Zeszli na niskie urwiska górujące nad Florencką. Panowała noc, powietrze było nieruchome i chłodne, tysiące gwiazd wisiało nad głowami. Ruszyli obok siebie szlakiem po urwisku, patrząc w dół, na plażę. Czarna woda była gładka, upstrzona wszędzie odbitym światłem gwiazd; długa zamazana linia, która odbijała zachodzący na wschodzie Pseudofobos i przyciągała wzrok do matowej czarnej masy ziemi po drugiej stronie zatoki.
— Jestem zmartwiony, tak, bardzo zmartwiony. A ściśle rzecz biorąc, przerażony.
— Dlaczego?
— Chodzi o Maję. Ojej umyśl. I problemy emocjonalne. Narastają.
— Jakie są symptomy?
— Stale te same, tylko coraz bardziej się pogłębiają. Nie może spać w nocy, czasami nienawidzi swojego wyglądu, no i ciągle trwa w tym swoim maniakalno-depresyjnym cyklu, tyle że on się jakoś zmienia, nie wiem, jak to opisać. Jak gdyby Maja nie pamiętała, w którym momencie cyklu się w danej chwili znajduje. Jak gdyby skakała to tu, to tam. Zapomina też różne sprawy, wiele spraw.
— Wszyscy zapominamy.
— Wiem. Ale Maja zapomina rzeczy, które nazwałbym najbardziej dla niej typowymi. Przywiązuje wagę do coraz mniejszej ilości spraw. To jest najgorsze, ta kwestia, powiedziałbym, „braku dbałości”!
— Przyznam, że trudno mi to sobie wyobrazić.
— Mnie też. Może po prostu teraz dominuje w niej przygnębiająca faza jej cyklu nastrojów. Bywają jednakże dni, kiedy przestaje dbać o cokolwiek.
— Nazywasz to jamais vu?
— Nie, nie o to mi chodzi, ale nie przeczę, że jamais vu również jej się przydarza. Zachowanie Mai przypomina mi raczej coś w rodzaju stanu przed szokiem. Tak, tak — mówiłem ci, że jestem przerażony. Nie wiem, co to jest, tak naprawdę nie mam pojęcia. Ona doświadcza jamais vu, które wyglądaj ą jak symptom stanu przedwstrząsowego. Albo presque vu, gdy Maja czuje się o krok od objawienia, ale ono nigdy nie nadchodzi. Tego typu odczucia miewają często ludzie w stanie przedepileptycznym.
— Sam miewam takie doznania.
— Tak, przypuszczam, że wszystkim nam się zdarzają. Czasami mamy wrażenie, że dane przeczucie później się wyklaruje, a ono po prostu znika. Tak… Jednak w przypadku Mai przeczucia są bardzo intensywne.
— Lepsze to niż utrata odczuwania emocji.
— Och, tak, zgadzam się. Presque vu nie jest takie źle. Najgorsze jest chyba deja vu. Maja miewa okresy stałego, trwającego aż do tygodnia dejä vu, które zupełnie ją wyczerpują. Okradają jej świat z czegoś, bez czego Maja nie potrafi żyć.
— Przypadek. Wolna wola.
— Być może. Tyle że rezultatem tych wszystkich odczuć jest stan apatii. Prawie katatonia. W ten sposób Maja próbuje zapewne unikać nieprawidłowych stanów uczuciowych — nie czując zbyt mocno! Albo w ogóle niczego nie odczuwając!
— Podobno jednym z najczęściej spotykanych dolegliwości issei jest popadanie w długotrwałe stany lękowe.
— Tak, czytałem o tym. Utrata funkcji czuciowych, anomia, apatia. Leczy się to, tak jak katatonię albo schizofrenię — podaje się kompleks serotoninowo-dopaminowy, pobudza układ limbiczny… Niezła mieszanka, wyobrażasz to sobie… Chemia mózgu… Leczyłem Maję wszelkimi sposobami, jakie mi przyszły do głowy, prowadziłem dziennik, poddawałem ją testom, czasami przy jej współpracy, czasami bez jej wiedzy. Przysięgam, że robiłem, co mogę.
— Jestem tego pewien.
— I nic nie pomaga. Maja gaśnie w oczach. Och, Sax…
Michel przerwał i chwycił przyjaciela za ramię.
— Nie zniosę, jeśli ona odejdzie. Zawsze tak lekko wszystko traktowała. W każdym z nas są cechy związane z ziemią, wodą, ogniem i powietrzem. Maja stale była w locie. Lekkoduch unoszący się ponad nami ze swoim własnym wiatrem. Serce mi się kraje, gdy patrzę, jak coraz bardziej popada w chorobę.
— Ach, no cóż…
Szli dalej.
— Przyjemnie znowu widzieć Fobosa.
— Tak. Dobrze pomyślałeś!
— W gruncie rzeczy, to był twój pomysł. Podsunąłeś mi go.
— Ja? Nie pamiętam.
— Ależ tak.
Fale morza pod nimi cicho uderzały w skały.
— Te cztery żywioły. Ziemia, woda, ogień i powietrze. Jeden z twoich semantycznych prostokątów?
— Ten pochodzi od Greków.
— Jak cztery rodzaje temperamentów?
— Tak. Hipoteza Talesa. Pierwszego naukowca.
— Mówiłeś mi, że zawsze istnieli naukowcy. Od samego zarania naszych dziejów.
— Tak, to prawda.
— A Grecy… Z całym szacunkiem, mieli oczywiście znakomite umysły, lecz stanowili jedynie część naukowego continuum, sam wiesz. Od tamtej pory wykonano sporo pracy.
— Tak, wiem.
— No. I nieco z tej późniejszej pracy może się wiązać z tobą i tymi pojęciowymi schematami. Z opowiedzeniem o naszym świecie. Może więc uda ci się znaleźć nowy sposób zrozumienia wielu spraw, nawet takich problemów jak Mai. Chcę powiedzieć, że istnieją więcej niż cztery żywioły. O ile się nie mylę, jest ich około stu dwudziestu. Może zatem jest również więcej typów temperamentów. Może także sto dwadzieścia, co? Natura żywiołów… no cóż… Od czasu Greków zdarzyło się sporo naprawdę niezwykłych rzeczy. Wiesz, że cząsteczki subatomowe mają pewną właściwość zwaną momentem spinowym, która dotyczy tylko wielokrotności połowy? Nie? Na pewno jednak wiesz, że w naszym widocznym świecie, gdy dany obiekt obróci się o trzysta sześćdziesiąt stopni, wróci do swojej pierwotnej pozycji? A zatem… Cząsteczka z momentem spinowym wyznaczonym dla polowy, jak proton czy neutron, musi się obracać o siedemset dwadzieścia stopni i dopiero wtedy powraca do swej pierwotnej konfiguracji.
— Nie rozumiem.
— Cząsteczka musi ulec podwójnej rotacji w stosunku do zwykłych obiektów, aby wrócić do swojego początkowego stanu.
— Żartujesz.
— Nie. Naukowcy wiedzieli o tym od stuleci. Po prostu spinowe pól-cząsteczki, które żyją w innym świecie, wymagają innej geometrii przestrzeni…
— No i…
— No cóż, nie wiem. Mnie to przekonuje. Chcę powiedzieć, że jeśli używasz modeli fizycznych jako odpowiedników dla stanów naszych umysłów, jeśli układasz jakieś równania, być może powinieneś wziąć pod uwagę nieco nowsze modele. Pomyśl o Mai jako o protonie albo o spinowej półcząsteczce, która żyje w świecie dwa razy większym niż nasz.
— Ach.
— Wszystko wokół nas staje się coraz bardziej niezwykle. W tym świecie istnieje dziesięć wymiarów, Michelu. Dziesięć. Trzy związane są z makroprzestrzenią, którą potrafimy dostrzec, czwarty to czas, a pozostałe sześć to mikrowymiary skupione dokoła cząstek elementarnych — możemy je opisać w sposób matematyczny, ale nie możemy ich sobie wyobrazić. Sploty i topologie. Geometrie różniczkowe, niewidoczne, lecz rzeczywiste, badające najdalszy poziom czasoprzestrzeni. Pomyśl o tym. Może staną dla ciebie otworem całkowicie nowe systemy myślowe, rozszerzysz sobie umysł…
— Nie obchodzi mnie mój własny umysł. Martwię się tylko o Maję.
— Tak. Wiem.
Dwaj mężczyźni stali nad rozgwieżdżoną wodą i patrzyli w dół. Ponad nimi wisiała sklepiona kopuła gwiazd, wokół panowała cisza, wiał lekki wietrzyk, morze szumiało. Świat wydawał się wielki, dziki, swobodny, mroczny i tajemniczy.
Po pewnym czasie zawrócili ze szlaku.
— Kiedyś wsiadłem w pociąg z Da Vinciego do Sheffield. Były jakieś problemy z torem magnetycznym i zatrzymaliśmy się na chwilę w Underhill. Wysiadłem i ruszyłem na spacer po starym parkingu przyczep. Tam zacząłem sobie przypominać rozmaite rzeczy. Po prostu się rozglądałem i nie starałem się myśleć o niczym szczególnym, jednak różne sprawy same przychodziły mi na myśl.
— Zwykłe zjawisko.
— Tak, zrozumiałem to. Zastanawiam się jednak, czy taka wycieczka nie pomogłaby Mai. Nie chodzi mi w szczególności o Underhill, lecz o wszystkie miejsca, gdzie czuła się szczęśliwa. Gdzie byliście szczęśliwi we dwoje. Mieszkacie teraz w Sabishii, dlaczego nie przeprowadzicie się z powrotem do takiego miasta jak Odessa?
— Maja nie chciała.
— Może się myliła. Spróbujcie pomieszkać w Odessie i od czasu do czasu odwiedzać Underhill albo Sheffield. Może Kair. Albo nawet Nikozja. Miasta na południowym biegunie, Dorsa Brevia. Ponurkujcie w zalanym Burroughs. Objedźcie pociągiem basen Hellas. Może tego rodzaju powroty pomogą się Mai odnaleźć. Niech znowu zobaczy miejsca, które ukształtowały nas wszystkich. Sądzę, że Maja tego potrzebuje, chociaż może sama o tym nie wie.
— Hmm…
Szli obok siebie w stronę krateru, podążając słabo widoczną ścieżką wśród ciemnych paproci.
— Niech cię Mars błogosławi, Sax. Niech cię błogosławi.
Tafla Zatoki Izydy była sina lub w kolorze płatków powojnika i iskrzyła się światłem słonecznym, które odbijało się od wody tuż na krawędzi pasa grzywiastych fal przybrzeżnych. Od północy nadeszła martwa fala i kabinowy statek wycieczkowy zakiwał się i zaczął myszkować. Płynęli z północnego zachodu, z portu DuMartheraya. Był pogodny wiosenny dzień, Ls równało się pięćdziesiąt jeden, M-roku siedemdziesiątego dziewiątego, Anno Domini 2181.
Maja siedziała na górnym pokładzie, w morskim powietrzu i powodzi błękitnego światła słonecznego. Pobyt na otwartej przestrzeni, na wodzie, z dala od mgły i żelastwa na brzegu sprawiał jej przyjemność. Cudowny fakt, że morza nie sposób było oswoić ani zmienić, cudowne doznanie, kiedy znikał z oczu ląd i statek niezależnie od wszystkiego kołysał się na błękitnej pustyni. Maja miała ochotę żeglować dalej, całymi dniami; gdy statek przesuwał się po falach, czuła, że jej dusza odbywa małą przejażdżkę kolejką górską.
Płynęli jednak w określonym celu. Przed nimi grzywiaste fale przybrzeżne rozbijały się szerokim pasem. Kapitan obrócił ster o stopień czy dwa, statek zwolnił o kilka obrotów na minutę. Biała woda okazała się wierzchołkiem zalanego Pagórka Dwa Tarasy, czyli obecnie podwodnej skały oznaczonej czarną boją dźwiękową, z której wydobywał się cichy odgłos brzęczenia.
Pławy cumownicze przymocowano wokół dużego żeglarskiego dzwonu. Kapitan sterował ku najbliższej. Nie kotwiczyły tu łodzie, nie było też widać żadnych w pobliżu; płynącym zdawało się, że są zupełnie sami na świecie. Michel wszedł z dołu i stanął obok Mai, kładąc jej rękę na ramieniu, kiedy kapitan ostro zahamował. Na dziobie jakiś marynarz wyciągnął rękę z hakiem, natrafił na pławę i zaczepił na niej hak z liną cumowniczą. Kapitan wyłączył silnik i statek oddryfował z powrotem ku martwej fali na długość liny. Nagle poczuli krótkie szarpnięcie, usłyszeli głośny brzęk i dostrzegli kropelki białego pyłu wodnego. Statek stał na kotwicy ponad dawnym Burroughs.
Na dole, w kabinie Maja zdjęła ubranie i włożyła elastyczny, nieprzemakalny, pomarańczowy kostium: skafander i kaptur, buty, zbiornik z tlenem, hełm, w końcu rękawice. Nauczyła się nurkować specjalnie na tę wyprawę i każdy etap zejścia ciągle jeszcze stanowił dla niej nowość, znajome było jedynie samo pływanie pod wodą, które przypominało przebywanie w nieważkości. Kiedy więc stanęła na krawędzi burty i skoczyła do wody, doświadczyła znajomego odczucia: opadała prosto w dół, utrzymywana przez pas obciążający; zdawała sobie sprawę z tego, że woda dokoła niej jest zimna, ale nie odczuwała chłodu. A oddychanie pod wodą… Było dziwne, ale udawało się. W dół, w ciemność. Maja nie stawiała oporu i płynęła w dół, oddalając się od igiełek słonecznego światła.
Opadała coraz niżej. Minęła górną krawędź Pagórka Dwa Tarasy, potem jego srebrzone bądź miedziane okna, trwające w rzędach niczym ekstruzje minerałów albo jednostronne lustra dla obserwatorów z innego wymiaru. Później szybko otoczył ją mrok. Sennie posuwała się w dół. Zapewne Michel i parę innych osób podążało za nią, panowała jednak taka ciemność, że Maja nie mogła ich dostrzec. Nagle opadł obok niej automatyczny włok w kształcie grubej ramy łóżka i zapaliły się potężne reflektory, z których wystrzeliły długie stożki krystalicznej płynności, tak długie, że stały się jednym zamazanym i rozproszonym walcem, falującym to w górę, to w dół, gdy włok zanurzał się lub podskakiwał. Światło poraziło metaliczne okna jakiegoś odległego płaskowzgórza i czarne błoto na szczytach dachów starego Niederdorfu. Gdzieś tam w dole biegł kanał Niederdorf… A ten błysk wysokich, białych prostokątów to kolumny Bareissa, niezniszczalnie białe pod diamentową warstwą, niemal w połowie zakopane w czarnym piasku i mule. Maja podciągnęła się, a potem kilka razy machnęła płetwami w tył i w przód, aby przerwać opadanie, wreszcie nacisnęła guzik, który spowodował przesunięcie się części sprężonego powietrza do odpowiedniego fragmentu pasa obciążającego, dzięki czemu zachowała równowagę. Płynęła nad kanałem jak duch, jak we śnie Scrooge’a, włok natomiast był swego rodzaju automatycznym duchem „Poprzednich Wigilii” i oświetlał zatopiony świat utraconego czasu, miasto, które Maja tak bardzo kiedyś kochała. Nagłe żądła bólu przeszyły jej żebra, ostatnio bowiem niemal całkowicie zobojętniała na wszelkie uczucia. Widok był jednak zbyt niezwykły i Mai trudno było pojąć czy też uwierzyć, że ta Atlantyda na dnie marsjańskiego morza to Burroughs, jej Burroughs.
Zmartwiona tym, jak niewiele poczuła, mocno uderzyła płetwami i popłynęła w dół parku nad kanałem, ponad solnymi kolumnami i dalej na zachód. Po lewej stronie zamajaczyło Płaskowzgórze Hunta, gdzie wraz z Michelem ukrywali się nad studiem tanecznym. Później pojawiło się szerokie czarne zbocze Bulwaru Wielkiej Skarpy. Przed Mają leżał Park Księżnej wraz z miejscem, gdzie podczas drugiej rewolucji wygłaszała z podestu mowę do tłumu; ludzie stali wówczas tuż pod miejscem, które teraz przepływała. A tu… Tu rozmawiała z Nirgalem. Nagle wyłoniło się czarne dno zatoki. Wszystkie wydarzenia były tak odległe… Jej życie… Rozcięli namiot i wyszli z miasta, potem je zalali i nigdy nie wracali do niego pamięcią. Tak, bez wątpienia Michel miał rację, to nurkowanie rzeczywiście idealnie odzwierciedlało mroczne procesy pamięci. Może pomogłoby jej zrozumieć… A jednak… Maja zastanowiła się nad własnym odrętwieniem i uświadomiła sobie, że wątpi w powodzenie wycieczki. Miasto zostało zatopione i koniec. Ciągle jednak tu było. Co jakiś czas mówiło się o odbudowaniu dajki i wypompowaniu wody z tej odnogi zatoki, a wówczas Burroughs wróciłoby, mokre i parujące w świetle słonecznym, bezpiecznie ogrodzone polderem niczym miasto w Holandii. Zmyć błoto z ulic, posadzić trawę i drzewa, oczyścić wnętrza płaskowzgórzy, domy i sklepy na dole, w Niederdorfie i na szerokich bulwarach… Wypolerować okna… I wszystko byłoby jak kiedyś — Burroughs na Marsie, na powierzchni, lśniące miasto. Można by tego dokonać; to nawet miało sens… Prawie miało, biorąc pod uwagę skalę prac wykopaliskowych w dziewięciu płaskowzgórzach, i to, że na Zatoce Izydy nie było żadnego dobrego portu. Ech, nikt się nigdy do tego nie zabierze. Ale istniała taka możliwość. Chociaż przecież nie ma powrotu do przeszłości.
Maja czuła odrętwienie i coraz większy chłód, toteż ponownie wcisnęła guzik regulujący ilość powietrza w pasie obciążeniowym, po czym odwróciła się i popłynęła z powrotem w górę, przez park nad kanałem, ku światłu włoka. Znowu dostrzegła szereg kolumn solnych i coś w nich przyciągnęło jej spojrzenie. Machnęła płetwami i ruszyła w dół, ku nim, potem płynęła tuż nad czarnym piaskiem, wstrząsając płetwami falującą wodę. Szeregi kolumn Bareissa stały na obu brzegach starego kanału i wyglądały na bardziej zniszczone — teraz, gdy ich symetrię zakłócał sięgający niemal do połowy mokry piasek. Maja przypomniała sobie popołudniowe spacery po parku, ku zachodowi, w słońce, a później powroty, kiedy patrzyła, jak oblewa je światło. To było piękne miejsce. W dole, między wielkimi płaskowzgórzami czuła się jak w gigantycznym mieście z wieloma katedrami.
Za kolumnami stał rząd budynków porośniętych wodorostami; ich długie łodygi wznosiły się z dachów domów w ciemność, szerokie liście chwiały się delikatnie w spokojnym nurcie. Przed ostatnim budynkiem znajdowała się uliczna kafeteria, częściowo zasłonięta kratą obrośniętą wistaria. Końcowa kolumna solna służyła jako marker i Maja dokładnie wiedziała, gdzie się znajduje.
Pracowicie machała rękami i nogami, aż znalazła się w pozycji stojącej i wówczas powróciły wspomnienia. Frank nakrzyczał na nią, a potem sobie poszedł, jak zwykle bez powodu i sensu. Ubrała się wtedy, poszła za nim i odnalazła go tutaj zgarbionego nad filiżanką kawy. Tak… Stanęła przed nim i kłócili się, właśnie tutaj… Zwymyślała go, że nie spieszy się z wyjazdem do Sheffield… Strąciła filiżankę ze stolika, uszko stłukło się, filiżanka wirując spadła na ziemię. Frank wstał, odeszli, spierając się, a później pojechali z powrotem do Sheffield. A może nie. Może nie tak się to odbyło. Tak, na pewno się kłócili, jednak chyba doszli do porozumienia. Frank wyciągnął rękę przez stół i chwycił dłoń Mai, a wtedy wielki czarny kamień spadł jej z serca, udzielając jej na krótki moment łaski; była zakochana i kochana.
Albo jedno, albo drugie. Jak to się odbyło?
Nie potrafiła sobie przypomnieć. Nie miała pewności. Tak wiele było tych kłótni z Frankiem i tak wiele pojednań; mogło być tak albo inaczej. Wszystko zlewało się w umyśle Mai w jedno, w jedną niewyraźną impresję, w mieszaninę nie pasujących do siebie momentów. Przeszłość znikała całkowicie. Ciche dźwięki, jak zwierzę w bólu… Ach… Pochodziły z jej własnego gardła. Popłakiwała, łkała. Zobojętniała, a jednak płacze — to przecież absurd. Cokolwiek się wtedy zdarzyło, Maja po prostu chciała, żeby wróciło.
— Uff.
Nie miała siły wypowiedzieć jego imienia. Czuła ból, jak gdyby ktoś wbił jej w serce szpilkę. Och… To było uczucie, Maja naprawdę czuła! Nie mogła temu zaprzeczyć; traciła dech, ponieważ tak bardzo bolało. Nie, nie mogła temu zaprzeczyć.
Powoli zamachała płetwami i uniosła się z piasku, płynąc w górę, oddalając się od szczytów dachów i porastających je wodorostów. Co pomyśleliby wówczas, kiedy siedzieli przy tym stoliku w kafeterii z nieszczęśliwymi minami, gdyby zdawali sobie sprawę z faktu, że sto dwadzieścia lat później Maja przepłynie nad tym miejscem, a Frank będzie od tak dawna martwy?
Marzenie minęło. Poczuła dezorientację spowodowaną myślowym przeskokiem z jednej rzeczywistości do drugiej. Płynęła w ciemnej wodzie i „otrząsała się” trochę z uczuciowego odrętwienia. Ach, ten wewnętrzny ból przypominający ukłucie szpilką otorbił się… był uporczywy. Trzymać się tego już zawsze, trzymać się każdego uczucia, jakie się nadarzy, każdego, jakie uda ci się wyłowić z całego tego gnoju. Każdego! Wszystko jest lepsze od odrętwienia; łkanie w bólu stanowi w porównaniu z tym ekstazę.
A zatem znowu okazało się, że Michel ma rację, stary alchemik! Maja rozejrzała się wokół, szukając go; prawdopodobnie odbywał swoje własne podróże. Upłynęło już całkiem sporo czasu, pozostali członkowie grupy zbierali się w stożku światła przed włokiem; wyglądali jak tropikalne ryby w ciemnym, chłodnym zbiorniku, które ciągnęły do światła w nadziei na ciepło. Senna, powolna nieważkość. Oczyma wyobraźni Maja zobaczyła nagle Johna unoszącego się nago na tle czarnej przestrzeni i kryształowych gwiazd. Ach! Zbyt wiele uczuć. W danej chwili można znieść tylko jeden skrawek przeszłości. Zatopione miasto… Kochała się tu jednak także z Johnem, w pierwszych latach, w jakiejś sali sypialnej… Kochała Johna, Franka, tamtego inżyniera, którego imienia nie pamiętała, bez wątpienia także innych mężczyzn; wszystkich już zapomniała albo prawie zapomniała; musiałaby się nad tym zastanowić. Otorbić ich wszystkich, te wszystkie drogocenne ukłucia uczuć, tkwiące w niej na zawsze, aż do śmierci jej i ich.
W górę, w górę, między kolorowe tropikalne ryby, które zamiast płetw mają ręce, a zamiast ogona płetwy, z powrotem w światło dnia, otoczone błękitem światło słońca. Ach, Boże, tak, ciśnienie rozrywa uszy, zawrót głowy — być może spowodowany „azotową narkozą”, zachwyt otchłanią. Albo upojenie ludzką głębią, tym, w jaki sposób żyli od tak dawna, oni, giganci, którzy zanurzyli się i trwali pod wodą. Michel podpłynął z dołu, podążając za Mają; machnęła płetwami, potem odczekała chwilę, wreszcie uściskała go, mocno przyciskając do siebie, ach, jak uwielbiała tę bliskość drugiej osoby w swoich ramionach, dowód realności istnienia; tuliła go do siebie, myśląc: Dziękuję ci, Michelu, czarnoksiężniku mojej duszy, dziękuję ci, Marsie, za wspomnienia, które w nas przetrwały, choć czasem nieco zatopione lub otorbione. W górę, ku przepięknemu słońcu, w wiatr, rozpiąć skafander zimnymi, niezgrabnymi palcami, zdjąć go i wyjść z niego niczym poczwarka, nieświadoma siły, z jaką kobiecy akt działa na wzrok mężczyzny, potem nagle zdając sobie z tego sprawę, prezentując im wszystkim w świetle słońca swą wstrząsającą nagość, widok kobiecej płci w popołudniowej jasności; oddychać głęboko na wietrze, gęsia skórka na całym ciele, uczucie bycia żywym.
— Ciągle jestem tą samą Mają — powiedziała z naciskiem i szczękając zębami do Michela. Otuliła się ręcznikiem i wytarła, przyjemność kontaktu mokrej skóry z aksamitnym materiałem. Ubrała się, krzycząc w chłodnym wietrze. Twarz Michela była uosobieniem szczęścia, ubóstwienia, maską radości, obrazem starego Dionizosa, śmiejącego się głośno z sukcesu, który odniósł jego plan, z ekstazy przyjaciółki i towarzyszki życia.
— Co widziałaś?
— Kafeterię, park, kanał… A ty?
— Płaskowzgórze Hunta, studio taneczne, Bulwar Tota, Górę Stołową…
W kabinie czekał kubełek z szampanem w lodzie. Michel otworzył go, korek wystrzelił w powietrze i lekko wylądował na wodzie, po czym odpłynął, unosząc się na błękitnych falach.
Maja nie chciała powiedzieć więcej o swoich doznaniach. Nie opowiedziała o nurkowaniu. Inni mówili, a gdy nadeszła jej kolej, ludzie na statku patrzyli na nią jak sępy pragnące pochłonąć jej przeżycia. Maja wypiła szampana i usiadła na górnym pokładzie, obserwując w milczeniu szerokie, spadziste fale. Posłała Michelowi spojrzenie, dając mu do zrozumienia, że wszystko w porządku, że dobrze zrobił, nakłaniając ją do podwodnej wyprawy. Milczała. Niech tamci karmią się własnymi doświadczeniami, sępy.
Statek wrócił do portu DuMartheraya, na który składał się basen dla jachtów i łodzi w kształcie małego półksiężyca pod fragmentem podnóża Krateru DuMartheraya. Zbocze podnóża aż do stożka pokryte było budynkami i porosłe zielenią.
Wysiedli ze statku i poszli przez miasto w górę. Zjedli kolację w restauracji na stożku, obserwując migotliwe światło słońca zachodzącego ponad wodami Zatoki Izydy. Wieczorny wiatr gwizdał od lądu, ze skarpy, dzięki czemu utrzymywały się wysokie fale, a z ich czubków pryskała woda, tworząc białe pióropusze przecinane krótkimi łukami tęczy. Maja siedziała obok Michela i trzymała rękę na jego udzie lub ramieniu.
— Zadziwiający jest ten widok — zauważył ktoś. — W dole ciągle połyskuje rząd kolumn solnych.
— I szeregi okien w płaskowzgórzach! Dostrzegliście tamto wybite? Chciałem wpłynąć do środka i się rozejrzeć, ale stchórzyłem.
Maja z grymasem na twarzy skoncentrowała się na tym, co działo się wokół niej. Ludzie po drugiej stronie stołu omawiali z Michelem swój plan powołania nowego instytutu związanego z działalnością pierwszej setki i innych kolonistów z początkowego okresu — miało to być coś w rodzaju muzeum, przechowalni ustnych opowieści oraz grupa komitetów zajmujących się ochroną przed zniszczeniem najwcześniejszych budynków; z planem wiązał się także program pomocy najstarszym z wczesnych osadników. Naturalnie tych bardzo poważnych młodych ludzi (a młodzi ludzie potrafią naprawdę poważnie podchodzić do rzeczy) szczególnie interesowała pomoc ze strony Michela oraz odszukanie i zwerbowanie wszystkich pozostałych przy życiu przedstawicieli pierwszej setki, których było — jak twierdzili — dwudziestu trzech. Michel zachowywał się oczywiście w sposób idealnie uprzejmy i wydawał się rzeczywiście zainteresowany ich planem.
