyjaśnionych”.

Pewnego dnia Sax siedział na ławce z Mają, po dniu spędzonym przed ekranem, myślał o ogromie problemu i nagle uświadomił sobie, że nie zdoła wygrać tego wyścigu. Rozumianej ogólnie ludzkości może się to któregoś dnia udać, jednak droga była długa. Saxa w gruncie rzeczy nie zaskoczyła owa myśl; wiedział już wcześniej, zawsze zdawał sobie z tego sprawę. Chociaż najnowszy problem mianowano „ostrą niewydolnością”, słowa były tylko słowami — nieścisłymi i upraszczającymi — nie nauką właściwie, lecz raczej próbą (jak nazwa „Wielki Wybuch”) pomniejszenia i objęcia nazwą nie rozumianej dotąd rzeczywistości. Prawdziwy problem nazywał się po prostu „śmierć”. Ostra niewydolność, też coś! Biorąc pod uwagę naturę życia i czasu, śmierć stanowiła kwestię, której żadnemu żywemu organizmowi tak naprawdę nigdy nie uda się rozwiązać. Odroczyć — tak, rozwiązać — nie.

— Rzeczywistość jest śmiertelna — oznajmił.

— Oczywiście, że tak — odparła Maja, pochłonięta widokiem zachodu słońca.

Sax musiał sobie postawić do rozwiązania prostszy problem. Na przykład właśnie odroczenie jako krok ku trudniejszym kwestiom; w każdym razie, jakieś zadanie, z którym potrafiłby sobie poradzić. Może: kłopoty z pamięcią. Walka z zaćmieniami, tak, ta sprawa była w zasięgu ręki, gotowa do zbadania. Pamięć Saxa bardzo potrzebowała jakiejś terapii, a poza tym pomyślał, iż studia poświęcone pamięci mogą rzucić światło na problem ostrej niewydolności. Może okazać się, że te dwie kwestie nie mają związku, ale trzeba było spróbować, niezależnie od wszelkich trudności. Skoro bowiem ludzie mają nadal umierać, niech przynajmniej umrą z nie tkniętymi wspomnieniami.

W ten sposób Sax porzucił badania nad ostrą niewydolnością oraz innymi kwestiami związanymi ze starzeniem i całkowicie się skupił na problemie pamięci. Był w końcu tylko śmiertelnikiem.


Ostatnie badania dotyczące pamięci były naprawdę imponujące i dość blisko — w pewnym aspektach — łączyły się z nauką, która przed laty umożliwiła (częściowo) Saxowi odzyskanie sił po wstrząsie. Russella fakt ten nie zdziwił, ponieważ wiedział, że pamięć stanowi zachowanie wiedzy w umyśle. Cała nauka o mózgu starała się przede wszystkim zrozumieć pojęcie świadomości, niestety dwóch głównych kwestii tego procesu — zachowywania wiadomości i ich przywoływania — naukowcy nie potrafili w pełni zrozumieć.

Mieli na szczęście coraz więcej klinicznych wskazówek — wielu starych ludzi doświadczało różnego rodzaju problemów z pamięcią, a następne pokolenie — wysokich nisei — obserwowało kłopoty starszych i miało nadzieję ich uniknąć. Pamięcią zajmowali się niemal wszyscy. Setki, a może nawet tysiące laboratoriów pracowało nad kwestiami jakoś z nią związanymi, dzięki czemu udawało się wyjaśnić wiele spraw spornych. Sax na swój zwykły sposób pogrążył się w literaturze, przez wiele miesięcy intensywnie czytał, by po tym okresie stwierdzić, że — chociaż dość ogólnie — wie, jak działa pamięć. Niestety, podobnie jak cała reszta naukowców pracujących nad tym problemem, niecałkowicie pojmował zasadnicze pojęcia: świadomość, materię i czas; nie znalazł też żadnych naukowych metod na usprawnienie czy też udoskonalenie pamięci. Potrzeba było więcej badań.

Nikt jeszcze nie podważył pierwotnej hipotezy Hebba, zaproponowanej przez Donalda Hebba w 1949 roku, ponieważ stanowiła zasadę ogólną: „uczenie się zmienia pewną fizyczną cechę w mózgu, kodując w niej na dłuższy czas fakty”. W czasach Hebba wyobrażano sobie, że ta fizyczna cecha (nazywana śladem pamięciowym albo engramem) pojawia się gdzieś na poziomie synaptycznym, na którym mogą się znajdować setki tysięcy synaps dla każdego z dziesięciu miliardów neuronów mózgu, a zatem badacze mieli wówczas wrażenie, że mózg człowieka jest zdolny zatrzymać jakieś 10’4 danych. Niestety, w tamtym okresie nie udało się wyjaśnić problemu ludzkiej świadomości. Później nastąpiła era komputerów, krótkotrwała moda na tworzenie solidnej sztucznej inteligencji (czyli AI) oraz epoka „błędu maszyny”, rozumianego jako przeciwieństwo „prawdziwego błędu” mózgu (mózg uważano za najpotężniejszą maszynę czasu). Badania prowadzone w dwudziestym pierwszym i dwudziestym drugim wieku ujawniły, że engramy nie istnieją — nie udało się ich zlokalizować żadnemu z ogromnej liczby eksperymentów, nawet temu, podczas którego usuwano rozmaite partie szczurzych mózgów po wyuczeniu zwierzęcia zadania; żadna część mózgu nie okazała się w tym względzie szczególnie istotna. Zawiedzeni eksperymentatorzy wywnioskowali, że pamięć znajduje się „wszędzie i nigdzie”, co doprowadziło do — jeszcze głupszej niż wszystkie analogie maszynowe — analogii mózgu z hologramem; naukowcy niestety szukali na oślep. Późniejsze eksperymenty nieco wyjaśniły pewne kwestie, stało się bowiem oczywiste, że wszystkie działania świadomości odbywają się na poziomie znacznie mniejszym nawet niż poziom neuronów. Gdy Sax o tym czytał, skojarzyła mu się ogólna miniaturyzacja metody naukowej, która miała miejsce w całym dwudziestym drugim stuleciu. Badano wówczas cytoszkielety komórek neuronowych, które — jak się okazało — składały się z wewnętrznych szeregów mikrotubul połączonych mostami białkowymi. Struktura mikrotubul stanowiła układ pustych rurek w postaci trzynastu kolumn dimerów tubulowych — kulistych proteinowych par w kształcie orzecha ziemnego (wielkości 8x4x4 nanometry), które pojawiały się w dwóch różnych konfiguracjach, zależnych od ich polaryzacji elektrycznej. Dimery reprezentowały możliwy dwupołożeniowy przełącznik potencjalnego engramu, były jednak tak małe, że — z powodu interakcji van der Waalsa — na elektryczny stan każdego z nich wpływały otaczające je dimery. Z tego też względu wszelkiego rodzaju informacje mogły się rozprzestrzeniać po każdej z mikrotubulowych kolumn i wzdłuż łączących je białkowych mostów. Niedawno naukowcy posunęli się jeszcze dalej w miniaturyzacji i ustalili, że każdy dimer zawiera około czterystu pięćdziesięciu aminokwasów i może zachowywać informacje dzięki zmianom w ich sekwencjach. Wewnątrz kolumn dimerów znajdowały się maleńkie, uporządkowane strumyczki wody w postaci zwanej „wodą sąsiadującą”, która w obrębie tubuli zdolna była przeprowadzać koherentne kwantowo drgania. Podczas setek eksperymentów prowadzonych na żywych mózgach małp przy użyciu różnego rodzaju zminiaturyzowanych przyrządów ustalono, że podczas gdy istota myśli w sposób świadomy, sekwencje aminokwasów przesuwają się, a dimery tubulowe w wielu różnych miejscach mózgu zmieniają konfiguracje w drgających fazach; mikrotubule poruszały się, czasami rozrastały, a — na większą skalę — rosły dendrytowe wyrostki, tworząc nowe połączenia; czasem zmieniały synapsy, czasami nie.

Z ostatniego modelu pojęciowego wynikało, że wspomnienia są kodowane (w jakiś nieznany sposób) jako nienaruszalne wzorce kwantowo koherentnych drgań wytworzonych przez zmiany w mikrotubulach i ich składowych częściach; wszystko to odbywało się we wzorcach wewnątrz neuronów. Niektórzy badacze spekulowali istnienie znacznego ruchu nawet na najsubtelniejszych, ultramikroskopowych poziomach, czyli trwale pozostających poza ludzką zdolnością rozumienia (znajomy refren); inni naukowcy twierdzili, że drgania zbudowane są ze śladów znaków w rodzaju wzorców spinowo-sieciowych (które opisywała w swej pracy Bao): punktach węzłowych i sieciach, co zdaniem Saxa niezwykle przypominało plan pałacu pamięci — z pokojami i korytarzami — jak gdyby starożytni Grecy jedynie za pomocą introspekcji przeczuli geometrię czasoprzestrzeni.

W każdym razie, pewne było, że te ultramikroskopijne ruchy mają związek z plastycznością mózgu; między innymi dzięki nim mózg się uczył, a potem pamiętał. Pamięć istniała więc na daleko mniejszym poziomie, niż sobie wcześniej wyobrażano. Ten fakt stanowił podstawę do obliczeń, że mózg posiada o wiele większe możliwości obliczeniowe i wykonuje mniej więcej l O24 operacji na sekundę, a czasem nawet l O43, co z kolei doprowadziło badaczy do stwierdzenia, że umysł każdego człowieka jest w pewnym sensie bardziej skomplikowany niż cała reszta wszechświata (oczywiście z wyjątkiem innych istot świadomych). Siłę antropologicznych złudzeń charakterystycznych dla teorii kosmologicznej Sax uważał za podejrzaną, musiał jednak przyznać, że warto było rozważyć tę interesującą myśl.

Pamięć okazała się zatem problemem jeszcze bardziej skomplikowanym, niż podejrzewano; mało tego, działała na tak mikroskopijnych poziomach, że z pewnością musiała mieć związek z efektami kwantowymi. W eksperymentach prowadzonych w dużej skali jawnie wynikało, że w każdym mózgu zdarzały się zbiorowe zjawiska kwantowe, istniała zarówno ogólna koherencja kwantowa, jak i kwantowa plątanina między różnymi elektrycznymi stanami mikrotubul. Oznaczało to, że wszystkie nieintucyjne zjawiska i zwykły paradoks rzeczywistości kwantowej są integralnymi częściami świadomości. Rzeczywiście, ostatnio zespół francuskich badaczy rozważał łącznie efekty kwantowe i kwestię cytoszkieletów, dzięki czemu zdołał w końcu stworzyć wiarygodną teorię odpowiadającą na pytanie, dlaczego po tych wszystkich stuleciach bezmyślnego używania, środki ogólnie znieczulające nadal działają.

W ten sposób naukowcy stanęli w obliczu jeszcze jednego dziwacznego świata kwantów, w którym działało się z pewnej odległości, nie podjęte postanowienia wpływały na realnie zaistniałe zdarzenia, a do innych dochodziło w sposób niemal teleologiczny, czyli poprzez zdarzenia późniejsze… Sax nie był zbytnio zaskoczony ewolucją tej dziedziny. Potwierdzało się jedynie wrażenie, które nosił w sobie przez całe życie — że umysł ludzki jest czymś niezwykle tajemniczym, czarną skrzynką, niemal niemożliwą do zbadania przez naukę; takie badanie prowadziło jedynie w świat „wielkich nie wyjaśnionych”.

A jednak, można było zachować wierność swojej nauce i przyznać, że rzeczywistość na poziomie kwantowym zachowuje się w sposób — z perspektywy ludzkich zmysłów i zwykłego doświadczenia — po prostu oburzający. Ludzie mieli za sobą trzysta lat, zatem powinni byli się do tego przyzwyczaić i w końcu musieli jakoś wcielić tę wiedzę we własne światopoglądy i żyć dalej. Sax oczywiście powiedziałby, że jest świetnie obznajomiony z paradoksami kwantowymi; cząsteczki w mikroskali były dziwaczne, ale dawało sieje wytłumaczyć, określić w sensie ilościowym albo przynajmniej opisać przy wykorzystaniu liczb zespolonych, geometrii Riemanna i całej reszty narzędzi odpowiednich działów matematyki. Odnalezienie takich cząsteczek w funkcjonującym mózgu nie powinno zaskakiwać. Nauka o mózgu to z pewnością nauka ścisła, zupełnie przeciwna takim dziedzinom, jak historia ludzkości, psychologia czy kultura. Łączyła się raczej z mechaniką kwantową, charakteryzowały ją wzory matematyczne. Fakt ten był niezwykle znaczący.

Zatem, rozpatrując na mikroskopijnym poziomie strukturalnym: w mózgu znajdował się spory fragment przeszłości jednostki, zakodowany w unikalnej i skomplikowanej sieci synaps, mikrotubul, dimerów, sąsiadującej wody i łańcuchów aminokwasów. Wszystkie te składniki były wystarczająco małe i położone blisko siebie, aby wzajemnie oddziaływać poprzez efekt kwantowy. Świadomość stanowiły rozchodzące się i kurczące wzorce fluktuacji kwantowej, które zawierały się bądź były generowane w określonych częściach mózgu; stanowiły rezultat fizycznej struktury wyrażonej na wielu poziomach. Niezwykle ważny był na przykład hipokampus, zwłaszcza jego ząbkowany region splotów nerwowych i prowadzące do nich nerwy. Hipokampus okazał się niezwykle wrażliwy na ruch w układzie limbicznym, który leżał w mózgu bezpośrednio pod nim i był siedliskiem uczuć, tym, co starożytni nazywali sercem. Z tego związku wynikało, że łączący się z danym wydarzeniem ładunek emocji miał dużo wspólnego z rozkładem informacji w pamięci. Człowiekowi przydarzały się różne sprawy, świadomość była ich świadkiem albo ich doświadczała i przeżycia te zmieniały mózg, stając się na zawsze jego częścią; szczególnie zdarzenia, które zwiększały stopień emocjonalny. Sax uważał, że ten opis jest prosty i zrozumiały. Zgadzał się z nim — to, co najbardziej czuł, pamiętał najlepiej, zapominał natomiast nawet najlepiej uwiecznione kwestie, jeśli nie łączyły się z emocjami; nie było to właściwie zapominanie, ale zahamowanie pamięci, represja wspomnień.

Jednakże po tej wstępnej zmianie w mózgu rozpoczynał się powolny proces degradacji. Faza przypominania różniła się u każdego człowieka, lecz nigdy nie dorównywała siłą magazynowaniu pamięci i bardzo trudno było nad nią panować. Informacje trafiały do mózgu w postaci wzorca, ale nie zawsze udawało sieje przywołać, a jeśli ktoś nie pamiętał wzorca, nigdy ich sobie nie przypominał. Warto też było ćwiczyć pamięć. Z przeprowadzonych eksperymentów wynikało, że po około stu pięćdziesięciu latach magazynowania wzorzec zaczynał coraz bardziej słabnąć, zapewne z powodu nagromadzenia się efektów kwantowych wolnych rodników, które przypadkowo zebrały się w mózgu. Najwyraźniej to właśnie się obecnie przydarzało najstarszym ludziom; proces rozpadu, rozpoczynający się niemal tuż po odwzorowaniu się informacji w mózgu (natychmiast po jakimś zdarzeniu), w końcu osiągał poziom skumulowania, którego skutki były katastrofalne dla wzorców drgań, a więc także dla pamięci. Sax myślał ponuro, że nie można uniknąć tych negatywnych zmian, były pewne niczym termodynamiczne zmatowienie soczewki oka.

Gdyby jednak ktoś potrafił szczegółowo wyliczyć wszystkie swoje wspomnienia albo, jak mówili niektórzy specjaliści przedmiotu, ekforyzować je — słowo to z greckiego oznaczało coś w rodzaju „przekazu odbitego” — wówczas wzorce zostałyby wzmocnione, odnowione, a ich degradacja całkowicie powstrzymana. W rezultacie było to coś w rodzaju kuracji przedłużającej życie dla wzorców dimerowych, nazywane anamnezą albo utratą zapominania. Po takiej „kuracji” przypominanie zdarzeń było znacznie łatwiejsze lub przynajmniej równie łatwe jak tuż po zdarzeniu. W tym ogólnym kierunku szły prace nad wzmocnieniem pamięci. Niektórzy naukowcy nazywali leki i urządzenia elektryczne wykorzystywane w tym procesie „nootropikami”; Russellowi to słowo kojarzyło się z działaniem na umyśle. W aktualnej literaturze przedmiotu istniało wiele określeń dla tego procesu — w poszukiwaniu nazwy korzystano z greckich i łacińskich słowników: toteż Sax widział mnemonikę, mnemotechnikę i mnemozynikę (od bogini pamięci) oraz mimenskesthains (od greckiego słowa „pamiętać”), sam jednak preferował termin „wzmocnienie pamięci”; podobała mu się też anamneza, wydawała się bowiem najdokładniejszym określeniem dla poczynań badaczy.

Mimo praktycznych trudności ekforyzacja — pamiętanie całej własnej przeszłości czy też choćby pewnej jej znaczącej części — była czymś wspaniałym. Niestety, chodziło nawet nie o samo odkrycie anamnezy, która mogłaby stymulować taki proces, lecz także o znalezienie potrzebnego na nią czasu. Skoro ktoś przeżył już dwa stulecia, sądził, że znajdzie te kilka lat niezbędnych do zekforyzowania wszystkich znaczących zdarzeń ze swego życia.

Ciągłe ćwiczenia pamięciowe były jednakże niepraktyczne, zwłaszcza przywoływanie kolejnych wspomnień. Przyjemniej byłoby ćwiczyć pamięć w sposób ogólniejszy, wzmacniać całą sieć bez świadomego przywoływania jednego składnika po drugim. Nikt niestety nie wiedział, czy taka czynność jest w ogóle możliwa. Sax nie potrafił jej sobie wyobrazić. Gdyby jednak za pomocą, na przykład, prądu elektrycznego pobudzić nerwowy szlak do hipokampusa i „przepchnąć” sporą część adenozynotrójfosforanu przez barierę krwi mózgowej, można by w ten sposób stymulować potencjał wspomagający uczenie się; potem należałoby pobudzić wzorzec fal mózgowych oraz drgania kwantowe mikrotubul, po czym skłonić świadomość danej osoby do przypomnienia sobie i wybrania najważniejszych dla niej wspomnień; wtedy pozostałe również zostałyby — nieświadomie — wzmocnione…

Russell szybko przemyślał całą kwestię, a gdy kończył… wątek myślowy po prostu zniknął. Sax siedział w salonie mieszkania z pustką w głowie i przeklinał samego siebie za to, że nie nagrał na AI nawet kilku słów. Zdaje się, że myślał o ADP, a może to był inny trójfosforan? No cóż. Jeśli myśl była naprawdę użyteczna, wróci. Musiał w to uwierzyć! Istniała przecież taka możliwość.

Im dłużej Sax badał problemy związane z pamięcią, tym bardziej był przekonany, że przyczyną ostrej niewydolności Michela był szok wywołany amnezją Mai. Nie potrafił swego stwierdzenia udowodnić, zresztą w gruncie rzeczy fakt ten nie miał właściwie znaczenia. Było jednak prawdą, że Michel nie chciałby żyć dłużej niż pamięć Mai czy jego własna. Kochał towarzyszkę swego życia także jako swoją pacjentkę, jako swoją „pracę naukową” i wstrząsnęło nim, że Maja zapomniała o czymś tak bardzo podstawowym i istotnym (była to ostatnia kropla, która przepełniła kielich)… Związek umysłu z ciałem wydawał się tak silny, że samo oddzielenie ich od siebie było prawdopodobnie fałszywe, stanowiło pozostałość metafizyki Kartezjusza albo jeszcze wcześniejszych religijnych poglądów na duszę. Umysł stanowił życie ciała jednostki, a pamięć była jej umysłem. A zatem — poprzez proste równanie przechodnie — pamięć równała się życiu i jeśli umierała pamięć, zanikało życie. Michel zapewne uświadomił to sobie w swojej ostatniej traumatycznej półgodzinie, kiedy — z żalu za umierającym umysłem ukochanej kobiety — jego jaźń zapadła się w śmiertelną arytmię.

Aby żyć naprawdę, człowiek musi pamiętać, pozostawała więc ekforyzacja — jedyna odpowiednia metoda anamnestyczna. Nie istniało inne wyjście: trzeba było jej spróbować.


Oczywiście istniało niebezpieczeństwo. Jeśli Saxowi uda się rozwinąć „wzmacniacz pamięci”, mógłby on uderzyć od razu w cały układ człowieka; nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak się będzie czuła dana osoba. Należało po prostu spróbować. Przeprowadzić eksperyment. Eksperyment na sobie. No cóż, Sax nie byłby pierwszy. Wład najpierw sam się poddał kuracji gerontologicznej, chociaż mogła go zabić, Jennings wstrzyknął sobie szczepionkę przeciwko ospie, a przodek Arkadego, Aleksandr Bogdanów, „wymienił” swoją krew z krwią młodego mężczyzny chorego na malarię oraz gruźlicę i zmarł niedługo później, podczas gdy tamten żył jeszcze trzydzieści lat. W środowisku naukowym znana też była opowieść o młodych fizykach z Los Alamos, którzy wywołali pierwszy wybuch atomowy, zastanawiając się, czy nie spali on doszczętnie całej ziemskiej atmosfery; był to wyjątkowo szokujący przypadek eksperymentowania na sobie. W porównaniu z tymi przykładami, wprowadzenie do własnego organizmu kilku aminokwasów nie wydawało się niczym szczególnym, przypominało testowanie LSD przez doktora Hoffmana. Przypuszczalnie ekforyzacja była przeżyciem mniej dezorientującym niż LSD, ponieważ gdyby wszystkie wspomnienia danej osoby zostały w jednej chwili wzmocnione, świadomość z pewnością nie byłaby w stanie zdać sobie z nich sprawy. Sax, opierając się na introspekcji, sądził, że tak zwany strumień świadomości jest w rzeczywistości nielinearny. Człowiek mógł więc — w najlepszym razie — doświadczyć szybkiego skojarzeniowego wątku wspomnień albo przypadkowej mieszaniny, zupełnie innej niż codzienne rozmyślania Saxa. Russell uważał, że sobie z nią poradzi, a przy tym zmęczyły go ciągłe kłopoty z pamięcią i pragnął zaryzykować.

Poleciał więc do Acheronu.


Tam, na miejscu starego ośrodka powstały już nowe laboratoria. Zajmowały całe wysokie skalne żebro, które pogłębiono i zabudowano. W mieście mieszkało obecnie około dwustu tysięcy osób. Równocześnie Acheron pozostał spektakularnym żebrem skalnym długości jakichś piętnastu kilometrów i wysokości sześciuset metrów; szerokość w żadnym punkcie nie przekraczała kilometra. Miejsce nadal słynęło ze swojego laboratorium czy też kompleksu laboratoriów, tak jak przed wieloma laty Echus Overlook, organizacja natomiast przypominała Da Vinciego. Gdy Praxis odświeżyła swoją infrastrukturę, Wład, Ursula i Marina zbudowali nową stację badawczą; teraz, gdy Wład umarł, Acheron żył własnym życiem i najwyraźniej nie tęsknił za swoim twórcą. Ursula i Marina kierowały odrębnymi małymi laboratoriami i nadal mieszkały w kwaterach, które niegdyś dzieliły z przyjacielem, tuż pod wierzchołkiem żebra, w bardzo wietrznym miejscu, szczelinie tylko częściowo osłoniętej posadzonymi drzewami. Obie kobiety zachowywały się w sposób jeszcze bardziej tajemniczy, były też bardziej zamknięte w sobie i zainteresowane swoimi sprawami niż za czasów Włada. Młodsi naukowcy z Acheronu traktowali je jak lokalne babcie, stare ciotki albo po prostu koleżanki z laboratorium.

Na Saxa jednakże patrzyli z takim zaskoczeniem, jak gdyby przedstawiono ich Archimedesowi. Russella niepokoił tak anachroniczny sposób traktowania, toteż poprzez częste rozmowy starał się przełamać skrępowanie młodych — próbował ich przekonać, że wcale nie zna magicznego sekretu życia, że używa słów dla określenia takich samych pojęć, co oni, że zaawansowany wiek nie zniszczył jeszcze jego umysłu i tak dalej.

Równocześnie jednak uważał ten dystans za swego rodzaju zaletę. Młodzi naukowcy stanowili grupę naiwnych empiryków i idealistycznych, energicznych entuzjastów. Przychodzący do nich z zewnątrz Sax — jednocześnie ktoś stary i nowy — potrafił wywrzeć na nich duże wrażenie podczas seminariów prowadzonych przez Ursulę na temat aktualnego stanu badań nad pamięcią. Russell proponował hipotezy, które dotyczyły stworzenia potencjalnej anamnezy, sugerował różne niezbadane ścieżki dla pracy eksperymentalnej i widział, że jego wypowiedzi młodzi naukowcy odbierają niczym proroctwa, nawet (a może zwłaszcza), kiedy były to ogólne komentarze. Jeśli luźne propozycje przypadkiem harmonizowały z kierunkiem badań młodych, wówczas reagowali entuzjastycznie. W gruncie rzeczy, im bardziej Sax był gnomiczny, tym lepiej; niewiele miało to wspólnego z nauką, ale taka była prawda.

Obserwując swoich towarzyszy, Russell uprzytomnił sobie po raz pierwszy, że uniwersalna, subtelna i niezwykle skupiona natura nauki, do której się przyzwyczaił, nie ograniczała się jedynie do laboratoriów Da Vinciego, lecz stanowiła cechę wszystkich laboratoriów spółdzielczo-przemysłowych; ogólnie rzecz biorąc, taka była marsjańska nauka. Naukowcy sami decydowali o własnych badaniach w stopniu nie znanym na Ziemi za czasów młodości Saxa; działali bardzo szybko i poczynali sobie niezwykle energicznie. Russell pamiętał, że środki konieczne do wykonania pracy należały kiedyś do innych osób lub instytucji pilnujących własnego interesu i posiadających własną biurokrację, toteż ludzka działalność ogromnie i nierzadko w sposób bezsensowny rozmieniała się na drobne; wiele wysiłku poświęcano często na sprawy trywialne, takie jak finansowy zysk instytucji kontrolujących laboratorium. Acheron natomiast stanowił półautonomiczną, częściowo zamkniętą społeczność, odpowiedzialną jedynie wobec sądów ekologicznych i — ma się rozumieć — konstytucji. Naukowcy sami postanowili, jakie prowadzić badania, a gdy proszono ich o pomoc w ciekawej sprawie, reagowali natychmiast.

Okazało się, że Sax nie będzie musiał samotnie eksperymentować ze wzmacnianiem pamięci. Laboratoria Acheronu bardzo się zainteresowały tą kwestią, Marina nadal działała w głównym, miejskim laboratorium, a miasto zachowało ścisłe kontakty z Praxis, dzięki czemu miało dostęp do wszystkich zasobów konsorcjum. Poza tym, wiele tutejszych laboratoriów prowadziło już eksperymenty z pamięcią, ponieważ z oczywistych przyczyn problem ten zajmował sporą część projektu badań związanych z przedłużaniem życia. Marina twierdziła, że obecnie — w takiej czy innej formie — poświęcano pracy nad długowiecznością mniej więcej dwadzieścia procent całego ludzkiego wysiłku, ale sama długowieczność była bezcelowa — tak długo jak reszta układu, musiała istnieć pamięć. Nic więc dziwnego, że skupiał się nad nią taki kompleks laboratoriów, jak Acheron.


