Sax uważał wojnę domową za najmniej racjonalny z wszelkich rodzajów konfliktów. Obie strony o wiele więcej łączyło, niż dzieliło, a jednakże sobą walczyły. Niestety, nie sposób było skłonić ludzi, by studiowali analizy plusów i minusów, i nic się nie dało na to poradzić. Chociaż… Gdyby ktoś potrafił jasno i bez emocji sprecyzować najważniejszą kwestię sporną, z powodu której jedna lub obie strony opowiadały się za opcją przemocy, wtedy można by spróbować rozwiązać tę kwestię drogą pokojową.
W tym przypadku z pewnością głównym problemem było terraformowanie, z którym utożsamiano właśnie Saxa. Fakt ten wydawał się wielce niekorzystny, ponieważ jako mediator Russell powinien być osobą absolutnie neutralną. Z drugiej strony, jego działania mówiły same za siebie. Dla wielu stanowił symbol i mógł symbolicznym gestem osiągnąć więcej niż ktokolwiek inny. Teraz jednak potrzebne było jakieś ustępstwo na rzecz „czerwonych”, prawdziwe ustępstwo, coś realnego, a nie żaden pusty symbol. Z symbolami Sax zmagał się na co dzień. Wszelkie słowa sprawiały mu obecnie kłopoty, tak wielkie, że próbując lepiej je zrozumieć, sięgał często do ich etymologii. Rzut oka na nadgarstek — symbol: „specyficzny znak oznaczający coś innego”, od łacińskiego symbolum, przyswojone z języka greckiego słowo znaczące „złożyć”. Dokładnie tak. To „składanie” było dla Saxa niezrozumiałe, uważał je za wartość emocjonalną, prawie nierealną, a równocześnie na swój sposób ważną.
Po południu w dzień bitwy o Sheffield Sax zadzwonił przez naręczny komputer do Ann. Na chwilę udało mu się połączyć, ale nie zdołał jej namówić na rozmowę. Ponieważ nie przyszło mu nic innego do głowy, pojechał jej szukać na skraj gruzów miasta. Wstrząsnęło nim, gdy zobaczył, jak wiele zniszczeń może spowodować kilkugodzinna bitwa. Lata ciężkiej pracy zmieniły się w dymiące ruiny; dym przeważnie zasnuwał nawet nie makrocząstki ognistego popiołu, ale poruszone drobiny miału — stary wulkaniczny popiół wzleciał w powietrze, a potem porwał go wiatr i poniósł na wschód. Kabel sterczał z ruin jako czarna linia węglowych włókien nanoprzewodowych.
Nic nie wskazywało na to, żeby „czerwoni” zamierzali jeszcze stawiać opór. Jednocześnie nie było sposobu zlokalizowania Ann — nie odbierała telefonu. Nieco podłamany tym faktem Sax wrócił do kompleksu magazynowego we wschodnim Pavonis i wszedł do środka.
Ann była w środku, w ogromnym magazynie. Dostrzegłszy go, przeszła obok pozostałych osób, kierując się prosto ku niemu. Minę miała taką, jakby zamierzała wbić mu nóż w serce. Nieszczęśliwy Sax zapadł się w fotel i pomyślał, jakże daleko w przeszłość sięga ten ciąg ich nieprzyjemnych rozmów. Całkiem niedawno pokłócili się podczas jazdy koleją ze Stacji Libijskiej. Przypomniał sobie, jak mówiła coś o usunięciu soletty i zwierciadła pierścieniowego, potężnych symboli. Sax właściwie nigdy nie miał dobrego zdania o tych wielkich, a zarazem niezwykle kruchych instrumentach zwiększających ilość ciepła podczas procesu terraformowania.
Kiedy więc Ann powiedziała:” Chcę czegoś w zamian”, Sax wiedział, o co jej chodzi i zanim zdążyła rozwinąć myśl, zasugerował usunięcie zwierciadeł. Jego słowa zaskoczyły Ann, zatrzymały ją, pohamowały jej straszliwy wybuch gniewu. Podejrzewał, że gdzieś głęboko w swoim wnętrzu zapewne coś czuła: żal albo rozpacz, nie mógł jednak być tego pewien. Wiedział wszakże, iż tego dnia wielu „czerwonych „poległo, a jeszcze więcej umarło nadziei i marzeń, które „czerwoni” żywili.
— Przykro mi z powodu Kaseia — powiedział.
Ann zignorowała jego słowa i skłoniła Saxa, by zaproponował zdjęcie kosmicznych zwierciadeł. Zgodził się, a później natychmiast obliczył stratę światła, jaką spowoduje ich brak; równocześnie przez cały czas się krzywił. Obliczył, że naświetlenie słoneczne zmniejszy się o mniej więcej dwadzieścia procent, co stanowiło istotną różnicę.
— To spowoduje epokę lodowcową — zauważył.
— Świetnie — odparła Ann.
Jednak wcale nie była zadowolona. A kiedy opuszczała pokój, Sax widząc jej opuszczone ramiona pomyślał, że deklaracja usunięcia zwierciadeł wcale nie podniosła na duchu Ann. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że bandy jej zwolenników będą usatysfakcjonowane. W każdym razie, miał do wykonania zadanie. Może uda się dzięki niemu powstrzymać wojnę domową! Zdawał sobie sprawę z faktu, że umrze wielka ilość roślin, zwłaszcza tych rosnących na najwyżej położonych terenach, chociaż brak pełnego nasłonecznienia z pewnością wpłynie negatywnie na wszystkie ekosystemy. Nie miał wątpliwości co do tego, iż czeka ich epoka lodowcowa. Chyba że bardzo skutecznie jej się przeciwstawią. Warto spróbować, zwłaszcza jeśli stawką jest kres bratobójczych walk na Marsie.
Najprościej byłoby odciąć wielki pas pierścieniowego zwierciadła i pozwolić mu odlecieć w kosmos, prosto z płaszczyzny ekliptyki. Podobnie można było postąpić z solettą: odpalić kilka z jej rakiet stabilizujących, a poleci w dal, szaleńczo się obracając.
Sax nie miał jednak ochoty marnować użytego do budowy tych urządzeń krzemianu glinu. Zdecydował się zbadać możliwość wykorzystania gdzieś w Układzie Słonecznym kierunkowych rakiet zwierciadeł oraz ich współczynnika odbicia. Solettę można by umiejscowić przed Wenus, a zwierciadła ustawić w taki sposób, aby stworzyć wielki parasol osłaniający gorącą planetę. Byłby to pierwszy krok w procesie ochładzania jej atmosfery, o którym od dłuższego czasu dyskutowano w literaturze przedmiotu, niezależnie od innych projektów terraformowania Wenus. Następnie trzeba by ulokować pierścieniowe zwierciadło na odpowiedniej orbicie polarnej wokół planety. Odbite światło pomogłoby utrzymać solettę-parasol we właściwym położeniu na wypadek naporu promieniowania słonecznego. Zarówno więc solettę, jak i zwierciadła można było wykorzystać, a w dodatku stanowiłoby to czytelny sygnał, kolejny symboliczny gest mówiący: „Spójrzcie, tę wielką planetę również można terraformować”. Nie było to łatwe zadanie, niemniej jednak wykonalne. Tym samym zmniejszyłaby się nieco psychiczna presja na Marsa, który traktowano dotąd jako „jedyną możliwą alternatywną Ziemię”. Trudno się było w tym doszukać logiki, ale to akurat nie miało specjalnego znaczenia, bowiem historia bywa nieprzewidywalna, a ludźmi wcale nie kierują racjonalne motywacje. W każdym razie, w specyficznej logice symbolicznej układu limbicznego gest ten mógłby być pewnym znakiem dla ludzi na Ziemi, psychiczną sugestią. Symbolem. Spójrzcie tam! Lećcie tam! I dajcie spokój Marsowi!
Sax omówił więc sytuację w Da Vincim ze specjalistami od astronomii eksperymentalnej, którzy skutecznie przejęli kiedyś kontrolę nad zwierciadłami. Za plecami ludzie nazywali ich i Saxa (chociaż i tak słyszał) szczurami laboratoryjnymi lub saxoklonami. W gruncie rzeczy byli to poważni, urodzeni na Marsie naukowcy, którzy różnili się od siebie usposobieniem tak samo jak absolwenci studiów i młodzi doktorzy w każdym laboratorium. Dla ogółu fakt ten nie miał jednakże znaczenia; młodzi pracowali z Saxem, uważano ich zatem za jego repliki. Widocznie Russell stał się obecnie modelowym nowoczesnym naukowcem marsjańskim. Postrzegano go przede wszystkim jako ubranego w biały fartuch „laboratoryjnego szczura” albo jako pochłoniętego pracą szalonego naukowca otoczonego w swojej kraterowej twierdzy chętnymi młodymi Igorami, błyskającymi szaleństwem w oczach, lecz postępującymi w sposób przemyślany — małymi Misterami Spockami: mężczyznami tak chudymi i niezgrabnymi jak budowlane dźwigi, kobietami bezbarwnymi w ochronnych szarościach… Ich neutralne przywiązanie do wiedzy… Sax bardzo to lubił; cenił całkowite oddanie nauce, pojmował je i podzielał — tę potrzebę zrozumienia wszystkiego i wyrażenia tego matematycznie. Uważał ich pragnienia za rozsądne. Prawdę mówiąc, często wydawało mu się, że gdyby wszyscy ludzie byli fizykami, świat wyglądałby znacznie lepiej.
— Ach, nie, ludziom podoba się pojęcie płaskiego wszechświata, ponieważ uważają, że trudno sobie radzić z zakrzywioną przestrzenią.
Może tak, a może nie… W każdym razie, młodzi tubylcy — niezależnie od tego, jak dziwni się wydawali — stanowili w Kraterze Da Vinciego potężną grupę. Mieściła się tu obecnie baza technologiczna podziemia i dzięki pełnemu zaangażowaniu Spencera ich możliwości produkcyjne wyglądały zupełnie nieźle. To oni przygotowali rewolucję, a teraz kontrolowali orbitalną przestrzeń planety.
Między innymi właśnie z powodu tej kontroli wielu z tutejszych naukowców wyglądało na niezadowolonych lub przynajmniej zakłopotanych, gdy Sax po raz pierwszy powiedział im o pomyśle usunięcia soletty i zwierciadła pierścieniowego. Poinformował o swoich planach podczas zebrania przy ekranach i zauważył, że wiele twarzy krzywiło się w dezaprobacie, jakby milcząco sugerując: „Szefie, to się nie trzyma kupy”. Tyle że wojna domowa też nie miała najmniejszego sensu. Trzeba było wybrać mniejsze zło.
— Czy tamci nie będą się sprzeciwiać? — spytała Aonia. — To znaczy „zieloni”?
— Bez wątpienia będą — odparł Sax. — Generalnie na Marsie panuje teraz anarchia, ale grupa we wschodnim Pavonis stanowi coś w rodzaju prerządu. Jednak to my w Da Vincim kontrolujemy przestrzeń kosmiczną Marsa. Zresztą, niezależnie od sprzeciwów, wraz z usunięciem soletty zniknie też groźba wojny domowej.
Wyjaśniał najlepiej, jak potrafił, a jego słuchaczy pochłonął fakt technicznego wyzwania, problem czysty, prosty i szybko zapomnieli, jakim szokiem był dla nich w pierwszej chwili jego pomysł. Formułując to techniczne wyzwanie, Sax czuł się, jakby rzucał psom kości. Młodzi naukowcy odeszli od ekranów, rozgryzając „najtwardsze” kwestie problemu i już w kilka dni później dopracowywali plany. Jak zwykle, chodziło głównie o przekazanie AI odpowiednich instrukcji. Naukowcy byli obecnie w niezwykle komfortowej sytuacji — wystarczało, że wyobrazili sobie coś, dokładnie to przemyśleli, a następnie powiedzieli AI: „zrób tak i tak”. Na przykład: „Proszę, skieruj solettę i zwierciadło pierścieniowe na orbitę wenusjańską, potem wyreguluj listewki soletty w taki sposób, aby zmieniła się w parasol, którego zadaniem będzie ochrona planety przed całością słonecznego naświetlenia”. Pozostawało czekać, aż komputery obliczą trajektorie i kąty ustawienia luster, wyznaczą silniki do odpalenia, i to wszystko.
Dzięki maszynom ludzie stawali się wręcz zbyt potężni. Michel stale powtarzał, że posiadają nowe boskie moce, a Hiroko swoimi działaniami sugerowała, że należy ignorować wszelką tradycję, nie powinna bowiem istnieć żadna granica wykorzystania tych nowych sił. Sax uważał, że pewne rzeczy warte są zachowania, jednak technicy z Da Vinciego — tak samo jak Hiroko — nie przywiązywali do tradycji najmniejszej wagi. Twierdzili, że znajdują się obecnie w bardzo szczególnym momencie historycznym i nie czuli się wobec nikogo odpowiedzialni. Zrobili więc tak, jak proponował szef.
Jakiś czas później Sax poszedł do Michela.
— Martwię się o Ann — powiedział.
Stali w rogu dużego magazynu na wschodnim Pavonis; kręcący się wokół swoich spraw i zajęty rozmowami tłum zapewniał im w pewien sposób prywatność, Michel jednak czujnie się rozejrzał wokół siebie, po czym rzucił:
— Wyjdźmy na zewnątrz.
Ubrali się w skafandry i wyszli. Wschodnie Pavonis zmieniło się obecnie w labirynt namiotów, magazynów, warsztatów, torów magnetycznych, parkingów, rurociągów, rozmaitych zbiorników, podwórzy, stosów odpadów i śmieci; szczątki urządzeń walały się wszędzie jak wulkaniczne ejektamenta. Michel skierował się w kierunku zachodnim i szybko dotarli do stożka kaldery, skąd to gigantyczne ludzkie śmietnisko wyglądało zupełnie inaczej — jak zagony hodowli bakteryjnych.
Przy samej krawędzi stożka ciemnawy, plamiasty bazalt opadał w postaci szeregu koncentrycznych stopni. Wzdłuż tych tarasów zbudowano schody, a najniższy — ogrodzono. Michel zaprowadził Saxa na taras, skąd przez boczną ściankę rozciągał się widok na dno kaldery — pięć kilometrów w dół. Olbrzymia średnica sprawiała, że kaldera nie wydawała się tak głęboka. Daleko w dole znajdowała się lekko zaokrąglona powierzchnia. Kiedy Sax uprzytomnił sobie, jak mała jest ta kaldera w stosunku do całego wulkanu, leżące pod nim Pavonis wydało mu się ogromnym cielskiem — niczym stożkowy kontynent ustawiony gdzieś w atmosferze planety i opadający wierzchołkiem w dół. Rzeczywiście, niebo było purpurowe tylko na horyzoncie, nad głową natomiast ciemnawe, a leżące na zachodzie słońce przypominało ciężką złotą monetę, która rzucała wyraźne ukośne cienie. Michel i Sax mieli cały ten świat jak na dłoni. Wzniecone przez wybuchy drobiny miału zniknęły i wszystko wróciło do normalnej teleskopowej klarowności. Skały, niebo i nic więcej… z wyjątkiem pasa budynków rozrzuconych wokół stożka. Skała, niebo i słońce. Mars Ann. Z wyjątkiem budynków… A na Ascreusie, Arsii, Elysium, nawet na Olympusie nie było budynków.
— Ze spokojem moglibyśmy ogłosić, że wszystko, co leży powyżej ośmiu kilometrów, pozostaje strefą pierwotnej pustki — rzucił Sax. — l utrzymać ten stan na zawsze.
— A bakterie? — spytał Michel. — Porosty?
— Prawdopodobnie pojawiły się. Ale czy one mają jakieś znaczenie?
— Dla Ann tak.
— Ale dlaczego, Michel? Czemu jej się podoba taki pusty świat?!
Michel wzruszył ramionami. Wreszcie, po długiej pauzie odrzekł:
— Bez wątpienia chodzi o jakieś kompleksy. Sądzę, że Ann odmawia życia. Zwróciła się ku skale, ponieważ jej potrafi zaufać. Jako dziecko była maltretowana, wiedziałeś o tym?
Sax potrząsnął głową. Próbował sobie wyobrazić, co znaczą słowa Duvala.
— Jej ojciec umarł — ciągnął Michel. — Matka wyszła ponownie za mąż, kiedy córka miała osiem lat. Ojczym znęcał się nad małą, póki nie skończyła szesnastu lat. Wtedy wyprowadziła się do siostry matki. Pytałem ją o szczegóły, ale stwierdziła, że nie chce o tym rozmawiać. „Poniżenie to poniżenie i tyle”, odrzekła. Mówi, że i tak nie pamięta zbyt dużo.
— Wierzę w to.
Michel zamachał ręką.
— Pamiętamy więcej, niż nam się zdaje. Czasami więcej, niż chcemy.
Dwaj starcy stali przez chwilę, patrząc na kalderę.
— Nie potrafię sobie tego wyobrazić — oświadczył Sax.
Michel popatrzył ponuro.
— Doprawdy? W pierwszej setce znajdowało się pięćdziesiąt kobiet. Z pewnością niejednej Ann mężczyźni zniszczyli życie. Jeśli wierzyć statystykom, doświadczyło tego od dziesięciu do piętnastu z nich. Gwałt, bicie, maltretowanie… tak to się dzieje.
— Trudno uwierzyć.
— Tak.
Sax przypomniał sobie, jak uderzył Phillis w szczękę, zaledwie jednym ciosem pozbawiając ją przytomności. Poczuł wtedy pewne zadowolenie. Jednak wówczas musiał potraktować ją w ten sposób. Tak mu się zdawało przez cały czas.
— Każdy ma swoje powody — zauważył Michel, szokując tym stwierdzeniem Saxa. — Tak w każdym razie myślą. — Jak zwykle próbował tłumaczyć, skąd się bierze zło. — U podstaw ludzkiej kultury — powiedział, patrząc w kalderę — leży neurotyczna reakcja na najwcześniejsze urazy psychiczne jednostki. Przed urodzeniem i w niemowlęctwie człowiek żyje w narcystycznej błogości oceanicznej, w której jednostka stanowi wszechświat. Potem, w którymś momencie późnego okresu niemowlęctwa, uświadamiamy sobie, że jesteśmy odrębnymi osobami, że różnimy się od naszej matki i wszystkich innych ludzi. To jest cios, z którego nigdy nie potrafimy się całkowicie otrząsnąć. Dziecko próbuje sobie radzić, jak umie — powstaje w nim szereg strategii neurotycznych. Najpierw usiłuje na powrót połączyć się z matką. Następnie odsuwa się od matki i kieruje ku istocie idealnej — ku ojcu. Tej metody ludzie często kurczowo się trzymają, stąd w niektórych kulturach powstała potrzeba oddawania czci królowi czy bogu. Jednostka może też szukać ideałów gdzieś dalej, skierować się ku pojęciom abstrakcyjnym lub ku braterstwu mężczyzn. Wszystkie te kompleksy mają swoje nazwy i posiadają bogatą literaturę… kompleks Dionizosa, Perseusza, Apollina, Heraklesa. Tacy ludzie istnieją, wszyscy są neurotykami, a z wyjątkiem reprezentantów kompleksu Dionizosa — także mizoginami.
— To jeden z twoich semantycznych prostokątów? — spytał Sax.
— Tak. Kompleksami Apollina i Heraklesa można by opisać przemysłowe społeczności Ziemi. Kompleks Perseusza dotyczy kultur wcześniejszych, choć i współcześnie można znaleźć jego przykłady. Wszystkie trzy są z gruntu patriarchalne. Cenią i szanują tylko to, co męskie, natomiast wszystko, co jest kobiece, uważają za mniej ważne, jedynie za dodatek do czynnika męskiego. Twierdzą, że kobieta to tylko instynkt, ciało i natura, a mężczyzna jest przyczyną, umysłem i prawem. Prawo oczywiście rządzi.
Sax, zafascynowany tą opowieścią, spytał tylko:
— A na Marsie?
— No cóż, na Marsie ideałem znowu jest czynnik macierzysty. Tu mamy do czynienia z powrotem do kompleksu Dionizosa czy też do swego rodzaju ponownego postedypalnego scalenia z naturą, które stale usiłujemy odkryć. Szukamy jakiegoś nowego kompleksu, który nie byłby tak bardzo narażony na wypaczenia neurotyczne.
Sax potrząsnął głową. Zadziwiające, jak piękne teorie potrafi tworzyć pseudonauka. Może to technika kompensacyjna; rozpaczliwa próba, aby zbliżyć się do takich dziedzin jak fizyka. Jednak psychologowie nie rozumieją, że fizyka, mimo swego — nie da się ukryć — skomplikowania, ciągle poszukuje prostoty.