Maja natomiast od razu znienawidziła ową koncepcję. Zgodziła się na pomysł nurkowania w szczątkach własnej przeszłości — miała wrażenie, że wdycha sole trzeźwiące, odrażające, lecz równocześnie orzeźwiające. Potrafiła to zaakceptować, to było do przyjęcia, a nawet zdrowe. Ale koncentrować się na przeszłości, skupiać się na niej… O nie, to oburzające. Najchętniej poprzerzucałaby wszystkich żarliwych młodych ludzi przez balustradę. Tymczasem Michel zgadzał się pomóc w inauguracji projektu i porozmawiać ze wszystkimi członkami pierwszej setki. Maja wstała, podeszła do barierki i przechyliła się. Poniżej, na ciemniejącej wodzie, z wierzchołka każdej fali nadal rozkwitały jasne pióropusze pyłu wodnego.
Obok Mai stanęła nieznajoma młoda kobieta i również przechyliła się przez balustradę.
— Mam na imię Vendana — powiedziała, patrząc na fale. — Jestem tegoroczną lokalną przedstawicielką polityczną partii „zielonych”.
Miała piękny profil, regularny i ostry, klasycznie hinduski; oliwkowa cera, czarne brwi, długi nos, małe usta, inteligentne, bystre brązowe oczy. Dziwne, jak wiele można odczytać z samej twarzy — Maja często czuła, że od pierwszego wejrzenia wie o danej osobie wszystko, co istotne. Była to użyteczna umiejętność, biorąc pod uwagę, jak wiele zdań wypowiadanych obecnie przez młodych tubylców koń fundowało ją. Potrzebowała tego pierwszego wrażenia.
„Zielonych” uważała za archaiczne ugrupowanie w sensie politycznym, ponieważ jej zdaniem Mars był teraz całkowicie zielony, a także błękitny.
— Czego chcesz?
— Jackie Boone i grupa kandydatów „Uwolnić Marsa” z tego regionu — odparła Vendana — podróżują po okolicy, prowadząc kampanię przed najbliższymi wyborami. Jeśli Jackie ponownie zostanie wybrana na przewodniczącą partii i członka rady wykonawczej, będzie kontynuowała pracę nad planem całkowitego zakazu nowej imigracji z Ziemi. To jest jej projekt i twardo przy nim obstaje. Twierdzi, że Ziemianie powinni się osiedlać w innych miejscach Układu Słonecznego. Jackie ma bardzo duże poparcie w pewnych kręgach, ale Ziemianom to stanowisko oczywiście się nie podoba. Sądzimy, że jeśli „Uwolnić Marsa” uda się przepchnąć program izolacjonizmu, Ziemia zareaguje bardzo ostro. Już niemal sobie nie radzą ze swoimi problemami i boją się stracić naszą pomoc. Poza tym, uznają taką decyzję za złamanie traktatu, który negocjowaliście. Fakt ów może się nawet okazać powodem do wojny.
Maja pokiwała głową. Przez ostatnie lata czuła, jak rośnie napięcie między Ziemią i Marsem, mimo iż Michel ją wyśmiewał. Wiedziała, że może dojść do konfliktu.
— Jackie ma poparcie wielu osób, a „Uwolnić Marsa” od lat posiada ogromną większość w globalnym rządzie, ma też swoich ludzi w sądach ekologicznych, które z pewnością poprą Jackie w sprawie zakazu imigracji. My, „zieloni”, chcemy utrzymać kierunek polityczny zgodny z traktatem albo nawet nieco zwiększyć normy imigracyjne, aby maksymalnie dopomóc Ziemi. Niestety, Jackie nie zamierza ustąpić. Prawdę mówiąc, nie mamy pojęcia, jak ją powstrzymać, pomyślałam więc, że spytam o to ciebie.
Maja była zaskoczona.
— Jak powstrzymać Jackie?
— Tak. Mówiąc wprost, chciałam cię prosić o pomoc. Sądziłam, że chętnie się tym zajmiesz osobiście.
Vendana odwróciła głowę i spojrzała na Maję z chytrym uśmieszkiem.
Było coś nieuchwytnie znajomego w tym ironicznym uśmiechu, który pojawił się na twarzy kobiety. Mimo iż był zaczepny, bardziej podobał się Mai niż rozszerzone entuzjazmem oczy młodych historyków dręczących Michela. Zresztą, im dłużej zastanawiała się nad propozycją, tym bardziej ją pociągała — podniecał ją pomysł zaangażowania się w aktualną politykę. Trywialność obecnej sceny politycznej zwykle ją odrzucała, teraz jednak przyszło jej do głowy, że z bliska polityka zapewne zawsze wygląda banalnie i niemądrze i można ją właściwie ocenić dopiero po latach, dopiero z niezmiennej perspektywy historycznej nabiera ona szacownego wyglądu. Kwestia, o której mówiła młoda Marsjanka, rzeczywiście wyglądała poważnie, a sama Maja mogłaby dzięki niej znowu się znaleźć w centrum wydarzeń. I oczywiście (choć nie pomyślała o tym świadomie) wszystko, co przeszkodzi Jackie, sprawi jej, Mai Tojtownej, ogromne zadowolenie.
— Opowiedz mi więcej o tej sprawie — poprosiła, odsuwając się w róg balkonu, aby znaleźć się poza zasięgiem słuchu grupy otaczającej Michela. Wysoka, poważna dziewczyna podążyła za Mają.
Michel od dawna pragnął odbyć wycieczkę nad Wielki Kanał, a ostatnio zaczął namawiać Maję, by opuścili Sabishii i przeprowadzili się z powrotem do Odessy. Twierdził, że będzie to remedium na różne psychiczne problemy Mai; mogli nawet wynająć mieszkanie w tym samym kompleksie Praxis, w którym mieszkali przed drugą rewolucją. Odessa była chyba jedynym miastem, które — poza Underhill (ale nawet nie chciała go odwiedzić) — Maja nazywała kiedyś domem, Michel natomiast czuł, że powrót do domu może jej pomóc, stąd propozycja przeprowadzki. Maja wstępnie zgodziła się, ponieważ miejsca, w których przebywała, nie miały już dla niej znaczenia, a równocześnie pragnienie Michela związane z podróżą przez Wielki Kanał wydało jej się czymś bardzo pięknym. Ją samą ostatnio nic nie obchodziło, nie była też niczego pewna, miała niewiele własnych opinii i prawie żadnych preferencji. Trochę się tym wszystkim martwiła.
Vendana powiedziała, że Jackie i jej towarzysze w ramach kampanii wyborczej zamierzają przepłynąć Wielki Kanał z północy na południe dużym statkiem kanałowym, stanowiącym ich siedzibę wyborczą. W chwili obecnej znajdowali się na północnym krańcu kanału, w cieśninie, gotowi do rozpoczęcia rejsu.
Maja wróciła więc do Michela na taras, a kiedy historycy odeszli, powiedziała:
— Popłyńmy do Odessy przez Wielki Kanał, tak jak mówiłeś.
Michel był zachwycony. Propozycja ta najwyraźniej pomogła mu się otrząsnąć z przygnębienia, które poczuł po wyprawie do zatopionego Burroughs. Cieszył się, że udało mu się przekonać Maję do nurkowania, niestety na niego samego nie podziałało najlepiej. Po wyprawie stał się powściągliwy i mało mówił o swoich odczuciach; wyglądał na dziwnie zdeprymowanego, jak gdyby przygniotła go masa własnych „zatopionych” doświadczeń. Maja nie do końca go zresztą rozumiała. W każdym razie, gdy zobaczył, że jego towarzyszka jest w dobrym nastroju, i gdy pomyślał o perspektywie obejrzenia Wielkiego Kanału — który Rosjance wydawał się czymś w rodzaju gigantycznego dowcipu — roześmiał się. Maja lubiła patrzeć, jak się śmiał. Najwyraźniej mu się wydawało, że potrzebuje obecnie pomocy z jego strony, ona jednak świetnie wiedziała, że to raczej jej partner boryka się z problemami.
Kilka dni później weszli po trapie na pokład długiego, wąskiego żaglowca, na którego jedynym maszcie wisiał żagiel — płat brzydkiego białego materiału w kształcie ptasiego skrzydła. Statek był rodzajem promu pasażerskiego, pływającego po Morzu Północnym w kierunku wschodnim. Kiedy wszyscy znaleźli się na pokładzie, kapitan żaglowca włączył silnik i wypłynął z małego portu DuMartheraya, po czym skręcił na wschód; ląd przez cały czas pozostawał w polu widzenia. Żagiel statku był giętki i poruszał się w rozmaitych kierunkach; falował jak skrzydło ptaka, stale wyginając się w inną stronę, ponieważ AI statku natychmiast reagowało na najmniejsze zmiany kapryśnego wiatru.
Następnego dnia po południu dotarli do cieśniny i na horyzoncie przed statkiem pojawił się masyw Elysium — czerwonawy róż na tle liliowoniebieskiego nieba — natomiast z południa wyłoniło się wybrzeże głównego lądu, które wyglądało, jak gdyby usiłowało wyciągnąć się w górę i przez całą zatokę spojrzeć na wielki masyw. Urwiska występowały na przemian z bagnami, a później zamiast długiego brązowego brzegu pojawił się znacznie wyższy klif, którego wszystkie horyzontalne, czerwone warstwy przecinały pasy czerni i kości słoniowej; na skalnych krawędziach dostrzec można było kępy morskiego kopru, traw oraz białe guano. Fale uderzały w strome skały pod klifami i odbijały się, łuki wiru wody za statkiem żłobiły szczeliny w najbliższych falach, rozpraszając wodę. Żeglowało się wspaniale: długie ześlizgi w dół fal, wiatr wiejący z lądu, od strony elektrowni; zwłaszcza popołudnia były przyjemne — pył wodny, posmak soli w powietrzu (ponieważ Północne powoli stawało się słonym morzem), podmuchy wiatru, błyszczące ponad indygowym morzem białe „V” kilwatera statku; to były wspaniałe dni. Podróż wyzwalała w Rosjance pragnienie pozostania na pokładzie i żeglowania dokoła świata, a potem jeszcze raz: nigdy nie lądować i niczego nie zmieniać… Słyszała, że wiele osób na Marsie właśnie tak żyło, pływali gigantycznymi statkami oranżeriowymi, które były całkowicie samowystarczalne, żeglowali po wielkim oceanie we własnej talassokracji…
Jednakże wpłynęli już do coraz bardziej zwężającej się cieśniny. Rejs z DuMartheraya dobiegał końca. Dlaczego przyjemne dni są zawsze takie krótkie? Umykają chwile, umykają dni — każdy tak bardzo wypełniony i och, taki cudowny — a później odchodzą na zawsze, znikają, zanim człowiek zdąży sobie dokładnie uświadomić, co właściwie przeżył. Żeglować przez życie, patrzeć za rufę na ślad statku, cudowne morze, wiatr…
Teraz słońce znajdowało się nisko, światło padało ukośnie na klify, uwydatniając wszystkie ich dzikie nieregularności: nawisy, jaskinie, strome, gładkie ściany, które opadały wprost do morza — czerwona skała, przechodząca w niebieską wodę, świat nie tknięty dłońmi człowieka (chociaż samo morze stworzyli ludzie). Niespodziewane skorupy świetności. Słońce niestety zachodziło, a szczelina w klifach przed statkiem oznaczała pierwszy duży port cieśniny, Rodos, gdzie mieli zadokować i spędzić wieczór. Jedli w portowej kafeterii nad wodą w długim zmierzchu i wspaniałość przejażdżki powoli zacierała się w pamięci. Maję opanowała niezwykła nostalgia za tym dniem, który się kończył i który nigdy już nie wróci.
— Ach, znowu żyję — powiedziała do siebie i zdumiał ją fakt, że coś takiego się zdarzyło.
Tak, Michel i jego sztuczki — można by pomyśleć, że do tej pory Maja powinna się uodpornić na ten jego psychiatryczno-alchemiczny fetyszyzm. Przecież serce ludzkie nie jest w stanie tyle znieść! A jednak… no cóż, z pewnością nostalgia lepsza jest niż odrętwienie. Przy tym, to dotkliwe doznanie miało w sobie jakąś bolesną wspaniałość — Maja potrafiła ją wytrzymać, umiała nawet znajdować w niej przyjemność, jakoś, czasami… I ta podniosła intensywność późnopopołudniowych barw, którymi zalany był cały świat; pod powodzią nostalgicznego światła port Rodos wyglądał przepięknie: duża latarnia na zachodnim przylądku, para brzęczących boi (czerwona i zielona), lewa i prawa burta. Dalej rozciągała się spokojna, ciemna woda kotwicowiska, w dole stały słabo widoczne z powodu niedostatecznej ilości światła łodzie wiosłowe, a po drugiej stronie czarnej zatoki falował na kotwicy szereg egzotycznych statków, z których żadne dwa nie wyglądały tak samo — powodem były ciągłe innowacje konstrukcyjne, testowanie nowych materiałów, stałe zmiany w projektach — tu kliper, tam szkuner, a obok coś, co wyglądało jak saling… Na samym końcu znajdował się ruchliwy, drewniany dok, dalej rozciągała się już tylko ciemność.
W mroku wszystkie miasta portowe wyglądały podobnie. Gzyms, wygięty, wąski park, rzędy drzew, łuk podupadających hoteli i restauracji na nabrzeżach… Michel i Maja zameldowali się w jednym z takich hoteli, a potem przeszli dok i zjedli kolację w lokalu pod markizą, dokładnie tak jak Maja się spodziewała. Odprężyła się w przyziemnej stabilności krzesła, obserwowała płynny, jasny łuk rzeki ponad zdradliwą, czarną wodą portu, słuchała, jak Michel rozmawia z osobami zajmującymi sąsiedni stolik, kosztowała oliwy z oliwek, chleba, serów i greckiego ouzo. Rozmyślała o tym, że piękno czasami potrafi boleć, a innymi razy dawać szczęście. Żałowała też, że leniwa sjesta na twardych krzesłach nie może trwać wiecznie.
Niestety, nie trwała. Ręka w rękę poszli do łóżka, Maja z całych sił przytulała się do Michela, a następnego dnia zabrali bagaże i przeszli przez miasto do wewnętrznego portu kanałowego, na północ od pierwszej śluzy. Wsiedli do dużej łodzi kanałowej, która była długa i luksusowa, przypominała barkę przekształconą w statek wycieczkowy. Wraz z nimi na pokład weszło około stu pasażerów, a wśród nich Vendana i jej przyjaciele. Na prywatnej łodzi kanałowej kilka śluz przed nimi Jackie w otoczeniu grupki popleczników właśnie wyruszała na północ. W niektóre noce będą zapewne dokować w tych samych miastach nad kanałem…
— Interesujące — wycedziła Maja, a Michel spojrzał na nią. Wyglądał jednocześnie na zadowolonego i zmartwionego.
Koryto Wielkiego Kanału wyryła soczewka napowietrzna, wysyłając odbite od soletty skoncentrowane światło słoneczne. Soczewka odleciała już bardzo wysoko w atmosferę, unosząc się na cieplnej chmurze gazów wyrzuconych w górę przez stopioną i parującą skałę, wcześniej jednak przesuwała się w prostych liniach, wypalając na ziemi szlak bez najlżejszych względów dla szczegółów topograficznych. Maja niewyraźnie przypomniała sobie, że swego czasu oglądała w telewizji przebieg eksperymentu, jednak zdjęcia — z konieczności — wykonano z oddali i bynajmniej nie przygotowały one Rosjanki na widok tej stromizny i ogromnego rozmiaru kanału.
Długa niska łódź kanałowa podpłynęła na silniku do pierwszej śluzy, nieco się podniosła na wodzie, potem wypłynęła z otwartej bramy i wreszcie znalazła się na pomarszczonej od wiatru tafli szerokiego na dwa kilometry jeziora, rozciągającego się w linii prostej bezpośrednio na południowy zachód, ku odległemu o dwa tysiące kilometrów morzu Hellas. W obu kierunkach pojezierze sunęło mnóstwo dużych i małych łodzi, które trzymały się prawej strony (powolniejsze łodzie pływały najbliżej brzegów), zgodnie ze standardowymi zasadami kodeksu drogowego. Prawie wszystkie jednostki miały silniki, chociaż nad wieloma szkunerami sterczały rzędy masztów, a kilka najmniejszych łódek było wyposażonych jedynie w duże trójkątne żagle. „Ou”, jak powiedział Michel, wskazując na jedną z tych żaglówek, która wyglądała na projekt arabski.
Gdzieś przed nimi z pewnością płynął wyborczy statek Jackie. Maja ignorowała tę myśl i koncentrowała się na kanale, spoglądając to na jeden brzeg, to na drugi. Po tych brzegach można się było domyślić, że skalny kanał nie został wydrążony, ale odparowany; temperatura pod skoncentrowanym światłem soczewki napowietrznej osiągała pięć tysięcy stopni Kelvina, skała po prostu rozdzieliła się na składowe atomy i wystrzeliła w powietrze. Po ochłodzeniu część materiału skalnego spadła z powrotem na któryś z brzegów, część — do rowu, ściekając niczym lawa. W ten sposób powstał kanał o płaskim dnie oraz stumetrowej wysokości brzegach, z których każdy rozciągał się na szerokość ponad kilometra: zaokrąglone, czarne, żużlowe groble, na których bardzo niewiele mogło urosnąć, toteż były teraz prawie tak samo gołe i czarne, jak wówczas, tuż po schłodzeniu się czterdzieści marsjańskich lat temu; tylko sporadycznie pojawiały się wypełnione piaskiem rozpadliny obrośnięte zielenią. Przy brzegu woda kanału miała barwę czarną, na środku — w kolorze nieba czy też raczej w odcieniu nieco ciemniejszym niż niebo (z pewnością z powodu mrocznego dna); wszędzie widać było zygzaki zieleni.
Obsydianowe wzniesienia dwóch brzegów, prosty ciek ciemnej wody pomiędzy nimi, łodzie wszelkich rozmiarów, w większości długie i wąskie, aby maksymalnie wykorzystać obszar śluz; co kilka godzin nad kanałem pojawiało się miasto, wbite w brzeg i rozrastające się w górę, na szczycie grobli. Niemal wszystkie miasta nazwano na cześć któregoś z wielu kanałów wykreślonych na klasycznych mapach Lowella i Antoniadiego; nazwy te pochodziły od nazwisk ogłupionych ideą kanałów astronomów bądź też odnosiły się do rzek klasycznej starożytności. Pierwsze miasta, które mijali, leżały bardzo blisko równika, porastały je więc gaje palmowe; dalej znajdowały się drewniane doki, za nimi ruchliwe małe dzielnice przybrzeżne, wyżej przyjemne dzielnice tarasowe, wreszcie, na nizinach grobli, pozostała część miasta. Soczewka, tnąc linię prostą, wyrzeźbiła kanałowe koryto, które wznosiło się aż do Wielkiej Skarpy na wysoko położoną równinę Hesperii, cztery kilometry nad poziomem; z tego też względu co parę kilometrów kanał blokowały śluzowe zapory, które — jak wszystkie obecne zapory — zbudowano w postaci przezroczystych ścian, wyglądały więc na równie cienkie jak celofan, a jednak okazywały się nawet mocniejsze niż potrzeba dla powstrzymania wody; tak w każdym razie mawiali ludzie. Maja uznała tę przezroczystość za wymysł trochę niezdrowy, trochę cudaczny i sądziła, że zapory na pewno któregoś dnia zawiodą — wówczas jedna z tych cienkich ścian pęknie jak balon, powodując ogromne spustoszenie; po tym zdarzeniu nastąpi powrót do dobrego, starego betonu i włókna węglowego.
Teraz jednak podpływanie do śluzy przypominało żeglowanie ku ścianie wody, jak gdyby Morze Czerwone ponownie rozstępowało się dla Izraelitów. Ryby skakały nad głowami niczym prymitywne ptaki, widok był nierealny, przypominał reprodukcje Eschera. Nagle wpłynęli do śluzy, czując się jak w otoczonym ścianami wody grobie, otoczeni przez ryby-ptaki. W następnej chwili płynęli coraz wyżej, ku kolejnemu poziomowi wielkiej rzeki o prostych brzegach, przecinającej czarną ziemię.
— Dziwaczne — mruczała Maja po minięciu pierwszej śluzy, jak i po drugiej, i trzeciej. Michel tylko się uśmiechał, kiwając głową.
Na czwartą noc podróży zadekowali w małym mieście nad kanałem o nazwie Naarsares. Po drugiej stronie kanału znajdowało się jeszcze mniejsze miasto — Naarmalcha. Prawdopodobnie nawiązywały do Mezopotamii… Z tarasowej restauracji na szczycie grobli rozciągał się widok daleko w górę i w dół kanału, a także za kanał, na otaczające go jałowe góry. Przed sobą Michel i Maja widzieli miejsce, w którym kanał przecinał ścianę Krateru Gale’a; dno krateru zalane było obecnie wodą i stało się kanałowym zbiornikiem, który łączył strefę pasażerską i towarową.
Po kolacji Maja stanęła na tarasie i patrzyła przez szczelinę na Krater Gale’a. Z atramentowo-talkowego zmierzchu wyłoniła się nagle Vendana wraz z kilkoma towarzyszami; podeszli do Mai.
— Jak ci się podoba kanał? — zapytali.
— Bardzo interesujący — odparła uprzejmie. Nie miała ochoty odpowiadać na ich pytania, nie chciała też stać w grupie osób; czuła się jak eksponat w muzeum. Na szczęście przybyli nie zamierzali jej wypytywać. Przyjrzała się im. Jeden z młodych mężczyzn odwrócił się i zaczął rozmawiać ze stojącą obok niego kobietą. Miał nadzwyczajnie piękną twarz, spojrzenie przyciągały regularne, rzeźbione rysy pod kudłatą czarną czupryną; słodki uśmiech, wesoły, nieświadomy swego uroku. Jednym słowem — uroczy mężczyzna. Młody, choć już w pełni ukształtowany. Wyglądał chyba na Hindusa: taka ciemna cera, białe, równe zęby, muskularny, szczupły jak chart wyścigowy, sporo wyższy od Mai, lecz nie jeden z tych nowych gigantów — mieścił się w „normalnych, ludzkich standardach”; pociągający, silny, wdzięczny. I seksowny.
Podeszła do niego powoli, kiedy grupa zaczęła się rozluźniać — ludzie chodzili, rozmawiali, patrzyli w dół na kanał i doki. W końcu Mai trafiła się sposobność rozmowy z młodym mężczyzną, który na jej widok w ogóle nie zareagował, jak gdyby zbliżyła się do niego Helena Trojańska. Rosjanka pomyślała, że cudownie byłoby pocałować takie usta. Na pewno, chociaż w gruncie rzeczy wcale tego nie pragnęła. Lubiła jednak myśleć o takich sprawach, a myśli podsuwały jej różne pomysły. Niektóre twarze mają w sobie wielką siłę.
Na imię miał Athos. Pochodził z Licus Vallis, na zachód od Rodos. Sansei z żeglarskiej rodziny, dziadkami byli Grek i Hindus. Należał do założycieli odnowionej partii „zielonych”, którzy uważali, iż jedynym sposobem uniknięcia tragedii jest wspomożenie Ziemi w jej problemach populacyjnych: było to kontrowersyjne podejście zwane „ogon poruszający psem”, jak Athos przyznał z pięknym, beztroskim uśmiechem. Teraz kandydował na stanowisko reprezentanta z miast zatoki Nepentes oraz pomagał w koordynacji kampanii „zielonych”.
— Dogonimy w kilka dni kampanię „Uwolnić Marsa”? — spytała później Maja Vendane.
— Tak. Planujemy odbycie z nimi debaty podczas spotkania w Gale’u.
Kiedy wchodzili po trapie na łódź, młodzi odwrócili się od Mai i skierowali razem na pokład dziobowy, gdzie kontynuując zabawę, zapomnieli o kobiecie, która nie należała do ich grona. Chwilę patrzyła za nimi, a potem poszła za Michelem do ich małej kabiny obok rufy. Zapomniana! Nie mogła nic na to poradzić. Za każdym razem czuła taką samą wściekłość i przeżywała szok; czasami nienawidziła młodych.
— Nienawidzę ich — pożaliła się Michelowi.
Nienawidziła ich także dlatego, że — po prostu — byli młodzi. Mogła udawać, że nie cierpi ich bezmyślności, głupoty, braku doświadczenia, straszliwego prowincjonalizmu — wszystko to było prawdą, jednak poza tym, nienawidziła również ich młodości, nie tylko fizycznej doskonałości, lecz po prostu wieku: zazdrościła im, że przeżyli tak niewiele lat i że mieli wszystko przed sobą. Pięknie byłoby mieć najlepsze doświadczenia przed sobą, a nie za sobą. Czasami śniła, że patrzy z „Aresa” w dół, na Czerwoną Planetę; wyhamowali już w sposób aerodynamiczny i ustabilizowali orbitę, przygotowywali się do lądowania… Ilekroć Maja nagle budziła się z takiego snu i wracała do teraźniejszości, była wstrząśnięta. Zdała sobie sprawę, że tamten moment był dla niej najprzyjemniejszy ze wszystkich w życiu, to podniecające oczekiwanie na to, co się zdarzy. Cały świat leżał u jej stóp, wszystko wydawało się możliwe. To właśnie była młodość.
— Pomyśl o nich jako o towarzyszach podróży — poradził jej Michel, jak zwykle, kiedy zwierzała mu się z podobnych uczuć. — Będą młodzi tylko tak długo, jak my byliśmy… Strzel palcami. Widzisz, jak świat się szybko toczy? Później zestarzeją się, wreszcie odejdą. Każdy musi przez to przejść. Nawet różnica stu lat nie ma teraz najmniejszego znaczenia. Tylko oni są tu z nami, tylko oni ze wszystkich na świecie żyją w tym samym czasie i miejscu, co my. Jesteśmy sobie współcześni. A jedynie nasi współcześni potrafią nas naprawdę zrozumieć, nikt inny.
— Tak, tak — mruknęła Maja. — Ale i tak ich nienawidzę.
Kanał wypalony przez soczewkę napowietrzną miał niemal wszędzie równą głębokość, kiedy zatem soczewka płonęła nad Kraterem Gale’a, wycięła szeroki pas przez stożek na stoku północno-wschodnim i południowo-zachodnim. Cięcia te jednakże pozostały wyższe niż koryto kanału, trzeba więc było je pogłębić i zainstalować w nich śluzy, a wnętrze krateru przekształcić w wysoko położone jezioro, zbiornik w nieskończonym „termometrze” kanału. Z jakiegoś powodu zrezygnowano w tej okolicy z systemu starożytnego nazewnictwa Lowella, toteż północno-wschodnie śluzy otaczało małe, przedzielone miasto o nazwie Brzozowe Rowy, natomiast większe miasto wokół południowo-zachodnich śluz nosiło miano Brzegów. Brzegi zajmowały strefę topniny pospaleniowej, a następnie wznosiły się na rozległych, zakręcających tarasach na nie stopionym stożku Krateru Gale’a, skąd rozciągał się widok na wewnętrzne jezioro. W mieście panowało istne szaleństwo — zarówno przedstawiciele załogi zawijających do portu statków, jak i ich pasażerowie natychmiast zbiegali po trapach i przyłączali się do niemal nieprzerwanego świętowania. Tej nocy przyjęcie skupiło się wokół przybyłych przedstawicieli „Uwolnić Marsa”. Duży trawiasty plac, ulokowany na obszernej ławie skalnej ponad śluzą jeziora, był zatłoczony ludźmi; niektórzy przysłuchiwali się przemówieniom, wygłaszanym z podium na płaskim dachu wychodzącym na plac, inni ignorowali zgiełk i robili zakupy, spacerowali po promenadzie, pili, siedzieli nad śluzami, jedząc posiłki zakupione na małych, zadymionych straganach, tańczyli albo oddalali się, aby obejrzeć wyższe partie miasta.