W kilka dni po przyjeździe Sax spożywał śniadanie w mieszkaniu Mariny i Ursuli. Siedzieli tylko we troje, odseparowani od pozostałych przenośnymi, pokrytymi batikami z Dorsa Brevia, ściankami oraz drzewami w donicach. Nie wspominali Włada, nawet nie wymienili jego imienia. Saxowi, który był świadom niezwykłości zaproszenia, trudno się było skupić na rozmowie. Znał obie kobiety od dwóch stuleci i obie bardzo szanował (szczególnie Ursulę ze względu na jej wrażliwość), niestety, wcześniej dość rzadko z nimi rozmawiał. Teraz siedział w przewiewnym pomieszczeniu, jadł, spoglądał na swoje towarzyszki bądź wypatrywał przez szklane ściany. Na północy rozciągał się wąski pas błękitu, zatoka Acheron — głębokie wcięcie w Morze Północne — a na południu, daleko za pierwszym pobliskim horyzontem, widniało ogromne cielsko Olympus Mons. Pomiędzy nimi ciągnęły się mocno zdeformowane, zerodowane, popękane, dziobate stare wylewy magmowe; w każdej kotlinie znajdowała się mała oaza zieleni porastającej czarniawy, pustynny płaskowyż.

— Zastanawiamy się — odezwała się Marina — dlaczego psychologowie eksperymentalni w każdym pokoleniu zawsze informowali o kilku odrębnych przypadkach osób o prawdziwie wyjątkowej pamięci, a nikt nigdy nie próbował wyjaśniać ich fenomenów poprzez pamięciowe wzorce okresu.

— W gruncie rzeczy, strasznie szybko zapominano o tych osobach — dodała Ursula.

— Właśnie. A później, kiedy ktoś czytał o danym przypadku, nie chciał wierzyć w jego prawdziwość. Zawsze mówiono o łatwowierności ludzi w dawnych czasach. Zazwyczaj nie sposób znaleźć żadnej żywej osoby, która potrafi odtworzyć opisany eksperyment, twierdzi się więc, że wcześniejsi badacze popełnili błąd albo oszukiwali. Wiele przypadków jednakże całkiem dobrze udokumentowano.

— Na przykład? — spytał Sax. Nie przyszło mu wcześniej do głowy, aby czytać anegdoty lub nieco bardziej prawdziwe historie realnie żyjących osób. Teraz doszedł do wniosku, że warto by poświęcić trochę czasu na takie badania.

— Dyrygent Toscanini znał na pamięć każdą nutę dla każdego instrumentu — odparła Marina — ponad dwustu pięćdziesięciu dzieł symfonicznych oraz słowa i muzykę około stu oper, plus dużo krótszych dzieł.

— Sprawdzono to?

— W pewnym sensie. Fagocista miał kłopoty z fagotem. Powiedział o tym Toscaniniemu, który zastanowił się i odparł, że tego wieczoru nie musi grać którejś nuty. Tego typu sytuacje. Dyrygował bez nut i pamiętał, który z grających opuścił jakiś dźwięk…

— No, no, no…

— Podobną pamięć miał muzykolog nazwiskiem Tovey — wtrąciła Ursula. — U muzyków nie jest to nic niezwykłego. Gdyby muzyka stanowiła język, takie wyczyny uznano by za coś nieprawdopodobnego.

— Hm.

— Pewien profesor z Uniwersytetu Cambridge na początku dwudziestego pierwszego wieku — kontynuowała Marina — posiadał ogromną wiedzę na temat specyfiki wszystkich gatunków muzycznych. Równie świetnie pamiętał poezje, fakty historyczne, dane matematyczne i swoją własną przeszłość. „Zainteresowanie to coś realnie istniejącego”, mawiał. „Zainteresowanie powoduje skupienie uwagi”.

— To prawda — stwierdził Sax.

— Przeważnie wykorzystywał swoją pamięć dla spraw, które uważał za interesujące. Nazywał to „zainteresowaniem znaczeniem”. W 2060 roku sprawdzono, że pamięta listę dwudziestu trzech słów, których nauczył się w 2032 do pewnego testu. I tak dalej.

— Chciałbym dowiedzieć się o nim więcej.

— Cóż — oznajmiła Ursula. — Był osobą znacznie bardziej przeciętną niż tak zwani kalendarzowi rachmistrze albo ci, którzy potrafią sobie bardzo szczegółowo przypomnieć widziane przez moment obrazki. Tacy często nie bardzo sobie radzą z innymi życiowymi problemami.

Marina pokiwała głową.

— Tak jak Łotysz Szereszkiewski albo mężczyzna znany jako V.P., który pamiętał ogromne ilości przypadkowych faktów. Obaj doświadczali doznawania równoczesnego.

— A tak. Może z powodu nadaktywności hipokampicznej.

— Może.

Kobiety wymieniały kolejne przykłady. W latach trzydziestych dwudziestego wieku niejaki Finkelstein potrafił z niezwykłą szybkością obliczyć dane wyborcze dla całych Stanów Zjednoczonych. Niektórzy badacze Talmudu nie tylko znali na pamięć całą księgę, lecz także miejsce każdego słowa na każdej stronie. Greccy gawędziarze pamiętali w ten sam sposób dzieła Homera. Byli też ludzie, którzy podobno z wielkim sukcesem używali renesensowej metody „pałacu pamięci”; Sax po wstrząsie sam jej próbował z całkiem przyzwoitymi rezultatami.

— Te nadzwyczajne zdolności wydają się innym zjawiskiem niż zwykła pamięć — zauważył Sax.

— Jest to pamięć eidetyczna — wyjaśniła Marina — oparta na wizerunkach, które powracają w sposób bardzo szczegółowy. Podobno w taki sposób zapamiętuje większość dzieci. Potem, w okresie dojrzewania, sposób zapamiętywania się zmienia, przynajmniej u większości ludzi. Tamte osoby natomiast w pewnym sensie nigdy nie przestają być dziećmi.

— Hm — mruknął Sax. — Zastanawiam się, czy istnieje górna granica stałego rozdziału umiejętności. Może ci ludzie są przykładami rzadkiego podziału bimodalnego.

Marina wzruszyła ramionami.

— Tego nie wiemy. Znamy jednakże pewną genialną pod tym względem osobę.

— Naprawdę?!

— Tak. Chodzi o Zeyka. Przeprowadził się tu wraz z Nazik, możemy więc go poddawać pewnym badaniom. Jest gotów do współpracy, a żona dodatkowo go zachęca, mówiąc, że w ten sposób Zeyk może zrobić wiele dobrego dla innych. Widzisz… Jej się nie podobają jego zdolności, a on sam nie potrafi ich wykorzystywać. Czasem robi różne sztuczki obliczeniowe, jednak prawda jest taka, że pamięta swoją przeszłość nadzwyczaj szczegółowo.

— Zdaje mi się, że pamiętam, jak słuchałem jego opowieści — powiedział Sax. Obie kobiety roześmiały się i zaskoczony Sax zawtórował im. — Chciałbym się przyjrzeć waszemu eksperymentowi.

— Jasne. Zeyk jest w laboratorium Smadar. Całość jest bardzo ciekawa. Naukowcy oglądają na wideo wydarzenia, których był świadkiem, a następnie zadają mu związane z tamtą sytuacją pytania. Podczas gdy Zeyk mówi im, co zapamiętał, obserwują na monitorach zachowanie jego mózgu.

— Brzmi niezwykle interesująco.

Ursula zaprowadziła Saxa do długiego, przyciemnionego laboratorium, w którym stało kilka kozetek zajętych przez badane osoby. Na monitorach albo w postaci hologramów migotały kolorowe obrazki. Inne łóżka były puste i wyglądały dziwnie złowieszczo.

Większość kozetek zajmowali młodzi tubylcy. Zeyk w ich otoczeniu wyglądał jak okaz Homo habilis z prehistorii, któremu sprawdzano pojemność mózgu. Miał na sobie hełm najeżony elektrodami. Na białej brodzie starca lśniły kropelki potu, oczy miał zapadnięte i zmęczone, pod nimi widniały sińce, skóra była wyschnięta. Po drugiej stronie siedziała Nazik, trzymając męża za rękę. Obok Arabki w powietrzu unosił się hologram — szczegółowy, trójwymiarowy, przezroczysty wizerunek jakiejś części mózgu Zeyka; na obrazie stale — niczym błyskawice — mrugały kolorowe światła, tworząc wzory w barwach zieleni, czerwieni, błękitu i jasnego złota. Na ekranie przy kozetce przesuwał się film — kolonia w małym namiocie, po zmroku. Młoda kobieta, przypuszczalnie badaczka imieniem Smadar, zadawała pytania.

— A zatem Ahadowie zaatakowali Fetahów?

— Tak. W każdym razie walczyli i mnie się wydawało, że to Ahadowie zaczęli. Sądzę jednak, że ktoś ich przeciwko sobie podjudził. Ktoś wypisywał slogany na oknach.

— Czy wewnątrz Braterstwa Muzułmańskiego często dochodziło do tak ostrych zatargów?

— W tamtym czasie, rzeczywiście się zdarzały. Chociaż nie wiem, dlaczego doszło do zamieszek tamtej nocy. Na pewno ktoś ich podjudził. Mieliśmy wrażenie, że nagle wszyscy poszaleli.

Sax czuł ucisk w żołądku. Potem poczuł dziwne zimno, jak gdyby do pokoju wpuszczono lodowate powietrze z dworu. Małym namiotowym miastem na ekranie była Nikozja. Zeyk i Smadar rozmawiali o nocy, podczas której zabito Johna Boone’a. Kobieta patrzyła na ekran, zadawała pytania, a słuchając odpowiedzi, obserwowała zachowanie mózgu Zeyka na hologramie. Arab spojrzał w pewnej chwili na Saxa, kiwnął głową na powitanie, po czym powiedział:

— Russell również tam był.

— Doprawdy? — mruknęła Smadar, mierząc Saxa wzrokiem.

— Tak.

Sax od lat nie wspominał tych zdarzeń; od dziesięcioleci, a może nawet od stuleci. Teraz uprzytomnił sobie, że nigdy ponownie nie odwiedził Nikozji, nie był tam ani razu od owej nocy. Unikał tego miasta. Bez wątpienia nastąpiło psychologiczne zahamowanie. Bardzo lubił Johna, który pracował dla niego przed zabójstwem przez wiele lat. Byli przyjaciółmi.

— Widziałem, jak go zaatakowano — oznajmił, zaskakując wszystkich.

— Naprawdę! — krzyknęła Smadar. Teraz również Zeyk, Nazik, Ursula oraz Marina patrzyli na niego.

— Co widziałeś? — spytała go Smadar, spojrzawszy krótko na ruchliwy obraz fal mózgowych. Te ciągłe błyskawice, ta drgająca, milcząca, elektryczna burza to była ich przeszłość. A także ich praca.

— Widziałem walkę — odparł powoli Sax, z niepokojem patrząc na hologramowy wizerunek niczym w kryształową kulę. — Na jakimś małym placu, gdzie boczna ulica łączyła się z centralną aleją. Blisko medyny.

— To byli Arabowie? — spytała młoda kobieta.

— Być może — odrzekł Sax. Zamknął oczy. Obrazy przeszłości nie napłynęły, ale starał się je sobie wyobrazić. Czuł się jak ślepiec. — Tak, chyba tak.

Otworzył oczy i zobaczył, że Zeyk nadal na niego patrzy.

— Widziałeś ich? — wykrakał. — Możesz mi powiedzieć, jak wyglądali?

Sax potrząsnął głową, potem się zamyślił. Na ekranie pojawiły się ciemne ulice Nikozji, migocząc światłem jak myśli we wzburzonym umyśle Zeyka.

— Wysoki mężczyzna ze szczupłą twarzą, czarnym wąsem. Wszyscy mieli czarne wąsy, lecz jego były dłuższe… Krzyczał na innego mężczyznę, nie na Boone’a, ale na człowieka, który atakował Boone’a.

Zeyk i Nazik spojrzeli po sobie.

— Yussuf — stwierdził Zeyk. — Yussuf i Nejm. Kierowali wówczas Fetahami i jak nikt nie lubili Boone’a. A kiedy później tej nocy w naszym mieszkaniu pojawił się Selim, przed śmiercią powiedział: „Boone mnie zabił, Boone i Chalmers”. Nie powiedział: „Zabiłem Boone’a”, ale: „Boone zabił mnie”. — Zeyk znowu popatrzył na Saxa: — Ale co się wtedy zdarzyło? Co zrobiłeś?

Sax zadrżał. Dlatego właśnie nigdy nie wrócił do Nikozji i nigdy nie pomyślał o tej nocy, o tym krytycznym momencie… Ponieważ wtedy zawahał się. Po prostu się bał.

— Widziałem ich po drugiej stronie placu. Byłem dość daleko i nie wiedziałem, co zrobić. Powalili Johna i gdzieś go zabrali. A ja… patrzyłem. Później… Wraz z jakąś grupą biegłem za nimi. Nie wiem, kim byli moi towarzysze. Pociągnęli mnie ze sobą. Napastnicy uciekali bocznymi uliczkami, w ciemnościach i nasza grupa… Zgubiliśmy ich.

— Prawdopodobnie w twojej grupie znajdowali się przyjaciele napastników — zauważył Zeyk. — Zgubiliście ich zgodnie z planem.

— Ach — szepnął Sax. Przypomniał sobie wąsatego mężczyznę z grupy. — To możliwe.

Poczuł mdłości. Dlaczego wtedy odpowiednio nie zareagował, dlaczego? Obrazy na ekranie migały, błyski w ciemnościach. Wizerunek kory mózgowej Zeyka drgał mikroskopijnymi, kolorowymi błyskawicami.

— Więc to nie był Selim — powiedział Zeyk do Nazik. — Ani Selim, ani Frank Chalmers.

— Powinniśmy powiedzieć o tym Mai — oświadczyła Nazik. — Musimy jej powiedzieć!

Zeyk wzruszył ramionami.

— Nic ją to nie będzie obchodziło. Skoro Frank podjudził Selima przeciwko Johnowi, jakie ma znaczenie, że zabił ktoś inny?

— Ale uważasz, że zabił go ktoś inny? — spytała Smadar.

— Tak. Yussuf i Nejm. Fetahowie. Albo ktoś, kto podburzał ludzi przeciwko sobie. Może Nejm…

— Który nie żyje.

— Yussuf także — mruknął Zeyk ponuro. — I wszyscy inni, którzy zaczęli zamieszki tamtej nocy… — Potrząsnął głową i obraz na ekranie lekko zadrżał.

— Powiedz mi, co się zdarzyło potem — poprosiła Smadar.

— Unsi al-Khan wbiegł na hajr i zawiadomił nas, że napadnięto Boone’a. Unsi, hmm… Tak czy owak, poszedłem z innymi do Bramy Syryjskiej, aby sprawdzić, czy ktoś przez nią wychodził. W tamtym okresie arabska metoda egzekucji polegała na wyrzuceniu skazanego na zewnątrz. Stwierdziliśmy, że bramy użyto raz. Nikt nie wrócił tamtędy do środka.

— Pamiętasz kod śluzy powietrznej? — spytała Smadar.

Zeyk zmarszczył brwi, poruszył ustami, zamknął oczy.

— Cyfry były częścią ciągu Fibonacciego. Pamiętam, że zwróciło to moją uwagę. Pięć, osiem, jeden, trzy, dwa, jeden.

Sax był zaskoczony. Smadar pokiwała głową.

— Kontynuuj.

— Potem przybiegła jakaś nie znana mi kobieta i powiedziała, że Boone’a znaleziono na farmie. Poszliśmy za nią do kliniki w medynie. Klinika była nowa, wszystko czyste i lśniące, jeszcze żadnych zdjęć na ścianach… Sax, byłeś tam wraz z resztą obecnych w mieście przedstawicieli pierwszej setki: Chalmersem, Tojtowną i Samanthą Hoyle.

Sax stwierdził, że zupełnie tego nie pamięta. A może… Obraz Franka o zarumienionej twarzy i Maja, ubrana w jakiś biały kostium; jej usta wyglądały jak pozbawione krwi. Nie, to było na dworze, na obsypanej potrzaskanym szkłem alei. Sax powiedział im już o ataku na Boone’a i Maja stale krzyczała: „Nie powstrzymałeś ich? Nie powstrzymałeś?”. Wtedy właśnie Russell sobie uświadomił, że rzeczywiście ich nie powstrzymał, że nie pomógł przyjacielowi, że stał zmrożony, w szoku i obserwował, jak napadnięto i zabrano Johna. „Próbowaliśmy”, powiedział wtedy Mai. „Próbowałem”. Niestety, to było kłamstwo.

Kliniki jednak nie pamiętał. Zamknął oczy, tak jak Zeyk, zacisnął powieki, jak gdyby zamierzał wycisnąć kolejny wizerunek. Nic nie zobaczył. Pomyślał, że pamięć działa w bardzo dziwny sposób. Sax pamiętał krytyczne momenty; były przykre i odczuwał ból, gdy je wspominał. Reszta wspomnień umknęła. Najwyraźniej, aby pamiętać, niezbędne jest współdziałanie układu limbicznego i emocjonalnego ładunku każdego incydentu. Chyba że dany fakt zostaje zakodowany albo wryje się w pamięć.

Zeyk wymieniał kolejno imiona znanych mu osób, które spotkał w prawdopodobnie bardzo zatłoczonej poczekalni kliniki, później opisał twarz lekarki, informującej ich o śmierci Boone’a.

— Powiedziała: „Nie żyje. Zbyt długo przebywał na zewnątrz”. Wtedy Maja położyła rękę na ramieniu Franka, a ten podskoczył.

— Musimy zawiadomić Maję — szepnęła Nazik.

— Frank powiedział jej: „Przykro mi”. Uważałem, że to było dość niezwykłe. Maja burknęła coś, że i tak nigdy nie lubił Johna. To była prawda. Frank w pierwszej chwili nawet przytaknął, ale potem wyszedł. Był wściekły na Maję. Przed odejściem mruknął: „Skąd, do cholery, możesz wiedzieć, co lubię, a czego nie”. Taka cierpka uwaga. Nie podobała mu się jej arogancja i sam pomysł, że Maja zna jego charakter. — Zeyk potrząsnął głową.

— Słyszałem tę rozmowę? — spytał Sax.

— …Tak. Siedziałeś obok Mai, po jej drugiej stronie. Byłeś oszołomiony. Płakałeś.

Sax nie mógł sobie tego przypomnieć. Zawsze uważał, że o wielu jego poczynaniach nikt poza nim nie ma pojęcia, teraz nagle uprzytomnił sobie, że wiele jego uczynków pamiętają inni ludzie, choć on sam nie potrafi ich sobie przypomnieć. Jak mało tamci wiedzieli! Jak mało!

Zeyk ciągnął opowieść o dalszej części tamtej nocy i poranku. Przybycie Selima, jego śmierć. Następny dzień po wyjeździe Zeyka i Nazik z Nikozji, kolejny dzień. Później Ursula powiedziała Saxowi, że stary Arab umiał równie szczegółowo opowiedzieć każdy tydzień swego życia.

Teraz jednak Nazik przerwała sesję.

— Myślę, że Zeyk jest już zmęczony — powiedziała do Smadar. — Wróćmy do tego jutro.

Badaczka zgodziła się i zaczęła stukać w klawiaturę komputera. Zeyk patrzył na ciemny sufit z szaleństwem w oczach. Sax zdał sobie sprawę, że zbyt dobrze działająca pamięć to także choroba. W jaki sposób jednak człowiek może tak wiele pamiętać? Jaki był tego mechanizm? Ten obraz mózgu Zeyka, kolejny przykład aktywności kwantowej — błyskawice migoczące w korze mózgowej… Umysł, w którym przeszłość tkwiła znacznie mocniej niż u innych starych ludzi, nieczuły na schorzenie uszkodzenia pamięci, chociaż Sax uwierzył już, że z czasem u każdego musi do tego dojść… No cóż, mózg Zeyka poddano wszelkim możliwym testom. Istniała możliwość, że sekret starego Araba nie zostanie odkryty. W nieświadomości działo się po prostu zbyt wiele. Tak jak tamtej nocy w Nikozji.


Wstrząśnięty Sax przebrał się w ciepły kombinezon i wyszedł na zewnątrz. Przyjemnie było pochodzić po terenie otaczającym Acheron i oderwać się od naukowych problemów.

Skierował się na północ, ku morzu. Niektóre z najlepszych pomysłów dotyczących pamięci przychodziły mu do głowy właśnie podczas spacerów po morskim brzegu, na trasach tak bardzo okrężnych, że nigdy nie potrafił znaleźć dwa razy tej samej drogi — zresztą nigdy praktycznie nie zwracał uwagi na teren, zatracał się w myślach albo w najbliższych cechach krajobrazu i sporadycznie rozglądał się wokół, aby zobaczyć, dokąd dotarł. W gruncie rzeczy, w tym regionie trudno było się zgubić. Z wierzchołka każdego podłużnego szczytu widoczne było żebro Acheronu, niczym grzbiet ogromnego smoka. Patrząc w innym kierunku, z wielu miejsc można było dostrzec szeroki, niebieski obszar zatoki Acheron. Pomiędzy żebrem i zatoką rozciągał się skalisty płaskowyż pocięty ukrytymi oazami; milion mikrośrodowisk, każdą szczelinę wypełniała roślinność. Pejzaż zupełnie nie przypominał topniejącego polarnego wybrzeża po drugiej stronie morza; ten skalisty płaskowyż i jego małe ukryte roślinne zbiorowiska wydawały się tu trwać od niepamiętnych czasów, wyglądały naturalnie, mimo iż uprawiali je ekopoeci z Acheronu. Wiele oaz stanowiło eksperyment tutejszych ogrodników i Sax traktował je jako środowiska powstałe w sposób sztuczny — omijał, patrzył na nie z kolejnych stromościennych alasów i zastanawiał się, co odpowiedzialny za ich powstanie ekopoeta próbował odkryć. Nie istniało niebezpieczeństwo, że tutejsza gleba całkowicie spłynie do morza, chociaż na widok tej zaskakującej zieleni ujść sięgających aż w doliny można było podejrzewać, że część żyznej gleby zabierały strumienie. Ujściowe błota wypełniały się zerodowaną ziemią, a równocześnie — wraz z Morzem Północnym — rosło ich zasolenie…

Podczas wędrówki obserwacje Saxa co jakiś czas przerywały myśli o Johnie. Boone pracował dla niego przez ostatnie kilkanaście lat swego życia i często toczyli dyskusje na temat stale ewoluującej marsjańskiej sytuacji. To były bardzo istotne lata, a John wydawał się wówczas zawsze szczęśliwy, wesoły, pewny siebie, godny zaufania, lojalny, pomocny, przyjazny, życzliwy, uprzejmy, posłuszny, radosny, zapobiegliwy, odważny, konkretny i pełen szacunku… Nie, nie, wcale nie… Bywał także obcesowy, niecierpliwy, arogancki, leniwy, nieporządny, uzależniony od leków i dumny. Jednak Sax polegał na nim i kochał go jak dużego brata, który chroni przed światem zewnętrznym. A potem go zabili! Mordercy! Nie potrafili znieść odwagi Boone’a, więc go zabili, a Sax stał, obserwował i nic nie zrobił. Zamarł z szoku i strachu.

„Nie powstrzymałeś ich?”, krzyczała Maja. Przypomniał sobie teraz jej słowa, jej ostry głos. „Nie, bałem się. Nic nie zrobiłem”. Prawdę mówiąc, niewiele mógł wtedy zrobić. Przedtem, kiedy zaczęły się napaści na Johna, mógł mu wyznaczyć inne, mniej ryzykowne zadania, załatwić mu ochroniarzy czy też raczej — ponieważ Boone nigdy by nie zaakceptował bezpośrednich opiekunów — zatrudnić takich, którzy śledziliby go w tajemnicy i pomagali mu w chwilach, gdy jego przyjaciele stają z boku, zaszokowani i tylko patrzą. Niestety, Sax nikogo nie wynajął i zabito jego przyjaciela, brata, który czasami śmiał się z niego, lecz także bardzo go kochał.

Sax szedł po popękanej równinie. Był roztargniony, oszołomiony stratą przyjaciela, która miała miejsce sto pięćdziesiąt trzy lata temu. Czasami miał wrażenie, że nie istnieje coś takiego jak czas.


Potem zatrzymał się na krótko, a wtedy widok zwierząt przywrócił go do rzeczywistości. Małe, białe gryzonie węszyły wśród zieleni bagiennej trawy. Były bez wątpienia bliższe polarnym królikom, jednak z powodu barwy przypominały raczej laboratoryjne szczury, które zgodnie z legendą stworzyły mózg Saxa. Białe szczury laboratoryjne, lecz bez ogonów… zmutowane szczury laboratoryjne… w końcu swobodne; uciekły z klatek w świat i teraz wędrowały po gęstej, zielonej trawie łąkowej niczym nadrealne zjawy z halucynacji. Wszystkie kręciły się na ślepo i poruszały wąsami, sprawdzając teren wśród kęp trawy; szukały smakołyków. Chrupały ziarna, orzechy i kwiaty. Johna bardzo bawiła opowieść o umyśle Saxa, który stworzyło sto szczurów laboratoryjnych… Przez głowę Russella przelatywały setki swobodnych myśli. Oto jest nasze ciało.

Przykucnął i tak długo obserwował małe gryzonie, aż poczuł zimno. Na równinie mieszkały też większe stworzenia, które na chwilę przyciągały jego wzrok — jelenie, łosie europejskie i amerykańskie, kozice, renifery, karibu, czarne niedźwiedzie, grizzly, nawet stada wilków, przemieszczających się jak szybkie, szare cienie. Wszystkie one wydawały się Saxowi stworami ze snu, toteż za każdym razem, gdy spostrzegał choćby jedno zwierzę, czuł strach, wstrząs i oszołomienie. Ich istnienie nie wydawało mu się tu możliwe, a już na pewno zwierzęta wyglądały nienaturalnie. A jednak były. I te małe śnieżne króliki, szczęśliwe w swej oazie. Trudno nazwać ów świat naturą albo kulturą — to był po prostu Mars.

Sax pomyślał o Ann. Zapragnął, żeby je zobaczyła.

Często ostatnio o niej myślał. Tak wielu z jego przyjaciół już nie żyło, lecz ona trwała, ciągle mógł z nią porozmawiać, ciągle istniała taka możliwość. Sprawdził i dowiedział się, że Ann nadal mieszka w kalderze Olympus Mons wśród zaludniającej tę krainę małej społeczności „czerwonych” amatorów wspinaczek. Społeczność kaldery zmieniała się — jedni przyjeżdżali, drudzy wyjeżdżali — aby utrzymać populację na niskim poziomie. Wszystkich ich pociągały zarówno strome ściany, jak i prymitywne warunki. Chociaż, Sax dowiedział się też, że Ann zostaje w kalderze tak długo, jak jej się podoba; wyjeżdżała rzadko. Tak mu powiedział Peter, który zresztą słyszał o tym od kogoś innego. Smutna była wzajemna niechęć matki i syna. Smutna i bezsensowna. Jednak oziębienie stosunków członków rodzin często było nieodwracalne.