Michel kontynuował wykład. Mówił, że nieodłączny patriarchatowi jest kapitalizm, hierarchiczny system, w którym większość osób wyzyskiwano w sposób ekonomiczny, traktowano jak zwierzęta, zatruwano, zdradzano, prześladowano, zabijano. A w najlepszym przypadku życiu tych ludzi towarzyszyło stałe poczucie zagrożenia, obawiali się odrzucenia, utraty pracy, nędzy, niezdolności zarobienia na życie dla siebie i rodziny, głodu, poniżenia. Niektórzy uwięzieni w tym nieszczęsnym systemie odreagowywali spowodowaną położeniem wściekłość na wszystkich wokół, często na osobach najbardziej kochanych, tych, których obecność właściwie powinna osładzać im trudne życie. To było nielogiczne, a nawet głupie. Brutalne i głupie. Tak. Michel wzruszył ramionami; nie podobały mu się wnioski, do których doprowadził go tym razem własny pociąg do dywagowania. Sax natomiast miał na ten temat do powiedzenia tylko jedno: że działania wielu ludzi wskazują niestety na ich głupotę. Michel dalej mówił (brzmiało to tak, jak gdyby próbował się wykręcić od przyzwoitego objaśnienia), że w niektórych umysłach układ limbiczny został całkowicie zwichnięty. Adrenalina i testosteron zawsze pchały do reakcji typu: „walcz lub uciekaj”, co w pewnych wyjątkowo ponurych przypadkach doprowadzało do układu: „zrań lub zostaniesz zraniony”, a wtedy ludzie wplątani w ten układ nie mieli wyjścia — byli straceni, nie tylko w sensie uczuciowości, ale także w kategoriach racjonalnej interesowności. W gruncie rzeczy, byli chorzy i sami na siebie ściągali nieszczęście.
Sax też czuł się trochę chory. Michel wyjaśnił właśnie w niecały kwadrans wiele przyczyn męskiej agresji, a jednak większość wniosków dotyczyła Ziemian. Marsjanie byli inni. Chociaż Sax sam świetnie pamiętał katów z Kasei Vallis, którzy go torturowali. Byli to jednak osadnicy z Ziemi. Chorzy. Młodzi tubylcy nie są tacy, powiedział sobie Sax. Marsjanin, który uderzyłby kobietę albo molestował dziecko, zostałby wykluczony ze społeczności, groziłby mu ostracyzm, a może także bardziej namacalna kara — utrata domu albo zesłanie na asteroidy bez zgody na powrót. Tak chyba było?
Trzeba zbadać ten problem.
Teraz Sax znowu pomyślał o Ann: o jej sposobie zachowania, o nieczułości. Przypomniał sobie, jak intensywnie skupiała się na nauce, na skałach. Może kompleks Apollina… Koncentracja na abstrakcji, nieprzyjmowanie do wiadomości istnienia ciała, a zatem całego związanego z nim bólu. Może…
— Jak sądzisz, co teraz pomogłoby Ann? — spytał Sax.
Michel znowu wzruszył ramionami.
— Zastanawiam się nad tym od lat. Myślę, że pomaga jej Mars. Pomogli jej także Simon i Peter. Ich obu trzymała nieco na dystans. Jednak nie udało im się gruntownie jej zmienić.
— Ale… ona przecież kocha to wszystko — zauważył Sax, wskazując na kalderę. — Naprawdę kocha. — Zastanowił się nad analizą Michela. — Z jej strony to nie jest zwykłe zaprzeczanie. Jest w niej także coś pozytywnego. Choćby ta miłość do Marsa.
— Tyle że jeśli kochasz kamienie, a nie ludzi — stwierdził Michel — jest to chyba trochę… niezrównoważone. Albo też dzieje się to jakby zamiast. Ann ma wielki umysł, wiesz…
— Wiem…
— …I wiele dokonała. Jednak nie wydaje się z tego zadowolona.
— Ann nie podoba się to, co się dzieje z jej światem.
— Tak. Jednak, czy naprawdę jej się to nie podoba? Wiesz, co jej się najbardziej nie podoba? Ja nie jestem taki pewny. Dla mnie to kolejny przykład wyparcia. Zarówno miłość, jak i nienawiść.
Sax potrząsnął głową. Był szczerze zdumiony, że Michel naprawdę uważa psychologię za naukę. Tak wiele symboli. Traktowanie umysłu jako silnika parowego; podczas narodzin nowoczesnej psychologii istniały już gotowe mechaniczne analogie. Ludzie zawsze tak postępowali, gdy myśleli o umyśle: mechanizm zegarowy dla Kartezjusza, zmiany geologiczne dla osób żyjących w początkach epoki wiktoriańskiej, komputery albo holografia dla dwudziestego wieku, AI dla dwudziestego pierwszego… a dla freudowskich tradycjonalistów — silniki parowe. Przyłożenie ciepła, wzrost ciśnienia, przesunięcie ciśnienia, odpowietrzanie, wszystko zmienione w represję, sublimacja, powrót represji tego, co zostało stłumione. Sax pomyślał, że odpowiednim modelem dla ludzkiego umysłu muszą być naprawdę nieprawdopodobne silniki parowe. Według niego umysł przypominał bardziej… Co? Ekosystem… pole turniowe… a może raczej dżunglę zaludnioną przez wszelkie możliwe gatunki dziwacznych bestii. Albo wszechświat, wypełniony gwiazdami, kwazarami i czarnymi dziurami. No cóż… w gruncie rzeczy był to tylko — chociaż dość imponujący — skomplikowany zbiór synaps i neurytów; energia chemiczna faluje w tę i z powrotem niczym pogoda w atmosferze. Tak, to było lepsze porównanie: pogoda… burzowe fronty myśli, strefy wysokiego ciśnienia, komórki niskiego, huragany — strumieniowe prądy biologicznych pragnień, zawsze tworzące swe szybkie, potężne obroty. Życie w wichrze. No cóż… Symbol. Prawdę mówiąc, umysł był raczej kiepsko rozumianym organem.
— O czym myślisz? — spytał Michel.
— Czasami się martwię — przyznał się Sax — o teoretyczne podstawy tych twoich diagnoz.
— Och, nie musisz, są świetnie poparte empirycznie. I bardzo precyzyjne, bardzo dokładne.
— Zarówno precyzyjne, jak i dokładne?
— No cóż, to chyba to samo, nie sądzisz?
— Nie. W danych szacunkowych jakiejś wartości dokładność określa, jak daleko się znajdujesz od prawdziwej wartości, precyzja natomiast odnosi się do rozmiaru błędu oceny. Sto plus minus pięćdziesiąt nie jest zbyt precyzyjnym określeniem. Jeśli jednak szacujesz sto plus minus pięćdziesiąt, a prawdziwa wartość wynosi sto jeden, to mieścisz się w błędzie, twoje stwierdzenie jest zatem całkiem dokładne, chociaż niezbyt precyzyjne. Rzecz jasna, często prawdziwe wartości w ogóle nie dają się określić.
Michel popatrzył z zaciekawieniem.
— Jesteś człowiekiem bardzo dokładnym, Sax.
— To tylko statystyka — odparł, broniąc się. — Od czasu do czasu język pozwala powiedzieć coś w sposób precyzyjny.
— I dokładny.
— Czasami.
Spojrzeli w dół, na powierzchnię kaldery.
— Chcę pomóc Ann — szepnął Sax.
Michel skinął głową.
— Już mówiłeś. A ja ci powiedziałem, że nie wiem jak. Dla niej oznaczasz terraformowanie. Jeśli miałbyś jej pomóc, musiałoby jej pomóc terraformowanie. Sądzisz, że potrafisz znaleźć sposób, aby móc tego dokonać?
Sax zastanowił się.
— Dzięki terraformowaniu mogłaby dłużej przebywać na zewnątrz. W dodatku bez hełmu, a nawet bez maski.
— Uważasz, że Ann tego chce?
— Zdaje mi się, że wszyscy tego pragną. Jeśli nie świadomie, to w móżdżku. Jak zwierzęta, rozumiesz. Dobre samopoczucie.
— Nie wiem, czy Ann ma odpowiedni stosunek do swoich uczuć zwierzęcych.
Sax przez chwilę myślał nad słowami Michela, a w tym czasie pociemniał cały pejzaż.
Spojrzeli w górę. Słońce było czarne. Obok niego lśniły gwiazdy. Czarny dysk otaczała słaba łuna, być może korona słoneczna.
Później nagły ognisty półksiężyc zmusił ich, by odwrócili wzrok. Tak, korona. A to, co widzieli wcześniej, było prawdopodobnie oświetloną egzosferą.
Pociemniały krajobraz rozświetlił się znowu, kiedy skończyło się sztuczne zaćmienie. Jednak po powrocie słońce było wyraźnie mniejsze od tego, które świeciło zaledwie kilka chwil wcześniej. Stary spiżowy guzik marsjańskiego słońca! Sax poczuł się, jak gdyby z wizytą przyszedł jakiś przyjaciel. Planeta wydawała się teraz bardziej przyćmiona, intensywne barwy kaldery stały się o ton ciemniejsze, jak gdyby światło słoneczne przysłoniły niewidzialne chmury. Widok właściwie bardzo znajomy — naturalne światło Marsa, oświetlające planetę znowu po dwudziestu ośmiu latach.
— Mam nadzieję, że Ann to widziała — stwierdził Sax.
Poczuł chłód, chociaż wiedział, że nie upłynęło jeszcze wystarczająco dużo czasu, by powietrze zdążyło się ochłodzić, a poza tym miał przecież na sobie skafander. Ale naprawdę było mu zimno. Ponuro pomyślał o rozproszonych po całej planecie polach turniowych, na północy do cztero — czy pięciokilometrowego poziomu, natomiast na średnich i południowych szerokościach areograficznych — niżej. Całe ekosystemy zaczną już niedługo umierać. Ten dwudziestoprocentowy spadek nasłonecznienia był gorszy niż jakakolwiek ziemska era lodowcowa, bardziej przypominał ciemność po wielkich katastrofach związanych z wymieraniem gatunków: zderzeniu KT, wydarzeniach w ordowiku, dewonie czy też — najgorszych — w permie, dwieście pięćdziesiąt milionów lat temu, kiedy wyginęło aż dziewięćdziesiąt pięć procent wszystkich żyjących gatunków. Przerwanie stanu równowagi; bardzo niewiele gatunków przeżywało takie okresy — pozostawały jedynie szczególnie wytrzymałe lub te, które po prostu miały szczęście.
— Wątpię, czyją to usatysfakcjonuje — rzucił Michel.
Sax wiedział o tym. Teraz jednak zastanawiał się, w jaki sposób najłatwiej skompensować utratę światła, które dawała soletta. Wolałby, żeby nie ucierpiała żadna bioma. Gdyby znalazł sposób, Ann po prostu musiałaby się pogodzić z istnieniem turniowych pól.
Było Ls 123, sam środek południowej zimy (na północy — lata), blisko aphelium, które sprawiało, że zima na południu była o wiele chłodniejsza niż na północy (niemałe znaczenie miał także fakt wysokości terenu): temperatury regularnie spadały do dwustu trzydziestu kelwinów, było więc niewiele cieplej niż podczas pierwotnych chłodów panujących przed przybyciem pierwszej setki. Teraz, gdy soletta i zwierciadło pierścieniowe zniknęły, temperatury będą spadać jeszcze niżej. Bez wątpienia, na południowych wyżynach zamarznie w tym roku rekordowa ilość roślin.
Z drugiej strony, na południu spadło już wiele śniegu, który chronił żywe istoty przed zimnem i wiatrem. Środowisko pod śniegiem wyglądało na całkiem stabilne. Być może spadek ilości światła i — w następstwie — temperatury powierzchniowej nie zaszkodzi zbytnio zasypanym śniegiem roślinom, już przykrytym, a więc częściowo zahartowanym na zimno. Sax nie miał jednak pewności. Chciał pojechać w teren i przekonać się na własne oczy. Rzecz jasna, mogą minąć miesiące, a nawet lata, zanim zajdą dostrzegalne zmiany. Z wyjątkiem, oczywiście, samej pogody. Śledził już dane meteorologiczne, spędzał wiele godzin przed zdjęciami satelitarnymi i mapami pogody; szukał oznak ochłodzenia. Dzięki tym badaniom odprężał się po rozmowach z ludźmi, którzy przychodzili do niego protestować przeciwko usunięciu zwierciadeł; w tygodniu po zdarzeniu pojawiło się ich tak wielu, że te wizyty stały się niemal nie do zniesienia.
Niestety, pogoda na Marsie była niestała, więc nie sposób było przewidzieć, czy zmiany rzeczywiście spowodowało usunięcie dużych luster. Zdaniem Saxa naukowcy mieli dość kiepskie pojęcie na temat atmosfery, a marsjańska pogoda była systemem naprawdę pół-chaotycznym. W jakiś sposób przypominała ziemską, co nie zaskakiwało, jeśli się wzięło pod uwagę, że przyczyna leżała w powietrzu i wodzie poruszających się po powierzchni wirującej kuli: siły Coriolisa są przecież wszędzie takie same, a zarówno na Marsie, jak na Ziemi wiały tropikalne stałe wiatry wschodnie, umiarkowane stałe wiatry zachodnie, polarne wiatry wschodnie; i tu, i tam znajdowały się też nawałnicowe punkty kotwiczne. Niewiele więcej można było powiedzieć z całą pewnością o marsjańskiej pogodzie. No… Może jeszcze kilka kwestii — na południu było chłodniej i bardziej sucho niż na północy. Znad wysoko położonych wulkanów i łańcuchów górskich wiatr przynosił deszcze. Blisko równika było cieplej, na biegunach chłodniej. Na tym kończyły się oczywiste uogólnienia. Marsjanie mogli być pewni jeszcze różnych lokalnych wzorców, chociaż bywały odchylenia. Ważniejsze od doświadczenia okazywały się statystyki. Zarejestrowano zresztą jedynie pięćdziesiąt dwa M-lata, podczas których w dodatku przez cały czas gęstniała atmosfera, na powierzchnię planety pompowano wodę i tak dalej… Właściwie więc trudno było powiedzieć, jak wyglądają normalne czy też przeciętne warunki.
Sax uznał, że musi opuścić wschodnie Pavonis. Nie mógł się tam skupić. Ludzie ciągle przerywali mu badania, skarżąc się na brak zwierciadeł, a zmienna i burzowa sytuacja polityczna była równie nieprzewidywalna jak pogodowa. Oczywiście, że usunięcie luster bynajmniej nie ułagodziło wszystkich „czerwonych” — nadal prawie codziennie sabotowano projekty terraformowania; czasami odbywały się ostre walki w ich obronie. Z wiadomości (które Sax przykazał sobie oglądać przez godzinę dziennie) dowiedział się o istnieniu na Ziemi grup ludzi, którzy próbowali przywrócić stan rzeczy sprzed powodzi; ich przeciwieństwo stanowiły siły zamierzające wykorzystać powódź w podobny sposób, jak marsjańscy rewolucjoniści, traktując ją jako punkt zwrotny w historii i swego rodzaju trampolinę, odskocznię do nowego porządku społecznego, do „świeżego początku”. Tyle że metanarodowcy nie zamierzali się poddać, tworzyli zresztą aktualny system społeczny: zarządzali ogromnymi zasobami i nawet siedmiometrowa fala (ponad poziom morza) nie mogła pozbawić ich władzy.
Po jednej takiej przygnębiającej godzinie Sax wyłączył monitor i poszedł do rovera Michela, na kolację z przyjacielem.
— Nie ma czegoś takiego jak „świeży początek” — oznajmił, włączywszy wodę na herbatę.
— Wielki Wybuch? — zasugerował Michel.
— Jeśli dobrze rozumiem, na Ziemi istnieją teorie sugerujące, że… przyczyną iłowatości wczesnego wszechświata była wcześniejsza… to znaczy… iłowatość poprzedniego wszechświata, załamanie się w Wielki Chrzęst.
— Który wszelkie nieregularności skruszył na proch?
— Istnieją dziwne osobliwości… Poza wypadkowymi poziomami zjawiska kwantowe pozwalają pewnym cząstkom na pojawienie się. Pod wpływem kosmicznego podmuchu małe bryłki zaczęły się łączyć w duże. — Sax zmarszczył brwi. Przemawiał tonem teoretyków z Da Vinciego. — Miałem na myśli powódź na Ziemi… Która bynajmniej nie oznacza całkowitej zmiany warunków. Właściwie, może niektórzy ludzie na Ziemi wcale nie uważają tego stanu rzeczy za punkt zwrotny.
— Rzeczywiście. — Michel roześmiał się z jakiegoś powodu. — Powinniśmy tam polecieć i zobaczyć, nie sądzisz?
Kiedy skończyli jeść spaghetti, Sax oświadczył:
— Chcę pojechać w teren. Muszę sprawdzić, czy widać już efekty usunięcia zwierciadeł.
— Jeden już widziałeś. To przyćmienie światła, kiedy byliśmy na stożku… — Michel wzruszył ramionami.
— Tak, ale jedynie wzmógł moją ciekawość.
— No cóż… Utrzymamy więc dla ciebie tę placówkę.
Sax pomyślał, że przy obecnym stanie techniki człowiek nie musiał być fizycznie obecny w danym miejscu.
— Stary móżdżek nigdy się nie poddaje — mruknął.
Michel uśmiechnął się.
— Właśnie z tego względu chcesz wyjechać i zobaczyć zmiany na własne oczy.
Sax zmarszczył brwi.
Zanim wyszedł, zadzwonił do Ann.
— Chciałabyś mi towarzyszyć na wycieczce do południowego Tharsis, aby… aby zbadać wyższe partie areobiosfery?
Ann wydawała się przestraszona jego pytaniem. Gdy rozważała propozycję, trzęsła jej się głowa — w ten sposób móżdżek odpowiedział na sześć czy siedem sekund przed jej świadomą odmowną odpowiedzią słowną:
— Nie.
Potem spojrzała dziwnie przerażona i przerwała połączenie.
Sax wzruszył ramionami. Czuł się nieszczególnie. Wiedział, że jednym z powodów do wyjazdu w teren była chęć zabrania tam Ann i pokazania jej skalistych biom w postaci turniowych pól. Pragnął, by zwróciła uwagę, jak bardzo są piękne. Chciał z nią porozmawiać… Jakoś tak… Nie bardzo wiedział, co mógłby jej powiedzieć; obraz wspólnej wyprawy miał w umyśle — w najlepszym razie — dość zamazany. Po prostu chciał jej pokazać. Pragnął sprawić, aby to wszystko zobaczyła.
No cóż, nikt nie potrafi skłonić drugiej osoby do dostrzeżenia czegoś nie chcianego.
Poszedł się pożegnać z Michelem. Na tym właśnie polegała cała praca Francuza: sprawić, żeby ludzie zauważali różne rzeczy. Bez wątpienia, stąd wynikała frustracja, z jaką Duval mówił o Ann. Należała do jego pacjentek już od ponad stulecia, a jej zachowanie zupełnie się nie zmieniło, nawet nie powiedziała mu zbyt wiele o sobie. Sax uśmiechnął się nieznacznie, gdy o tym myślał. Niestety, Michela wyraźnie niepokoiła ta sytuacja, ponieważ naprawdę kochał Ann i chciał jej pomóc. Kochał zresztą wszystkich swoich starych przyjaciół i pacjentów, łącznie z Saxem. Na tym polegała zdaniem Duvala zawodowa odpowiedzialność: zakochiwać się w każdym przedmiocie swojej „pracy naukowej”. Każdy astronom kocha gwiazdy. No cóż, kto wie, kto wie…
Sax wyciągnął rękę i klepnął przyjaciela w ramię. Michel uśmiechnął się, spodobał mu się gest, który nie pasował do dawnego Saxa. Miłość, tak… Zwłaszcza gdy przedmiotem badań są znane od lat kobiety, których zachowanie studiuje się z intensywnością czystej nauki — tak, to może być uczucie. Wielka poufałość, niezależnie od miejsca, w którym odbywa się rozmowy — w gabinecie czy gdzieś indziej. Właściwie, nie jest nawet ważna zgoda pacjenta na współpracę; zdarzało się, że nie chciał odpowiadać na żadne pytania. W końcu, jeśli Michel pragnął, aby odpowiadano (rozwlekle) na jego pytania (choćby i na te nie zadane), zawsze miał Maję, która była niemal „zbyt ludzka”, która dawała Michelowi nieźle popalić, zmuszając jego układ limbiczny do ostrego biegu terenowego z przeszkodami, która — jeśli wierzyć Spencerowi — nawet rzucała w niego przedmiotami. Po takim intensywnym symbolizmie milczenie Ann mogło się Michelowi wydawać wręcz pieszczotą.
— Bądź ostrożny — powiedział Michel. Szczęśliwy naukowiec, zwracający się do jednego z „przedmiotów” swojej pracy naukowej, kochanego jak brata.
Sax wsiadł w jednoosobowy rover i zjechał po stromym, gołym południowym stoku Pavonis Mons, potem przejechał przełęcz między Pavonis i Arsia Mons. Objechał suchą wschodnią stronę wielkiego stożka Arsia Mons, potem zjechał po południowym stoku Arsii i po wzniesieniu Tharsis, aż dotarł na potrzaskane wyżyny Daedalia Planitia. Równina stanowiła pozostałość gigantycznego starego basenu pouderzeniowego, teraz prawie całkowicie zatartego przez pochyłość Tharsis, lawę z Arsia Mons i nieustanne wiatry; pozostał po nim jedynie zbiór obserwacji i wniosków areologów, nikłe promieniste szeregi ejektamentowych fragmentów widocznych jeszcze na mapach, ale już nie w krajobrazie.