Podczas wszystkich mów wyborczych Maja stała na tarasie nad podium, skąd widziała „strefę zakulisową” — kręciła się tam Jackie i reszta przedstawicieli kierownictwa „Uwolnić Marsa”; czekając, aż nadejdzie ich kolej do wyjścia, rozmawiali lub słuchali. Był tam Antar, Ariadnę, kilka innych osób, które znała z ostatnich wiadomości telewizyjnych. Obserwacja z oddali była taka odkrywcza — Maja widziała w dole całą dynamikę dominacji naczelnych, która nieodmiennie kojarzyła jej się z Frankiem. Dwóch czy trzech mężczyzn skupiało się na Jackie, podobnie, choć w innym sensie, parę kobiet. Jeden z mężczyzn, imieniem Mikka, działał obecnie w globalnej radzie wykonawczej. Był też przywódcą partii „Nasz Mars”, jednego z najstarszych ugrupowań politycznych na planecie, stworzonym, gdy trzeba było przedyskutować warunki odnowienia pierwszego traktatu marsjańskiego. Maja przypomniała sobie teraz, że należała do założycieli tej partii. W obecnych czasach marsjańska polityka zaczęła przypominać wzorzec charakterystyczny dla europejskich krajów parlamentarnych, w których działa wiele małych ugrupowań politycznych skupionych wokół kilku centrowych koalicji — na Marsie wokół „Uwolnić Marsa”, „czerwonych”, matriarchatu dorsabrevianskiego. Inne ugrupowania stopniowo przyłączały się do tamtych, jednoczyły w większe grupy lub pozostawały na uboczu. Dla doraźnych celów partie zawierały od czasu do czasu tymczasowe przymierza. „Nasz Mars” stał się w pewnym momencie czymś w rodzaju politycznego skrzydła nadal działających w terenie „czerwonych” ekotażystów, niebezpiecznej i pozbawionej skrupułów organizacji, utrzymywanej przez superwiększość „Uwolnić Marsa”, mimo iż nie istniały żadne odpowiednie ku temu ideologiczne powody; najwyraźniej te dwa ugrupowania zawarły jakąś umowę, a może chodziło o bardziej osobisty układ, Mikka bowiem nie odstępował Jackie na krok i stale na nią patrzył w szczególny sposób — Maja mogła się założyć, że jest jej aktualnym albo niedawno porzuconym kochankiem. Poza tym, krążyły różne plotki…
Wszystkie przemówienia poświęcone były „pięknemu, cudownemu Marsowi, który zostanie zrujnowany z powodu przeludnienia”, chyba że uda się wprowadzić zakaz dalszej imigracji z Ziemi. W gruncie rzeczy, stanowisko to miało spore poparcie, o czym świadczyły choćby wiwaty i oklaski ze strony tłumu. Postawa większości oklaskujących świadczyła zresztą o ich obłudzie, ponieważ wielu z nich zarabiało na życie dzięki ziemskim turystom, a wszyscy byli imigrantami bądź dziećmi imigrantów; niemniej jednak wiwatowali. Temat stanowił świetną kwestię wyborczą. Zwłaszcza jeśli pominąć zagrożenie wojną, zignorować ogromny rozmiar i potęgę Ziemi oraz jej prymat (w końcu właśnie tam powstała ludzka cywilizacja). Przedstawiając sprawę w ten sposób… No cóż, fakt ów nie miał znaczenia, ponieważ tych ludzi zupełnie nie obchodziła Ziemia i wcale nie rozumieli jej problemów. W dodatku, wskutek prowokacji, Jackie uważano za jeszcze odważniej szego polityka, piękną kobietę, która walczy o utrzymanie niepodległości własnej planety. Owacje na cześć Jackie były głośne i długie, a ona sama wiele się nauczyła od czasu swej niezdarnej mowy w trakcie drugiej rewolucji i radziła sobie całkiem dobrze. Może nawet bardzo dobrze.
Następnie nadeszła kolej na wystąpienia „zielonych”, którzy próbowali mówić o konieczności otwarcia się Marsa oraz o niebezpieczeństwie, jakie może zrodzić polityczna izolacja. Tłum, ma się rozumieć, reagował mniej entuzjastycznie — prawdę mówiąc, posądzono mówców o tchórzostwo, a zalety otwartego Marsa uznano za naiwne. Przed przybyciem do Brzegów Vendana zaproponowała, by Maja zabrała głos, ale Rosjanka odmówiła i teraz nabrała pewności, że postąpiła właściwie, chociaż było jej żal mówców, na których wystąpienia tłum reagował gwizdami.
Później „zieloni” zorganizowali małe przyjęcie dyskusyjne. Podczas debaty Maja surowo skrytykowała ich wystąpienia.
— Nigdy nie widziałam aż takiej niekompetencji. Próbujecie wszystkich przestraszyć i siejecie panikę. Zgadzam się, że kij jest niezbędny, jednak trzeba również dać trochę marchewki. Możliwość wojny to kij, musicie jednak bez idiotycznych stwierdzeń wytłumaczyć zebranym, dlaczego Ziemianie powinni nadal tu przylatywać. Należy przypomnieć słuchaczom, że wszyscy pochodzimy z tamtej wielkiej planety, że jesteśmy tylko imigrantami. I że nigdy nam się nie uda zapomnieć o Ziemi.
Zebrani przytakiwali, Athos wyglądał na zamyślonego. Maja odciągnęła Vendane na bok i wypytała ją o ostatnie romanse Jackie. Mikka rzeczywiście okazał się ostatnim partnerem, prawdopodobnie nadal byli razem. Przedstawiciele „Naszego Marsa” byli nastawieni jeszcze bardziej „antyimigracyjnie” niż partia Jackie. Maja pokiwała głową; zaczęła dostrzegać zarys planu.
Kiedy skończyła się dyskusja, poszła z Vendana, Athosem i resztą do śródmieścia. Po drodze minęli wielką uliczną orkiestrę grającą w rytmie, który nazywano „brzmieniem Sheffield”. Maja odbierała tę muzykę jako jeden wielki hałas: dwadzieścia różnych perkusyjnych dźwięków, wystukiwanych jednocześnie na instrumentach, których raczej nie można by nazwać muzycznymi. Muzyka pasowała jednak do celów Mai, bowiem wśród łoskotów i łomotania mogła dyskretnie doprowadzić grupę młodych „zielonych” do Antara, którego dostrzegła po drugiej stronie parkietu tanecznego. Kiedy zbliżyli się, rzuciła niewinnie:
— Och, tam jest Antar… Witaj, Antarze! To moi towarzysze z rejsu. Płyniemy, zdaje się, tuż za wami. Kierujemy się do Piekielnych Wrót, a potem do Odessy. Jak przebiega kampania?
Antar jak zwykle zachował się przyjaźnie, choć po królewsku. Tego mężczyzny trudno było nie lubić, nawet jeśli się wiedziało, jak silnie reakcyjne ma poglądy i jak bardzo był kiedyś finansowo uzależniony od arabskich narodów Ziemi. Teraz musiał zapomnieć o tych starych sojuszach i strategia antyimigracyjna stawała się dla niego niebezpieczna. Ciekawe było, że przywódcy „Uwolnić Marsa” postanowili się przeciwstawić ziemskim siłom, a równocześnie próbowali zdominować wszystkie nowe kolonie w zewnętrznej części Układu Słonecznego. Cóż za arogancja! A może po prostu czuli się zagrożeni… „Uwolnić Marsa” zawsze było partią młodych tubylców i gdyby nieograniczona imigracja spowodowała napływ milionów nowych issei, wówczas pozycja ugrupowania zostałaby narażona na szwank; straciliby nie tylko status superwiększości, nie mieliby nawet zwykłej przewagi. Te ziemskie hordy reprezentowały wszelkie rodzaje zastygłych, staroświeckich fanatyzmów: kościoły i meczety, flagi, ukryta broń, otwarta wendeta… Podczas intensywnej imigracji ostatniej dekady nowi przybysze wyraźnie usiłowali zbudować drugą Ziemię, zresztą równie głupią jak pierwsza. John oszalałby na tę wieść, Frank by się roześmiał, a Arkady stwierdził: „A nie mówiłem?” i zasugerował kolejną rewolucję.
Z Ziemią jednak trzeba było sobie jakoś poradzić, chociaż nie wystarczyło oczywiście zakazać przylotów i żądać, by wielka planeta temu się podporządkowała. Maja zauważyła, że Antar jest dla niej wyjątkowo miły, jak gdyby uważał, że Rosjanka może mu się do czegoś przydać. Ponieważ zawsze kręcił się koło Jackie, Maja nie była zaskoczona, gdy nagle u jego boku pojawiła się piękna Marsjanka i kilka innych osób. Wymieniono słowa powitania, Maja skinęła głową Jackie, która w odpowiedzi uprzejmie się uśmiechnęła. Rosjanka wskazała na nowych towarzyszy i zaczęła wymieniać ich imiona. Kiedy dotarła do Athosa, dostrzegła, że Jackie uważnie go obserwuje, a Athos, gdy został przedstawiony, posłał jej przyjazne spojrzenie. Szybko, choć niby od niechcenia, Maja poczęła wypytywać Antara o Zeyka i Nazik, którzy — jak się okazało — mieszkali na wybrzeżu zatoki Acheron. Wszyscy zebrani powoli przemieszczali się ku parkietowi tanecznemu i wyglądało na to, że niebawem zupełnie się wymieszają i zrobi się zbyt głośno, aby rozmawiać.
— Podoba mi się to „brzmienie Sheffield” — powiedziała Maja do Antara. — Pomożesz mi się przepchnąć na parkiet?
Była to jawna wymówka, ponieważ Maja nigdy nie potrzebowała pomocy, by przejść przez tłum. Antar jednak wziął ją pod ramię i nawet nie zauważył, że Jackie rozmawia z Athosem; może zresztą udał, że tego nie widzi. Ich romans i tak od dawna należał do historii. Teraz w życiu Jackie był Mikka, który właśnie się zbliżał z kwaśną miną. Był bardzo wysoki i prawdopodobnie silny; być może miał skandynawskie pochodzenie. Wyglądał trochę na raptusa. Maja wykrzywiła usta, zadowolona, że udało jej się rozpocząć gambit. Jeśli poglądy „Naszego Marsa” były jeszcze bardziej izolacjonistyczne niż stanowisko „Uwolnić Marsa”, konflikt między nimi mógłby się okazać całkiem użyteczny.
Tańczyła więc z wielkim entuzjazmem, którego nie czuła od lat. Kiedy skoncentrowała się wyłącznie na dźwięku basowej perkusji i trzymała się tego rytmu, przyszło jej na myśl, że przypomina on bicie podekscytowanego serca; obok głębokiego dźwięku basowego słyszała wprawdzie odgłosy uderzania w różne drewniane kostki, przybory kuchenne i wygładzone kamienie, wydawały jej się jednak nie głośniejsze niż burczenie w żołądku czy też przelatujące przez głowę myśli. Był w tej muzyce jakiś sens, choć może nie sens muzyczny (tak jak Maja pojmowała muzykę), ale z pewnością osobliwy rytm. Taniec, pot, obserwacja poruszającego się wdzięcznie Antara. Pewnie był głupcem, choć nie pokazał tego po sobie. Jackie i Athos zniknęli, podobnie Mikka. Może dostał szału i zamordował tamtych dwoje. Maja uśmiechnęła się na tę myśl i zawirowała w tańcu.
Podszedł do niej Michel. Uśmiechnęła się i objęła go. Lubił spocone uściski i wyglądał na zadowolonego, choć równocześnie był zaciekawiony.
— Sądziłem, że nie podoba ci się ten rodzaj muzyki?
— Czasami mi się podoba.
Na południowy zachód od Krateru Gale’a kanał podnosił się śluza po śluzie ku górom Hesperii, potem przecinał je i biegł dalej, na wschód od masywu Tyrrhena, nie opuszczał więc wysokości około czterech kilometrów, którą teraz częściej nazywano pięcioma kilometrami ponad poziomem morza; tu już niemal nie potrzeba było śluz. Przez kolejne dni płynęli kanałem na silniku albo żeglowali dzięki sile małych żagli statku. Zatrzymywali się w niektórych miastach nabrzeżnych, inne omijali. Zacumowali w Oksusie, Jaksarcie, Skamandrze, Simois, Ksantosie, Steropes i Polihemusie, podążając krok w krok za wyborczą kampanią „Uwolnić Marsa” i większością innych związanych z Hellas barek i jachtów. Wygląd obu horyzontów nie zmieniał się, chociaż od czasu do czasu w tym regionie ciepło soczewki natrafiało na inną powierzchnię niż zwykły bazaltowy regolit, toteż różne groble powstałe z wyparowanego i opadłego materiału skalnego nieco się od siebie różniły — zdarzały się przestrzenie obsydianu czy żelazomelanu, fragmenty wspaniałych, lśniących barw, takich jak marmurowe zielenie porfirowe, wściekłe, siarkowe żółcie, dziwne, bryłowate zlepki, a nawet jeden długi przezroczysty, wręcz szklisty pas po obu stronach kanału, który zniekształcał widok leżących dalej gór i odbijał niebo. Obszar ten nazywano Szklanymi Brzegami i intensywnie eksploatowano. Między kanałowymi miastami biegły mozaikowe ścieżki, ocienione palmami rosnącymi w gigantycznych glinianych donicach, wyżej znajdowały się wille otoczone klombami trawy i żywopłotami. Miasta Szklanych Brzegów były pobielone, jasne od pastelowych zasłon, skrzynek na kwiaty, drzwi, emaliowanych na niebiesko dachówek i długich, kolorowych znaków neonowych ponad błękitnymi markizami nadbrzeżnych restauracji. Był to fragment Marsa z marzeń, wspomnienie starych snów o istnieniu marsjańskich kanałów, choć fakt ten wcale nie odzierał planety z rzeczywistego, rozkosznego piękna. Gdy statek Mai przepływał przez ten region, dni były ciepłe i bezwietrzne, tafla kanału równie gładka jak brzegi i tak samo klarowna: szklany świat. Maja siedziała na przednim pokładzie pod zielonym parasolem, obserwując barki towarowe i turystyczne łodzie wiosłowe płynące w obu kierunkach; wszyscy pasażerowie wychodzili na pokład, aby cieszyć się widokiem szklanych brzegów, na których zbudowano kolorowe miasta. Tu mieściło się serce marsjańskiego przemysłu turystycznego, ulubiony cel podróży wszystkich przyjezdnych: świat może nieco pretensjonalny, ale prawdziwy i — co zgodnie wszyscy przyznawali — piękny. Gdy tak patrzyła, przyszło jej do głowy, że niezależnie od wyniku następnych wyborów generalnych i niezależnie od kierunku polityki imigracyjnej, dla tej krainy, połyskującej niczym zabawka w słońcu, trzeba jeszcze wiele zrobić. Rosjanka myślała o swoim gambicie. Miała nadzieję, że się uda.
Płynęli dalej na południe. Rozpoczęła się południowa jesień i w powietrzu wyczuwało się chłód. Statek ponownie otoczyły bazaltowe brzegi, na których pojawiało się coraz więcej drzew charakteryzujących się twardym drewnem; ich liście płonęły czerwienią i żółcią. Pewnego ranka Maja dostrzegła na gładkiej, przybrzeżnej wodzie cienką warstewkę lodu. Kiedy pasażerowie wysiedli na zachodni brzeg, na horyzoncie zamajaczyły wulkany Tyrrhena Patera i Hadriaca Patera; wyglądały jak spłaszczone Fuji. Na czarnej skale Hadriaki widać było pasy spływających białych lodowców. Maja po raz pierwszy widziała ten wulkan przed laty, zresztą od drugiej strony, kiedy wspinała się z Dao Vallis. Podróżowała wówczas po zalanym basenie Hellas. Dawno temu, z tą młodą dziewczyną… Jak miała na imię? W każdym razie, była krewną kogoś, kogo Maja znała.
Kanał przeciął kopce w kształcie smoczego grzbietu; nazywały się Hesperia Dorsa. W nadwodnych miastach nie panował już klimat równikowy, tereny były bardziej surowe i górzyste. Nazwy również się zmieniły — nadawano je na cześć rzeki Wołgi i rybackich wiosek Nowej Anglii; bywały też dziwne: Astapus, Aeria, Uchronią, Apis, Eunostos, Agathadaemon, Kaiko…
Płynęli dalej, szeroki pas wody prowadził ich na południowy zachód, precyzyjnie niczym kompas, dzień po dniu, aż trudno było sobie wyobrazić, że jest to jedyny taki kanał na Marsie — pasażerowie zaczęli mieć bowiem wrażenie, że cała planeta jest poprzecinana podobnymi kanałami, że są wszędzie, tak jak na mapach staroświeckich marzycieli. Właściwie istniał jeszcze jeden większy kanał przy Przesmyku Boone’a, był jednak krótki i bardzo szeroki, a w dodatku z każdym rokiem poszerzał się jeszcze bardziej, ponieważ jego brzegami szarpały wschodnie prądy i zgarniakowe koparki; w gruncie rzeczy, nie był to już kanał, lecz raczej sztuczna cieśnina. Nie, nie, marzenie o kanałach spełniało się tylko tutaj, w tym jednym miejscu. Tylko tu ludzie pływali cicho po spokojnej wodzie, widząc jedynie wysokie brzegi, a powietrze miało w sobie coś romantycznego.
Tak przynajmniej czuła Maja, spacerując podczas zimnych wieczorów pod pastelowymi neonami kanałowych miast. W jednym z nich — nazywało się Anteus — szła promenadą nad kanałem i patrzyła z góry na różnej wielkości łodzie, na ludzi dużych, pięknych i młodych, którzy pili, gawędząc leniwie, piekli mięso na grillach ustawionych pod balustradą bądź patrzyli w wodę. Część ciągnącego się do kanału szerokiego doku zajmowała kafeteria na otwartym powietrzu, z której dotarły do uszu Mai płaczliwe dźwięki cygańskich skrzypek; instynktownie skierowała się w stronę lokalu, dostrzegła jednak Jackie i Athosa, którzy samotnie zajmowali stolik nad kanałem; pochylali się ku sobie, ich czoła niemal się dotykały. Rosjanka z całą pewnością nie chciała przerywać tak obiecującej dla jej celów sceny, niestety zatrzymała się zbyt gwałtownie, czym przyciągnęła wzrok Jackie, która dostrzegłszy ją, wstała. Maja odwróciła się z zamiarem wycofania, ale Jackie najwyraźniej zamierzała do niej podejść.
Kolejna scena, pomyślała Maja. Jackie jednak uśmiechała się. Athos szedł obok niej, obserwując ich spotkanie z niewinnym zainteresowaniem; albo nie miał pojęcia o historii ich kontaktów, albo potrafił doskonale panować nad wyrazem twarzy. Maja uznała, że mężczyzna udaje, ponieważ jego spojrzenie uznała za zbyt niewinne, aby mogło być prawdziwe. Aktorzyna!
— Piękny jest ten kanał, nie sądzisz? — spytała Jackie.
— Turystyczna pułapka — odparła Maja. — Niemniej jednak, rzeczywiście ładna. I pozwala utrzymać turystów w jednym miejscu.
— Och, daj spokój. — Jackie roześmiała się. Trzymała rękę na ramieniu Athosa. — Gdzie twoje poczucie romantyzmu?
— A co to takiego? — spytała Maja, radośnie reagując na ten publiczny popis uczuciowości. Dawna Jackie nie powiedziałaby czegoś takiego. Tak, prawdziwym szokiem było uświadomienie sobie faktu, że piękna Marsjanka nie jest już taka młoda. Może Maja postępowała niemądrze, nie pamiętając o tym, że świat stale się toczy, ale jej poczucie czasu stanowiło taką mieszaninę, że własna twarz w lustrze bezustannie ją szokowała. Każdego ranka Maja budziła się w niewłaściwym stuleciu, więc na widok mamuśkowatej Jackie otaczającej ramieniem Athosa zareagowała tak samo. To było niemożliwe! To jest owa świeża, niebezpieczna dziewczyna z Zygoty, ta młoda dorsabrevianska bogini?!
— Wszyscy je mają — oświadczyła Jackie.
Była starsza, lecz bynajmniej nie zmądrzała. Najwyraźniej ona także zapomniała o upływie czasu. Być może tak często poddając się kuracji przedłużającej życie, zatkała sobie mózg. Maja pomyślała, że przy tej częstotliwości chyba w ogóle nie powinno być oznak starzenia. Skoro nie istniały błędy podziału komórkowego, dlaczego ciało się starzało? Jackie nie miała wprawdzie na twarzy zmarszczek i ktoś mógłby jej dać dwadzieścia pięć lat, a poza tym jak zawsze biła z niej typowa dla Boone’ow pewność siebie (właściwie tylko z tego spojrzenia przypominała Johna) — jarząca się jak neonowy napis nad kafeterią — jednak mimo wszystko w jakiś nieuchwytny sposób wyglądała na swoje lata.
Nagle do Jackie podeszła jedna z jej licznych asystentek. Dysząc i sapiąc, odciągnęła Jackie od Athosa i krzyknęła:
— Jackie, tak mi przykro, tak mi przykro, ona została zabita…
Kobieta drżała.
— Kto? — spytała ostrym jak klaps tonem Jackie.
— Zo — odparła nieszczęśliwym głosem młoda (przynajmniej z pozoru) kobieta.
— Zo?
— Miała wypadek na lotni. Wpadła do morza.
To powinno ją trochę przystopować, pomyślała złośliwie Maja.
— Tak — powiedziała głucho Jackie.
— Ale skafander — zaprotestował Athos. Również wyglądał teraz starzej. — Czy nie powinien jej…
— Nie znam się na tym.
— To nie ma znaczenia — oznajmiła Jackie, zamykając tym stwierdzeniem obojgu usta. (Później Maja usłyszała relację naocznego świadka wypadku i ten obraz wyrył się w jej umyśle na zawsze — dwie lotniarki zmagające się z falami jak mokre ważki. Prawdopodobnie przeżyłyby, gdyby nie porwała ich wielka fala od Morza Północnego, rzucając na wysokie nadbrzeżne skały. Potem ciała obu dziewcząt dryfowały w pianie.)
Jackie natychmiast zmieniła się: zamilkła, spoważniała i mocno się zamyśliła. Kiedyś Maja słyszała, że nie były ze sobą blisko, a niektórzy mówili nawet, że się nienawidziły. Ale Zo była przecież dzieckiem Jackie. Nie powinno się żyć dłużej niż własne dzieci, nawet bezdzietna Maja czuła to instynktownie. Wprawdzie mieszkańcy Marsa znieśli już wszystkie prawa i biologia z pozoru nic dla nich nie znaczyła… Gdyby jednak Ann utraciła wtedy na spadającym kablu Petera albo gdyby Nadia i Art kiedykolwiek stracili Nikki… Nawet Jackie, choć tak głupia, musiała odczuwać ten związek z drugą osobą.
I czuła. Intensywnie się starała wymyślić sposób wybrnięcia z tej sytuacji. Ale nie wymyśliła i w tym momencie stała się inną osobą. Starzenie się nie miało z tym nic wspólnego, zupełnie nic.
— Och, Jackie — powiedziała Maja i wyciągnęła przed siebie rękę. Jackie wzdrygnęła się i Maja cofnęła dłoń. — Tak mi przykro.
Prawda jest taka, że gdy człowiek najbardziej potrzebuje pomocy innych, wówczas instynktownie się od nich odsuwa. Maja nauczyła się tego w noc zniknięcia Hiroko, gdy próbowała pocieszyć Michela. Nic nie mogła zrobić ani wtedy, ani teraz.
Szarpnęła siąkającą nosem młodą asystentkę i spokojnie stwierdziła:
— Może zabierzesz panią Boone z powrotem na statek. I niech ludzie przez jakiś czas dadzą jej spokój.
Jackie nadal trwała zatopiona w myślach. Maja wiedziała, że uchyliła się przed jej ręką mimo woli, była po prostu oszołomiona — nie wierzyła w tragedię i ten brak wiary całkowicie ją pochłonął. Zachowywała się dokładnie tak, jak zachowałaby się każda inna osoba. Jeśli człowiek nie radzi sobie z własnym dzieckiem, może sytuacja jest jeszcze gorsza, niż jeśli sieje kocha, ach, Boże…
— No idź — powiedziała Maja do asystentki. Athosowi poleciła spojrzeniem, by pomógł. Mężczyzna wyraźnie zrobił na Jackie wrażenie. We dwoje odprowadzili ją na statek. Nadal miała najpiękniejsze plecy na świecie i trzymała się jak królowa. Chociaż, kiedy wiadomość naprawdę do niej dotrze, jej postawa może się zmienić.
Później Maja zeszła na południową krawędź miasta. Nie było tam już świateł, jedynie rozgwieżdżony blask kanału zalewał żużlowe, czarne wały brzegowe. Widok skojarzył się Mai z krzywą ludzkiego życia, z linią czyjegoś świata: jaskrawoneonowe zakrętasy, przesuwające się przez krajobraz aż do czarnego horyzontu. Gwiazdy nad głową i pod stopami; czarny tor magnetyczny, ponad którym bezdźwięcznie szybowały.
Rosjanka wróciła do swojej łodzi i zeszła po kładce. Pomyślała, że nie jest miło żywić takie uczucia w stosunku do wroga, stracić wroga w wyniku tego rodzaju katastrofy.
— Kogo teraz będę nienawidziła? — krzyknęła do Michela.
— No cóż… — odparł, wstrząśnięty. Potem dodał pocieszającym tonem: — Jestem pewien, że kogoś znajdziesz.
Maja roześmiała się krótko, a na twarzy jej towarzysza na chwilę zagościł uśmiech. Później Michel wzruszył ramionami i spojrzał z powagą. Chyba najmniej z nich wszystkich dał się ogłupić kuracjami, a przy tym zawsze powtarzał: „nieśmiertelne historie w śmiertelnym ciele”. Cierpiał niemal obsesyjnie na punkcie ludzkiej śmiertelności. Teraz potwierdzał ten punkt widzenia.
— Więc w końcu przydarzyło jej się najgorsze, co się może przydarzyć człowiekowi — mruknął.
— Zo była idiotką, ciągle ryzykowała, sama się prosiła o śmierć.
— Nie wierzyła w śmierć.
Maja skinęła głową. Tak, to była prawda. Niewiele osób wierzyło w istnienie śmierci, zwłaszcza spośród młodych, którzy nigdy nie mieli z nią do czynienia, nawet przed okresem kuracji. Teraz jeszcze mniej ludzi się nią przejmowało. Jednak, ostatnio umierało sporo osób, zwłaszcza „superstarzy”, i nie miało to wiele wspólnego z wiarą czy niewiarą. Pojawiały się nowe choroby, wracały stare bądź następował zgon bez żadnej konkretnej przyczyny, czy też może raczej z powodu wyczerpania całego organizmu — tak umarli w ostatnich latach Helmut Bronski i Derek Hastings, dwaj mężczyźni, których Maja kiedyś spotkała, choć nie poznała dobrze. A teraz w wypadku zginęła kobieta o tyle lat młodsza od nich… Ta śmierć nie miała sensu, nie pasowała do żadnego wzorca. Przyczyną była po prostu młodzieńcza brawura. Wypadek. Przypadkowy traf.
— Nadal chcesz namówić Petera do przyjazdu? — spytał Michel, przeskakując na zupełnie inny temat. Co to miało być, psychologiczna sztuczka? Ach, chyba tylko próbował odrywać Maję od przykrych myśli. Znowu się roześmiała.
— Pozostaniemy z nim w kontakcie — odrzekła. — Sprawdź, czy może się zjawić — dodała, chcąc jedynie uspokoić Michela, myślała bowiem o czymś innym.
Sprawa Zo rozpoczęła korowód śmierci.
Wtedy jednak Maja o tym nie wiedziała. Kończył się tylko ich rejs przez kanał.
