CZĘŚĆ 4 Zielona Ziemia

Na Ziemi tymczasem wszystkie sprawy zdominowała wielka powódź.

Spowodowały ją gwałtowne wybuchy wulkaniczne zachodzące pod zachodnioantarktyczną pokrywą lodową. Póki leżący poniżej, przypominający basen północnoamerykański i krainę pasm, ląd znajdował się pod poziomem morza, przytłaczała go masa lodowca, a kiedy zaczęły się erupcje, lawa i gazy zmieszały się z lodem na wulkanach, powodując ogromne obsuwy; równocześnie, w różnych punktach szybko erodującej linii gruntu pod lód zaczęła się wlewać woda oceanu. Poruszyła ogromne lodowe wyspy, które poczęły się z trzaskiem odrywać od krawędzi Morza Rossa i Morza Ronne‘a, a następnie odpływać wraz z oceanicznym prądem, rozpadając się na coraz mniejsze tafle; turbulencja powodowała przyspieszenie tego procesu. W miesiącach, które nastąpiły po pierwszych dużych pęknięciach, Morze Antarktyczne wypełniło się ogromnymi płytami gór lodowych, przesuwającymi tak duże ilości wody, że na całej planecie podniósł się poziom mórz. Masy pędzącej wody nadal wpływały do obniżonego basenu w zachodniej Antarktyce, wypełnionego niegdyś przez lodowiec, i rozbijały resztę warstwy na mniejsze lodowe góry, aż warstwa całkowicie zniknęła, a jej miejsce zajęło nowe płytkie morze mącone ciągłymi podwodnymi erupcjami, które ze względu na siłę dawały się porównać z wybuchami trapów dekańskich w okresie późnej kredy.

W ten sposób w rok po pierwszych erupcjach, z pierwotnej Antarktyki zostało już niewiele ponad połowę lądu — wschodnia Antarktyka wyglądała jak półksiężyc, Półwysep Antarktyczny przypominał skutą lodem Nową Zelandię, a między nimi leżało wypełnione lodowymi górami kipiące płytkie morze. Natomiast na pozostałej części planety poziom mórz był obecnie siedem metrów wyższy.

Od ostatniej epoki lodowcowej, czyli od dziesięciu tysięcy lat, ludzkość nie doświadczyła naturalnej katastrofy o takiej skali. W dodatku, obecnie klęska żywiołu nie dotknęła kilku milionów myśliwych-zbieraczy z koczowniczych plemion, lecz piętnaście miliardów cywilizowanych obywateli, żyjących na szczycie niestałej socjotechnologicznej budowli, która już i tak chwiała się niebezpiecznie, grożąc zawaleniem. Zatopione zostały wszystkie duże przybrzeżne miasta, pod powierzchnią wody znalazły się nawet całe państwa, takie jak Bangladesz, Holandia czy Belize. Ponieważ fala wody nadchodziła powoli, większość nieszczęśników, którzy mieszkali na tak nisko położonych terenach, miała wystarczająco dużo czasu, aby się ewakuować w wyższe okolice. Po całym świecie wędrowali teraz uciekinierzy, stanowiąc od jednej dziesiątej do jednej piątej części ziemskiej populacji.

Ludzka społeczność nie była niestety przygotowana na taką sytuację. Nawet w okresach największej prosperity z trudem poradziłaby sobie z następstwami żywiołu, a na początku dwudziestego drugiego stulecia nie działo się najlepiej. Populacje stale się rozrastały, wszelkie zasoby — malały, wszędzie zaostrzały się konflikty między bogatymi i biednymi, między rządami i metanarodowcami… Jednym słowem, katastrofa trafiła w sam środek kryzysu.

Do pewnego stopnia zresztą powstrzymała ten kryzys. W obliczu wszechświatowej rozpaczy walka o jakiegokolwiek rodzaju władzę straciła na znaczeniu, wiele osób traktowało ją jak czy sta fantasmagorię. Całe populacje potrzebowały obecnie wsparcia i w porównaniu z tym problemem bledły takie kwestie, jak prawo do posiadania lub czyjś zysk. ONZ podniosła się niczym jakiś wodny feniks z chaosu i przybrała formę izby rozrachunkowej dla rzeszy organizacji ratunkowych, które pomagały ludziom migrować w głąb lądu i przechodzić granice państw, budowały awaryjne mieszkania i rozprowadzały środki pierwszej potrzeby, zwłaszcza jedzenie i ubrania. W ratownictwie i niesieniu pomocy najbardziej wspierały Organizację Narodów Zjednoczonych Szwajcaria i Praxis. „Zmartwychwstało” UNESCO wraz ze Światową Organizacją Zdrowia. Indie i Chiny, jako największe spośród ogromnie zniszczonych państw, stały się ostatnio bardzo wpływowe. Cały świat obserwował, w jaki sposób rozwiązują problemy. Dwa kraje zawarły przymierze ze sobą oraz z ONZ i jej nowymi sojusznikami, lecz odmówiły przyjęcia pomocy od Grupy Jedenastu i metanarodowców, którzy obecnie stale mieszali się w sprawy większości rządów z G11.

Z drugiej strony jednakże powódź zaostrzyła kryzys. Metanarodowcy znaleźli się w dziwnym położeniu. Przedtem absorbowało ich coś, co komentatorzy nazywali trójmetawładzą — walczyli między sobą o ostateczną kontrolę światowej ekonomii, kilka dużych metanarodowych supergrup usiłowało zapanować nad największymi państwami uprzemysłowionymi i zwiększyć wpływy w nielicznych krajach, które nadal znajdowały się poza ich władzą: w Szwajcarii, Indiach, Chinach, Praxis, tak zwanych krajach Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości i innych. Teraz natomiast, gdy większość ludności Ziemi zajęta była walką z potopem, metanarodowcy przeważnie starali się odzyskać dawną kontrolę. Popularne były opinie, że ich powstanie stało się jedną z przyczyn powodzi lub że katastrofa jest karą za ich „grzechy”. Był to przykład wygodnego magicznego myślenia, często spotykany wśród Marsjan oraz innych przedstawicieli sil antymetanarodowych, którzy starali się wykorzystać okazję i zniszczyć swoich wrogów, zwłaszcza póki nie mieli czasu dla Czerwonej Planety. Grupa Jedenastu i inne przemysłowe rządy, poprzednio związane z metanarodowcami, martwiły się obecnie o życie własnych obywateli i usiłowały przede wszystkim pomagać największym konglomeracjom. Ludzie na Ziemi często porzucali swe poprzednie zajęcia i przyłączali się do różnych organizacji pomocy. Na popularności zyskiwały przedsiębiorstwa pracownicze w stylu Praxis, które podejmowały się działalności ratowniczej i oferowały wszystkim swoim członkom kurację przedłużającą życie. Niektórzy z metanarodowców w ten sam sposób zatrzymywali u siebie silę roboczą. Nadal zatem trwała walka o władzę, lecz z powodu katastrofy jej charakter nieco się zmienił.

Z tych wszystkich przyczyn większości Ziemian w ogóle nie interesowały sprawy Marsa. Och, oczywiście, uważali, że dzieją się tam interesujące rzeczy, jednakże wielu z nich przeklinało mieszkańców Czerwonej Planety jak niewdzięczne dzieci, które opuściły swoich rodziców w godzinie potrzeby; mówiono, że na ziemską katastrofę Mars zareagował absolutnie niewłaściwie (dla kontrastu podawano mnóstwo przykładów reakcji pozytywnych). Szukano stale bohaterów oraz złoczyńców i większość Ziemian umieszczała Marsjan w tej drugiej kategorii, określając ich mianem szczurów uciekających z tonącego okrętu. Niektórzy nazywali ich potencjalnymi zbawicielami — ci również myśleli w sposób magiczny. Wszyscy jednak zgodnie przyznawali, że powstawanie nowego społeczeństwa na sąsiedniej planecie budzi nadzieję na lepsze jutro.

Najważniejsza dla Ziemian była wszakże walka z powodzią i jej skutkami. Z powodu katastrofy dochodziło obecnie do gwałtownych zmian klimatycznych — pojawiła się grubsza pokrywa chmur, która odbijała więcej światła słonecznego, powodując spadek temperatury i ulewy, które doszczętnie niszczyły tak niezwykle potrzebne obecnie uprawy; czasami deszcze spadały w miejscach, w których wcześniej należały do rzadkości: na Saharze, Mojave, północnym Chile, przenosząc tym samym wielką powódź daleko w głąb kontynentów; obszar dotknięty klęską rozszerzał się. Ludziom na Ziemi zaczął zagrażać głód, utrudniając wszelką międzynarodową współpracę — ponieważ nie wszystkich można było nakarmić, trzeba było znowu dzielić ludzi na lepszych i gorszych. Na Ziemi panował chaos; planeta przypominała przysłowiowe mrowisko zmącone przez kogoś, kto włożył w nie kij.

Tak wyglądała sytuacja latem 2128 roku: bezprecedensowa katastrofa, nieprzerwany powszechny kryzys. Świat przed potopem wydawał się już tylko niezbyt przyjemnym snem, z którego wszyscy mieszkańcy zostali brutalnie zbudzeni w jeszcze bardziej niebezpieczną rzeczywistość. Z deszczu pod rynnę, właśnie tak! Z patelni w ogień… Tyle że niektórzy ludzie próbowali wejść z powrotem na patelnię, podczas gdy inni usiłowali zejść z pieca. Nikt nie umiał przewidzieć, co będzie dalej.


Z każdym kolejnym dniem ciało Nirgala coraz mocniej ściskało niewidoczne imadło. Maja jęczała i stękała, natomiast Michelowi i Saxowi najwyraźniej nic nie przeszkadzało — Francuz był bardzo szczęśliwy, że leci na Ziemię, a Saxa bez reszty pochłaniało obserwowanie raportów z kongresu na Pavonis Mons. Mieszkali w wirującej komorze statku kosmicznego „Atlantyda”. Przez ponad pięć miesięcy podróży komora obracała się coraz szybciej, aż siła odśrodkowa zmieniła się z równoważnej marsjańskiej na ziemską; taka pozostała przez prawie połowę lotu. Metodą ową posługiwano się od lat, adaptując w ten sposób emigrantów, którzy decydowali się na powrót do domu, dyplomatów podróżujących w tę i z powrotem oraz nielicznych marsjańskich tubylców, którzy pragnęli odbyć podróż na Ziemię. Dla wszystkich podróż była tak samo nieprzyjemna. Wielu tubylców rozchorowało się na Ziemi; niektórzy zmarli. Podczas lotu należało pozostawać w komorze grawitacyjnej, wykonywać ćwiczenia i poddawać się wszystkim niezbędnym szczepieniom.

Sax i Michel często ćwiczyli na urządzeniach sportowych, Nirgal i Maja natomiast siadywali w łaźniach, żaląc się na swój los. Maja wyraźnie znajdowała przyjemność w swojej niedoli (cieszyła się chyba wszystkimi swymi emocjami, łącznie z wściekłością czy melancholią), podczas gdy Nirgal czuł się naprawdę marnie. Miał wrażenie, że czasoprzestrzeń wygina mu ciało, a wszystkie jego komórki krzyczą z bólu. Był przerażony wysiłkiem, jaki musiał włożyć w każdy wdech, i myślą o wielkiej planecie, ku której zmierzał. Jej masywność wydawała mu się wręcz niesamowita.

Próbował porozmawiać z Michelem, lecz Francuz był roztargniony, ciesząc się i przygotowując na spotkanie z Ziemią. Sax, z kolei, całkowicie się skupił na wydarzeniach na Marsie. Nirgala nie interesowało spotkanie na Pavonis, nie miało dla niego żadnego znaczenia. Mimo władzy ZT ONZ tubylcy już dawno żyli na otwartej przestrzeni, tak jak chcieli, i zdaniem Nirgala niczego nie trzeba było ustalać. Przyszło mu do głowy, że Jackie może wywalczyć dla siebie stanowisko prezydenta planety. Nie byłoby to najlepsze wyjście. Niezależnie od rozwoju zdarzeń, czuł dziwne pokrewieństwo z Jackie, które od pewnego czasu zmieniło się w jakiś telepatyczny związek, nierzadko przypominający stary, namiętny romans, choć równie często — zjadliwą rywalizację dwojga rodzeństwa lub nawet wewnętrzne rozdarcie osoby cierpiącej na rozdwojenie jaźni. Może byli bliźniakami… Któż może wiedzieć, jakie alchemiczne eksperymenty prowadziła Hiroko w zbiornikach ektogenicznych… chociaż nie — przecież matką Jackie była Esther. Nirgal dobrze o tym wiedział. Ale czy miało to jakieś znaczenie? Ku własnej konsternacji czasem wydawało mu się, że Jackie jest jego drugim ja; nie pragnął tego, nie chciał, by jego serce nagle biło szybciej na jej widok. Między innymi z jej powodu zdecydował się wziąć udział w wyprawie na Ziemię. Uciekał więc od Jackie z prędkością pięćdziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę, a jednak jej postać ciągle pojawiała się na monitorze. Dziewczyna była szczęśliwa, że kongres się odbywa, i brała w nim czynny udział. Nikt nie miał wątpliwości, że Jackie powinna zostać jednym z siedmiu członków nowej rady wykonawczej.