Tak czy owak, Ann przebywała na Olympus Mons, czyli niemal w zasięgu wzroku, tuż za południowym horyzontem, a Sax chciał z nią porozmawiać. Przyszło mu do głowy, że gdy przypomina sobie jakieś dotychczasowe zdarzenie na Marsie, dyskutuje o nim w myślach z Ann. Nie była to kłótnia (taką miał w każdym razie nadzieję), lecz nie kończąca się próba perswazji. Skoro rzeczywistość błękitnego Marsa tak bardzo zmieniła Saxa, może zmieni też Ann, jego odwieczną przeciwniczkę? Czy nie było to prawie nieuniknione, a może nawet konieczne? Może już doszło do tej zmiany? Sax czuł, że w ciągu ostatnich lat polubił wszystko, co Ann kochała w Marsie, i teraz chciał, aby — jeśli to możliwe — odwzajemniła jego uczucia dla rozwijającej się planety. Ann stała się dla niego, zresztą w bardzo niewygodny sposób, miarą wartości wysiłków związanych z przekształcaniem Marsa. Była osobą wartościującą czy też akceptującą. To dziwne uczucie po prostu w nim tkwiło i Sax nie potrafił się z nim uporać.

Inną nieprzyjemną zadrą było nagłe, ponownie uświadomione poczucie winy związane ze śmiercią Johna; Sax próbował zapomnieć o tej sprawie. Skoro zapominał interesujące myśli, powinien umieć zapomnieć również straszne, prawda? John umarł i Sax nie mógł wtedy w żaden sposób temu zapobiec. Bardzo prawdopodobne wyjaśnienie. Nie do podważenia. Nie sposób cofnąć się w przeszłość. Johna zabito, a Sax zawiódł i mu nie pomógł. Cóż… Russell żył, a Boone nie. I tyle. Nie znaczyło to nic z wyjątkiem wielkiego węzłowo-sieciowego układu tkwiącego w umysłach wszystkich ludzi, którzy znali Saxa. A on nie potrafił tego zmienić.

Ann jednak żyła. Wspinała się na ściany kaldery Olympusa. Sax, jeśli tylko zechce, może z nią porozmawiać. Na pewno nie przyjedzie na jego prośbę, będzie musiał pojechać w góry i odszukać ją. Mógł to zrobić, sprawa była ważna. Prawdziwy ból związany ze śmiercią Johna łączył się ze śmiercią sposobności — Russell nie mógł już z nim porozmawiać! Nadal jednak mógł pomówić z Ann, nadal istniała szansa!


Badania nad anamnezą trwały. Pobyt w Acheronie sprawiał Saxowi radość: dni spędzane w laboratoriach, dyskusje z ich kierownikami poświęcone prowadzonym eksperymentom; Russell pytał, jak może im pomóc. Raz w tygodniu — seminarium, podczas którego zbierali się przed monitorami, omawiali rezultaty badań, mówili o planach na przyszłość.

Niektóre osoby co jakiś czas przerywały pracę naukową i pomagały w uprawie roli lub brały udział w innych fizycznych zajęciach; czasem wychodziły na wycieczki. Gdy wracały, często w ich głowach roiło się od pomysłów i zawsze niosły w sobie nowy ładunek energii.

Na cotygodniowych zebraniach Sax siadywał w salkach seminaryjnych i wpatrywał się w filiżanki z kawą, w poobijane blaty drewnianych stołów, poplamione kręgami brązowej kawy i czarnej kavy albo w lśniące bielą tablicowe ekrany pokryte schematami, chemicznymi wykresami i gmatwaniną długich strzałek wskazujących skróty i symbole alchemiczne, które tak bardzo uwielbiał Michel. Na ten widok Sax czuł dziwną, niemal sprawiającą ból radość; miał wrażenie, że z jego układu limbicznego wypływa jakaś parasympatyczna reakcja. Tak, to była nauka, dobry Boże, prawdziwa marsjańska nauka! Marsjańscy naukowcy pracowali razem dla jednego znaczącego celu i przeznaczonego dla wspólnego dobra. Wykorzystywali całą swoją mądrość, umiejętności, teorię i eksperyment, wymieniali poglądy, z każdym tygodniem pogłębiali swoją wiedzę na temat nie zbadanych dotąd sfer ludzkiego umysłu i życia. Obserwowanie młodych naukowców przy pracy tak bardzo uszczęśliwiało Russella, że niemal nie przywiązywał wagi do ich wniosków; najważniejsze były same badania.

Krótkotrwała pamięć Saxa była uszkodzona. Codziennie doświadczał zaćmień pamięci i doznań, które nazywał „mam na końcu języka”. Czasami na seminariach przerywał prawie w pół zdania, siadał i gestem dawał innym do zrozumienia, że skończył swoją wypowiedź. Zebrani kiwali głowami, a osoba przy tablicy kontynuowała wypowiedź. Tak, Sax musiał rozwiązać ten problem. Bez wątpienia, wiele zagadek czekało na odkrycie — na przykład problem ostrej niewydolności czy też inne kwestie związane ze starzeniem. Cóż, zapewne nigdy nie zabraknie „wielkich nie wyjaśnionych”. Tymczasem jednak najważniejszy był problem anamnezy.

Badacze poszukiwali leku. Jedną jego część miała stanowić wzmacniająca mieszanina proteinowo-syntezowa, w skład której wchodziły nawet amfetaminy i chemiczne pochodne strychniny, drugą — przenośniki (takie jak serotonina) oraz, między innymi, glutaminowy receptor substancji uczulających, cholinoesteraza i cykliczny adenozynomonofosforan. Wszystkie te składniki miały wzmacniać struktury pamięciowe. Niektóre osoby poddawano także kuracji zwiększającej plastyczność mózgu, tej samej, którą przeszedł Sax tuż po wstrząsie, choć obecnie stosowano znacznie mniejsze dawki. Z eksperymentów opartych na elektrycznej stymulacji wynikało, że szok bodźcowy w połączeniu ze stałymi drganiami na częstotliwościach zharmonizowanych z naturalnymi falami mózgowymi jednostki może uruchomić neurochemiczne procesy przyspieszone zestawem leków. Później badany osobnik musiałby kierować własnym procesem zapamiętywania, być może „poruszając się” od jednego punktu węzłowego do następnego; każdy węzeł łączył się z czynnością przypominania, a drgania pobudzałyby i skutkiem tego wzmacniały otaczającą go sieć. Obrazowo mówiąc, była to wędrówka po kolejnych pomieszczeniach teatru pamięci. Eksperymenty oparte na wszystkich tych aspektach młodzi tubylcy prowadzili na ochotnikach, często na sobie. Twierdzili (wspominali o tym oszołomieni i z lękiem), że odnajdują w pamięci bardzo wiele faktów, toteż badania wyglądały nadzwyczaj obiecująco. Z każdym tygodniem ulepszali technikę i osiągali coraz lepsze wyniki.

W miarę upływu czasu wszystkie osoby zaangażowane w projekt zaczęły sobie zdawać sprawę, że najlepsze rezultaty można osiągnąć, biorąc pod uwagę kontekst pamięciowy. Sprawy zapamiętane niegdyś pod wodą w skafandrach do nurkowania łatwiej przypominano sobie na dnie morskim niż na lądzie. Jeśli jednostka podczas zapamiętywania była szczęśliwa bądź smutna, łatwiej przypominała sobie zdarzenie, gdy podczas hipnozy narzucono jej to samo uczucie. Ważna była zgodność barwy lub rozmiaru pomieszczeń. Eksperymenty te wydawały się niedojrzałe, lecz wyniki badań więzi kontekstu i siły przypomnienia były na tyle spektakularne, że Sax zaczął się zastanawiać nad miejscem, w którym sam (gdy naukowcy zakończą eksperyment) chciałby się poddać kuracji; gdzie i z kim.

Zadzwonił też do Bao Shuyo z prośbą, by przyjechała do Acheronu, ponieważ chciałby się z nią skonsultować w pewnych kwestiach związanych z terapią. Wprawdzie jej działalność dotyczyła raczej teorii niż praktyki i poświęcona była cząsteczkom mikroskopijnym, jednak w trakcie współpracy z termojądrową grupą w Da Vincim badaczka udowodniła, że potrafi pomóc w każdym problemie, który choćby ociera się o grawitację kwantową i ultramikrostrukturę materii. Sax bardzo szanował talent Bao, chciał więc, aby przyjrzała się tutejszym eksperymentom i podzieliła z nim swoją opinią; był pewny, że jej uwagi będą cenne.

Niestety, od swego słynnego powrotu z Dorsa Brevia do Da Vinciego, miała zbyt wiele obowiązków. Sax postąpił więc w sposób dla siebie niezwykły — bez skrupułów odebrał swojemu dawnemu laboratorium jedną z najlepszych matematyczek świata, skłaniając Belę, by mu w tym pomógł i na aktualnym kierownictwie wymusił dla niej urlop.

— Hej, Ka, Saxie — krzyknął Bela podczas jednej z rozmów — nigdy bym się nie domyślił, że okażesz się takim zawziętym łowcą głów.

— Interesuje mnie jedynie moja własna głowa — burknął Sax.


Zazwyczaj na Marsie miejsce przebywania każdej osoby można było wyśledzić z niezwykłą łatwością — wystarczyło skontaktować się z nią przez naręczny komputer, a później sprawdzić współrzędne. Ann zostawiła niestety swój komputer w punkcie wspinaczkowym na stożku kaldery Olympus Mons w pobliżu terenów festiwalowych przy Kraterze Zp. Saxa zdziwił ten fakt, ponieważ od pierwszego dnia na Marsie wszyscy przedstawiciele pierwszej setki nosili różnego rodzaju naręczne notesy, Ann — o ile Sax pamiętał — również. A może nie? Zadzwonił do Petera, aby o to spytać, ale tamten oczywiście nie wiedział, ponieważ urodził się wiele lat po okresie Underbill. W każdym razie, obecnie wyjście gdziekolwiek bez komputera kojarzono raczej z neoprymitywnymi nomadami wędrującymi kanionami i wybrzeżem Morza Północnego, stylem życia, który Saxowi zupełnie nie kojarzył się z Ann. Nie można było mieszkać w stylu paleolitycznym na Olympus Mons, bowiem ludzie byli tam — w przeciwieństwie do wielu miejsc na Marsie — stale zależni od techniki, której naręczne komputery stanowiły integralną część. Może Ann chciała zniknąć… Peter nie znał odpowiedzi na to pytanie.

Wiedział jednakże, jak się skontaktować z matką.

— Musisz tam pojechać i ją znaleźć — powiedział.

Gdy zobaczył minę Saxa, roześmiał się.

— To nie jest takie trudne. W kalderze mieszka jedynie kilkaset osób. Jeśli nie przebywają w którymś z baraków, wspinają się na skalne ściany.

— Ann została zatem alpinistką?

— Tak.

— Wspina się… hm, dla rekreacji?

— Nie mam pojęcia dlaczego, ale się wspina.

— Mam więc pojechać i obejrzeć wszystkie skały?

— Tak samo musiałem zrobić, gdy umarła Marion.

Wierzchołek Olympus Mons był niemal zupełnie nie zamieszkany. W punktach widokowych na stożku znajdowało się jedynie kilka niskich kamiennych pustelni, a na północno-wschodnim wylewie magmowym, przecinającym pierścień skarpy otaczającej wulkan, zbudowano tor magnetyczny, który miał ułatwiać dostęp do kompleksu festiwalowego przy Kraterze Zp. Poza tym, stożek kaldery wydawał się dziewiczy, inaczej niż pozostała część Marsa, której ze skarpy nie sposób było zresztą dostrzec; znajdowała się za horyzontem. Człowiekowi stojącemu na stożku Olympus Mons kojarzył się z całym światem. Lokalni „czerwoni” zdecydowali, że nie chcą stawiać nad kalderą ochronnej kopuły molekularnej, takiej, jaką zbudowano nad Arsia Mons. Zatem, na Olympus Mons zapewne żyły bakterie, a może również porosty, których zarodniki przyniósł na te tereny wiatr. Ponieważ jednak ciśnienie powietrza było tu tylko nieco wyższe niż pierwotne dziesięć milibarów, większość roślin zapewne ginęła; przeżyły przeważnie maleńkie endochasmolity. Sax pomyślał, iż „czerwoni” cieszą się, że dzięki niesłychanej pionowej skali planety na dużych wulkanach utrzymywało się tak niskie ciśnienie; była to swobodna, a zarazem skuteczna technika wyjaławiająca.

Sax wsiadł w pociąg do Zp, potem przesiadł się do ciężarowej taksówki, którą dojechał na stożek. Wjazd do kaldery kontrolowali „czerwoni”.

Pojazd dotarł do krawędzi stożka. Sax spojrzał w dół.

Kalderą składała się z wielu pierścieni. Była duża — dziewięćdziesiąt kilometrów na sześćdziesiąt, mniej więcej rozmiaru Luksemburga. Tak przynajmniej od kogoś słyszał. Główny, centralny krąg, do tej pory największy, szpeciły zachodzące na siebie mniejsze kręgi w kierunkach północno-wschodnim, południowym i ku centrum. Najbardziej na południe wysunięty krąg wcinał się prawie do połowy nieco starszego i wyższego kręgu południowo-wschodniego. Sax dowiedział się, że układ tych trzech łukowatych ścian uważano za jeden z najwspanialszych marsjańskich rejonów dla amatorów wspinaczek; a przy tym był najwyższy ze wszystkich, uskok wynosił od dwudziestu sześciu kilometrów ponad poziom odniesienia (woleli używać tego starego terminu zamiast „poziom morza”) do dwudziestu dwóch i pół kilometra na dnie najbardziej południowego krateru. Urwisko wysokie na dziesięć tysięcy stóp w stylu „surowego” Kolorado…

Dno głównej kaldery znaczyło mnóstwo krętych rowów tektonicznych, równoległych do ścian kaldery: wygięte w łuki pasma i kaniony, przez które biegły regularniej sze skarpy. Wszystkie te osobliwości terenu można było wytłumaczyć — spowodowały je okresowe załamania kaldery wywołane odpływem magmy z głównej komory pod wulkanem. Kiedy jednak Sax spoglądał z siedzenia w pojeździe na stożek, Olympus wydał mu się tajemniczą górą, odrębnym światem. Pole widzenia wypełniał ogromny, zamknięty skalny stożek i pięć tysięcy kilometrów kwadratowych kaldery. Pierścień obok pierścienia, wysokie łukowe ściany i płaskie, zaokrąglone dna pod czarnym, rozgwieżdżonym niebem. Wysokość każdego z okolicznych urwisk przekraczała tysiąc metrów. Z reguły nie były całkowicie pionowe, przeciętnie zbocza sprawiały wrażenie spadzistych na mniej więcej czterdzieści pięć stopni, choć tu i ówdzie Russell dostrzegał bardziej strome odcinki. Bez wątpienia amatorzy wspinaczek tłumnie wybierali właśnie te ostatnie, zwłaszcza kilka nawisów, jak ten tuż nad spojeniem trzech skalnych ścian.

— Szukam Ann Clayborne — powiedział Sax do dwóch zamyślonych kobiet pełniących funkcję kierowcy i pilota. — Wiecie, gdzie mógłbym ją znaleźć?

— Nie wiesz, gdzie jest? — odpowiedziała pytaniem jedna z kobiet.

— Słyszałem, że uprawia wspinaczkę w kalderze Olympus Mons.

— Wie, że jej szukasz?

— Nie. Nie odbiera telefonów.

— A zna cię?

— Och, tak. Jesteśmy starymi… przyjaciółmi.

— Jak się nazywasz?

— Sax Russell.

Obie popatrzyły na niego, po czym któraś mruknęła:

— Starymi przyjaciółmi, co?

Jej towarzyszka szturchnęła ją łokciem.

Miejsce, gdzie się znajdowali, nazywały Trzema Ścianami. Bardzo logiczne. Bezpośrednio pod pojazdem, na małym zapadniętym tarasie znajdowała się stacja kolejki. Sax obejrzał ją przez lornetkę. Dostrzegł włazy zewnętrznych śluz powietrznych oraz wzmocniony dach, budowla wyglądała na starą. Jeśli ktoś nie zamierzał korzystać ze sprzętu alpinistycznego, kolejka stanowiła jedyną drogę w dół do tej części kaldery.

— Ann uzupełnia zapasy na Stacji Marion — odezwała się w końcu ta, która szturchnęła towarzyszkę. — Widzisz? Ten kwadratowy punkt, w miejscu, gdzie kanały magmowe z głównego dna docierają do Południowego Kręgu.

Chodziło jej o przeciwległą krawędź najbardziej południowego kręgu, który na mapie Russella nosił numer „6”. Saxowi z trudem udało się odnaleźć kwadracik. Zauważył go dopiero przy maksymalnym powiększeniu — maleńki klocek, trochę zbyt regularny, by mógł być naturalny, chociaż pomalowany na rdzawy odcień szarości identyczny z tutejszym bazaltem.

— Widzę. Jak się tam dostanę?

— Wsiądź w kolejkę, zjedź, dalej pieszo.

Pokazał obsłudze kolejki przepustkę, którą otrzymał od kobiety, po czym odbył długą jazdę w dół ściany Południowego Kręgu. Kolejka jeździła po torach na ścianie urwiska; patrząc przez okna, Sax czuł się, jak gdyby spadał helikopterem albo przemierzał windą kosmiczną ostatnią część drogi do Sheffield. Na dnie kaldery znalazł się późnym popołudniem. Zatrzymał się w skromnej chacie, gdzie spokojnie jadł dużą kolację, od czasu do czasu rozważając, o czym rozmawiać z Ann. Powoli, punkt po punkcie, obmyślił spójne i chyba przekonujące wytłumaczenie czy też zwierzenie, krzyk serca, cri de coeur. Potem, ku swemu wielkiemu zmartwieniu, zapomniał cały ciąg myślowy. Tak, przebywał na dnie wulkanicznej kaldery na tle kręgu ciemnego i gwieździstego nieba, na Olympusie. Szukał Ann Clayborne i nie miał jej nic do powiedzenia. Fakt ten bardzo go zasmucił.

Następnego ranka po śniadaniu ubrał się w walker i wyszedł. Chociaż poszczególne surowce udoskonalono, elastyczny materiał ściskał ciało — kończyny oraz tułów — równie mocno jak skafandry z początków kolonizacji Marsa. Dziwne były te przebłyski pamięci i skojarzenia: Sax przypomniał sobie, jak w Underhill budowali kwadratową kopułę, poczuł nawet coś w rodzaju somatycznej epifanii i ponownie przeżył swój absolutnie pierwszy spacer po wyjściu z pojazdu ładowniczego; zaskoczenie bliskim horyzontem i niezwykły róż nieba. Znowu kontekst i wspomnienie.

Przeszedł dno Południowego Kręgu. Tego ranka niebo przybrało barwę ciemnego indygo bardzo bliskiego czerni. Zgodnie z mapą ów ciemny kolor nazywał się morskim błękitem, co Sax uznał za kompletną pomyłkę. Na niebie wisiało mnóstwo gwiazd. Horyzont ze wszystkich stron wznosił się w postaci zaokrąglonego urwiska. Południowy półkrąg miał wysokość trzech kilometrów, północno-wschodni kwadrant — dwóch, nierówny, północno-zachodni kwadrant — tylko jednego kilometra. Widok tych krągłości był naprawdę zadziwiający; wpływ termodynamiki chłodzenia skały w komorach magmowych i w magmowych szczelinach. Sax, stojąc w środku, otoczony skalnymi ścianami, czuł się oszołomiony. Wszystkie wyglądały na równie wysokie; był to wręcz podręcznikowy przykład perspektywicznego skrótu percepcji wobec odległości pionowych.

Russell maszerował równym krokiem. Dno kaldery było bardzo gładkie, jedynie sporadycznie pokryte nierównościami — elipsoidalnymi skrzepami lawy, lejami po późnych uderzeniach meteorytów i wyginającymi się pasami płytkich rowów tektonicznych. Niektóre z nich były spore i zdradzieckie, Sax musiał je obchodzić. Przeważnie jednak szedł prosto przed siebie, ku popękanej ścianie skalnej w północno-zachodnim kwadrancie kaldery.

Dopiero po sześciu godzinach równomiernego marszu przeszedł dno Południowego Kręgu. Było to zaledwie niecałe dziesięć procent całkowitego kompleksu kaldery; podczas wędrówki reszta pozostawała niewidoczna. Po drodze nie dostrzegł żadnego znaku życia, nic nie porastało gładkiego dna kaldery ani ścian. Atmosfera była zdecydowanie rzadka, wszystkie krawędzie wydawały się osobliwie ostre. Sax oceniał ciśnienie powietrza na bliskie początkowym dziesięciu milibarom. Ten dziewiczy świat niepokoił go. Nie chciał nawet zostawiać śladów, toteż starał się kroczyć jedynie po twardej skale, unikając fragmentów piaszczystych. Jednocześnie widok pierwotnego krajobrazu sprawiał mu dziwną satysfakcję; pejzaż składał się niemal wyłącznie z rozmaitych czerwieni, tylko miejscami spod pyłu prześwitywał ciemniejszy bazalt. Większości tych niezwykłych mieszanych odcieni mapa kolorów Saxa nie potrafiła nazwać.

Nigdy przedtem nie był w żadnej z dużych kalder. Teraz stwierdził, że nawet wiele lat spędzonych wewnątrz kraterów pouderzeniowych nie przygotowało go na ten niesamowity widok — na tę głębię komór, stromizny ścian, płaskie dno, a zwłaszcza na wielkość pionowych osobliwości terenu.

W połowie popołudnia zbliżył się do podnóża północno-zachodniego łuku ściany. Zetknięcie się ściany i dna widoczne było na horyzoncie, natomiast prostokąt kryjówki pojawił się tuż przed Russellem, ku jego wielkiej uldze; system naprowadzający działał najwyraźniej całkiem nieźle. Sax poczuł duże zadowolenie z powodu takiej dokładności. Od swego przeżycia podczas burzy bał się zgubić. Na szczęście, w najbliższym okresie w tej okolicy nie zapowiadano burz.

Kiedy dotarł do włazu śluzy powietrznej baraku, dostrzegł grupkę osób. Nadeszły od strony ogromnego, stromego wąwozu o wysokich, popękanych urwistych ścianach, który w odległości mniej więcej kilometra od kryjówki łączył się z dnem krateru na zachodzie. Cztery postaci z plecakami. Sax zatrzymał się. W hełmie wyraźnie usłyszał swój przyspieszony oddech, ponieważ natychmiast rozpoznał ostatnią osobę. Ann przyszła tu zapewne uzupełnić zapasy. Teraz musiał wymyślić, co jej powiedzieć. I nie zapomnieć!


W baraku odpiął hełm i zdjął, czując znajome i bynajmniej nie pożądane napięcie w żołądku. Przy każdym spotkaniu z Ann ból był coraz bardziej nieprzyjemny. Sax odwrócił się i czekał. W końcu Ann weszła, zdjęła hełm i dostrzegła Russella. Stanęła jak wryta. Jak gdyby zobaczyła ducha.

— Sax? — krzyknęła.

Skinął głową. Przypomniał sobie poprzednie spotkanie; dawno temu, na Wyspie Da Vinciego. Miał wrażenie, że miało ono miejsce w poprzednim życiu. Zapomniał wtedy języka w gębie.

Ann potrząsnęła głową i uśmiechnęła się do siebie. Ruszyła ku niemu przez pomieszczenie z miną, której Sax nie potrafiłby określić. Podeszła, chwyciła go za ramiona, pochyliła się i pocałowała delikatnie w policzek. Kiedy się odsunęła, nadal jedną ręką trzymała lewe ramię Saxa; po chwili jej dłoń zaczęła się zsuwać ku nadgarstkowi. Patrzyła mężczyźnie w oczy, jej uścisk był jak stalowy. Russell znowu oniemiał, chociaż bardzo chciał się odezwać. Nie miał jednakże nic do powiedzenia albo miał zbyt wiele (sam nie wiedział), niemniej jednak język znowu stanął mu kołkiem. Ta ręka na jego nadgarstku sparaliżowała go bardziej niż dawne piorunujące spojrzenia Ann albo jej cięte uwagi.

Nagle kobieta wzdrygnęła się i zaczęła przypominać tę dawną Ann Clayborne, którą Sax znał. Popatrzyła na niego podejrzliwie, potem z trwogą.

— Wszystko w porządku? — spytała.

— Ależ tak — odparł. — To znaczy… Słyszałaś o Michelu?

— Tak. — Zacisnęła usta i na sekundę stała się mroczną Ann z najkoszmarniej szych snów Saxa. Potem znowu coś się zmieniło i na powrót była nową nieznajomą, ciągle kurczowo trzymającą jego nadgarstek, jak gdyby próbowała oderwać mu dłoń. — A teraz przyjechałeś, żeby się ze mną zobaczyć…

— Tak. Chciałem… — wściekle starał się wymyślić zakończenie tego zdania. — Chciałem z tobą pomówić! I… zadać ci kilka pytań. Mam kłopoty z pamięcią. Zastanawiałem się, czy… moglibyśmy wybrać się w góry i porozmawiać. Wędrować… — Przerwał, po czym dodał… — albo wspinać się. Pokażesz mi kalderę?

Ann uśmiechnęła się. To była inna, nie znana mu kobieta.

— Możesz się ze mną powspinać, jeśli chcesz.

— Nie najlepszy ze mnie alpinista.

— Będziemy wchodzić łatwą trasą do Wąwozu Wanga, a potem pójdziemy po wielkim kręgu do kręgu północnego. Chcę tam dotrzeć przed końcem lata.

— Jest już Ls dwieście. Ale… To brzmi nieźle. — Serce biło mu w tempie stu pięćdziesięciu uderzeń na minutę.

Okazało się, że Ann posiada cały niezbędny sprzęt. Następnego ranka, kiedy ubrali się w skafandry, powiedziała do Saxa:

— Hej, zdejmij to.

Wskazała na j ego naręczny komputer.

— O rany! — mruknął Sax. — Ja… Czy on nie należy do systemu skafandra?

Tak było, jednak Ann potrząsnęła głową.

— Skafander jest autonomiczny.

— Mam nadzieję, że półautonomiczny.

Uśmiechnęła się.

— Tak. Jednak komputery nie są konieczne. Pomyśl, to urządzenie wiąże cię z całym światem. Kajdany łączące nas z czasoprzestrzenią. Dzisiaj pójdźmy po prostu do Wąwozu Wanga. I tyle. To nam wystarczy.

Wystarczyło. Wąwóz Wanga był szeroką, zwietrzałą naturalną rynną wyciętą w bardziej stromym paśmie urwisk. Wyglądał jak gigantyczny, potrzaskany dren. Przez większą część dnia Sax podążał za Ann w górę mniejszymi parowami wyrytymi w masie większego, wdrapywał się po wysokich do pasa stopniach; niemal przez cały czas pomagał sobie rękoma. Rzadko czuł strach, wydawało mu się, że jeśli spadnie, na pewno się nie zabije, może najwyżej zwichnie sobie kostkę.