Spalony przez soczewkę napowietrzną pas zatrzymał się na wschodnim brzegu działu wodnego basenu Hellas, między dolinami Dao i Harmakhis. Końcowy fragment kanału został wykopany konwencjonalnymi metodami i opadał tak stromo w dół spadzistego wschodniego zbocza basenu, że konieczne było zastosowanie wielu śluz, które tutaj funkcjonowały jako zapory, pozbawiając kanał klasycznego stylu, jaki miał w górach; kanał stał się raczej serią jeziorowych zbiorników wodnych połączonych krótkimi, szerokimi, czerwonawymi rzekami, wypływającymi spod każdej przezroczystej tamy. Łódź sunęła ciągle w dół, w powolnej paradzie barek, żaglówek, kabinowych statków wycieczkowych i parowców, a kiedy docierała do którejś ze śluz, pasażerowie patrzyli przez przezroczyste ściany na rząd jezior, które wyglądały jak gigantyczna klatka schodowa złożona z błękitnych stopni opadających ku dalekiej, brązowej tafli morza Hellas. Gdzieś na dotkniętych silną erozją terenach po prawej i po lewej stronie wielkie zbocza kanionów Dao i Harmakhis sięgały głęboko na czerwony, skalny płaskowyż. Odkąd jednak usunięto namioty, kaniony stawały się widoczne dopiero, gdy obserwator znalazł się na którymś ze stożków; z kanału nie było ich widać.
Na pokładzie łodzi, którą płynęła Maja, życie toczyło się dalej, jak i na barce „Uwolnić Marsa”. Podobno Jackie czuła się dobrze. Ciągle spotykała się z Athosem, ilekroć obie łodzie dokowały w tym samym mieście. W kontaktach z ludźmi uprzejmie dziękowała za okazywane współczucie, następnie zaczynała mówić o czymś innym, zazwyczaj na tematy związane z kampanią, która nadal trwała. Pod czujnym okiem Mai „zieloni” prowadzili swoją kampanię lepiej niż przedtem, jednak tendencje antyimigracyjne były wśród marsjańskiej społeczności bardzo silne. Wszędzie, gdzie przybywali „zieloni”, przemawiali już członkowie partii i kierownictwa „Uwolnić Marsa”; Jackie sporadycznie występowała z krótką, patetyczną mową. Obecnie stała się znacznie lepszą i inteligentniejszą mówczynią niż kiedyś. Patrząc na przemawiających, Maja świetnie odgadywała, kto z nich zajmuje wysokie stanowisko w organizacji; zauważyła też, że wiele z tych osób wygląda na bardzo szczęśliwych, że udało im się znaleźć w światłach reflektorów. Zwłaszcza wyróżniał się pewien młody mężczyzna z otoczenia Jackie (na imię miał Nanedi), ona zaś sprawiała wrażenie bardzo niezadowolonej z tego powodu. Stała się dla niego chłodna i znacznie częściej zwracała się do Athosa, Mikki, a nawet Antara; Maja świetnie jednak pamiętała zachowanie Jackie z Anteusa, toteż teraz z odległości stu metrów potrafiła ocenić sytuację.
Kiedy oddzwonił Peter, poprosiła go o spotkanie, mówiąc, że chce porozmawiać o zbliżających się wyborach. Gdy przybył, Maja rozglądała się dokoła i bacznie obserwowała. Czuła, że coś się zdarzy.
Peter był spokojny i cichy. Mieszkał ostatnio w Charitum Montes, gdzie zajmował się projektem pustyni Argyre oraz współpracował ze spółdzielnią produkującą samoloty typu ziemia-przestrzeń kosmiczna dla osób, które pragnęły dostać się na Clarke’a z pominięciem wjazdu windą. Wydawał się zrelaksowany, opanowany, trochę nawet zamknięty w sobie. Przypominał Simona.
Antar gniewał się na Jackie, ponieważ żenował go jej ostentacyjny romans z Athosem. Mikka wściekał się jeszcze bardziej niż Antar. Teraz, na widok Petera, Jackie początkowo się zmieszała, potem zdenerwowała również na Athosa, odsunęła go od siebie i całą uwagę poświęciła Peterowi. Była pewna swych uczuć do Athosa, ale ciągnęło ją do Petera, który jak zwykle okazywał jej obojętność. On był jak żelazo, ona jak magnes. Maja pomyślała: To przygnębiające, że tak łatwo ich podejść i przewidzieć ich postępowanie. Owa umiejętność bardzo jej się jednak przydała: kampania „Uwolnić Marsa” powoli traciła rozmach. Antar nie miał już takiej śmiałości jak przedtem i nie odważał się zasugerować qahirskim Mahjarytom, aby zapomnieli o Arabii. Mikka oraz „Nasz Mars” coraz ostrzej krytykowali różne nie związane z imigracją wypowiedzi członków „Uwolnić Marsa”, przeciągając niektórych członków rady wykonawczej na swoją stronę. Tak — Peter osłabiał zainteresowanie Jackie polityką, przez niego zaczynała działać niekonsekwentnie i nieskutecznie. Sytuacja rozwijała się dokładnie po myśli Mai. Wystarczyło jedynie skłonić mężczyzn, by zaatakowali Jackie lub się od niej odsunęli. Niestety, Maja wcale nie doświadczała poczucia triumfu.
Wypłynęli z końcowej śluzy do lejkowatego wcięcia w morze Hellas — Zatoki Malachitowej, której płytką, poruszaną wiatrem wodę rozjaśniały promienie słońca. Później łódź łagodnie przedostała się na ciemniejsze morze, gdzie wiele barek i mniejszych statków skręcało na północ, kierując się ku Piekielnym Wrotom, największemu dalekomorskiemu portowi wschodniego wybrzeża Hellas. Łódź Mai podążyła za nimi. Po pewnym czasie na horyzoncie pojawił się wspaniały most nad Dao Vallis, potem zabudowane domami ściany przy wejściu do kanionu, wreszcie maszty, długie nabrzeża, portowe pochylnie okrętowe.
Maja i Michel zeszli na brzeg i ruszyli w górę brukowanymi, schodkowymi ulicami do starych kwater sypialnych Praxis pod mostem. W następnym tygodniu miały się odbyć jesienne dożynki, w których Michel chciał uczestniczyć; później zamierzali popłynąć na wyspę Minus Jeden i do Odessy. Gdy się zameldowali w pensjonacie i zostawili torby, Maja poszła na spacer ulicami Piekielnych Wrót. Cieszyła się, że nie jest już uwięziona w kanałowej łodzi i rozkoszowała się samotnością. Słońce zachodziło i kończył się dzień, rozpoczęty jeszcze na Wielkim Kanale. Podróż dobiegła końca.
Rosjanka po raz ostatni odwiedziła Piekielne Wrota w roku 2121 podczas swej pierwszej wycieczki po basenowym torze magnetycznym. Pracowała wówczas dla „Głębokich Wód” i podróżowała z… Ach, tak, z Dianą! Tak brzmiało jej imię! Była wnuczką Esther i bratanicą Jackie. Ta duża, wesoła dziewczyna okazała się wtedy dla Mai łączniczką z młodymi tubylcami nie tylko dzięki kontaktom w nowych koloniach otaczających basen, ale także przez siebie samą, przez swoje nastawienie i poglądy — Ziemia nic dla niej nie oznaczała, była jedynie słowem; Diana świetnie rozumiała przedstawicieli swego pokolenia, a oni podzielali jej zainteresowania i byli pochłonięci tymi samymi sprawami. Podczas tamtego okresu Maja po raz pierwszy zaczęła czuć, że pasuje bardziej do przeszłości niż do chwili obecnej, że powoli traci kontakt z teraźniejszością. Tylko dzięki niezwykle wytężonemu wysiłkowi nadal potrafiła angażować się w aktualne sprawy i mieć wpływ na rzeczywistość. Była więc osobą wpływową, ponieważ bardzo się starała. Tamte czasy mogła nazwać jednym z wielkich okresów swego życia, chociaż być może ostatnim takim okresem. Późniejszy etap, trwający aż do dnia dzisiejszego, przyrównywała już tylko do strumienia w południowych górach, który płynie przez rozpadliny i pagórki, aby potem zatonąć w jakimś bezdennym dole.
Przed sześćdziesięciu laty Maja stała właśnie w tym miejscu, na dnie gardzieli kanionu Dao, pod torem magnetycznym, który biegł po wielkim moście łączącym urwiska — słynnym moście Piekielnych Wrót. Zwrócone ku morzu miasto opadało rozświetlonymi słońcem stromymi zboczami po obu stronach rzeki. W tamtych czasach niemal wszędzie wokół leżał piasek — poza widocznym na horyzoncie pasem lodu. Miasto było mniejsze i bardziej prymitywne, kamienne stopnie schodkowych ulic — krzywe i pokryte pyłem. Teraz wypucowały je stopy wspinających się, a pył został zmyty przez lata deszczów; wszystko lśniło czystością, pokryte ciemną patyną. Miasto zmieniło się w piękny śródziemnomorski port na stoku, umiejscowiony w cieniu mostu, dzięki czemu wyglądało jak miniatura z pieczątki albo pocztówki z Portugalii. Prawdziwie piękne w jesiennym wczesnowieczornym słońcu: na zachodzie ocieniony, krzykliwy świat w kolorze sepii, moment uwięziony w bursztynie. Maja pamiętała — była tu z ową energiczną młodą Amazonką właśnie wtedy, gdy powstawał cały nowy, tubylczy Mars. Pomogła w jego powstaniu, stanowiła jego część.
Wspomnienia rozmyły się wraz z zachodzącym słońcem. Wróciła do budynku Praxis, który ciągle znajdował się pod mostem; ostatni fragment prowadzącej do niego klatki schodowej był urwiście rozciągnięty i wyglądał jak drabina. Gdy wspinała się, napierając udami, nagle doświadczyła druzgoczącego uczucia deja vu. Była pewna, że już jej się to przydarzyło, że już kiedyś wspinała się na te schody, wspominając jeszcze wcześniejszą wizytę; przypomniała też sobie dokładnie, że miała wówczas wrażenie, iż jest fragmentem otaczającego ją świata.
Nic dziwnego, należała wszakże do pierwszych badaczy basenu Hellas, w latach, które nastąpiły tuż po Underhill. Później o tym wszystkim zapomniała. A przecież pomagała założyć Lowpoint, a potem jeździła po okolicy, badając basen przed innymi badaczami, nawet przed Ann. Dlatego właśnie później, gdy pracowała dla „Głębokich Wód” i oglądała nowe kolonie tubylcze, wydawało jej się, że już tu kiedyś była.
— Mój Boże! — krzyknęła przerażona.
Warstwa na warstwie, życie po życiu — wszak żyli tak długo! Takie życie dziwnie przypominało reinkarnację albo wieczny powrót.
Maja dostrzegła w tym doznaniu maleńkie ziarnko nadziei. Wtedy po raz pierwszy na własnej skórze poczuła, co oznacza przemijanie, i rozpoczęła nowe życie. Tak było — przeprowadziła się do Odessy, przyczyniła się do wybuchu rewolucji i do jej pomyślnego zakończenia. Wiele się wówczas zastanawiała nad powodami, dla których ludzie popierają zmiany. Jak je przeprowadzać spokojnie, bez zawziętego odwetu, który następował po zwycięstwie każdej rewolucji, niszcząc to, co było w niej piękne. Tym razem rewolucjonistom chyba rzeczywiście udało się uniknąć owego przykrego etapu.
Przynajmniej jak dotąd. Być może tak należało spojrzeć na te wybory: nieuchronny odwet. Może Maja nie odniosła wcale tak wielkiego sukcesu, jak jej się wcześniej zdawało, może tylko poniosła mniej widoczną klęskę niż Arkady, John czy Frank. Kto to mógł wiedzieć? Teraz trudno było wyjaśnić, co się naprawdę zdarzyło w tamtym momencie historii. Musi upłynąć jeszcze trochę czasu, a poza tym trzeba by znać cały kontekst… Wszędzie wokół działo się tak wiele: spółdzielnie, republiki, feudalne monarchie… Z pewnością gdzieś w terenie, na przykład w jakichś samotnych karawanach, działali lokalni despoci… Cóż, każdy ustrój, jak i kiedykolwiek istniał, mógł mieć swój współczesny odpowiednik gdzieś na Marsie. Na przykład żądające wody młode, tubylcze kolonie, które nie chciały egzystować w sieci i pod kontrolą ZT ONZ… Nie, nie, z pewnością nie ten przypadek. Chodziło o coś innego…
Stojąc przed wejściem do budynku Praxis, Maja nie mogła sobie tego przypomnieć. Chyba mają jutro rano wsiąść wraz z Dianą w pociąg i pojechać torem magnetycznym na południe wokół południowo-wschodniego obwodu Hellas. Obejrzą Zea Dorsa i stok magmowy, a w nim tunel, który zamierzają wykorzystać jako akwedukt. Nie, nie. Jestem tutaj, ponieważ…
Nie potrafiła sobie odpowiedzieć, po co przyjechała do Piekielnych Wrót. Miała na końcu języka… „Głębokie Wody”, Diana — właśnie zakończyły jazdę po Dao Vallis, gdzie na dnie kanionu tubylcy i imigranci rozpoczynali rolnicze życie w dolinie, tworząc kompleksową biosferę pod ogromnym namiotem. Niektórzy z nich mówili po rosyjsku; słyszącej to Mai łza zakręciła się w oku! Głos jej matki, ostry i sarkastyczny, robocze ubrania we wnęce kuchennej ich małego mieszkanka… Ostry zapach kapusty…
Nie, to nie to. Spojrzała na zachód, na morze migoczące w mroku. Woda zalała kiedyś piaszczyste wydmy wschodniego Hellas. Minęło już chyba stulecie od tego czasu, przynajmniej stulecie. Była teraz tutaj z jakiegoś innego powodu… Dziesiątki łodzi, małe kropki w dole, za falochronem, w porcie, który wyglądał jak na znaczku pocztowym. Nie, nie przypomnę sobie. Straszliwe doznanie, które nazywała „mieć na końcu języka”, oszołomiło ją, potem spowodowało nudności, jak gdyby przypomnienie mogły spowodować wymioty. Usiadła na stopniu. Na końcu języka — jej całe życie! Całe życie! Jęknęła głośno. Dzieci, które rzucały kamieniami w mewy, popatrzyły na nią. Diana. Pamiętała, że przypadkowo spotkała Nirgala, zjedli razem kolację… Ale Nirgal zachorował. Na Ziemi!
Wspomnienia wróciły z fizyczną żywością niczym uderzenia w splot słoneczny. Ciałem Mai wstrząsnął dreszcz. Oczywiście! Rejs po kanale, podwodna wyprawa do zatopionego Burroughs, Jackie, biedna Zo, szalona, głupia dziewczyna. Oczywiście, oczywiście! Tak naprawdę, wcale nie zapomniała. Teraz, gdy pamięć wróciła, była tego pewna. W gruncie rzeczy, teraźniejszość wcale nie zniknęła; to tylko chwilowy błąd w toku myślenia, gdy jej uwaga skupiła się na innych sprawach. Na innym życiu. Dobra pamięć jest czymś integralnym, lecz zagrażało jej równie wiele niebezpieczeństw, co słabej pamięci. Dla człowieka myślącego przeszłość często okazuje się bardziej interesująca od teraźniejszości. To się zdarza. A jednak…
Maja stwierdziła, że jeszcze nie może się ruszyć, co jakiś czas bowiem ogarniały ją mdłości. Coś uciskało jej głowę, jak gdyby chwilowy zanik pamięci na dłużej zainfekował mózg; tak, to był zły moment. Trudno zaprzeczyć, skoro ciągle prześladowały ją nawroty tego „wrażenia na końcu języka”.
Obserwowała, jak miasto przybiera barwę głębokiego, ciemnego oranżu, potem zaczyna się jarzyć niczym światło przeświecające przez brązową butelkę. Prawdziwe Piekielne Wrota. Wstała drżąc i chwiejnie zaczęła schodzić po stopniach. Kierowała się ku dzielnicy portowej, gdzie na nabrzeżach znajdowały się — oświetlone przyciągającymi ćmy kulami tawernianego światła — restauracje. Nad jej głową zamajaczył most; wyglądał jak negatyw Drogi Mlecznej. Maja szła za doki, ku basenowi dla jachtów i łodzi.
Nagle zobaczyła idącą w jej stronę Jackie. Otaczali ją doradcy. W pewnej chwili dostrzegła Maję, ale nie zboczyła z drogi, jedynie zacisnęła usta. Widząc ten odruch, Rosjanka zadała sobie pytanie, ile Jackie ma lat. Dziewięćdziesiąt? Sto? Była piękna i władcza, lecz już nie młoda. Zdarzenia wkrótce wyryją piętno na jej twarzy, tak jak na wszystkich ludzkich obliczach; historia stanowiła falę, która przesuwała się przez czas nieco szybciej niż życie jednostki, toteż nawet wtedy, gdy ludzie żyli tylko siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat, nie nadążali za tą falą, a cóż dopiero teraz. W owej gonitwie nie pomoże żadna żaglowa łódź, żadna lotnia, na której niczym pelikany latała Zo. Tak, z twarzy Jackie wyczytać można było śmierć Zo, ją właśnie Maja zobaczyła. Jackie starała się zignorować tragedię, chciała, by spłynęła z niej niczym woda po kaczce, jednak nie udało jej się i teraz, gdy stała w Piekielnych Wrotach nad upstrzoną odbitymi gwiazdami wodą, była starą kobietą.
Maja, wstrząśnięta intensywnością tej wizji, zatrzymała się. Jackie również stanęła. Z oddali dochodził brzęk naczyń i gwar restauracyjnych konwersacji. Kobiety spojrzały na siebie. Maja nie pamiętała, by kiedyś tak na siebie spoglądały, a był to przecież fundamentalny akt wiedzy. Patrząc w oczy drugiej osobie, można było stwierdzić: „Tak, jesteś prawdziwa, a i ja istnieję naprawdę; jesteśmy”. Miała wrażenie, że w jej wnętrzu pękają duże tafle szkła. Poczuła się dziwnie swobodnie, po czym odwróciła się i odeszła.
Michel znalazł szkuner pasażerski, który płynął do Odessy, zatrzymując się po drodze na wyspie Minus Jeden. Przedstawiciele załogi żaglowca zdradzili Mai i Michelowi, że w związku z organizowanymi zawodami na wyspie spodziewany jest Nirgal i nowina ta bardzo Maję ucieszyła. Zawsze lubiła się spotykać z Nirgalem, w dodatku teraz potrzebowała również jego pomocy. Chciała też zobaczyć Minus Jeden; podczas ostatniego tam pobytu owo miejsce nie było jeszcze wyspą, ale „guzem” na dnie basenu, gdzie znajdowała się stacja meteorologiczna i lądowisko.
Szkuner był długi, niski, z pięcioma żaglami o wyglądzie ptasich skrzydeł. Tuż za końcem nabrzeża żagle napięły się w trójkąty. Ponieważ wiatr wiał w rufę, załoga postawiła również z przodu duży błękitny spinaker. Statek skoczył w przezroczyście niebieskie fale, uderzając w nie i za każdym razem rozpryskując pióropusze wodnego pyłu. Po rejsie między czarnymi brzegami wąskiego Wielkiego Kanału cudownie było płynąć po otwartym morzu w otoczeniu fal i z wiatrem uderzającym w twarz. Mai wyleciały z głowy wszystkie nieprzyjemne doznania z Piekielnych Wrót, zapomniała także o Jackie… Zrozumiała teraz zdarzenia z ubiegłego miesiąca, uznając je za coś w rodzaju okresu złośliwego karnawału, w którym nie będzie musiała uczestniczyć już nigdy więcej — nigdy tam nie wróci! Prawdziwe życie dla niej to pełne morze i wiatr!
— Och, Michelu, teraz czuję, że żyję.
— Jest pięknie, prawda?
Podróż mieli zakończyć w Odessie, która była obecnie nadbrzeżnym miastem, tak jak Piekielne Wrota. Mieszkając tam, mogą żeglować codziennie, kiedy tylko zechcą, jeśli dopisze pogoda. Będzie dokładnie tak samo cudownie jak teraz — wietrznie i słonecznie. Jasne chwile życia, żywa teraźniejszość, stanowiąca jedyną rzeczywistość, o jakiej kiedykolwiek słyszeli. Przyszłość — wizja, przeszłość — koszmar. Albo vice versa; tak czy owak, tylko tutaj, w tym momencie można czuć wiatr i cudowne fale, tak duże i rozbrykane! Maja wskazała na błękitny stok, który przesuwał się w długiej nieregularnej, wahliwej linii, i Michel głośno się roześmiał. Przyjrzeli się z większą uwagą i wybuchnęli śmiechem. Od lat Maja nie czuła tak mocno, że znajduje się na obcej planecie — fale po prostu nie uderzały we właściwy sposób, poruszały się to tu, to tam, dziwnie opadały, a ich powierzchnie nadymały się i kurczyły o wiele silniej niż pod wpływem wiejącego wiatru. Jednym słowem, wyglądały osobliwie. Obcy świat. Ach, Mars, Mars!
Załoga wyjaśniła Mai i Michelowi, że morze Hellas stale jest wzburzone i nie ma dla niego znaczenia nieobecność przypływów i odpływów — liczyła się jedynie grawitacja i siła wiatru. Słuchając tego wywodu, Maja wpatrywała się akurat w falującą niebieską równinę i nagle nastrój Rosjanki również podskoczył w ten sam dziki sposób. Jej własna grawitacja była mała, a wiatry wiały w niej silnie. Była Marsjanką, jedną z pierwszych, i obserwowała basen od początku, pomagała go napełnić wodą i budowała porty. Właśnie dzięki niej żeglarze mogli wypłynąć na to morze, a teraz sama po nim płynęła i wydawało jej się, że gdyby przez całe życie była tylko żeglarką, czułaby się szczęśliwa.
Płynęli dalej. Maja stała na dziobie, blisko bukszprytu z ręką na poręczy dla utrzymania równowagi. Czuła wiatr i pył wodny. Michel podszedł i stanął obok.
— Przyjemnie płynąć po morzu, a nie po kanale — zauważyła.
— Rzeczywiście.
Zaczęli rozmawiać o kampanii i Michel potrząsnął głową.
— Te tendencje antyimigracyjne są bardzo popularne.
— Jak sądzisz, czy yonsei są rasistami?
— To byłoby dziwne, biorąc pod uwagę mieszankę ras, jaką reprezentują. Mam wrażenie, że są zazwyczaj ksenofobami. Pogardzają ziemskimi problemami i boją się, że Ziemianie nas przytłoczą. Jackie wykorzystuje po prostu prawdziwy strach, który każdy ma w sobie. Nie nazwałbym tego rasizmem.
— Ależ ty jesteś dobrym człowiekiem.
Michel sapnął.
— No cóż, jak większość ludzi.
— Daj spokój — mruknęła Maja. Czasami optymizm Michela wydawał jej się przesadny. — Rasizm czy nie, i tak cuchnie. Ziemianie patrzą z oddali na nasze puste tereny. Jeśli teraz zamkniemy przed nimi drzwi, prawdopodobnie spróbują je wyważyć. Marsjanie sądzą, że nigdy do tego nie dojdzie, jednak jeśli ludzie na Ziemi poczują się wystarczająco zdesperowani, wtedy po prostu przyślą imigrantów. Spróbujemy ich powstrzymać, a wówczas będą się bronić i wybuchnie wojna. I to tutaj, na Marsie, a nie na Ziemi albo gdzieś w kosmosie. To się może zdarzyć. ONZ próbuje nas ostrzec, w głosach jej urzędników pobrzmiewają groźby. Jackie jednakże nie słucha albo nic ją to nie obchodzi. Wykorzystuje ksenofobię dla swych własnych celów.
Michel spojrzał na Maję. Och, tak; miała przecież przestać nienawidzić Jackie! Trudno było przełamać jej niechęć. Zamachała ręką, jak gdyby wymazując wypowiedziane właśnie słowa, a wraz z nimi całe to wrogie, koszmarne politykierstwo Wielkiego Kanału.
— Może działa w dobrej wierze — powiedziała niepewnie, sama usiłując siebie przekonać. — Może chce znaleźć najlepsze wyjście dla Marsa. Tyle że nie ma racji.
— Nie ona jedna.
— Wiem, wiem. Trzeba się będzie zastanowić, jak pomóc. Ale nie mówmy już o tym. Spróbujmy dostrzec wyspę wcześniej niż załoga.
Dwa dni później rzeczywiście zauważyli wyspę. A kiedy podpływali do niej, Maja cieszyła się, że Minus Jeden wcale nie przypomina osad w stylu Wielkiego Kanału. Nad wodą leżały wprawdzie małe, pobielone wioski rybackie, były jednak proste i wyglądały na dzieło rąk ludzkich. Ponad nimi, na urwiskach stały aleje domów na drzewach, małe „powietrzne” osady. Żeglarze powiedzieli Mai i Michelowi, że wyspę zamieszkują „dzicy” oraz rybacy. Na przylądkach ziemia była naga, w morskich kotlinach — zielona od uprawnych roślin. Piaskowcowe wzgórza w kolorze umbry opadały prosto do morza, jedynie w zatokach znajdowały się małe, puste plaże; na wietrze kołysała się trawa wydmowa.
— Tu jest tak pusto — zauważyła Maja, kiedy opłynęli północny punkt i pożeglowali wzdłuż zachodniego brzegu. — Takie tereny oglądają Ziemianie w telewizji i właśnie dlatego nie pozwolą nam zamknąć drzwi.
— Zgadza się — odparł Michel. — Spójrz jednak, jak ludzie tutaj żyją. Dorsabrevianie przenieśli swój wzorzec z Krety. Mieszkają w wioskach i wychodzą w pole pracować. Czasem tereny, które wyglądają na puste, są już wykorzystywane i wspierają te małe wioski.
Na wyspie nie było przyzwoitego portu. Statek wpłynął do płytkiej zatoki przed małą, pobieloną wioską rybacką i zrzucił kotwicę, która pozostała wyraźnie widoczna na piaszczystym dnie, dziesięć metrów niżej. Maja i Michel dopłynęli na brzeg szalupą szkunera. Po drodze minęli kilka dużych statków jednożaglowych i szereg rybackich łodzi zakotwiczonych bliżej plaży.
Za wioską, która była niemal bezludna, w górę wzgórza poprowadził ich wijący się potok. Kiedy skończył bieg w pudełkowym kanionie, krętym szlakiem weszli na leżący powyżej płaskowyż. Na dzikim torfowisku, ze wszystkich stron otoczonym przez morze, dawno temu posadzono niewielki las dużych dębów. Teraz na niektórych drzewach znajdowały się kładki i schody, a wysoko w gałęziach małe drewniane pomieszczenia. Trzy domy przypominały Mai Zygotę i nie była wcale zaskoczona, gdy się dowiedziała, że wśród znaczniejszych obywateli wyspy znajduje się wielu zygotańskich ektogenów: Rachel, Tiu, Simud, Emily — przybyli tu na krótko, a potem zostali, pomagając tworzyć sposób życia, z którego przypuszczalnie byłaby dumna Hiroko. Niektórzy mieszkańcy Marsa twierdzili, że tutejsi wyspiarze ukrywają Hiroko i zaginionych kolonistów w jednym z odleglejszych dębowych gajów, gdzie tamci mogli żyć, nie narażeni na kontakty z obcymi. Rozejrzawszy się wokół, Maja uznała taką sytuację za całkiem możliwą; ta plotka miała tyle samo sensu, co wiele innych i była znacznie bardziej prawdopodobna niż większość. Rosjanka nie mogła jednak dowiedzieć się prawdy. Zresztą, cała sprawa i tak nie miała dla niej znaczenia: jeśli Hiroko chciała się ukrywać, żyła i nie należało się o nią martwić. Dlaczego Maja miałaby się nią przejmować? Postępowanie Japonki zawsze ją zbijało z tropu.