— Jackie liczy na to, że historia potoczy się zwykłym biegiem — oświadczyła Maja, gdy siedzieli w łaźni i oglądali wiadomości. — Władza jest jak materia. Ma własną grawitację, zbija się w masę, a wtedy jedne cząsteczki wciągają do środka inne. Hm, ta lokalna władza, która „rozkłada” się na namioty… — Wzruszyła cynicznie ramionami.

— Może ma przypominać wybuch supernowej — zasugerował Nirgal.

Maja roześmiała się.

— Tak, może. Jednak później wszystko znowu zaczyna się zbijać w masę. Tak wygląda ciążenie historii — władzę ciągnie do centrum, aż — co jakiś czas — dojdzie do wybuchu gwiazdy. Potem powraca przyciąganie do jakiegoś centrum. To samo będzie się działo na Marsie, zapamiętaj moje słowa. A Jackie znajdzie się w samym środeczku… — Z szacunku dla uczuć Nirgala Maja powstrzymała się przed dodaniem słowa „suka”. Przyglądała się swemu młodemu rozmówcy spod zmrużonych powiek, jak gdyby się zastanawiała, w jaki sposób Nirgal może pomóc zwyciężyć jej w nieskończonej wojnie z Jackie. Małe, supernowe serca.

Mijały ostatnie tygodnie jednego G. Nirgal przez cały ten okres czuł się źle. Wrażenie ogromnego ciśnienia przygważdżającego mu pierś i utrudniającego myślenie budziło w nim lęk. Bolały stawy. Na monitorach widział obrazy małej, niebiesko-białej marmurkowej kuli — Ziemi — obok której znajdował się przypominający kościany guzik Księżyc; wyglądał dziwacznie płasko i martwo. Te ekranowe wizerunki nic nie znaczyły w porównaniu z chorymi stopami Nirgala i jego zbyt mocno bijącym sercem. Nagle błękitny świat rozkwitł i całkowicie wypełnił ekrany. Jego zaokrąglona krawędź stanowiła białą linię, błękitną wodę zdobiły białe wiry chmur, kontynenty wystawały spod chmur niczym małe rebusy, na wpół przypominając mit: Azja, Afryka, Europa, Ameryka.

Na czas końcowego opadania i hamowania areodynamicznego przerwano rotację komory grawitacyjnej. Unosząc się w powietrzu, Nirgal poczuł się uwolniony od powłoki cielesnej; miał wrażenie, że jest balonem. Odepchnął się i przesunął do iluminatora, aby zobaczyć Ziemię. Mimo szyby i tysięcy kilometrów odległości ostra klarowność szczegółów wstrząsnęła nim.

— Oko ma wielką siłę — powiedział do Saxa.

— Hmm — odparł Sax i podleciał do okna, aby również popatrzeć.

Przez chwilę obserwowali leżącą przed nimi błękitną planetę.

— Czy ty się kiedykolwiek boisz? — spytał Nirgal.

— Co takiego?

— No wiesz. — Od początku wyprawy Sax nie był zbyt skupiony; wiele kwestii trzeba mu było dokładnie wyjaśniać. — Strach. Obawa. Przerażenie.

— Tak. Sądzę, że tak. Bałem się, tak… Ostatnio, kiedy stwierdziłem, że się… zgubiłem.

— Ja boję się teraz.

Sax popatrzył na niego z zaciekawieniem. Potem podfrunął i klepnął Nirgala w ramię czułym gestem, który nie bardzo do niego pasował.

— Dolatujemy — rzucił.


Opadanie, opadanie. Obecnie na Ziemię zjeżdżało dziesięć kosmicznych wind. Wiele z nich zbudowano na tak zwanym kablu rozszczepionym, który w postaci dwóch rozwidlających się pasm opadał w dwa punkty końcowe: na północ i na południe od równika (na samym równiku nie udało się znaleźć odpowiedniego miejsca na „gniazdo”). Jeden z kabli rozgałęział się do Virac na Filipinach i do Oobagooma w zachodniej Australii, inny do Kairu i Durbanu. Podróżnicy z Marsa znajdowali się aktualnie dziesięć tysięcy kilometrów ponad Ziemią, opuszczając się po kablu, którego północny koniec dotykał Port of Spain w Trynidadzie, podczas gdy południowy lądował w Brazylii, blisko Aripuana, dużego miasta przy dopływie Amazonki o nazwie Rzeka Theodore’a Roosevelta.

Marsjanie wybrali północne rozwidlenie, sięgające do Trynidadu. Z wagonika windy widzieli większą część zachodniej półkuli, której środek stanowił basen Amazonki — brązowa woda sączyła się żyłkami przez zielone płuca Ziemi.

Nadal opadali. Po pięciu dniach powierzchnia planety znacznie się przybliżyła, aż w końcu wypełniła cały widok. Powróciła grawitacja z poprzedniego miesiąca; powoli miażdżyła ich i ściskała. Podczas krótkiego okresu mikrograwitacji Nirgal zdążył zapomnieć o własnym ciężarze i teraz z trudem chwytał powietrze. Każdy wdech stanowił ogromny wysiłek. Stojąc przed oknem z rękoma zaciśniętymi na barierce, spojrzał przez chmury w dół na wspaniały błękit Karaibów i żywe zielenie Wenezueli. Odpływ Orinoko do morza wyglądał jak kleks w kolorze liści. Brzeg nieba składał się z wygiętych pasów bieli i turkusu, ponad którymi znajdowała się czarna przestrzeń. Wszystko błyszczało. Chmury niewiele się różniły od marsjańskich, były jedynie nieco gęstsze, bielsze, bardziej zbite. Być może dotkliwa grawitacja wywierała dodatkowe ciśnienie na siatkówkę Nirgala lub nerwy oczne, sprawiając, że kolory mocno napierały i pulsowały. Dźwięki również wydawały się głośniejsze.

Wraz z podróżnikami windą jechali dyplomaci z ONZ, doradcy Praxis i przedstawiciele mediów — wszyscy liczyli na rozmowę. Nirgal miał trudności z koncentracją i nie mógł się skupić na ich słowach. Uważał Ziemian za dziwnych. Znajdowali się pięćset kilometrów nad powierzchnią Ziemi i szybko spadali.

Ostatni dzień był długi. Nagle otoczyła ich atmosfera, a następnie kabel skierował wagonik w zielony kwadrat Trynidadu, do ogromnego kompleksu „gniazda” obok opuszczonego lotniska, którego pasy startowe wyglądały jak szare runy. Wagonik windy zsunął się w betonową budowlę. Zwalniał. Zatrzymywał się.

Nirgal oderwał ręce od barierki i ostrożnie ruszył za pozostałymi. Miał problemy z chodzeniem, ponieważ ze wszystkich stron przytłaczał go ciężar. Z trudem nadążał za resztą. Szli powoli lotniczym tunelem i nagle Nirgal stanął na podłodze ziemskiego budynku. Wnętrze „gniazda” przypominało tamto na Pavonis Mons, podobieństwo kończyło się jednak na wyglądzie, gdyż powietrze było tu słone, gęste, gorące i ciężkie; panował hałas. Nirgal zaczął przyspieszać, chcąc jak najszybciej wyjść na zewnątrz i wreszcie zobaczyć Ziemię. Ze wszystkich stron otaczały go tłumy, na szczęście przedstawiciele Praxis zrozumieli jego intencje i umożliwili mu przejście przez rosnące rzesze ludzi. Budynek wydawał się ogromny, niewykluczone, że można było skorzystać z metra… Wreszcie jednak dostrzegł drzwi oznaczone światełkiem. Lekko oszołomiony z wysiłku, wyszedł na dwór i natychmiast uderzyło go oślepiające światło. Czysta biel. Śmierdziało solą, rybami, liśćmi, smołą, odchodami i przyprawami: jak gdyby oranżeria się wściekła.

W końcu oczy Marsjanina przyzwyczaiły się. Niebo było błękitne, turkusowobłękitne, podobne środkowemu pasowi krawędzi widzianej z przestrzeni, ale jaśniejsze; bielsze ponad wzgórzami, magnezowe dokoła słońca. Czarne plamy przesuwały się w tę i z powrotem. Kabel wznosił się w niebo. Słońce okazało się zbyt jaskrawe i Nirgal musiał spuścić oczy. W oddali dostrzegł zielone wzgórza.

Potknął się, kiedy prowadzono go do otwartego samochodu — antycznego, małego, opływowego, z gumowymi oponami i z otwartym dachem. Pragnąc lepiej widzieć, stanął przy tylnym siedzeniu między Saxem i Mają. W blasku światła zobaczył setki ludzi, a może tysiące. Ubrani byli w zadziwiające stroje: neonowe jedwabie, róże, purpury, zielone błękity, barwy złota i akwamaryny, klejnoty, pióra, diademy…

— Karnawał — wyjaśnił Nirgalowi ktoś z przedniego siedzenia samochodu — ubieramy się w takie stroje podczas karnawału oraz w Dzień Odkrycia, kiedy na wyspę przybył Kolumb. Rocznicę tę świętowaliśmy zaledwie tydzień temu, więc przedłużyliśmy festyn także z okazji waszego przybycia.

— Którego dziś mamy? — spytał Sax.

— Dzień Nirgala! Jedenastego sierpnia.

Jechali powoli. Po obu stronach ulic stały wiwatujące tłumy. Przedstawiciele jednej grupy przebrali się za tutejszych tubylców przed przybyciem Europejczyków; krzyczeli dziko. Różowobiałe usta na brązowych twarzach. Ich głosy były bardzo muzyczne, wszyscy śpiewali. Akcent osób w samochodzie przypominał Nirgalowi mowę Kojota, a ludzie w tłumie nosili maski z jego podobizną — dziwaczna, jak gdyby rozłupana twarz Desmonda Hawkinsa wykrzywiona była w tak osobliwe gumowate miny, jakich nawet on sam nie byłby w stanie wymyślić. I słowa — dotąd Nirgalowi zdawało się, że na Marsie spotkał się już ze wszystkimi możliwymi zniekształceniami języka angielskiego, lecz tu trudno mu było nadążyć za tym, co mówili Trynidadczycy. Inny akcent, dykcja czy intonacja? Trudno powiedzieć.

Mocno się pocił i ciągle czuł gorąco.

Trzęsący się, powolny samochód dojechał wśród rzędów ludzi do krótkiego cypla, za którym leżała dzielnica portowa, obecnie zalana płytką wodą. Częściowo zanurzone budynki stały w łachach brudnej piany, kołyszącej się na niewidocznych skałach. Cała okolica zmieniła się teraz w basen, domy wyglądały jak gigantyczne, obnażone muszle (niektóre rozbite), woda wlewała się i wylewała z okien. Wśród budowli huśtały się wiosłowe łodzie; większe z nich przywiązano do świateł ulicznych i słupów linii wysokiego napięcia. Dalej, za budynkami, na tle rozświetlonego słońcem błękitu widać było przechylone żaglówki — nad każdą z łodzi, od dzioba do rufy, wznosiły się dwa lub trzy wyprężone żagle. Po prawej stronie rozpościerały się zielone wzgórza, zamykające dużą zatokę.

— Łodzie rybackie ciągle pływają po ulicach, ale duże statki używają boksytowych doków w dole przy Punkcie T. Widzisz, tam?

Wzgórza połyskiwały pięćdziesięcioma odcieniami zieleni. Palmy gniły na płyciznach, żółte liście smutno zwisały. Wyznaczały strefę pływów, ponad którą zewsząd wybuchała zieleń. Ulice i budynki wyglądały jak wykarczowane z roślinnego świata. Zieleń i biel miały intensywność dziecięcej wizji Nirgala; te dwa podstawowe kolory rozdzielały się tu, zawieszone w niebieskim jaju morza i nieba. Znajdowały się tuż ponad falami, a w dodatku horyzont był tak odległy! Niepodważalny dowód wielkości planety. Nic dziwnego, że tutejsi ludzie długo sądzili, że Ziemia jest płaska. Z białej wody przesuwającej się przez ulice stale docierało głośne „rrr”, tak hałaśliwe jak wiwaty tłumu.