— Nie jest tak niebezpiecznie, jak sądziłem — powiedział. — Stale uprawiasz taką wspinaczkę?

— To wcale nie jest wspinaczka.

— Ach.

Od tej chwili Ann zaczęła wybierać bardziej spadziste zbocza. Ściślej rzecz ujmując, ryzykowała bez uzasadnienia.

Po południu doszli do niskiej ściany, przeciętej poziomymi szczelinami. Ann zaczęła się na nią wspinać, bez lin i haków. Sax, zaciskając zęby, szedł za nią. Blisko wierzchołka musiał wciskać czubki butów i palce w rękawicach w małe skalne rozpadliny. Nagle spojrzał w dół, w Wąwóz Wanga. Widziany w całości, wydawał się znacznie bardziej stromy, niż sądził podczas mijania kolejnych odcinków. Ze zmęczenia i ekscytacji Russellowi zaczęły drżeć wszystkie mięśnie. Nie miał jednak innego wyjścia — musiał dotrzeć na sam szczyt. Ryzykował, spiesznie wchodząc coraz wyżej, bowiem im dalej, tym węższe znajdował szczeliny dla palców i stóp. Bazalt był jedynie bardzo lekko popękany, jego ciemną szarość zabarwiały odcienie rdzy i sjeny. Sax skupił wzrok na szczelinie ponad metr nad jego głową; zamierzał z niej skorzystać, nie wiedział jednak, czy jest wystarczająco głęboka, by udało mu się wsunąć w nią czubki palców. Cóż, nie miał wyboru, musiał to sprawdzić osobiście, zaczerpnął więc powietrza, wyciągnął w górę rękę i spróbował się chwycić; skalne pęknięcie było niestety zbyt płytkie. Mimo to Sax podciągnął się szybko, stękając bezwiednie z wysiłku, a potem, korzystając z niewidocznych wcześniej szczelin, znalazł się nagle na górze, na czworakach, obok Ann. Oddychał bardzo ciężko. Jego przyjaciółka siedziała spokojnie na wąskiej krawędzi.

— Musisz lepiej wykorzystywać nogi — zasugerowała.

— Ach, tak.

— Zdaje się, że udało mi się przyciągnąć twoją uwagę, prawda?

— Tak.

— Żadnych kłopotów z pamięcią, jak sądzę?

— Żadnych.

— To właśnie lubię we wspinaczce.

Potem w wąwozie Sax spytał:

— Więc też miałaś kłopoty z pamięcią?

— Porozmawiajmy o tym później — odparła Ann. — Zwróć uwagę na tę rozpadlinę.

— Tak.


W nocy leżeli w śpiworach pod przezroczystą materią namiotu w kształcie grzyba. Pomieszczenie było tak duże, że zmieściłoby się w nim z dziesięć osób. Na tej wysokości, przy tak rzadkiej atmosferze imponująca okazała się wytrzymałość surowca, który bardzo dobrze znosił czterysta pięćdziesiąt milibarów ciśnienia powietrza. Przezroczysty materiał był przyjemny w dotyku i napięty, chociaż nie tak twardy jak skała. Sax przypomniał sobie metry skały i worki z piaskiem, które przedstawiciele pierwszej setki zmuszeni byli kłaść na swoich pierwszych kesonach, aby zapobiec ich wybuchowi, i poruszyła go myśl o niezwykłym rozwoju materiałoznawstwa.

Gdy o tym mówił, Ann pokiwała głową.

— Sami nie rozumiemy stworzonej przez siebie techniki.

— No cóż. Sądzę, że jest zrozumiała. Po prostu, trudno w nią uwierzyć.

— Chyba że pojmuję różnicę — powiedziała lekko.

Sax czuł się już swobodniej w jej towarzystwie, wrócił więc do tematu swojej pamięci.

— Miewam zaćmienia, podczas których nie mogę sobie przypomnieć własnych myśli z poprzednich kilku minut czy godzin. Zapewne są to uszkodzenia pamięci krótkotrwałej, które muszą mieć związek z wahaniami fal mózgowych. Obawiam się, że z tego powodu nie mogę być również pewien własnej przeszłości związanej z pamięcią długotrwałą.

Przez długi czas Ann nie odpowiadała, chrząknęła jedynie, by dać Saxowi do zrozumienia, że słyszała jego wywód.

— Zapomniałam całą siebie — stwierdziła nagle. — Jest chyba teraz w moim ciele ktoś inny. Zajmuje przynajmniej połowę mnie i stanowi moje zupełne przeciwieństwo. Jest moim cieniem albo cieniem mojego cienia. Została zasiana i rośnie w moim wnętrzu.

— Co masz na myśli? — spytał Sax z lękiem.

— Przeciwieństwo. Ona myśli w sposób, który mnie w życiu nie przyszedłby do głowy. — Ann odwróciła głowę, jak gdyby zażenowana. — Nazywam ją Kontr-Ann.

— A jak by ś j ą… scharakteryzowała?

— Jest… No nie wiem. Uczuciowa. Sentymentalna. Głupia. Płacze na widok kwiatów. Uważa, że wszyscy ludzie zawsze bardzo się starają. Tego typu bzdury.

— Nigdy przedtem się tak nie zachowywałaś?

— Z pewnością nie. Nonsens. Ta druga istota wydaje mi się absolutnie realna. Zatem… jest we mnie Ann i Kontr-Ann. I… może jakaś trzecia.

— Trzecia?

— Tak sądzę. Osoba, która nie jest żadną z nas dwóch.

— A czy… to znaczy, czy ona również ma imię?

— Nie, nie ma. Jest nieuchwytna. Młodsza. Miewa pomysły, które są… niezwykłe. Nie Ann i nie Kontr-Ann. Przypomina Zo, znałeś ją?

— Tak — odparł zaskoczony Sax. — Lubiłem ją.

— Naprawdę? Uważałam, że jest okropna. Jest więc we mnie także coś z niej… Trzy osoby.

— Bardzo dziwne.

Ann roześmiała się.

— Czy nie ty wymyśliłeś, że masz w głowie laboratorium pamięci, które zawiera wszystkie twoje wspomnienia, skatalogowane, zdaje się, według numerów pokojów czy gabinetów?

— To był bardzo skuteczny układ.

Ann znowu się roześmiała, tym razem głośniej. Sax, słysząc ten dźwięk, uśmiechnął się, choć równocześnie poczuł także obawę. Trzy Ann? Przecież nawet jednej nie potrafił zrozumieć!

— Niestety, tracę niektóre pliki w tym laboratorium — zauważył. — Całe partie mojej przeszłości. Niektórzy ludzie twierdzą, że pamięć jest systemem węzłowo-sieciowym, toteż możliwa jest dla nich metoda „pałacu pamięci”, która intuicyjnie odbija układ fizyczny. Jeśli jednak gdzieś ci się zawieruszy jakiś punkt węzłowy, zginie wraz z nim cała otaczająca go sieć. Przeglądam wiec literaturę, szukając na przykład wzmianki o czymś, co kiedyś zrobiłem, a gdy znajdę, próbuję sobie przypomnieć kontekst — jak to robiłem, jakie miałem problemy metodologiczne i tak dalej. Czasami nie mogę sobie przypomnieć nic z danego okresu. Jak gdyby dany fakt nigdy się nie zdarzył.

— Problemy z „pałacem”.

— Tak. Nie przewidziałem ich. Nawet po moim… wypadku… byłem pewny, że nigdy nie stracę umiejętności… myślenia.

— Wydaje mi się, że nie masz problemów z myśleniem.

Sax potrząsnął głową, przypominając sobie zaćmienia, luki w pamięci, doznania, które Michel nazywał presque vus, chaos myślowy. Myślenie nie polegało po prostu na umiejętnościach analitycznych albo poznawczych, było czymś ogólniejszym… Spróbował opowiedzieć, co mu się ostatnio przydarzyło, i miał wrażenie, że Ann słucha go z uwagą.

— Rozumiesz więc, przyglądam się najnowszym badaniom nad pamięcią. Robi się coraz bardziej interesująco. To naprawdę pilny problem. Pomagają mi Ursula, Marina i laboratoria w Acheronie. Sądzę, że uda im się odkryć coś, co może nam pomóc.

— Jakąś tabletkę wspomagającą pamięć?

— Tak. — Wyjaśnił Ann działanie nowego kompleksu anamnestycznego. — Uważam, że trzeba spróbować. I rośnie we mnie przekonanie, że wszyscy pozostali przedstawiciele pierwszej setki powinni się zebrać w Underhill i zastosować ten środek. Dla przypomnienia sobie czegoś bardzo ważny jest kontekst. Zobaczenie siebie nawzajem mogłoby nam pomóc. Nie wszystkich to interesuje, ale większość — tak.

— Kto się zgodził?

Sax wymienił wszystkie osoby, z którymi się skontaktował. Większość z pozostałych, czyli mniej więcej tuzin.

— Wszyscy pragniemy, żebyś była z nami. Wiem, że chciałbym tego bardziej niż czegokolwiek.

— Brzmi interesująco — odrzekła Ann. — Najpierw jednak musimy przejść tę kalderę.


Idącego po skałach Saxa na nowo zadziwiła kamienna rzeczywistość tego świata. Podstawy: skały, piasek, pył, drobinki miału. Nocą niebo było ciemnoczekoladowe i pozbawione gwiazd. Długie, nie zamazane odległości. Obszar na dziesięć minut. Długość godziny, podczas której szedł. Uczucie ruchu w nogach.

Otaczały ich pierścienie sterczących daleko w niebo kalder. Nawet kiedy dwoje piechurów znalazło się w środku centralnego kręgu, dostrzegli późniejsze, głębsze kaldery o kształcie dużych wcięć w jedną gładką ścianę. Tu ostra krzywizna planety nie miała wpływu na perspektywę patrzącego, wypukłości nie były widoczne, urwiska natomiast — swobodne i wyraźnie zauważalne nawet z odległości trzydziestu kilometrów. Skutkiem tego, miejsce wyglądało jak rezerwat. Park, kamienny ogród, labirynt oddzielony od świata tylko jedną ścianą. To miejsce w całości zależało od tamtego (mimo iż niedostrzegalnego) świata. Kaldera była duża, lecz niewystarczająco duża, aby się w niej ukryć. Świat wlewał się ze wszystkich stron i przepełniał umysł, niezależnie od jego pojemności stu bilionów bitów; niezależnie od wielkości tablicy neuronów, istniał tylko jeden wątek wymuszonych wspomnień, samej świadomości, żywego ciągu myślowego, który mówił: „skała”, „urwisko”, „niebo”, „gwiazda”.


Na skalnej powierzchni zaczęło się pojawiać coraz więcej głębokich pęknięć i rys; wiele miało kształt łuków. Stare szczeliny prostopadłe do nowych, dużych dołów w północnych i południowych kręgach wypełniał rumosz i pył. Te skalne pęknięcia zmieniły spacer Saxa i Ann w prawdziwą wędrówkę. Teraz rzeczywiście chodzili po labiryncie. Droga stała się trudna.

Niemniej jednak, cały czas szli i w końcu dotarli do krawędzi północnego kręgu, który na mapie Russella określono numerem „2”. Gdy spojrzeli w dół, odkryli właściwy kształt kaldery i jej zaokrąglonych wcięć; nagły uskok w dotychczas ukryte dno, leżące tysiąc metrów niżej.

Na dno północnego kręgu prowadził szlak, jednak kiedy Ann wskazała go, a potem zobaczyła minę Saxa, roześmiała się i dodała, że można go przejść tylko z odpowiednim sprzętem. Powiedziała lekkim tonem, że musieliby się potem znowu wspinać, a przecież główna ściana kaldery była już wystarczająco wysoka. Postanowili więc zamiast tego obejść północny krąg i skorzystać z innej trasy.

Zaskoczony tolerancją Ann (i wdzięczny), Sax podążył za nią na zachodni kraniec północnego kręgu. Pod wielką ścianą głównej kaldery zatrzymali się na noc, rozbili namiot i w milczeniu zjedli posiłek.

Po zachodzie słońca ponad zachodnią ścianę kaldery wystrzelił w górę Fobos; wyglądał jak mały, szary płomyk. Fobos i Deimos, strach i lęk, cóż za nazwy!

— Słyszałam, że ponowne umieszczenie księżyców na orbicie to twój pomysł? — spytała Ann ze swojego śpiwora.

— Tak.

— Nazywam to rekonstrukcją krajobrazu — stwierdziła z zadowoleniem.

Sax poczuł, że się lekko rumieni.

— Chciałem sprawić ci przyjemność.

— Podoba mi się ich widok — zauważyła po chwili.

— A jak ci się podobała Miranda?

— Och, to bardzo interesujące miejsce. — Ann opowiedziała o pewnych osobliwościach geologicznych tego niezwykłego księżyca. Dwie planetazymale niedokładnie połączone ze sobą po zderzeniu…

— Panuje tam kolor między czerwienią i zielenią — powiedział Sax, kiedy Ann skończyła mówić. — Mieszanina tych dwóch, gdy dotyczy roślin, na przykład marzanny, czasami nazywa się ciemną alizaryną.

— Ach, tak.

— Myślę o sytuacji politycznej. O syntezie między „czerwonymi” i „zielonymi”.

— „Brązowi”?

— Tak. Albo alizaryny.

— Myślałam, że czymś takim była koalicja „Uwolnić Marsa”, „czerwonych”, Iriszki i ludzi, którzy usunęli Jackie.

— Koalicja antyimigracyjna — odparł Sax — to kiepski rodzaj kombinacji czerwono-zielonej. Wplątali nas w konflikt z Ziemią, którego można było uniknąć.

— Czyżby?

— Tak. Problem populacyjny wkrótce się zmniejszy. My, issei, docieramy prawdopodobnie do końca. Nisei szybko podążą za nami.

— Myślisz o ostrej niewydolności?

— W rzeczy samej. Kiedy nasze pokolenie i następne wymrą, ludzka populacja Układu Słonecznego będzie liczyć połowę obecnej.

— Potem pewnie wymyślą, jak sobie radzić z tą chorobą.

— Bez wątpienia. Era Hipermaltuzjańska jednak już nie wróci, a przeludnienie z pewnością nie będzie naszym problemem. A więc, jeśli ktoś się przejmuje kwestią imigracji aż do tego stopnia, że pozwala na wywołanie konfliktu, który grozi wojną międzyplanetarną… Nazwę to krótkowzrocznością. Naprawdę można uniknąć kłopotów. Gdyby marsjański ruch „czerwonych” zauważył ten fakt i zaproponował Ziemi pomoc w ostatnim okresie fali populacyjnej, ludzie nie musieliby bezsensownie ze sobą walczyć. To byłby nowy sposób myślenia o Marsie.

— Nowa areofania.

— Tak. Tak to nazywała Maja.

Ann roześmiała się.

— Ale Maja jest szalona.

— Wcale nie — sprzeciwił się ostro Sax. — Nie jest!

Ann nic nie odpowiedziała, a Sax nie drążył już dalej tego tematu. Patrzyli, jak Fobos, mijając gwiazdy, przemieszcza się po niebie ku wschodowi.

Spali dobrze. Następnego dnia odbyli żmudną wspinaczkę na stromą ścianę wąwozu. Była to najwyraźniej trasa, którą Ann i inni „czerwoni” alpiniści prowadzili gości z zewnątrz. Sax nie przypominał sobie równie ciężkiego dnia. Zresztą, nie udało im się dotrzeć do wieczora i o zachodzie słońca musieli pospiesznie rozbić namiot na wąskim skalnym występie. Zakończyli wędrówkę dopiero następnego dnia około południa.


Wielki stożek Olympus Mons wyglądał tak jak zawsze — gigantyczny wycięty krąg płaskiej ziemi, pas fioletowego nieba na leżącym o wiele niżej horyzoncie, czarny zenit powyżej, małe pustelnie w wydrążonych kamiennych ejektamentach. Niby część błękitnego Marsa, a równocześnie odrębny świat.

Pierwszy barak, przy którym się zatrzymali, zamieszkiwali bardzo starzy ludzie, przypominający zakon żebraczy. Wyraźnie czekali, aż zabije ich atak ostrej niewydolności. Chcieli, by ich ciała skremowano, a popioły rzucono na rzadki prąd strumieniowy.

Sax uznał ich zachowanie za przesadnie fatalistyczne. Na Ann chyba również wywarli duże wrażenie, ponieważ obserwując, jak jedli swój skromny posiłek, powiedziała:

— W porządku. Jedźmy wypróbować tę kurację pamięciową.


Wielu przedstawicieli pierwszej setki optowało za innym miejscem spotkania niż Underbill. Kłócili się o to między sobą w jakiś nowy sposób, którego nie uważali za typowy dla swojej grupy. Sax zresztą i tak pozostał nieugięty i odrzucił wszystkie propozycje — Olympus Mons, niską orbitę, Pseudofobos, Sheffield, Odessę, Piekielne Wrota, Sabishii, Senzeni Na, Acheron, południową czapę polarną, Mangalę i morze. Upierał się, że lokalizacja jest jednym z najważniejszych czynników eksperymentu, co udowodniły badania nad kontekstem. Kojot zupełnie niepotrzebnie opowiadał o swoim udanym eksperymencie ze studentami, którzy, wyposażeni w sprzęt do nurkowania, uczyli się na dnie Morza Północnego listy słów. Twierdził, że fakty mówią za siebie i pierwsza setka powinna się poddać eksperymentowi w takim samym miejscu. Stawki były wystarczająco wysokie, aby usprawiedliwić każdą decyzję. Sax zwrócił przyjaciołom uwagę, że „powrót” pełni wspomnień niesie za sobą różne niebezpieczeństwa — wszystko się mogło zdarzyć: zarówno zaburzenia innych organów, jak i pokonanie ostrej niewydolności, zdrowie trwające kilka stuleci dłużej, stale rosnąca społeczność ogrodowych światów i w konsekwencji być może kolejna zmiana fazy, krok na wyższy stopień postępu, do królestwa mądrości, którego w tej chwili nikt nie potrafił sobie jeszcze wyobrazić. Dodał, że obecnie znajdują się na krawędzi złotego wieku. Wszystko jednak zależało od zdrowia umysłu, bez niego nie można było kontynuować pracy. Dlatego nalegał na Underbill.

— Jesteś zbyt pewny siebie — narzekała Marina, która zasugerowała Acheron. — Musisz być bardziej otwarty na propozycje innych.

Tak, tak. Otwarty umysł. Rzeczywiście taki miał, jego umysł to przecież laboratorium, które się kiedyś spaliło. Teraz miał głowę otwartą na przestrzał. Na szczęście, nikomu nie udało się podważyć logiczności wyboru Russella, nawet Marinie. Sax uważał, że ci, którzy są przeciwni wyjazdowi do Underbill, obawiają się po prostu potęgi przeszłości. Nie chcieli przyznać, że wspomnienie pierwszej osady nadal ma nad nimi wielką władzę, nie chcieli dać tego po sobie poznać. Trzeba było jednak podjąć ryzyko. Gdyby żył Michel, z pewnością poparłby tę lokalizację. Wybór miejsca był sprawą decydującą, a Underbill łączyło ich wszystkich. Nawet osoby początkowo nastawione sceptycznie, przestraszone bądź powątpiewające musiały w końcu przyznać Saxowi rację.

Zatem postanowili spotkać się w Underhill.


Obecnie osada była swego rodzaju muzeum i utrzymywano ją w stanie z roku 2138, ostatnim, w którym funkcjonował przystanek przy torze magnetycznym. Miasteczko nie wyglądało więc dokładnie tak jak w okresie, gdy zamieszkiwała je pierwsza setka, chociaż starsze tereny pozostały nie zmienione. Po przyjeździe w towarzystwie kilku innych osób Sax wybrał się na samotny spacer po osadzie i stwierdził, że wszystkie stare budynki nadal stoją. Dostrzegł cztery pierwotne kesony, przybyłe wraz z pierwszą setką w ładownikach, stosy śmieci, kwadrat cylindrycznych komór Nadii o wypukłych sklepieniach z centrum pod kopułą, pozbawiony szyb szkielet oranżerii Hiroko, pasaż rowów Nadii na północnym zachodzie, Czarnobyl, solne piramidy i w końcu Dzielnicę Alchemików, gdzie Sax skończył swój spacer, wędrując po zbiorowisku budynków i rur oraz próbując przygotować się psychicznie na czekające go nazajutrz przeżycie. Pracował nad otwarciem umysłu.

Jego pamięć już szalała, jak gdyby usiłowała udowodnić, że nie potrzebuje pomocy, aby dalej działać. Tutaj, wśród tych budynków Sax kiedyś po raz pierwszy zobaczył na własne oczy, jak przy użyciu techniki można transformować naturę; rozpoczęli od skał i gazów, wydobywali, rafinowali, przekształcali, rekombinowali i kształtowali na tak wiele różnych sposobów, że nikt nie znał ich wszystkich i nawet sobie nie wyobrażał skutków tych działań. Toteż, chociaż Sax wiele widział, niezbyt dużo rozumiał. Przedstawiciele pierwszej setki nie zdawali sobie wówczas sprawy ze swej prawdziwej siły i nie bardzo wiedzieli, co próbują osiągnąć (być może te dwie sprawy miały ze sobą związek). Jednak wtedy, w Dzielnicy Alchemików Sax nie potrafił tego dostrzec. Był absolutnie przekonany, że „uzielenienie” zmieni tę planetę w najcudowniejsze miejsce pod słońcem.

Teraz stał na otwartej przestrzeni, pod błękitnym niebem, w ciepłym dniu drugiego sierpnia. Patrzył wokoło, próbując się skupić i przypominać sobie. Trudno było kierować pamięcią; sprawy po prostu przychodziły mu do głowy. Przedmioty w starej części miasta wyraźnie wydawały się swojskie. Przymiotnik „swojski” kojarzył się z czymś bliskim, z czymś „swoim”. Idealnie znajome były nawet pojedyncze czerwone kamienie i głazy narzutowe wokół kolonii, a także wypukłości i kotliny w polu widzenia; wszystkie ciągle „na swoich miejscach”. Russell uważał, że eksperyment powinien się udać; znajdowali się w odpowiednim, znanym sobie miejscu, we właściwym kontekście. W domu.

Wrócił do kwadratu cylindrycznych komór, gdzie zamierzali się zatrzymać. Podczas spaceru Saxa dojechały jakieś pojazdy. Na bocznicach obok toru magnetycznego stały też specjalne pociągi. Przybywali ludzie. Dostrzegł Maję i Nadię. Ściskały Taszę i Andreę, które przyjechały razem. Ich głosy dźwięczały w powietrzu jak rosyjska opera lub recytatyw tuż przed wybuchem w pieśń. Ze stu jeden przybyłych przed laty na Marsa osób w Underhill tego dnia miało się pojawić tylko czternaście: Sax, Ann, Maja, Nadia, Desmond, Ursula, Marina, Wasilij, George, Edvard, Roger, Mary, Dmitri, Andrea. Nie będzie ich wiele, ale jedynie oni nadal żyli i utrzymywali kontakt ze światem; reszta zmarła albo zaginęła. Jeśli Hiroko i siedmioro jej zaginionych towarzyszy z pierwszej setki żyli, nie odpowiedzieli na zaproszenie w sieci. Może pojawią się nie zapowiedziani, tak jak w trakcie pierwszego zorganizowanego przez Johna święta na Olympusie. A może nie przyjadą…

Było ich zatem czternaścioro. Przy tak małej liczbie osób Underhill wyglądało na pustawe. Chociaż mogli chodzić po całej osadzie, jeszcze tłoczyli się obok siebie w południowym skrzydle komór o wypukłych sklepieniach. Niezależnie jednak od tego, wyraźnie czuło się brak pozostałych członków ekipy. Mieli wrażenie, że to miejsce odzwierciedla ich zagubione wspomnienia, zapomniane laboratoria oraz utracone tereny i towarzyszy. Każdy z gości miał kłopoty z pamięcią. Problemy były rozmaite — Sax widział, że jego towarzysze doświadczają prawie wszystkich, jakie wymieniano w literaturze przedmiotu. W rozmowach głównie porównywali symptomy i wyliczali różne przerażające i/lub wspaniałe przeżycia, które dotknęły ich w ostatnim dziesięcioleciu. Z tego powodu, kręcąc się przez cały wieczór po małej kuchni w południowo-zachodnim narożniku cylindrycznych komór, stale weseleli bądź posępnieli. Czasem wypatrywali przez wysokie okno na dno środkowej cieplarni, nadal przykrytej kopułą z grubego szkła i zalaną przytłumionym światłem. Zjedli kolację złożoną z przywiezionych produktów, pogawędzili, a następnie rozeszli się po południowym skrzydle i przygotowali na górze sypialnie, by jakoś przeczekać tę niespokojną noc. Rozmawiali jeszcze długo między sobą, aż w końcu poddali się i — pojedynczo lub parami — spróbowali zasnąć. Sax wiele razy tej nocy budził się i słyszał, że ludzie schodzą do łazienek, prowadzą szeptem rozmowy w kuchni albo mamroczą do siebie przez sen, jak to starcy. Za każdym razem, kiedy udało mu się ponownie zasnąć, wracały sny.

W końcu nadszedł poranek. Wstali o świcie i w słabym świetle zjedli szybkie śniadanie: owoce, croissanty, chleb i kawa. Każda skała i pagórek rzucały na zachód długie cienie. Bardzo swojski widok.

Byli gotowi. Nie mieli nic więcej do zrobienia przed eksperymentem. Oddychali głęboko i jakby wspólnie. Śmiali się niepewnie. Nie potrafili sobie patrzeć w oczy.

Maja ciągle odmawiała przyjęcia kuracji. Nikt nie potrafił jej przekonać, odpierała wszystkie argumenty.

— Nie — powtarzała w kółko poprzedniej nocy. — Potrzebujecie opiekunki na wypadek, gdybyście poszaleli. Będę dozorować eksperyment.

Sax znał upór Mai, jednak podszedł do niej i zakłopotany stwierdził:

— Myślałem, że z nas wszystkich właśnie ty masz największe kłopoty z pamięcią.

— Być może.

— Powinnaś więc spróbować tej kuracji. Michel podawał ci dużo różnych tabletek.

— Nie chcę — odparła, patrząc mu w oczy.

Westchnął.

— Nie rozumiem cię, Maju.

— Wiem.

Weszła do starej kliniki w narożniku i zaczęła wypełniać przydzielone sobie obowiązki opiekunki. Wszystko było przygotowane. Maja zapraszała do środka jedną osobę po drugiej, brała małe ultradźwiękowe strzykawki, przyciskała im do szyi i wstrzykiwała część mieszaniny leków; słychać było cichy trzask, a po nim syk. Później wydzielała każdemu z przyjaciół pigułki zawierające resztę mieszaniny, pomagała wsunąć do uszu wtyczki do transmisji fal elektromagnetycznych. Tak wyposażeni, wracali do kuchni, w której panowało nerwowe milczenie. Gdy zebrała się cała grupa, Maja poprowadziła ich do drzwi i skierowała na zewnątrz. Eksperyment rozpoczął się.


Sax widział i czuł: jaskrawe światła, wrażenie, że coś miażdży mu czaszkę, duszności. Łapał powietrze, pluł. Potem chłodne powietrze i głos matki podobny do skamlania zwierzęcia:

— Och? Och? Och! Och!