Powierzchnia północnego krańca wyspy Minus Jeden była mniej pagórkowata. Gdy Maja i Michel zeszli na równinę, spostrzegli osadę złożoną z bardziej konwencjonalnych budynków. Wyspa przeznaczała je dla celów olimpijskich i miały świadomie grecki wygląd: stadion, amfiteatr, święty gaj wznoszących się sekwoi, a na zewnętrznym punkcie nad morzem — mała świątynia z kolumnami, wykonana z jakiegoś białego kamienia, który nie był marmurem, chociaż wyglądał jak marmur: alabaster albo pokryta diamentem sól. Na wzgórzu powyżej rozbito tymczasowe obozy w stylu mongolskim. Wszędzie wokół kręciło się kilka tysięcy osób — wielu przedstawicieli populacji wyspy oraz spora liczba gości z okolic basenu Hellas (igrzyska nadal jeszcze pozostawały sprawą lokalną). Maję zaskoczył widok Saxa na stadionie. Russell pomagał dokonywać pomiarów dla miotaczy. Uściskał dwoje starych przyjaciół, kiwając głową z charakterystycznym dla siebie roztargnieniem.
— Annarita rzuca dzisiaj dyskiem — oświadczył. — Powinno być niezłe widowisko.
Tego ładnego popołudnia zostali z Saxem na stadionie i wkrótce zapomnieli o wszystkim poza zawodami. Stali na wewnętrznym polu, bardzo blisko sportowców. Maja obserwowała skok o tyczce, swoją ulubioną konkurencję. Na Marsie osiągano w tej dyscyplinie zadziwiające wyniki i bardziej niż jakakolwiek inna ilustrowała ona możliwości tutejszej grawitacji. Oczywiście trzeba też było mieć dobrą technikę, aby wykorzystać to udogodnienie: kontrolować bieg, odpowiednio się wybić, utrzymać się na niezwykle długiej tyczce, która szybko przesuwała się do przodu, a w pewnym momencie puścić tyczkę i skoczyć, wskazując stopami na niebo. Wtedy rozpoczynał się gwałtowny lot naprzód, ciało obracało do góry nogami, kiedy skoczek wystrzeliwał ponad giętką żerdzią i leciał w górę; potem następował czysty skręt nad poprzeczką (albo nie) i długi lot w dół na aerożelową poduszkę. Rekord marsjański wynosił czternaście metrów i stale rósł. Młody mężczyzna, który wygrał w dzisiejszym konkursie, próbował przeskoczyć piętnaście metrów, niestety mu się nie udało. Kiedy spadł na poduszkę, Maja zauważyła, że jest wysoki, ma potężne ramiona i ręce, a resztę ciała chudą, wręcz wymizerowaną. Miotaczki czekające na rozpoczęcie swojej konkurencji wyglądały podobnie.
Wszyscy sportowcy byli zresztą duzi, chudzi i muskularni. Patrząc na nich, poczuła się mała, słaba i stara. Tamci reprezentowali nowy gatunek, Homo martial. Na szczęście Maja miała dobre kości i ciągle jeszcze była sprawna, w przeciwnym razie czułaby się jeszcze bardziej zawstydzona, chodząc wśród takich stworzeń. Stała zatem, nieświadoma swego wyzywającego wdzięku, i obserwowała, jak wskazana im przez Saxa dyskobolka zakręciła się wokół własnej osi, a potem cisnęła przed siebie dyskiem, który śmignął niczym wystrzelony z procy. Annarita była bardzo wysoka, miała długi tułów, szerokie, barczyste ramiona, ładne piersi, zgniecione przez jednoczęściowy kostium, wąskie biodra, lecz krągłe, silne pośladki, mocne, długie uda — tak, prawdziwa piękność wśród sportsmenek. I wielka siłaczka, chociaż dysk popychała głównie prędkość jej momentu spinowego.
— Sto osiemdziesiąt metrów! — wykrzyknął Michel. — Jaka to dla niej radość.
Kobieta rzeczywiście była zadowolona. Wszyscy sportowcy intensywnie się koncentrowali w chwili wysiłku, a po rzucie relaksowali albo starali się zrelaksować: rozciągali mięśnie, żartowali między sobą. Nie było tu oficjalnych sędziów ani tablicy wyników, tylko pomocnicy, tacy jak Sax. Ludzie zmieniali się, prowadząc inne niż własna konkurencje. Początek wyścigów zapowiadał głośny huk. Czas mierzono ręcznie, następnie wykrzykiwano wynik i zapisywano go na ekranie. Pchnięcie kulą nadal wyglądało ciężkawo i niezgrabnie. Oszczepy płynęły bez końca. Skoczkowie wzwyż potrafili osiągnąć jedynie wysokość czterech metrów, ku zaskoczeniu Mai i Michela, skoczkowie w dal natomiast — aż dwadzieścia metrów. Skoki w dal stanowiły zresztą zadziwiający widok, jako że podczas susów, które trwały cztery albo pięć sekund, sportowcy machając nogami przelatywali nad sporą częścią boiska.
Późnym popołudniem odbywały się biegi sprinterskie. Tak jak we wszystkich innych dyscyplinach, mężczyźni i kobiety startowali razem, wszyscy w takich samych jednoczęściowych kostiumach.
— Zastanawiam się nad dymorfizmem płciowym — odezwał się Michel, obserwując rozgrzewkę jakiejś grupy. — Wszystko jest u tych ludzi znacznie mniej, że tak powiem, urodzajowione: wykonują tę samą pracę, kobiety zachodzą w ciążę tylko raz w życiu albo nigdy, uprawiają te same sporty, rozwijają te same mięśnie…
Maja wprawdzie absolutnie wierzyła w odmienność tego nowego gatunku, jednak na stwierdzenie Michela zareagowała drwiną.
— Dlaczego zatem zawsze obserwujesz kobiety? — spytała złośliwie.
Francuz wyszczerzył zęby.
— Och, ja potrafię dostrzec różnicę, ale przecież pochodzę ze starego gatunku. Po prostu się zastanawiam, czy oni ją zauważają.
Maja roześmiała się głośno.
— Daj spokój. To znaczy… Spójrz tu i tu. — Wskazała. — Kształty, rysy twarzy…
— Tak, tak. Ale nie są to już, no wiesz, Brigitte Bardot i Atlas, jeśli wiesz, co mam na myśli.
— Wiem. Ci ludzie są ładniejsi.
Michel skinął głową. Maja wiedziała, że tak twierdził od początku. Ludzie na Marsie uświadomili sobie w sposób ostateczny, że są małymi bogami i boginiami i że powinni prowadzić żywot oparty na świętej radości… Zdaniem Mai płeć danej osoby była jednak widoczna na pierwszy rzut oka. Chociaż może tak świetnie ją dostrzegała, ponieważ tak jak Michel była przedstawicielką starego gatunku. Ale na przykład ta biegaczka, o tam… ach. Kobieta, ale o krótkich, potężnych nogach, wąskich biodrach, płaskiej klatce piersiowej. A osoba stojąca obok niej? Znowu kobieta… Nie, nie, to mężczyzna! Skoczek wzwyż, wdzięczny jak tancerz, chociaż z pewnością borykał się z problemami charakterystycznymi dla wszystkich uprawiających tę dyscyplinę: Sax powiedział, że mają kłopoty z równowagą. No cóż, a jednak… Nawet jeśli niektóre kobiety były trochę androgeniczne, przeważnie płeć udawało się rozpoznać natychmiast.
— Ale rozumiesz, co mam na myśli? — spytał Michel, obserwując Maję w milczeniu.
— W pewnym sensie. Zastanawiam się, czy ci młodzi myślą w inny sposób. Skoro skończyli z patriarchatem, koniecznie muszą stworzyć nową społeczną równowagę płci…
— Tego się właśnie domagają mieszkańcy Dorsa Brevia.
— Hm, może stąd wynikają problemy ziemskich imigrantów. Może tu nie chodzi o same liczby, ale o fakt, że tak wielu nowych reprezentuje starsze kultury. Przybywają, jak gdyby ze średniowiecza, dzięki machinie czasu… i widzą tych wszystkich ogromnych minojczyków, kobiety i mężczyźni niemal identycznie wyglądają…
— Nowa nieświadoma zbiorowość.
— Tak, tak przypuszczam. Nowo przybyli nie potrafią się tu zaaklimatyzować. Zamieszkują w gettach imigracyjnych albo zakładają nowe miasta, gdzie podtrzymują własne tradycje i więzi z domem. Nienawidzą tutejszego świata, wybucha wśród nich ksenofobia i mizoginia skierowana zarówno przeciw tutejszym kobietom, jak i przeciwko własnym. — Maja słyszała, że z takimi problemami borykają się mieszkańcy Sheffield i innych miast na wschodnim Tharsis. Czasami młode tubylki musiały się bronić przed napaściami imigrantów; często zresztą dawały im bolesną nauczkę. — Młodym Marsjanom to się nie podoba i mówią, że wpuszczają do świata potwory.
Michel skrzywił się.
— Wszystkie ziemskie kultury są strasznie neurotyczne. Podczas konfrontacji neurotyka z człowiekiem całkowicie zdrowym na umyśle zwykle wytwarza się bardzo nerwowa atmosfera, bowiem człowiek zdrowy nie wie, jak się zachować.
— Więc nalegają, by wstrzymać imigracje i w ten sposób pchają nas w kolejną wojnę.
Michel nie odpowiedział, ponieważ jego spojrzenie przyciągnął właśnie rozpoczęty bieg. Wyścigi były szybkie, ale mimo różnicy grawitacyjnej nie wszystkie wyniki przewyższały dwa i pół razy rekordy ziemskie. Biegacze mieli te same problemy, co skoczkowie wzwyż — startowali z ogromnym przyspieszeniem, toteż musieli się bardzo mocno pochylać, aby się nie wznieść zbyt wysoko ponad tor. W sprintach praktycznie przez cały bieg pozostawali mocno nachyleni do przodu, jednocześnie rozpaczliwie starając się nie upaść na twarz; od startu do mety nie przestawali wściekle machać nogami. Podczas dłuższych dystansów w końcu prostowali się do pozycji pionowej, lecz ich kroki stawały się coraz dłuższe, aż zaczynali skakać niczym kangury. Obserwując bieg, Maja przypomniała sobie Petera i Jackie sprzed lat; biegali najszybciej ze wszystkich mieszkańców Zygoty, trenując na plaży pod polarną kopułą; bez niczyjej pomocy wypracowali bardzo podobny styl.
Stosując tę technikę, zwycięzca biegu na pięćdziesiąt metrów osiągnął wynik 4,4 sekundy, zwycięzca setki — 8,3, zwycięzca dwustu metrów — 17, l, a czterystu — 37,9 sekundy. Każdego z nich od maksymalnej prędkości z pewnością powstrzymywały problemy z równowagą.
W wyścigach na dłuższy dystans styl biegania wyglądał jak wdzięczne podskakiwanie i przypominał krok, który jeszcze w Underhill koloniści nazywali marsjańskim susem; wówczas próbowali, zresztą bez sukcesów, biegać w sztywnych walkerach, teraz biegacze wydawali się lecieć. Przez większą część wyścigu na dziesięć tysięcy metrów prowadziła jakaś młoda kobieta, a na finiszu pozostało jej tak dużo sił, że przyspieszała przez całe ostatnie okrążenie. Biegła coraz szybciej, aż w końcu pędziła niczym gazela po torze, dotykając ziemi zaledwie co kilka metrów. Zdystansowała o całe okrążenie kilku innych biegaczy, którzy na jej tle wyglądali jak zmęczone żółwie. Widok był cudowny, Maja chrapliwym krzykiem zachęcała sportsmenkę do biegu, trzymała się ramienia Michela, czuła zawroty głowy i łzy kręciły jej się w oczach, nawet kiedy się śmiała. Obserwację tych nowych stworzeń uznała za przeżycie dziwne, zupełnie nowe, ale wspaniałe.
Lubiła patrzeć, jak kobiety pokonują mężczyzn, chociaż sami sportowcy najwyraźniej wcale tego nie dostrzegali. Na dłuższe dystanse i przez płotki częściej zwyciężały kobiety, mężczyźni — w sprintach. Sax wyjaśnił, że testosteron pomaga wzmocnić siłę, ale szybko powoduje kurcze, które przeszkadzają w dłuższych biegach. W takim razie, w większości dyscyplin najważniejsza była technika. Maja stwierdziła, że każdy i tak widzi to, co chce. Tak jak na Ziemi… Ach, gdyby od takiej myśli rozpoczęła zdanie, ci młodzi ludzie śmialiby się z niej. „Tak jak na Ziemi…” „Co ci tu przypomina Ziemię?”, pytaliby. Wszędzie na świecie ludzie zachowują się dziwacznie i brzydko… A zresztą, po co się martwić takimi sprawami, skoro kolejny biegacz zbliża się do płotka?
— Leć! Leć! — krzyczała chrapliwie Maja.
Późnym popołudniem powoli kończyły się zawody lekkoatletyczne na płycie i sportowcy usunęli się z torów, a wówczas na stadion wbiegł jeden człowiek, wywołując natychmiastowy aplauz i szaleńcze wiwaty. Nirgal! Maja niemal już zachrypła. Jej krzyk był nierówny, prawie bolesny.
Biegi przełajowe rozpoczęły się już rano tego dnia przy południowym krańcu Minus Jeden. Uczestnicy biegli boso i nago. Przebiegli już ponad sto kilometrów po bardzo pofałdowanych torfowiskach w centrum wyspy, po diabelskiej sieci parowów, pagórków, pingowych otworów, alasów, skarp i skalnych pochyłości. Teren nigdzie nie był szczególnie głęboki ani wysoki, sportowcy mieli więc sporo różnych tras do wyboru, a konkurencję można by nazwać zarówno biegiem na orientację, jak i przełajowym. Niemniej jednak, droga była dość trudna, zatem osiągnięcie Nirgala, który zdołał ją przebyć do godziny szesnastej, uznano za fenomenalne. Ludzie twierdzili, że następny uczestnik biegu nie przybędzie przed zachodem słońca. Nirgal obiegł boisko. Był zakurzony i wyglądał na wyczerpanego albo jak człowiek, który wyszedł cało z katastrofy. Założył spodnie, schylił głowę po wieniec laurowy i przyjął setki uścisków.
Maja była ostatnią z gratulujących i Marsjanin roześmiał się szczęśliwy, że ją widzi. Skórę miał białą od obeschłego potu, usta spierzchnięte i popękane, włosy w kolorze pyłu, oczy nabiegłe krwią. Jego ciało było twarde i żylaste, niemal wychudłe. Łyknął wody z butelki, potem całkowicie ją osuszył, odmówił drugiej.
— Dzięki, nie jestem odwodniony, wokół Jiri Ki znalazłem zbiornik.
— Którą drogę wybrałeś? — ktoś spytał.
— Nawet nie pytajcie! — odrzekł ze śmiechem, jak gdyby historia biegu była zbyt paskudna, aby ją opowiadać. Później Maja dowiedziała się, że nikt nie obserwował ani nie opisywał tras biegaczy, stanowiły one coś w rodzaju sekretu. Biegi przełajowe cieszyły się sporą popularnością w niektórych grupach, a Nirgal był prawdziwym mistrzem (Maja wiedziała o tym), szczególnie na dłuższe dystanse. Przebiegał swoją drogę tak szybko, jak gdyby korzystał z teleportera. Najwyraźniej właśnie ukończony wyścig okazał się dla niego łatwy i krótki, toteż Nirgala rozpierała radość.
Teraz podszedł do ławki i usiadł.
— Pozwólcie mi trochę odsapnąć — powiedział i z roztargnioną, zadowoloną miną oglądał ostatnie biegi. Maja przysiadła obok. Nie mogła się na niego napatrzeć. Od dłuższego czasu mieszkał w terenie wśród „dzikich” i pracował dla ich spółdzielni, która zajmowała się uprawą roli i zbieractwem… Rosjanka ledwie potrafiła sobie wyobrazić taki styl życia i od niedawna zaczęła zapominać o Nirgalu; myślała o nim jak o wygnańcu, skazanym na pobyt w odległej osadzie, w piekle, gdzie żył jak szczur albo roślina. Teraz jednak miała go przed sobą — wyczerpanego, lecz zachęcającego do szybszego biegu finiszujących czterystumetrowców — właściwie tego samego, żywego i wesołego przyjaciela, jakiego pamiętała z wycieczki do Piekielnych Wrót, odbywanej tak dawno temu. Ów okres był dla niego równie wspaniały, jak dla niej. Teraz wydawało jej się, że Nirgal z pewnością nie myśli o przeszłości w taki sposób jak ona. Maja czuła się więźniem swojej przeszłości, natomiast jego zaprzątało teraz coś zupełnie innego niż historia — odsunął ją na bok, jak niepotrzebną książkę; po prostu był, siedział w słońcu, śmiał się, pokonawszy właśnie przed chwilą całą grupę dzikich młodych stworzeń w ich grze. Dokonał tego jedynie dzięki własnej inteligencji, miłości do Marsa, swojej technice lung-gom-pa i mocnym nogom. Od dziecka znakomicie biegał. Maja pamiętała — jak gdyby to było wczoraj — gdy z Jackie pędzili po plaży za Peterem; tamta dwójka biegała szybciej, ale Nirgal potrafił czasem bez konkretnego powodu, dla samej przyjemności biegać przez cały dzień, wielokrotnie okrążając małe jezioro.
— Och, Nirgalu.
Pochyliła się i pocałowała jego pokryte pyłem włosy, a wtedy poczuła, jak mężczyzna przytula się do niej. Roześmiała się i popatrzyła wokół, na pięknych gigantów otaczających boisko — ciała sportowców wydawały się różowe w zachodzącym słońcu — i poczuła, że znowu wstępuje w nią życie. Dzięki Nirgalowi.
Tej nocy, gdy skończyła się uroczystość i ochłodziło powietrze, Maja wzięła Nirgala na bok i opowiedziała mu o wszystkich swoich lękach związanych z ostatnim konfliktem między Ziemią i Marsem. Michel odszedł i rozmawiał z ludźmi, a Sax siedział na ławce naprzeciwko nich, słuchając w milczeniu.
— Jackie i kierownictwo „Uwolnić Marsa” namawiają do oporu, to się jednak na nic nie zda. Ziemian nie powstrzymamy. Mówię ci, coś takiego może doprowadzić do wojny, naprawdę.
Nirgal popatrzył na nią. Nadal traktował Maję poważnie, niech Bóg błogosławi jego piękną duszę, a ona otaczała go ramieniem niczym własnego syna i ściskała mocno, bardzo mocno.
— Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? — spytał.
— Trzeba utrzymać otwarty status Marsa. Musimy o to walczyć i być tego częścią. Ciebie potrzebujemy bardziej niż kogokolwiek innego. Przecież właśnie ciebie najbardziej słuchali podczas naszej wizyty na Ziemi. Właściwie, dzięki tej wizycie, jesteś dla Ziemian najważniejszym Marsjaninem w historii. Ciągle piszą o tobie książki i artykuły. Wiedziałeś o tym? W Ameryce Północnej i Australii działa bardzo silny ruch „dzikich”, w innych miejscach także powstają małe grupy. Ludzie z Wyspy Żółwiej prawie całkowicie zreformowali po swojemu amerykański zachód, są tam teraz dziesiątki spółdzielni „dzikich”. Wszyscy słuchają ciebie. Tak samo jest tutaj. Robię, co mogę… Przez cały rejs po Wielkim Kanale walczyliśmy z Jackie w kampanii wyborczej. Próbowałam jej nieco pokrzyżować szyki. Sądzę, że trochę mi się udało, tyle że cała sprawa żyje już własnym życiem. Popierają Iriszka. Nie dziwi mnie, że „czerwoni” przeciwstawiają się imigracji, zdaje im się chyba, że uchronią swoje drogocenne skały. W ten sposób „Uwolnić Marsa” i „czerwoni” po raz pierwszy znajdą się w jednym obozie. Będzie nam bardzo trudno ich pokonać. A gdyby ich poróżnić…
Nirgal pokiwał głową. Podzielał jej punkt widzenia. Miała ochotę go uściskać. Chwyciła go za ramiona, przechyliła się i pocałowała w policzek, chowając twarz w zagłębienie przy jego szyi.
— Kocham cię, Nirgalu.
— I ja ciebie kocham — odparł z beztroskim uśmiechem, choć trochę zaskoczony. — Ale wiesz, nie wciągaj mnie w kampanię polityczną. Nie, posłuchaj… Zgadzam się, że to ważne, że Mars powinien pozostać światem otwartym i że trzeba pomóc Ziemi rozwiązać problem fali populacyjnej. Zawsze tak uważałem, to samo mówiłem podczas naszego pobytu na Ziemi. Nie dam się jednak wciągnąć w działalność polityczną. Nie mogę. Będę współpracował w taki sposób, jak wcześniej, rozumiesz? Mogę działać w terenie, spotykać się z ludźmi. Porozmawiać z nimi. Wygłaszać odczyty na spotkaniach… Zrobię w tej sprawie, co będę mógł.
Maja skinęła głową.
— Byłoby wspaniale, Nirgalu. Potrzebujemy kogoś takiego.
Sax odchrząknął, po czym spytał:
— Nirgalu, spotkałeś kiedyś matematyczkę Bao?
— Nie, nie sądzę.
— Ach.
Russell znowu pogrążył się w zadumie. Maja mówiła przez jakiś czas o problemach, które wcześniej omawiali z Michelem: o imigracji jako machinie czasu, przywożącej w teraźniejszość małe wyspy przeszłości.
— Tym samym martwił się John.
Nirgal pokiwał głową.
— Musimy wierzyć w areofanię. I w konstytucję. A tamci powinni żyć według naszych zasad, rząd musi na to nalegać.
— Tak. Ale ludzie, to znaczy tubylcy…
— Potrzebna jest etyka asymilacjonistyczna. Trzeba całą społeczność zachęcić do działania.
— Tak.
— Okay, Maju. Zobaczę, co da się zrobić. — Nirgal uśmiechnął się do niej, a potem nagle, na oczach wszystkich, zaczął zapadać w drzemkę. — Może jeszcze raz uda nam się zapobiec tragedii, co?
— Może.
— Teraz muszę się przespać. Dobranoc. Kocham cię.
Z Minus Jeden pożeglowali na północny zachód. Wyspa zniknęła za horyzontem niczym sen o starożytnej Grecji i znowu znaleźli się na otwartym morzu, na jego wysokim, szerokim i dziwnym dennym rozkołysie. Przez całą drogę wiały z północnego zachodu ostre pasaty, które rozrywały grzywiaste fale przybrzeżne, sprawiając, że ciemnopurpurowa woda stawała się jeszcze ciemniejsza. Słychać było nieustanny ryk wiatru i wody; w tym hałasie wszelkie rozmowy okazały się trudne, trzeba było krzyczeć. Przedstawiciele załogi w ogóle przestali się odzywać i całkowicie skupili na postawieniu wszystkich żagli, zmuszając w ten sposób AI statku, by podzieliło ich entuzjazm. Z każdym podmuchem żagle rozwijały się bądź napinały niczym skrzydła ptaka, co nadało wiatrowi cechę wizualną harmonizującą z niewidocznymi szarpnięciami, które Maja odczuwała na swojej skórze. Stała na dziobie, patrząc przed siebie i za siebie. Starała się dostrzec i zapamiętać wszystko.
Trzeciego dnia wichura była jeszcze silniejsza i łódź osiągnęła prędkość hydroplanu. Kadłub gwałtownie się podnosił i opadał na fale, wzniecając tak wielkie masy pyłu wodnego, że przebywanie na pokładzie stało się nieprzyjemne. Maja wycofała się więc do pierwszej kabiny, skąd przez dziobowe okienka oglądała morskie widowisko. Ależ szybkość! Co jakiś czas do pomieszczenia wchodzili członkowie załogi. Prychając, łapali oddech, a potem wdychali troszeczkę javy. Jeden z nich powiedział Mai, że regulują kurs, biorąc pod uwagę prąd Hellas:
— …To morze stanowi największy przykład wpływu siły Coriolisa na zbiornik wodny. Na szerokościach areograflcznych, gdzie pasaty są równie potężne, jak siła Coriolisa, następuje wirowanie w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara dokoła Minus Jeden. Wspaniały, wielki odmęt. Musimy brać ten fakt pod uwagę, w przeciwnym razie przybilibyśmy do brzegu gdzieś w połowie drogi między wyspą a Piekielnymi Wrotami.
Wiatr nie słabł i statek przez większą część dnia poruszał się z całą swoją mocą, dzięki czemu podróż przez morze Hellas zabrała żeglarzom jedynie cztery dni. Czwartego popołudnia żagle zatrzepotały i kadłub opadł z powrotem na wodę, tocząc się przez grzywiaste fale. W pewnej chwili na północnym horyzoncie pojawił się ląd: obrzeże wielkiego basenu o wyglądzie górskiego pasma pozbawionego szczytów. Gigantyczny wał zbocza okazał się wewnętrzną ścianą krateru, lecz o wiele większego niż inne, które z takiej odległości byłyby widoczne jedynie w postaci niewielkiego półkola; ten natomiast był ogromny, a Mai wydał się również uderzająco piękny. Kiedy żaglowiec zbliżył się do lądu, a potem popłynął na zachód, ku Odessie (mimo dokładnych obliczeń, mieli przybić do brzegu na wschód od miasta), Maja wspięła się na fały, skąd udało jej się dostrzec stworzoną przez morze, naturalną plażę — szeroki, poprzecinany ujściami rzecznych dopływów, odcinek, za którym znajdowały się porosłe trawą wydmy. To ładne wybrzeże leżało w pobliżu peryferiów Odessy i stanowiło jedno z bardziej urokliwych miejsc miasta.
Dalej na zachodzie pojawiły się ponad falami nieregularne szczyty Hellespontus Monies. Były odległe i małe, inne niż równe wzniesienie na północy. Rejs dobiegał końca. Maja wspięła się wyżej na fały i teraz dostrzegła miasto — na wzniesieniu północnego zbocza stały szczytowe rzędy parków i budynków; wszystko było zielone, białe, turkusowe i w kolorze ceglastobrązowym. Po chwili wyłoniło się łukowate centrum Odessy, niczym ogromny amfiteatr spoglądający z góry na port, który zjawiał się na horyzoncie stopniowo — najpierw w postaci białej latarni morskiej, potem pomnika Arkadego, następnie falochronu, wreszcie jako tysiąc masztów w basenie dla jachtów i łodzi. Na końcu Rosjanka dostrzegła mieszaninę najdalszych dachów i drzew odgrodzonych od portu poplamionym betonem gzymsowej tamy. Odessa!
Maja opuściła się z fału prawie tak szybko jak marynarze, po czym uściskała kilku członków załogi i Michela. Wiedziała, że się uśmiecha, i czuła wiatr. Statek wpłynął do portu, żagle zwinęły się na masztach jak dotknięte palcem ślimaki. Maja i Michel zeszli pochylnią, przeszli pomost i ruszyli wzdłuż doku, przez basen dla jachtów i łodzi. Dotarli do gzymsowego parku i wtedy poczuli, że są na miejscu. Niebieski tramwaj jak dawniej jeździł ulicą za parkiem, powodując hałas.
Szli obok siebie gzymsem, patrzyli na stragany zjedzeniem i na małe kafeterie, których stoliki stały na chodniku po przeciwnej stronie ulicy. Wszystkie nazwy były nowe, nie pozostawiono ani jednej z dawnych czasów, ale miasto wyglądało niemal identycznie jak przed laty, wznosząc się tarasowo za plażą. Tak jak je zapamiętali.
— Tam jest Odeon — wspominał Michel — a tam Nawar…
— Tam pracowałam dla „Głębokich Wód”… Zastanawiam się, co oni wszyscy teraz robią?
— Utrzymywanie poziomu morza zajmuje pewnie sporo czasu. Dla wodniaków zawsze się znajdzie dość pracy.
— To prawda.
Skierowali się do starego budynku mieszkalnego Praxis. Jego ściany pokrywał gęsto bluszcz, białe stiuki wyblakły, niebieskie okiennice wypłowiały. Michel powiedział, że trzeba trochę nad tym wszystkim popracować, ale Maja kochała to miejsce takim, jakie było, czyli stare. Na trzecim piętrze zauważyła ich stare okno kuchenne i balkon, a obok — okno mieszkania Spencera. Sam Spencer miał być w środku.