W strasznym smrodzie doszedł z wiatrem zapach smoły.

— Wykopaliśmy całe Jezioro Smołowe przy La Brea. Ziemię wysłaliśmy morzem. Nie zostało nic z wyjątkiem czarnej dziury w ziemi i małego stawu, którego używamy lokalnie. Ten zapach pochodzi z nowej drogi nad wodą.

Niczym fatamorgana pojawiła się asfaltowa droga. Pot. Ludzie cisnący się na czarnych poboczach; wszyscy mieli czarne włosy. Jakaś młoda kobieta wspięła się na samochód, aby zawiesić Nirgalowi na szyi naszyjnik z kwiatów. Ich słodki zapach mieszał się z żądlącą słoną mgiełką. Perfumy i kadzidło, ścigane przez gorący roślinny wiatr, przesycony smołą i przyprawami. Perkusja, jakże znajoma w całym tym intensywnym hałasie. Grali tu marsjańską muzykę! Szczyty dachów w zalanej dzielnicy po lewej stronie wspierały teraz zrujnowane patia. Oranżeriowy smród stał się jeszcze dotkliwszy, wszystko gniło, powietrze było gorące, wilgotne i ciężkie; świat błyszczał w rozproszonym świetle. Pot spływał swobodnie po skórze Nirgala. Z zalanych dachów i z łodzi wiwatowali ludzie, pokryta kwiatami woda unosiła się i opadała na pianie. Czarne włosy połyskiwały jak chitynowe pancerzyki lub klejnoty. Kołyszący się drewniany dok zastawiony był zespołami muzycznymi; uszy zaatakowało wiele tonów naraz. Pod stopami widać było rybie łuski i płatki kwiatów, na wodzie pływały srebrne i czarne kropki. Rozrzucane kwiaty migały obok na wietrze, tworząc smugi o czystych barwach — żółte, różowe, czerwone. Kierowca samochodu odwrócił się i ignorując drogę, zaczął mówić:

— Słuchajcie tych dugla, oni grają muzykę deszczu, pogańską muzykę. Słuchajcie tego. To konkurs, najlepsze pięć zespołów w Port of Spain.

Przejechali przez starą dzielnicę, ewidentnie starożytną. Budynki wykonane były z małych kruchych cegieł; wieńczyły je skorodowane metalowe dachy albo nawet strzechy: wszystko było bardzo stare, maleńkie. Ludzie także byli maleńcy, o brązowej skórze.

— Krajobraz hinduski, czarne miasta. Trynidad i Tobago zmieszały ich ze sobą i tak powstali dugla.

Trawa pokrywała ziemię, wybuchała z każdej szczeliny w ścianach, dachach, okienkach, ze wszystkich miejsc, których nie pokryto ostatnio smołowanym asfaltem — wybuchowa fala zieleni, wylewająca się z każdej powierzchni świata. Gęste powietrze cuchnęło.

Potem wyjechali ze starej dzielnicy na szeroką, asfaltową aleję. Po obu stronach stały duże drzewa i wielkie marmurowe budynki.

— Te metanarodowe wysokościowce wyglądały na duże, kiedy je budowali, ale nic nie sięga tak wysoko jak kabel. — Kwaśna słodycz, słodki dym i wszystko płonące zielenią.

Nirgal zamknął oczy i usiłował opanować mdłości.

— Wszystko w porządku?

Owady furkotały, powietrze było tak gorące, że nie potrafił się domyślić temperatury, przekraczała bowiem jego osobistą skalę. Usiadł ciężko między Mają i Saxem.

Samochód zatrzymał się. Nirgal znowu wstał, z wysiłkiem, potem wysiadł. Miał kłopoty z chodzeniem; prawie upadł. Wszystko wokół niego kołysało się. Maja chwyciła go mocno pod ramię. Złapał się za skronie, oddychał przez usta.

— W porządku? — spytała ostro.

— Tak — odparł i próbował skinąć głową.

Znajdowali się w kompleksie nie dokończonych nowych budynków. Nie pomalowane drewno, beton, błoto pokryte zgniecionymi płatkami kwiatów. Wszędzie otaczali ich ludzie, prawie wszyscy w kostiumach karnawałowych. Uczucie wypalającego oczy słońca nie znikało. Nirgala zaprowadzono do drewnianego podium, które stało ponad tłumem szaleńczo wiwatujących ludzi.

Piękna czarnowłosa kobieta w zielonym, przepasanym białą szarfą, sari przedstawiła czworo Marsjan tłumowi. W silnym zachodnim wietrze wzgórza za nimi poruszały się niczym zielone płomienie; było chłodniej, osłabł także smród. Maja stała przed mikrofonami i kamerami. Wydawała się młodsza o wiele lat. Mówiła dosadnymi, oderwanymi zdaniami, na które publiczność żywo reagowała: wypowiedź i reakcja, wypowiedź i reakcja. Gwiazda mediów, którą obserwuje cały świat, cudownie charyzmatyczna, wypowiadająca frazy, przypominające Nirgalowi jej mowę w Burroughs w zwrotnym punkcie rewolucji, kiedy — w Parku Księżnej — bardzo opanowana koncentrowała się na tłumie. Teraz zachowywała się podobnie.

Michel i Sax nie zgodzili się przemówić, ale dali znak Nirgalowi, aby wszedł na podest, stawił czoło tłumowi i zielonym wzgórzom przybliżającym ludzi do słońca. Kiedy stał na estradzie, przez jakiś czas nie potrafił dosłyszeć własnych myśli. Szum wiwatów, tępy dźwięk w gęstszym powietrzu.

— Mars to zwierciadło — oznajmił do mikrofonu — w którym Ziemia dostrzega własną istotę. Przeprowadzka na Marsa była wyprawą oczyszczającą i pozostawiającą jedynie rzeczy najważniejsze. Na moją planetę zawieźliście ziemskie sprawy, takiż sposób myślenia i geny. Teraz my, Marsjanie, możemy wam pomóc nie tylko wysyłając rzadkie metale lub nowe genetyczne szczepy bakterii. Możemy też posłużyć jako lustro. Patrząc w nie, zrozumiecie lepiej samych siebie. Będziemy mapą dla waszej niewyobrażalnej wręcz wielkości. W ten sposób przyczynimy się do stworzenia wspaniałej cywilizacji. Jesteśmy bowiem ludźmi pierwotnymi reprezentującymi nieznaną kulturę.

Rozległy się głośne wiwaty.

— Tak właśnie myślimy. Długa ewolucja wiodła przez stulecia ku sprawiedliwości i pokojowemu współistnieniu. Im więcej wiedzą ludzie, tym lepiej rozumieją swą zależność od siebie nawzajem i od własnego świata. Na Marsie wiemy, że najlepszym sposobem wyrażenia tej wzajemnej zależności jest życie w celu dawania innym, życie w kulturze współczucia. Każdy człowiek jest wolny i równy wobec pozostałych, wspólnie pracujemy dla dobra wszystkich. Praca ta czyni nas wolnymi. Nie warto uznawać żadnej hierarchii, z wyjątkiem tej jednej: im więcej dajemy, tym wspanialsi się stajemy. Teraz, w środku wielkiej powodzi, dostrzegamy, że — z jej powodu — rozkwita kultura współczucia, jak wyłania się od razu na obu światach.

Nirgal siedział otoczony hałasem. Potem mowy zmieniły się w swego rodzaju publiczną konferencję prasową — Marsjanie odpowiadali na pytania zadawane przez piękną kobietę w zielonym sari. Nirgal także pytał — o nowe osiedle budynków, na którym się znajdowali, i o sytuację panującą na wyspie. Odpowiedziom kobiety towarzyszyły aprobujące komentarze oraz śmiech życzliwego tłumu, który wypatrywał zza ściany reporterów i kamer. Kobieta okazała się premierem Trynidadu i Tobago. Wyjaśniła, że przez większą część ubiegłego stulecia ich mały dwuwysepkowy świat został zdominowany przez metanarodowy Armscor i dopiero podczas powodzi narodowi udało się zerwać ten układ „oraz wszelkie kolonialne więzi”. Ależ mocno tłum wiwatował! I ten jej uśmiech, ileż w nim było oddania własnej społeczności. Nirgal widział, że zadziwiająco piękna pani premier była duglą.

Wyjaśniła, że otaczające ich osiedle należy do dziesiątków bardzo potrzebnych kompleksów szpitalnych, które mieszkańcy zbudowali na obu wyspach od czasu powodzi; stworzyli centra ratunkowe, które pomagały ofiarom powodzi, zapewniając wszystkim mieszkania, pracę i opiekę lekarską, wraz z kuracją przedłużającą życie.

— Wszyscy ją otrzymują? — spytał Nirgal.

— Tak.

— To dobrze! — rzucił, zaskoczony. Wcześniej słyszał, że na Ziemi taka sytuacja należy do rzadkości.

— Tak uważasz — powiedziała pani premier. — A ludzie mówią, że stwarza ona wszelkiego rodzaju problemy.

— Rzeczywiście. Sądzę jednak, że i tak powinniśmy to robić. Dać wszystkim kurację, a potem zastanowić się, co robić dalej.

Minęła minuta lub dwie, zanim można było usłyszeć cokolwiek poza wiwatami tłumu. Premier próbowała uspokoić swoich współobywateli, gdy nagle zza jej pleców, z grupy wyszedł jakiś niski mężczyzna ubrany w elegancki brązowy garnitur, podszedł do mikrofonu i zaczął przemawiać. Każde jego zdanie wywoływało wrzawę wiwatów.

— Ten Marsjanin Nirgal jest synem Trynidadu! Jego ojciec, Desmond Hawkins, słynny Pasażer Na Gapę, marsjański Kojot, pochodzi z Port of Spain. Mieszka tu ciągle wiele osób z nim spokrewnionych! Armscor kupił towarzystwo naftowe, próbował też wykupić całą wyspę, jednak wybrali sobie do swoich eksperymentów niewłaściwy kraj! Twój Kojot, maestro Nirgalu, nie otrzymał swego ducha z powietrza, dostał go stąd, z T i T! Wędrował po Marsie, nauczając wszystkich drogi trynidadzko-tobagijskiej ścieżki życiowej, toteż wszyscy na waszej planecie są dugla. Zrozumieli nasz sposób życia i zarazili nim całego Marsa! Teraz Mars jest jednym wielkim i wspaniałym Trynidadem i Tobago!

Tłum zaczął falować, a Nirgal mimowolnie podszedł do mężczyzny i uściskał go z uśmiechem. Potem znalazł schody i zszedł do tłumu, który natychmiast stłoczył się dokoła niego. Mieszanina rozmaitych zapachów. Zbyt głośno, aby myśleć. Nirgal dotykał zebranych, ściskał im ręce. Ludzie dotykali go. Ach, te ich spojrzenia! Wszyscy byli od niego niżsi i śmiali się z tego; każda twarz reprezentowała cały odrębny świat. Przed oczyma migały Nirgalowi czarne kropki, po czym niebo bardzo szybko pociemniało. Rozejrzał się wokół, zaskoczony — wał chmur wisiał ponad mrocznym pasem na zachodzie, grafitowe ostrze odcięło słońce, później wał chmur zaczął się przetaczać nad wyspą. Ludzie rozproszyli się, chroniąc pod drzewami, werandami albo dużymi cynowymi zadaszeniami na przystankach autobusowych. Maja, Sax i Michel zniknęli gdzieś w tłumie. Podstawy chmur były ciemnoszare, reszta przybrała kształt solidnych jak skała białych odmętów, które bez przerwy się przesuwały. Mocno uderzył zimny wiatr, potem na błocie zaczęły błyskać duże krople deszczu. Czworo Marsjan wepchnięto pod dach otwartego pawilonu, gdzie przygotowano dla nich miejsce.

Potem zaczęła się potężna ulewa. Nirgal nigdy czegoś takiego nie widział — woda lała się, ryczała, trzaskała, tworzyła nagłe, szerokie kałuże, które powoli zmieniały się w rzeczki rozgwieżdżone milionem białych kropelkowych wybuchów. Deszcz zamazał cały świat wokół pawilonu: wszystko stało się zielono-brązową mieszaniną.

Maja uśmiechała się.

— Jak gdyby spadł na nas ocean! — zawołała.