Uczucie wilgoci na piersi, zimno.

— Och, nie do wiary!

Hipokampus był jednym z tych wielu szczególnych regionów mózgu, które kuracja bardzo intensywnie stymulowała. Z tego powodu układ limbiczny Saxa, rozciągający się pod hipokampusem jak siatka pod włoskim orzechem, był równie mocno pobudzony, jak gdyby orzech skakał w górę i w dół na trampolinie nerwów, powodując jej rezonowanie, a może nawet brzęczenie. Nastąpiło coś, co można by nazwać zalewem emocji — Sax zauważył, że nie rejestruje żadnych poszczególnych uczuć, pojawiały się po kilka naraz, niemal z tą samą intensywnością i bez oczywistej przyczyny — radości, żalu, miłości, nienawiści, ożywienia, melancholii, nadziei, strachu, wspaniałomyślności, zazdrości; wiele z nich nie pasowało do pozostałych. Wskutek tej emocjonalnej mieszaniny siedzący na ławce przed komorą o wypukłym sklepieniu i ciężko oddychający Sax poczuł, jak wszystko wokół nabiera dla niego znaczenia. Naprawdę wszystko! Wrażenie było niezwykłe, jak gdyby pierś Russella wypełniały oceany chmur, aż prawie nie mógł oddychać… Coś w rodzaju nostalgii do entej potęgi, pełnia, nawet błogość… Czysta wspaniałość… Siedzenie na ławce, sam fakt, że żyli! Jednak towarzyszyło mu też ostre poczucie straty, żal za straconym czasem, strach przed śmiercią, strach przed wszystkim, żal za Michelem, za Johnem oraz innymi, którzy odeszli. Ten nadmiar uczuć tak bardzo nie pasował do zwykle opanowanego, zrównoważonego i flegmatycznego Saxa, że z trudem mógł je znieść; prawie nie mógł się poruszyć i przez kilka minut gorzko żałował, że w ogóle zainicjował ten eksperyment. Głupota… idiotyczne szaleństwo. Bez wątpienia wszyscy jego towarzysze na zawsze go znienawidzą.

Oszołomiony, niemal zdruzgotany, postanowił wstać. Miał nadzieje, że spacer rozjaśni mu umysł. Stwierdził, że jest w stanie iść. Wystarczyło się odepchnąć od ławki, podnieść, zachować równowagę i ruszyć przed siebie, unikając innych osób, które wędrowały w pobliżu po swoich własnych światach, równie zobojętniałe na jego obecność, jak on na ich; wszyscy mijali się, niczym obiekty, które nie mają prawa się spotkać.

Nagle Sax znalazł się na otwartej przestrzeni otaczającej Underbill, w chłodnym porannym wietrze. Szedł ku solnym piramidom pod dziwnie błękitnym niebem.

Zatrzymał się i rozejrzał wokół… Zastanowił się… Chrząknął zaskoczony, zatrzymał się… Nie miał siły iść. Nagle przypomniał sobie absolutnie wszystko!!!


Nie, nie wszystko. Nie pamiętał na przykład, co jadł na śniadanie 13 drugiego sierpnia 2029 roku. Rezultat ten zgodny był z zamysłem eksperymentu, który zakładał, że zwyczajne, codzienne zdarzenia nie różniły się od siebie na tyle, aby się teraz przypominały. Jednak uogólniając… Pod koniec lat dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku dzielił sypialnię na piętrze z Hiroko, Jewgienią, Ryą i Iwao. Gdy zobaczył w wyobraźni tę sypialnię, przez głowę przemknęły mu ówczesne eksperymenty, incydentalne wydarzenia i rozmowy. Punkt węzłowy w czasoprzestrzeni, cała sieć dni wibrowała. Ładne plecy Ryi myjącej się pod pachami po drugiej stronie pokoju. Ludzie wypowiadali słowa świadczące o ich roztargnieniu. Wład opowiadający o cięciu genów. Sax i Wład stali właśnie w tym miejscu; to była ich pierwsza minuta na Marsie, rozglądali się wokół bez słowa, zaabsorbowani jedynie odmienną grawitacją, różową barwą nieba i otaczającym ich ze wszystkich stron bliskim horyzontem, który wyglądał wówczas tak samo jak teraz, w tyle lat później: areologiczny czas, w swej powolności i długości nieporównywalny z niczym innym. W walkerze człowiek czuł się jak wydrążony. Czarnobyl potrzebował więcej betonu, niż można było wysuszyć w tym rzadkim, suchym, zimnym powietrzu. Nadia jakoś sobie z tym poradziła. Jak? Ogrzała go, tak, zgadza się. Nadia rozwiązywała wiele ich problemów w tamtych latach: podziemne komory o wypukłych sklepieniach, fabryczki, pasaż. Któż mógł się spodziewać, że ta cicha osóbka z „Aresa” okaże się tak kompetentna i energiczna? Sax od wieków nie pamiętał, jaka była na statku. A potem… Potem Nadia stała się bardzo smutna, kiedy Tatianę Durową zabił upadający dźwig automatyczny. Wszyscy zareagowali szokiem z wyjątkiem Michela, który okazał się tak zadziwiająco obojętny na tę tragedię; pierwsza śmierć wśród przedstawicieli pierwszej setki. Czy Nadia przypomni ją sobie teraz? Tak, z pewnością, jeśli tylko o niej pomyśli. Russell nie był przecież jakąś wyjątkową jednostką, jeśli zatem kuracja działała na niego, działała też na pozostałych. A Wasilij, który w obu rewolucjach walczył po stronie UNOMY. Co pamiętał? Wyglądał jak szalony — mógł myśleć o czymkolwiek — bardzo prawdopodobne, że to tylko wzruszenie, emocjonalne bogactwo, stanowiące zapewne jeden z pierwszych efektów kuracji. Może Wasilij również przypominał sobie śmierć Tatiany. Kiedyś podczas roku na Antarktyce Sax i Tatiana wyszli na wędrówkę. Rosjanka poślizgnęła się na kamieniu, skręciła kostkę i musieli czekać na Nussbaum Riegel, aż przyleci helikopter z McMurdo, który zabierze ich z powrotem do obozu. Przez wiele lat Sax nie pamiętał o tym zdarzeniu, później przypomniała mu o nim Phyllis tamtej nocy, gdy go aresztowała. Następnie znowu zapomniał, aż do dziś. Dwa razy w dwieście lat. Tak czy owak, teraz wspomnienie wróciło: wiszące nisko słońce, chłód, piękno Suchych Dolin, zazdrość Phyllis o wspaniałą, mroczną urodę Tatiany. Piękno powinno umierać jako pierwsze, było niczym znak, pierwotne przekleństwo; Mars jako Pluton, planeta strachu i lęku. A teraz tamte chwile na Antarktyce i dwie kobiety, które od dawna nie żyły — Sax był jedynym żyjącym świadkiem tego, jakże cennego dnia, bez Saxa pamięć o nim zaginie. Tak, człowiek pamięta część przeszłości, którą najmocniej „czuje”, wydarzenia przepełnione sporą dozą emocji — wielkie radości, kryzysy, wielkie katastrofy; oraz te małe. W siódmej klasie usunięto go z drużyny baseballowej, po przeczytaniu listy kandydatów płakał w samotności przy fontannie na tyłach szkoły. Myślał wtedy: „Zapamiętam to na zawsze”. I, na Boga, tak było. Cudowne piękno. Sytuacje, gdy po raz pierwszy robił coś, co niosło w sobie spory ładunek uczuć: pierwsza miłość… Kim jednak była jego wybranka? Pustka. Powrót do rodzinnego Boulder, jakaś twarz… przyjaciółka któregoś z przyjaciół… Ale to nie była miłość i Sax nie mógł sobie przypomnieć imienia dziewczyny. Nie, teraz pomyślał o Ann Clayborne. Stała przed nim i patrzyła na niego z uwagą; kiedyś, dawno temu. Jakie wspomnienie próbował przywołać? Nieprzerwanie napływały setki myśli, tak szybko, że Russell miał pewność, iż nie jest w stanie sobie niczego przypomnieć. To był paradoks, przykład wielu wywołanych przez wątek świadomości w ogromnym polu umysłu. Dziesięć do potęgi czterdziestej trzeciej, matryca, w której rozkwitały wszystkie wielkie wybuchy. Wewnątrz czaszki znajdował się równie ogromny wszechświat, jak ten zewnętrzny. Ann — z nią także wybrał się na spacer w Antarktyce. Silna kobieta była z tej Ann. Co ciekawe, podczas wędrówki przez kalderę Olympus Mons — mimo podobieństw — ani na chwilę nie przypomniał sobie tego spaceru po Dolinie Wrighta w Antarktyce, podczas którego żarliwie się spierali o los Marsa, a Sax tak bardzo pragnął wziąć Ann za rękę, chciał, żeby Ann wzięła go za rękę… Chyba mu się wówczas spodobała! Niestety, ten jego styl laboratoryjnego szczura, który nigdy wcześniej nie odczuwał takich emocji; tłumił je, nazywając nieśmiałością. Ann patrzyła na niego wtedy z zaciekawieniem, lecz go nie rozumiała, może jedynie zastanawiała się, dlaczego zaczął się jąkać. Sax jąkał się trochę w dzieciństwie i najwyraźniej poradził sobie z tym problemem w okresie dojrzewania, chociaż później od czasu do czasu zająkiwał się ze zdenerwowania. Ann, Ann… Przypomniał sobie jej twarz podczas kłótni na „Aresie”, w Underbill, w Dorsa Brevia, w magazynie na Pavonis. Dlaczego stale napadał na tę kobietę, która go kiedyś pociągała? Dlaczego? Była taka silna. A przecież widział ją tak bardzo przygnębioną; przez kilka dni leżała bezradnie na podłodze w kamiennym pojeździe; to było wówczas, gdy umarł jej Czerwony Mars. Leżała… Potem jednak zmusiła się do wstania. Kazała przestać Mai wrzeszczeć na Saxa. A jeszcze później pomogła zakopać ciało towarzysza swego życia, Simona. Radziła sobie ze wszystkim, a przez ten cały czas Sax był dla niej niemiły. Sprawiał jej ból. Był częścią jej bólu. Rozgniewał się na nią w Zygocie, a może w Gamecie… Tak, w Gamecie… Właściwie, i tu, i tu… Jej twarz — taka wykrzywiona… Następnie nie widział jej przez dwadzieścia lat. Jeszcze później, po narzuceniu jej kuracji przedłużającej życie, nie widział Ann trzydzieści lat. Zmarnował cały ten czas. Nawet gdyby żyli przez tysiąc lat, Sax i tak nie zdołałby usprawiedliwić takiego marnotrawstwa.

Wędrował po Dzielnicy Alchemików. Znowu natknął się na Wasilija, który siedział wśród pyłu z twarzą zalaną łzami. Właśnie w środku tamtego budynku kiedyś wspólnie spartaczyli eksperyment z glonami, jednak Sax bardzo wątpił, czy Wasilij płacze z tego powodu. Może łzy wywołało jakieś zdarzenie z wieloletniego okresu, który Rosjanin przepracował dla UNOMY. Albo coś jeszcze innego… Nie sposób było się dowiedzieć. To znaczy… Sax mógłby podejść i spytać, chociaż gdy chodził po Underbill, patrzył w twarze przyjaciół, a potem przypominał sobie szybko wszystko, co o nich wie, uświadomił sobie, że nie czas na zadawanie uzupełniających tę wiedzę pytań. Nie, nie — trzeba było iść dalej, zostawić Wasilija z jego własną przeszłością. Sax nie chciał się dowiedzieć, czego tamten żałuje. Poza tym, dostrzegł przed sobą, w połowie drogi do północnego horyzontu, maszerującą wielkimi krokami samotną postać. Ann! Dziwnie się czuł, widząc jej głowę bez hełmu i białe włosy unoszące się na wietrze. Widok ten wystarczył, by zatrzymać szalejące w głowie wspomnienia i przypomniał sobie, że już ją taką widział. Tak, w Dolinie Wrighta, włosy również miała wtedy jasne; niezbyt uprzejmie nazywali ten kolor „pomyje-blond”. Niebezpiecznie było nawiązywać bliższe kontakty pod czujnym okiem psychologów. Brali tam udział w teście, cały czas żyli pod presją. Jak udowodnił przykład Nataszy i Siergieja, w Antarktyce nie było miejsca na układy damsko-męskie. Ludzie jednak nie rezygnowali. Wład i Ursula zostali parą, czułą i trwałą; podobnie Hiroko z Iwao, Nadia z Arkadym. Istniało jednak niebezpieczeństwo. Ryzyko. Podczas obiadu Ann patrzyła na niego przez stół w laboratorium i coś było w jej wzroku, jakaś aluzja… Sax nie rozumiał, nie potrafił interpretować ludzkich spojrzeń. Każdy człowiek stanowił dla niego tajemnicę. Tego dnia, gdy zaakceptowano jego kandydaturę do lotu na Marsa, poczuł wielki smutek. „Po co to wszystko?”. Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Teraz przypomniał sobie zawiadomienie o akceptacji, które wrzucił do kosza. Klon za oknem. Zadzwonił do Ann, chcąc sprawdzić, czyją również przyjęto. Potwierdziła, zaskoczona, zdziwiona, że wybrali taką samotniczkę. Saxa trochę pocieszyła ta wiadomość, pozostał jednak dziwnie smutny. Klon miał takie czerwone liście, jesień w Princeton, tradycyjny czas melancholii, chociaż nie on powodował smutek Saxa, nie on. Ot, smutek! Jak gdyby jedynym jego osiągnięciem była pewna ilość z trzech miliardów uderzeń serca. Teraz miało już za sobą dziesięć miliardów i nadal biło. Nie, nie istniało wyjaśnienie. Człowiek to tajemnica. Kiedy więc Ann zaproponowała: „Chcesz pójść na spacer do punktu widokowego?” — w tym laboratorium w suchej dolinie — zgodził się natychmiast. Niczego nie ustalając, wyszli oddzielnie: Ann pierwsza, on za nią. A tam, och tak, patrząc w dół na grupę baraków i kopułę oranżerii, swego rodzaju proto-Underhill, Sax wziął otuloną rękawicą rękę Ann w swoją dłoń. Siedzieli obok siebie i spierali się o terraformowanie całkiem przyjaźnie, bez kłótni. Nagle Ann zabrała rękę, jak gdyby zaskoczona, i zadrżała (było bardzo zimno, w każdym razie zimno jak na Ziemię), a Sax zaczął się jąkać tak samo paskudnie jak w wiele lat później, po wstrząsie. Limbiczny krwotok, zamordowane pewne elementy, nadzieje, tęsknoty. Śmierć miłości. Od tego czasu Sax prześladował Ann i niezależnie od tego, co powiedziałby Michel, przyczyną było właśnie to zdarzenie! Antarktyczne zimno spaceru powrotnego do bazy. Mimo eidetycznej klarowności aktualnej siły własnej pamięci, Sax nie potrafił sobie przypomnieć tego spaceru. Oszołomiony. Dlaczego? Dlaczego tak ją odtrącił? Mały człowiek. Biały laboratoryjny kitel. Nie było powodu, aby w ten sposób postąpić. Jednak, tak się zachował. Na zawsze pozostała w nim zadra. I nawet Michel nigdy się nie dowiedział o tym zdarzeniu.

Zahamowanie pamięci, represja wspomnień. Gdy pomyślał o Michelu, przyszła mu do głowy Maja. Ann znajdowała się już na horyzoncie, nigdy by jej nie dogonił; zresztą, nie był pewny, czy chce się z nią w tym momencie spotkać. Ciągle jeszcze czuł się oszołomiony tym jakże zaskakującym i bardzo bolesnym wspomnieniem. Ruszył na poszukiwanie Mai. Minął miejsce, w którym Arkady śmiał się z ich braku gustu, kiedy przyleciał po raz pierwszy z Fobosa, minął oranżerię Hiroko, gdzie uwiodła Saxa swą bezosobową przyjaźnią… Jak ssaki naczelne na sawannie, kobieta alfa wybiera sobie osobnika płci męskiej i rzuca się na niego… Kobieta alfa, beta albo kategorii „mogłabym być alfa, ale mnie to nie interesuje” — dla Saxa jedyny przyzwoity sposób zachowania. Minął parking przyczep, gdzie sypiali kiedyś razem na podłodze, jak rodzina. Desmond gdzieś w szafie. Obiecał im pokazać, jak wtedy żył; wszystkie kryjówki. Przez głowę Saxa przemknęła mieszanina obrazów związanych z Desmondem: lot ponad wypalonym „kanałem”, później ponad spalonym Kasei. Strach w Kasei, kiedy strażnicy przywiązywali go do tamtego szalonego urządzenia; to był koniec Saxifrage’a Russella. Teraz był kimś innym, a Ann była nie tylko sobą, ale także Kontr-Ann oraz jeszcze jedną, zupełnie inną trzecią kobietą. Sax mógłby wykorzystać tę sytuację, aby z nią porozmawiać — spotkanie dwóch nieznajomych osób. Innych niż te, które spotkały się na Antarktyce.

Maja siedziała w kuchni cylindrycznej komory i czekała, aż zacznie wrzeć woda w dużym czajniku. Przygotowywała dla nich herbatę.

— Maju — odezwał się Sax. Słowa ciążyły mu w ustach niczym kamienie — powinnaś spróbować. Nie jest tak źle.

Potrząsnęła głową.

— Pamiętam wszystko, co chcę pamiętać. Nawet teraz, bez waszych leków i tak pamiętam więcej, niż wam się kiedykolwiek przypomni. Nie chcę więcej wspomnień.

Istniała możliwość, że mikroskopijne ilości leków przedostały się w powietrze i osiadły na skórze Mai, która doświadczyła ułamka hiper-emocjonalności. A może taki był jej zwykły stan.

— Dlaczego nie ma mi wystarczyć to, co jest? — pytała. — Nie chcę wracać do przeszłości, nie chcę. Nie mogę jej znieść.

— Może później — powiedział Sax.

Co miał jej powiedzieć? Zachowywała się tak jak kiedyś, w dawnym Underbill — zmienne, kapryśne usposobienie. Zadziwiające, jakich dziwaków wybrano do pierwszej setki. Ale kogo powinien wybrać komitet selekcyjny? Wszyscy ludzie mieli jakieś wady, chyba że byli głupcami. A na Marsa nie wysyłano głupców, w każdym razie nie na początku albo niezbyt wielu. Zresztą, nawet idioci mieli swoje humory.

— Może — odparła, pogłaskała go po głowie, potem zdjęła czajnik z palnika. — A może i nie. Pamiętam zbyt wiele.

— Franka? — spytał Sax.

— Oczywiście. Franka, Johna, wszyscy są tu. — Ukłuła się kciukiem w pierś. — Ta ilość wspomnień rani mnie wystarczająco. Nie potrzebuję więcej.

— Ach.

Ponownie wyszedł na dwór. W głowie kłębiły mu się myśli, czuł się niepewnie, miał kłopoty z równowagą. Układ limbiczny wibrował gwałtownie pod wpływem całego życia Saxa i z powodu Mai, tak pięknej i szalonej. Życzył jej szczęścia, ale cóż mógł zrobić? Żyła po swojemu. Paradoksalne, ale uszczęśliwiała ją pełnia nieszczęścia, czyniła kompletnym jej życie. Być może przez cały czas Rosjanka czuła tę uporczywą i nieprzyjemną nademocjonalność! No, no, no. Znacznie łatwiejszy jest żywot flegmatyka. A Maja była tak pełna życia! Sax przypomniał sobie, jak popędzała ich na południe, do kryjówki w Zygocie… Wykazała się wówczas taką siłą. Ach, te silne kobiety wokół niego. W gruncie rzeczy, trzeba siły, aby stawić czoło temu przerażającemu życiu, aby się z nim zmierzyć, nie odmawiając, nie broniąc się, po prostu przyjąć je i ponieść dalej. John, Frank, Arkady, nawet Michel, mieli wielki optymizm, pesymizm, idealizm, mitologie dla zamaskowania bólu istnienia; każdy z nich zajmował się inną dziedziną nauki, a teraz wszyscy czterej byli martwi — zabici przez kogoś lub coś. Zostały ich kobiety: Nadia, Maja, Ann, które muszą żyć dalej. Bez wątpienia, Saxowi się poszczęściło, że miał takie wytrzymałe siostry. Nawet Phyllis… Tak, w jakimś sensie… Uparcie głupia… Nawet ona całkiem nieźle sobie radziła, dość dobrze, przynajmniej przez jakiś czas. Nigdy nie należy się poddawać. Nigdy się do niczego nie trzeba przyznawać. Spencer powiedział Saxowi, że Phyllis protestowała przeciw torturowaniu go. Ach, Spencer i ich wspólne godziny aerodynamiki, rozmowy nad kolejnymi szklaneczkami o tym, jak Phyllis poszła do szefa ochrony w Kasei i zażądała, by uwolnił Saxa albo przyzwoicie go traktował, mimo iż on, Sax, uderzył ją i omal nie zabił, używając tlenku azotawego; a była przecież jego kochanką. Najwyraźniej wybaczyła mu tę próbę zabójstwa, a Spencer nigdy nie wybaczył Mai, że zabiła Phyllis, chociaż udawał, że o tym zapomniał. Sax natomiast wybaczył Mai, mimo iż latami był dla niej niemiły, jak gdyby pragnął zemsty. Ach, jakiż dziwny trójkąt rekombinacyjny uczynili ze swoich żywotów. Może był to skutek zbyt długiego życia, a może zawsze tak działali na siebie ludzie mieszkający w jednej osadzie. Ileż smutku i zdrady! Być może wspomnienia wywoływała strata czegoś, sytuacja, gdy wszystko jest już nieuchronnie utracone. A co z radością? Sax próbował sobie przypomnieć… Czy można wrócić do przeszłości dzięki kategorii emocjonalnej, na przykład poprzez interesującą ideę. Czy to było możliwe?

Zobaczył na przykład siebie idącego korytarzami podczas konferencji poświęconej terraformowaniu; dostrzegł wtedy tablicę z artykułem oceniającym udział ciepła z Koktajlu Russella na dwanaście kelwinów. Albo obudził się w Echus Overlook i zobaczył, że skończyła się Wielka Burza; różowe niebo promieniało od światła słonecznego. Widok twarzy w pociągu po wyjeździe ze Stacji Libijskiej. Pocałunek w ucho od Hiroko, łaźnie pewnego zimowego dnia w Zygocie, kiedy przez całe popołudnie trwał wieczór. Hiroko! Ach… i nagle… Kulił się wtedy z zimna, straszliwie zaniepokojony myślą, że burza zabije go akurat teraz, gdy wszystko wokół staje się takie interesujące; próbował wymyślić, jak przywołać do siebie pojazd, ponieważ miał wrażenie, że sam nie potrafi do niego dotrzeć, a potem Hiroko wyłoniła się ze śniegu — mała figurka w rdzawoczerwonym skafandrze kosmicznym, jaskrawa na tle białej zamieci i leżącego śniegu. Wiatr był tak głośny, że nawet w interkomie Sax słyszał jedynie szept. „Hiroko?”, zawołał, kiedy przez usmarowaną brudnym śniegiem szybkę hełmu zobaczył jej twarz; a ona odrzekła: „Tak” i pociągnęła go za nadgarstek, pomagając wstać. Jej dłoń na jego nadgarstku! Naprawdę ją poczuł! I poszedł za nią, niczym viriditas; zielona siła przelewała się przez niego, przez biały szum, białą burzę, śnieżycę. Uścisk Japonki był ciepły, mocny, zdecydowany. Tak. Hiroko tam była. Poprowadziła go z powrotem do pojazdu, uratowała mu życie, a potem znowu zniknęła i niezależnie od tego, jak usilnie przekonywał Desmond o jej śmierci w Sabishii, niezależnie od tego, jak przekonujące były jego argumenty, niezależnie od tego, jak często podrzędni alpiniści widywali zjawy… niezależnie od tych wszystkich faktów, Sax wiedział lepiej — dzięki tej ręce na nadgarstku i tej sylwetce na tle śniegu. To była Hiroko, jej ciało, tak rzeczywiste jak skała. Żywa! Sax ufał sobie w tym względzie, wiedział! Mimo iż „wielka nie wyjaśniona” wsączała się we wszystko wokół, opierał się na własnym doświadczeniu i głęboko wierzył, że jego przyjaciółka żyje. Aksjomat życiowej radości. Może potrafiłby nawet przekonać o tym Desmonda, uspokoić go.

Zaczął się rozglądać za Kojotem. Nie było łatwo go znaleźć. Co Desmond pamiętał z Underbill? Okres ukrycia, szepty, zaginiona załoga farmy, potem ukryta kolonia, ucieczka wraz z nimi, jazda po powierzchni Marsa w zamaskowanych kamiennych pojazdach, miłość Hiroko, loty pod nocnym niebem w „niewidzialnym” samolocie, życie w półświecie, łączenie się członków podziemia — Sax prawie sam to wszystko pamiętał; żywe wspomnienie. Telepatyczne przemieszczenie opowieści wszystkich uczestników eksperymentu: setka do kwadratu, na placu podziemnych komór o wypukłych sklepieniach. Nie. To byłoby zbyt wiele. Samo wyobrażenie sobie rzeczywistości kogoś innego wystarczająco oszałamiało, stanowiło całą telepatię, jakiej dana osoba potrzebowała lub z jaką mogła sobie poradzić.

Dokąd poszedł Desmond? Poszukiwania były beznadziejne. Nikt nigdy nie zdoła odszukać Kojota; aby go znaleźć, trzeba było na niego czekać. Pokaże się, kiedy zechce. Sax znajdował się na północny zachód od piramid i Dzielnicy Alchemików. Stał tam szkielet bardzo starego ładownika; pochodził prawdopodobnie jeszcze z pierwszego zrzutu. Farba odpadła, metal oblepiła sól. Początek ich nadziei — teraz stary, metalowy szkielet, właściwie nic… Hiroko pomagała mu go rozładować.

Sax wrócił do Dzielnicy Alchemików, w starych budynkach nadal stały wszystkie maszyny, beznadziejnie przestarzałe, nawet bardzo pomysłowy procesor Sabatiera. Lubił kiedyś obserwować tę maszynę przy pracy. Nadia zmontowała ją któregoś dnia, konfundując wszystkich; mała, krągła kobietka nucąca jakąś jazzową melodię, zatopiona we własnym świecie, rozmawiająca z urządzeniem w czasach, gdy maszyny rozumiały ludzi… Dzięki Bogu za Nadię, tę kotwicę utrzymującą ich wszystkich w rzeczywistości, osobę, na którą zawsze można liczyć. Miał ochotę ją uściskać, tę naukochańszą ze swoich sióstr, która znajdowała się teraz na placu maszyn, próbując uruchomić zabytkowy buldożer.

A tam, na horyzoncie, jakaś postać szła na zachód po pagórku. Ann! Czy okrążała Underbill? Wybiegł jej naprzeciw, potykając się tak samo jak w pierwszym tygodniu pobytu na Marsie. Dogonił ją i zatrzymał się, zasapany.

— Ann? Ann?

Odwróciła się i Sax zobaczył na jej twarzy instynktowny strach, jak na pysku ściganego zwierzęcia. Był stworzeniem, przed którym trzeba uciekać; właśnie tak go traktowała.