Dla oka niewprawnego podróżnika jadącego po tej krainie nie różniła się ona od większości pozostałych południowych wyżyn: była nieregularna, nierówna, pokryta dołami, popękana. Dziki, skalny krajobraz. Stare magmowe wylewy przybrały postać wygładzonych, płatkowych łuków ciemnej skały. Wyglądały jak wzniesione fale rozkładające się wachlarzem i opadające na brzeg. Ląd znaczyły spowodowane działaniem wiatru smugi, zarówno jasne, jak i ciemne, ukazując drobiny pyłu o różnym ciężarze i zawartości: na południowo-wschodnich stokach kraterów i głazów narzutowych znajdowały się wydłużone, długie, jasne trójkąty, na północny zachód od nich ciemne pasy w kształcie litery „V”, natomiast wewnątrz wielu pozbawionych stożków kraterów — ogromne, nieregularne, ciemne plamy. Następna wielka burza pyłowa z pewnością pozmienia wszystkie te wzory.
Sax z przyjemnością przejechał niskie kamienne fale — w dół, w górę, w dół, w górę — odczytując niczym mapę piaskowe malowidła stworzone ze smug pyłu. Nie podróżował kamiennym pojazdem składającym się z niskiego, ciemnego pomieszczenia i pędzącym jak karaluch od jednej kryjówki do następnej, lecz dużym pudełkowatym minibusem areologów, wysokim na trzy piętra, z oknami na wszystkich czterech stronach.
Naprawdę wielką uciechę sprawiała Saxowi ta jazda naprzód: do góry, w rzadkim, jaskrawym świetle dnia, w dół i w górę, w dół i w górę, przez poprażkowaną piaskiem równinę. Jak na Marsa, horyzont znajdował się bardzo daleko. Sax nie musiał się przed nikim ukrywać; nikt go nie gonił. Był wolnym człowiekiem na swobodnej planecie i jeśli miał ochotę, mógł objechać swoim pojazdem cały świat. Pojechać wszędzie, gdzie chciał.
Zdał sobie sprawę z tej możliwości po dwudniowej jeździe, a i nawet wtedy nie był pewien, czy w pełni ją odczuwa. Miał wrażenie osobliwej lekkości i często za jego przyczyną — czasem bez oczywistego powodu — nieznaczny uśmieszek rozciągał mu usta. Kiedyś nie znał uczucia depresji ani strachu, choć zapewne gdzieś się czaiło — może od roku 2061 albo nieco wcześniej. Sześćdziesiąt sześć lat strachu, lekceważonego i zapominanego, lecz stale obecnego: powodował pewne napięcie w układzie mięśniowym, mały ukryty lęk w samym środku wszystkiego.
— Sześćdziesiąt sześć butelek strachu na ścianie, sześćdziesiąt sześć butelek! Zdejmij jedną, puść ją w koło, zostanie sześćdziesiąt pięć butelek strachu na ścianie!
Teraz lęk zniknął. Sax czuł się swobodny, jego świat był wolny. Zjeżdżał pochyłą, rzeźbioną wiatrem równiną. Wcześniej tego dnia w rozpadlinach zaczął pojawiać się szkliście połyskujący śnieg; pył nigdy tak nie lśnił. Potem pojawiły się porosty, Sax wjeżdżał bowiem w atmosferę. Nie widział powodu, aby jego życie nie miało dalej wyglądać w taki właśnie sposób — by mógł wędrować swobodnie całymi dniami we własnym świecie-laboratorium. Zresztą, wszyscy inni mogą być równie wolni!
Teraz naprawdę doświadczał emocji!
Och, niech się spierają na Pavonis. Z pewnością będą się tam kłócić. W innych miejscach również… Stanowili niezwykle swarliwą gromadkę. Jak wyjaśniliby ich kłótliwość socjologowie? Trudno powiedzieć. W każdym razie, mimo sporów, Marsjanom jakoś udawało się ze sobą współpracować; być może osiągali kompromis tylko tymczasowo, dla załatwienia jakiejś sprawy? Cóż… obecnie wszystko było tymczasowe. Zrezygnowano z tak wielu tradycji, tak wiele zapomniano, aż pozostało coś, co John zwykł nazywać „koniecznością tworzenia”; a tworzenie to sprawa bardzo trudna. Nie każdy, kto potrafił narzekać, umiał tworzyć.
Jednak teraz Marsjanie mieli pewne możliwości jako grupa, jako… cywilizacja. Suma wiedzy naukowej, ich wspólna, rosła do ogromnych rozmiarów, dając im wiele możliwości, których — nawet w ogólnym zarysie — jednostka nie potrafiłaby pojąć. Zrozumiałe czy nie, były to jednak możliwości; Michel nazywał je „boskimi siłami”, Sax natomiast uważał, że przyjaciel popada w przesadę bądź miesza podstawowe kwestie, bowiem jego zdaniem siły te z pewnością należały do świata materialnego, były realne i wymuszała je rzeczywistość. Dzięki nim — zastosowanym właściwie — dałoby się stworzyć przyzwoitą ludzką cywilizację. Nareszcie! Po wszystkich tych stuleciach prób! A dlaczego nie? Dlaczego nie? Dlaczego nie rozpocząć z wysokiego pułapu? Potrafili każdemu zabezpieczyć godziwy byt, leczyć choroby, powstrzymać starzenie (będą żyli po tysiąc lat), zrozumieć wszechświat od odległości Plancka do kosmicznej, od Wielkiego Wybuchu po eskaton — wszystko było możliwe, technicznie możliwe do osiągnięcia. Jeśli zaś chodziło o tych, którzy twierdzili, że ludzkość potrzebuje bodźca w postaci cierpienia, aby zrozumieć znaczenie swej mocy, no cóż… Sax był pewien, że nigdy nie przestaną istnieć takie tragiczne zdarzenia, jak: utracona miłość, zdrada przez przyjaciół, śmierć, złe wyniki w laboratorium. Tymczasem wszyscy zadowoleni mogli swobodnie kontynuować prace nad stworzeniem wspaniałej cywilizacji. Potrafili tego dokonać! Zadziwiające, naprawdę. Dotarli do takiego momentu historycznego, kiedy każdy człowiek mógł oświadczyć: „To jest możliwe”. Sax nie do końca wierzył w tę ludzką wszechmoc, toteż stał się podejrzliwy; w fizyce, gdy sytuacja stawała się zbyt wyjątkowa lub unikalna, od razu przychodziło zwątpienie. Podejrzewano, że ktoś popełnił błąd lub wyciągnął niewłaściwe wnioski. Wszechobecna była tak zwana zasada mierności, zgodnie z którą człowiek powinien zakładać, że wszystko jest mniej więcej stałe, a on sam żyje w przeciętnych czasach. Sax nigdy nie widział w tej zasadzie niczego atrakcyjnego, choć być może oznaczała ona pełną dostępność sprawiedliwości.
W każdym razie, obecna chwila z pewnością była nadzwyczajna. Tuż za czterema oknami minibusa Mars połyskiwał pod delikatnym dotykiem promieni naturalnego słońca. Planeta i jej lud, wolni i potężni.
Sax rozglądał się wokół i rozmyślał. Cieszył się wszystkim, co widział i czuł.
— Ha! Ha! — wołał zaskoczony. Smak zupy pomidorowej i chleba. — Ha! — Zapylona purpura zmierzchającego nieba. — Ha! — Spektakl na instrumentach tablicy rozdzielczej, lekko połyskującej, odbitej w czarnych oknach. — Ha! Ha! Ha! Nie do wiary.
Mógł jechać wszędzie, gdzie tylko chciał. Nikt mu nie mówił, co ma robić. Powiedział to głośno w stronę ciemnego ekranu Al:
— Nikt nam nie mówi, co robić!
Owa myśl była niemal przerażająca i przyprawiała o zawrót głowy. „Ka”, jak powiedzieliby yonsei. „Ka” — słowo, którym małe czerwone ludziki podobno nazywały Marsa; pochodziło od japońskiego ka oznaczającego „ogień”. Ten sam wyraz istniał również w wielu innych wczesnych językach, łącznie z praindoeuropejskim. Tak w każdym razie twierdzili językoznawcy.
Sax powoli dotarł na tył przedziału, gdzie szumiało ogrzewanie rovera i system elektryczny. Położył się do łóżka. Mrucząc do siebie, leżał pod grubym kocem, który szybko ogrzał jego ciało, a wtedy położył głowę na poduszce i patrzył w gwiazdy.
Następnego ranka z północnego zachodu nadszedł układ wysokiego ciśnienia i temperatura wzrosła do dwustu sześćdziesięciu dwóch kelwinów. Sax zjechał na wysokość pięciu kilometrów ponad poziom odniesienia, gdzie zewnętrzne ciśnienie powietrza wynosiło dwieście trzydzieści milibarów. Nie wystarczało do swobodnego oddychania, więc założył jeden z ogrzewanych skafandrów powierzchniowych, potem wsunął na ramiona mały zbiornik z powietrzem, nałożył maskę na nos i usta oraz gogle na oczy.
Wyszedł przez zewnętrzny właz śluzy powietrznej i po schodkach zszedł na piaszczystą powierzchnię. Mimo że był tak grubo ubrany, zaczął siąkać nosem z powodu dotkliwego chłodu i oczy załzawiły mu się tak bardzo, że niemal nic nie widział. Chociaż uszy okrywał mu kaptur skafandra, słyszał głośny gwizd wiatru. System grzejny skafandra przygotowano na szczęście do takich zadań, toteż twarz Saxa powoli się przyzwyczaiła.
Russell mocniej zesznurował kaptur i ruszył przed siebie. Stąpał od jednego płaskiego kamienia do następnego; było ich mnóstwo. Często kucał i badał skalne rozpadliny. Znajdował porosty i najrozmaitsze inne okazy życia roślinnego: mchy, małe kępki turzycy, trawy. Wiał bardzo mocny wiatr. Cztery czy pięć razy na minutę smagały Saxa wyjątkowo ostre podmuchy, a w międzyczasie panowała niemal równie silna zawierucha. Miejsce to bez wątpienia pozostawało wietrzne przez większą część roku, bowiem ogromne masy powietrza przemieszczały się stąd na południe dokoła wielkiej wypukłości Tharsis. Komórki wysokiego ciśnienia pozbywały się sporej partii wilgoci na początku wzniesienia, w odległości około sześćdziesięciu kilometrów, dwa czy trzy kilometry poniżej na zachodnim stoku. Nawet w chwili obecnej zachodni horyzont zaćmiewało morze gęstych chmur zlewających się z ziemią.
Śnieg wypełniał niektóre z zacienionych systemów rozpadlin i kotlin, tworząc tak twarde zaspy, że gdy Sax skakał po nich, nie zostawiał śladów. Lodowe płyty, częściowo stopione, potem ponownie zamarznięte. Jedna z nich pękła mu pod butami. Okazało się, że ma grubość kilku centymetrów. Pod płytą znajdował się śnieg w postaci sproszkowanej lub ziarnistej. Mimo ogrzewanych rękawic, palce Saxa były zimne.
Znowu ruszył naprzód i chaotycznie wędrował po skałach. W niektórych głębszych kotlinach znajdowały się lodowe sadzawki. Około południa zszedł w jedno z takich zagłębień i zjadł przy sadzawce lunch, podnosząc co jakiś czas maskę powietrzną, aby ugryźć zbożowo-miodowy balonik. Sax znajdował się na wysokości czterech i pół kilometra ponad poziomem, ciśnienie powietrza wynosiło dwieście sześćdziesiąt siedem milibarów, a zatem układ wysokiego ciśnienia rzeczywiście tu dotarł! Słońce wisiało nisko na północnym niebie: jaskrawa kropka otoczona okręgiem barwy cyny.
W niektórych miejscach lód sadzawki był przezroczysty; przez te „okienka” dało się dostrzec czarne dno. Inne miejsca wrzały, były popękane lub białe od szronu. Brzeg, na którym siedział Sax, stanowiła żwirowa wypukłość; tu i ówdzie pokrywały ją zagony brązowej gleby, a na miniaturowym tarasie — najwyraźniej znaku poziomu maksymalnego przypływu — poczerniałe okazy martwej roślinności, glebowy brzeg na żwirowym. Cała plaża miała niecałe cztery metry długości, metr szerokości. Drobny żwir był barwy umbry, srokatej umbry albo… Sax pomyślał, że musi zajrzeć do wykresu kolorów. Ale nie teraz.
Glebowy taras upstrzyły bladozielone rozetki maleńkich źdźbeł trawy. Tu i tam rosły kępy dłuższych źdźbeł. Większość z nich była martwa i lekko szara. Tuż obok stawu leżały stosy ciemnozielonych mięsistych liści o ciemnoczerwonych krawędziach. W miejscach, gdzie zieleń przechodziła w czerwień, znajdował się kolor, którego Sax nie potrafił nazwać, ciemny, lśniący brąz, osobliwie zabarwiony dwoma kolorami składowymi. Sax zrozumiał, że koniecznie trzeba wywołać wykres barw; ostatnio, kiedy był na zewnątrz, potrzebował go mniej więcej co minutę.
Pod niektórymi z tych dwubarwnych liści leżały woskowate kwiaty w prawie białym kolorze. Zauważył też jakieś pnącza o czerwonych łodygach i zielonych igłach; wyglądały jak miniaturowe wodorosty na plaży. Znowu prześladowała go — tym razem w naturze — mieszanina czerwonego z zielonym.
Słyszał odległy, niesiony na wietrze szum; może to powietrze igrało wśród skał, może bzyczały owady. Czarne muszki, pszczoły… Ponieważ ciśnienie cząstkowe było małe, musiały znosić w tej atmosferze jedynie około trzydziestu milibarów dwutlenku węgla, a w pewnym momencie nasycenie wewnętrzne okazało się wystarczające. Niestety, dla ssaków powietrze z pewnością nie było odpowiednie. Mogły wytrzymać jakieś dwadzieścia milibarów, lecz jeśli życie roślinne będzie się bujnie krzewiło we wszystkich niższych rejonach planety, poziom dwutlenku węgla powinien dość szybko spaść do pożądanego, a wtedy nawet ludzie mogliby się obywać bez zbiorników z powietrzem i masek na twarz. Uwolnić zwierzęta na Marsie!
Saxowi wydawało się, że w słabym szumie rozróżnia głosy zwierząt, immanentne bądź pojawiające się wraz z następną wielką falą viriditas. Szum odległych głosów. Wiatr. Spokój małej sadzawki na skalistej glebie. Taką przyjemność czuł zapewne Nirgal, gdy walczył z ostrym chłodem…
— Ann powinna to zobaczyć — mruknął Sax.
Nagle uświadomił sobie, że cały otaczający go świat został skazany na śmierć decyzją o usunięciu kosmicznych zwierciadeł. Tu znajdowała się górna granica biosfery, która z powodu straty światła i ciepła niewątpliwie się obniży, przynajmniej tymczasowo, a być może na dobre. Saxowi nie podobała się owa myśl, sądził jednak, że potrafi znaleźć sposób skompensowania tego utraconego światła. Terraformowanie przebiegało przecież całkiem dobrze przed pojawieniem się luster, nie były zatem konieczne. Zresztą planeta nie powinna być zależna od czegoś tak kruchego, lepiej więc pozbyć się ich teraz niż później, kiedy wraz z roślinami mogłyby wymrzeć populacje wielkich zwierząt.
Mimo to Sax odczuwał wstyd. Mimo iż dotąd sądził, że martwa roślinna materia to tylko nawóz, że rośliny nie cierpią w przeciwieństwie do zwierząt. Któż jednak może wiedzieć, co czują rośliny? Kiedy przyjrzeć im się uważnie, okazują się równie skomplikowane i tajemnicze jak każde inne przejawy życia. Sax zauważył, że rosną wszędzie wokół. Zajmowały całą dolinę, tworząc jedno wielkie pole turniowe, powoli rozrastające się w ogromny gobelin rozłożony na skale; przebijały się przez zwietrzałe minerały, łącząc się z nimi i tworząc pierwsze gleby, choć taki proces zachodził bardzo powoli. Każda szczypta gleby stanowiła mieszaninę niezwykle złożoną. W pewnej chwili Sax uzmysłowił sobie, że to pole turniowe jest najcudowniejszym krajobrazem, jaki kiedykolwiek widział.
Skupić się na problemie wietrzenia. Cały ten świat wietrzał. W tekście drukowanym po raz pierwszy tego słowa (w dokładnym znaczeniu) użyto w książce o Stonehenge w 1665 roku: Wietrzenie tak wielu stuleci. W tym kamiennym świecie. Wietrzenie. Język jako pierwsza dziedzina nauki, może jeszcze nie do końca jasna albo też wielowartościowa. Składanie w jedno. Symbol. Umysł jako stan pogody. Lub jako wietrzenie.
Chmury wznosiły się nad okoliczne zachodnie pagórki, dolne części chmur opierały się na warstwie cieplnej tak regularnie, jak gdyby ułożono je na tafli szkła. Przypominały fakturę utkanej wełny. Przesuwały się na wschód.
Sax wstał i wyszedł z kotliny otaczającej sadzawkę. Nic go już teraz nie chroniło przez szokująco silnym wiatrem — chłód stał się nagle tak intensywny, jak gdyby akurat właśnie w tej sekundzie rozpoczęła się epoka lodowcowa. Sax wiedział, że za ochłodzenie się jego ciała odpowiedzialny jest ruch powietrza. Temperatura wynosiła dwieście sześćdziesiąt dwa kelwiny, jednak wiatr wiejący z prędkością około siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, z o wiele silniejszymi porywami, obniżał ją do około dwustu pięćdziesięciu stopni. Czy Sax dobrze obliczył? Bez hełmu było mu naprawdę bardzo zimno. Saxowi zdrętwiały także ręce i stopy, a twarzy prawie nie czuł, jakby miał na niej grubą maskę. Drżał, a kiedy mrugał, zlepiały mu się powieki; łzy zamarzały. Musiał wrócić do pojazdu.
Z trudem posuwał się po skalnym terenie, zaskoczony, że siła wiatru tak bardzo wzmacnia zimno. Od czasów dzieciństwa temperatura jego ciała z pewnością nie obniżyła się tak jak w tej chwili. Zapomniał już, jak powietrze potrafi być lodowate. Zataczając się w podmuchach wiatru, wspiął się na niskie wybrzuszenie starej lawy i spojrzał ku szczytowi wzgórza. Stał tam jego rover — duży, jaskrawozielony, połyskujący niczym statek kosmiczny — oddalony o jakieś dwa kilometry w górę wzgórza. Bardzo pożądany widok!
Tyle że nagle wokół Saxa wirować zaczął śnieg, dramatycznie demonstrując wielką prędkość wiatru. Małe ziarniste kulki uderzały o gogle. Ruszył w stronę rovera i ze spuszczoną głową obserwował wirujący ponad skalną powierzchnią śnieg. W powietrzu było go tak dużo, że początkowo sądził, iż zaparowały mu okulary, jednak po sprawiającej ból zimnej operacji wytarcia wnętrza, zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z kondensacją w powietrzu. Nie potrafił powiedzieć, czy jest to drobny śnieg, mgła czy też pył.
Ciężko stąpał w górę. Następnym razem, gdy podniósł oczy, powietrze tak zgęstniało od śniegu, że już nie widział rovera. Postanowił się pospieszyć. Miał szczęście, że skafander był dobrze izolowany i wyposażony w elementy grzewcze. Niestety, mimo iż nastawił ogrzewanie na maksymalną moc, zimno zacinało go w lewy bok, jak gdyby był zupełnie nagi. Widoczność sięgała jedynie plus minus dwudziestu metrów; zmiany następowały szybko, zależnie od tego, jak dużo płatków śniegu przelatywało w danej chwili obok Saxa; znajdował się w bezkształtnej, na przemian rozszerzającej się i kurczącej, bańce bieli — zamarzniętej mgły lub pary — którą stale przenikały fruwające płatki śniegu. Sax podejrzewał, że może znalazł się nawet w burzowej chmurze. Nogi miał sztywne. Otoczył tułów ramionami, wsuwając ręce w rękawicach pod pachy. Nie wiedział, czy posuwa się we właściwym kierunku. Wydawało mu się, że odkąd tak znacząco zmalała widoczność, nie zbaczał z kursu, równocześnie miał także wrażenie, że przeszedł już długą drogę, zatem rover nie powinien być daleko.
Na Marsie nie używano kompasów, lecz Sax miał w naręcznym komputerze i w Al pojazdu system naprowadzający. Mógł na nadgarstku wywołać szczegółową mapę, zlokalizować siebie i rover, posuwać się przez jakiś czas, śledząc na wyświetlaczu pozycję, wreszcie skierować się bezpośrednio w stronę pojazdu. Uznał jednak, że ta operacja jest zbyt długa i nużąca, a po chwili doszedł do wniosku, że właśnie takie myśli mogą oznaczać, iż jego umysł, podobnie jak ciało, wymęczyło ciągłe zimno. Pracy nie było przecież aż tak wiele!
W końcu przykucnął za głazem narzutowym od strony zawietrznej i wypróbował tę metodę. Teoria wydawała się logiczna, jednak w praktyce nieco zawiodły instrumenty — ekran naręcznego komputera miał zaledwie pięć centymetrów szerokości, zbyt mały, aby można było na nim wyraźnie dostrzec miniaturowe punkciki. W końcu Sax je zauważył, ruszył kilka kroków przed siebie, po czym ponownie sprawdził pozycję. Powinien skręcić w prawo.