Weszli w bramę, przywitali się z nową konsjerżką i dowiedzieli od niej, że Spencer rzeczywiście znajduje się wewnątrz… A raczej jego ciało, ponieważ umarł właśnie tego popołudnia.
Fakt ten nie powinien Mai szczególnie poruszyć. Nie widziała przecież Spencera Jacksona od lat, nigdy zresztą zbyt często go nie widywała, nawet kiedy mieszkał po sąsiedzku; właściwie nie znała go zbyt dobrze. Chyba nikt go nie znał. Spencer należał do najdziwaczniejszych przedstawicieli pierwszej setki, a przecież wszyscy oni byli dziwni. Milczący człowiek, który żył po swojemu. Gdy inni się ukrywali, mieszkał w świecie powierzchniowym, zmieniwszy tożsamość. Szpieg, który przepracował dwadzieścia lat dla sił bezpieczeństwa w Kasei Vallis, aż do tej nocy, kiedy grupa Mai wysadziła w powietrze miasto i odbiła Saxa, ocalając przy okazji Spencera. Być dwadzieścia lat kimś innym, żyć z fałszywą przeszłością i nie mieć nikogo, z kim można by porozmawiać… Jak zmienia człowieka takie życie? Spencer od początku był zamknięty w sobie, cichy i zachowywał się z rezerwą. Może więc odpowiadał mu taki tryb życia. Przez lata, kiedy mieszkali w Odessie, wydawał się Mai przeciętnym mężczyzną, choć pamiętała, że stale poddawał się terapii Michela, a czasami bardzo ostro pił; był jednak miłym, niekłopotliwym sąsiadem, na swój sposób dobrym przyjacielem, spokojnym, rzetelnym i godnym zaufania. Z pewnością kontynuował wówczas pracę związaną z bogdanowistycznymi projektami, nigdy jej bowiem nie przerwał — ani podczas swego podwójnego życia, ani później. Wielki projektant. Jego wykonane ołówkiem szkice były naprawdę piękne. Kto może jednak wiedzieć, jak zmienia człowieka dwadzieścia lat życia w ukryciu? Może nawet własna tożsamość wydawała mu się przybrana. Maja nigdy nie rozpatrywała takiego problemu i nie potrafiła sobie wyobrazić życia Spencera, a teraz, gdy pakowała jego rzeczy w pustym mieszkaniu, zdziwiła się, że nigdy wcześniej nawet nie próbowała zastanowić się nad tą sprawą. Spencer jakoś dawał sobie radę w życiu i nikt o nim nie myślał. Bardzo dziwne.
Płacząc, powiedziała do Michela:
— O każdym trzeba myśleć!
Duval bez słowa pokiwał głową. Spencer był jednym z jego najlepszych przyjaciół.
W następnych kilku dniach na pogrzeb zjechało zadziwiająco dużo osób. Sax, Nadia, Michaił, Zeyk i Nazik, Roald, Kojot, Mary, Ursula, Marina i Wład, Jürgen i Sibilla, Steve i Marion, George i Edvard, Samantha. Odessa wyglądała jak miejsce zebrania pozostałych członków pierwszej setki i zaprzyjaźnionych z nimi issei. Maja przypatrywała się wszystkim starym, znajomym twarzom. Uświadomiła sobie z żalem, że trzeba było aż tak smutnej okazji, by zebrali się po niezwykle długim czasie. Pomyślała też, że na każdym następnym spotkaniu będzie o jedną osobę mniej, jak gdyby bawili się w ostateczną grę w siadanego, aż w końcu pewnego dnia któreś z nich zacznie wydzwaniać do przyjaciół i zda sobie sprawę, że zostało samo, jedyne, ostatnie. Straszliwy los. Maja nie sądziła, żeby jej się przytrafił, była pewna, że umrze znacznie wcześniej. Na atak serca albo z innego powodu, jeśli będzie trzeba, rzuci się pod tramwaj… Zrobi wszystko, byle tylko uniknąć samotnego losu. Och, nie, nie wszystko. Rzucenie się pod tramwaj było równocześnie tchórzliwe i zbyt odważne. Miała nadzieję, że umrze, zanim będzie musiała podjąć taką decyzję. Ach, nigdy nie poczuć strachu; trzeba wierzyć, że śmierć przyjdzie sama. Maja była przekonana, że umrze nawet wcześniej, niż zechce. A może wcale nie tak źle byłoby przeżyć wszystkich przedstawicieli pierwszej setki. Nowi przyjaciele, nowe życie… Czyż nie tego szukała teraz? A zatem, czyżby owe smutne, stare twarze stanowiły dla niej tylko przeszkodę w osiągnięciu celu?
Po krótkiej mszy nastąpiły przemowy. Wszyscy mówcy wyglądali na zakłopotanych, jak gdyby nie wiedzieli, co powiedzieć. Z Da Vinciego przyjechała spora grupa inżynierów, kolegów Spencera z okresu, gdy pracował jako projektant. Jednak wiele osób go lubiło, co zaskoczyło Maję, mimo iż sama czuła do zmarłego sympatię. Ciekawe, że ów człowiek budził takie uczucia. Może każdy tłumaczył sobie zachowanie Spencera po swojemu i kochał go jako część samego siebie. Tak postępuje wielu ludzi; tak wygląda życie.
Ceremonia zakończyła się w porcie, gdzie inżynierowie uwolnili helowy balon, z którego na wysokości stu metrów zaczęły się powolną strugą wysypywać prochy zmarłego. Wtopiły się w mgliste powietrze, w błękit nieba, w miedź zachodu słońca.
Podczas następnych dni tłum się rozpierzchł. Maja wędrowała po mieście, zwiedzając sklepy z używanymi meblami i siadając na ławkach gzymsu, skąd obserwowała przesuwające się nad wodą słońce. Powrót do Odessy był cudowny, lecz bardziej niż się spodziewała, czuła pogrzebowy chłód śmierci Spencera. Jego odejście rzucało cień nawet na urok tego najpiękniejszego z miast i przypomniało Mai, że wracając tu i wprowadzając się do znanego, starego budynku, próbowali dokonać niemożliwego: cofnąć się w przeszłość i zaprzeczyć upływowi czasu. Próba ta oczywiście była skazana na niepowodzenie, ponieważ wszystko przemija i niczego nie da się powtórzyć. Przyzwyczajenia to wielkie kłamstwa, które uciszają w człowieku tęsknoty, sugerując mu, że coś nadal istnieje, podczas gdy tak naprawdę nic nie trwało wiecznie. Maja uświadomiła sobie, że po raz ostatni w życiu siedzi dokładnie w taki sposób na tej ławce. Jeśli przyjdzie na gzyms jutro i usiądzie tu, wszystko wokół będzie inne — znowu przypadek jednostkowy, ostatni i niepowtarzalny raz. Następujące po sobie ostatnie momenty — tak się toczyło życie: zawsze ostatni raz po ostatnim razie, finalność za finalnością w nieskończonym, nieodwracalnym szeregu. Maja stwierdziła, że w gruncie rzeczy nic nie rozumie. Słowami nie sposób wyrazić życia, żadne pojęcia nie mogły tego wyrazić. Ale doznawała uczucia skończoności, niczym na widok brzegu czoła fali na morzu albo z powodu stałego wiatru wiejącego w jej umyśle, gnającego naprzód tak szybko, że trudno było myśleć, a jeszcze trudniej czuć. W nocy, w łóżku pomyślała o niepowtarzalności tego momentu i mocno uściskała Michela, jak gdyby od siły uścisku zależało, czy uda jej się zatrzymać daną chwilę. Nawet Michel, nawet ten mały dwuosobowy świat, jaki zbudowali…
— Och, Michelu — szepnęła, przerażona. — Życie zbyt szybko ucieka.
Francuz skinął głową, zaciskając usta. Nie próbował jej już poddawać terapii ani pocieszać niezależnie od sytuacji. Traktował teraz swą przyjaciółkę jak równą sobie, a jej nastroje — jak jedyną liczącą się prawdę. Czasami jednak Maja potrzebowała jego optymizmu.
W tej chwili nie zaprzeczył jej, ale też nie powiedział nic pocieszającego. Spencer był jego przyjacielem. Przedtem, w odeskim okresie, kiedy Michel pokłócił się z Mają, szedł czasami do niego spać i z pewnością rozmawiali do późna nad szklaneczką whisky. Jedynie on potrafiłby uratować Spencera. Teraz siedział na łóżku i wypatrywał przez okno; zmęczony, stary człowiek. Jemu i Mai od dawna nie zdarzały się już kłótnie, choć ona miała wrażenie, że po ostrym sporze poczułaby się lepiej: uprzątnąć pajęczyny, naładować wewnętrzne akumulatory. Niestety, Michel nie reagował na jej prowokacje. Kłótnie w ogóle go nie interesowały, a ponieważ zrezygnował już z leczenia Mai, nie zamierzał się również kłócić dla jej dobra. Nie. Siedzieli obok siebie na łóżku. Maja pomyślała, że gdyby w tej chwili ktoś wszedł, dostrzegłby mężczyznę i kobietę tak starych i zmęczonych życiem, że nawet nie chce im się już ze sobą rozmawiać. Po prostu para siedzących razem osób, zatopionych we własnych myślach.
— No cóż — sapnął Michel po bardzo długim czasie. — A więc wreszcie przybyliśmy.
Maja uśmiechnęła się. Pogodne stwierdzenie wypowiedziane z wielkim wysiłkiem. Michel był odważnym człowiekiem. Zacytował niemal dokładnie pierwsze słowa Boone’a, gdy znaleźli się na Marsie. John miał talent do czynienia zabawnych uwag. „A więc wreszcie przylecieliśmy” — naprawdę brzmiało głupio. Może jednak fraza ta była czymś więcej niż tylko oczywistym stwierdzeniem, czymś więcej niż bezmyślnym okrzykiem. Co jeszcze mógł mieć na myśli?
— A więc wreszcie przybyliśmy — powtórzyła Maja. Mars. Najpierw symbol, potem miejsce. Teraz ona i Michel siedzieli w sypialni prawie pustego apartamentu, nie tego, w którym mieszkali przedtem, lecz narożnego mieszkania o dużych oknach wychodzących na południe i na zachód. Wielka krzywizna morza i gór charakterystyczna dla Odessy. Nie istniało drugie takie miejsce. Stare gipsowe ściany poplamione, drewniane podłogi — pociemniałe i wyślizgane; trzeba było wielu lat, aby pokryła je taka patyna. Za jednymi drzwiami znajdował się salon, za drugimi korytarz prowadzący do kuchni. Mieli materac ułożony na drewnianej konstrukcji, tapczan, kilka krzeseł, jakieś nie otwarte pudła — rzeczy, które tu pozostawili, a teraz odebrali z magazynu. Zastanawiające, jak kilka mebli może zmienić wygląd pomieszczenia. Gdy Maja na nie patrzyła, czuła się lepiej. Rozpakują się, dobiorą meble, stworzą coś swojego. Jeszcze raz odzieję nagą rzeczywistość świata. I dzięki Bogu za to.
Wkrótce odbyły się globalne wybory i „Uwolnić Marsa” wraz z grupką małych, zaprzyjaźnionych partii uzyskały sporą większość w globalnym parlamencie. Ich zwycięstwo nie było jednakże tak znaczące, jak się spodziewano, toteż niektórzy z sojuszników narzekali na wynik i rozglądali się za lepszymi układami. Mangala stała się ostatnio siedliskiem plotek, można było spędzać przy ekranie całe dni, czytając wypowiedzi felietonistów, analityków i prowokatorów omawiających możliwe kierunki rozwoju sytuacji. Ze względu na nie rozwiązaną dotychczas kwestię imigracyjną, stawki były wyższe niż podczas wyborów ubiegłych lat; świadczył o tym tłok w Mangali. Rezultat wyborów do kolejnej rady wykonawczej pozostawiał sporo do życzenia, pojawiły się też plotki, że Jackie musi ostro walczyć, by utrzymać pozycję przywódczyni partii.
Maja wyłączyła monitor i głęboko się zamyśliła. Później zadzwoniła do Athosa, który wydawał się zaskoczony jej widokiem. Był bardzo uprzejmy. Wybrano go na reprezentanta miast z zatoki Nepentes i ciężko pracował w Mangali dla „zielonych”, którzy stworzyli całkiem mocną, solidną grupę przedstawicieli i zawarli wiele interesujących nowych sojuszy.
— Powinieneś kandydować do rady wykonawczej — zasugerowała mu Maja.
Teraz był jeszcze bardziej zaskoczony.
— Ja?
— Ty. — Maja chciała dodać, aby spojrzał w lustro i przemyślał jej słowa, ale ugryzła się w język. — Podczas kampanii wywarłeś najlepsze wrażenie. Sporo osób chce utrzymać politykę proziemską, tyle że nie wiedzą, kogo mają popierać. Jesteś najlepszym kandydatem. Mógłbyś nawet porozmawiać z przedstawicielami „Naszego Marsa”. Może uda ci się ich namówić, by wycofali się z sojuszu z partią Jackie. Obiecaj im kilka stanowisk, głos członka rady i sympatię ze strony wszystkich „czerwonawych”.
Athos był zmartwiony. Powiązania z Jackie wykluczały kandydowanie do rady — mógłby napytać sobie biedy. Zwłaszcza gdyby przyniosły skutek jego negocjacje z „Naszym Marsem”. Jednak po wizycie Petera z pewnością nie był już tak zaangażowany w ten związek, jak podczas przyjemnych nocy na kanale. Rozmowa z Mają dała mu sporo do myślenia. Ach, do iluż rzeczy można skłonić ludzi!
Chociaż nie zamierzała powielać wcześniejszego trybu życia w Odessie, pragnęła podjąć pracę. Hydrologia po raz kolejny zwyciężyła pierwotną strefę zainteresowań Rosjanki — ergonomikę (i, oczywiście, politykę). Maję ciekawił cykl wodny Hellas i bardzo się chciała dowiedzieć, jak wygląda praca przy pełnym basenie. Michel nadal prowadził praktykę, a poza tym zamierzał się zająć projektem, o którym wspomnieli mu młodzi tubylcy w Rodos. Maja też pragnęła działać, więc gdy się rozpakowali i umeblowali nowe mieszkanie, wyszła poszukać aktualnej siedziby „Głębokich Wód”.
Okazało się, że stare biura przeniesiono do bardzo eleganckich pomieszczeń na plaży. Nazwy nie było wprawdzie w księdze adresowej, ale znalazła w niej adres Diany. Mieszkała w jednym z dużych domów szeregowych w górnej części miasta i ucieszyła się, gdy przyszła Maja. Była zadowolona, że może pójść z nią na obiad i opowiedzieć o aktualnej sytuacji w lokalnym świecie wodnym, którym ciągle się zajmowała.
— Większość ludzi z „Głębokich Wód” przeniosła się wprost do Instytutu Morza Hellas. — Była to grupa złożona ze specjalistów różnych dyscyplin naukowych, którzy reprezentowali spółdzielnie rolnicze, stacje wodne położone wokół basenu, tereny połowu ryb, Uniwersytet Odeski oraz wszystkie nadbrzeżne miasta i kolonie leżące wyżej, na rozległym stożkowym obszarze działów wodnych basenu. Miasta na wybrzeżu były szczególnie zainteresowane ustabilizowaniem poziomu morza tuż nad starym minusjednokilometrowym konturem, czyli zaledwie kilkadziesiąt metrów ponad aktualny poziom Morza Północnego. — Nie chcą, żeby poziom morza zmienił się choćby o metr — ciągnęła Diana. — Wielki Kanał jest bezużyteczny jako spływowy ciek prowadzący do Morza Północnego, ponieważ śluzy wymagają wody płynącej w obu kierunkach. Chodzi więc o równoważenie strat wskutek parowania z napływem wody z warstw wodonośnych i deszczów. Do tej pory się udawało. Strata wskutek parowania wprawdzie nieco przewyższa ilość deszczówki w wododziałach, toteż co roku o kilka metrów pogłębia się formacje wodonośne. Problem pojawi się, jednak dopiero za jakiś czas, ponieważ pozostała dobra rezerwa wodonośna, którą w przyszłości prawdopodobnie będzie można uzupełniać. Zresztą, nie wiem… Tak czy owak, to jest nasze główne zmartwienie: atmosfera zabiera więcej wody, niż mogą dostarczyć formacje wodonośne.
— Czy atmosfera w końcu całkowicie się nawodni?
— Może. Nikt właściwie nie potrafi określić, na ile stanie się wilgotna. Badania klimatologiczne to żart, jeśli chcesz znać moje zdanie. Stworzenie globalnych modeli po prostu jest zbyt skomplikowane, za wiele tu nieznanych zmiennych… Wiemy jedynie, że powietrze ciągle jest dość suche i że istnieje możliwość nawilgotnienia go. Każdy więc wierzy w to, w co chce, i próbuje korzystać z wody, a sądy ekologiczne tropią ten proceder najlepiej, jak potrafią.
— Czy nie zakazują wszelkich działań?
— Cóż, tylko dużych pomp cieplnych. Nie zajmują się drobiazgami, a przynajmniej dotąd się nie zajmowały, ponieważ ostatnio stały się bardziej nieustępliwe i przeciwstawiają się nawet mniejszym projektom.
— Wydaje mi się, że właśnie mniejsze projekty są najbardziej wymierne.
— Chyba tak. Większość z nich wzajemnie się znosi. Wiesz, istnieje sporo projektów „czerwonych”, które chronią wyżej położone tereny i jak najwięcej miejsc na południu. „Czerwoni” dostali ten konstytucyjny limit wysokościowy, toteż zawsze wnoszą skargi wprost do sądu globalnego. Wygrywają tam i robią swoje, a później trzeba w jakiś sposób skompensować braki. W sensie prawnym to koszmar.
— Starają się utrzymać stabilizację.
— Ja uważam, że na dużych wysokościach samorzutnie powstaje atmosfera i więcej wody, niż przypuszczali. Trzeba wejść naprawdę wysoko, żeby znaleźć nietknięte obszary.
— Ale mówiłaś, że wygrywają w sądzie?
— W sądach, tak. W atmosferze, nie. Zbyt dużo się dzieje.
— Może będą próbowali zaskarżyć fabryki gazów oranżeriowych.
— Zaskarżają je, ale przegrywają, ponieważ wszyscy popierają produkcję gazów. Bez nich znajdziemy się w epoce lodowcowej i zostaniemy w niej na zawsze.
— A redukcja poziomów emisji…
— Tak, tak, wiem. Ciągle walczą. Nigdy nie dadzą za wygraną.
— Masz rację.
Tymczasem uzgodniono poziom morza Hellas. Wydano ustawę i wysiłki wszystkich skupiły się na walce o to, by morze było zgodne z prawem. W praktyce cała sprawa okazywała się niezwykle skomplikowana, chociaż w sensie teoretycznym wydawała się prosta: dokonywano pomiarów cyklu hydrologicznego: burz, odchyleń w ilości opadów (deszczu i śniegu), topnienia i przesączania się wody w grunt, spływu strumieni i rzek do jezior, a potem do morza Hellas; brano pod uwagę zamarzanie w zimie i letnie parowanie… Dla cyklu niezbędna była stabilizacja poziomu morza, który miał prawie rozmiar Morza Karaibskiego. Gdyby okazało się, że wody jest zbyt wiele, można by część wypompować do opustoszałych formacji wodonośnych w Górach Amphitrites na południu. Takie działania ograniczał skład skały ponad warstwami wodonośnymi — była porowata i po usunięciu wody kruszała, utrudniając lub uniemożliwiając ponowne napełnienie. Na tym polegał jeden z głównych problemów, jakie napotykał projekt. Utrzymanie równowagi…
Podobne działania organizowano wszędzie na Marsie. Zadanie było szalone, ale bardzo przez wszystkich pożądane. Diana mówiła Mai, że podejmowane są wysiłki, by utrzymać basen Argyre w stanie suchym. Projekt ten był na swój sposób równie ogromny jak plan wypełnienia Hellas. Zbudowano gigantyczne rurociągi, którymi można by odprowadzić wodę z Argyre do Hellas (gdyby Hellas potrzebowało wody) albo do rzecznych dopływów, płynących do Morza Północnego.
— A Morze Północne? — spytała Maja.
Diana potrząsnęła głową. Najwyraźniej wszyscy zgadzali się, że Morze Północne musi pozostać w stanie „naturalnym”. Obserwowano je, czekając, co się zdarzy, a miasta na wybrzeżu ryzykowały zatopienie. Wielu sądziło, że poziom morza nieco opadnie — gdy woda zmieni się w zmarzlinę albo zostanie uwięziona w którymś z tysięcy kraterowych górskich jezior na południu. Potem znowu na Marsie spadną deszcze i woda spłynie do Morza Północnego. Diana powiedziała Mai, że należy podjąć decyzje związane właśnie z obszarami górskimi, leżącymi na południu. Wywołała na nadgarstkowy ekran mapę i wyjaśniła, że przedstawiciele spółdzielni zajmujących się wododziałami ciągle wędrują po okolicy i instalują drenaże, kierują wodę do strumieni górskich, wzmacniają koryta rzek, drążą lotne piaski, gdzie czasami odkrywają pod warstwami miału ukryte łożyska dopływów starych działów wodnych, chociaż przeważnie nowe strumienie trzeba opierać na lawowych nierównościach, kanionach przełamowych albo — sporadycznie — krótkich kanałach. Wynik tych działań nie przypominał przejrzystego, żyłkowatego układu ziemskich wododziałów: powstawał bezład małych, kolistych jezior, zmrożonych bagien, potoków w kanionach i długich, prostych rzek nagle skręcających w bok, znikających w zapadliskach lub rurociągach. Tylko ponownie wypełnione stare koryta rzek wyglądały „normalnie”, we wszystkich innych miejscach teren przypominał raczej obszar po bombardowaniu i ulewie — leje wypełnione deszczówką.
Wielu dawnych pracowników „Głębokich Wód”, którzy w swoim czasie nie przyłączyli się do Instytutu Morza Hellas, założyło własną spółdzielnię, prowadzącą działalność usługową. Jej członkowie zaznaczali między innymi na mapach baseny wody gruntowej wokół Hellas, mierzyli ilość wody powracającej do formacji wodonośnych i podziemnych rzek, obliczali, ile wody można by zmagazynować i odzyskać. Diana należała do tej spółdzielni, podobnie jak kilka innych osób ze starego biura Mai. Po obiedzie Diana poszła do pracy i poinformowała resztę grupy o powrocie Rosjanki; kiedy usłyszeli, że Maja chciałaby się do nich przyłączyć, zaproponowali jej stanowisko w spółdzielni ze zmniejszoną opłatą składkową. Zadowolona z takiego komplementu, Maja zdecydowała się przyjąć ich ofertę.
I tak zaczęła pracować dla „Poziomu Egejskich Wód Gruntowych”. Wstawała rano, parzyła kawę, jadła grzankę, biszkopty, croissanta, bułkę albo placek. Gdy była ładna pogoda, spożywała śniadanie na balkonie, częściej jednak w pokoju. Siadała przy okrągłym obiadowym stole, mając widok na zatokę, i czytała na ekranie „Kuriera Odessy”, notując w pamięci każdy mały wypadek, sugerujący pogarszanie się sytuacji między Marsem i Ziemią. Ciało ustawodawcze w Mangali wybrało nową radę wykonawczą i Jackie nie było wśród siódemki — zastąpił ją Nanedi. Maja aż prychnęła z zaskoczenia, a następnie przeczytała wszystkie artykuły na ten temat i obejrzała wywiady. Jackie twierdziła, że jest zmęczona po tak wielu M-latach, że chce trochę zwolnić tempo, robiąc sobie przerwę: po pewnym czasie oczywiście zamierza wrócić (przy ostatnim stwierdzeniu w jej oczach pojawiał się błysk). Nanedi dyskretnie milczał na ten temat, rzucał jednakże zadowolone, lekko zdziwione spojrzenie herosa, który zabił smoka, l chociaż Jackie ogłosiła, że będzie kontynuowała pracę dla partyjnego aparatu „Uwolnić Marsa”, jej wpływ zapewne osłabł, bowiem w przeciwnym razie z pewnością znalazłaby się w radzie.
Najwyraźniej więc Mai udało się usunąć Jackie z globalnego placu zabaw. Niestety, siły antyimigracyjne ciągle były u władzy — ludzie z „Uwolnić Marsa” wraz z zaprzyjaźnionymi partiami stale utrzymywali superwiększość w parlamencie. Nie doszło do żadnej znaczącej zmiany, życie toczyło się dalej, z coraz bardziej przeludnionej Ziemi nadal docierały złowieszcze wiadomości. Maja była pewna, że wielu Ziemian postanowiło przylecieć któregoś dnia na Marsa. Dotrą tu, rozejrzą się, zrobią pewne plany, skoordynują wysiłki. Naprawdę, lepiej jeść śniadanie, nie włączając ekranu, inaczej można stracić apetyt.
Postanowiła chodzić do śródmieścia, na gzyms i jadać większe śniadania w towarzystwie Diany, a później Nadii i Arta albo gości odwiedzających Odessę. Po posiłku szła do biura „PEWG”, położonego blisko wschodniego końca plaży — był to przyjemny spacerek na powietrzu, które z każdym rokiem stawało się coraz bardziej słone. Maja objęła stanowisko podobne temu w „Głębokich Wodach”: służyła jako łącznik między „PEWG” i Instytutem Morza Hellas oraz dowodziła zmiennym zespołem areologów, hydrologów i inżynierów, kierując ich poszukiwawcze wysiłki przeważnie w góry Hellespontus i Amphitrites, gdzie znajdowała się większość formacji wodonośnych. Sama wyprawiała się na wycieczki po wybrzeżu, by sprawdzać obozowiska i urządzenia badawcze. Wchodziła też na wzgórza i często zatrzymywała się w małym mieście portowym Montepulciano, na południowo-zachodnim brzegu morza. Gdy nie opuszczała Odessy, przeważnie wychodziła wcześniej z pracy i wędrowała po mieście, kupując używane meble albo ubrania. Zaczęła się interesować nową modą na każdą porę roku. Odessa była eleganckim miastem, ludzie dobrze się tu ubierali, a najnowsze trendy podobały się Mai, wyglądała więc jak bardzo mała, podstarzała tuby łka; przy tym trzymała się po królewsku, chodziła prosto, z podniesioną głową… Często miała ochotę dotrzeć na gzyms późnym popołudniem, szła wówczas do mieszkania lub siadała w parku pod gzymsem. Latem czasami jadała wczesne kolacje w którejś z restauracji na wybrzeżu. Jesienią przy nabrzeżu dokowała flotylla statków. Załoga przerzucała kładki między statkami i kazała sobie płacić za wejście z okazji święta wina; po zmroku nad jeziorem strzelały fajerwerki. Zimą nad morzem wcześnie zapadał zmrok, wodę przy brzegu czasami pokrywał lód, połyskujący gamą wszystkich czystych, pastelowych barw, jakie pojawiły się na niebie tego wieczoru. Po lodzie sunęli łyżwiarze i szybkie, niskie bojery.
Pewnego razu, gdy Maja samotnie jadła kolację w ostatniej godzinie przed zmierzchem, usłyszała, że w sąsiedniej alei jakaś trupa teatralna wystawia Kaukaskie Kredowe Koło. Między ciemnym obszarem a miejscami na deskach tymczasowej sceny światło było tak jaskrawe, że przyciągnęło spojrzenie Mai niczym ćmę. Obserwowała więc, ledwie nadążając za treścią sztuki; pewne elementy niezwykle ją zafrapowały, zwłaszcza ściemnienia, gdy wszelki ruch na scenie ustawał, a aktorzy zastygali oświetleni zachodzącym słońcem. Maja oceniła, że gdyby jeszcze dodać do obrazu trochę błękitnego koloru, całość byłaby doskonała.