— Ile wody! — zadumał się Nirgal.

Pani premier wzruszyła ramionami.

— Podczas monsunu taka ulewa zdarza się codziennie. Teraz zresztą spada więcej deszczu niż kiedyś.

Nirgal potrząsnął głową i poczuł ukłucie w skroni. Oddychanie w wilgotnym powietrzu sprawiało ból. Miał wrażenie, że tonie.

Pani premier wyjaśniała im coś, ale Nirgal ledwie mógł nadążyć za jej słowami, tak bardzo bolała go głowa. Kobieta mówiła, że w ruchu niepodległościowym każdy może wstąpić w poczet członków Praxis, którzy w trakcie pracy w pierwszym roku budowali takie centra pomocy jak to. Kuracja przedłużająca życie należała się wszystkim wstępującym do grupy. Wykonywano ją w nowo wybudowanych ośrodkach. Zakładano tam również implanty kontroli urodzin, z możliwością usunięcia lub pozostawienia na stałe. Wiele osób było z nich zadowolonych.

— Mówimy tu: „Dzieci później”. Przyjdzie na nie czas.

Ludzie i tak chcieli się przyłączać; prawie wszyscy. Armscor — aby zatrzymać przy sobie dotychczasowych pracowników — musiał zawrzeć umowy z Praxis, toteż na Trynidadzie wszyscy byli zadowoleni. Osoby nowo poddane kuracji wysyłano do budowy kolejnych domów, kierowano do pracy w rolnictwie lub produkcji sprzętu szpitalnego. Przed powodzią wyspa świetnie się rozwijała, ponieważ miała ogromne rezerwy ropy naftowej, a metanarodowcy inwestowali w kabel i „gniazdo”. Dzięki postępowym tradycjom w latach po niepożądanym najeździe metanarodowców powstała tu baza ruchu oporu. Teraz rozrastała się infrastruktura związana z kuracjami przedłużającymi życie. Wszystko wyglądało obiecująco. W każdym obozie znajdowała się lista osób czekających na kurację, którzy sami budowali centrum. Rzecz jasna, ludzie ci bardzo energicznie starali się bronić takich miejsc. Siły bezpieczeństwa Armscoru miałyby spore problemy z ich przejęciem. Centra i tak nie miały na szczęście dla nich szczególnej wartości, zwłaszcza że poddali się już kuracji. Pozostawało im więc jedynie zwykłe ludobójstwo lub pokojowe próby odzyskania kontroli nad sytuacją.

— Wyspa po prostu się od nich odwróciła — podsumowała kobieta premier. — Żadna armia nie jest w stanie sobie poradzić z ludzką niechęcią. To koniec ekonomicznej kasty, wszelkiego rodzaju kast. Tworzymy coś nowego, typowego dla dugla — tak jak powiedziałeś w swojej mowie. Tworzymy miniaturowego Marsa. Goszcząc cię tutaj, wnuka naszej wyspy, który uczysz nas tak wiele o swoim pięknym, nowym świecie… och, to coś naprawdę wyjątkowego. Prawdziwe święto. — Posłała Nirgalowi promienny uśmiech.

— Kim był przemawiający mężczyzna?

— Och, to był James.

Nagle deszcz ustał. Słońce przedarło się przez chmury. Cały świat parował. Po ciele Nirgala spływał pot. Powietrze było czyste. Młodzieniec nie mógł złapać oddechu. Białe powietrze, czarne migające kropki.

— Chyba muszę się położyć.

— Och, tak, oczywiście. Na pewno jesteś wyczerpany, przytłoczony tym wszystkim. Chodź z nami.

Zabrali go do małej przybudówki przy osiedlu, do jasnego pokoju o ścianach z bambusowych pasów. Poza leżącym na podłodze materacem pomieszczenie było puste.

— Obawiam się, że materac nie jest dla ciebie wystarczająco długi.

— Nieważne.

Zostawili go samego. Coś w tym pokoju przypomniało Nirgalowi wnętrze chatki Hiroko położonej w lasku po drugiej stronie jeziora w Zygocie. Nie tylko bambus, ale rozmiar i kształt pomieszczenia… a także coś nieuchwytnego, może wsączające się do środka nieprzerwanym potokiem zielone światło. Wrażenie obecności Hiroko było tak silne i tak nieoczekiwane, że kiedy wszyscy wyszli, Nirgal rzucił się na materac (stopy zawisły mu daleko za tylnym brzegiem) i zapłakał. Jego umysł nękał chaos uczuć. W całym ciele odczuwał ból, zwłaszcza w głowie. Przestał płakać i zapadł w głęboki sen.


Obudził się w małej, czarnej komorze, która pachniała zielenią. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Przetoczył się na grzbiet i uświadomił sobie: Ziemia. Usłyszał szepty i przerażony usiadł. Rozległ się stłumiony śmiech. Potem Nirgala schwytały czyjeś dłonie i przycisnęły do podłogi. Natychmiast wyczuł, że ręce należą do przyjaciół.

— Cii — odezwał się nieznany głos, a potem ktoś go pocałował. Ktoś inny gmerał przy pasku Marsjanina, przy guzikach. Kobiety, dwie, trzy… nie, jednak dwie. Przemożnie pachniały jaśminem i czymś jeszcze, dwa motywy perfum, oba osobliwie ciepłe. Spocona skóra, taka gładka. Nirgalowi pulsowały żyły pod czaszką. Taka „napaść” zdarzyła mu się raz czy dwa razy, gdy był młodszy. Wówczas świeżo zadaszone kaniony traktowano jak nowe światy, w których mieszkały nowoczesne młode kobiety pragnące zajść w ciążę albo po prostu się zabawić. Po spędzonych w „celibacie” miesiącach lotu Nirgal czuł się teraz jak w niebie. Ściskał kobiece ciała, całował i przyjmował pocałunki; jego strach rozpłynął się w gorącu rąk, ust, piersi i splątanych nóg.

— Siostra Ziemia — wysapał.

Skądś daleko dochodziła muzyka, słychać było pianino, perkusję i tablas oraz niemal pozbawiony dźwięku wiatr w bambusie. Jedna z kobiet położyła się na niego i przycisnęła do ziemi. Był pewien, że poczucie jej ciała ślizgającego się pod jego rękoma zostanie z nim na zawsze. Wszedł w nią, ciągle całując. W jego głowie nieprzerwanie coś boleśnie tłukło.


Gdy się obudził, leżał spocony i nagi na materacu. Nadal było ciemno. Ubrał się i wyszedł z pokoju. Zszedł mrocznym korytarzem na ogrodzony ganek. Tu również panował mrok; Nirgal przespał cały dzień. Maja, Michel i Sax siadali właśnie do posiłku wraz z wielką grupą osób. Nirgal zapewnił ich, że nic mu nie jest. Był tylko głodny jak wilk.

Usiadł wśród nich na polanie, w środku nie dokończonego, mokrego od deszczu osiedla; tłum zgromadził się wokół zewnętrznej kuchni. Za siedzącymi, w ciemnościach żółto jarzyło się ognisko, którego płomienie odbijały się w jaskrawych, płynnych białkach oczu i zębach na tle mrocznych twarzy zebranych. Ludzie przy wewnętrznym stoliku patrzyli na niego. Wiele młodych kobiet uśmiechało się, ich kruczoczarne włosy iskrzyły się jak przyozdobione klejnotami czepki. Przez moment Nirgal obawiał się, że pachnie seksem i perfumami, ale uświadomił sobie, że dym z ogniska i aromaty parujących ostrych dań na stole z pewnością zabiją wszystkie inne zapachy. Jedzenie — kawałki ryby na ryżu z warzywami — pachniało przyprawami, curry i pieprzem cayenne, paliło usta i przełyk, toteż przez następne pół godziny Nirgal mrużył oczy, wąchając i pijąc kolejne szklanki wody; głowa mu płonęła. Ktoś podał mu plasterek kandyzowanej pomarańczy. Słodko-gorzki przysmak nieco schłodził mu usta, więc Nirgal zjadł jeszcze kilka kawałków.

Kiedy skończył się posiłek, wspólnie posprzątali ze stołów, jak w Zygocie albo w Hiranyagarbie. Tancerze zaczęli okrążać ognisko. Ubrani byli w surrealistyczne kostiumy karnawałowe, na głowach mieli maski zwierząt i demonów, tak jak w trakcie Fassnacht w marsjańskiej Nikozji, chociaż tutejsze maski były cięższe i bardziej niezwykłe: demony z wieloma oczyma i dużymi zębami, słonie, boginki. Czarne drzewa stały na tle nieco jaśniejszego nieba, gwiazdy świeciły tu mniej intensywnie, osobliwie migocząc. Widać było ogromne paprocie i liście drzew — zielone, czarne, czarne, zielone, a później zabarwione ogniem, kiedy płomienie skakały wyżej, jak gdyby próbowały się dopasować do rytmu tańca. Jakaś drobna młoda kobieta w kostiumie z sześcioma ramionami, którymi rytmicznie poruszała, kroczyła za Nirgalem i Mają.

— To taniec Ramajany — wyjaśniła. — Tak stary jak cywilizacja. Mówimy w nim o Mangali.

Kobieta ścisnęła poufale ramię Nirgala, który nagle rozpoznał jaśminowy zapach. Bez uśmiechu wróciła do ogniska. Bębny tabla podążały za skaczącymi płomieniami aż do crescendo; tancerze krzyczeli. Głowa Nirgala tętniła przy każdym uderzeniu i mimo kandyzowanej pomarańczy, oczy ciągle mu łzawiły od palącego pieprzu. Powieki miał ciężkie.

— Wiem, że to dziwne — oświadczył — sądzę jednak, że znowu będę spał.


Obudził się przed świtem, wyszedł na werandę i obserwował, jak niebo jaśnieje w zgoła marsjańskim porządku — od czarnego, przez purpurowe, czerwone do różowego; później zmieniło się w zaskakujący cyjanowy błękit tropikalnego ziemskiego poranka. Głowa ciągle bolała, jak gdyby była czymś wypchana, ale Nirgal w końcu czuł się wypoczęty i znowu gotowy na kontakty ze światem. Po śniadaniu złożonym z zielono-brązowych bananów wraz z Saxem i kilkoma tubylcami udał się na przejażdżkę po wyspie.

Wszędzie, gdzie docierali, dostrzegali wokół siebie setki ludzi. Wszyscy byli mali oraz — na wsi brązowoskórzy jak Nirgal, w miastach ciemniejsi. Po okolicy jeździły duże ciężarówki, które pełniły funkcję ruchomych sklepów, zwłaszcza dla najmniejszych wiosek. Nirgala zaskoczyła szczupłość tutejszych mężczyzn, kończyny mieli żylaste, umięśnione od ciężkiej pracy, albo tak cienkie jak trzciny. Na tym tle krągłe młode kobiety wyglądały jak krótkotrwale kwitnące rośliny.

Kiedy ludzie poznawali Nirgala, natychmiast podbiegali, by go powitać i uścisnąć mu dłoń. Gdy Sax obserwował go w otoczeniu tubylców, potrząsał głową.

— Rozkład dwumodalny — oznajmił. — Niby jeszcze nie specjacja… Ale może, gdyby upłynęło wystarczająco dużo czasu… Wyspiarska dywergencja. Bardzo darwinowskie.

— Jestem Marsjaninem — zgodził się Nirgal.

Ich budynki ulokowano w szczelinach wykarczowanych z zielonej dżungli, która stale próbowała odzyskać utraconą przestrzeń. Starsze budowle wykonano w całości z błotnych cegieł, poczerniałych ze starości i rozpływających się z powrotem w mokrą ziemię. Pola ryżowe opadały tarasowo, lecz bardzo łagodnie, toteż wydawało się, że wzgórza leżą dalej niż w rzeczywistości. Nirgal zauważył, że jasna zieleń pędów ryżu miała odcień, jakiego nigdy nie widziano na Marsie. Ogólnie rzecz biorąc, tutejsze zielenie były wspaniałe i połyskliwe, piękniejsze niż wszystkie, które potrafił sobie przypomnieć z rodzimej planety; tutaj ze wszystkich stron atakowały jego oczy. Słońce grzało go w plecy.

— Powodem jest kolor nieba — odrzekł Sax, kiedy Nirgal podjął temat kolorów. — Czerwienie na marsjańskim niebie po prostu nieco tłumią zieleń.

Powietrze było gęste, wilgotne, zjełczałe. Morze migotało na dalekim horyzoncie. Nirgal zakaszlał i odetchnął przez usta, usiłując zignorować pulsujący ból skroni i czoła.