Zdenerwował się. Własne ciało podpowiadało mu, że idzie we właściwym kierunku, umysł (a w każdym razie, jego część) natomiast podpowiadał, że należy zaufać komputerowi, który twierdził, że Sax w którymś momencie zszedł z kursu. Russell nie mógł w to uwierzyć, ponieważ przed nim rozciągało się zbocze, po którym — tak czuło jego ciało — wcześniej zszedł. Sprzeczność była tak dotkliwa, że Sax poczuł falę mdłości. Gdy próbował ustać wyprostowany, skręciło go aż do bólu, jak gdyby każda komórka ciała zareagowała na wynik komputera skrętem w bok — były to fizjologiczne skutki czysto poznawczego dysonansu. Sax zdziwił się i niemal uwierzył w istnienie wewnętrznego magnesu w ciele, pełniącego podobną funkcję jak szyszynka u migrujących ptaków. A może skóra Saxa była do tego stopnia wrażliwa na promieniowanie słoneczne, że potrafiła umiejscowić słońce, nawet kiedy całe niebo było ciemnoszare. To by tłumaczyło siłę wrażenia, że Sax obrał właściwy kierunek…
W końcu mdłości minęły i ruszył w kierunku sugerowanym przez naręczny komputer. Czuł się z tego powodu paskudnie i zbaczał nieco pod górę, ot tak, dla lepszego samopoczucia, choć generalnie ufał bardziej aparaturze niż własnym instynktom, ponieważ wiedział, że na tym właśnie polega nauka. Posuwając się dalej, przeciął zbocze. Chyba nigdy nie czuł się tak niezdarny. Niemal „nieczułymi” stopami uderzał w kamienie, których nie widział, mimo iż leżały tuż przed nim; raz po raz się potykał. Zaskakujące, jak gruntownie śnieg może zasłonić widok!
Po chwili Sax zatrzymał się i przez system naprowadzający ponownie spróbował zlokalizować rover. Mapa w komputerze zasugerowała zupełnie nowy kierunek — wyglądało na to, że pojazd znajduje się obecnie za Saxem, po jego lewej stronie.
Możliwe, że minął rover… Możliwe? Nie miał ochoty iść z powrotem pod wiatr, jednak musiał, jeśli chciał dotrzeć do pojazdu. Pochylił więc głowę i ruszył, smagany chłodem. Odnosił wrażenie, że z jego skórą dzieje się coś dziwnego: pod elementami grzewczymi wypełniającymi skafander świerzbiła, a we wszystkich innych miejscach — cierpła. Stopy nadal były zdrętwiałe. Marsz stawał się coraz trudniejszy. Sax nie czuł także twarzy; być może już ją sobie odmroził. Potrzebował kryjówki.
Przyszedł mu do głowy nowy pomysł. Wywołał Aonię, na Pavonis. Udało mu się połączyć prawie natychmiast.
— Sax! Gdzie jesteś?
— Właśnie w tej sprawie dzwonię! — zawołał. — Złapała mnie burza na Daedalii! I nie mogę znaleźć pojazdu. Porównaj mój system naprowadzający i rovera. Może zdołasz mi wskazać kierunek, w którym powinienem iść!
Sax przyłożył naręczny komputer do samego ucha.
— Hej, Ka, Sax.
Miał wrażenie, że Aonia również krzyczy. Jej głos dziwnie nie pasował do otoczenia.
— Chwileczkę, Sax, pozwól, że sprawdzę!…Okay! Tu jesteś! A tu twój pojazd! Co robisz tak daleko na południu? Nikt nie jest w stanie dotrzeć do ciebie szybko! Zwłaszcza że jest burza!
— Jest burza — powtórzył Sax. — Właśnie dlatego dzwonię.
— Okay! Znajdujesz się około trzystu pięćdziesięciu metrów na zachód od swojego pojazdu.
— Dokładnie na zachód?
— …I trochę na południe! Ale jak się sam zorientujesz?
Zastanowił się nad jej pytaniem. Brak pola magnetycznego na Marsie nigdy przedtem mu nie przeszkadzał, teraz jednak stanowił prawdziwy problem. Sax zakładał, że wiatr wieje dokładnie z zachodu, lecz było to jedynie przypuszczenie.
— Możesz wywołać najbliższą stację meteorologiczną i powiedzieć mi, z jakiego kierunku wieje wiatr? — spytał.
— Jasne, ale wiesz, że nie podadzą ci lokalnych odchyleń! Poczekaj chwilę, zapytam innych.
Minęło kilka długich, lodowatych chwil.
— Wiatr wieje z północnego zachodu, Sax! Idąc, musisz więc mieć wiatr w plecy i nieco z lewa!
— Wiem. Ruszę teraz w drogę, sprawdź, w którą stronę idę, a potem skoryguj mój kierunek.
Zaczął iść; na szczęście, szedł prawie z wiatrem. Po pięciu czy sześciu bolesnych minutach z nadgarstka dobiegło go dzwonienie.
— Idziesz prosto na rover! — oznajmiła Aonia.
Słowa były pocieszające i Sax nieco przyspieszył, chociaż wiatr przenikał mu przez żebra aż do płuc.
— Okay, Sax! Sax?
— Tak!
— Stoisz w tym samym punkcie, co twój pojazd!
Rozejrzał się, nigdzie niestety nie dostrzegł rovera.
Serce załomotało mu w piersi. Widoczność ciągle była ograniczona do około dwudziestu metrów. Pojazdu nie było w zasięgu wzroku, a Sax musiał się szybko gdzieś schronić.
— Zacznij robić coraz większe spirale od miejsca, w którym stoisz — zasugerował cichy głos z nadgarstka.
W teorii był to dobry pomysł, lecz Sax nie mógł się zmusić do wykonania go; nie miał już siły brnąć pod wiatr. Popatrzył tępo na czarną plastikową konsolkę naręcznego komputera. Wiedział, że nie uzyska już stamtąd pomocy.
Pomyślał, że mógłby przeczekać w leżących po lewej stronie zaspach. Powoli ruszył, by je zbadać, i stwierdził, że śnieg leży od zawietrznej strony wysokiej do ramion skarpy. Wprawdzie jej nie pamiętał, lecz zdawał sobie sprawę, że w skałach mogą się znajdować pewne promieniste pęknięcia spowodowane wypiętrzeniem Tharsis i to było zapewne jedno z nich; tak czy owak, osłaniało zaspę. Sax miał pewność, że śnieg jest potężnym izolatorem. Miejsce nie wyglądało wprawdzie zbyt bezpiecznie, ale Russell wiedział, że ludzie gór zakopują się w śniegu, aby przeżyć noc. Stanowił dobrą ochronę przed wiatrem.
Podszedł do podnóża zaspy i kopnął ją zdrętwiałą stopą. Poczuł się, jak gdyby kopnął skałę. Wykopanie groty w ubitym śniegu raczej nie wchodziło w rachubę, lecz sam wysiłek rozgrzałby go trochę. U podstawy zaspy było zdecydowanie mniej wietrznie. Zaczął więc kopać i z pewnej chwili zdał sobie sprawę, że pod grubą warstwą lodowej płyty znajduje się zwykły puch. Pomyślał, że może jednak uda mu się wydrążyć śnieżną grotę, toteż kopał dalej.
— Sax, Sax! — krzyknął głos z nadgarstka. — Co robisz?
— Grotę śnieżną — odparł. — Jaskinię.
— Och, Sax… Lecimy ci na pomoc! Niezależnie od wszystkiego, dotrzemy jutro rano, więc trzymaj się! Przez cały czas będziemy z tobą rozmawiać!
— Świetnie.
Kopał, używając rąk i nóg. Klęcząc, wygarniał twardy ziarnisty śnieg i wrzucał go w wirujące wokół niego płatki. Trudno mu się było ruszać, trudno myśleć. Z goryczą pożałował, że tak bardzo się oddalił od rovera, a później tak długo tkwił zaabsorbowany nad lodowym stawem. Wstyd umrzeć akurat teraz, gdy sytuacja stawała się taka interesująca. Wolny, lecz martwy! Teraz w śniegu znajdowała się już mała kotlina, Sax widział ją poprzez podłużny otwór w lodowej płycie. Zmęczony, usiadł, po czym usiłował się wsunąć w pustą, leżącą z boku przestrzeń; odpychał się za pomocą butów. Na plecach skafander dotykał śniegu, który wydawał się bardzo masywny i cieplejszy niż srogi wiatr. Sax przyjął z zadowoleniem drżenie tułowia, a kiedy się skończyło, poczuł nieokreślony strach. Zły to znak, gdy ciało jest nawet zbyt zimne, by drżeć.
Był bardzo znużony i zziębnięty. Popatrzył na naręczny komputer. Godzina szesnasta. Burza zaczęła się już ponad trzy godziny temu. Wiedział, że musi przetrwać jeszcze piętnaście do dwudziestu godzin, zanim go uratują. Może rano burza osłabnie i bez trudu odnajdzie rover. Tak czy inaczej, musiał przetrwać noc, kuląc się w śnieżnej grocie albo odważyć się znowu wyjść i szukać pojazdu. Z pewnością nie stał daleko. Jednak Russell nie miał już siły chodzić w wietrze.
Pozostało mu więc czekać w śnieżnej grocie. Teoretycznie powinien przeżyć noc, chociaż w tej chwili był zbyt zziębnięty, aby w to uwierzyć. Na Marsie w nocy temperatura nadal spadała bardzo nisko. Może za godzinę burza osłabnie, a wtedy sam odszuka rover i dotrze do niego jeszcze przed zmrokiem.
Aonia i pozostali wiedzieli, gdzie się znajduje. W ich głosach wyczuł wielki niepokój. Nic nie mogli zrobić. Słysząc ich, czuł irytację.
Upłynęło chyba wiele minut, zanim Saxowi przyszła do głowy następna myśl. Kiedy organizm jest oziębiony, krew dociera przede wszystkim do kończyn — może także do kory mózgowej, jednak najpierw do móżdżku, który jest odpowiedzialny za pracę rąk i nóg.
Znowu minęło trochę czasu. Było już chyba blisko zmroku. Sax pomyślał, że powinien ponownie zażądać pomocy. Był zbyt zmarznięty… coś chyba było nie w porządku. Zaawansowany wiek, wysokość nad poziomem odniesienia, poziom dwutlenku węgla — najwyraźniej jakiś czynnik lub kombinacja czynników pogarszały sytuację. Może umrzeć w nocy! Naprawdę się tego obawiał. Taka burza! Może spowodowała j ą utrata zwierciadeł. Nagła epoka lodowcowa. Wydarzenie, które pociąga za sobą zagładę.
Wiatr wydawał niezwykłe odgłosy przypominające krzyki. Podmuchy były potężne. Russell miał wrażenie, że słyszy słabe wrzaski, wyjące: „Sax! Sax! Sax!”
Czyżby ktoś po niego przyleciał? Wyjrzał w ciemną burzę, płatki śniegu osobliwie chwytały późnowieczorne światło i pękały mu nad głową jak przytłumione, białe wyładowania atmosferyczne.
Nagle przez pokryte lodem rzęsy zobaczył jakąś figurkę wyłaniającą się z ciemności. Niska, krągła, w hełmie.
— Sax!
Dźwięk był zniekształcony, pochodził z głośnika w hełmie postaci. Ci technicy z Da Vinciego to bardzo zaradni ludzie. Sax próbował odpowiedzieć, zmarznięte usta odmówiły mu jednakże posłuszeństwa. Samo wysunięcie butów z groty okazało się potwornym wysiłkiem. Postać jednak najwyraźniej je zauważyła, ponieważ pewnym ruchem odwróciła się i wielkimi krokami, dostosowując się do uderzeń podmuchów, ruszyła przez wiatr, poruszając się niczym doświadczony żeglarz na chybotliwym pokładzie. Wyciągnęła Russella za nogi, po czym pochyliła się nad nim i schwyciła go za nadgarstek, a wtedy Sax zobaczył jej twarz przez szybkę w hełmie, tak wyraźnie jak przez okno. Hiroko!
Uśmiechnęła się swoim nieznacznym uśmieszkiem i szarpnęła Russella w górę, podnosząc całe jego ciało ze śnieżnej groty; pociągała go za lewy nadgarstek tak mocno, że kosteczki zatrzeszczały boleśnie.
— Och! — szepnął Sax.
Na zewnątrz w wietrze było strasznie. Hiroko zarzuciła sobie na kark rękę Saxa i ciągle trzymając go mocno za nadgarstek tuż ponad naręcznym komputerem, podprowadziła go do niskiej skarpy, w samą paszczę zawieruchy.
— Mój rover jest niedaleko — wymamrotał, opierając się o nią całym ciałem; próbował poruszać nogami wystarczająco szybko, aby stopy znajdowały solidne oparcie. Masywna, mała osóbka, jak zwykle bardzo silna.
— Jest tutaj — oświadczyła przez głośnik. — Byłeś całkiem blisko.
— Jak mnie znalazłaś?
— Śledziliśmy cię, odkąd zjechałeś do Arsii. Potem, dzisiaj, kiedy rozpoczęła się burza, sprawdziłam twoją pozycję i zauważyłam, że jesteś poza roverem. Przyszłam więc zobaczyć, jak się miewasz.
— Dzięki.
— Podczas burzy musisz być ostrożny.
W chwilę później stali przed jego roverem. Hiroko puściła rękę Saxa; nadgarstek rwał boleśnie. Japonka stuknęła szybką hełmu o okulary Russella.
— Wchodź — powiedziała.
Wspiął się ostrożnie na stopnie prowadzące do włazu śluzy powietrznej pojazdu, otworzył go, następnie wpadł do środka. Odwrócił się niezdarnie, aby zrobić miejsce dla Hiroko, ale nie było jej w drzwiach. Wychylił się z rovera w wiatr i rozejrzał wokół. Ani śladu. Zapadał już zmierzch i śnieg wydawał się teraz czarny.
— Hiroko! — zawołał Sax.
Bez odpowiedzi.
Przerażony zamknął właz komory. Niedotlenienie… Wypompował powietrze ze śluzy i wpadł przez wewnętrzne drzwi do małej przebieralni. Tu, w przesyconym parą powietrzu, było szokująco ciepło. Sax nieudolnie zrywał z siebie ubranie. Nie szło mu najlepiej, więc zwolnił i zabrał się do rozbierania w sposób bardziej metodyczny: najpierw gogle i maska na twarz. Pokrywał je lód. Pomyślał, że może system powietrzny został zatkany lodem w wężu między zbiorniczkiem i maską. Wykonał kilka głębokich wdechów, potem usiadł nieruchomo, ponieważ wróciły mdłości. Odrzucił kaptur, odpiął zamek skafandra. Wiele wysiłku kosztowało go zdjęcie butów. Teraz skafander. Bielizna była zimna i lepka. Ręce paliły, jak gdyby płonęły. Dobry znak, dowód, że jest w nich czucie, że ich nie odmroził; niemniej jednak ból był nie do zniesienia.
Po pewnym czasie ów palący ból objął całą skórę Saxa. Co powodowało te katusze? Powrót krwi do naczyń włosowatych? Powrót czucia do zmrożonych nerwów? Cokolwiek to było, on strasznie cierpiał.
— Och!
Jednocześnie nie opuszczał go wspaniały nastrój. Uszedł śmierci, a w dodatku zyskał pewność, że Hiroko żyje. Żyje! To przecież nieprawdopodobnie dobra wiadomość. Wielu jego przyjaciół od samego początku przypuszczało, że wraz z grupą Japonce udało się uciec z Sabishii podczas ataku na miasto, przejść przez labirynt pod hałdą i dotrzeć do systemu ukrytych schronów; Sax jednak nigdy nie miał pewności. Nie było dowodów na poparcie takiej tezy. A w siłach bezpieczeństwa istniały jednostki doskonale wytrenowane w mordowaniu grup dysydentów i pozbywaniu się ich ciał. Do dzisiejszego dnia Sax uważał, że wszyscy zginęli, chociaż w rozmowach na ten temat zachowywał milczenie. Nie istniał sposób, by w stu procentach poznać prawdę.
Ale teraz już wiedział. Przypadkiem pojawił się na szlaku Hiroko i ta uratowała go przed śmiercią od zamarznięcia lub uduszenia. Widok wesołej, dziwnie bezosobowej twarzy Japonki… jej brązowe oczy… uczucie jej ciała wspierającego go… jej ręka zaciśnięta na jego nadgarstku… Będzie miał od tego sińca. Może to nawet zwichnięcie… Zgiął dłoń i ból w nadgarstku załzawił mu oczy. Sax roześmiał się. Hiroko!
Po jakimś czasie ból skóry ustąpił. Chociaż Russell nadal miał spuchnięte i szorstkie ręce i nie panował w pełni ani nad mięśniami, ani nad myślami, wszystkie jego funkcje życiowe powoli wracały do normalnego stanu. A przynajmniej prawie normalnego.
— Sax! Sax! Gdzie jesteś? Odpowiedz nam, Sax!
— Ach. Witajcie. Jestem z powrotem w roverze.
— Znalazłeś go? Wyszedłeś ze śnieżnej groty?
— Tak. Eee… dostrzegłem pojazd w oddali… przez szczelinę w śniegu.
Jego słowa bardzo ich ucieszyły.
Sax siedział w fotelu, ledwie słuchając ich paplania, i zastanawiał się, dlaczego mimowolnie skłamał. Chyba nie miał ochoty opowiadać w tej chwili o Hiroko. Może zakładał, że wolałaby pozostać w ukryciu. Skłamał dla niej…
Zapewnił swoich towarzyszy, że czuje się dobrze, i wyłączył telefon. Zaciągnął fotel do kuchni i usiadł. Podgrzaną zupę wypił, głośno siorbiąc; płyn parzył go w język. Odmrożony, oparzony, drżący… lekkie mdłości… co jakiś czas łzy… oszołomiony… Mimo wszystko, był bardzo, bardzo szczęśliwy. O włos uniknął nieszczęścia! Ta myśl otrzeźwiła go. Czuł zażenowanie, a może nawet wstyd z powodu własnej głupoty — został zbyt długo nad wodą, stracił orientację i tak dalej… Równocześnie odczuwał prawdziwą radość. Przeżył, udało mu się. Hiroko żyła. Bez wątpienia, pozostali członkowie jej grupy również, łącznie z połową tuzina przedstawicieli pierwszej setki, którzy współpracowali z nią od początku: Iwao, Gene, Rya, Raul, Ellen, Jewgienia… Sax napuścił wody do wanny i zażywał ciepłej kąpieli; powoli, w miarę, jak rozgrzewało się jego ciało, dolewał gorętszej wody. Ciągle powracał myślą do tej cudownej sytuacji. Cud… Nie, rzecz jasna, to nie był cud, lecz zdarzenie wyglądało na cudowne i niosło ze sobą nieoczekiwaną i niezasłużoną radość.
Sax zdał sobie sprawę, że zasypia, wyszedł więc z wanny, wytarł się, pokuśtykał na wrażliwych stopach do łóżka, wczołgał się pod koc i zapadł w sen z myślą o Hiroko. Rozpamiętywał, jak kochał się z nią w łaźniach Zygoty, wspominał ciepłe, odprężające, „śliskie” schadzki w łaźni, późno w nocy, kiedy wszyscy inni spali. Myślał też ojej ręce zaciśniętej na jego nadgarstku, ciągnącej go w górę. Lewy nadgarstek bardzo go bolał, ale Sax był szczęśliwy.
Następnego dnia jechał z powrotem po wielkim południowym zboczu Arsii, teraz pokrytym czystobiałym śniegiem. Ściśle rzecz biorąc, dotarł na zaskakująco dużą wysokość: 10,4 kilometra nad poziom. Czuł dziwną mieszaninę niesłychanie złożonych emocji, które w jakiś sposób przypominały mu silne wrażenia z czasu, gdy po wstrząsie poddawał się synaptycznej kuracji bodźcowej — Saxowi zdawało się, że aktywnie rosną mu niektóre partie mózgu, na przykład siedlisko emocji, czyli łączący się z korą mózgową układ limbiczny. Żył, Hiroko żyła, Mars żył. W obliczu tych radosnych faktów nic nie znaczyło niebezpieczeństwo wystąpienia ery lodowcowej, która wyglądała na chwilową huśtawkę w ogólnym modelu ocieplenia, czymś w rodzaju zapomnianej już Wielkiej Burzy. Chociaż… Sax naprawdę chciałby jakoś złagodzić działanie nadchodzącego okresu zimna.
Zarówno na Marsie, jak i na Ziemi sytuacja nie była wesoła. Gwałtowne konflikty, wojna, kryzysy; powódź, era lodowcowa, przeludnienie, chaos społeczny, rewolucja. Czas rozpocząć operację ratowania ludzkości z uniwersalnej katastrofy albo — innymi słowy — zainicjować pierwszą fazę epoki postkapitalistycznej.
Sax zobojętniał, być może także wskutek wydarzeń na Daedalia Planitia. Jego towarzyszy z Da Vinciego bardzo martwiła aktualna sytuacja, spędzali godziny przed ekranami, a potem ze szczegółami informowali Saxa o debacie na wschodnim Pavonis. Russell nie miał cierpliwości, by ich wysłuchać. Twierdził, że na Pavonis sami sobie poradzą. Jego towarzysze jak zwykle się niepokoili. Jeśli w Kraterze Da Vinciego ktoś podniósł głos o dwa decybele, reszta już się zamartwiała, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Nie, nie, nie. Po zdarzeniu na Deadalii te sprawy po prostu Saxa nie interesowały. Mimo spotkania z burzą, a może za jej przyczyną, chciał jedynie wrócić do swoich terenowych badań. Pragnął zobaczyć jak najwięcej, dostrzec zmiany spowodowane usunięciem zwierciadeł i przedyskutować z różnymi zespołami zajmującymi się terraformowaniem sposób kompensacji ich braku. Zadzwonił więc do Nanao w Sabishii i spytał, czy mógłby odwiedzić tamtejsze laboratorium i omówić problem z grupą uniwersytecką. Nanao zgodził się.