Następnie trupa teatralna przyszła do restauracji na kolację i Maja zagadnęła reżyserkę, tubylkę w średnim wieku imieniem Latrobe, która chętnie podjęła dyskusję na temat sztuki i Brechtowskiej teorii teatru politycznego. Okazało się, że Latrobe jest nastawiona proziemsko i proimigracyjnie. Chciała wystawiać sztuki będące odzwierciedleniem kwestii związanych z otwarciem Marsa i asymilacją nowych imigrantów. Reżyserki nie zadowalała ilość istniejących sztuk z repertuaru klasycznego, które wspierałyby tego typu problemy. Istniało zapotrzebowanie na nowe sztuki. Maja opowiedziała jej o wieczornych zebraniach politycznych, organizowanych przez Dianę w czasach władzy ZT ONZ, o spotkaniach w parkach, o własnym pomyśle wprowadzenia koloru błękitnego do oświetlenia sceny. Latrobe zaprosiła Maję, by przyszła na próbę i porozmawiała z członkami grupy na tematy polityczne, a także — jeśli chce — pomogła przy oświetleniu, które można było nazwać słabym punktem trupy, wywodzącej się zresztą z tych samych zebrań parkowych. Może mogliby się znowu tam spotykać i wystawić kilka kolejnych sztuk Brechta.
Maja zgodziła się przychodzić i rozmawiać z trupą, a po pewnym czasie — niemal bezwiednie — znalazła się w ekipie oświetleniowej; pomagała również przy wyborze stylowych kostiumów. Długo w noc przedstawiała aktorom koncepcje teatru politycznego i pomogła im znaleźć nowe sztuki. Powoli stała się kimś w rodzaju konsultanta estetyczno-politycznego i uparcie nie zgadzała się zagrać żadnej roli na scenie — odmawiała zarówno członkom trupy, jak i Michelowi oraz Nadii.
— Nie — powtarzała. — Nie chcę grać. Gdybym się zgodziła na jakikolwiek epizod, natychmiast poprosiliby, żebym zagrała Maję Tojtowną w sztuce o Johnie.
— To jest opera — zauważył Michel. — Musiałabyś śpiewać sopranem.
— I tak by mnie prosili.
Nie chciała grać. Wystarczało jej codzienne życie. Niemniej jednak obcowanie ze światem teatru sprawiało jej prawdziwą przyjemność. Uważała teatr za nowy sposób przemawiania do ludzi i zmieniania ich opinii, w dodatku nie tak męczący jak bezpośredni kontakt na niwie polityki, a także znacznie zabawniejszy i być może w jakiś sposób nawet skuteczniejszy. W Odessie teatr stanowił potęgę. Kino było sztuką martwą, niezmiennym i nieprzerwanym przepływem ekranowych obrazów; mieszkańcom miasta wszystkie wydawały się równie nudne. Obywatele Odessy najwyraźniej lubili bezpośredniość i ryzyko, jakie niósł ze sobą spontaniczny występ, a także niepowtarzalność danego momentu, który nigdy nie wróci, nigdy nie będzie taki sam. Teatr stał się tu najważniejszą sztuką, podobnie zresztą jak w wielu innych marsjańskich miastach.
W następnych M-latach odeski zespół wystawiał kolejne sztuki polityczne wraz z kompletnym przeglądem dzieł twórców należących do „Południowoafrykańskiego Atolu Fugard”, ostrych, namiętnych dramatów, które analizowały uprzedzenia, ksenofobię ludzkiej duszy. Maja uważała te utwory za najlepsze anglojęzyczne sztuki, jakie napisano od czasów Szekspira. Następnie zespół przyczynił się do odkrycia i rozsławienia ekipy nazwanej później „Grupą Odeską” — stworzyło ją sześciu młodych, lokalnych dramaturgów obu płci o równie ciętych piórach, co twórcy z „Fugarda”. W swoich sztukach omawiali problemy dręczące nowych issei i nisei oraz kwestię ich bolesnej asymilacji z areofanią; napisali setki krótkich dramatów w stylu Romea i Julii i udało im się w nich przybliżyć mnóstwo problemów. Zdaniem Rosjanki utwory „Grupy” stanowiły najlepsze okno na współczesny świat, mówiąc o nim i kształtując go w sposób, który bardzo Mai odpowiadał; ich teksty przynosiły jej wielką satysfakcję, zwłaszcza że wiele z nich skłaniało do dyskusji, a czasem nawet budziło gniew, ponieważ atakowały nastawiony antyimigracyjnie gabinet, ciągle jeszcze rządzący w Mangali. To była polityka podawana w nowy sposób, dająca Mai większe zadowolenie niż wszystkie inne rodzaje, z którymi zetknęła się wcześniej. Pożałowała, że nie może opowiedzieć o tym teatrze Frankowi; chciałaby mu pokazać, jak teatr działa na ludzi.
W tamtych latach, podczas mijających miesięcy Latrobe wystawiła także wiele sztuk należących do klasyki. Kiedy Maja oglądała spektakle, coraz mocniej czuła siłę tragedii. Lubiła pomagać w przygotowywaniu nowych sztuk politycznych, w których gniew bądź optymizm łączył się z utopijnością i poparciem dla postępu, najgłębiej jednak poruszały ją utwory uważane przez nią za najprawdziwsze — stare ziemskie tragedie. Im „bardziej” tragiczny był dramat, tym większe robił na Rosjance wrażenie. Mocno na nią działało opisane przez Arystotelesa katharsis. Po obejrzeniu dobrych przedstawień Maja reagowała wewnętrznym rozchwianiem, lecz także czuła się oczyszczona i szczęśliwsza, a pewnej nocy zdała sobie sprawę, że zastępują jej one kłótnie z Michelem (Francuz stwierdziłby, że są swego rodzaju sublimacją i miałby rację), a przy tym stanowią sposób łatwiejszy, godniejszy i szlachetniejszy. Dostrzegała również związek z kulturą starożytnych Greków (wszędzie wokół basenu Hellas — w miastach i wśród „dzikich” — używano słowa „neoklasycyzm”), który był w jej opinii niezwykle cenny dla Marsjan, zwłaszcza jeśli wzięło się pod uwagę wielką uczciwość Greków, a także ich stoicyzm w podejściu do rzeczywistości. Dramaty Oresteja, Antygona, Elektra, Medea, Agamemnon, który powinien nosić tytuł „Klitajmestra”… Te zadziwiające kobiety, reagujące ostro i zdecydowanie na wszelkie przeciwności losu, zwłaszcza w kontekście ich związków z mężczyznami. Na przykład Klitajmestra zamordowała Agamemnona i Kasandrę, wcześniej mówiąc widowni, w jaki sposób tego dokona, a już po fakcie znowu wpatrzyła się w widownię, prosto na Maję i wyrecytowała:
Starczy już gorzkiego żniwa,
które ten nam przyniósł dzień.
Starczy cierpień… Aż po brzegi
pełna czara… Dosyć krwi!
Czas już rozejść się po domach,
zacni starce, nim za błąd
cierpieć przyjdzie. Trzeba było,
by się stało tak, jak jest.
„Trzeba było, by się stało tak, jak jest”. Jakież to prawdziwe! Maja kochała prawdę. Smutne sztuki, smutną muzykę — pieśni żałobne, cygańskie tanga, Prometeusza w okowach, nawet jakobińskie „mściwe” sztuki; im mroczniej, tym lepiej, tym były prawdziwsze. Wykonała oświetlenie do Tytusa Andronikusa i ludzie zareagowali oburzeniem i przerażeniem, mówiąc, że zmieniła teatr w miejsce masakry i że — „na Boga!” — użyła zbyt dużo czerwonej farby. Jednak ten moment, kiedy pozbawiona obu rąk i języka Lawinia próbuje wskazać, kto ją okaleczył, gdy klęka i podnosi zębami odciętą rękę Tytusa, jak pies… Widzowie wówczas zamarli. Nikt nie zaprzeczy, że Szekspir od początku potrafił wyczuwać technikę teatralną, niezależnie od tego, czyjego dramat był krwawy czy nie. Później, z każdą kolejną sztuką stawał się coraz lepszy, coraz bardziej wstrząsająco mroczny i prawdziwy; pozostał taki aż do ostatnich swoich dzieł.
Maja wyszła z długiego, męczącego, ale i inspirującego przedstawienia Króla Leara podniecona, zarumieniona na twarzy i roześmiana. Chwyciła za ramię młodego chłopca z ekipy oświetleniowej i potrząsnęła nim, krzycząc:
— Czyż to nie było cudowne i wspaniałe?
— Ka, Maju, nie wiem, wolałbym wersję późniejszą, tę, w której Kordelia zostaje uratowana i poślubia Edgara. Znasz?
— Ba! Głupie dziecko! Dziś wieczorem opowiedzieliśmy prawdę! Tylko to się liczy! A rano możesz wrócić do swoich kłamstw! — Zaśmiała się zgrzytliwie i puściła ramię młodzieńca, pozwalając, by dołączył do przyjaciół. — Niemądra młodość!
— To jest Maja — wyjaśnił swoim towarzyszom Marsjanin.
— Tojtowna? Ta z opery?
— Tak, ale prawdziwa.
— Prawdziwa — zadrwiła Maja, machając pogardliwie ręką. — Nawet nie wiesz, co jest prawdziwe. — Uważała, że ona sama bardzo dobrze zdaje sobie z tego sprawę.
Do Odessy na tydzień czy dwa przyjeżdżali przyjaciele. Później, kiedy lata stawały się coraz cieplejsze, spędzali jeden z grudniów w plażowej wiosce na zachód od miasta, w chacie za wydmami. Pływali wówczas, żeglowali, pływali na deskach surfingowych lub leżeli na piasku pod parasolami, czytając i przesypiając perihelium. Potem, w drugim grudniu albo styczniu wracali do Odessy, do swojskich wygód mieszkania, do miasta, w połyskliwe światło południowej jesieni, najdłuższej pory marsjańskiego roku. Powoli zbliżało się aphelium, każdy następny dzień stawał się coraz mroczniejszy i bledszy, aż w końcu nadchodziło Ls siedemdziesiąt. Między tym dniem a zimowym przesileniem dnia z nocą przy Ls dziewięćdziesiąt odbywało się Lodowe Święto i wtedy jeździli na łyżwach po białym lodzie morza pod samym gzymsem, patrząc w górę na plażową część miasta zasypaną śniegiem, białą pod czarnymi chmurami; uprawiali też bojery, sunąc po lodowym morzu tak daleko, że miasto stawało się maleńką przerwą w białej krzywiźnie dużego brzegu. Czasami Maja jadała samotnie w zaparowanych, hałaśliwych restauracjach i czekała, aż zacznie grać muzyka; przez okno widziała, jak mokry śnieg zasypuje ulicę. Wchodziła do małego, starego teatru i czuła w powietrzu radość. Gdy po raz pierwszy po zimie jadła na balkonie, mając na sobie sweter z powodu chłodu, oglądała nowe pączki na koniuszkach trzech gałązek; ich zieleń nie przypominała niczego innego — maleńkie łzy viriditas. I tak żyła swoim życiem, stałym rytmem, przywiązana do swoich nawyków, szczęśliwa w tworzonym dla siebie deja vu.
Któregoś ranka włączyła monitor, przejrzała wiadomości i dowiedziała się, że w Huo Hsing Vallis odkryto wielką, założoną nielegalnie chińską osadę (jak gdyby nazwa usprawiedliwiała wtargnięcie). Zaskoczeni przedstawiciele globalnej policji kazali kolonistom opuścić osadę, tamci jednak zdecydowanie przeciwstawili się poleceniu. Chiński rząd ostrzegł Marsa, że wszelki atak na kolonię zostanie odczytany jako napaść na obywateli tego kraju i spotka się z odpowiednim odzewem.
— Co takiego!? — krzyknęła Maja. — No nie!
Zadzwoniła do Mangali i skontaktowała się z wszystkimi osobami, które znała; obecnie niewielu jej znajomych pełniło ważne funkcje. Spytała, co wiedzą i dlaczego osadników nie odprowadzono pod eskortą do windy i nie wysłano do domu.
— Ich postępowanie jest niemożliwe do przyjęcia! Musicie to powstrzymać!
Niestety, od pewnego czasu zdarzały się tego typu „najazdy”, choć nieco mniej rażące. Maja dowiadywała się o nich ze sporadycznych relacji w wiadomościach. Imigranci lądowali w tanich pojazdach ładowniczych, omijając windę i władze w Sheffield. Rakietowo-spadochronowe ładowniki — jak za dawnych czasów… Niewiele można było zrobić w tej sytuacji, nie prowokując międzyplanetarnego konfliktu. Nieoficjalnie kilka osób bardzo ciężko pracowało nad rozwiązaniem tej kwestii. ONZ popierała Chiny, co dodatkowo utrudniało sytuację. Następował postęp, bardzo powolny, lecz pewny. Mai powiedziano, aby się nie martwiła.
Wyłączyła ekran. Kiedyś wydawało jej się, że jeśli dostatecznie mocno się postara, zmieni cały świat. Teraz wiedziała, że jest to iluzja, teraz wiedziała lepiej!
Chociaż trudno było jej się przyznać do własnej niemocy.
— Ten fakt wystarczy, aby człowiek stał się „czerwonym” — powiedziała do Michela, wychodząc do pracy. — Wystarczająco, aby się pchać do Mangali — ostrzegła go.
Na szczęście, w ciągu tygodnia kryzys minął. Osiągnięto porozumienie — kolonia została, a w zamian za to Chińczycy obiecali przysłać na Marsa w następnym roku odpowiednio mniejszą liczbę legalnych imigrantów. Rozwiązanie niewielu zadowalało, lecz trzeba się było z tym pogodzić. Mimo nowych problemów, życie toczyło się dalej.
Pewnego późnowiosennego popołudnia Maja wracała z pracy do domu i jej uwagę przyciągnął rząd krzewów różanych na tyłach gzymsu. Podeszła, by się przyjrzeć dokładniej. Za krzakami znajdowała się aleja Harmakhisa, ludzie chodzili po niej, mijając kafeterie, większość się spieszyła. Na krzewach wyrosło wiele młodych listków, których brąz stanowił mieszaninę zieleni i czerwieni. Młode róże miały barwę klarownej ciemnej czerwieni, ich lśniące, aksamitne płatki świeciły w popołudniowym świetle. „Lincoln” — głosił napis. Gatunek róży. A także największy Amerykanin wszech czasów, człowiek, który wydawał się Mai połączeniem Johna i Franka. Jeden z „Grupy” napisał o tym przywódcy wspaniałą sztukę, mroczną i „kłopotliwą” — bohater zostaje bezsensownie zamordowany; prawdziwy wyciskacz łez. Marsjanie potrzebowali teraz nowego Lincolna. Czerwień róż pięknie się jarzyła. Nagle Maja musiała odwrócić wzrok, ponieważ na chwilę poczuła się oślepiona, jak gdyby spojrzała w słońce.
Następnie dostrzegła wiele rzeczy naraz.
Kształty, kolory… Była ich bardzo świadoma, ale nie wiedziała, czym są i kim jest ona sama… Oniemiała, usiłowała się rozpoznać…
Nagle natarło na nią mnóstwo wspomnień jednocześnie. Róża, Odessa, przypomniała sobie wszystko i miała wrażenie, że nigdy tego nie zapomniała. Zatoczyła się i próbowała skupić myśli, aby odzyskać równowagę.
— Ach, nie — szepnęła. — Mój Boże.
Przełknęła ślinę. Miała suche gardło, bardzo suche. Fizjologiczny objaw. Trwał krótko. Syknęła, zdławiła krzyk. Stała na żwirowej ścieżce, przed nią widniała brązowa zieleń żywopłotu, którą dostrzegała poprzez wściekłą czerwień. Pomyślała, że musi sobie zapamiętać ten kolorystyczny efekt do przygotowywanej następnej jakobińskiej sztuki.
Zawsze wiedziała, że do tego dojdzie. Zawsze. Nawyk to taki kłamca; Maja wiedziała. Wewnątrz niej tykała bomba, w dawnych czasach z częstotliwością około trzech miliardów tyknięć, teraz dziesięciu; a może więcej albo mniej. Tyknięcia ciągle jednak trwały. Słyszała, że kiedyś ktoś o mało nie kupił zegara, który zwalniał przez pewną ustaloną liczbę godzin, przypuszczalnie taką, jaka pozostałaby, gdyby człowiek miał żyć pięćset lat albo tyle, ile sobie wybierze. Wybierz milion i odpręż się. Wybierz coś i skup się bardziej na aktualnej chwili. Albo zatop się w swoich przyzwyczajeniach i nigdy nie myśl o życiu — tak postępowali wszyscy, których Maja znała.
Działając w ten sposób, byłaby idealnie szczęśliwa. Żyła już tak przedtem i właściwie znowu mogłaby tak żyć. Tyle że obecnie coś się zdarzyło i znalazła się w jakiejś szczelinie, w pustym czasie, pomiędzy kolejnymi zestawami nawyków; czekała na jakąś zmianę… Nie, nie! A dlaczego nie? Nie chciała takich okresów, były zbyt trudne… Podczas nich pojawiało się poczucie upływającego czasu, uczucie, którego niemal nie potrafiła znieść. Myśl, że wszystko zdarza się po raz ostatni. Nienawidziła tego doznania, naprawdę go nienawidziła. Tym razem wcale nie zmieniła swoich przyzwyczajeń! Nic się nie zmieniło; to, co nowe, pojawiło się samo. Może minęło zbyt wiele czasu od ostatniej zmiany, a może teraz, kiedy wybrała, coś się zacznie zdarzać przypadkowo albo często…
Maja poszła do domu (myśląc: Wiem, gdzie jest mój dom) i próbowała opowiedzieć Michelowi, co jej się przydarzyło. Opisywała, łkała, znowu opisywała, wreszcie zrezygnowała.
— Tylko raz robimy w życiu daną rzecz! Rozumiesz?
Michel bardzo się zaniepokoił, chociaż starał się tego nie okazywać. Maja jednak, niezależnie od własnego, świetnie potrafiła rozpoznać nastrój Monsieura Duvala. Michel powiedział, że jej małejomais vu to prawdopodobnie nieznaczny atak epilepsji albo maleńki wstrząs, jednak nie był pewien i nawet testy nie pomogły mu postawić diagnozy. Literatura na temat jamais vu była kiepska. Uważano, że jest to pewne odchylenie deja vu, a dokładnie mówiąc, przeciwieństwo tego ostatniego.
— Jest chyba czymś w rodzaju tymczasowej interferencji we wzorcach fal mózgowych. Przy przejściu od fal alfa do fal delta następuje niewielkie załamanie. Jeśli zgodzisz się nosić mały przyrząd kontrolny, dowiemy się więcej następnym razem, gdy to się zdarzy, jeśli się zdarzy. Twój przypadek przypomina sen na jawie, podczas którego niedostępna jest pewna część percepcji.
— Czy można pozostać w tym stanie na stałe?
— Nie. Nie znam takiego przypadku. Tego typu pamięciowe zaćmienia zdarzają się rzadko i zawsze krótko.
— Albo tak było dotychczas.
Michel usiłował się zachować tak, jak gdyby strach Mai był zupełnie bezpodstawny.
Rosjanka wiedziała jednak lepiej. Poszła do kuchni przygotować posiłek. Trzask garnków, otwarcie lodówki, wyjęcie warzyw, posiekanie ich i wrzucenie na patelnię. Ciach, ciach, ciach. Przestać płakać, przestać płakać; nawet coś takiego zdarzało się wcześniej tysiąc razy. Katastrofa, której nie można uniknąć, a tu nagle nawyk zwany głodem. W kuchni, próbując ignorować wszystko i przyrządzać posiłek; ileż razy działo się podobnie. No cóż, a więc wreszcie przybyliśmy. Jesteśmy.
W następnych dniach Maja omijała rząd krzewów różanych, obawiając się kolejnego zaćmienia. Niestety, krzewy widać było wszędzie na tym fragmencie gzymsu, który ciągnął się aż do tamy. Prawie ciągle kwitły, zadziwiając mieszkańców i przyjezdnych. I pewnego razu, w tym samym popołudniowym świetle, które zalewało Hellespontus i sprawiało, że wszystko na zachód od Odessy wydawało się dziwnie wypłukane, zaćmione i pogrążone w pastelowych nieprzezroczystościach, a zatem w tym świetle oko Mai nagle zakłuły kropeczki czerwonych róż w żywopłocie, mimo iż szła po tamie… Rosjanka, widząc z jednej strony gobelin piany na czarnej wodzie, a z drugiej róże i wznoszące się miasto, natychmiast się zatrzymała, uspokojona czymś w tej podwójnej wizji, uprzytomnieniem sobie czegoś albo prawie uprzytomnieniem — krawędzią epifanii. Maja czuła, jak naciska na nią jakaś ogromna prawda, tuż za nią… choć może raczej wewnątrz jej ciała, a może nawet wewnątrz czaszki, ale poza obszarem myśli, napiera na oponę mózgową… Wszystko się wyjaśniło, wszystko stało się jasne, w końcu, nareszcie…
Niestety objawienia nigdy nie przechodzą przez taką barierę. Potrafią ją pokonać jedynie uczucia, niejasne i ogromne… Później napór na umysł Mai minął i popołudnie przybrało swoją zwykłą cynową jasność. Maja poszła do domu. Czuła się pełna, jej pierś przepełniały oceany chmur i miała wrażenie, że zaraz wybuchnie, rozsiewając wokół frustrację albo jakąś udręczoną radość. Znowu opowiedziała Michelowi, co się stało, a on pokiwał głową. Taki przypadek również umiał nazwać.
— Presque vu. — Niemal zrozumiałe. — Mnie się często zdarza — dodał, rzucając jej charakterystyczne, sekretne, smutne spojrzenie.
Niestety Mai wszystkie jego teorie dotyczące symptomów chorobowych wydały się nagle jedynie próbą zamaskowania jej rzeczywistych problemów. Czasami czuła się bardzo zmieszana, czasami myślała, że rozumie nie istniejące sprawy, czasami zapominała różne rzeczy, na zawsze; a czasem ogarniało ją ogromne przerażenie. Te właśnie kwestie Michel próbował zawrzeć w swoich teoriach i logicznych prostokątach.
Niemal zrozumiałe. Prawie. A potem powrót do krainy światła i czasu. Nie można było nic zrobić, trzeba po prostu żyć dalej. Minęło sporo dni i Mai udało się zapomnieć tamto nieprzyjemne uczucie, zapomnieć, jak bardzo była przerażona, a równocześnie — jak bliska radości. Doznanie było czymś tak dziwnym, że aż łatwo było je zapomnieć. Żyć dalej w la vie quotidienne, zwracać uwagę na codzienne życie i pracę, na przyjaciół i przyjezdnych.
Wśród gości pojawiły się Charlotte i Ariadnę, które przyjechały z Mangali, aby naradzić się z Mają w sprawie pogarszających się stosunków z Ziemią. Poszły na gzyms zjeść śniadanie i rozmawiały o niepokojach dorsabrevian. Minojczycy opuścili wprawdzie koalicję „Uwolnić Marsa”, ponieważ nie podobała im się między innymi próba opanowania kolonii na zewnętrznych księżycach, doszli jednak do przekonania, że Jackie ma rację — przynajmniej do pewnego stopnia — w kwestiach związanych z imigracją.
— Nie jest prawdą, że na Marsie mieszka zbyt wiele osób — zauważyła Charlotte. — Mylą się ci, którzy tak sądzą. Moglibyśmy zacisnąć pasa i zagęścić miasta. W nowych „osadach”, które pływają po Morzu Północnym, mogłoby zamieszkać naprawdę wielu ludzi, podobnie jak w innych miejscach na naszej planecie. Osady są niemal samowystarczalne, kontaktują się jedynie z miastami portowymi, których zresztą również można założyć znacznie więcej.
— Tak, to prawda — zgodziła się Maja. Mimo ziemskich „najazdów”, nie popierała poglądów antyimigracyjnych. Jednak Charlotte działała ponownie w radzie wykonawczej, a od lat wspierała bliskie kontakty z Ziemią.
— Nie chodzi o liczby — powiedziała ze smutkiem. — Chodzi o ludzi, o to, w co wierzą. Problemy z asymilacją są naprawdę coraz gorsze.
Maja pokiwała głową.
— Czytałam o tym.
— Tak. Wszelkimi sposobami staramy się zintegrować nowo przybyłych, a nie można po prostu kazać im się rozproszyć.
— Z pewnością.
— Rodzi się wszakże sporo problemów: przypadki sharii, przemocy w rodzinie, walki gangów etnicznych, imigranci atakujący tubylców — zwykle mężczyźni atakują kobiety, choć nie zawsze — gangi młodych tubylców odwzajemniają się tamtym, dręcząc nowe kolonie i tak dalej. Kłopoty… A przecież obecnie imigracja jest mocno zredukowana, przynajmniej oficjalnie. ONZ oburza się na nas i chce nam przysłać jeszcze więcej Ziemian. Jeśli nadal będą tak postępować, staniemy się czymś w rodzaju ludzkiego śmietniska i cała nasza praca pójdzie na marne.
— Hmm… — Maja potrząsnęła głową. Oczywiście, znała ten problem, ale przygnębiła ją myśl, że dotychczasowi sojusznicy mogą przejść na stronę przeciwną jedynie z powodu intensyfikacji problemu. — Jakąkolwiek podejmiecie decyzję, musicie brać pod uwagę opinię ONZ. Jeśli zakażecie imigracji, a oni i tak będą tu przylatywać, wówczas nasza praca jeszcze szybciej zostanie zaprzepaszczona. Stąd ta kwestia chińska, prawda? Lepiej pozwólmy na imigrację, utrzymując ją na jak najniższym, lecz satysfakcjonującym ONZ poziomie. Kiedy przybędą Ziemianie, jakoś sobie z nimi poradzimy.
Dwie kobiety ze smutkiem pokiwały głowami. Wszystkie trzy jadły przez chwilę w milczeniu, wypatrując na świeży błękit porannego morza.
— Eksmetanarodowcy także stanowią problem — odezwała się wreszcie Ariadnę. — Chcą tu przylecieć jeszcze bardziej niż ci z ONZ.
— Jasne.
Mai nie zaskoczył fakt, że stare konsorcja metanarodowe ciągle jeszcze posiadają na Ziemi taką władzę. Rzecz jasna, aby przetrwać, skopiowały model Praxis i po tej fundamentalnej zmianie w swej naturze, nie przypominały już totalitarnych feudałów, pragnących zawojować świat. Ciągle jednak były wielkie i silne, zatrudniały mnóstwo osób i dysponowały sporą ilością zgromadzonego kapitału. Stale też prowadziły interesy, ponieważ ich członkowie musieli z czegoś żyć. Strategie zarobkowania były czasami godne podziwu, czasem — wręcz przeciwnie: można było w jakiś nowy i lepszy sposób wykonać coś, czego ludzie naprawdę potrzebowali, można też było oszukiwać, próbować wykorzystać własną przewagę lub tworzyć fałszywe potrzeby. Większość eksmetanarodowców stosowała strategię mieszaną, usiłując osiągnąć stabilizację poprzez — tak jak w dawnych czasach — inwestowanie w różnych gałęziach produkcji i na różnych terenach. Niestety, w ten sposób walka ze złymi strategiami stawała się jeszcze trudniejsza, ponieważ wszyscy, w jakimś stopniu, je stosowali. Obecnie wielu eksmetanarodowców zaczęło się bardzo aktywnie interesować programem marsjańskim: pracowali dla ziemskich rządów, wysyłali statkami ludzi z Ziemi, zakładali miasta i farmy, budowali kopalnie, zajmowali się produkcją i handlem. Czasami Marsjanom wydawało się, że emigracja z Ziemi nie skończy się, póki nie powstanie tam należyta równowaga; co, biorąc pod uwagę sytuację hipermaltuzjańską na Ziemi, oznaczało dla Marsa katastrofę.
— Tak, tak — mruknęła niecierpliwie Maja. — Niemniej jednak musimy spróbować pomóc, postępując w sposób, który Ziemianie zaakceptują. W przeciwnym razie, wybuchnie wojna.
Gdy Charlotte i Ariadnę odjeżdżały, były tak samo zmartwione jak Maja. I nagle Rosjance przyszła do głowy bardzo ponura myśl: skoro zwróciły się do niej o pomoc, sytuacja musi naprawdę wyglądać kiepsko.