— Cierpisz na chorobę niskiej wysokości — zastanowił się Sax. — Czytałem, że przydarza się ona mieszkańcom Himalajów i Andów, jeśli znajdą się na poziomie morza. Wiąże się z poziomem kwasowości we krwi. Ze względu na ciebie powinniśmy byli wylądować w jakimś wyższym miejscu.

— Dlaczego nie wylądowaliśmy?

— Tutaj chcieli cię poznać, ponieważ stąd pochodzi Desmond. To twoja ojczyzna. W dodatku, wyobraź sobie, że spierają się między sobą, kto następny powinien nas gościć.

— Nawet tu?

— Zdaje mi się, że bardziej niż na Marsie.

Nirgal jęknął. Na Ziemi było mu tak ciężko, przytłaczało go powietrze.

— Muszę pobiegać — stwierdził i wyruszył.

Na początku wszystko szło dobrze — wykonywał normalne ruchy, a jego ciało reagowało zwyczajnie, przypominając mu, że ciągle jest sobą. Kiedy jednak usiłował przyspieszyć, nie udało mu się osiągnąć rytmu lung-gom-pa, w którym mógł się poruszać bez końca, ponieważ bieganie przypominało oddychanie. Jednak tu, na Ziemi, zaczął odczuwać nacisk gęstego powietrza na płuca, nacisk oczu mijanych ludzi i prawie całe ciśnienie własnego ciężaru, raniącego mu stawy. Ważył tu ponad dwa razy więcej, miał więc wrażenie, że nosi na grzbiecie drugą, niewidzialną osobę… chociaż nie, ten ciężar znajdował się w jego wnętrzu. Jak gdyby kości zmieniły się w ołów. Płuca płonęły mu, a jednocześnie się dusił; wiedział, że nie pomoże mu żadne odkaszlnięcie. Za nim na małych trzykołowych rowerach pojawili się wyżsi ludzie ubrani w stylu zachodnim; przejeżdżając przez kałuże, rozpryskiwali wodę. Tłumy tubylców wchodziły w drogę trójkołowcom i blokowały im przejazd. Kiedy tubylcy mówili albo śmiali się, ich oczy i zęby połyskiwały na tle ciemnych twarzy. Mężczyźni na rowerach mieli jasne twarze; patrzyli na Nirgala, ale nie próbowali walczyć z tłumem. Marsjanin skręcił z powrotem do obozu, wybierając nową drogę. Teraz zielone wzgórza połyskiwały po prawej stronie. Z każdym krokiem droga uciekała mu spod nóg, aż stopy zaczęły płonąć niczym pnie drzewa. To bieganie sprawiało ból! Nirgalowi zdało się, że jego głowa to jakiś gigantyczny balon. Miał wrażenie, że wszystkie mokre zielone rośliny wyciągają się w jego stronę, setki odcieni zielonego płomienia topiły się w jeden główny kolorowy pas, wsączając się w świat. Czarne kropki migały.

— Hiroko — wysapał i pobiegł dalej. Łzy ciekły mu po twarzy, lecz dla postronnych obserwatorów mogły wyglądać jak pot. Hiroko, mówiłaś, że będzie zupełnie inaczej!

Potykając się, Nirgal wbiegł na brunatno-żółte błoto osiedla. Dziesiątki ludzi towarzyszyły mu, gdy zmierzał do Mai. Mimo iż był przemoczony, zarzucił jej ramiona na szyję i położył głowę na ramieniu, łkając.

— Powinniśmy pojechać do Europy — rzuciła Maja gniewnie komuś przez ramię. — Głupotą było przywozić go w takie tropiki.

Nirgal odwrócił się, aby spojrzeć w tył. Zobaczył panią premier.

— Tak tu żyjemy — powiedziała i przeszyła Nirgala urażonym, dumnym spojrzeniem.

Na Mai nie zrobiło ono jednak wrażenia.

— Musimy lecieć do Berna — oświadczyła.


Polecieli do Szwajcarii małym kosmolotem, który dostarczyło Praxis. Podczas przelotu spoglądali na Ziemię z trzydziestu tysięcy metrów: błękitny Atlantyk, nieregularne góry Hiszpanii, podobne do Hellespontus Monies. Potem była Francja, następnie biała ściana Alp, które nie przypominały żadnych gór, jakie Nirgal kiedykolwiek widział. Zimne powietrze z wentylatorów kosmolotu sprawiało, że młody Marsjanin czuł się jak w domu, smucił się jednak na myśl, że nie toleruje otwartego powietrza na Ziemi.

— W Europie poczujesz się lepiej — pocieszyła go Maja.

Przypomniał sobie przyjęcie, które zgotowali ich czworgu Trynidadczycy.

— Tutaj ludzie cię kochają — stwierdził. Chociaż nie czuł się najlepiej, świetnie zauważył, że dugla powitali równie entuzjastycznie jak jego pozostałą trójkę marsjańskich ambasadorów; a zwłaszcza Maję.

— Są szczęśliwi, że przeżyliśmy — odparła Rosjanka, zbywając jego stwierdzenie. — Im się wydaje, że wróciliśmy ze świata umarłych. Coś w rodzaju magii. Nie rozumiesz? Myśleli, że nie żyjemy. Od sześćdziesiątego pierwszego aż do zeszłego roku sądzili, że cała pierwsza setka nie żyje. Sześćdziesiąt siedem lat! I przez ten czas jakaś cząstka każdego z nas rzeczywiście była martwa. A teraz wróciliśmy, wraz z powodzią, gdy wszystko się zmienia. Tak. To jest jak mit. Powrót z podziemia.

— Ale nie dla was wszystkich.

— Zgadza się. — Maja prawie się uśmiechnęła. — Ziemianie muszą jeszcze wszystko to sobie poukładać. Sądzą, że Frank także żyje, i Arkady… może również John, chociaż zabito go na wiele lat przed sześćdziesiątym pierwszym i wszyscy o tym wiedzieli! Przez jakiś czas, w każdym razie. Tyle że ludzie zapominają o takich sprawach. Ludzie po prostu pragną, aby John Boone żył, toteż zapomnieli o Nikozji i mówią, że nadal się ukrywa. — Maja roześmiała się krótko. Myśl ta wyraźnie wytrąciła ją z równowagi.

— Tak jak z Hiroko — zauważył Nirgal, czując ściskanie w gardle. Oblała go fala smutku podobna tej w Trynidadzie, po której był zdeprymowany i zbolały. Zawsze wierzył, że Hiroko żyje i wraz ze swoimi ludźmi ukrywa się gdzieś na południowych wyżynach. Tak zareagował na wstrząsającą wiadomość ojej zniknięciu — miał całkowitą pewność, że udało jej się uciec z Sabishii i że ujawni się znowu, kiedy poczuje, że nadeszła odpowiednia pora; był co do tego przekonany. Teraz, z jakiegoś nieznanego powodu, jego pewność osłabła.

Siedzenie obok Mai zajmował Michel; miał smutną minę. Nirgal poczuł się, jak gdyby spojrzał w lustro; wiedział, że jego oblicze ma identyczny wyraz, czuł to w mięśniach. Obaj, on i Michel, żywili wątpliwości — może smutek Michela dotyczył Hiroko, może innych spraw. Trudno powiedzieć. Nirgal podejrzewał, że Michel nie ma ochoty o tym mówić.

Z przeciwnego końca samolotu obserwował ich obu Sax z przekrzywioną po ptasiemu głową i typowym dla siebie spojrzeniem.


Zaczęli obniżać lot równolegle z wielką północną ścianą Alp, po czym wylądowali na pasie startowym wśród zielonych pól. Poprowadzono ich przez zimny budynek w marsjańskim stylu, potem schodami w dół i do metalicznego pociągu, którym wyjechali z dworca. Popędzili przez zielone pola i już po godzinie znaleźli się w Bernie.

Na ulicach stolicy tłumnie zebrali się dyplomaci i reporterzy. Wszyscy mieli przypięte na piersi plakietki identyfikacyjne i palili się, by porozmawiać z przybyłymi. Miasto było małe, staroświeckie i robiło wrażenie solidnego jak skała. Nirgalowi wydawało się, że w powietrzu unosi się atmosfera nagromadzonej władzy. Po bokach wąskich, brukowanych uliczek stały blisko siebie kamienne budynki z arkadami. Całość wyglądała niezwykle trwale. Przez miasto przepływała rwąca rzeka Aare, wyginając się w kształt litery „S”; główna część stolicy leżała w jednym dużym łuku. Tłoczący się na ulicach tej dzielnicy byli przeważnie Europejczykami: biali ludzie o wyglądzie pedantów, nieco wyżsi niż większość Ziemian; kręcili się tu i ówdzie, rozmawiając. Spora grupka zawsze gromadziła się wokół Marsjan i przedstawicieli ich eskorty, którzy mieli obecnie na sobie błękitne mundury szwajcarskiej żandarmerii wojskowej.

Nirgal, Sax, Michel i Maja otrzymali pokoje w siedzibie Praxis, w małym kamiennym budynku nad rzeką Aare. Nirgal zdziwił się, że Szwajcarzy stawiają budynki tak blisko brzegu — wzrost poziomu wody w rzece nawet o dwa metry wróżył katastrofę. Najwyraźniej mieszkańcy stolicy nie przejmowali się tym albo ściśle kontrolowali bieg rzeki, mimo iż spływała z najbardziej urwistego pasma górskiego, jakie Nirgal kiedykolwiek widział. Terraformowanie, prawdziwe terraformowanie; nic dziwnego, że Szwajcarzy świetnie sobie radzili na Marsie.

Budynek Praxis stał zaledwie kilka kroków od starego centrum miasta. Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości zajmował szereg biur obok szwajcarskich biurowców federalnych, blisko środka rzecznego półwyspu. Każdego ranka schodzili więc brukowaną główną ulicą, Kramgasse, która wydawała się niewiarygodnie czysta, goła i — w porównaniu z główną ulicą Port of Spain — nie było tłoku. Przechodzili pod średniowieczną wieżą z zegarem o ozdobnym cyferblacie i mechanicznymi figurkami; przypominała jeden z alchemicznych diagramów Michela przekształconych w obiekt trójwymiarowy. Później Marsjanie wchodzili do biura Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, gdzie z kolejnymi grupami osób omawiali sytuację na Marsie i na Ziemi: z urzędnikami ONZ, członkami rządów narodowych, kierownikami konsorcjów metanarodowych, organizacjami pomocy, przedstawicielami środków przekazu. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się dzieje na Czerwonej Planecie, co Mars zamierza teraz zrobić, co ich czwórka myśli o sytuacji na Ziemi, jaką pomoc Mars może zaoferować Ziemi. Nirgal stwierdził, że z większością ludzi, którym go przedstawiano, naprawdę łatwo mu się rozmawia. Wszyscy wydawali się dobrze rozumieć wydarzenia na obu planetach, realistycznie oceniali „ratownicze” możliwości Marsa wobec Ziemi; chyba nie oczekiwali, że kiedykolwiek jeszcze uda im się przejąć kontrolę nad tą planetą ani też nie spodziewali się powrotu metanarodowego porządku sprzed potopu.

Niestety, niektórzy rozmówcy czwórki Marsjan byli do nich nastawieni bardziej wrogo. Maja była przekonana, że wielu negocjatorów i reporterów cechuje swoisty geocentryzm. Nie interesowali się żadnymi tematami, które nie łączyły się ze sprawami ich planety; Mars niby ich interesował, lecz właściwie nie wydawał im się ważny. Gdy Maja po raz pierwszy napomknęła mu o swoim spostrzeżeniu, Nirgal zaczął coraz częściej zauważać niechęć różnych osób. Ich nastawienie uznał w pewien sposób za… pocieszające, uświadomił sobie bowiem, że kojarzą mu się z młodymi Marsjanami, których cechowało stanowisko zdecydowanie areocentryczne; równocześnie byli konsekwentni i autentyczni. Miało to sens; i miało w sobie pewien rodzaj realizmu.

Powoli Nirgal zaczął dochodzić do przekonania, że ci Ziemianie, którzy okazują zbyt wielkie zainteresowanie jego planetą, są raczej kłopotliwi: niektórzy metanarodowi kierownicy z korporacji, które sporo zainwestowały w terraformowanie Marsa, albo członkowie rządów z gęsto zaludnionych państw, którzy pragnęli się pozbyć ogromnej liczby swoich obywateli. Na spotkaniach z przedstawicielami Armscoru, Subarashii, Chin, Indonezji, Ammexu, Indii, Japonii i japońskiej rady metanarodowej Nirgal przysłuchiwał się z wielką uwagą dyskusjom, a jeśli już się odzywał, starał się głównie zadawać pytania. Widział, że niektórzy z najwierniejszych marsjańskich sojuszników, zwłaszcza Indie i Chiny z powodu liczebności swych obywateli, łatwo mogą się stać dla Marsa zagrożeniem. Gdy Nirgal mówił Mai o swoich obserwacjach, kiwała głową z naciskiem i ponurą miną.