— Mogę przywieźć kilku moich współpracowników? — spytał Sax.
Odpowiedź była twierdząca.
I nagle Sax stwierdził, że właściwie nie ma planu. Jak Hiroko poradziłaby sobie z tą potencjalną epoką lodowcową? Nie miał pojęcia. W laboratoriach Da Vinciego dysponował jednakże grupą współpracowników, którzy przez ostatnie dziesięciolecia rozmyślali nad problemem niezależności, budową broni, środków transportu, schronów. Teraz tamte kwestie rozwiązano i pojawiła się kolejna — nadejście epoki lodowcowej. Wielu z tych ludzi pracowało kiedyś z Saxem nad problemami terraformowania i zapewne potrafili wrócić do pierwotnej działalności. Jakie jednak wyznaczyć im zadania? No cóż, Sabishii znajdowało się na wysokości czterech kilometrów ponad poziomem odniesienia, a masyw Tyrrhena — na wysokości pięciu. Tamtejsi naukowcy najlepiej na świecie znali się na ekologii wysokościowej. Więc… konferencja. Stworzyć następną małą utopię. Jakie to oczywiste!
Tego popołudnia Sax zatrzymał rover w przełęczy między Pavonis i Arsią, w punkcie nazywanym Widokiem na Cztery Góry — było to wspaniałe miejsce, którego północny i południowy horyzont wypełniały dwa ogromne wulkany, daleko na północnym zachodzie widać było wypukłość Olympus Mons, a w jasne dni (ten akurat był zbyt mglisty) — na prawo od Pavonis — dodatkowo migał w oddali Ascraeus. Na tej przestronnej suchej wyżynie Sax zjadł lunch, a następnie skręcił na wschód i pojechał w dół, do Nikozji. Tam chciał złapać samolot do Da Vinciego, skąd planował polecieć do Sabishii.
Próbując wyjaśnić, dlaczego nie będzie osobiście uczestniczył w zebraniu w kompleksie magazynowym, musiał spędzić wiele czasu przy ekranie na rozmowach z zespołem z Da Vinciego i wieloma osobami na Pavonis.
— W każdym znaczeniu tego słowa będę obecny w tym magazynie — powiedział. Niestety, jego rozmówcom to nie wystarczało. Móżdżki w ich umysłach pragnęły, żeby fizycznie uczestniczył w spotkaniu. W pewnym sensie myśl ta go wzruszyła. „Wzruszające” — wyrażenie symboliczne, lecz całkiem dokładne. Sax śmiał się z tej myśli, gdy tymczasem na monitorze pojawiła się twarz Nadii.
— Daj spokój, Sax — powiedziała zirytowana Rosjanka — nie możesz zrezygnować tylko dlatego, że sytuacja jest trudna. Właśnie teraz cię potrzebujemy, jesteś przecież generałem Saxem, wspaniałym naukowcem… Musisz pozostać w tej grze.
Russell pomyślał, że Hiroko właśnie mu udowodniła, jak bardzo „obecna” może być osoba, która trzyma się z dala. A Sax chciał jechać do Sabishii.
— Ale co mamy robić? — spytał go Nirgal. Inni zadawali podobne pytania, choć w mniej bezpośredni sposób.
W sprawie kabla panował impas, na Ziemi natomiast — całkowity chaos. Na Marsie ciągle istniały gniazda metanarodowego ruchu oporu i kilka kontrolowanych przez „czerwonych” stref, na których systematycznie przejmowano kolejne projekty terraformowania, a także mnóstwo obiektów infrastruktury. Działało również wiele różnych niewielkich frakcji rewolucyjnych, wykorzystujących okazję — pragnęli, by uznano ich niezależność, chociaż czasami panowali nad tak małymi obszarami jak namiot albo stacja meteorologiczna.
— No cóż — stwierdził Sax po intensywnym rozważeniu całej sprawy — władzę posiada każdy, kto kontroluje system wspomagania życia.
Struktura społeczna jako system wspomagania życia… Infrastruktura, sposób produkcji, konserwacje i remonty… Pomyślał, że naprawdę powinien porozmawiać z ludźmi w Separation de l’Atmosphere i konstruktorami namiotów. Wielu z nich współpracowało z Da Vincim, co oznaczało, że Sax ponosił taką odpowiedzialność, jak pozostali. Paskudna myśl!
— Ale co twoim zdaniem mamy zrobić? — spytała Maja. Po jej tonie Sax poznał, że powtarzała pytanie ogółu.
Dojeżdżał akurat do Nikozji, odparł więc niecierpliwie:
— Może wyślemy delegację na Ziemię? Albo zwołamy kongres konstytucyjny, na którym sformułujemy pierwszy zarys konstytucji, taki roboczy szkic.
Maja potrząsnęła głową.
— Z tymi ludźmi nie będzie łatwo.
— Weźcie dwadzieścia czy trzydzieści konstytucji najlepiej prosperujących państw ziemskich — zasugerował Sax, głośno myśląc. — Przeczytajcie je, a potem każcie AI opracować kombinowany dokument i zobaczcie, co z tego wyjdzie.
— Jak definiujesz słowo „najlepiej prosperujący”? — spytał Art.
— Wskaźnik przyszłego rozwoju kraju, wskaźnik rzeczywistych wartości uzyskanych, porównania dochodu narodowego na jednego mieszkańca… nawet produkt krajowy brutto, dlaczego nie? — Ekonomia przypominała Saxowi psychologię. Próbowała ukryć fakt swej pseudonaukowości pokrętnym, skomplikowanym hiperteoretyzowaniem. A pojęcie produktu krajowego brutto należało do tych nieszczęsnych pomysłów obliczeniowych (jak cal lub brytyjska jednostka cieplna), które już dawno temu powinny zostać wycofane. Jednak, co u diabła… — Użyjcie kilku różnych zestawów kryteriów, takich jak na przykład dobrobyt ludności, opieka społeczna, sukces ekologiczny… co tylko chcecie.
— Ale Sax — narzekał Kojot — sam układ „naród-państwo” to złe pojęcie, które będzie nam zatruwało wszystkie stare konstytucje.
— Być może — odparł Sax. — Jednak zawsze to jakiś punkt wyjścia.
— Całe to gadanie wynika stąd, że próbujemy od siebie odsunąć problem kabla — zauważyła Jackie.
Sax pomyślał, że niektóre osoby spośród „zielonych” cierpią na obsesję całkowitej niezależności. Kwestia ta łączyła ich z radykalnymi „czerwonymi”.
— W fizyce — powiedział Sax — często zapamiętuje sobie problemy, których nie potrafię rozwiązać. Potem próbuję popracować nad nimi, że tak powiem, mocą retroaktywną. Kabel kojarzy mi się z tego rodzaju sprawą. Uważajcie go za coś w rodzaju znaku przypominającego nam, że Ziemia nie zniknie z naszego pola widzenia.
Jego rozmówcy zignorowali go, spierali się już bowiem o to, co zrobić z kablem, co mogliby uzyskać przy pomocy nowego rządu, jak sobie poradzić z „czerwonymi”, którzy najwyraźniej z nikim już nie dyskutowali i nikogo nie powiadamiali o swoich decyzjach… I tak dalej. Lekceważąc wszystkie sugestie Saxa, znów oddali się nieprzerwanym kłótniom. A generał Sax uznał, że ma dość tego postrewolucyjnego świata.
Lotnisko w Nikozji było praktycznie zamknięte, a w dodatku Sax nie chciał odwiedzać miasta; w końcu poleciał więc do Krateru Da Vinciego w towarzystwie jakichś przyjaciół Spencera z Widlastej Zatoki Dawesa. Lecieli dużym, nowym „ultralekkim”, który został zbudowany tuż przed rewolucją. Jego twórcy przewidzieli, że niedługo już nikt nie będzie się musiał ukrywać. Pilot automatyczny uniósł dużą srebrnoskrzydłą maszynę ponad wielki labirynt Noctis Labyrinthus. Samolot miał przezroczystą podłogę, toteż pięcioro pasażerów siedzących w komorze przy spodzie kadłuba mogło przez poręcze swoich foteli obserwować krajobraz, nad którym przelatywali. Obecnie dostrzegali ogromną sieć połączonych ze sobą rowów, które składały się na Chandelier. Sax patrzył w dół na gładki płaskowyż rozciągający się między kanionami. Widział również wiele wysepek i chętnie zamieszkałby na którejś z nich. Albo w położonym na północnym stożku Kairze, który wyglądał jak model miasta w szklanej butelce…
Przedstawiciele obsługi samolotu zaczęli rozmawiać o Separation de l’Atmosphere i Sax z uwagą zaczął się przysłuchiwać. Wprawdzie bardziej się interesowali uzbrojeniem rewolucjonistów i poszukiwaniem podstawowych surowców, a — jak mówili — „Sęp” zajmowało się przyziemnym światem zarządzania mezokosmosem, jednak w ich tonie czuło się wielki szacunek dla organizacji. Projektowanie mocnych namiotów, a potem konserwacja ich i naprawy stanowiły zadanie niezwykle odpowiedzialne, bowiem wszelkie niedociągnięcia, co zauważył jeden z członków obsługi, miały niebagatelne konsekwencje. W dowolnym miejscu na Marsie można było usłyszeć zawiadamiający o niebezpieczeństwie alarm. Każdy dzień niósł w sobie potencjalną przygodę.
„Sęp” było najwyraźniej związane z Praxis i poszczególnym namiotem lub zadaszonym kanionem rządziła oddzielna organizacja. Jej pracownicy wymieniali z Praxis informacje, korzystali z usług tych samych wędrownych konsultantów i zespołów budowlanych. Ponieważ jedni i drudzy określali siebie mianem „służb niezbędnych”, współpracowali ze sobą (jak ktoś powiedział: działali na podstawie planu z Mondragon w wersji nie przynoszącej zysków). W dodatku starali się zapewnić swoim przedstawicielom bardzo przyjemne życie i wiele wolnego czasu.
Po prostu uważają, że sobie na to zasłużyli, ponieważ kiedy coś idzie źle, muszą działać szybko albo wcale.
Wiele z zadaszonych kanionów o włos uniknęło tragedii, których powodem było czasami jakieś dramatyczne zdarzenie (takie jak uderzenie meteorytu), innymi razy bardziej zwyczajna awaria mechaniczna. Zwykle przy wyższym końcu zadaszonego kanionu stawiano elektrownię, która czerpała odpowiednie ilości azotu, tlenu i gazów śladowych z powierzchniowych wiatrów. Proporcje gazów zmieniały się zależnie od danego mezokosmosu, podobnie ciśnienie, choć przeciętnie wynosiło około pięciuset milibarów, co pozwalało utrzymać na odpowiedniej wysokości dachy namiotów. Taka była mniej więcej aktualna norma dla zamkniętych przestrzeni na Marsie, a równocześnie etap ku ostatecznemu celowi dla powierzchni przy poziomie odniesienia. Jednakże w słoneczne dni wewnątrz namiotów powietrze rozprężało się w bardzo znaczącym stopniu i standardowe procedury w takich wypadkach polegały po prostu na uwolnieniu go z powrotem do atmosfery lub — by zapobiec utracie — sprężeniu w ogromnych komorach zbiornikowych powstałych w wydrążonych ścianach kanionów.
— Wiec pewnego razu byłem w Dao Vallis — mówił jeden z techników. — Komora z nadmiarem powietrza wybuchła, roztrzaskując płaskowyż i powodując duże osuwisko, które runęło na Reullgate i rozdarło dach namiotu. Ciśnienie wyrównało się z zewnętrznym, to znaczy spadło do około dwustu sześćdziesięciu, i wszystko zaczęło zamarzać. Tamci mieli stare grodzie awaryjne — czyli (jak przypomniał sobie Sax) przezroczyste zasłony o gęstości zaledwie kilku cząsteczek, ale bardzo mocne — i kiedy rozwinęły się automatycznie wokół pęknięcia, superlepki pas przy dnie jednej z nich przygwoździł do ziemi pewną kobietę. W dodatku jej głowa została po niewłaściwej stronie! Pobiegliśmy do niej, wykonaliśmy szybkie nacięcie i wydostaliśmy ją. Była ledwie żywa.
Sax zadrżał, wspominając własne niedawne spotkanie z zimnem. A dwieście sześćdziesiąt milibarów — takie ciśnienie panowało na szczycie Everestu.
Pasażerowie rozmawiali już o innych słynnych wybuchach, wspominając między innymi wydarzenie, gdy cała kopuła w Hiranyagarba spadła podczas lodowatego deszczu, a mimo to nikt nie umarł.
Nagle maszyna obniżyła lot nad wielką, skraterowaną, wyżynną równiną Xanthe i zaczęła opadać ku dużemu, piaszczystemu pasowi startowemu na dnie Krateru Da Vinciego. Pasa tego zaczęli używać w trakcie rewolucji. Przez lata cała marsjańska społeczność przygotowywała się do tego dnia, kiedy samoloty nie będą już się musiały ukrywać przed radarami, toteż w łuku południowego stożka krateru zbudowano obecnie dużą krzywiznę okien z lustrzanej miedzi. Dno krateru, którego centralne wzniesienie było mocno popękane, pokrywała warstwa śniegu. Gdyby powstało tu jezioro, środkowa wypukłość stałaby się wyspą, a jej horyzont tworzyłyby urwiste wzgórza kraterowego stożka. Tuż pod skalnymi ścianami stożka można by wówczas stworzyć okrężny kanał; ściany łączyłyby się z wewnętrznym jeziorem rozchodzącymi się promieniście odnogami kanału. Powstały w ten sposób układ wody i lądu przypominałby opisaną przez Platona Atlantydę. Zdaniem Saxa w tak przekształconym Kraterze Da Vinciego mogłoby mieszkać dwadzieścia, trzydzieści tysięcy niemal samowystarczalnych osób. W dodatku na Marsie istniały dziesiątki takich kraterów jak Da Vinci. Najlepsza z możliwych komuna, każdy krater — swego rodzaju miasto-państwo, polis w pełni zdolne się utrzymać. Mieszkańcy sami decydują, jak ma wyglądać ich kultura i polityka, a potem głosowanie w jakiejś… globalnej radzie. Żaden regionalny związek nie byłby większy niż miasto, z wyjątkiem lokalnej wymiany… Czy coś takiego mogłoby się udać?
Patrząc na Krater Da Vinciego, Sax miał wrażenie, że tak. Południowy łuk stożka ożywiono arkadami, trójkątnymi namiotami i innymi budowlami, które w chwili obecnej oświetlało słońce. Któregoś ranka Sax obszedł cały kompleks, odwiedzając jedno laboratorium po drugim i gratulując ich użytkownikom udanych przygotowań do ostatecznego (i pokojowego) usunięcia z Marsa przedstawicieli ZT ONZ. W końcu z wylotu lufy i ze spojrzeń ludzi powstała jakaś potęga polityczna… A miny ludzi zmieniają się zależnie od strony, w którą jest wycelowany karabin. Nabili już karabiny — mieszkańcy wraz z saxoklonami — toteż byli we wspaniałych nastrojach. Cieszyli się z jego widoku, zwłaszcza że szukali nowej pracy. Pragnęli wrócić do badań podstawowych, zastanawiać się nad zastosowaniem nowych materiałów, stworzonych przez alchemików Spencera, lub studiować kwestie związane z terraformowamem.
Zwracali także uwagę na wydarzenia w przestrzeni kosmicznej i na Ziemi. Szybki wahadłowiec z Ziemi, o nieznanym ładunku, skontaktował się z Da Vincim, prosząc o pozwolenie wejścia na orbitę, z tego też względu wybrany zespół opracowywał nerwowo protokoły zabezpieczeń, stale konsultując się z ambasadą Szwajcarii, której biuro znajdowało się w apartamentach budynku przy północno-zachodnim końcu łuku. Przemiana z powstańców w administratorów nie była łatwa.
— Jakie polityczne partie wspieramy? — spytał Sax.
— Nie wiem. Sądzę, że te, co zwykle.
— Żadna partia nie dostaje dużego wsparcia. Rozumiesz, żadna.
Sax rozumiał. To było typowo techniczne podejście do sprawy. Istniało od czasu, gdy naukowcy stali się jedną z klas społeczności; przypominali kastę duchownych, ponieważ stale musieli mediować między ludźmi i ich władzą. Najczęściej nastawieni apolitycznie, tak jak urzędnicy państwowi, byli empirykami, którzy chcieli jedynie kierować sprawami w racjonalnym, naukowym stylu. Pragnęli dobra dla największej liczby osób i sądzili, że to zadanie nie byłoby trudne — gdyby tylko ludzi nie więziły tak bardzo emocje, religie, rządy i inne tego rodzaju złudne masowe systemy.
Innymi słowy, standardowa, teoretyczna politologia. Sax próbował kiedyś wyjaśnić takie stanowisko Desmondowi, ten jednak — mimo sensownego wykładu — z jakiegoś powodu szaleńczo się roześmiał. No cóż, Sax przyznał, że teoria była może trochę naiwna, a zatem także komiczna, lecz w pewnej chwili to, co zabawne, mogło się stać przerażające. Taka koncepcja od stuleci skutecznie odstraszała naukowców od polityki. Mimo iż stulecia owe były dość ponure…
Władza polityczna na Marsie wydobyła się z mezokosmicznego wentylatora. A ludzie odpowiedzialni za „wielki karabin”… Gdybyż oni przywiązywali wagę do sprawowania władzy…
Sax spokojnym tonem przypominał pracownikom odwiedzanych laboratoriów o odpowiedzialności, a potem — aby się odprężyli i zapomnieli na chwilę o polityce — rozmawiał z nimi o problemach terraformowania. Gdy w końcu postanowił wyruszyć do Sabishii, chciało jechać z nim około sześćdziesięciu osób, które pragnęły się przyjrzeć sytuacji panującej w innych regionach.
— Alternatywa Saxa wobec Pavonis — tak jeden z laborantów opisywał tę podróż. Sax usłyszał owo stwierdzenie i uznał, że jest całkiem interesujące.
Sabishii zbudowano na zachodnim stoku wysokiego na pięć kilometrów wzniesienia zwanego masywem Tyrrhena, leżącego na południe od krateru Jarry-Deslogesa na starożytnych wyżynach między Isidis i Hellas; długość areograficzna — dwieście siedemdziesiąt pięć stopni, południowa szerokość — piętnaście stopni. Całkiem odpowiednie miejsce na miasto namiotowe, ponieważ z okien rozciągały się długie widoki na zachód, a na wschodzie można było dostrzec niskie wzgórza, które wyglądały jak torfowiska. Sabishii niestety znajdowało się zbyt wysoko, aby jego mieszkańcy mogli żyć na otwartym powietrzu; za wysoko było także dla roślin, które nie przyjmowały się na skalistej powierzchni poza namiotem. W gruncie rzeczy, był to niemal najwyższy region na Marsie (po dwóch znacznie wyższych wzniesieniach Tharsis i Elysium), coś w rodzaju wyspy bioregionowej, którą sabishiiańczycy kultywowali od dziesięcioleci.
Okazało się, że mieszkańców miasta bardzo rozczarowała utrata dużych zwierciadeł. Czuli się z tego powodu wręcz zagrożeni i wiele energii poświęcali na ochronę biomy. Niestety, ich wysiłki na niewiele się zdawały.
— Mnóstwo roślin zamarznie na śmierć — potrząsnął głową stary kolega Saxa, Nanao Nakayama. — Jak gdyby przyszła epoka lodowcowa.
— Mam nadzieję, że uda nam się skompensować utratę światła — odrzekł Russell. — Zagęścimy atmosferę, dodamy gazy cieplarniane… Więcej bakterii i roślin nadalpejskich.
— Może — powiedział Nanao z powątpiewaniem. — Wiele nisz jest już przepełnionych. Są dość małe.
Usiedli przy obiedzie, aby o tym porozmawiać. Wszyscy technicy z Da Vinciego znajdowali się w dużej jadalni „Pazura”, dokąd przyszło ich powitać wielu sabishiiańczyków. To była długa, interesująca, przyjacielska rozmowa. Sabishiiańczycy mieszkali za jednym ze szponów wyrzeźbionej przez siebie postaci smoka, w labiryncie pod hałdą moholu, który wykopali, aby — kiedy nie pracowali nad odbudową — nie musieli stale patrzeć na ruiny miasta. Odbudowa nie posuwała się obecnie zbyt szybko, ponieważ większość mieszkańców walczyła z rezultatami utraty zwierciadeł.
— I tak nie ma sensu odnawiać Sabishii jako miasta namiotowego — powiedział Nanao do Tarikiego, wyraźnie kontynuując w ten sposób stary spór. — Równie dobrze możemy zaczekać i zbudować je na otwartej przestrzeni.
— Chyba trzeba by długo czekać — odparł Tariki, rzucając Saxowi krótkie spojrzenie. — Mieszkamy tuż przy szczycie wymienionego w dokumencie z Dorsa Brevia limitu wysokości atmosfery, do którego w ogóle dozwolone jest życie.
Nanao popatrzył na Saxa.
— Chcemy, by Sabishii leżało wysoko.