W taki właśnie sposób Maja znowu zajęła się bezpośrednią pracą polityczną, chociaż usiłowała zachować odpowiedni dystans. Rzadko opuszczała Odessę, wyjeżdżała jedynie sporadycznie w sprawach „PEWG”, nie zarzuciła współpracy z trupą teatralną, której działalność ściśle się łączyła z polityką. Zaczęła jednak znowu chodzić na zebrania i wiece, czasem wchodziła na podium i przemawiała. Werteswandel przybierała wiele form. Pewnej nocy Maja przyjęła nawet propozycję reprezentowania Odessy (jako członek Towarzystwa Przyjaciół Ziemi) w wyborach do globalnego senatu, gdyby nie zdołali znaleźć lepszego kandydata. Później, po przemyśleniu sprawy, błagała swoich towarzyszy, aby poszukali jednak kogoś innego i w końcu zdecydowali się poprzeć pewnego młodego dramaturga z „Grupy”, który pracował również w zarządzie miasta. Był to bardzo dobry kandydat. Mai udało się więc uciec przed tą funkcją, lecz nadal starała się robić, co w jej mocy, by (mniej aktywnie) pomóc Ziemskim Kwakrom. Doświadczała osobliwych odczuć, ponieważ wiedziała, że nie można przekroczyć pojemności planety, nie powodując katastrofy; udowadniała to historia Ziemi od dziewiętnastego stulecia. Trzeba było działać ostrożnie i nie pozwolić na przylot zbyt dużej liczby osób. Taki wyczyn wprawdzie niemal graniczył z cudem, jednak przetrwanie ograniczonego okresu przeludnienia było lepsze niż borykanie się z otwartą inwazją, i kwestię tę Maja ciągle podkreślała w swoich wystąpieniach.
Przez cały ten czas Nirgal przebywał w terenie, prowadząc normalny koczowniczy tryb życia i odbywając rozmowy z „dzikimi” oraz z farmerami. Maja miała nadzieję, że wykorzystywał swój wpływ na to, co Michel nazywał zbiorową nieświadomością. Liczyła na swego młodszego przyjaciela. Starała się też, jak umiała, poradzić sobie z innym odcinkiem swego życia, czyli stawić czoło historii, w jakimś sensie najmroczniejszej części ze wszystkich. Niestety stale wracały do niej odczucia charakterystyczne dla jej poprzedniego życia w Odessie.
Niektóre doznania nazywała złośliwym deja vu. Potem wróciły również prawdziwe deja vus, które — jak zawsze — wysysały piękno z otoczenia Rosjanki. Och, każdy wybuch uczucia był jak wstrząs; straszliwe przypomnienie. Później znikały, niemniej jednak dzień takich doznań był torturą, a tydzień piekłem. Michel twierdził, że w aktualnej literaturze przedmiotu stan ten nazywano stereotemporalnym. Potocznie mówiło się o nim: „wrażenie zawsze-już”. Problem ten dotyczył pewnego procentu spośród najstarszych mieszkańców Marsa. W sensie emocjonalnym, nic nie mogło być dla Mai gorsze. W takie dni budziła się i aż do wieczora każdy moment stawał się dokładną powtórką identycznej chwili, która zdarzyła się we wcześniejszym dniu… Tak się czuła… Jak gdyby poprzez własne doświadczenia zrozumiała wreszcie Nietzscheańskie pojecie wiecznego powrotu, nie kończącego się powtórzenia wszystkich możliwych kontinuów czasoprzestrzennych. Straszne! A w dodatku nic nie mogła na to poradzić, mogła jedynie przemykać się przez „zawsze-już” przewidziane dni, słaniając się i czując jak zombie, aż wreszcie przekleństwo rozwiewało się — czasami powoli w mgłę, czasem z szybkim trzaskiem następował powrót do stanu niestereotemporalnego: niczym powrót do normalnego widzenia po podwójnej wizji, gdy wszystko wokół odzyskiwało głębię. Z powrotem w realność z jej błogosławionym poczuciem świeżości każdej chwili, w ślepe stawanie się, podczas którego Maja mogła doświadczać każdego momentu z zaskoczeniem i czuć zwykłe wznoszenia się i spadki swojej emocjonalnej sinusoidy, kolejki górskiej, która, chociaż nieprzyjemna, oznaczała przynajmniej ruch.
— Ach, jak to dobrze — oświadczył Michel, kiedy Maja niczym odczarowana otrząsnęła się z takiego wrażenia (Francuz się zastanawiał, który z podanych przez niego leków jej pomógł).
— Może gdybym mogła po prostu przejść na drugą stronę presque vu — szepnęła Maja słabiutkim głosem. — Nie deja vu, niepresque ani jamais, lecz tylko vu.
— Chodzi ci o coś w rodzaju oświecenia — domyślił się Michel — satori albo epifanii. O mistyczną jedność z wszechświatem. Mówiono mi, że jest to zwykle bardzo krótkotrwałe zjawisko. Szczytowe doznanie.
— Są jednak skutki uboczne?
— Tak. Po fakcie lepiej pojmujesz różne sprawy, ale, no cóż, mówią, że to się zwykle zdarza, tylko jeśli człowiek osiągnie pewien…
— Spokój?
— Nie, no cóż… tak. Nazwałbym to bezruchem umysłu.
— Chcesz powiedzieć, że coś takiego do mnie nie pasuje.
Michel uśmiechnął się szeroko.
— Każdy człowiek może się doskonalić. To znaczy… Trzeba się przygotować. Jeżeli zrozumiałem wszystko właściwie, należy postępować tak jak praktykujący zeń.
Maja przeczytała więc kilka tekstów na ten temat. Wszystkie były zgodne — zeń to nie informacja, ale zachowanie. Jeśli twoje zachowanie jest odpowiednie, wówczas pojawia się mistyczna jasność; lub nie. A nawet jeśli się pojawia, jest zwykle tylko krótkim momentem, wizją.
Rosjanka za bardzo się trzymała własnych nawyków, by umieć w ten sposób kontrolować swe myśli, choć mogłyby ją przygotować do szczytowego doznania. Żyła swoim życiem i niepokoiły ją załamania pamięci. Sądziła, że wywołuje je sama, myśląc o przeszłości, jak najbardziej więc skupiała się na chwili obecnej. To był jakiś rodzaj zeń, który zresztą przychodził jej z łatwością — instynktowna strategia przetrwania, którą stosowała od lat. Ale szczytowe doznanie… Czasami Maja tęskniła za nim, ponieważ „prawie rozumiała”, że może w końcu zrozumieć w pełni… Spadało na nią presque vu, świat przyjmował aurę jakiegoś nieuchwytnego, lecz potężnego sensu tuż poza obszarem jej myśli i Maja zatrzymywała się i napierała, odprężała albo po prostu starała się podążyć za nim i zrozumieć go; ciekawy, przeraźliwy, pełen nadziei. Po pewnym czasie doznanie słabło, a potem mijało. Ale któregoś dnia… Gdyby tylko zrozumiała! Zrozumienie mogłoby jej pomóc, w każdym razie później. Czasami była tak bardzo ciekawa! Jak by ono wyglądało? Jakie byłoby to pojęcie, które unosiło się tuż poza jej umysłem? Z pewnością nazbyt realne, by mogło być tylko złudzeniem…
Choć początkowo Mai nie przyszło do głowy, że szuka czegoś takiego, w końcu przyjęła zaproszenie Nirgala i pojechała z nim, by wziąć udział w święcie na Olympus Mons. Michel uważał ten pomysł za bardzo dobry. Co roku, podczas północnej wiosny ludzie spotykali się na wierzchołku Olympus Mons blisko Krateru Zp. Tam, wewnątrz kaskady półkolistych namiotów, ponad skałami i dachówkami organizowali festyn na cześć pierwszego festiwalu, gdy celebrowano koniec Wielkiej Burzy, gdy spłonęła na niebie lodowa asteroida, a John mówił o powstaniu marsjańskiego społeczeństwa.
Kiedy wjeżdżała wagonikiem na wielki wulkan, pomyślała, że w pewnym sensie to społeczeństwo rzeczywiście się pojawiało, przynajmniej o pewnych porach i w pewnych miejscach. Teraz, tutaj; a więc wreszcie przybyliśmy. Każdego roku, przy Ls dziewięćdziesiąt na Olympusie przypominano sobie obietnicę Johna i świętowano jej spełnienie. Do tej pory największy procent wśród uczestników stanowili młodzi tubylcy, lecz przyjechało również wielu nowych imigrantów, którzy pragnęli zobaczyć, jak wygląda ten słynny festiwal; przez tydzień wszyscy oddawali się zabawie, przeważnie grając na jakimś instrumencie, tańcząc albo jedno i drugie. Maja wolała tańczyć, zresztą potrafiła grać tylko na tamburynie. Gdzieś zgubiła Michela i innych przyjaciół: Nadię i Arta, Saxa, Marinę, Ursulę, Mary, Nirgala, Dianę i całą resztę; tańczyła z nieznajomymi i nie musiała o niczym pamiętać. Wystarczyło się jedynie skupić na twarzach, które się przed nią pojawiały. Każda wyglądała jak pulsar świadomości i każda wydawała się krzyczeć: „Żyję, żyję, żyję!”
Taniec był wspaniały i trwał całą noc; sugerował, że asymilacja jest możliwa i że areofania rzuca w niewidzialny sposób zaklęcie na każdą osobę, która przybywa na Marsa. Najpierw coraz bardziej blednie, aż w końcu zostaje całkowicie zapomniana toksyczna ziemska przeszłość i powstaje prawdziwa marsjańska kultura, powołana do życia w zbiorowym akcie stworzenia. To dobrze… Jednak nie można mówić o szczytowym doznaniu… Nie było tu dla niego miejsca, a zatem nie było tu miejsca dla Mai. Być może martwa ręka przeszłości była zbyt silna, szczególnie że wierzchołek Olympus Mons wyglądał tak samo jak wtedy, niebo ciągle było czarne i gwiaździste z wyjątkiem purpurowego pasa wzdłuż horyzontu… Marina mówiła, że wokół rozległego stożka zbudowano zajazdy dla pielgrzymów, którzy zatrzymywali się w nich podczas wędrówek po szczycie; na dole, w kalderze znajdowały się również domy noclegowe, ponieważ „czerwoni” amatorzy wspinaczek niemal przez cały czas mieszkali w tym świecie zachodzących na siebie wypukłych skalnych ścian. Maja uważała taki tryb życia za dziwaczny, zwłaszcza w obecnych czasach na Marsie.
Z pewnością nie było to miejsce dla niej. Zbyt wysoki Olympus Mons, zbyt głęboko tkwił w przeszłości. Maja wiedziała, że nie może tu liczyć na przeżycie, którego poszukiwała.
Podczas drogi powrotnej, w pociągu do Odessy nadarzyła jej się okazja do długiej rozmowy z Nirgalem. Wspomniała mu o troskach Charlotte i Ariadnę, a on pokiwał głową i opowiedział jej nieco o swoich przygodach w terenie; wynikało z nich, że wielu przyjezdnych łatwo się przystosowuje do życia na Marsie.
— W końcu wygramy — oświadczył z przekonaniem. — Nasza planeta stanowi obecnie pole bitwy między przeszłością i przyszłością. Przeszłość trzyma się mocno, jednak wszyscy pragniemy zwycięstwa przyszłości, którą cechuje nieugięta siła pchająca nas wszystkich naprzód. Ostatnio niemal ją czuję.
Wyglądał na szczęśliwego.
Potem zdjął ich torby z wieszaków nad głową i pocałował Maję w policzek. Był szczupły i silny.
Odsunął się od niej i powiedział:
— Popracujemy nad tym, dobrze? Przyjadę odwiedzić ciebie i Michela w Odessie. Kocham cię.
Po tych słowach Maja oczywiście poczuła się lepiej. Nie było to wprawdzie szczytowe doznanie, ale przejażdżka i rozmowa z tym najbardziej nieuchwytnym tubylcem, którego traktowała jak najukochańszego syna, wiele jej dała.
Jednak gdy wróciła do miasta, nadal zdarzały jej się — jak to określał Michel — „załamania pamięci”. Za każdym razem, gdy ich doświadczała, Francuz był bardziej zmartwiony. Najwyraźniej zaczynały go przerażać. Zauważyła, iż z całych sił starał się ów fakt ukryć. Zresztą, nic dziwnego, że budziły jego niepokój. Z tymi „załamaniami” oraz podobnymi problemami zmagało się wielu jego sędziwych pacjentów. Kuracje gerontologiczne nie pomagały ludziom zachować wszystkich wspomnień ich coraz dłuższej historii. Ponieważ przeszłość oddalała się z każdym rokiem i wspomnienia słabły, „załamania” obejmowały coraz szerszy ich zakres, aż w końcu niektórzy ludzie zatracali umiejętność samodzielnego życia i trafiali do domów opieki.
Albo umierali. Akta Instytutu Pierwszych Osadników, z którym Michel nadal współpracował, co roku stawały się cieńsze. Umarł Wład, a wtedy Marina i Ursula przeprowadziły się z Acheronu do Odessy. Nadia i Art już wcześniej zamieszkali w zachodniej części miasta wraz z dorosłą już córką Nikki. Także Sax Russell wynajął tu mieszkanie, chociaż nadal spędzał większość roku w Da Vincim.
Dla Mai przeprowadzki przyjaciół były równocześnie dobre i złe. Dobre, ponieważ kochała wszystkich tych ludzi i miała wrażenie, że zbierają się wokół niej, co przyjemnie łechtało jej próżność. Lubiła, gdy byli blisko i mogła na nich patrzeć. Wraz z Mariną pomagały Ursuli pogodzić się ze stratą Włada. Mai nagle zaczęło się zdawać, że Ursula i Wład stanowili prawdziwą parę, chociaż przecież Marina i Ursula… Trudno powiedzieć, jak rzeczywiście wyglądał ten układ trojga, to menage ä trois. Tak czy owak, obecnie pozostały Marina i Ursula i były sobie bliskie w cierpieniu. Zupełnie nie przypominały młodych tubylczych par tej samej płci, które można było spotkać w Odessie na każdym kroku: idący obok siebie mężczyźni (ładny widok), trzymające się za ręce kobiety.
Maja była zatem szczęśliwa, widząc je, Nadię lub inne osoby ze starej paczki. Nie zawsze jednak potrafiła sobie przypomnieć zdarzenia, o których rozmawiali, i fakt ten niezwykle ją irytował. Inny rodzaj jamais vu — jej własne życie. Nie, nie, lepiej było skupiać się na chwili obecnej i pracować nad problematyką wodną lub oświetleniem dla aktualnej sztuki. Albo siadywać w barach i gawędzić z nowymi kolegami z pracy czy też z nieznajomymi osobami. Czekać na to oświecenie, które nadejdzie pewnego dnia…
Umarła Samantha. Potem Borys. Och, jedno zdarzenie od drugiego dzieliły wprawdzie jakieś dwa czy trzy lata, jednak po długich dziesięcioleciach, w trakcie których nikt z nich nie umierał, kolejne śmierci wydawały się następować po sobie bardzo szybko. Na pogrzebach wszyscy starali się trzymać fason, a tymczasem świat wokół nich mroczniał — tak jak na gzymsie, kiedy znad Hellespontus Montes zbliżał się ciemny szkwał — ziemskie państwa ciągle przysyłały na Marsa nie uzgodnione grupy osób, które lądowały w nieznanych punktach na planecie, ONZ stale się odgrażała, Chiny i Indonezja nagle skoczyły sobie do gardeł, ekotażyści „czerwonych” wysadzali w powietrze różne miejsca, wybierając je coraz bardziej na oślep; z powodu ich lekkomyślności ginęli ludzie.
Pewnego dnia Michel wszedł ciężko po schodach, przepełniał go smutek.
— Umarł Jęli.
— Co? Nie, och, nie.
— Jakiś rodzaj arytmii serca.
— Och, mój Boże.
Maja nie widziała Jeliego od dziesięcioleci, lecz utrata kolejnego przedstawiciela pierwszej setki… O, nie! Nigdy już nie zobaczy nieśmiałego uśmiechu Jeliego… Nie! Rosjance umknęły pozostałe zdania wypowiedziane przez Michela, nie tyle z powodu żalu, ile z roztargnienia. A może z ogarniającego ją żalu nad sobą.
— To się będzie zdarzać coraz częściej, prawda? — spytała w końcu, gdy zauważyła, że Michel na nią patrzy.
Westchnął.
— Być może.
Znowu na pogrzeb do Odessy przyjechała większość pozostałych członków pierwszej setki. Obrządek zorganizował Michel. Podczas rozmów z przyjaciółmi Maja dowiedziała się wiele na temat życia Jeliego, zwłaszcza od Nadii. Rosjanin wcześnie opuścił Underhill i przeprowadził się do Lasswitz. Pomagał zbudować miasto pod kopułą, a później został ekspertem hydrologii formacji wodonośnych. W 2061 roku wędrował z Nadią, próbując naprawiać zniszczone budowle i trzymać się z dala od kłopotów, ale w Kairze, gdzie Maja widziała go przez chwilę, zgubił pozostałych członków swojej grupy, którzy uciekali w dół Marineris. Wówczas sądzili, że — tak jak jego ukochana Sasza — został zabity, jednak przeżył wraz z większością mieszkańców Kairu, a po rewolcie przeprowadził się do Sabishii i znowu pracował przy formacjach wodonośnych. Związał się wtedy z podziemiem i pomagał przekształcić Sabishii w stolicę półświata. Przez jakiś czas mieszkał z Mary Dunkel, a kiedy oddziały ZT ONZ spacyfikowały miasto, przeprowadził się wraz z nią do Odessy. Maja pamiętała, że ostatni raz widziała Jeliego podczas obchodów M-roku pięćdziesiątego; wówczas wszyscy Rosjanie z grupy wznosili stare, pijackie toasty. Mary mówiła, że tuż po święcie rozstali się. Jęli przeprowadził się do Senzeni Na i stał się jednym z tamtejszych przywódców drugiej rewolucji. Kiedy Senzeni Na wraz z Nikozją, Sheffield i Kairem przyłączyło się do sojuszu wschodniego Tharsis, Jęli pojechał pomóc do Sheffield, a potem wrócił do Senzeni Na i podjął pracę w pierwszej niezależnej radzie miasta; stopniowo został jednym z ojców tamtejszej społeczności, podobnie jak wielu innych przedstawicieli pierwszej setki w różnych miejscach na Marsie. Ożenił się z nigeryjską nisei i miał z nią syna. Dwukrotnie odwiedził Moskwę i stał się popularnym komentatorem dla rosyjskiej telewizji. Tuż przed śmiercią pracował wraz z Peterem nad projektem basenu Argyre, polegającym na odsysaniu pewnych dużych formacji wodonośnych pod Charitum Montes bez naruszania powierzchni. Jego prawnuczka, która mieszkała na Kallisto, była ciężarna. Później, pewnego dnia podczas jakiegoś pikniku na hałdzie moholu Senzeni Na Jęli doznał ostrej niewydolności; reanimacja nie przyniosła rezultatów.
W ten sposób pierwsza setka zmalała do „pierwszej osiemnastki”. Chociaż Sax twierdził, że należy dodać jeszcze siedem osób — grupę Hiroko, która gdzieś żyje. Maja uważała, że to tylko pobożne życzenie, z drugiej jednak strony Sax nie był typem marzyciela, może zatem miał jakieś podstawy do snucia takich przypuszczeń. W każdym razie było ich przynajmniej osiemnaścioro. Najmłodsza z nich, Mary (chyba że nadal żyła Hiroko), miała teraz dwieście dwanaście lat, najstarsza, Ann — dwieście dwadzieścia sześć. Maja liczyła sobie dwieście dwadzieścia jeden, oczywisty absurd, taka była jednak prawda, gdyż według wiadomości z Ziemi mieli rok 2206…
— Nadal żyją ludzie ponaddwustupięćdziesięcioletni — zauważył Michel — a kuracje pomogą jeszcze przez bardzo długi czas… Może to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
— Może.
Maja miała wrażenie, że wraz z każdą śmiercią również w Michelu coś umiera. Stawał się coraz bardziej ponury, irytując ją swym zachowaniem. Bez wątpienia, ciągle uważał, że powinien był w swoim czasie pozostać w Prowansji, choć zdaniem Mai była to mrzonka, tęsknota za urojonym domem, sprzeczna z oczywistym faktem, że prawdziwym domem Michela był Mars — od momentu wylądowania lub przynajmniej od czasów, kiedy przyłączył się do Hiroko, choć może nawet już od chwili, gdy jako chłopiec po raz pierwszy zobaczył na niebie Czerwoną Planetę! Nikt nie potrafił powiedzieć, od kiedy to się zaczęło, jednak Mars z pewnością był teraz jego domem i fakt ten wydawał się oczywisty dla wszystkich z wyjątkiem samego Francuza, który stale marzył o Prowansji, a Maję uważał zarówno za przyczynę swego wygnania, jak i za uosobienie swojej emigracji; jej ciało miało mu zastępować Prowansję, piersi — prowansalskie wzgórza, brzuch — dolinę, a jej płeć — plażę i ocean. Jedna osoba oczywiście nie może dla kogoś oznaczać zarówno domu, jak i partnera, lecz do takich myśli skłoniła Duvala nostalgia, a poza tym jako romantyk wierzył w niemożliwe projekty. Między innymi na tej wierze opierał się związek jego i Mai, chociaż czasami Rosjanka odczuwała ten fakt w postaci strasznego brzemienia; a nigdy bardziej niż wtedy, gdy śmierć kogoś z pierwszej setki pchała Michela w jej ramiona, a zatem w myśli o domu.
Sax nie lubił pogrzebów ani mszy. Śmierć każdego przyjaciela uważał najwyraźniej za złośliwość losu i ohydny przykład machającej mu czerwoną flagą w twarz Wielkiej Niewyjaśnionej. Nie mógł jednak obstawać przy takich poglądach, ponieważ śmierć stanowiła czekający na rozwiązanie problem naukowy. Jednak nawet Russella zbijały z tropu przyczyny śmierci — różne rodzaje ostrej niewydolności, których objawy stale się zmieniały; jedyną wspólną cechą była szybkość, z jaką następowały, oraz brak jednego oczywistego medycznego powodu ich pojawienia się. Szukano go na przykład w fazowych załamaniach, takich jak jamais vu Mai, rodzaj jamais vivre — zresztą ilość teorii była nieskończona, bowiem problem stał się podstawową kwestią interesującą zarówno wszystkich starych, jak i wszystkich młodszych, którzy obawiali się starości — jednym słowem, starali się go rozwiązać niemal wszyscy. Prowadzono intensywne badania, jednakże do tej pory nikt nie wiedział na pewno, co charakteryzuje zdarzające się ostre niewydolności i czy są one jednym i tym samym; ludzie umierali nadal.
Podczas pogrzebu Jeliego sporą część jego prochów rozsypano z szybko wznoszącego się balonu, wystrzelonego z tego samego punktu falochronu, z którego przed laty wysłano balon z prochami Spencera. Zebrani stanęli w takim miejscu, by po odwróceniu się widzieli całą Odessę. Po obrządku wrócili do mieszkania Mai i Michela. Zaczęli wspominać okres związany z działalnością w Praxis, przejrzeli notatki i wycinki Michela, rozmawiali o Olympus Mons, o roku 2061, o Underbill. O przeszłości. Maja ignorowała wszelkie dyskusje. Podała gościom herbatę i ciastka. Wreszcie w mieszkaniu pozostali już tylko Michel, Sax i Nadia. Czuwanie skończyło się; Maja mogła odpocząć. Zatrzymała się przy stole kuchennym, położyła dłoń na ramieniu Michela i spojrzała ponad głową Francuza na ziarniste czarno-białe zdjęcie, poplamione czymś, co wyglądało jak plamy od sosu do spaghetti i kawy. Wyblakłe zdjęcie młodego mężczyzny uśmiechającego się wprost do aparatu pewnym siebie uśmiechem.
— Cóż za interesująca twarz — oświadczyła.
Poczuła, jak ciało Michela sztywnieje pod jej dłonią. W oczach Nadii pojawił się strach. Maja uświadomiła sobie, że powiedziała coś niewłaściwego, nawet Sax wyglądał na porażonego. Wpatrzyła się w twarz młodego mężczyzny na zdjęciu, patrzyła i patrzyła, lecz nic jej nie przychodziło do głowy.
Uciekła z mieszkania. Ruszyła w górę spadzistymi ulicami Odessy, mijając pobielone domy, turkusowe drzwi i okiennice, koty i terakotowe donice, aż znalazła się wysoko w górnej części miasta, skąd ponad indygowej barwy taflą morza Hellas rozciągał się widok na wiele kilometrów. Podczas wędrówki Maja płakała, choć nie wiedziała z jakiego powodu, po prostu czuła dziwny smutek. A w dodatku, gdzieś w głębi siebie podejrzewała, że coś takiego przydarzyło jej się już wcześniej.
Po pewnym czasie znalazła się w zachodnim fragmencie górnej części miasta. Tu był Paradeplatz Park, gdzie niedawno wystawili jakiś dramat, chyba Opowieść zimową. Tak, to była Opowieść zimowa. Teraz wszystko wydawało się martwe.
Ach, no cóż. A więc tu jestem. Maja powoli schodziła długimi, schodkowymi bocznymi uliczkami, kierując się ku budynkowi, w którym mieszkała. Myślała o sztukach, a wraz z każdym krokiem w dół, jej nastrój poprawiał się. Przy bramie dostrzegła ambulans i poczuła chłód, jak gdyby wylano na nią kubeł lodowatej wody. Obeszła budynek i poszła w dół gzymsu.
Chodziła po gzymsie, aż zmęczenie kazało jej się zatrzymać. Wtedy usiadła na ławce. Naprzeciwko niej w ulicznej kafeterii jakiś mężczyzna grał na dychawicznym bandoneonie — był łysy, miał białe wąsy, worki pod oczyma, pucołowate policzki i czerwony nos. Smutek muzyki odzwierciedlał mu się na twarzy. Słońce zachodziło, morze niemal zupełnie znieruchomiało, szeroka tafla połyskiwała lepkim, szklistym blaskiem; płynna powierzchnia jarzyła się oranżem, ilekroć słońce mrugało ponad górami na zachodzie. Maja odpoczywała na ławce, czując na skórze morską bryzę. Mewy szybowały nad głową. Nagle kolor morza wydał jej się znajomy i przypomniała sobie, jak spoglądała z pokładu „Aresa” w dół, na cętkowaną, pomarańczową kulę — Marsa, nietkniętą planetę toczącą się pod nimi, gdy weszli na orbitę, symbol wszelkiego potencjalnego szczęścia. Maja nigdy potem nie była szczęśliwsza niż w tamtym momencie, mimo iż tak wiele zdarzyło się podczas pobytu tutaj.
A potem znowu zawładnęło nią to doznanie — przedepileptyczna emanacjapresque vu. Morze lśniło i wydawało się ogromnie znaczące, jakiś sens tkwił we wszystkim dokoła, nacierał, tyle że Maja nie potrafiła go odgadnąć, znajdował się poza jej zasięgiem. Zrozumiała jednak, że już sama istota zjawiska jest czymś niezwykle ważnym, a prawdziwe znaczenie i tak zawsze pozostaje nieuchwytne i gdzieś w przyszłości, ciągnąc naprzód człowieka, który w pewnych szczególnych momentach odczuwa to osobliwe szarpnięcie jako rosnące uczucie mocnego, przepełnionego szczęściem oczekiwania, jak to, którego Maja doznawała, patrząc na Marsa z „Aresa”; nieświadomy umysł wypełniony szczątkami martwej przeszłości, nie umiejący przewidzieć możliwości żywej przyszłości. Tak, tak — wszystko się może zdarzyć, wszystko.
Gdy presque vu spływało z niej powoli, znowu niewidoczne, choć teraz nieco bardziej zrozumiałe, Maja siedziała na ławce, pełna i promieniejąca zrozumieniem; była tu, mimo wszystko była i wiedziała, że potencjalne szczęście pozostanie w niej na zawsze.