— Miejmy nadzieję, że uratuje nas sama odległość — oświadczyła. — Szczęśliwym trafem, aby do nas dotrzeć, trzeba odbyć podróż kosmiczną. Niezależnie od zaawansowania metod transportu, zawsze to jakieś utrudnienie. Stale musimy się jednak mieć na baczności. Ale… Nie mówmy tutaj o tych kwestiach. W ogóle nie mówmy zbyt wiele.


Podczas przerwy obiadowej Nirgal poprosił swoją grupę eskortującą (tuzin albo i więcej Szwajcarów, którzy przebywali z nim przez cały dzień), aby poszła z nim do katedry, podobno nazywanej w Szwajcarii „Potworem”. Na jednym końcu katedry znajdowała się wieża, na którą trzeba się było wspiąć wąskimi, spiralnymi schodami. Nirgal prawie codziennie brał kilka głębokich wdechów, po czym ruszał w górę. Gdy się zbliżał do wierzchołka, był zasapany i spocony. W bezchmurne dni, które nie zdarzały się zbyt często, przez otwarte łuki szczytowego pomieszczenia dostrzegał daleką, stromą ścianę Alp. Ta wyszczerbiona biała ściana (słyszał, że nazywano ją Berner Oberland) zajmowała cały horyzont, w czym przypominała jedną z wielkich marsjańskich skarp, tyle że niemal cała była pokryta śniegiem — z wyjątkiem trójkątnych, północnych płaszczyzn obnażonej skały w kolorze jasnoszarym nie występującego na Marsie granitu. Granitowe góry powstały w następstwie zderzenia tektoniki płyt i nadal były świetnie widoczne ślady ich gwałtownych początków.

Miedzy tym majestatycznym białym pasmem i Bernem ciągnął się szereg niskich pasm zielonych wzgórz, trawiastych turni przywodzących na myśl zielenie na Trynidadzie; lasy iglaste były nieco ciemniejsze. Tak wiele zieleni… Nirgal znowu dziwił się, że tak dużą część Ziemi porastało życie roślinne; litosfera oblana gęstą starożytną osłoną biosfery.

— Tak — przyznał Michel, gdy pewnego dnia obserwował wraz z nim krajobraz. — Biosfera w tym miejscu pleni się nawet na bardzo wysoko położonych warstwach skał. Wszędzie roi się życie, wszędzie jest obfite…

Michel bardzo chciał pojechać do Prowansji. Byli niedaleko, godzinę lotu czy też noc pociągiem. Francuza nie interesowały rozmowy w Bernie, twierdził, że to tylko nie kończące się kłótnie typowe dla polityki.

— Powódź, rewolucja czy też przemiana słońca w supernową będą się zdarzały ciągle! Ty i Sax możecie się tym zajmować, potraficie podejmować właściwe decyzje… znacznie lepiej niż ja.

— A Maja jeszcze lepiej.

— No cóż, tak. Ale chciałbym, żeby pojechała ze mną. Musi zobaczyć, inaczej nie zrozumie.

Jednak Maję całkowicie pochłaniały negocjacje z ONZ, coraz poważniejsze, odkąd na Marsie uchwalono nową konstytucję. Organizacja Narodów Zjednoczonych wciąż jeszcze była niestety bardzo mocno zależna od metanarodowców, natomiast Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości nadal wspierał nowe, młode demokracje. Dyskusje odbywały się w różnych salkach konferencyjnych i poprzez system wideo. Prowadzono je z wigorem, czasem pewną dozą wesołości, zdarzało się też, że i wrogo. Jednym słowem, rozmowy wkroczyły w ważną fazę i Maja każdego ranka ruszała do „walki”, nie miała więc cierpliwości wysłuchiwać o wyjeździe do Prowansji. Powiedziała Michelowi, że odwiedziła południe Francji w młodości i nie chce tam wracać, nawet z życiowym partnerem.

— Maja mówi, że nie ma już plaż! — żalił się Francuz. — Jak gdyby w Prowansji najważniejsze były plaże!

W końcu, po kilku tygodniach próśb, zasmucony Michel wzruszył ramionami, skapitulował i zdecydował się samotnie odwiedzić rodzinny kraj.

W dniu jego wyjazdu Nirgal odprowadził przyjaciela na stację kolejową przy końcu głównej ulicy, a potem stał, machając i patrząc na powoli oddalający się pociąg. W ostatnim momencie Michel wysunął głowę przez okno i z uśmiechem pomachał Nirgalowi, zaskoczonemu tą niezwykłą zmianą w wyrazie twarzy Francuza, który szybko się pogodził z nieobecnością Mai. Nirgal zrozumiał, że Michel jest szczęśliwy, i poczuł zadowolenie, a potem ukłucie zazdrości, uświadomił sobie bowiem, że na żadnej z planet nie istnieje miejsce, do którego on sam tak bardzo pragnąłby pojechać.

Gdy pociąg zniknął, Nirgal, jak zwykle w otoczeniu eskorty i przedstawicieli mediów, zszedł Kramgasse i „wepchnął” swoje ważące tu dwa i pół razy więcej ciało w górę po dwustu pięćdziesięciu czterech spiralnych schodkach Potwora, skąd na południu miał widok na ścianę Berner Oberland. Spędzał na górze dużo czasu. Czasami opuszczał wczesnopopołudniowe zebrania; pozwalał, by wszystkim zajmowali się Sax i Maja. Szwajcarzy prowadzili spotkania jak zawsze solidnie. Miały swój program i zawsze rozpoczynały się zgodnie z planem. Skrupulatność i drobiazgowość Szwajcarów czasami nie pozwalała wypełnić całego porządku dziennego. Tak jak ich rodacy na Marsie — Jürgen, Max, Priska i Sibilla — potrafili wyznaczać sobie zadania i dobrzeje wypełniać. Cechowała ich też pedantyczność oraz twarde, pozbawione sentymentów umiłowanie komfortu, przyzwoitości i dobrych obyczajów. Taką postawę Kojot wyśmiewał lub nią pogardzał, twierdząc, że zagraża życiu. Jednakże leżące w dole eleganckie kamienne miasto przepełnione kwiatami i kwitnącymi jak kwiaty ludźmi mówiło samo za siebie. Nirgal długo był bezdomny. Michel miał swoją Prowansję, ale dla Nirgala wszystkie miejsca były takie same. Jego rodzinne miasto roztrzaskała czapa polarna, matka zniknęła bez śladu. Od tamtego czasu każda miejscowość była jedynie punktem na mapie. Jego domem pozostawał stale się zmieniający Mars. Nirgal uświadomił to sobie, przyglądając się Szwajcarii. Pragnął znaleźć dom o kamiennych, solidnych jak tysiąclecie ścianach, pokryty dachówką.

Spróbował się skupić na zebraniach w siedzibie Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości i w szwajcarskim Bundeshausie. Praxis ciągle przewodziła organizacjom zwalczającym skutki powodzi, świetnie potrafiła działać bez planów; niemal zmieniła się w spółdzielnię skoncentrowaną na produkcji podstawowych dóbr i usług, łącznie z kuracją przedłużającą życie. Wiodła prym i pokazywała wszystkim wokół, jak należy się zachować w tak trudnej sytuacji. Czworo podróżników widziało skutki działalności Praxis na Trynidadzie, gdzie większą część pracy wykonywali wprawdzie przedstawiciele ruchów lokalnych, lecz konsorcjum — jak wszędzie na świecie — wspomagało ich projekty. Mówiło się, że William Fort jest nastawiony krytycznie do „spółdzielczego transnarodowca”, jak nazywał teraz swoje dawne przedsiębiorstwo, które obecnie było jedną z setek ratowniczych agencji usługowych, które wszędzie na świecie zajmowały się przemieszczaniem populacji przybrzeżnych oraz budową bądź przesuwaniem na wyższy teren nowej infrastruktury przybrzeżnej.

Ta luźna sieć wysiłków związanych z odbudową normalnego życia spotkała się jednakże z pewnym oporem ze strony innych metanarodowców, którzy skarżyli się, że dużą część ich infrastruktury, kapitału i siły roboczej znacjonalizowano, zlokalizowano, przywłaszczono, przekazano lub rozkradziono. Dochodziło do potyczek i starć, zwłaszcza tam, gdzie zdarzały się już wcześniej; w końcu powódź pojawiła się w samym środku jednego z ogólnoświatowych ataków klęsk i kryzysów, i chociaż wiele się zmieniło, walki nadal trwały, czasami pod przykrywką akcji ratunkowych.

Szczególnie Russell interesował się tym problemem, przekonany, że wojny globalne roku 2061 wcale nie rozstrzygnęły podstawowych kwestii związanych z niesprawiedliwością ziemskiego systemu ekonomicznego. Jak to było w zwyczaju Saxa, nalegał na omówienie tego punktu na zebraniach i po pewnym czasie najwyraźniej udało mu się (przynajmniej tak sądził Nirgal) przekonać sceptycznych słuchaczy z ONZ i konsorcjów metanarodowych, że zastosowanie metody Praxis jest niezbędne dla przetrwania ich samych i ich cywilizacji. Sax wyjaśnił Nirgalowi na osobności, że nie ma zbytniego znaczenia, o co tamci bardziej dbają: o siebie czy o cywilizację, ważne, aby wprowadzili choćby jakiś makiaweliczny pozór programu Praxis — wszyscy potrzebowali pięknego okresu pokojowej współpracy.

Podczas każdego spotkania Nirgal musiał się koncentrować aż do bólu, stale myśleć logicznie i angażować się, co było tym trudniejsze, że od przylotu na Ziemię czuł się ogromnie roztargniony. Sądził jednak, że Sax Russell musi mieć rację — był przecież dla Ziemian Wielkim Terraformerem Marsa, współczesnym żywym awatarem Wielkiego Mędrca, kimś w rodzaju dalajlamy nauki, trwałą reinkarnacją ucieleśnionego ducha nauki — czyli największym aktualnie naukowcem. Metanarodowcy uważali go również za głównego twórcę najrozleglejszego nowego rynku zbytu w historii, za co byli mu bardzo wdzięczni. Poza tym, jak zauważyła Maja, Russell uosabiał „zmartwychwstałą” grupę, był jednym z przywódców pierwszej setki.

W budowie własnego wizerunku dodatkowo pomagał mu dziwny, pełen wahań styl wypowiedzi. Fakt, że Sax mówił z trudem, zmienił go w swego rodzaju wyrocznię; Ziemianie sądzili chyba, że starzec myśli na tak wysokim poziomie, że potrafi mówić jedynie zagadkami. I chyba kogoś takiego właśnie potrzebowali. Tak rozumieli naukę — obiegowa teoria fizyczna mówiła, że ostateczna rzeczywistość to ultramikroskopijne pętle struny, które poruszają się supersymetrycznie w dziesięciu wymiarach. Słysząc tego typu stwierdzenia, ludzie dochodzili do wniosku, że fizycy to istoty niesamowite. Coraz powszechniejsze używanie translatorów AI przyzwyczajało wszystkich do najdziwniejszych zwrotów; prawie każdy, kogo Nirgal spotkał, mówił po angielsku, lecz każdy nieco inaczej. Miał wrażenie, że Ziemia jest mieszaniną idiolektów i że tutaj nie ma dwu osób posługujących się tym samym językiem.

Z tego też względu Saxa słuchano z największą powagą.

— Powódź oznacza punkt przełomowy w historii — powiedział pewnego ranka w sali Bundeshausu na wielkim ogólnym zebraniu Narodowej Rady. — Nastąpiła naturalna rewolucja. Pogoda na Ziemi się zmienia, podobnie jak lądy czy prądy mórz. Dochodzi do zmian w populacjach ludzkich i zwierzęcych. W tej sytuacji nie ma powodu, by próbować przywrócić świat sprzed potopu. Nie jest to po prostu możliwe. Istnieje natomiast wiele przyczyn dla ustanowienia udoskonalonego społecznego porządku. Stary był… wadliwy. Powodował rozlew krwi, głód, niewolnictwo i wojnę. Cierpienie. Niepotrzebną śmierć. Śmierć zawsze się będzie zdarzać, jednak do każdej osoby powinna przyjść jak najpóźniej. Na końcu dobrego życia. To cel wszystkich racjonalnych układów społecznych. Uznajmy więc powódź za okazję — zarówno tutaj, jak i na Marsie — do… przerwania rozkładu.