Sax skinął głową, potem wzruszył ramionami. Nie wiedział, co powiedzieć. Zdawał sobie sprawę, że „czerwoni” nie zaakceptują zmiany. Z drugiej strony, gdyby limit wysokościowy podniesiono mniej więcej o kilometr, sabishiiańczycy mieliby dla siebie cały masyw, a w przypadku Tharsis i Elysium właściwie nic by się nie zmieniło. Logiczne. Któż jednak może wiedzieć, co zdecydują na Pavonis?
— Może powinniśmy się teraz skupić na próbach powstrzymania spadku ciśnienia atmosferycznego — zauważył.
Obaj mężczyźni spojrzeli na niego posępnie.
— Wyjdźmy. Pokażecie mi masyw? — zasugerował.
Natychmiast się rozchmurzyli.
— Z największą radością.
Grunt masywu Tyrrhena należał do tych, które areologowie we wczesnych latach nazywali Jednostką pociętą” południowych wyżyn, co oznaczało mniej więcej Jednostkę skraterowaną”, tyle że określany tym mianem obszar został dodatkowo poprzerywany małymi sieciami kanalików. Niższe i bardziej typowe wyżyny otaczające masyw zawierały także pola nazywane „jednostką pasmową” oraz Jednostką wzgórzową”. Rzeczywiście, gdy tylko wyjechali za miasto, Sax dostrzegł rozmaite typy nierówności południowych wyżyn. Często zauważał wszystkie „Jednostki” naraz: obszary upstrzone kraterami, popękane, górzyste, pasmowe, „pocięte” i wzgórzowe — przysłowiowy krajobraz noachiański. Sax, Nanao i Tariki siedzieli na pokładzie obserwacyjnym jednego z pojazdów Uniwersytetu Sabishiiańskiego; wokół, w innych roverach jechali współpracownicy Saxa, a przed nim maszerowały ekipy piechurów. Po wzgórzach na wschodnim horyzoncie biegały małe grupki energicznych osób. Wszystkie kotliny powierzchniowe pokrywała cienka warstwa brudnego śniegu. Masyw leżał piętnaście stopni na południe od równika. Nanao mówił, że z tego powodu rejon Sabishii słynie z dość dużej ilości opadów atmosferycznych. Południowo-wschodni stok masywu był nieco bardziej suchy, tu jednak docierały masy śnieżnych chmur, przesuwających się na południe ponad lodowcem w Isidis Planitia.
Rzeczywiście, kiedy jechali pod górę, wielkie fale ciemnych chmur napływały masami z północnego zachodu i przesuwały się nad nimi, jak gdyby wytrwale ścigały biegaczy-długodystansowców. Sax zadrżał, przypominając sobie niedawny kontakt z żywiołami; był szczęśliwy, że znajduje się w roverze i wiedział, że podczas spacerów nie będzie się już od niego oddalał.
Zatrzymali się na najwyższym punkcie dość niskiego starego górskiego pasma i wysiedli. Ruszyli po powierzchni usianej głazami narzutowymi, niewielkimi wzniesieniami, rozpadlinami, piaskowymi zaspami, bardzo małymi kraterami, bochnowym skalnym podłożem, skarpami, alasami i starymi, płytkimi kanałami, od których brała nazwę „jednostka pocięta”. Widać było terenowe deformacje wszelkich rodzajów, ponieważ kraina liczyła sobie cztery miliardy lat i przez ten czas wiele jej się przydarzyło, choć nigdy nic tak poważnego, żeby spowodować całkowite zniszczenie lub wygładzenie powierzchni. Kraina wyglądała jak muzeum skalnego krajobrazu. W epoce Noachian jej obszar został zupełnie zdruzgotany; okres ten pozostawił po sobie głęboki na kilka kilometrów regolit oraz kratery i inne niekształtności, których żadne eoliczne zdzieranie nie potrafiło usunąć. Natomiast sześciokilometrową litosferę z przeciwnej strony planety, właśnie podczas tego wczesnego okresu tak zwane Wielkie Uderzenie wyrzuciło w przestrzeń; spora ilość ejektamentów wylądowała ostatecznie na południu. Stąd wzięła się Wielka Skarpa i dlatego na północy brakowało starożytnych wyżyn; był to kolejny czynnik, który przyczynił się do „znękanego” wyglądu tej krainy.
Wtedy, pod koniec epoki hesperyjskiej, nadszedł krótki ciepły i mokry okres, kiedy woda od czasu do czasu płynęła na powierzchni. Obecnie większość areologów przyznawała, że okres ten był dość wilgotny, ale nie był on ich zdaniem ciepły — roczna średnia temperatura wynosiła sporo poniżej dwustu siedemdziesięciu trzech kelwinów. Twierdzili też, że wodę na powierzchni uzupełniała raczej konwekcja hydrotermalna niż opady atmosferyczne. Według aktualnych obliczeń okres ten trwał jedynie mniej więcej sto milionów lat, po nim natomiast przyszły miliardy wietrznych lat w jałowej, zimnej Erze Amazońskiej, która trwała aż do chwili przybycia kolonistów.
— Czy istnieje nazwa dla epoki, która rozpoczęła się od pierwszego M-roku? — spytał Sax.
— Holocen.
Teren ten przez dwa miliardy lat nieustannie szorował wiatr, tak ostro, że starsze kratery były całkowicie pozbawione stożków, bezlitosne wiatry zdarły warstwę po warstwie, pozostawiając jedynie skalną dzicz. Specjaliści nie nazywali tych terenów chaotycznymi, lecz właśnie dziczą, biorąc pod uwagę jej niewiadomy wiek i rozmaitość form: bezstożkowych kraterów, zrytych płaskowzgórzy, pochyłości terenu, wzniesień, skarp i niezliczonego mnóstwa skalistych, pokrytych dołami skał.
Sabishiiańczycy często zatrzymywali rover i chodzili po okolicy. Górowały nad nimi małe płaskowzgórza. Sax złapał się na tym, że stoi bardzo blisko pojazdu, a jednak znajduje wszelkie rodzaje interesujących osobliwości areologicznych. W pewnej chwili odkrył skałę w kształcie rovera; przez całą jej długość biegło pionowe pęknięcie. Na lewo od niej, daleko na zachodzie, widział horyzont: skalisty grunt, gładki i żółty. Po prawej stronie znajdowała się wysoka po pas ściana starego uskoku, dziobatego; wyglądał, jak gdyby pokrywało go pismo klinowe. Dalej leżała zaspa piaskowa ograniczona wysokimi po kostki kamieniami; niektóre z nich były trójkątnymi, ciemnymi, bazaltowymi, wygładzonymi wietrzną erozją graniakami, inne jaśniejszymi, pokrytymi dołkami, miałkimi kamykami. Sax dostrzegł w pewnym miejscu zrównoważony, duży jak dolmen, odłam stożka, w innym — ogon piasku. Tu nieregularny krąg ejektamentów, niczym prawie całkowicie zwietrzały Stonehenge, tam głęboką kotlinę w kształcie węża — może fragment strumienia — za nim drugie, łagodne wzniesienie… Dalej znajdowała się wypukłość o wyglądzie lwiej głowy. Wzgórze obok niej przypominało ciało lwa.
Na tle tego kamienno-piaszczystego świata życie roślinne wyglądało bardzo skromnie. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Trzeba było go szukać, dokładnie zwracać uwagę na barwy, przede wszystkim na zieleń, na wszystkie odcienie zieleni, ale zwłaszcza na odcienie pustynne — szałwiowy, oliwkowy, khaki i tak dalej. Nanao i Tariki ciągle wskazywali okazy, których Sax nie potrafił dostrzec. Zaczął się przyglądać z coraz bliższej odległości. Kiedy oczy już rozróżniały żywe pastele, które niemal się zlewały z żelazową ziemią, Sax powoli wychwytywał rośliny wśród rdzy, brązu, umbry, ochry i czerni skalnego krajobrazu. Należało wypatrywać przedstawicieli flory w kotlinach i rozpadlinach, a także na obszarach zacienionych i pokrytych śniegiem. Im bliżej przysuwał twarz, tym więcej widział; aż nagle, w pewnym wysoko położonym basenie wydało mu się, że roślinność plewi się wszędzie. W tym momencie zrozumiał — cały ten teren, cały masyw Tyrrhena stanowił jedno wielkie turniowe pole.
Później zauważył, że jaskrawe zielenie pewnych porostów i szmaragdowe lub ciemne, aksamitne zielenie mchów pokrywają całe powierzchnie skalne albo wewnętrzne strefy zlewisk ściekowych. Wyglądały jak wilgotne futerko.
Wielobarwna paleta porostów, ciemnozielone igły sosen, skupione igły sosen Hokkaido, sosny wyczyńcowe, jałowiec sierra. Kolory życia. Sax czuł się, jak gdyby ponad zrujnowanymi ścianami z kamienia przechodził od jednego wielkiego, pozbawionego dachu pomieszczenia do drugiego. Mały plac, swego rodzaju wietrznej galerii, ogromna sala balowa, wiele maleńkich połączonych ze sobą komnat, salon. Przy niskich ścianach niektórych „pomieszczeń” stały skarlałe okazy krummholzu — drzewa nie wyższe niż nisze, zdeformowane od wiatru, ścięte przy szczycie na poziomie śniegu. Każda gałąź, każda roślina w każdej otwartej sali, tak ukształtowane jak inne bonsai… a w dodatku samoczynnie, bez ludzkiego wysiłku.
W rzeczywistości okazało się (jak powiedział Saxowi Nanao), że o większość basenów intensywnie dbano.
— Ten basen obsadził Abraham.
Za każdy mały region odpowiedzialny był jakiś ogrodnik lub grupa ogrodników.
— Ach! — stwierdził Sax. — A więc nawozicie?
Tariki roześmiał się.
— W pewnym sensie. Glebę przeważnie przywieziono.
— Ach, tak.
Zrozumiał teraz, skąd ta różnorodność roślin. Pamiętał uprawy wokół Lodowca Arena, gdzie po raz pierwszy widział turniowe pola. Teraz jednakże osiągano o wiele doskonalsze wyniki niż w tamtych wczesnych latach. Tariki mówił, że w laboratoriach Sabishii intensywnie pracowano nad produkcją uprawnej warstwy gleby. Sax wiedział, że to dobry pomysł, bowiem gleba pól turniowych powstawała w sposób naturalny w tempie zaledwie kilku centymetrów na stulecie. Tyle że istniały przyczyny takiej powolności, toteż także wytwarzanie gleby okazało się niezwykle trudne. A jednak…
— Przeskoczyliśmy na początek kilka milionów lat — zauważył z dumą Nanao. — Zaczynamy od tego miejsca.
Najwyraźniej własnymi rękoma posadzili wiele okazów, potem przeważnie zostawiali je swemu losowi i obserwowali ich rozwój.
— Rozumiem — rzucił Sax.
Przypatrzył się roślinności z jeszcze większą uwagą. Wyraźne, lekko przyćmione światło: to prawda, w każdej wielkiej otwartej sali rósł nieco inny zestaw gatunków.
— Więc to są ogrody.
— Tak… coś w tym rodzaju. To zależy.
Nanao powiedział, że wielu ogrodników pracuje według nauk Muso Soseki lub zgodnie z przykazaniami innych japońskich mistrzów zeń; jeszcze inni według metod Fu Hsi, legendarnego odkrywcy chińskiego systemu geomancji zwanego feng shui, według perskich guru ogrodnictwa, łącznie z Omarem Khayyamem, według Leopolda, Jacksona albo innych wczesnych amerykańskich ekologów, takich jak prawie zapomniany biolog Oskar Schnelling…
Tariki dodał, że to są tylko wpływy. Kiedy bowiem ogrodnicy wykonywali pracę, miewali własne objawienia. Dostosowywali się do nachylenia terenu, widzieli, że niektóre rośliny pomyślnie się rozwijają, a inne umierają. Współewolucja, jakiś rodzaj rozwoju epigenetycznego.
— Jak tu ładnie — powiedział Sax, rozglądając się. Dla specjalistów spacer z Sabishii na masyw był zapewne ekscytującą wycieczką, wypełnioną rozmaitymi aluzjami i subtelnymi odwołaniami do tradycji, których on nie dostrzegał. Hiroko nazwałaby tę sytuację areoformowaniem albo areofanią.
— Chciałbym odwiedzić wasze laboratoria glebowe.
— Oczywiście.
Wrócili do rovera i odjechali. Później tego dnia, pod ciemnymi chmurami burzowymi dojechali do samego szczytu masywu, który okazał się rodzajem rozległego, falistego torfowiska. Małe wąwozy wypełnione były sosnowymi igłami, odsuniętymi na bok przez wiatr, wyglądały więc jak źdźbła trawy na równo skoszonej łące. Sax, Tariki i Nanao znowu wysiedli z pojazdu i chodzili po okolicy. Wiatr smagał im skafandry. Późnopopołudniowe słońce wysuwało się spod osłony ciemnych chmur; długie cienie podróżników kładły się aż do horyzontu. Tutaj na górze, na torfowiskach widać było sporo dużych mas gładkiego, gołego, skalnego podłoża. Sax rozglądał się i dostrzegał, że krajobraz ma tu pierwotny, czerwony wygląd, który Sax pamiętał z najwcześniejszych lat. Potem jednak doszli do krawędzi małego parowu i nagle spojrzeli w dół, na zieleń.
Tariki i Nanao rozmawiali o ecopoesis. Słowo to oznaczało dla nich ponownie zdefiniowane, wysubtelnione i lepiej umiejscowione terraformowanie. Przekształcone w coś w rodzaju wymyślonego przez Hiroko areoformowania. Terraformowanie, na które nie składały się już cieżkoprzemysłowe metody globalne, lecz powolny, równomierny i absolutnie lokalny proces kształtowania poszczególnych fragmentów powierzchni.
— Cały Mars to ogród. Ziemia także, w gruncie rzeczy… Tacy już jesteśmy, my, ludzie. Musimy więc skupiać się na ogrodnictwie, myśleć o odpowiedzialności wobec ziemi. Układ człowiek-Mars to układ równoważnych organizmów.
Sax zamachał niepewnie ręką.
— Zawsze myślałem o Marsie jako o swego rodzaju dziczy — powiedział, wywołując etymologię słowa „ogród”. Francuskie, pragermańskie, staronorweskie gard oznaczające „miejsce ogrodzone” najwyraźniej miało wspólne pochodzenie ze słowem guard, czyli „ochrona”. Ale któż może wiedzieć, co znaczy przypuszczalny równoważnik w japońskim. Etymologia była wystarczająco trudną dziedziną bez mieszania języków. — Wiecie… Zaczynacie coś, wrzucacie nasiona, a następnie z daleka obserwujecie ich rozwój. Samoorganizujące się ekosystemy, rozumiecie…
— Tak — stwierdził Tariki — tyle że dzicz to teraz także ogród. Pewien rodzaj ogrodu. On świadczy o nas… — Wzruszył ramionami, zmarszczył czoło. Uważał tę myśl za zgodną z prawdą, lecz najwyraźniej mu się nie podobała. — Tak czy owak, ecopoesis jest bliższa twojej wizji dziczy, niż kiedykolwiek udałoby się to przemysłowemu terraformowaniu.
— Może — przyznał Sax. — Może są to po prostu dwa etapy pewnego procesu. Oba są konieczne.
Tariki skinął głową, skłonny rozważyć słowa Saxa.
— A teraz?
— Wszystko zależy od tego, jak zamierzamy rozwiązać problem potencjalnej epoki lodowcowej — odparł Sax. — Jeśli będzie naprawdę groźnie i umrze sporo roślin, wtedy ecopoesis nie będzie miała najmniejszych szans. Atmosfera może z powrotem zamarznąć na powierzchni i cały wysiłek pójdzie na marne. Nie jestem pewien, czy biosfera da sobie radę bez zwierciadeł. Dlatego właśnie chcę zobaczyć te wasze laboratoria glebowe. Może właśnie pozostała nam do wykonania przemysłowa praca nad atmosferą. Trzeba będzie spróbować odpowiedniego modelowania, a potem zobaczymy.
Tariki pokiwał głową, Nanao także. Rozciągające się tuż przed nimi ekosystemy były zaśnieżone. W świetle słonecznym, które przybrało w tej chwili kolor spiżu, spadały płatki, wirując na wietrze. Sabishiiańczycy byli otwarci na sugestie.
Tymczasem, jak podczas wszystkich takich wypraw, młodzi pracownicy z Da Vinciego i Sabishii razem biegali po masywie, a potem wracali do labiryntu pod hałdę, zaczynając nocne rozmowy o geomancji, areomancji, ekopoetyce, wymianie cieplnej, pięciu żywiołach, gazach cieplarnianych i innych sprawach. Był to twórczy ferment, który Sax uważał za bardzo obiecujący.
— Powinien tu być Michel — powiedział do Nanao. — I John. Jak bardzo podobałaby mu się taka grupa. — Potem nagle przyszło mu coś do głowy, więc dodał: — Powinna tu być Ann.
Wrócił więc na Pavonis, a reszta grupy została w Sabishii, aby szczegółowo omówić problemy.
Na Pavonis nic się nie zmieniło. Coraz więcej osób, namawianych przez Arta Randolpha, proponowało, żeby zwołać kongres konstytucyjny. Napisać przynajmniej prowizoryczną konstytucję, zarządzić głosowanie nad nią, a następnie powołać określony w niej rząd.
— Dobry pomysł — zauważył Sax. — Może należy też wysłać delegację na Ziemię.
Siew. Rzucanie w glebę nasion. Było dokładnie tak jak na torfowisku; niektóre zakiełkują, inne nie.
Sax szukał Ann, ale dowiedział się, że opuściła Pavonis. Ludzie mówili, że wyjechała na daleki przyczółek „czerwonych” w Tempe Terra, na północ od Tharsis. Dodawali, że nikt tam nie jeździ z wyjątkiem „czerwonych”.
Po krótkim zastanowieniu Sax poprosił o pomoc Steve’a i wspólnie ustalili położenie kryjówki. Potem pożyczył od bogdanowistów mały samolot i poleciał na północ, z Ascreus Mons po lewej stronie, potem w dół Echus Chasma, obok swej starej siedziby w Echus Overlook, aż na szczyt ogromnej ściany po prawej stronie.
Ann także bez wątpienia pokonała tę trasę, a zatem również musiała mijać pierwszą siedzibę programu terraformowania. Terraformowanie… Następowała ewolucja we wszystkim, nawet w ideach. Czy Ann zauważyła Echus Overlook, czy choćby pamiętała to niewielkie miejsce będące synonimem początku? Trudno powiedzieć. Tak dziwacznie ludzie znają się nawzajem. Maleńkie fragmenty ich żywotów krzyżowały się ze sobą lub znali je inni. Uczucie samotności we wszechświecie… Osobliwe. Powód, by mieć przyjaciół, by się pobierać, by dzielić z kimś pokój i życie tak ściśle, jak tylko możliwe. To wszystko nie czyniło ludzi naprawdę bliskimi sobie, ale zmniejszało poczucie samotności. Tak jak ten, kto żeglował samotnie przez oceany świata, jak w książce, która zrobiła bardzo duże wrażenie na Saxie w młodości: Ostatni człowiek Mary Shelley. Eponimiczny bohater powieści od czasu do czasu próbował się do kogoś zbliżyć, lecz w końcu w dalszą drogę ruszał samotnie. Obraz ich życia; ponieważ każdy świat jest tak samo pusty jak ten, który nakreśliła w swym utworze Mary Shelley, tak pusty, jak Mars był na początku.
Sax przeleciał obok ciemnawej krzywizny Kasei Vallis, w ogóle jej nie zauważając.
„Czerwoni” dawno temu wydrążyli skałę rozmiaru miejskiego bloku na wzgórku, który służył jako ostatni rozdzielczy klin w przecięciu dwóch Tempe Fossa, dokładnie na południe od Krateru Perepełkina. Z okien pod okapami rozprzestrzeniał się widok najpierw na nagie, proste kaniony, później na większy kanion, który powstał na skutek zlania się mniejszych. Teraz wszystkie tefossy zmieniły się w przybrzeżny płaskowyż; Mareotis i Tempe stworzyły wspólnie ogromny półwysep starożytnych wyżyn, wystających daleko od brzegów nowego lodowego morza.
Sax wylądował małym samolotem na piaszczystym pasie startowym na szczycie wzgórka, skąd nie było widać lodowych równin; nie mógł też dostrzec żadnej roślinności — ani jednego drzewa, kwiatu, nawet łachy porostów. Zastanawiał się, czy „czerwoni” nie poddawali tych kanionów jakiemuś sztucznemu procesowi wyjaławiania. W każdym razie Russella otaczała jedynie pierwotna skała pokryta szronem, którego nie sposób było się pozbyć, chyba że mieszkańcy pokryliby kaniony namiotem, odcinając powietrze.
— Hmm… — mruknął Sax, wstrząśnięty własnym pomysłem.
Dwie przedstawicielki „czerwonych” poprowadziły go do włazu śluzy powietrznej na szczycie wzgórka. Sax zszedł razem z nimi po schodach. Schron okazał się prawie pusty. No i dobrze. Wolał znosić chłodne spojrzenia dwóch młodych kobiet prowadzących go nierówno ociosanymi skalnymi chodnikami kryjówki niż całej grupy ludzi. Interesujące wydały mu się przykłady estetyki „czerwonych”. Bardzo skromne, jak można się spodziewać; nie było widać ani jednej rośliny, tylko różne rodzaje materiału skalnego: chropowate ściany oraz jeszcze bardziej surowe sufity, skontrastowane z wypolerowaną bazaltową podłogą i połyskującymi oknami wychodzącymi na kaniony.