— Popełniałem błędy — powiedział, stojąc przed nią. Mogli rozmawiać na otwartym powietrzu, w powietrzu, które Sax stworzył mimo sprzeciwów Ann. Chociaż nadal było na tyle rzadkie, że zmuszało do głębokich wdechów. — Nie rozumiałem… piękna, a potem było już za późno. Przykro mi. Przepraszam. Przepraszam. — Och, próbował to powiedzieć już wcześniej: w pojeździe Michela podczas potopu, w Zygocie, w Tempe Terra; nigdy mu się nie udało. Ann i Mars, wszystko się przeplatało, choć Marsa Sax nie umiał przeprosić — każdy zachód słońca był piękny, w każdej minucie każdego dnia niebo miało inny odcień; błękitny znak ich siły i odpowiedzialności, ich miejsce w kosmosie i ich władza nad nim, mała, a równocześnie jakże ważna. Oni, Ziemianie, przywieźli na planetę życie i Sax nie potrafił się tego wstydzić.

Jednak Ann był winien przeprosiny. Przez lata misjonarskiego zapału powinien się do niej zwracać o zgodę, przekonywać ją, walczyć z jej odmową. Teraz było mu z tego powodu przykro, bardzo przykro. Twarz miał mokrą od łez, a Ann patrzyła na niego w taki sposób… dokładnie w taki sposób, jak wtedy, na zimnej, skalnej powierzchni Antarktyki, w tym dniu, gdy po raz pierwszy go odrzuciła. Teraz wróciły wszystkie wspomnienia i wypełniły go. Jego przeszłość.

— Pamiętasz? — spytał Ann z zaciekawieniem, podejmując nowy dla nich temat. — Wyszliśmy na spacer do punktu widokowego… To znaczy, szliśmy jedno po drugim, ale po to, aby się spotkać i porozmawiać na osobności. Pamiętasz? Wyszliśmy oddzielnie, noo… Sama wiesz, jak to było wtedy… Rosyjska para pokłóciła się i odesłali ich do domu… Wszyscy wszystko ukrywaliśmy przed tamtymi z komisji! — Sax roześmiał się, aby ukryć zdenerwowanie wywołane obrazem niefortunnego początku ich znajomości. Określenie było niezwykle trafne! Na wszystkich zdarzeniach, które nastąpiły od tamtego czasu, tkwiło piętno tamtego pierwszego! Polecieli na Marsa i co chwilę powtarzali ten sam błąd, ten sam wzorzec. — Siedzieliśmy, pragnąłem bliskości, więc wziąłem cię za rękę, a ty ją odepchnęłaś, nie podobało ci się. Poczułem się… źle. Wróciliśmy oddzielnie i już nigdy potem o tym nie rozmawialiśmy. Sądzę, że właśnie dlatego cię prześladowałem, chociaż zdawało mi się, że to z powodu tego… — Zamachał ręką na niebieskie niebo.

— Pamiętam — stwierdziła.

Patrzyła na niego z ukosa. Czuł siłę jej spojrzenia. Wspomnienie utraconej za młodu miłości nadal bolało. Jednak w spojrzeniu Ann było coś jeszcze — zaskoczenie.

— Tak — stwierdziła. — Tyle że nie tak się to odbyło — dodała, marszcząc brwi. — To ja… Chcę powiedzieć, że położyłam ci rękę na ramieniu, ponieważ mi się podobałeś i sądziłam, że moglibyśmy zostać… Ale ty aż podskoczyłeś! Ha, podskoczyłeś, jak gdybym cię ukłuła szpilką! Na Antarktyce była dość paskudna elektryczność statyczna, a jednak… — Ann ostro się zaśmiała — nie. Chodziło o ciebie. Ja nie… Pomyślałam, że takie zachowanie nie jest po prostu w twoim stylu. Zresztą, nie było również w moim! Sądziłam, że właśnie dlatego powinno nam się udać. Ale się nie udało. A potem o tym zapomniałam.

— Nie — Sax nie mógł uwierzyć.

Potrząsnął głową. Próbował sobie przypomnieć, ciągle jednak widział po swojemu tamto niemiłe zdarzenie w punkcie widokowym, niemal sekundę po sekundzie, ruch po ruchu. „To czysty zysk”, mówił, usiłując wyjaśnić cel nauki, a Ann spytała, czy dla osiągnięcia tego celu potrafiłby zniszczyć powierzchnię planety. Bardzo dobrze to pamiętał, słowo po słowie.

Jednak spojrzenie Ann, kiedy przedstawiła własną wersję zdarzenia… To było spojrzenie kogoś, kto świetnie panuje nad własną pamięcią, kto pieści w sobie żywe wspomnienia; najwyraźniej Ann pamiętała owo zdarzenie równie dobrze jak on, niemniej jednak pamiętała coś zupełnie innego. Jedno z nich musiało się mylić. Prawda? Prawda?

— Czy moglibyśmy… — zaczął, musiał jednak przerwać i spróbować jeszcze raz. — Czy naprawdę byliśmy dwojgiem tak wielkich niezdar, że przez te wszystkie lata… nie udało nam się odkryć…

Ann roześmiała się.

— A w dodatku oboje czuliśmy się upokorzeni? — Znowu się roześmiała. — Chyba tak.

Sax także się roześmiał. Oboje spojrzeli w niebo. Śmiali się.

Wtedy jednak Sax potrząsnął głową. Przepełniał go trudny do zniesienia smutek. Cokolwiek się zdarzyło… No cóż, teraz już się nie dowiedzą prawdy. Jeśli nie pomogła im terapia pamięciowa, dzięki której wracały wspomnienia ukryte gdzieś na dnie mózgu — niczym fontanna artezyjska albo katastrofalny wybuch wód głębinowych — nic im już nie pomoże. Nie istniał sposób, by się upewnić, co się wtedy naprawdę wydarzyło.

Na tę myśl Sax poczuł nagły chłód. Skoro nie mógł ufać powracającym w trakcie kuracji wspomnieniom… Skoro nie wiedział, czy są prawdziwe… Skoro musiał podać w wątpliwość tak przełomowy moment… Co w takim razie z innymi zdarzeniami, co ze wspomnieniem Hiroko podczas burzy, prowadzącej go do pojazdu, jej ręka na jego nadgarstku… Czy ono również mogło być… Nie, nie. Ta ręka na jego nadgarstku. Jednak Sax naprawdę czuł, jak Ann wyszarpuje dłoń z jego uścisku; somatyczne wspomnienie równie solidne i rzeczywiste, jak fizyczne i kinetyczne zdarzenie zapamiętane w ciele, we wzorcu komórek na cały okres jego życia. To wspomnienie musiało być prawdziwe! Oba musiały być prawdziwe!

Więc jak?

Tylko przeszłość. Tam i nie tam. Jego całe życie. Jeśli nic nie było realne z wyjątkiem momentu, jednego momentu Plancka po drugim, tej niewyobrażalnie cienkiej błony stawania się pomiędzy przeszłością i przyszłością — jego życia… Czym w takim razie było jego życie, tak nieznaczne, pozbawione namacalnej przeszłości i przyszłości. Wybuchem koloru? Wątek myślowy utracony w akcie myślenia. Rzeczywistość tak wiotka, tak ledwie istniejąca. Czy nic nie można było na to poradzić?

Próbował głośno wyrazić swoje myśli, lecz zająknął się i zrezygnował, poddał się.

— No cóż — szepnęła Ann, która najwidoczniej świetnie go rozumiała. — Przynajmniej dużo pamiętamy. To znaczy… Oboje zgadzamy się, że tam poszliśmy. Mieliśmy pewne pomysły, niestety nie udało nam się ich zrealizować. Coś się zdarzyło, czego prawdopodobnie w tamtej chwili nie rozumieliśmy, więc teraz nie powinno nas zaskakiwać, że nie potrafimy sobie należycie tego przypomnieć albo że pamiętamy inaczej. Trzeba coś zrozumieć, aby to zapamiętać.

— Naprawdę?

— Tak mi się wydaje. Dlatego dwuletnie dzieci nie potrafią zapamiętywać. Bardzo dobrze czują różne sprawy, ale nie pamiętają ich, ponieważ w gruncie rzeczy ich nie rozumieją.

— Może i tak.

Sax nie był pewny, czy rzeczywiście w taki sposób działa pamięć. Wspomnienia z wczesnego dzieciństwa były eidetycznymi wizerunkami, jak naświetlone arkusze fotograficzne. Jeśli jednak Ann miała rację, spotkanie Saxa z Hiroko naprawdę się odbyło, ponieważ Russell świetnie zrozumiał pojawienie się Hiroko podczas burzy, jej rękę na nadgarstku… Tamte uczucia, gwałtowna burza…

Ann zrobiła krok ku niemu, a potem go uściskała. Sax odwrócił twarz na bok, przyciskając ucho do obojczyka przyjaciółki. Była taka wysoka! Poczuł bliskość jej ciała i również mocno ją uściskał. Pomyślał: Zapamiętam to na zawsze. Ann odsunęła się od niego, nadal trzymając go za ramiona.

— To tylko przeszłość — oświadczyła. — Ona nie tłumaczy tego, co się zdarzyło między nami na Marsie. W każdym razie, chyba nie. To zupełnie inna sprawa.

— Być może.

— Nie zgadzaliśmy się, ale używaliśmy tych samych… terminów. Te same kwestie były dla nas ważne. Pamiętam, jak próbowałeś poprawić mi humor, wtedy w kamiennym pojeździe w Marineris podczas powodzi.

— A ty mnie, gdy Maja na mnie krzyczała, po śmierci Franka.

— Tak — powiedziała Ann, rozmyślając. W ostatnich, zadziwiających godzinach przypominały im się takie niezwykłe zdarzenia! A podróż tamtym pojazdem przypominała próbę, którą każde z nich rozumiało po swojemu. — Chyba tak. Nie powinna była na ciebie krzyczeć. Przecież tylko próbowałeś jej pomóc. A wyraz twojej twarzy…

Stali nieruchomo, patrząc na grupę niskich budowli, tworzących Underhill.

— A więc wreszcie dotarliśmy — odezwał się w końcu Sax.

— Tak. Wreszcie.

Upłynęła niezręczna chwila, potem następna. Sax pomyślał, że z takich momentów właśnie składa się życie i że będzie się jakoś musiał przyzwyczaić do tego faktu. Zrobił krok w tył, wyciągnął rękę i przytrzymał dłoń przyjaciółki, mocno ścisnął, potem puścił.

Ann powiedziała, że chce pójść obok pasażu Nadii na leżący na zachód od Underhill odludny teren, ponieważ doświadcza właśnie bardzo gwałtownego natłoku wspomnień i nie potrafi się skoncentrować na chwili obecnej. Musiała się przejść.

Zrozumiał. Pomachała mu i odeszła. Pomachała! Sax dostrzegł Kojota, który stał przy olśniewająco błyszczących w popołudniowym świetle solnych piramidach. Czując po raz pierwszy od dziesięcioleci grawitację Marsa, Sax w podskokach dotarł do małego człowieczka. Jedyny niższy od niego mężczyzna z pierwszej setki. Jego brat.


Naprawdę trudno było się skupić na asymetrycznej, wielościennej niczym Deimos twarzy Kojota. Taka była. Wyglądała, jak gdyby stale drgała i pulsowała przeszłością. Desmond niewiele się zmienił przez te wszystkie lata, choć był chyba najbardziej ruchliwy i aktywny z całej grupy. Bóg jeden wie, jak Sax wyglądał dla innych lub co zobaczyłby, gdyby spojrzał w lustro… Uznał ten pomysł za oszałamiający, potem pomyślał, że eksperyment patrzenia w lustro i równoczesnego przypominania sobie zdarzeń z młodości mógłby się nawet okazać interesujący, własny widok mógłby osobliwie zniekształcić wspomnienie… Desmond — Trynidadczyk indiańskiego pochodzenia — mówił właśnie coś, czego Sax nie potrafił zrozumieć, coś o zachwycie głębinami; Russell nie wiedział, czy przyjacielowi chodzi o lek na polepszenie pamięci, czy może o jakiś morski incydent z młodości. Bardzo chciał mu powiedzieć, że Hiroko żyje, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Desmond wyglądał na bardzo szczęśliwego. Poza tym nie uwierzyłby Saxowi, lecz jedynie zdenerwował. Zdobytą dzięki doświadczeniu wiedzę nie zawsze można przełożyć na wiedzę teoretyczną. Tak, taka była prawda. Desmond nie uwierzyłby Saxowi, ponieważ nie poczuł ręki Hiroko na własnym nadgarstku. Zresztą, dlaczego miałby ją poczuć?

Ruszyli ku Czarnobylowi. Rozmawiali o Arkadym i Spencerze.

— Starzejemy się — zauważył Sax.

Desmond zahuczał. Ciągle śmiał się w bardzo niepokojący sposób, niemniej jednak — zaraźliwy, toteż Sax również się roześmiał.

— Starzejemy się?! Starzejemy?

Na widok starego, małego rickovera dostali prawdziwego ataku śmiechu. Szalały w nich emocje — czuli się równocześnie patetyczni, odważni, pomysłowi i głupi. Sax zauważył, że ich układy limbiczne są przeładowane, że pobrzękują wszystkimi emocjami naraz. Coraz lepiej rozumiał całą swoją przeszłość, pamięć jednocześnie atakowały mu setki faktów, każde zdarzenie niosło w sobie unikalny ładunek emocjonalny; teraz napływały seriami… Takie pełne. Może pełniejsze niż… Niż co? Umysł? Dusza? Pełniejsze niż zdolność istnienia. Przepełnienie, tak, tak by trzeba nazwać to uczucie.

— Desmondzie, czuję się przepełniony.

Kojot nic nie odpowiedział, tylko roześmiał się jeszcze głośniej.

Sax pomyślał, że zbyt wiele w życiu czuł, by teraz mógł to wszystko udźwignąć. Emocje atakowały wszystkie naraz. Hm, czym jednak były? Limbicznym szumem, ryczącym szumem wiatru w igłach drzew szpilkowych wysoko w górach, gdy leżał w nocy w śpiworze; Góry Skaliste, wiatr bębniący w igłach sosen… Bardzo interesujące wspomnienia. Zapewne efekt leku, efekt, który minie, chociaż Sax miał nadzieję, że niektóre pozostaną. Kto może wiedzieć, czy akurat ten aspekt przetrwa jako integralna część całości. A zatem: jeśli człowiek może sobie przypomnieć własną przeszłość i wspomnienia trwają bardzo długo, w takim razie z pewnością będzie się czuł wypełniony doświadczeniami i emocjami, może aż do takiego stopnia, w którym nie sposób odczuwać jeszcze więcej. Czy to było możliwe? A gdyby zaczęli czuć zbyt intensywnie, bardziej, niż należało — gdyby eksperyment zmienił ich w niezwykle wrażliwych ludzi, którzy na przykład szaleliby z żalu po przypadkowym zadeptaniu mrówki, a płakaliby z radości na widok wschodu słońca… To byłoby straszne. Wystarczy! Wystarczy! W gruncie rzeczy, Sax zawsze wierzył, że amplitudę reakcji emocjonalnej, którą dostrzegał u otaczających go ludzi, można by nieco zmniejszyć bez żadnej straty dla kogokolwiek. Oczywiście nie należy świadomie przytłumić czyichś uczuć, byłaby to represja emocji, sublimacja, a skutkiem — powstałoby nadmierne ciśnienie w powietrzu. Ciekawe, co pozostało z użytecznego Freudowskiego modelu umysłu jako silnika parowego? Kompresja, odpowietrzanie, cały aparat; jak gdyby mózg zaprojektował James Watt. Jednak modele częściowe były potrzebne, tkwiły one w sercu nauki. A Sax potrzebował na jakiś czas wyrzucić z ciała trochę pary.

Chodzili więc z Desmondem po Czarnobylu, rzucali kamieniami, śmiali się, rozmawiali wśród przeszkód w postaci natłoku i zalewu emocji. Nie do końca była to rozmowa, raczej symultaniczna wymiana myśli, gdyż każdego z nich absorbowały jego własne wspomnienia; rozmowa dość „zaburzona”… Uspokajało jednak samo słuchanie zmieszanego głosu przyjaciela, dużą przyjemność sprawiało również uczucie tak wielkiej bliskości z drugim człowiekiem, niby innym, a równocześnie jakże podobnym. Gawędzili więc o szkole, o śniegach południowego regionu polarnego, o parkach na „Aresie”…

— Wszyscy przechodzimy przez to samo.

— To prawda! Prawda!

Ciekawe, że fakt ten nie miał większego wpływu na zachowanie ludzi.

W końcu powędrowali z powrotem na parking przyczep. Kiedy przezeń przechodzili, zwolnili, ponieważ zatrzymywała ich coraz gęstsza sieć związanych z przeszłością skojarzeń. Zbliżał się zachód słońca. Ludzie kręcili się po komorach o wypukłych sklepieniach. Przygotowywali kolację. Większość osób niezwykle oszołomiły wydarzenia, toteż przez cały dzień nie mieli nic w ustach. Lek nieco pobudzał apetyt i teraz wszyscy byli głodni jak wilki. Maja ugotowała gar gulaszu i wrzuciła do niego obrane i posiekane ziemniaki. Barszcz? Rybna bouillabaissel Maja okazała się zapobiegliwa, kucharzyła od rana i teraz wspaniałe zapachy wypełniały ciepłe powietrze kompleksu komór.

Zebrali się w wielkim podwójnym pomieszczeniu przy południowo-zachodnim narożniku. Był to pokój, w którym Sax i Ann odbyli swoją słynną debatę na początku oficjalnie ustalonego okresu terraformowania. Szczęśliwym trafem, Ann nie przypomniał się tamten incydent, niestety ktoś włączył wideokasetę z debatą i właśnie można ją było oglądać na małym ekranie w narożniku sali. O Boże! Ann weszła do sali wkrótce po zmroku, zwykłym krokiem. Tego typu nawyki cieszyły wszystkich, dzięki takim drobnostkom czuli się swojsko. Byli sobą. Gdzieś pozostali inni ludzie, a tu wszystko wygląda tak samo. Zwyczajna noc w Underbill. Rozmowy o pracy w różnych miejscach, jedzenie, stare, znajome twarze. Niektórzy mieli wrażenie, że za chwilę wejdzie tu Arkady, John albo Tatiana, tak jak teraz Ann, która tupała dla rozgrzewki nogami i ignorowała zebranych — dokładnie tak jak zawsze.

Tym razem jednak podeszła i usiadła obok Saxa. Zjadła posiłek (prowansalski gulasz, który często przyrządzał Michel) w swoim zwyczajowym milczeniu. Ludzie patrzyli. Nadia obserwowała ich ze łzami w oczach. Permanentna uczuciowość; tak, tak, to mógł być problem.

Później, na tle łoskotu naczyń i głosów (wszyscy zaczęli mówić naraz, a Sax czasem miał wrażenie, że również rozumie ich wszystkich naraz, nawet gdy sam mówił), na tle tego hałasu Ann pochyliła się w jego stronę i spytała:

— Dokąd się później wybierasz?

— No cóż — odparł, nagle znowu zdenerwowany — moi współpracownicy z Da Vinciego zaprosili mnie, żebym z nimi… żebym pożeglował. Mam wypróbować nową łódź, którą dla mnie zaprojektowali. Dla mnie… na moje żeglarskie wycieczki. Na Chryse… Zatoce Chryse.

— Ach, tak.

Mimo hałasu jej milczenie wydało mu się czymś straszliwym.

— Mogę popłynąć z tobą?

Poczuł, jak płonie mu twarz: przekrwienie naczyń włosowatych, bardzo dziwne. Wiedział jednak, co musi odpowiedzieć!

— Och, tak, tak.


Po posiłku nikt się nie ruszył od stołu. Rozmyślali, mówili, wspominali. Sączyli przygotowaną przez Maję herbatę. Rosjance najwyraźniej opieka nad nimi sprawiała przyjemność. Dużo później, dobrze w środku nocy, kiedy prawie wszyscy osunęli się w fotele albo zgarbili nad piecykiem, Sax postanowił pójść na parking przyczep, gdzie spędzili swoje pierwsze kilka miesięcy na Marsie. Chciał się rozejrzeć.

Była tam już Nadia; leżała na jednym z materacy. Sax zdjął ze ściany drugi: jego stary materac. Tak, tak. Potem przyszła Maja, a następnie cała reszta, jedni ciągnęli za sobą drugich. Zdziwionemu Desmondowi trzeba było opowiedzieć historię tego miejsca, posadzili go zatem na materacu w środku i rozsiedli się wokół niego — niektórzy na swoich starych miejscach, a ci, którzy sypiali w innych przyczepach, zapełnili puste materace nieżyjących przyjaciół. Cała grupa z łatwością mieściła się obecnie w jednym pomieszczeniu.

W środku nocy, jedni po drugich zapadali w niespokojny sen. To wspólne zasypianie także stanowiło wspomnienie z tamtego okresu, byli senni i czuli ciepło, zawsze tak się działo — po kąpieli z przyjaciółmi, znużeni codzienną pracą, tą jakże interesującą pracą, która polegała na budowaniu miasta i świata. Sen, pamięć, sen, ciało; zaśnięcie i snucie sennych marzeń.


Wypłynęli z Florenckiej w wietrzny, bezchmurny dzień. Ann stała przy sterze, a Sax sprawdzał na prawym dziobie smukłego nowego katamaranu zabezpieczenie kotwicy, która tak bardzo śmierdziała beztlenowym błotem z dna, że co chwilę odrywał się od pracy, przechylał przez barierkę i oglądał próbki błota przez szkło powiększające naręcznego komputera; znajdował wielką ilość martwych glonów i innych organizmów dennych. Russell był ciekaw, czy jest to typowe dla Morza Północnego dno, czy też z jakiegoś powodu ograniczyło się do okolic zatoki Chryse, Florenckiej lub po prostu do płycizn…

— Sax, wracaj tu — zawołała Ann. — Tylko ty wiesz, jak nim żeglować.

— Już, już.

Prawdę powiedziawszy, łodzią sterowało AI. Sax wydawał tylko ogólne polecenia; mówił na przykład: „Płyń na Rodos” i przez cały tydzień nie musiał robić nic więcej. Jednak lubił uczucie rumpla w rękach, więc przerwał badanie odpadków i poszedł do szerokiego, płytkiego kokpitu, który znajdował się między dwoma wąskimi kadłubami.

— Da Vinci prawie już zniknął za horyzontem. Zobacz.

— Rzeczywiście.

Z całej Wyspy Da Vinciego nad wodę wystawały jedynie zewnętrzne punkty stożka krateru, chociaż podróżnicy odpłynęli dopiero na zaledwie jakieś dwadzieścia kilometrów, nie dalej. Na małym globie dystanse traktowano inaczej, a żaglówka Saxa była bardzo szybka: popychana wiatrem pędziła z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i kadłuby miały podwodne płetwy balastowe na wysięgnikach, które rozsuwały się i ustawiały w różne delfmopodobne kształty, dzięki czemu wraz z przesuwnymi obciążnikami równoważącymi w poprzecznych podpórkach utrzymywały nawietrzny kadłub w kontakcie z wodą, a kadłub zawietrzny zabezpieczały przed zbytnim zanurzeniem. Z tego też względu, nawet w tak umiarkowanym wietrze, jak ten, który teraz uderzał w rozpostarte żagle katamaranu, łódź sunęła niczym bojer po lodzie, poruszając się z prędkością zaledwie o kilka procent mniejszą niż wiatr. Spoglądając ponad rufą, Sax widział, że jedynie niewielka część obu kadłubów faktycznie dotyka wody — najwyraźniej tylko ster i płetwy balastowe utrzymały żaglówkę przed odlotem w powietrze. Dostrzegł, jak ostatnie fragmenty Wyspy Da Vinciego znikają za podskakującym, nierównym horyzontem, odległym o mniej więcej cztery kilometry. Spojrzał na Ann; trzymała się kurczowo poręczy i patrzyła na wspaniałe, białe gobeliny w kształcie „V” kilwateru łodzi.

— Byłaś już wcześniej na morzu? — spytał Sax.

Chodziło mu o miejsce, z którego nie było widać lądu.

— Nie.

— Ach.

Żeglowali po zatoce Chryse w kierunku północnym. Po prawej stronie pojawiła się Wyspa Kopernika, za nią Wyspa Galileusza, potem obie zniknęły za błękitnym horyzontem. Wysokość dalekiego rozkołysu zmieniała się, toteż horyzont nie stanowił równej niebieskiej linii na tle nieba, lecz raczej układ przesuwających się wierzchołków szybko następujących po sobie fal. Od północy nadchodziła fala denna, była niemal tuż przed nimi, toteż z lewej i z prawej burty linia horyzontu stanowiła dziwacznie ząbkowany, falisty pas błękitnej wody na tle niebieskiego nieba. Krąg horyzontu otaczający statek ze wszystkich stron wyglądał na zbyt mały, jak gdyby ziemska odległość do horyzontu uparcie tkwiła w optyce mózgu Saxa; mimo upływu wszystkich tych lat, Mars często wydawał mu się za mały.

Ann była wyraźnie niezadowolona. Obrzucała piorunującym spojrzeniem jedną falę po drugiej, denny rozkołys, który najpierw podnosił dziób, potem rufę. Po prawej stronie woda pluskała, zachodni wiatr pchał ją i burzył martwą falę. Fizyka zamkniętego układu fal, którą można było obserwować na żywo. Myśl ta skojarzyła się Saxowi z laboratorium fizycznym na drugim piętrze najbardziej wysuniętego na północny wschód budynku w jego szkole średniej, gdzie godziny mijały jak minuty; stał tam płaski, mały zbiornik wodny pełen cudów.

Tutejszy denny rozkołys miał początek w bezustannym parciu Morza Północnego na wschód; martwa fala była wyższa lub niższa zależnie od tego, czy lokalne wiatry popędzały ją, czy tez stawały jej na przeszkodzie. Lekka grawitacja tworzyła duże, szerokie fale, popychane szybko przez silne wiatry. Gdyby na przykład wzrosła prędkość dzisiejszego wiatru, wtedy szybko zwiększyłby się plusk z zachodu, zalewając północną falę denną. Fale na Morzu Północnym były znane ze swego rozmiaru, zmienności, rekombinacyjnego zaskoczenia, chociaż równocześnie przesuwały się po wodzie dość powoli: wędrujące wokół planety duże, powolne wzgórza, niczym gigantyczne wydmy Vastitas leżące obecnie głęboko pod nimi. Czasami fale stawały się naprawdę ogromne; po tajfunach, które wiały nad Morzem Północnym, dochodziły do wysokości siedemdziesięciu metrów.

Plusk po prawej stronie łodzi bardzo niepokoił Ann, a Sax nie wiedział, jak ją pocieszyć. Wątpił, czy jego rozważania na temat mechaniki falowej byłyby w tej chwili stosowne, chociaż powinny się wydać ciekawe każdemu, kto interesował się fizyką. Kiedyś przyjaciółkę Russella zajmowała ta dziedzina. Chyba jednak nie teraz. Obecnie najwyraźniej wystarczał jej sam czuciowy kontakt z wodą, wiatrem, niebem. Zdecydował się milczeć.