Urzędnicy z ONZ i doradcy metanarodowców zmarszczyli na te słowa brwi, niemniej jednak słuchali dalej. Cały świat obserwował Russella. Nirgal uważał, że to, co nie wydaje się ważne grupie przywódców w jednym europejskim mieście, może być znaczące dla mieszkańców wiosek, którzy oglądają człowieka z Marsa w telewizji. W każdym razie, Praxis, Szwajcaria i ich sojusznicy na całym świecie przeznaczali bogactwa na pomoc uchodźcom oraz kuracje przedłużające życie i wszędzie przyłączali się do nich ludzie. Jeśli w trakcie ratowania świata można zarobić na życie, jeśli pomoc światu uosabia najlepszą okazję na stabilizację i długie życie człowieka, a także życiową szansę dla jego dzieci — w takim razie, dlaczego nie? Dlaczego nie? Co miała do stracenia większość ludzi? W końcu, epoka późnometanarodowa przyniosła korzyści tylko niektórym osobom, natomiast miliardy mieszkańców planety pomijano, a ich sytuacja stale się pogarszała.

Zatem metanarodowcy masowo tracili swoich pracowników. Nie mogli ich do siebie przywiązać ani zastraszyć, toteż potrafili zatrzymać tylko w jeden sposób: wprowadzając te same programy, które zainicjowała Praxis. Podobno tak postępowali, w każdym razie dużo o tym mówili. Maja podejrzewała, że zarządzili jedynie powierzchowne zmiany, upodabniając się do Praxis na tyle, by nie stracić swoich robotników i zysków. Może Sax miał rację, twierdząc, że konsorcja nie zdołają zapanować nad sytuacją i wbrew sobie wprowadzą nowy porządek.

To właśnie Nirgal zdecydował się powiedzieć, gdy musiał zabrać głos podczas konferencji prasowej w dużej bocznej sali Bundeshausu. Stanął na podium, spojrzał na pomieszczenie pełne reporterów i delegatów — tak różne od zaimprowizowanego stołu w magazynie na Pavonis, osiedla wykarczowanego z dżungli Trynidadu czy też zebrania pewnej dzikiej nocy w Burroughs — i nagle zrozumiał swoją rolę: miał być przedstawicielem młodych Marsjan, głosem nowego świata. Rozsądek trzeba zostawić Mai i Saxowi; on miał po prostu przekazać inny punkt widzenia.

— Wszystko będzie dobrze — zaczął, starając się objąć wzrokiem jak najwięcej osób spośród zebranych. — Na każdy moment w historii składa się mieszanina archaicznych elementów, spraw sięgających korzeniami w przeszłość, aż do prehistorii. Teraźniejszość zawsze stanowi melanż tych różnych dawnych składników. Ciągle istnieją rycerze na koniach, którzy zabierają wieśniakom plony. Nadal trwają gildie i plemiona. Wielu ludzi porzuca obecnie pracę, aby pomóc organizacjom niwelującym skutki powodzi. To coś nowego, lecz także stara, dobrze znana pielgrzymka. Oni pragną zostać pielgrzymami, mieć przed sobą duchowy cel, wykonywać prawdziwą pracę — znaczącą pracę. Nie będą już tolerowali okradania ich z wypracowanych zysków. Siedzący tu przede mną przedstawiciele arystokracji! Wyglądacie na zmartwionych. Może będziecie musieli zacząć na siebie pracować, żyć dzięki własnej pracy, żyć na takim samym poziomie, co reszta. Taka jest prawda — to się zdarzy. Będzie to jednak dobre, nawet dla was. Jeśli człowiekowi wystarcza jedzenia, powinien być równie zadowolony jak podczas obfitej biesiady. Nasze dzieci są najbezpieczniejsze, kiedy panuje równość. Obecna powszechna dostępność kuracji przedłużającej życie ma ogromne znaczenie dla demokracji. Jest jej fizycznym dowodem. Zdrowie dla wszystkich! Być może, za parę lat dojdzie do wybuchu pozytywnej ludzkiej energii, która wspaniale przekształci Ziemię.

Ktoś z tłumu wstał i spytał, jakie są szansę na ten ludzki wybuch, a Nirgal pokiwał głową.

— No, tak, oczywiście, to istotny problem. Nie trzeba być demografem, aby dostrzec, że gdy rodzą się nowi ludzie, a starzy nie umierają, populacja bardzo szybko osiągnie nieprawdopodobny poziom. Poziom nie do utrzymania… A wtedy nastąpi załamanie. Więc… Trzeba zająć się tą kwestią teraz. Należy — przynajmniej na jakiś czas — zmniejszyć tempo narodzin. Taka sytuacja nie musi trwać wiecznie. Kuracje przedłużające życie nie zapewniają nieśmiertelności. W końcu pierwsze pokolenia, które poddano kuracji, wymrą, rozwiązując problem przeludnienia. Powiedzmy, że aktualna populacja na obu planetach wynosi piętnaście miliardów ludzi. Jest nas dużo, jeśli zatem zdecydujecie się zostać rodzicami, nie możecie się skarżyć, ponieważ to właśnie wasza długowieczność stwarza kłopot. W dodatku rodzicielstwo oznacza jedno dziecko lub… dziesięcioro. Powiedzmy, że każdej parze pozwolimy mieć jednego potomka… Z obecnego pokolenia urodzi się wówczas siedem i pół miliarda dzieci. Wszystkie one zostaną oczywiście także poddane kuracji i rozpieszczane na wszelkie możliwe sposoby, są bowiem bogactwem naszego świata. Dzieci te spłodzą cztery miliardy kolejnych dzieci, ich dzieci — dwa miliardy i tak dalej. Nawet jeśli nikt do tego czasu nie umrze, populacja będzie rosła, lecz w coraz powolniejszym tempie. W jakimś momencie, może za sto lat, może za tysiąc, wymrze pierwsze pokolenie, prędzej czy później na pewno się to stanie. Wówczas populacja zmaleje prawie o połowę, ludzie ocenią sytuację, infrastrukturę, środowisko obu światów — jednym słowem pojemność całego Układu Słonecznego — i być może pary będą mogły sobie pozwolić na posiadanie dwojga dzieci. Nastąpi zmiana pokoleniowa, równowaga, a może jeszcze coś innego. Ludzie będą mieli wybór, kryzys populacyjny skończy się, choć może dojdzie do tego dopiero za tysiąc lat.

Nirgal przerwał i rozejrzał się po widowni; urzeczeni ludzie obserwowali go w milczeniu. Zrobił gest ręką, aby się zbliżyli.

— Tymczasem, musimy pomóc sobie nawzajem. Musimy się dostosować i zadbać o powierzchnię. Mars może pomóc Ziemi, ponieważ stale eksperymentuje ze swoją powierzchnią. Uczymy się tego wszyscy, niektóre wnioski można przenieść tutaj. Poza tym, co ważniejsze, chociaż większość populacji zawsze będzie mieszkała tu, na Ziemi, znaczny jej ułamek może się przeprowadzić na Marsa. To nieco złagodzi waszą sytuację, a my będziemy szczęśliwi, że możemy was przyjąć. Mamy obowiązek przyjąć tak wiele osób, jak to tylko możliwe, ponieważ ciągle jesteśmy Ziemianami. Tkwimy w tym wszystkim razem. Ziemia i Mars… Zresztą, w Układzie Słonecznym istnieją jeszcze inne możliwe do zaludnienia światy. Żaden nie jest wprawdzie tak duży jak nasze dwa, ale jest ich wiele. Wykorzystując je i współpracując ze sobą, możemy doprowadzić do zakończenia ery przeludnienia. A później czeka nas złoty wiek.


Jego mowa wywarła wrażenie, co potwierdziła burza w mediach. W następnych dniach Nirgal prowadził wielogodzinne rozmowy z różnymi grupami, rozwijając szczegółowo myśli, które wyraził na zebraniu. Praca była wyczerpująca, toteż po kilku tygodniach nieprzerwanych dyskusji, pewnego bezchmurnego poranka wyjrzał przez okno sypialni, a potem wyszedł i omówił z członkami swojej eskorty temat wyprawy górskiej. Zgodzili się przekazać ludziom w Bernie, że Nirgal wyrusza na prywatną wycieczkę; później wsiedli w pociąg i wyruszyli w Alpy.

Pociąg pędził z Berna na południe obok długiego błękitnego jeziora o nazwie Thun, które otaczały strome trawiaste turnie, ziemne wały i iglice szarego granitu. Dachy domów w miastach na brzegu jeziora pokrywała łupkowa dachówka; nad budynkami górowały stare drzewa, a w pewnej chwili zamek. Wszystko było utrzymane w idealnym stanie. Pomiędzy miastami rozciągały się zielone pastwiska z rzadka usiane dużymi drewnianymi domami farmerów — w każdym oknie i balkonie kwitły w skrzynkach czerwone goździki. Ludzie z eskorty powiedzieli Nirgalowi, że ten styl nie zmienił się od pięciuset lat, był typowy dla tej ziemi, jak gdyby w sposób naturalny do niej należał. Zielone turnie oczyszczono z drzew i kamieni, bowiem w pierwotnym stanie porastały je lasy. Przestrzenie te zatem sterraformowano, tworząc na wzgórzach ogromne łąki, które dostarczały paszy bydłu. Dla kapitalistycznych wartości ekonomicznych takie rolnictwo niewiele znaczyło, niemniej jednak Szwajcarzy i tak wspierali wysoko położone farmy, ponieważ uważali je za ważne bądź piękne, a może z obu tych powodów. Taka już była Szwajcaria.

„Istnieją ważniejsze wartości wyższe od ekonomicznych” — powiedział Wład na marsjańskim kongresie i Nirgal uświadomił sobie teraz, że niektórzy Ziemianie rzeczywiście w to wierzą, przynajmniej częściowo. Werteswandel, mawiali w Bernie, „mutacja wartości” (choć słowo to można również przetłumaczyć jako „ewolucja wartości”, „powrót wartości”); chodziło raczej o stopniową zmianę niż o przerwanie stanu równowagi. Farmy stanowiły przykład ładnego szczątkowego archaizmu, który przetrwał. Teraz te wysokie, odosobnione górskie doliny pokazywały światu, jak żyć; duże farmerskie domy unoszące się na zielonych falach.

Promień żółtego słońca przedarł się przez chmury i dotknął wzgórza za jedną z takich farm, a wtedy turnia błysnęła w szmaragdowej masie — niezwykła, intensywna zieloność widoku oszołomiła Nirgala, po chwili nawet zakręciło mu się w głowie. Trudno się skupić na tak promiennej zieleni!

Heraldyczne wzgórze zniknęło zamiast niego w oknie pojawiły się inne, jedna zielona fala po drugiej, jarzące się własną oryginalnością. W pobliżu miejscowości Interlaken pociąg skręcił i zaczął się wspinać doliną tak stromą, że w niektórych miejscach tory przechodziły pod tunelami wydrążonymi w jej skalistych stokach, wykonując wewnątrz góry spiralny obrót o pełne trzysta sześćdziesiąt stopni. Gdy pociąg wyjeżdżał z tunelu w słońce, jego przód znajdował się tuż ponad jego końcem.

Pędził po zwykłych torach, nie po magnetycznych, ponieważ Szwajcaria nie dała się przekonać, że nowa technologia stanowi udoskonalenie wystarczające, aby usprawiedliwić wymianę już położonych szyn. Wspinający się na wzgórze pociąg lekko więc wibrował, a nawet kołysał się z boku na bok, czemu towarzyszył łoskot i zgrzytanie trących o siebie metalowych części.

Wysiedli w Grindelwaldzie, na stacji przesiedli się do znacznie krótszego pociągu, który wiózł ich w górę, pod ogromny północny stok Eigeru. Z dołu Nirgalowi wydawało się, że ta kamienna ściana ma wysokość zaledwie kilkuset metrów; dokładniej dostrzegał jej rozmiar z odległości pięćdziesięciu kilometrów, gdy patrzył z berneńskiego Potwora. Teraz młody Marsjanin pragnął ją zobaczyć z bliska, a tymczasem kolejka z warkotem wjechała do wydrążonego w górze tunelu i w ciemnościach — rozświetlonych jedynie blaskiem wewnętrznych świateł pociągu i krótkotrwałymi błyskami światełek znajdujących się na jednym boku tunelu — zaczęła wykonywać spirale i ostre zakręty. Eskorta Nirgala — około dziesięciu muskularnych mężczyzn — rozmawiała między sobą cichą, gardłową szwajcarską odmianą języka niemieckiego.