Doszli we trójkę do urwiskowego chodnika, który wyglądał jak naturalna jaskinia. W dole ciągnęły się niemal euklidesowe linie kanionu. Tylną ścianę zdobiły mozaiki wykonane z kawałków kolorowego kamienia, wypolerowanych i ułożonych jeden przy drugim blisko siebie, bez szczelin; tworzyły abstrakcyjne wzory, które chyba coś przedstawiały, lecz Sax nie mógł się na nich odpowiednio skupić, toteż nie zdołał odgadnąć ich znaczenia. Podłogę stanowił kamienny parkiet z onyksu, alabastru, serpentynu i krwawnika. Chodnik ciągnął się i ciągnął — duży i pokryty pyłem. Cały kompleks wyglądał na rzadko używany. „Czerwoni” preferowali własne rovery, więc tego typu miejsca uważali bez wątpienia za przykrą konieczność. Ukryty schron, potrzaskane okna — można było przejść kanionami tuż obok niego i nie zdawać sobie sprawy z jego istnienia. Sax czuł, że przyczyną takiego wyglądu owego miejsca jest nie tylko strach przed dostrzeżeniem przez ZT ONZ, ale także niechęć do zmieniania gruntu, do ingerowania w sprawy ziemi.
Siedząca na kamiennym parapecie okna Ann najwyraźniej próbowała postępować w taki właśnie sposób. Sax zatrzymał się nagle, bowiem zatracony w myślach nieomal na nią wpadł, dokładnie tak, jak nieświadomy tego schronienia podróżnik mógł nagle znaleźć się tuż przy nim. Fragment skały, usadowiony w oknie. Sax patrzył uważnie na Ann. Wyglądała źle. Było to widać na pierwszy rzut oka, a im dłużej na nią patrzył, tym większy odczuwał niepokój. Ann powiedziała mu kiedyś, że nie poddaje się już kuracji przedłużającej życie. Miało to miejsce kilka lat temu. Podczas rewolucji spalała się niczym płomień, teraz natomiast, gdy rebelia „czerwonych” została stłumiona, jej ciało przybrało barwę popiołu. Szare ciało. Straszliwy widok. Tak jak wszyscy pozostali przy życiu członkowie pierwszej setki miała mniej więcej sto pięćdziesiąt lat i bez kuracji… wkrótce umrze.
No cóż. Dokładniej, w sensie fizjologicznym miała około siedemdziesiątki, zależnie od tego, kiedy po raz ostatni poddała się kuracji. Nie było więc tak źle. Może Peter wie na ten temat więcej. Sax słyszał jednak, że im dłuższe są przerwy między kuracjami, tym więcej — w sensie statystycznym — pojawia się problemów. Logiczne. Najrozsądniejsza była rozwaga.
Nie potrafił powiedzieć tego Ann. W gruncie rzeczy, nie miał pojęcia, co właściwie jej powiedzieć.
W końcu podniosła wzrok. Rozpoznała go i zadrżała, jej usta rozchyliły się. Wyglądała jak schwytane w zasadzkę zwierzę. Potem spojrzała w dal; ponure, kamienne oblicze. Nie było w niej gniewu, nie było też nadziei.
— Chciałem ci pokazać masyw Tyrrhena — odezwał się bez przekonania.
Wstała (wyglądała jak powstający pomnik) i wyszła z pomieszczenia.
Sax poczuł, że łupią go stawy, jak gdyby cierpiał na artretyzm. Taki ból często towarzyszył mu podczas rozmów z Ann.
Dwie młode kobiety o surowym wyglądzie przyglądały mu się przez chwilę.
— Nie sądzę, żeby chciała z tobą rozmawiać — poinformowała go ta wyższa.
— Ależ jesteś bystra — stwierdził złośliwie Sax.
Ann stała daleko od niego, na chodniku, przed kolejnym oknem: czymś oczarowana lub może zbyt wyczerpana, aby się poruszyć. Może jednak chciała z nim porozmawiać…
Podszedł i zatrzymał się przed nią.
— Chciałbym wiedzieć, jak oceniasz zmiany w tej krainie — powiedział. — Interesują mnie twoje sugestie co do naszych dalszych poczynań. Mam też pewne… pewne pytania areologiczne. Ale… może ciebie już nie interesują ściśle naukowe kwestie…
Ann zrobiła ku niemu krok i wymierzyła mu policzek. Sax osunął się przy ścianie chodnika i usiadł. Ann zniknęła. Pomogły mu wstać dwie młode kobiety, skonsternowane, nie wiedziały bowiem, czy wypada im się śmiać. Całe ciało miał obolałe, nawet bardziej niż twarz, a w oczach czuł pieczenie i lekkie ukłucia. Miał wrażenie, że może rozpłakałby się, gdyby nie te idiotki, które śledząc go, ogromnie wszystko skomplikowały. Ponieważ były w pobliżu, Sax nie mógł ani krzyczeć, ani błagać, nie mógł paść na kolana i powiedzieć: „Ann, proszę, wybacz mi”. Nie potrafił.
— Dokąd poszła? — zdołał spytać.
— Ann naprawdę nie chce z tobą rozmawiać — oznajmiła wyższa dziewczyna.
— Może powinieneś poczekać i spróbować później — doradziła niższa.
— Och, zamknijcie się! — wrzasnął Sax, nagle czując tak gwałtowną wściekłość, jak gdyby dostał szału. — Przypuszczam, że pozwoliłybyście jej po prostu przestać poddawać się kuracji i umrzeć.
— To jej prawo — oświadczyła wyższa.
— Jasne, że tak, nie mówiłem jednak o prawach. Mówiłem o tym, jak powinien się zachować przyjaciel samobójcy. Z pewnością nie macie o tym pojęcia. A teraz pomóżcie mi ją znaleźć.
— Nie jesteś jej przyjacielem.
— Ależ oczywiście, że jestem. — Wstał. Zatoczył się trochę, kiedy próbował pójść w kierunku, w którym odeszła Ann. Jedna z młodych kobiet chciała wziąć go za łokieć. Uchylił się, rezygnując z jej pomocy, i ruszył sam. W oddali dostrzegł Ann, siedziała na krześle w jakiejś — tak przynajmniej sądził — sali jadalnej. Zbliżył się do niej, zwalniając niczym Apollo w paradoksie Zenona.
Obróciła się i przeszyła go pełnym nienawiści wzrokiem.
— To ty porzuciłeś naukę, już na samym początku — warknęła. — Więc nie wciskaj mi bzdur, że niby nie interesują mnie kwestie naukowe!
— Masz rację — odrzekł Sax. — Naprawdę. — Wyciągnął do niej ręce. — I teraz potrzebuję rady… Naukowej porady. Chcę się uczyć. A poza tym pragnę ci pokazać pewne rzeczy.
Ann namyślała się przez chwilę, a potem wstała i znowu odeszła, przechodząc tuż obok niego, tak że, chociaż nie chciał, cofnął się. Potem pospieszył za nią; jej kroki były o wiele dłuższe niż jego i poruszała się szybko, toteż Sax musiał prawie biec. Bolały go kości.
— Moglibyśmy wyjść razem — zaproponował Sax. — Nieważne dokąd.
— Ponieważ i tak cała planeta została zniszczona — dodała Ann.
— Musisz przecież od czasu do czasu wychodzić, by obejrzeć zachód słońca — nalegał Sax. — Może mógłbym ci towarzyszyć.
— Nie.
— Proszę, Ann. — Odchodziła szybko i była od niego o tyle wyższa, że Sax z trudem za nią nadążał. Jeszcze trudniej było rozmawiać. Dyszał i sapał, a policzek ciągle go bolał. — Proszę.
Nie odpowiedziała i nie zwolniła. Teraz schodzili korytarzem między szeregami kwater mieszkalnych. Ann przyspieszyła, przeszła przez próg i zatrzasnęła za sobą drzwi. Sax spróbował je otworzyć, lecz okazały się zamknięte na klucz.
Nie był to obiecujący początek.
Pies gończy i łania. Sax postanowił, że musi zacząć się zachowywać inaczej, aby jego poczynania nie wyglądały na pościg lub polowanie. Niemniej jednak…
— Pochucham, podmucham, aż zdmuchnę twój dom… — mruknął i dmuchnął na drzwi, a wtedy dostrzegł dwie młode kobiety, które wciąż mu się przypatrywały.
Pewnego wieczoru w tym samym tygodniu, tuż przed zachodem słońca, Sax zszedł do przebieralni i ubrał się. Kiedy weszła Ann, aż podskoczył.
— Właśnie wychodziłem — wyjąkał. — Mogę pójść z tobą?
— To wolny kraj — odparła ponuro.
Razem więc opuścili śluzę powietrzną i wyszli na zewnątrz. Młode kobiety były zaskoczone.
Sax wiedział, że musi postępować z wielką ostrożnością. Naturalnie, mimo iż chciał jej pokazać piękno nowej biosfery, lepiej było nie wspominać o roślinach, śniegu czy też chmurach. Trzeba pozwolić, by fakty mówiły same za siebie. Może tak było w przypadku wszystkich zjawisk… Nie sposób za nie mówić. Można tylko iść po gruncie i niech ziemia mówi sama.
Ann nigdy nie była osobą towarzyską. Teraz też rzadko się do niego odzywała. Sax, idąc za nią, podejrzewał, że jego przyjaciółka przemierza swoją zwykłą trasę. Pozwoliła mu się więc do siebie zbliżyć.
Zadawanie pytań było dozwolone — na tym polegała nauka. Ann zatrzymywała się dość często, by przyjrzeć się jakimś skalnym tworom. Wtedy Sax mógł kucnąć obok niej i gestem lub słowem spytać, co znalazła. Oboje mieli na sobie skafandry i hełmy, mimo że znajdowali się na tak niskiej wysokości, że wystarczyłoby założyć maskę filtrującą dwutlenek węgla. Dzięki hełmom rozmowy słychać było jako głosy w uchu, tak jak za dawnych czasów. A zatem… pytania.
Więc pytał. Ann odpowiadała, czasami nawet dość szczegółowo. Tempe Terra była rzeczywiście Krainą Czasu, materiał jej podstawy stanowił przetrwały fragment południowych wyżyn — pozostałość Wielkiego Uderzenia. Później, kiedy wypiętrzenie Tharsis wypchnęło na południe litosferę, Tempe intensywnie popękała. Te pęknięcia otaczały teraz Ann i Saxa w postaci Mareotis Fossae i Tempe Fossa.
Rozciągająca się przed nimi ziemia popękała wystarczająco, aby mogły się na niej pojawić spóźnione wulkany, górując nad kanionami. Z jednego wysokiego szczytu Sax i Ann dostrzegli daleki wulkan o wyglądzie spadłego z nieba czarnego stożka; potem zobaczyli kolejny, który wyglądał — o ile Sax dobrze widział — dokładnie jak krater meteorytowy. Gdy powiedział Ann o swoim spostrzeżeniu, potrząsnęła głową i wskazała magmowe wylewy i kanały, które teraz z łatwością dostrzegł. Były częściowo ukryte pod osypiskiem późniejszego rumoszu ejektamentów i pokrywą brudnego śniegu, gromadzącego się jak zaspy piaskowe w osłoniętych od wiatru niszach; światło zachodzącego słońca zmieniło im barwę na odcień piasku.
Widzieć krajobraz w trakcie jego historii, czytać go jak tekst napisany przez jego własną długą przeszłość — to była wizja Ann, którą spełniła dzięki bliskiej obserwacji, studiom trwającym stulecie oraz własnemu wrodzonemu darowi: jej miłości do tego świata. Naprawdę trzeba było go zobaczyć i zadziwić się nim. Stanowił coś w rodzaju naturalnego bogactwa, skarbu, miłości większej niż nauka albo coś z królestwa mistycznej nauki Michela. Z królestwa alchemii… Tyle że alchemicy chcieli zmieniać pewne rzeczy w coś innego, więc to był raczej jakiś typ wyroczni. Wizjonerstwo, z wizją równie potężną jak wizja Hiroko. Naprawdę. Duchowy świat Ann był, rzecz jasna, mniej fantastyczny, może mniej spektakularny, mniej aktywny, stanowił akceptację wobec tego, co leżało wokół — miłość do skały, w imię skały. W imię Marsa jako pierwotnej planety, w całym swym majestatycznym pięknie, czerwonordzawej, ciągle tak samo martwej. Martwej! Poddawanej przez lata jedynie chemicznym przemianom materii; bezmierne, powolne życie geofizyki. Osobliwe pojęcie — to życie abiologiczne… A jednak istniało, jeśli ktoś chciał je oglądać, rodzaj życia wirującego, poruszającego się wśród płonących gwiazd, postępującego przez wszechświat wspaniałym skurczowo-rozkurczowym ruchem. Można by powiedzieć — jedno wielkie oddychanie. Zachód słońca pomagał to wszystko dostrzec.
Sax próbował patrzeć na ten świat tak jak Ann. Za jej plecami, ukradkiem zerknął na naręczny komputer. Kamień (angielskie stone): od staroangielskiego stan, mnóstwo wyrazów pokrewnych, od praindoeuropejskiego sti, kamień. Skała (angielskie rock): ze średniowiecznej łaciny rocca, pochodzenie nieznane; kamienna masa. Sax opuścił rękę i popadł w jakąś „skalną” zadumę, otwartą i obojętną. Tabula rasa. Zamyślił się tak bardzo, że najwyraźniej nie usłyszał słów Ann, która w pewnej chwili prychnęła, po czym ruszyła naprzód. Zmieszany poszedł za nią, postanowił ignorować jej irytację i zadać kolejne pytania.
Wiedział, że Ann jest osobą stale niezadowoloną. Było w tym coś pocieszającego, ponieważ zupełny brak uczuć byłby bardzo złym sygnałem. Ann na szczęście ciągle traktowała wiele spraw dość emocjonalnie. Przynajmniej zazwyczaj. Czasami skupiała się na skale z takim oddaniem, że Sax miał wrażenie, iż obserwuje jej obsesyjny entuzjazm z dawnych czasów. Musiał przyznać, że tym postępowaniem zachęcała go. Innymi razy wydawało mu się, że Ann po prostu chaotycznie kręci się po okolicy, a areologia stanowi dla niej jedynie rozpaczliwą próbę ucieczki od teraźniejszości. Oddalić historię… albo rozpacz, albo wszystko naraz. W tych momentach chodziła bez celu i nie zatrzymywała się, aby spojrzeć na jawnie interesujące, mijane cechy terenu; nie odpowiadała także na pytania areologiczne. Sax wprawdzie nie wiedział dużo na temat depresji, lecz zachowanie Ann zaniepokoiło go. Niewiele niestety mógł zrobić, potrzebne były lekarstwa, a i przy ich zastosowaniu nie istniała pewność co do rezultatów. Zresztą, proponowanie Ann środków antydepresyjnych właściwie niewiele się różniło od sugerowania samej kuracji, nie mógł więc podjąć tego tematu. A poza tym… czy rozpacz równała się depresji?
Na szczęście, roślin było naprawdę niewiele. Tempe nie przypominała pod tym względem Tyrrheny ani nawet brzegów Lodowca Arena. Tak właśnie wyglądała powierzchnia, na której nie stosowano intensywnych zabiegów ogrodniczych. Ten świat nadal w większości składał się ze skał.
Z drugiej strony, Tempe leżała dość nisko, panowała tu spora wilgotność, a lodowy ocean znajdował się w odległości zaledwie kilku kilometrów na północ i na zachód. Różne grupy pionierskich Johnnych Appleseedów przekroczyły całą południową linię brzegową nowego morza — częściowo był to wynik prób Biotique, rozpoczętych kilka dziesięcioleci temu, kiedy Sax przebywał w Burroughs. Jeśli człowiek popatrzył uważnie wokół siebie, mógł dostrzec trochę porostów, małe zagony turniowych pól, a także kilka drzewek krummholzowych, na wpół zagrzebanych w śniegu. Wszystkie te rośliny — rzecz jasna, z wyjątkiem porostów — cierpiały, gdy północne lato zmieniało się w zimę. W maleńkich usteczkach tulącej się do ziemi koenigii i pigmejskiego jaskieru, a także w źdźbłach lodowej trawy i liściach (tak, tak!) arktycznej skalnicy można już było zauważyć pierwsze pasma barw jesieni. Czerwieniejące liście służyły jako kamuflaż na tle otaczającej czerwonej skały; często Sax nie dostrzegał jakiejś rośliny, aż prawie na nią nastąpił. Oczywiście nie chciał też przyciągać do nich uwagi Ann, toteż kiedy naprawdę na którąś nadepnął, szybko oceniał stratę wzrokiem i szedł dalej.
Wspięli się na spory pagórek, z którego było widać kanion położony na zachód od kryjówki. I wtedy Sax je zauważył: wielkie lodowe morze, w późnym świetle całe w kolorach pomarańczy i mosiądzu. Wypełniało wielki łuk niziny i tworzyło własny gładki horyzont sięgający od południowego zachodu do północnego wschodu. Płaskowzgórza poszarpanej ziemi sterczały obecnie z lodu niczym nadmorskie skały lub wysepki o stromych brzegach. Po prawdzie, ta część Tempe miała się stać jedną z najbardziej imponujących linii brzegowych na Marsie, niskie końce jej fossy miały się zmienić w długie fiordy lub zatoczki. Tuż przy poziomie morza znajdował się przybrzeżny krater o zboczu popękanym od strony wody. W tej szczelinie powstała idealnie zaokrąglona zatoka o szerokości około piętnastu kilometrów; kanał wejściowy do niej miał szerokość mniej więcej dwóch kilometrów. Dalej na południe poszarpany teren przy podnóżu Wielkiej Skarpy powinien stworzyć archipelag do złudzenia przypominający Hybrydy. Z klifów stałego lądu powinno być widać wiele wysepek. Tak, tak, imponująca linia brzegowa. Patrząc na potrzaskane tafle oświetlonego promieniami zachodzącego słońca lodu, wszystko można było sobie wyobrazić.
Na razie jednak wyobraźnia musiała wystarczyć. Cały obszar pokrywał lód, widoczne też były szczerbate lodowe góry rozrzucone na nowej linii brzegowej. Góry te uformowały się w wyniku jakiegoś procesu, z którego Sax nie do końca sobie zdawał sprawę, chociaż bardzo go ciekawił — sprawa ta jednak nie podlegała w tej chwili dyskusji. Można było tylko stać w milczeniu, jak gdyby znajdowali się na cmentarzu.
Skrępowany ukląkł, aby przyjrzeć się okazowi tybetańskiego rabarbaru, który przed chwilą nadepnął. Małe czerwone liście, kwiatki wyrastające z czerwonego środka.
Ann spojrzała mu przez ramię.
— Jest martwy?
— Nie. — Sax odsunął kilka uszkodzonych zewnętrznych listków i pokazał jej jaśniejsze liście pod spodem. — Przygotowuje się już do zimy. Oszukało go zmniejszone światło. — Potem kontynuował, jak gdyby do siebie: — Wiele roślin jednak umrze. Przewrót cieplny — który oznaczał, że temperatura powietrza staje się chłodniejsza od temperatury podłoża — nadszedł mniej więcej w ciągu jednej nocy. Nie miały czasu na uodpornienie, zatem wiele z nich zamarznie. Rośliny radzą sobie z zimnem znacznie lepiej, niż znosiłyby je zwierzęta. Choć owady mają się zadziwiająco dobrze, biorąc pod uwagę, że są małymi zbiornikami płynu. Posiadają kryptośrodki chroniące przed chłodem. Sądzę, że mogą znieść wszystko, co się zdarzy.
Ann ciągle oglądała roślinę, więc Sax zamilkł. Chciał powiedzieć: „Jest żywa. W sensie wzajemnej zależności członków biosfery stanowi część twojego ciała. Jak możesz jej nienawidzić?”
Ale przecież Ann od dawna nie poddawała się kuracji.
Lodowe morze było potrzaskaną błyszczącą taflą w kolorze brązu i koralu. Słońce zachodziło, musieli wracać. Ann wyprostowała się i zaczęła odchodzić — milcząca, czarna postać. Sax mógłby mówić jej prosto w ucho, nawet teraz, gdy oddaliła się od niego o sto metrów, potem o dwieście; mała, czarna figurka na rozległej przestrzeni planety. Nie odzywał się jednak, sądząc, że byłby to zamach na jej prywatność, prawie na jej myśli. Zastanawiał się jednak, jakie to myśli. Miał ogromną ochotę powiedzieć: „Mów do mnie, Ann. Podziel się swoimi myślami”.
Czuł wielkie, boleśnie ostre pragnienie, by z kimś porozmawiać; to właśnie ludzie mają na myśli, kiedy mówią o miłości. W każdym razie Sax tak pojmował słowo „miłość” — po prostu ogromne pragnienie, aby dzielić z kimś myśli. Tylko tyle. Och, Ann, proszę, przemów do mnie.
Ann się nie odzywała. Rośliny najwyraźniej nie wywierały na niej takiego wrażenia, jakie zrobiły na Saxie. Chyba naprawdę ich nienawidziła, tych małych symboli własnego ciała, jak gdyby viriditas była tylko nowotworem, z którym musi się zmagać skała. Mimo że w stale rosnących stosach wirującego na wietrze śniegu roślin prawie nie można było dostrzec.