Białe, spienione fale zaczęły zalewać pluskającą powierzchnię wody i Sax od razu ruszył sprawdzić prędkość wiatru. Z systemu meteorologicznego katamaranu wynikało, że wiatr wieje z prędkością trzydziestu dwóch kilometrów na godzinę. Jeszcze chwila i z powodu prostego stosunku napięcia powierzchniowego do prędkości wiatru zaczną się załamywać grzebienie fal. Ten stosunek można było obliczyć… Tak, odpowiednie równanie z zakresu dynamiki płynów zakładało, że do załamań dochodzi przy trzydziestu pięciu kilometrach na godzinę i rzeczywiście — szokująco białe baranki na tle wody w kolorze granatu czy też może barwy żelazawego błękitu. Niebo było niemal lazurowe, tylko trochę zaczerwienione przy zenicie, lekko zbielałe wokół słońca i metalicznie połyskujące między słońcem i horyzontem.

— Co robisz? — spytała Ann. W jej głosie wyczuł zaskoczenie.

Sax zaczął wyjaśniać, a jego towarzyszka słuchała w kamiennym milczeniu. Nie miał pojęcia, co myślała, dzięki jego słowom powinna jednak dojść do wniosku, że świat jest w pewnym sensie wytłumaczalny; Saxa zawsze pocieszała taka myśl. Jednak Ann… No cóż, może po prostu cierpiała na chorobę morską. Lub rozpraszały ją nieprzyjemne wspomnienia z przeszłości. Jego samego w tygodniach, które upłynęły od eksperymentu w Underbill, często poruszał jakiś incydent z przeszłości, który pojawiał się nagle nie proszony w postaci mimowolnego wspomnienia. Ann mogły się przypominać takie czy inne niemiłe sprawy — Michel mówił kiedyś Saxowi, że jako dziecko była maltretowana. Bardzo go to poruszyło. Na Marsie mężczyźni nigdy nie znęcali się nad kobietami. Czyżby? Nie wiedział na pewno, ale czuł, że tak jest. Pragnął wierzyć, że żyje w sprawiedliwym, racjonalnym i wartościowym społeczeństwie. Może Ann wie więcej o aktualnej społecznej rzeczywistości ich planety. Nie potrafił jednak o to zapytać. Nie wypadało.

— Jesteś straszliwie spokojny — zauważyła.

— Zachwycają mnie piękne widoki — odparł szybko, po czym pomyślał, że lepiej chyba mówić o mechanice falowej. Opowiedział więc Ann o fali dennej, o plusku, przedstawił negatywne i pozytywne obrazy interferencyjne, które mogły powstać. Potem jednak spytał:

— Miałaś dużo wspomnień związanych z Ziemią podczas eksperymentu w Underbill?

— Nie.

— Ach, tak.

Zapewne Ann doświadczała represji wspomnień, stanowiącej zupełne przeciwieństwo psychoterapeutycznej metody, którą prawdopodobnie w jej przypadku zaleciłby Michel. Ale ludzie nie byli silnikami parowymi. Zresztą, bez wątpienia lepiej zapomnieć pewne zdarzenia ze swego życia. Przyszło mu do głowy, że musi się postarać jeszcze raz zapomnieć śmierć Johna oraz skupić się na tych fragmentach swego życia, gdy był najbardziej „towarzysko” nastawiony do innych, tak jak podczas pracy dla Biotique w Burroughs. Przecież w drugim końcu kokpitu siedziała „Kontr-Ann” albo ta trzecia kobieta, o której wspomniała Ann, powinien zatem — przynajmniej po części — stać się dla niej Stephenem Lindholmem. Będą dwojgiem nieznajomych. Mimo tej zaskakującej utarczki w Underbill. A może z jej powodu. Cześć! Miło cię poznać!


Kiedy wypłynęli spomiędzy fiordów i wysp na dnie zatoki Chryse, Sax przekręcił rumpel i łódź ruszyła na północny wschód, pędząc w wiatr i białe, spienione fale. Potem wiatr zaczął wiać im w rufę, żagle rozwinęły się w typową dla siebie ukośnoskrzydłą wersję spinakera, a kadłuby z ogromną prędkością popędziły po spienionych wierzchołkach fal. Przed żeglarzami pojawił się wschodni brzeg zatoki Chryse; wydawał się mniej widowiskowy niż brzeg zachodni, jednak z pewnych względów znacznie ładniejszy. Budynki, wieże, mosty — wybrzeże było obecnie gęsto zaludnione, jak większość innych. Zresztą, po zejściu z Olympusa, szokuje widok każdego miasta.

Później żaglówka minęła szeroką gardziel fiordu Ares i na horyzoncie pojawił się Punkt Suchowa, a za nim — jedna po drugiej — wyspy Oxia. Przed powstaniem Morza Północnego leżały tu Oxia Colles: szereg zaokrąglonych wzgórz o podobnej wysokości, które teraz zmieniły się w archipelag. Sax żeglował po wąskich drogach wodnych między wysepkami; każda — niski, kolisty, brązowy garb — wystawała z morza na wysokość czterdziestu czy pięćdziesięciu metrów. Do tej pory na większości z nich nie mieszkał nikt z wyjątkiem kóz, chociaż na największych, zwłaszcza tych w kształcie nerki z zatokami, kamienie pokrywające wzgórza zebrano i ułożono w mury, które oddzielały od siebie pola i pastwiska; wyspy nawodniono, toteż teraz zielone sady uginały się pod ciężarem owoców, a na pastwiskach pasły białe owce lub miniaturowe krowy. Z morskiej mapy katamaranu, prychając, Ann odczytywała nazwy wysp: Kipini, Wahoo, Wabash, Nukan, Libertad.

— To nazwy kraterów w środku zatoki, obecnie podwodnych.

— Ach.

Wyspy były ładne. Rybackie wioski nad zatokami pobielono, okiennice i drzwi pomalowano na niebiesko; znowu model egejski. W dodatku, na jednym wyższym punkcie cypla dumnie stała niewielka, kwadratowa świątynia dorycka, w zatokach czekały małe statki jednożaglowe albo proste łodzie wiosłowe i płaskodenne krypy. Kiedy przepływali obok, Sax wskazał wiatrak na wierzchołku i pastwisko lam.

— Wygląda na to, że żyje się tu przyjemnie.

Lekko i spokojnie zaczęli rozmawiać o tubylcach, o Zo, o „dzikich” i ich dziwnym łowiecko-zbieracko-miejskim stylu życia, o koczownikach-rolnikach, przemieszczających się od pola do pola niczym wędrowni farmerzy, o nawożeniu krzyżowym, o pojawiających się na Marsie nowych ziemskich koloniach, o wzrastającej liczbie miast portowych. W samym środku zatoki dostrzegli jeden z nowych statków mieszkalnych; na tych morskich jednostkach pływających w kształcie wysp (zwane też miastami-statkami) mieszkały tysiące osób. Ten był zbyt duży, by wpłynąć między archipelag Oxia i trzeba go było skierować przez zatokę do Nilokeras albo ku południowym fiordom. Odkąd marsjańskie lądy stały się coraz bardziej zatłoczone, a sądy nie pozwalały się osiedlać na niektórych terenach, coraz więcej osób przeprowadzało się na Morze Północne — takie mieszkalne statki to były jedyne domy.

— Złóżmy im wizytę — zaproponowała Ann. — Możemy?

— Nie widzę przeszkód — odparł Sax, zaskoczony prośbą. — Łatwo ich dogonimy.

Katamaran podpływał od południowego zachodu. Sax żeglował szybko, imponując przyglądającym się żeglarzom. W niecałą godzinę jego łódź znalazła się przy burcie statku mieszkalnego — zaokrąglonej skarpie o długości około dwóch kilometrów i wysokości pięćdziesięciu metrów. W doku tuż ponad linią zanurzenia znajdowała się otwarta winda, toteż kiedy Sax podpłynął i przywiązał żaglówkę, wsiedli wraz z Ann do windy i pojechali na pokład miasta-statku.

Szerokość pokładu prawie się równała jego długości. Centralne pole stanowiła farma porośnięta wieloma małymi drzewami, trudno więc było dojrzeć drugą burtę, Sax zobaczył jednak na obwodzie pokładu coś w rodzaju ulicy albo pasażu obudowanego z obu stron budynkami, mającymi od dwóch do czterech kondygnacji. Dachy zewnętrznych domów wieńczyły maszty i wiatraki, wewnętrzne natomiast otwierały się na rozległe parki i place, którymi można było dojść do pól uprawnych, niewielkich lasów, farm i dużego słodkowodnego stawu. Pływająca osada z wyglądu przypominała miasta renesansowej Toskanii, tyle że tu wszystko było nadzwyczaj czyste, porządne i zadbane. Saxa i Ann powitała na placu wychodzącym na dok mała grupa obywateli statku, a kiedy odkryli, kim są ich goście, ze wzruszeniem nakłaniali ich, by zostali na posiłek. Potem kilka osób postanowiło oprowadzić podróżników po obwodzie statku „albo tak daleko, jak będziecie mieli ochotę iść, bo to niezły kawałek drogi”.

Gospodarze powiedzieli, że ich statek nie jest duży: mieszkało na nim tylko pięć tysięcy osób. Od czasu wypłynięcia był całkowicie samowystarczalny.

— Wyżywienie zapewniamy sobie sami, łowimy ryby. Statki kłócą się obecnie między sobą o odławianie ilości niektórych gatunków. Trwale stosujemy roślinną wielokulturowość, hodujemy nowe odmiany zbóż, słonecznik, soję, śliwę piaskową i tak dalej. Roboty sieją nasiona i zbierają plony, zwłaszcza że zbiory to ciężka praca. Wreszcie mamy technikę, maszyny wykonują za nas najtrudniejsze zadania. Na pokładzie kwitną też rozmaite przemysły. Mamy wytwórnie win — widzicie tamte winnice — są więc winiarze i koniakarze, którzy obywają się bez robotów. Poza tym produkujemy półprzewodniki o specjalnym zastosowaniu. Jest tu również słynny sklep z rowerami. Najczęściej żeglujemy po Morzu Północnym. Czasami zdarzają się wyjątkowo gwałtowne burze, ale nasz statek jest tak duży, że niewiele może mu zagrozić.

— Większość z nas żyje tutaj od dziesięciu lat, czyli odkąd istnieje statek. To wspaniałe życie. Nie potrzebujemy niczego poza naszym pływającym domem. Chociaż, przyznam, że przyjemnie jest od czasu do czasu przybić do jakiegoś brzegu. Przy każdym Ls równym zero wpływamy do Nilokeras na święto wiosny. Sprzedajemy tam to, co wytworzyliśmy, kupujemy zapasy i bawimy się przez całą noc. Potem wracamy na morze.

— Korzystamy jedynie z wiatru i światła słonecznego. No i łowimy trochę ryb. Sądy ekologiczne nas lubią, ponieważ możemy zaszkodzić ekosystemowi w minimalnym stopniu. Populacja strefy Morza Północnego jest naprawdę spora. Gdyby nadal był tu ląd, chyba nie zmieściłoby się tylu ludzi. A po morzu pływają teraz setki statków mieszkalnych.

— Tysiące. Odwiedzamy też stocznie i porty. Załatwiamy tam swoje sprawy. Wszystko działa całkiem nieźle.

— Sądzicie, że jest to jeden ze sposobów rozwiązania nadwyżki populacyjnej na Ziemi? — spytała Ann.

— Tak. W dodatku, jeden z najlepszych. To duży ocean, zmieści się mnóstwo takich statków jak ten.

— Póki nie zaczną za bardzo polegać na rybołówstwie.

Podczas dalszej drogi Sax powiedział do Ann:

— To kolejny dowód, że nie warto dopuszczać do kryzysu z powodu kwestii imigracyjnych.

Ann nie odpowiedziała. Spojrzała na połyskującą od słońca wodę, potem zatrzymała wzrok na którymś z paru tuzinów masztów; z każdego powiewał jeden żagiel skośny. Statek wyglądał jak stołowa góra lodowa o powierzchni całkowicie pokrytej ziemią. Pływająca wyspa.

— Ilu różnych wędrowców — skomentował Sax. — Najwyraźniej bardzo niewielu tubylców potrafi usiedzieć w jednym miejscu.

— W przeciwieństwie do nas.

— Rzeczywiście. Zastanawiam się jednak, czy ta tendencja oznacza, że skłaniają się ku… hm, „czerwieni”. Jeśli wiesz, co mam na myśli.

— Nie wiem.

Sax spróbował j ej wyjaśnić.

— Mnie się wydaje, że nomadowie, ogólnie rzecz biorąc, powinni wykorzystywać ziemię, na którą trafiają. Przemieszczają się wraz z porami roku i żywią znalezioną roślinnością. A zatem żeglujący nomadowie tym bardziej powinni korzystać z darów morza, zwłaszcza że niełatwo przekształcić tak wielki akwen.

— Chyba że ktoś próbuje regulować jego poziom albo stopień zasolenia. Słyszałeś o tych ludziach?

— Tak. Nie sądzę, żeby osiągnęli spektakularne sukcesy. Mechanika zwiększania stężenia soli nadal jest w powijakach.

— Jeśli im się uda, zabiją gatunki słodkowodne.

— To prawda. Za to uszczęśliwią gatunki słonolubne.

Sax i Ann ruszyli przez środek statku ku placowi nad dokiem. Przeszli między długimi, wysokimi po pas rzędami winnic przyciętych do kształtu litery „T”. Pnącza ciężkie były od winnych gron w kolorach od matowego indygo i paproci po jasny wirydon. Teren za winnicami pokrywała mieszanina roślin — całość wyglądała jak preria, poprzecinana śladami stóp.

W restauracji z widokiem na plac otrzymali posiłek złożony z makaronu i krewetek. Wszędzie słychać było rozmowy. Nagle ktoś wybiegł z kuchni, wskazując na nadgarstek: właśnie nadeszła wiadomość na temat kłopotów w windzie kosmicznej. Oddziały ONZ, które pełniły zwyczajową służbę na Nowym Clarke’u, przejęły całą stację, a marsjańską policję oskarżyły o korupcję i odesłały na planetę, deklarując, że od tej chwili przedstawiciele ONZ sami będą zarządzali górnym końcem windy. Ziemska Rada Bezpieczeństwa ONZ ogłosiła, że lokalni urzędnicy przekroczyli swoje uprawnienia, lecz z tego oświadczenia nie wynikało, iż Marsjanie powinni wrócić na górę. Sax nazwał je zasłoną dymną.

— Och, nie do wiary! — powiedział. — Obawiam się, że Maja się wścieknie.

Ann potoczyła oczyma.

— Sądzę, że to naprawdę nie jest najważniejsze.

Ann wydawała się zaszokowana i — po raz pierwszy, odkąd Sax znalazł ją w kalderze Olympusa — w pełni zaangażowana w aktualną sytuację. Ta wiadomość jakby przywołała ją z oddali, zresztą wstrząsnęła także Saxem i żeglarzami, chociaż przedtem tak jak Ann dystansowali się wobec spraw na lądzie. Ludzie w restauracji zaczęli rozmawiać o aktualnej sytuacji; wszyscy używali tych samych stów: przewrót, kryzys, groźba wojny. Sax słyszał w głosach zebranych niedowierzanie, a na ich twarzach dostrzegał gniew.

Osoby siedzące przy ich stoliku patrzyły na Saxa i Ann, ciekawe ich reakcji.

— Będziecie musieli jakoś rozwiązać ten problem — zauważył jeden z przewodników.

— Dlaczego my? — odparła cierpkim tonem Ann. — Moim zdaniem, właśnie wy musicie coś z tym zrobić. Odpowiadacie teraz za Marsa. My jesteśmy tylko parą starych issei.

Ich towarzysze popatrzyli na nią ze strachem, niepewni, jak rozumieć jej słowa. Ktoś się zaśmiał. Mężczyzna, który się odezwał, potrząsnął głową i stwierdził:

— Nieprawda. Ale masz rację, przyjrzymy się sytuacji i ustalimy z innymi statkami, w jaki sposób zareagować. Wypełnimy naszą powinność wobec planety. Mówiłem tylko, że wiele osób będzie oczekiwać jakiegoś gestu z waszej strony. Nie mamy pojęcia, jak się zachowacie.

Ann nie odpowiedziała, a Sax wrócił do przerwanego posiłku, intensywnie rozmyślając. Doszedł do wniosku, że ma ochotę pomówić z Mają.

Był wieczór, zachodziło słońce. W dalszej części kolacji wszyscy próbowali się zachowywać normalnie. Sax stłumił uśmieszek. Na świecie mógł panować międzyplanetarny kryzys, lecz posiłek należało zakończyć w odpowiednim stylu. A żeglarze nie wyglądali na ludzi, którzy zamierzają się martwić o przyszłość Układu Słonecznego. Powoli więc nastrój zaczął się poprawiać, a przy deserze wróciła przyjemna atmosfera. Gospodarze cieszyli się z odwiedzin Ann i Saxa. Potem, w ostatnim świetle dnia oboje wymówili się zmęczeniem, toteż żeglarze odprowadzili ich do łodzi. Fale na zatoce Chryse były o wiele większe, niż się wydawały z góry.


Sax i Ann odpłynęli w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Sax patrzył na statek mieszkalny i rozmyślał o tym, co na nim widział. To było dobre życie. A jednak coś… Zastanowił się przez chwilę i uświadomił sobie, że w ostatnich dniach nie doświadczył żadnych zaćmień pamięci. Odczuwał z tego powodu wielką satysfakcję, chociaż równocześnie dziwne przygnębienie. Czy w ogóle powinien próbować opowiedzieć o tym Ann? Czy możliwe było przekazanie własnych myśli?

— Czasami żałuję… — zaczął. — Kiedy widzę tych żeglarzy i życie, które prowadzą… Wydaje mi się ironią losu, że my… że stoimy na krawędzi… czegoś w rodzaju złotego wieku… — Powiedziawszy to, poczuł się głupio. -…Rozpocznie się natychmiast, kiedy wymrze nasze pokolenie. Pracowałem na to przez całe życie, a teraz muszę umrzeć i nie doczekam…

— Jak Mojżesz poza Izraelem.

— Tak? Nie udało mu się do niego dotrzeć? — Sax potrząsnął głową. — Stare historie… — To był symbol, taki jak nauka, jak przebłyski intuicji prowadzące badacza do jakiegoś eksperymentu, kiedy trzeba coś wyjaśnić i zrozumieć. — No cóż, mogę sobie wyobrazić, jak się czuł. To jest… takie frustrujące. Chciałbym zobaczyć, co się dalej zdarzy. Czasami jestem zbyt ciekawski! W stosunku do historii, której nigdy nie poznamy. Przyszłość po naszej śmierci. I cała reszta. Wiesz, co to znaczy?

Ann patrzyła na niego uważnie. W końcu odparła:

— Wszystko któregoś dnia umiera. Lepiej umrzeć, sądząc, że przegapimy złoty wiek, niż z myślą, że odbierasz swoim dzieciom szansę na coś. Że zostawiasz je z różnego rodzaju długoterminowymi długami toksycznymi. To dopiero przygnębia! A tak, żal nam tylko samych siebie.

— Rzeczywiście.

I to mówiła Ann Clayborne! Sax poczuł na twarzy rumieniec i uznał, że owa reakcja naczyń włosowatych sprawia mu pewną przyjemność.


Wrócili na archipelag Oxia. Przepływali wśród wysp, dyskutowali o wspólnym życiu. Rozmowa przychodziła im łatwo. Jadali w kokpicie, sypiali w osobnych kabinach — jedno na lewej, drugie na prawej burcie. Pewnego rześkiego poranka, gdy od lądu wiał chłodny, pachnący wiatr, Sax powiedział:

— Ciągle się zastanawiam nad kwestią „brązów”.

Ann łypnęła na niego.

— Gdzie w tym miejsce na „czerwień”?

— No cóż, w pragnieniu pozostawienia dużej partii lądów w stanie nie tkniętym. Areofania.

— Areofania zawsze się łączyła z „zielenią”. Brzmiała jak „zieleń” z lekką domieszką „czerwieni”, jeśli mogę wyrazić swoją opinię. Khaki.

— Tak, przypuszczam, że tak. Koalicja Iriszki i „Uwolnić Marsa”, prawda? Ale istnieją także palone umbry, sjeny, ciemne alizaryny, indiańskie czerwienie.

— Tych ostatnich zupełnie tu nie dostrzegam. — Ann roześmiała się ponuro.

W gruncie rzeczy, śmiała się naprawdę często, chociaż jej humor bywał czasem zgoła zjadliwy.

Pewnego wieczoru Sax siedział w swojej kabinie, a Ann przebywała na górze blisko dziobu kadłuba (wybrała lewy, on — prawy kadłub katamaranu) i nagle usłyszał jej głośny śmiech. Wspiął się na pokład i rozejrzał. Pomyślał, że radość jego towarzyszki spowodował zapewne widok Pseudofobosa (większość osób nazywała go po prostu Fobosem), wschodzącego szybko na zachodzie, w swoim starym stylu; księżyce wyglądały jak dwa niemal identyczne małe, szare ziemniaki, a Ann śmiała się z nich.

— Sądzisz, że napaść na Clarke’a to poważna sprawa? — spytała pewnej nocy, kiedy udawali się na spoczynek.

— Trudno powiedzieć. Czasami myślę, że ludzie z ONZ tylko się odgrażają, ponieważ gdyby chcieli nas naprawdę zaatakować, nie postąpiliby tak… nieinteligentnie. Muszą wiedzieć, że Clarke’a bardzo łatwo… usunąć ze sceny.

— Kasei i Dao tak nie uważali.

— Nie, ale… — Sax nie chciał powiedzieć, że obaj spartaczyli swoje zadanie, obawiał się jednak, że Ann wyczytała ten komentarz z jego milczenia. — Wraz z towarzyszami z Da Vinciego stworzyłem w kalderze Arsia Mons ukryty za skalnym murem w północnej ścianie kompleks promieni laserowych. Jeśli wypalimy w kabel, stopimy go mniej więcej przy punkcie areosynchronicznym. Nie istnieje żaden system defensywny.

Ann patrzyła na niego bez słowa. Sax wzruszył ramionami. Niezależnie od tego, co sądzili ludzie, nie był osobiście odpowiedzialny za działalność Da Vinciego.

— Lecz zrywając kabel — powiedziała Ann i potrząsnęła głową — zabilibyście wiele osób.

Sax przypomniał sobie, że Peter przeżył zerwanie pierwszego kabla tylko dlatego, że wyskoczył w przestrzeń. Uratował go przypadek. Być może Ann nie powinna tak łatwo spisywać na straty ludzi.

— Masz rację — odparł jednak. — To nie jest dobre rozwiązanie. Ale istnieje taka możliwość i sądzę, że Ziemianie zdają sobie z niej sprawę.

— Więc może to tylko groźba.

— Tak. Chyba że przygotowali się na następny krok.


Na północ od archipelagu Oxia minęli Zatokę McLaughlina, wschodni stok zatopionego krateru. Dalej na północy znajdował się Punkt Mawrth, a za nim wejście do fiordu Mawrth, jednego z najwęższych i najdłuższych na Marsie. Aby utrzymać kierunek, Sax musiał stale halsować, podstępne wiatry odpychały go raz w jedną, raz w drugą stronę. Lawirował między stromymi, krętymi ścianami. Fiord był piękny. Leżał przy dnie bardzo głębokiego i wąskiego kanału, który im dalej, tym bardziej się rozszerzał; za i ponad wodą wchodził w głąb lądu kanion o skalnym dnie; ciągnął się dalej, niż sięgał ludzki wzrok. Sax chciał pokazać Ann, że powstanie fiordów wcale nie jest równoznaczne z zatopieniem wszystkich kanałów wybuchowych: Ares i Kasei zachowały bardzo długie kaniony ponad poziomem morza, podobnie Al-Qahira i Ma’adim. Sax miał nadzieję, że Ann sama dojdzie do tych wniosków, toteż się nie odzywał, ona jednak w żaden sposób nie skomentowała widoku.

Od Mawrth Sax pożeglował prawie prosto na zachód. Żeby się przedostać z zatoki Chryse w nadmorski region Acidalii, trzeba było opłynąć długie ramię lądu — zwane półwyspem Synaj — wysuwające się w ocean z zachodniego stoku Arabia Terra. Cieśnina za półwyspem, łącząca zatokę Chryse z Morzem Północnym, miała szerokość pięciuset kilometrów; gdyby nie Synaj byłaby o tysiąc kilometrów szersza.

Dwoje podróżników dzień po dniu, rozmawiając lub nie rozmawiając, żeglowało na zachód pod wiatr. Wiele razy wracali do tematu potencjalnego znaczenia politycznego „brązu”.

— Może ta kombinacja powinna się nazywać „błękitną” — zasugerowała pewnego wieczoru Ann, patrząc przez burtę na wodę. — „Brązowy” nie jest zbyt atrakcyjny i cuchnie kompromisem. Może trzeba pomyśleć o czymś zupełnie nowym.

— Może i tak.

W nocy po kolacji i kilku minutach obserwowania przesuwających się ponad nierówną morską powierzchnią gwiazd życzyli sobie dobrej nocy, po czym Sax wycofał się do kabiny na prawym kadłubie, Ann do kabiny na lewym. AI spokojnie sterowało statkiem przez całą noc, od czasu do czasu omijając góry lodowe, które zaczęły się pojawiać na tej szerokości areograficznej; nadpływały do zatoki z Morza Północnego. Podróż była bardzo przyjemna.

Pewnego ranka Sax obudził się bardzo wcześnie. Przyśniło mu się, że porusza się na gigantycznym wahadle. Na jawie poczuł, że pod kadłubem przepływa silna martwa fala, powodując huśtanie wąskiej koi. Russell ubrał się z pewną trudnością i wyszedł na pokład. Stojąca przy fałach Ann zawołała:

— Wydaje mi się, że fala denna i plusk ułożyły się w pozytywny obraz interferencyjny.

— Doprawdy?! — Sax próbował podejść do przyjaciółki, niestety nagłe szarpnięcie łodzi zepchnęło go do kokpitu. — Ach!

Ann roześmiała się. Sax chwycił się poręczy kokpitu, podciągnął w górę i podparł o ścianę. Od razu zrozumiał, co miała na myśli — wiatr wiał z siłą około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, jęk w minimalnym takielunku katamaranu rozlegał sie głośno i równomiernie. Całe błękitne morze pokrywały białe, spienione fale, a dźwięk wichury pędzącej przez szalejącą wodę zupełnie nie przypominał wiatru szumiącego w skałach: nie był to wysoki, lamentujący pisk, ale — wśród bilionów pękających baniek — głęboki ryk. Każdą falę pokrywały baranki, a wielkie „wzgórza” rozkołysu zaciemniała piana spływająca z wierzchołków i tocząca się w nieckach między kolejnymi falami. Niebo miało barwę brudnej, mętnej, surowej umbry, przez co wyglądało złowieszczo, słońce przypominało bladą, starą monetę; wszystko inne pozostawało mroczne, jak gdyby w cieniu, chociaż nie było chmur. Drobiny miału w powietrzu… Burza pyłowa! Fale były potężne — wiele długich sekund żaglówka wznosiła się po boku fali, potem tyle samo opadała. Długo w górę i długo w dół. Wspomniana przez Ann pozytywna interferencja składała się z fal podwójnej wielkości. Nie spieniona woda zmieniała kolor nieba na brązowawy i matowy, ciemny, chociaż w polu widzenia nadal nie było ani jednej chmurki, złowieszczy kolor nieba nie przypominał więc starego, dobrego różu, lecz raczej zapylone powietrze Wielkiej Burzy. Białe fale opadały. Odgłos wody przy łodzi stawał się coraz głośniejszy; tępe dudnienie. Morze pokrywał w tym miejscu lód denny czy też gęstsza, giętka warstwa lodowych kryształów zwanych nilas. Później białe fale wróciły, ale dwukrotnie gęstsze.

Sax zszedł do kokpitu i sprawdził na AI raport meteorologiczny. W dół Kasei Vallis i w kierunku zatoki Chryse wiał wiatr katabatyczny, „wyjęć”, jak powiedzieliby lotniarze z Kasei. AI powinno było ostrzec łódź. Jednak, jak wiele katabatycznych burz, ta zerwała się zaledwie w godzinę i objęła naprawdę niewielki teren. Niestety, była silna i rejs katamaranem zaczął przypominać jazdę kolejką górską wibrującą pod uderzeniami powietrza: wjazd w górę, zjazd w dół ogromnej fali dennej. Z boku fale wyglądały jak przewrócone przez wiatr, ale gdy żaglówka przesuwała się w górę i w dół, muskając wodę, okazywały się równie duże jak wcześniejsze, tyle że ukryte pod bryzgającą pianą. Żagiel niemal przylgnął do masztu i przybrał kształt aerodynamicznego liścia. Sax pochylił się, aby sprawdzić AI: pokrętło głośności ustawione było na sygnał minimalny; może więc jednak urządzenie próbowało ich ostrzec, ale Russell go nie usłyszał.

Morze ryczało. Płynęli szybko. Horyzont znajdował się w odległości zaledwie czterech kilometrów i nie wyglądał zachęcająco. Podczas wszystkich tych lat gęstnienia marsjańskiej atmosfery wiatry na planecie bynajmniej nie osłabły. Pokład pod stopami Saxa drżał, ilekroć łódź uderzała w niewidoczne fragmenty lodu. Morze Północne zmieniło się obecnie w lodowe rumowisko czy też raczej w popękany lodowy akwen; zamarzało prawdopodobnie każdej nocy, choć wśród wszechobecnej piany trudno było mieć pewność. Od czasu do czasu Sax czuł, jak katamaran uderza w większy kawał lodu, jeden z tych, które (żeglarze nazywali je pieszczotliwie górkami lodowymi) przepływały przez zatokę Chryse z północnym prądem. Teraz wiatr pchał je ku zawietrznemu brzegowi południowej ściany półwyspu Synaj; podobnie zresztą jak żaglówkę Saxa.

Trzeba było zasłonić kokpit przezroczystą osłoną — od pokładu aż do drugiej burty. Pod tą wodoodporną narzutą od razu zrobiło się cieplej, co trochę pocieszyło Saxa i Ann. Wiatr był prawdziwym „wyjcem”, a Kasei Vallis służyło najwyraźniej jako „przewód” dla niezwykle potężnego podmuchu powietrza. AI ustaliło, że prędkość wiatru na wyspie Santorini waha się między sto osiemdziesiąt a dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę, zatem, gdy podróżnicy przepłyną zatokę, wiatr niestety nie osłabnie. W tej chwili już nabierał siły — sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę przy szczycie masztu; powierzchnia wody była teraz osobliwie rozdrobniona, a spłaszczone przez porywy wichury grzebienie fal — porozdzielane. Łódź podporządkowała się nawałnicy — żagiel skurczony, kokpit przykryty, włazy uszczelnione; potem wysunęła się kotwica pływająca — podobna do rękawa lotniskowego rura z materiału — i ciągnęła się pod wodą, spowalniając dryf katamaranu do zawietrznej, lecz równocześnie łagodząc zgrzytliwe uderzenia w małe góry lodowe, które pojawiały się coraz częściej, zgromadzone pod osłoną brzegu. Ponieważ kotwica pływająca stawiała opór, lodowe rumowisko i „górki lodowe” sunęły z wiatrem szybciej niż żaglówka i stukały o nawietrzny kadłub, mimo iż zawietrzny ciągle uderzał w gęstniejącą masę lodu. Oba kadłuby w większości znajdowały się pod wodą, toteż katamaran częściowo przypominał nie w pełni zanurzoną łódź podwodną, istniało więc niebezpieczeństwo, że niektóre materiały mogą nie wytrzymać wstrząsów spowodowanych „wyjcem” i naporem gór lodowych od strony zawietrznej (choć w normalnych warunkach zniosłyby znacznie silniejsze uderzenia). Na nieszczęście, kadłuby stanowiły słabe punkty łodzi, co Sax uświadomił sobie w pewnej chwili, gdy mocno nim szarpnęło. Był na szczęście przypięty do siedzenia pasem i połączony specjalną uprzężą z rumplem. Katamaran podnosił się na falach, opadał z nagłą, wywołującą mdłości, prędkością lub zatrzymywał się w zetknięciu z dużą górą lodową; pasy pozbawiały Saxa tchu i swobody ruchów. Zaczął się obawiać, że za chwilę on albo Ann dostaną zawału. Poza tym, pasy mogły uszkodzić im jakiś organ wewnętrzny, jednak gdyby się z nich uwolnili, zapewne wiatr ciskałby nimi po kokpicie, pchając jedno z nich na drugie albo na ścianki; coś mogłoby się złamać lub wybuchnąć… Nie, nie. Żaden człowiek nie zdołałby stawić czoła temu żywiołowi. Być może, gdyby Sax przymocował się do ramy koi, nie odczuwałby szarpnięć z taką siłą, ale wątpił, czy pozycja pozioma podczas nagłego hamowania, gdy łódź uderzała w lodową masę, byłaby przyjemna.

— Zamierzam sprawdzić, czy AI potrafi nas wprowadzić do zatoki Arigato — wrzasnął w ucho Ann, która potwierdziła skinieniem głowy, że usłyszała. Potem wykrzyczał instrukcję w stronę komputera. AI również go zrozumiało, na szczęście, ponieważ w obecnych warunkach — gdy żaglówka wznosiła się, opadała bądź szarpała, uderzając w lód — Sax miałby trudności z pisaniem na klawiaturze. Ze względu na szarpnięcia i hałas nie sposób też było wyczuć pracy silnika, który wprawdzie działał od początku burzy, lecz każdy najlżejszy skręt wobec fali dennej powodował, że AI próbowało zmusić maszynę do większego wysiłku i ponownego obrotu bardziej na zachód.

W pobliżu przylądka półwyspu Synaj, od strony południowej, po zalaniu krateru zwanego Arigato powstała okrągła zatoka. Wejście do niej znajdowało się od południowego zachodu, pod kątem około sześćdziesięciu stopni. Wiatr wiał z tego samego kierunku, utrudniając wpłynięcie do zatoki, zwłaszcza że przy wlocie (dość płytkim, powstał bowiem na niższej części stożka dawnego krateru) załamywały się fale. Sax liczył, że w środku zatoki ten sam stożek odetnie denny rozkołys, znacznie zmniejszając zarówno fale, jak i wiatr — szczególnie gdy podróżnicy dotrą za zachodni przylądek zatoki. Tu powinni przeczekać wichurę i dopiero po jej osłabnięciu ruszyć w dalszą drogę. W teorii plan był wspaniały, chociaż Russell martwił się o warunki panujące przy ujściu zatoki, które według mapy miało jedynie dziesięć metrów głębokości, co zapewne powodowało załamanie się fali dennej. Z drugiej strony, łódź „prawie podwodna” (wzniecająca jedynie niecałe dwa metry wody) nie powinna mieć trudności z okiełznaniem fali przybrzeżnej; wystarczyło jej się poddać. AI najwyraźniej wzięło pod uwagę wszystkie te kwestie, w każdym razie, katamaran z kotwicą pływającą i potężnymi, choć małymi silnikami parł przez wiatr i fale ku jeszcze niewidocznej zatoce; widok strony zawietrznej niemal całkowicie przesłaniał pył.

Podróżnicy trzymali się poręczy w kokpicie i czekali; niewiele mówili, zresztą dudnienie wichury utrudniało wszelkie próby porozumienia. Od ciągłego kurczowego zaciskania Russellowi zmęczyły się mięśnie rąk i ramion, niestety nie mógł nic na to poradzić, chyba że opuściłby kokpit, zszedł do kajuty i przypiął się pasami do koi, na co zupełnie nie miał ochoty. Mimo niewygody i prześladującego go niepokoju związanego z wejściem do zatoki, pragnął obejrzeć ten nadzwyczajny manewr i czuć wiatr rozpylający powierzchnię wody.

W krótką chwilę później (chociaż według AI minęły siedemdziesiąt dwie minuty) Sax dostrzegł po stronie zawietrznej ląd — ciemne pasmo ponad białymi, spienionymi falami. Sądził, że łódź znajduje się prawdopodobnie bardzo blisko niego, brzeg jednak po sekundzie zniknął, po czym pojawił się ponownie, lecz dalej na zachodzie; było to wejście do zatoki Arigato. Przy kolanie Saxa przesunął się rumpel, żaglówka lekko zmieniła kierunek i usłyszał wreszcie szum małych silników przy rufach dwóch kadłubów. Wstrząsy spowodowane zetknięciem się łodzi z lodem były teraz mniej regularne i silniejsze, toteż dwoje podróżników musiało się jeszcze mocniej trzymać poręczy. Zaczęły napływać wyższe fale denne, ich wierzchołki odrywały się, jednak reszta pozostawała zwarta — po zetknięciu z dnem powierzchnie gwałtownie się wznosiły. Wśród piany toczącej się po wodzie Sax dostrzegał już kloce lodu i większe fragmenty lodowych gór: przezroczystych, niebieskich, jadeitowych, akwamarynowych, pokrytych dołkami, nierównych i szklistych. Pomyślał, że przed łodzią, przy brzegu przesuwa się zapewne wielka ilość lodu. Gdyby ujście zatoki zostało nim zatkane, a fale i tak by się załamywały, przepłynięcie mogłoby się okazać naprawdę niebezpieczne; taka sytuacja była całkiem prawdopodobna. Sax krzyknął kilka pytań w stronę AI, lecz odpowiedzi maszyny nie zadowoliły go — twierdziła, że katamaran potrafi znieść wszelkie wstrząsy, ale w dryfującym lodzie silniki mogą odmówić posłuszeństwa. A lód szybko stawał się coraz grubszy; Sax i Ann mieli wrażenie, że ze wszystkich stron otacza ich luźna masa fragmentów gór lodowych, które wiatr spychał ku lądowi z całej zatoki. Ich zgrzytanie i dudnienie stanowiło teraz najgłośniejszy element przytłaczającego hałasu burzy. Sytuacja była rzeczywiście trudna — unikając lądu i lodu, łódź miała z wiatrem wypłynąć na morze. Rzucało nią w górę i w dół po falach, które były coraz wyższe i coraz bardziej niesforne; istniało prawdziwe niebezpieczeństwo kapotażu łodzi. Z powodu niespodziewanej grubości przybrzeżnego lodu należało się oddalić od brzegu, jednak rejs środkiem zatoki był coraz trudniejszy.

Ann miała nieszczęśliwą minę. Przypięta pasami, z całych sił trzymała się poręczy kokpitu. Patrząc na nią, Sax ucieszył się, że nie wpadła w panikę. W pewnej chwili pochyliła się ku niemu, aby krzyknąć mu coś do ucha. Odwrócił głowę, aby lepiej słyszeć.

— Nie możemy tu zostać! — zawołała. — Kiedy się zmęczymy… uderzenia nas rozedrą… Ach!… Jak lalki!

— Możemy przywiązać się do naszych koi — odkrzyknął jej.

Ann zmarszczyła brwi z powątpiewaniem. Prawda była taka, że Sax nie wiedział, czy są bezpieczni, ponieważ nie znał rzeczywistej wytrzymałości pasów; nigdy ich nie wypróbował. Uznał jednak, że nie warto teraz o tym myśleć, i skupił się na zadziwiająco głośnych odgłosach sztormu — wiatr wył, woda ryczała, lód pękał. Fale stale rosły. Na każdą taką wodną ścianę łódź wznosiła się przez dziesięć lub dwanaście zapierających dech sekund. W pewnym momencie, gdy znalazła się na wierzchołku jednej z fal, podróżnicy zobaczyli z wysoka, jak spadają lodowe kloce i bałwany piany — czasem na kadłuby lub na pokład łodzi, a nawet na przezroczystą osłonę kokpitu — z ogromną siłą, którą Sax i Ann czuli w drżeniu własnych ciał.

Russell pochylił się i wrzasnął swej towarzyszce prosto w ucho:

— Chyba nadeszła chwila, w której sprawdzimy się w funkcji szalupy ratunkowej!

— … Szalupy? — spytała Ann.

Sax skinął głową.

— Ten katamaran ma takie możliwości! — odkrzyknął. — Potrafi latać!

— Co masz na myśli?

— Latanie!

— Żartujesz!

— Nie! Łódź zmienia się w… sterowiec! — Sax jeszcze bardziej się pochylił, niemal przyciskając usta do ucha Ann. — Kadłuby, płetwy balastowe i dno kokpitu opróżniają obciążenie, po czym napełniają się helem ze zbiorników na dziobie. Potem rozwijają się balony. W Da Vincim słyszałem o tej możliwości, ale higdy nie widziałem, jak to działa! Nie sądziłem, że będziemy zmuszeni skorzystać z tej funkcji! — W Da Vincim bardzo zadowoleni z wszechstronności nowego statku jego budowniczowie opowiadali Saxowi, że katamaran może się przekształcić w pełną łódź podwodną. Jednak lód zbierający się w pobliżu brzegu kazał odrzucić tę opcję jako niemożliwą. Sax nie żałował, ponieważ — po prostu, bez żadnego konkretnego powodu — nie podobał mu się pomysł pełnego zanurzenia łodzi.

Zaskoczona nowiną Ann odsunęła się i spojrzała mu w twarz.

— Wiesz, jak nią latać? — wrzasnęła.

— Nie!

Przypuszczalnie AI zajmie się wszystkim, jeśli tylko uda się wystartować. Zapewne wystarczyło zwolnić zabezpieczenia lub uruchomić jakiś mechanizm. Sax patrzył na pulpit rozdzielczy, chcąc zrealizować ów zamysł, potem pochylił się w stronę towarzyszki, aby znowu coś jej krzyknąć w ucho. Niestety, Ann przypadkowo zakołysała w tej chwili głową, mocno uderzając Saxa w nos i usta. Russell zmrużył oczy z bólu, z nosa siknęła mu krew niczym woda z kurka. Zderzenie dwóch planetazymali, pomyślał, wyszczerzył zęby i otworzył szerzej usta, zaskoczony tym bolesnym kontaktem. Przez chwilę poruszał językiem, liżąc i smakując własną krew.

— Kocham cię! — krzyknął wreszcie.

Ann nie usłyszała go.

— W jaki sposób wystartujemy? — zawołała.

Sax wskazał ponownie na pulpit rozdzielczy. Obok AI znajdowała się, zabezpieczona sztabą, tablica awaryjna.

Ucieczka drogą powietrzną nie była jednak całkowicie bezpieczna. Ponieważ poruszali się z prędkością równą sile wiatru, łódź nie stawiłaby oporu, ale po prostu wystrzeliła naprzód jak z procy; po oderwaniu się od ziemi wichura mocno szarpała katamaranem, unieszkodliwiając balony i prawdopodobnie opadliby w dół, wprost na zatkane lodem przybrzeżne fale albo na brzeg od strony zawietrznej. Sax wiedział, że Ann rozważa ryzyko lotu, doszedł jednak do wniosku, że cokolwiek się zdarzy, będzie zapewne lepsze od drażniących szarpnięć, które nadal ich męczyły. Tak czy inaczej, należało podjąć jakąś decyzję.

Ann popatrzyła na Russella wilkiem; przypuszczalnie, nie wyglądał najlepiej.

— Warto spróbować! — ryknęła.

Sax oderwał więc zabezpieczającą sztabę od tablicy awaryjnej, ostatni raz spojrzawszy na swą towarzyszkę — ich oczy spotkały się; we wzroku Ann było jakieś zadowolenie, którego Sax nie potrafił sobie wytłumaczyć, choć z pewnością dodało mu animuszu. Następnie położył palce na przełącznikach. Na szczęście, kiedy nadejdzie pora, AI zajmie się kontrolą wysokości. Żałował, że nie spędzał dotąd więcej czasu w powietrzu.

Łódź wznosiła się po spienionej powierzchni fal. Gdy znalazła się na wierzchołku, nastąpił prawie nieważki moment. Tuż po nim łódź powinna zacząć opadać do następnej, wypełnionej lodem niecki między falami. Wtedy Sax wcisnął przełączniki na tablicy. W pierwszej chwili katamaran — jak zwykle — runął w dół, uderzył w mniejsze góry lodowe i szarpnął się, potem jednak skoczył bezpośrednio w górę, dźwignął się i przechylił na kadłub zawietrzny; Sax i Ann zawiśli w pasach, a balony zostały uwięzione. Kolejna fala obróciła do góry dnem łódź, która na szczęście w chwilę później poderwała się ponad lód, wodę i pianę. Przymocowani pasami podróżnicy przekoziołkowali. Wreszcie katamaran wyprostował się, po czym rozkołysał w tył i w przód niczym duże wahadło. Potem znowu się obrócił dnem do góry, ponownie wyrównał i znowu się rozhuśtał. Saxem rzucało na wszystkie strony, uprząż na ramionach odpięła się i zderzył się z ramieniem Ann. Następne szarpnięcie przycisnęło ich do siebie. Rumpel uderzył Russella w kolano, więc chwycił za nie. Kolejny trzask i znowu Saxa przycisnęło do Ann. Obrócił się na siedzeniu i kurczowo schwycił przyjaciółkę. Wyglądali teraz jak zrośnięte ramionami syjamskie bliźnięta. Każde nowe szarpnięcie groziło złamaniem czyjejś kości. Patrzyli na siebie przez sekundę — ich twarze oddalone były o centymetry, krew ciekła obojgu z ran. Twarz Ann nie wyrażała żadnych emocji. Nagle łódź-sterowiec wystrzeliła w niebo.

Russella bolał obojczyk, w miejscu, w które trafiło go czoło Ann lub jej łokieć. Nic jednak nie było ważne, ponieważ niezgrabnie objęci lecieli, stale się wznosząc. Kiedy łódź przyspieszyła, osiągając niemal prędkość wiatru, turbulencja znacznie się zmniejszyła. Najwyraźniej balony były przyłączone przez takielunek do czubka masztu. Potem, w najmniej spodziewanym momencie, gdy Sax właśnie zaczął mieć nadzieję na stabilną, podobną do lotu zeppelina podróż, łódź pomknęła najpierw prosto w górę, po czym znowu rozpoczęła straszliwy spadek. Bez wątpienia dostali się w prąd wstępujący. Ponieważ prawdopodobnie lecieli już ponad lądem, mogło ich niestety — niczym kulkę gradową — wessać kowadło burzy. Na Marsie bywały kowadła o wysokości dziesięciu kilometrów, często towarzyszyły im „wyjce” z południa i szalejące przez długi czas burze gradowe. Czasami spadały kulki gradu wielkości kuli armatniej, które siekły ziemię, pustoszyły uprawy, a nawet zabijały ludzi. Gdyby natomiast „sterowiec” Saxa wzniósł się zbyt wysoko, mogliby umrzeć z powodu wysokości, jak jedni z pierwszych baloniarzy we Francji… Może zginęli tak sami bracia Montgolfier? Sax nie mógł sobie przypomnieć.

Na razie jednak wznosili się, tarmoszeni przez wiatr i czerwoną mgłę; pole widzenia było bardzo ograniczone…

Bum! Sax podskoczył i zranił się o pas, opadł twardo na siedzenie. Grzmot. Dokoła „sterowca” waliły grzmoty, hałas z pewnością przekraczał sto trzydzieści decybeli. Ann chyba kuśtykała w kierunku Russella, więc obrócił się bokiem, niezdarnie wyciągnął w górę rękę i pociągnął swą towarzyszkę za ucho; chciał skłonić ją do skrętu, aby spojrzeć jej w twarz.

— Hej! — krzyknęła. W ryku wiatru jej głos wydawał się szeptem.

— Przepraszam — powiedział, chociaż był pewny, że kobieta nie mogła go usłyszeć.

Straszliwy hałas uniemożliwiał rozmowę. Wszystko wokół znowu wirowało, na szczęście dość słabo. Łódź zgrzytała, gdy wiatr pchał ją w górę, potem znowu zaczęła opadać i Sax poczuł ból w błonach bębenkowych; miał wrażenie, że uszy zaraz mu pękną, poruszył szczęką w tył i w przód, potem jeszcze raz w tył i w przód. Ponownie się wznosili. Oboje z Ann podskoczyli, boleśnie się uderzając. Sax nie wiedział, jak wysoko się wzniosą; bardzo możliwe, że grozi im śmierć z powodu rzadkiego powietrza. A może technicy z Da Vinciego postarali się o utrzymanie zwiększonego ciśnienia w kokpicie, kto wie… Starał się myśleć o łodzi jako o sterowcu albo przynajmniej zrozumieć, w jaki sposób mógłby działać system regulacji wysokości i doszedł do wniosku, że chyba niewiele można by poradzić na siłę prądów wstępujących i zstępujących.

Nagły grzechot gradu spadającego na osłonę kokpitu. Na tablicy awaryjnej znajdowały się jakieś dźwigienki. Gdy spadanie było niezbyt gwałtowne, Sax przysunął twarz do sztaby i zaczął czytać wyrytą na niej instrukcję. Wysokość… trudno powiedzieć. Spróbował obliczyć, jak wysoko może się wznieść łódź, zanim jej ciężar spowoduje wyrównanie poziomu. Nie było to łatwe, ponieważ nie znał dokładnego ciężaru katamaranu ani ilości pobranego helu.

Nagle turbulencja znowu podrzuciła łódź. W górę, w dół, w górę, potem przez wiele sekund w dół. Russell miał żołądek w gardle, tak mu się w każdym razie wydawało. Obojczyk bolał nie do zniesienia. Z nosa ciekł płyn, może nadal krew. Wreszcie w górę. Sax rozpaczliwie łapał powietrze. Nie wiedział, jak wysoko się znajdują i czy nadal się wznoszą, nic jednak nie mógł dostrzec przez osłonę kokpitu: tylko pył i chmury. Na szczęście, nie czuł się słabo. Ann trwała obok niego bez ruchu. Znowu chciał ją pociągnąć za ucho, aby sprawdzić, czy jest przytomna, niestety nie mógł poruszyć ramieniem. Szturchnął ją więc łokciem, a ona oddała mu kuksańca. Pomyślał, że powinien być delikatniejszy, szturchnął zatem lżej i w odpowiedzi otrzymał o wiele mniej gwałtowne dźgnięcie. Mógłby użyć alfabetu Morse’a, którego nauczył się — ot tak, bez najmniejszego powodu — jako chłopiec i teraz w swej „odnowionej” pamięci potrafił powtórzyć każdą kreskę i kropkę. Nie wiedział jednak, czy Ann zna alfabet, a na naukę nie było teraz czasu.

— Jesteśmy w kowadle burzy!

— Tak!

Wskazała palcem w dół. Sax zobaczył tylko różowe plamy. Opuszczali się szybko, bębenki znowu sprawiały ból. Miotane wiatrem dno chmury i grad. Róż, brąz, rdzawość, bursztyn, umbra. Ach, tak… Sax dostrzegł powierzchnię planety, wyglądała jednak inaczej niż zwykle, gdy patrzył z powietrza. Opadanie. Russell przypomniał sobie, że opuścił się na tę planetę w jednym ładowniku z Ann. Nie pamiętał tego faktu od tak dawna…

Teraz łódź pędziła naprzód pod spodem chmury. Zacinał grad i deszcz. Sax uświadomił sobie, że hel może wciągnąć maszynę z powrotem w chmurę. Pociągnął w dół dźwigienkę na tablicy i łódź zaczęła opadać. Dwa małe mechanizmy — gdy nimi manipulował, katamaran spadał lub się wznosił. Regulatory wysokości! Sax pchnął oba kilka centymetrów w dół.

Chyba opadali. Po chwili powierzchnia stała się wyraźniej widoczna. Można już było rozróżnić poszczerbione pasma i płaskowzgórza: prawdopodobnie Cydonia Mensa na stałym lądzie nazywanym Arabia Terra. Nie było to najlepsze miejsce do lądowania.

Niestety, burza poniosła ich dalej naprzód i wkrótce znaleźli się na wschód od Cydonii, ponad płaskimi równinami Arabii. Teraz trzeba się było szybko opuścić, zanim wiatr rzuci ich nad Morze Północne, które mogło się okazać równie dzikie i wypełnione lodem jak zatoka Chryse.

Pod „sterowcem” leżała szachownica pól i sadów, kanały irygacyjne i kręte strumienie, obrośnięte po bokach rzędami drzew. W ostatnich dniach prawdopodobnie padały deszcze, ponieważ wszędzie pełno było wody — w stawach, kanałach, niedużych kraterach; pokrywała też niższe partie pól. Wiejskie zabudowania w małych osadach były zwykle niewielkie: stodoły, szopy ze sprzętem. Cudowna wilgotna okolica, całkowicie płaska. Wszędzie woda. Łódź opadała powoli. Ręce Ann w przytłumionym świetle popołudnia wydawały się sinobiałe; podobnie dłonie Saxa.

Russell przeciągnął się. Czuł ogromne znużenie. Najważniejsze jednak w tej chwili było lądowanie. Mocno przesunął regulatory maksymalnie w dół.

Natychmiast zaczęli opadać szybciej. Wiatr przesunął ich ponad linię drzew, potem stromo w dół, nad rozległe pole, którego dalszy koniec znajdował się pod wodą; brązowa deszczówka wypełniała wszelkie wyżłobienia. Za polem rozciągał się sad; zresztą, bez problemu mogli wodować. Na nieszczęście, dość prędko przesuwali się na tej samej wysokości, nadal dziesięć, może piętnaście metrów nad polem. Sax z całych sił przesunął regulatory do przodu i zobaczył, jak podkadłubia chylą się w dół niczym skaczące do wody delfiny. Później przechyliła się cała łódź i nagle ląd pojawił się tuż przy nim — brunatna woda, duży plusk, białe fale rozpryskujące się na lewo i prawo. Łódź sunęła po błotnistej wodzie, aż wjechała prosto w linię młodych drzew, a wtedy się zatrzymała. Wzdłuż drzew biegła ku podróżnikom grupa dzieci i jakiś mężczyzna; ich usta były otwarte w idealnie okrągłe „O”.

Sax i Ann starali się podnieść do pozycji siedzącej. Sax odsunął pokrywę kokpitu. Ponad górną krawędź nadburcia wlała się brunatna woda. Był wietrzny, mglisty dzień w Arabii. Woda zdecydowanie ciepła. Ann miała mokrą twarz i włosy w sztywnych strąkach, jak gdyby poraził ją prąd. Uśmiechnęła się złośliwie i rzuciła:

— Niezłe wodowanie.

Загрузка...