Robiło się ciemno, gwałtownie nadchodziła kolejna burza, nisko ponad czarno-miedzianym morzem. Poduszeczka mchu, obrośnięta porostami powierzchnia skalna, przeważnie jednak sama skała, tak jak zawsze. Ale…
Potem, kiedy dochodzili do komory powietrznej kryjówki, Ann upadła, zemdlona i upadając, uderzyła głową we framugę drzwi. Sax chwycił ją, kiedy stoczyła się na ławkę przy wewnętrznej ścianie. Była nieprzytomna, więc na wpół ją wniósł, na wpół wciągnął do śluzy. Potem zamknął zewnętrzny właz, a kiedy komora została wypompowana, przeciągnął Ann przez wewnętrzny właz do przebieralni. Chyba krzyczał na kanale ogólnym, ponieważ ledwie zdążył zdjąć swej towarzyszce hełm, pięć czy sześć przedstawicielek „czerwonych” (więcej, niż Sax widział w kryjówce) znalazło się w pomieszczeniu. Niższa z dwóch młodych kobiet, które tak go na początku krępowały, była lekarzem, a kiedy położono Ann na obrotowym stole, używanym jako fotel chirurgiczny, poprowadziła wszystkich do kliniki kryjówki. Sax pomagał, jak mógł, i drżącymi rękoma zdjął z dużych stóp Ann buty od walkera. Jego tętno — sprawdził je na naręcznym komputerze — wynosiło sto czterdzieści pięć uderzeń na minutę, a w dodatku czuł gorąco i był roztargniony.
— Czy przeżyła wstrząs? — spytał. — No?
Niska kobieta spojrzała zaskoczona.
— Nie sądzę. Zemdlała, a potem uderzyła się w głowę.
— Ale dlaczego zemdlała?
— Nie wiem.
Spojrzała na wyższą młodą kobietę, która siedziała obok drzwi. Sax zrozumiał, że reprezentują w kryjówce najwyższą władzę.
— Zostawiła dla nas instrukcje, żeby… gdyby nie mogła sama podejmować decyzji, nie podłączać jej do żadnego rodzaju mechanizmu wspomagania życia.
— Niemożliwe — obruszył się Sax.
— To są bardzo wyraźne instrukcje. Zakazała nam. Na piśmie.
— Zaaplikujcie jej cokolwiek, co utrzyma ją przy życiu — mruknął. Jego głos zabrzmiał zgrzytliwie. Wszystko, co powiedział od czasu upadku Ann, stanowiło dla niego zaskoczenie; wraz z pozostałymi był świadkiem swoich działań. Po chwili usłyszał własne słowa: — Nie każę wam się sprzeciwiać jej poleceniom. Chodzi jedynie o rozsądne minimum pomocy. Jeśli nie odzyska przytomności, nie musicie jej utrzymywać przy życiu w nieskończoność.
Lekarkę wyraźnie zdziwiło to rozróżnienie, ale wyższa kobieta, która siedziała w progu, spojrzała z zadumą.
— Leżałem na machinie wspomagania życia — ciągnął — przez jakieś cztery dni, więc wiem, co mówię. Cieszę się, że nikt nie zdecydował się mnie odłączyć. To jest jej decyzja, nie wasza. Każdy, kto chce umrzeć, może to uczynić, nie zmuszając przy tym lekarzy, by nie dotrzymywali złożonej przysięgi Hipokratesa.
Lekarka potoczyła oczyma, tym razem z jeszcze większym oburzeniem. Potem jednak spojrzała na koleżankę i zaczęła przesuwać Ann na łóżko wspomagania życia; Sax pomógł jej. Kobieta uruchomiła medyczny AI i zdjęła z Ann walker. Długonoga staruszka zaczęła oddychać pod maską tlenową. Wyższa tubylka wstała i zaczęła pomagać lekarce, a Russell odszedł i usiadł. Zaskoczyły go własne objawy fizjologiczne: całe ciało miał gorące, czuł się przesadnie dotleniony i tak obolały, że chciało mu się płakać.
Po pewnym czasie przyszła lekarka i powiedziała, że Ann zapadła w śpiączkę, po czym dodała, że jej zdaniem omdlenie musiała spowodować arytmia. W tej chwili życie Ann me było zagrożone.
Sax siedział. Po pewnym czasie wróciła lekarka i oświadczyła, że naręczny komputer Ann zarejestrował krótką chwilę nieregularnego bicia serca w czasie omdlenia. Nadal mieli do czynienia z niewielką arytmia. Śpiączkę wywołała prawdopodobnie anoksja, wstrząśnienie mózgu albo jedno i drugie.
Sax spytał, na czym właściwie polega śpiączka, a gdy lekarka wzruszyła ramionami, miał wrażenie, że zaraz zemdleje. Ogólny termin, określający pewne rodzaje stanu utraty przytomności — źrenice w bezruchu, niewrażliwe ciało, czasami ułożone w dziwacznej pozycji; rzeczywiście, lewe ramię Ann i noga były osobliwie wykręcone. Oczywiście podstawową cechą był brak przytomności. Mogły też wystąpić nietypowe reakcje, na przykład zaciskanie dłoni. Czas trwania śpiączki był rozmaity. Niektórzy ludzie nigdy się z niej nie budzili.
Sax patrzył na swoje ręce, póki lekarka nie zostawiła go samego. Potem siedział bez ruchu, aż wszyscy inni wyszli z sali. Następnie podniósł się i stanął przy boku Ann, patrząc na jej przykrytą maską twarz. Nie mógł nic zrobić. Przytrzymał jej dłoń; nie zacisnęła jej; ujął za głowę, tak jak lekarze polecili Nirgalowi, kiedy Sax był nieprzytomny. Tym razem jednak czuł, że gest ten jest bezużyteczny.
Podszedł do ekranu AI i włączył program diagnostyczny. Później wywołał medyczne dane Ann i sprawdził wynik monitorowania serca podczas zdarzenia w śluzie powietrznej. Rzeczywiście, mała arytmia; szybki, nieregularny wykres. Sax wprowadził dane do programu diagnostycznego i wyszukał informacje na temat arytmii. Istniało wiele anormalnych rytmów serca, Sax jednak podejrzewał, że Ann ma genetyczne predyspozycje do „syndromu długiego spoczynku”, wady, która zawdzięczała swoją nazwę charakterystycznej nieprawidłowej długiej fali na elektrokardiogramie. Wywołał genom Ann i polecił AI rozpoczęcie badania w odpowiednich regionach trzeciego, siódmego i jedenastego chromosomu. W genie zwanym HERG, w chromosomie siódmym komputer wykrył niewielką mutację: zwrot układów adeninowo-tyminowego i guaninowocy-tozynowego. Mutacja była mała, lecz HERG zawierał instrukcje dla zbierania białka, które służyło jako potasowy kanał jonowy w powierzchni komórek serca; kanały te działały jako przełącznik przerywający kurczenie komórek serca. Bez tego hamulca serce mogło bić arytmicznie — uderzać zbyt szybko, aby skuteczniej pompować krew.
Okazało się, że Ann ma jeszcze jeden problem związany z genem (zwanym SCN5A) w chromosomie trzecim. Gen ten kodował białko regulujące, które tworzyło na powierzchni komórek serca sodowy kanał jonowy, funkcjonujący jako akcelerator; mutacje w tym miejscu mogły zwiększyć problem szybkiego bicia serca. Ann brakowało jakiegoś fragmentu układu cytozynowo-guaninowego.
Te genetyczne uwarunkowania były dość rzadkie, lecz wykrycie ich nie stanowiło problemu dla diagnostycznego AL Komputer „znał” symptomatologię wszystkich znanych wad, niezależnie od częstotliwości ich występowania. AI uważało przypadek Ann za absolutnie prosty do wyleczenia i podało listę istniejących kuracji, których użycie gwarantowało rozwiązanie problemu. Było ich wiele.
Jedna z sugerowanych form leczenia polegała na rekodowaniu kłopotliwych genów podczas standardowych kuracji gerontologicznych. Wytrwałe rekodingi genów podczas kolejnych kuracji przedłużających życie powinny całkowicie i niepowtarzalnie (w zarodku) usunąć przyczynę problemu. Saxowi wydało się dziwne, że nie zastosowano tego typu leczenia, później jednak zauważył, że zalecenia liczyły sobie zaledwie dwa dziesięciolecia, wpisano je już zatem po ostatnim razie, gdy Ann poddała się kuracji.
Przez długi czas po prostu siedział i patrzył na ekran, później wstał i zaczął zwiedzać klinikę „czerwonych”; oglądał przyrząd po przyrządzie, salę po sali. Przedstawiciele personelu pielęgniarskiego pozwalali mu wszędzie wchodzić; najwyraźniej pomyśleli, że oszalał.
To była główna kryjówka „czerwonych” i Sax uznał za prawdopodobne, że jedno z jej pomieszczeń może zawierać wyposażenie konieczne do poddania pacjenta kuracji gerontologicznej. Rzeczywiście, przeznaczono do tego celu małą salkę na końcu kliniki. Sprzętów nie było tu wiele: duże AI, małe laboratorium, zapas białka i leków, inkubatory, przekaźniki obrazu rezonansu magnetycznego, wyposażenie do iniekcji „IV”. Skromnie; zadziwiały, kiedy człowiek uświadomił sobie, jak wiele można dzięki nim osiągnąć. Taka prawda. Podobnie zadziwiające było życie samo w sobie: tylko proste białkowe sekwencje, a powstawały z nich tak skomplikowane organizmy.
Sax zabrał się do pracy. W głównym AI znajdowało się nagranie genomu Ann. Gdyby jednak nakazał laboratorium zacząć syntetyzowanie jej odcinków DNA (dodając rekodowanie HERG-u i SCN5A), z pewnością zauważyliby to pracownicy. Wówczas bez wątpienia pojawiłyby się problemy.
Wrócił do maleńkiego pokoiku, chcąc odbyć zakodowaną rozmowę z laboratorium w Kraterze Da Vinciego. Poprosił swoich współpracowników, aby rozpoczęli syntezę, a ci zgodzili się bez żadnych pytań z wyjątkiem technicznych. Ach, czasami całym sercem kochał tych saxoklonow.
Teraz pozostawało tylko czekać. Godziny mijały, kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt. W końcu minęło kilka dni; stan Ann pozostawał bez zmian. Lekarka robiła coraz bardziej ponurą minę, chociaż nie powiedziała już ani słowa o odłączeniu Ann. W jej oczach widać było jednak sugestię. Sax zaczął sypiać na podłodze w sali Ann. Poznał rytm jej oddechu. Spędzał sporo czasu, trzymając jej głowę ręką, tak jak Michel kazał robić Nirgalowi, gdy chodziło o głowę Saxa. Bardzo mocno wątpił, żeby jego dotyk uleczył kiedykolwiek kogokolwiek z czegokolwiek, niemniej jednak nie dawał za wygraną. Siedząc przez długi czas w takiej pozycji, miał okazję zastanowić się nad kuracjami zwiększającymi plastyczność mózgu, które Wład i Ursula zaordynowali mu po wstrząsie. Oczywiście, wstrząs był czymś zupełnie innym niż śpiączka, ingerencja w pracę mózgu oznaczała niebezpieczeństwo, lecz gdy czyjś umysł cierpiał…
Minęły kolejne dni bez zmiany, każdy dłuższy i bardziej przeraźliwy niż poprzedni. W inkubatorach laboratoriów Da Vinciego od dawna czekał przygotowany pełny komplet specyficznych odcinków DNA Ann, antyczuciowych środków wzmacniających i klajstrów — pełna ostatnia konfiguracja gerontologicznego zestawu.
Pewnej noc Sax zadzwonił do Ursuli i przeprowadził długą konsultację. Odpowiadała spokojnie na jego pytania, mimo że bardzo ją ciekawiło, co jej rozmówca zamierza zrobić.
— Zestaw bodźców synaptycznych, który daliśmy tobie, w nie uszkodzonym mózgu doprowadziłby do zbyt dużego rozwoju synaps — odparła zdecydowanie. — Zmieniłby osobowość do niewiadomego wzorca.
Jej zatrwożone spojrzenie mówiło: „stworzyłby takiego szaleńca jak ty”.
Sax zdecydował się zrezygnować z dodatków synaptycznych. Ratowanie życia Ann to jedna rzecz, a zmiana jej charakteru — zupełnie inna. Przypadkowa zmiana nie była przecież jego celem. Była nim akceptacja. I szczęście — prawdziwe szczęście Ann, cokolwiek mogło oznaczać — teraz tak dalekie i tak trudne do wyobrażenia. Na myśl o tym Sax odczuwał wręcz ból. Nadzwyczajne, jak wiele fizycznego bólu może wywołać sama myśl — limbiczny układ miał w sobie cały wszechświat, zalany bólem, jak mroczna materia pokrywająca wszystko we wszechświecie.
— Rozmawiałeś z Michelem? — spytała Ursula.
— Nie. Ale to dobry pomysł.
Sax zadzwonił do Michela, wyjaśnił, co się zdarzyło i co ma zamiar zrobić.
— Mój Boże, Sax — powiedział Michel. Był zszokowany. Jednak po chwili obiecał przyjechać. Skłonił Desmonda, aby zabrał go samolotem do Da Vinciego, skąd chciał wziąć składniki konieczne do kuracji, a potem przylecieć do kryjówki.
Sax znowu przesiadywał w pokoju Ann, z ręką na jej głowie. Guzowata czaszka; frenolog miałby dużo pracy.
Potem zjawili się przyjaciele Saxa Michel i Desmond. Przyprowadziła ich lekarka, ta wysoka. Przyszło też kilka innych osób, toteż trzej starcy komunikowali się jedynie spojrzeniami. Niemniej jednak, świetnie się rozumieli. Twarz Desmonda była aż nazbyt wyrazista. Mieli przy sobie zestaw do kuracji gerontologicznej dla Ann i czekali tylko na odpowiednią chwilę.
Okazja pojawiła się całkiem szybko. Ann była już w śpiączce od kilku dni, więc w szpitaliku traktowano ją rutynowo. Niestety, nie znano skutków zastosowania kuracji przedłużającej życie w śpiączce. Michel przejrzał literaturę przedmiotu, lecz znalazł niewiele; przeprowadzono kilka prób, ich rezultaty były zachęcające. Z tego też względu Michel uważał pomysł za dobry.
On, Sax i Desmond wstali w środku nocy i przeszli cicho obok pielęgniarki śpiącej w dyżurce kliniki. Medyczna praktyka była męcząca, toteż pielęgniarka, głośno oddychając, spała niezdarnie rozparta w fotelu. Sax i Michel podłączyli Ann do sprzętu „IV” i wkłuli jej igły w żyły na grzbietach rąk; pracowali powoli, ostrożnie, dokładnie i cicho. Wkrótce nowe białkowe odcinki zaczęły docierać do krwiobiegu Ann. Kiedy jej oddech stał się nieregularny, Sax poczuł gorąco ze strachu. Jęknął bezgłośnie. Towarzystwo Michela i Desmonda dodawało mu otuchy, przyjaciele chwycili go za ramię, jak gdyby podtrzymując przed upadkiem. Rozpaczliwie zatęsknił za Hiroko. Był pewien, że podjęłaby identyczną decyzję i owa myśl poprawiła mu samopoczucie. Między innymi zrobił to ze względu na Japonkę. Ciągle potrzebował jej wsparcia i fizycznej obecności; chciał, by się pojawiła i pomogła mu tak jak na Daedalia Planitia. Pragnął, aby pomogła Ann. Była ekspertem w przeprowadzaniu tego rodzaju eksperymentów na ludziach.
Kiedy zabieg się zakończył, wyjęli igły z płynem „IV” i odłożyli sprzęt. Pielęgniarka spała dalej z otwartymi ustami; wyglądała jak dziewczynka. Ann pozostawała nieprzytomna, lecz Sax miał wrażenie, że oddychała swobodniej. Silniej.
Trzech mężczyzn przez chwilę stało obok siebie i patrzyło na chorą. Potem wyślizgnęli się z sali i na palcach wrócili korytarzem do swoich pokojów. Desmond zaczął tańczyć jak wariat, pozostali uciszyli go. Położyli się do łóżek, ale nie mogli spać. Jednakże nie byli w stanie rozmawiać, więc leżeli w milczeniu, jak bracia w dużym domu, późno w nocy, po powrocie z udanej wieczornej wyprawy.
Następnego ranka weszła lekarka.
— Nastąpiła niewielka poprawa — oświadczyła.
Wszyscy trzej ucieszyli się.
Później w jadalni Sax odczuł silny impuls, aby opowiedzieć Michelowi i Desmondowi o spotkaniu z Hiroko. Wiedział, że dla każdego z nich taka nowina znaczyłaby więcej niż dla kogokolwiek innego. Jednak zabrakło mu odwagi. Bał się, że doświadczył tylko iluzji, że uroił sobie całą sytuację w przemęczonym umyśle. Ten moment, kiedy Hiroko zostawiła go przy roverze i odeszła w burzę… Sax nie wiedział, co myśleć. Podczas długich godzin spędzonych przy łóżku Ann dobrze się zastanowił i sporo poczytał, wiedział więc, że gdy alpiniści na Ziemi znajdują się sami wysoko w górach, cierpią z powodu niedotlenienia i nierzadko miewają halucynacje — towarzyszy im nieobecny przyjaciel, jakiś dopelgangänger. Być może więc Saxa uratował duch. Przecież częściowo zatkał mu się przewód powietrzny…
— Sądziłem, że tak postąpiłaby Hiroko — powiedział.
Michel pokiwał głową.
— To było śmiałe posunięcie, rzeczywiście… w jej stylu. Nie, nie zrozum mnie źle, cieszę się, że tego dokonałeś.
— Cholera, trochę późno, jeśli chcecie znać moje zdanie — wtrącił Desmond. — Dawno temu ktoś powinien ją związać i zmusić, by się poddała kuracji. Och, Saxie, mój drogi Saxie… — Roześmiał się wesoło. — Mam tylko nadzieję, że nie będzie po tym taka zwariowana jak ty.
— Ależ Sax przeszedł wstrząs — zauważył Michel.
— No cóż — zaczął Russell, szukając odpowiednich słów — właściwie już wcześniej byłem dość pokręconym facetem.
Jego dwaj przyjaciele pokiwali głowami, zaciskając usta. Byli we wspaniałych nastrojach, chociaż stan Ann nie uległ jeszcze zdecydowanej poprawie. Nagle weszła wysoka lekarka i powiedziała, że ich przyjaciółka właśnie się obudziła ze śpiączki.
Sax miał nadal zbyt ściśnięty ze zdenerwowania żołądek, aby jeść, ale mimowolnie nałożył sobie na talerz stos posmarowanych masłem tostów. A potem… zjadł je z wielkim apetytem.
— Ależ będzie na ciebie wściekła — rzucił Michel.
Sax pokiwał głową. To było niestety prawdopodobne. Bardzo prawdopodobne. Nie miał ochoty znowu dostać od niej w twarz. Nie chciał też, żeby odmówiła mu swego towarzystwa.
— Powinieneś polecieć z nami na Ziemię — zasugerował Michel. — Ja, Maja i Nirgal.
— Wysyłamy delegację na Ziemię?
— Tak, ktoś to zaproponował i pomysł przyjęto. Trzeba polecieć i porozmawiać. Do czasu naszego powrotu Ann zdąży sobie wszystko przemyśleć.
— Interesujące — mruknął Sax. Uspokoiła go sama możliwość uniknięcia konfrontacji. Naprawdę się przeraził, ponieważ szybko wymyślił dziesięć dobrych powodów lotu na Ziemię. — A co z Pavonis i konferencją?
— Możemy się kontaktować za pomocą wideo.
— To prawda. — Sax działał już przecież w ten sposób.
Plan był atrakcyjny, a Russell wolał zniknąć, skoro Ann się obudziła. Zwłaszcza kiedy się dowie, co jej zrobił. Oczywiste tchórzostwo. A jednak…
— Desmond, ty lecisz?
— Za cholerę tam nie polecę.
— Ale Maja leci? — spytał Sax Michela.
— Tak.
— To dobrze. Ostatnim razem, gdy próbowałem uratować życie jakiejś kobiecie, Maja ją zabiła.
— Co? Mówisz o… Phyllis? Uratowałeś jej życie?
— No cóż… nie do końca. No, może tak, choć przede wszystkim naraziłem ją na niebezpieczeństwo. Więc to się chyba nie liczy. — Próbował im wyjaśnić, co się zdarzyło tamtej nocy w Burroughs, ale jakoś mu nie szło. Niewiele pamiętał, jedynie pewne wyjątkowo okropne momenty. — Mniejsza o to. Tak mi się tylko powiedziało. Nie powinienem był zaczynać. Jestem…
— Jesteś zmęczony — dokończył za niego Michel. — Ale nie martw się, tym razem Maja znajdzie się daleko od miejsca akcji. I będziemy mieli na nią oko.
Sax skinął głową. Propozycja wydawała się coraz ciekawsza. Trzeba dać Ann trochę czasu, aby ochłonęła, aby przemyślała sobie jego postępek i zrozumiała go. Dobrze, że się nadarzyła taka okazja. Poza tym, interesująco będzie zobaczyć na własne oczy warunki na Ziemi. To była świetna propozycja. Tak świetna, że nikt rozsądny nie mógłby sobie tego odmówić.