Wyjechali ponownie na światło dzienne i dotarli na małą stację zwaną Jungfraujoch, „najwyżej położoną stację kolejową w Europie”, jak oznajmiał znak z napisem w sześciu językach: nic dziwnego, ponieważ wybudowano ją w lodowatej przełęczy między dwoma wielkimi wierzchołkami Mönch i Jungfrau na wysokości 3454 metrów nad poziomem morza. Tu kończyły się tory.

Nirgal wysiadł i poszedł za członkami swojej eskorty. Ze stacji wyszli na wąski taras przed budynkiem. Powietrze było rzadkie, czyste, rześkie, temperatura wynosiła około dwustu siedemdziesięciu kelwinów — najlepsze powietrze, jakim Nirgal oddychał od chwili odlotu z Marsa. Było tak znajome, że młodzieńcowi zakręciła się łza w oku. Ach, co to za miejsce!

Mimo okularów przeciwsłonecznych światło było niezwykle jaskrawe. Niebo zabarwiło się ciemnym kobaltem. Większość stoków górskich pokrywał śnieg, choć w wielu miejscach wystawał spod niego granit, zwłaszcza na północnych stokach, gdzie urwiska były zbyt strome, aby utrzymała się na nich pokrywa śnieżna. Tu, w górze, Alpy już nie przypominały marsjańskiej skarpy. Każda masa skalna miała niepowtarzalny, typowy tylko dla siebie wygląd, każda była oddzielona od reszty głębokimi obszarami pustego powietrza, na przykład lodowcowymi dolinami, czyli niezwykle przepastnymi szczelinami w kształcie litery „U”. Na północy tektoniczne makrorowy leżały o wiele niżej i bywały zielone lub nawet wypełnione jeziorami. Na południu jednakże znajdowały się wysoko i zapełniał je tylko śnieg, lód i skały. Tego dnia wiatr wiał właśnie z południowego stoku, przynosząc ze sobą lodowy chłód.

Na dnie lodowej doliny położonej bezpośrednio na południe od przełęczy Nirgal dostrzegł ogromny, wygięty, biały płaskowyż, stanowiący wielkie zlewisko lodowców, które spłynęły do niego z otaczających go wysokich basenów. Przedstawiciele eskorty powiedzieli Marsjaninowi, że płaskowyż nazywa się Concordiaplatz. Spotkały się w nim cztery duże lodowce i przelały się na południe, tworząc jeden — Grosser Aletschgletscher, najdłuższy lodowiec w Szwajcarii.

Nirgal zszedł tarasem do końca, aby w pełni obejrzeć tę lodową dzikość. Na końcu tarasu zauważył schodkowy szlak w dół, wykuty w twardym śniegu południowej ściany, w miejscu, gdzie podnosiła się ku przełęczy. Ścieżka ta wiodła do znajdującego się pod nimi lodowca, a stamtąd na Concordiaplatz.

Poprosił eskortę, aby pozostała na stacji i poczekała na niego, miał bowiem ochotę na samotną wędrówkę. Szwajcarzy zaprotestowali, jednak latem lodowiec był pozbawiony śniegu, wszystkie lodowcowe szczeliny świetnie widoczne, żadne z nich zresztą nie leżały na szlaku; nie było też na nim nikogo innego w ten chłodny letni dzień. Niemniej jednak członkowie eskorty nie byli pewni, czy mogą pozwolić mu pójść, a dwóch ostro nalegało, by mu towarzyszyć, przynajmniej przez część drogi; mieli iść w pewnej odległości za nim… „ot, tak, na wszelki wypadek”.

W końcu Nirgal przystał na ten warunek, naciągnął kaptur i powędrował w dół lodowymi schodkami. Zejście nie było przyjemne, lecz w końcu znalazł się na równiejszym obszarze Jungfraufirn. Otaczające tę śnieżną dolinę pasma biegły na południe z Jungfrau i Mönch, potem po kilku wysokich kilometrach opadały gwałtownie na Concordiaplatz. Ze szlaku skała pasma wydawała się czarna, ale może powodował tę barwę kontrast z bielą śniegu. Tu i tam na śniegu widać było plamy bladego różu — glony. Życie krzewiło się więc nawet tutaj. Przez większą część drogi obszar stanowił mieszaninę czystych barw: bieli i czerni, nad nimi wisiała kopuła nieba w kolorze żelazawego błękitu. Nirgalowi towarzyszył zimny wiatr wpadający do kanionu z Concordiaplatz. Marsjanin chciał zejść na płaskowyż i rozejrzeć się, nie wiedział jednakże, czy zdoła wrócić do wieczora. Bardzo trudno było mu ocenić, w jakiej odległości od niego znajdują się widoczne twory skalne; równie dobrze mogły leżeć o wiele dalej, niż sądził. Wiedział jednakże, że może iść w jedną stronę tak długo, aż słońce znajdzie się w pół drogi do zachodniego horyzontu, a potem wrócić, toteż wędrował szybko po firnie w dół wzgórza oświetlonego blaskiem słońca. Czuł się tak, jak gdyby niósł w sobie drugą osobę, słyszał też dwóch członków eskorty, którzy wlekli się za nim w odległości jakichś dwustu metrów.

Przez długi czas po prostu szedł. Droga nie była trudna. Pod brązowymi butami chrzęściła mu ziarnista, lodowa powierzchnia. Mimo chłodnego wiatru słońce lekko topiło wierzchnią warstwę. Powierzchnia była zbyt jaskrawa, aby Nirgal dokładnie dostrzegał drogę, nawet w okularach przeciwsłonecznych; gdy szedł, drobinki lodu podskakiwały, połyskując czernią.

Pasma po obu stronach zaczęły opadać, gdy dotarł do Concordiaplatz. Spojrzał w górę i dostrzegł lodowce prowadzące do innych wysoko położonych kanionów, jak gdyby w górę lodowych palców wycelowanej w słońce dłoni, której „nadgarstek” zbiegał na południe: był to Grosser Aletschgletscher. Nirgal stał w środku otwartej ku słońcu „białej dłoni”, obok linii rumoszu. Tu lód był dziobaty, chropowaty i miał niebieskawy odcień.

Wiatr smagał Nirgala i przeszywał. Obrócił się powoli wokół własnej osi niczym mała planeta albo dziecięcy bąk, który właśnie ma się przewrócić, i próbował znaleźć siły, aby stawić czoło wichurze. Otaczający go krajobraz był duży, jasny, wietrzny i rozległy. Masa bieli wydawała się miażdżąco ciężka, a w dodatku za nią rozciągała się ciemność przywodząca na myśl mrok kosmicznej próżni. Nirgal zdjął okulary przeciwsłoneczne, pragnął bowiem zobaczyć, jak naprawdę wygląda okolica przed nim, lecz blask był tak nagły i gwałtowny, że młody Marsjanin musiał zamknąć oczy, a potem ukryć twarz w zgięciu ramienia; mimo zamkniętych oczu widział pulsujące, bezgłośne, wielkie, białe pręgi i nawet powidok sprawiał mu ból swą oślepiającą intensywnością.

— Och! — krzyknął i roześmiał się, zdecydowany spróbować jeszcze raz, natychmiast gdy powidoki się zmniejszą, ale zanim jego źrenice ponownie się rozszerzą. Tak zrobił, lecz druga próba była równie bolesna jak pierwsza. Jak śmiesz próbować patrzeć na mnie takiego, jakim jestem!, krzyczał milcząco świat. — Mój Boże — powiedział Nirgal, po czym dodał z uczuciem: — Hej, Ka.

Założył z powrotem okulary na zamknięte oczy i spojrzał poprzez podskakujące powidoki: pierwotny krajobraz lodu i skały stopniowo wysuwał się spod pulsujących pręg czerni; biel i neonowa zieleń wróciły. Biel i zieleń. Więc to jest biel. Pusty świat nieożywionego kosmosu. To miejsce było równie znaczące jak pierwotny krajobraz marsjański. Świat podobnie duży jak na Marsie, tak, a nawet większy ze względu na odległe horyzonty i miażdżącą grawitację. Był też bardziej stromy, bielszy i bardziej wietrzny — hej Ka, wiatr przeszył straszliwym zimnem futrzaną kurtkę Nirgala — o wiele wietrzniejszy, nawet chłodniejszy. Ach, Boże, Nirgal miał wrażenie, że wiatr przebija mu serce i nagle uświadomił sobie, że Ziemia jest tak ogromna, iż wśród rozmaitości swych krain posiada również regiony bardziej marsjańskie niż sam Mars. Jest wielka i wspaniała, może nawet wspanialsza niż Mars!

Obserwacja ta wstrząsnęła Nirgalem. Stał bez ruchu i patrzył, usiłując się uspokoić. Wiatr zamarł na moment. Świat potrafił być również nieruchomy. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku.

Nirgal zaczął się wsłuchiwać, szukając dźwięków, niczego jednak nie usłyszał, miał więc wrażenie, że cisza staje się coraz bardziej namacalna. Ów niemy świat nie przypominał niczego, co Nirgal wcześniej widział. Zastanowił się nad tą myślą: na Marsie zawsze przebywał w namiotach lub — jeśli wychodził na zewnątrz — w skafandrze: zawsze więc towarzyszyła mu jakaś aparatura, z wyjątkiem rzadkich spacerów po powierzchni, które odbywał w ostatnich latach. Zawsze jednak słyszał wiatr albo szum maszynerii. A może po prostu nigdy nie wsłuchał się w taką ciszę. Teraz ogarnęło go tylko wielkie milczenie, milczenie samego wszechświata. Wiedział, że wcześniej nie potrafiłby sobie tego wyobrazić nawet we śnie.

Nagle ponownie zaczął słyszeć dźwięki. Przepływ krwi w uszach. Własny oddech w nosie. Cichy furkot własnych myśli — miał wrażenie, że wydają jakieś dźwięki. Tym razem były to odgłosy jego własnego systemu wspomagania życia, jego ciała z organicznymi pompami, wentylatorami i generatorami. Mechanizmy znajdowały się wewnątrz niego i hałasowały. Tyle że teraz Nirgal nie słyszał niczego innego, znajdował się w wielkiej ciszy, toteż mógł naprawdę dobrze wsłuchać się w siebie, jak gdyby był sam na świecie, swobodne ciało stojące na jego Matce-Ziemi, wolny człowiek na tle skał i lodu, od których wszystko się zaczęło. Matka Ziemia… Nirgal pomyślał o Hiroko i tym razem wspomnieniu nie towarzyszył rozdzierający żal, który poczuł na Trynidadzie. Kiedy wrócę na Marsa, mógłbym tak żyć. Mógłby wychodzić w to milczenie jako wolna istota, żyć na zewnątrz w wietrze, w czymś podobnym owej czystej, ogromnej, pozbawionej życia bieli, na tle czegoś przypominającego tę ciemnoniebieską kopułę nad głową. Niebieskawa para oddechu jego własnego życia… Tlen — kolor życia. W górze błękit, błękit górujący nad bielą. Jakiś znak. Znowu biel i zieleń, tyle że tu zieleń zmieniała się w błękit.

I cienie. Wśród bladych, wiszących w powietrzu powidoków z zachodu nadchodziły długie cienie. Nirgal daleko odszedł od Jungfraujoch, znajdował się też o wiele niżej. Odwrócił się i zaczął iść w górę, do Jung-fraufirn. W oddali, w górze szlaku, dwaj członkowie eskorty Nirgala kiwali mu głowami i sami zawracali, aby się wspiąć na wzgórze; szli szybko.

Zakrył ich nagle cień leżącego na zachodzie pasma. Było późno. Słońce zniknęło już na dobre, wiatr wirował ponad plecami Nirgala, popychając go naprzód. Było dość zimno, ulubiona temperatura Marsjanina, otaczało go też ulubione, rzadkie powietrze; czuł przyjemny dotyk jego dodatkowej gęstości. Przezwyciężając własny ogromny ciężar, zaczął iść z powrotem, w górę, po ubitym, nieco nierównym śniegu. Pochylał się i czuł, jak mięśnie ud reagują na polecenia mózgu, zmuszał je do starego rytmu lung-gom-pa; płuca pompowały mocno, podobnie serce — w ten sposób radził sobie ze swą „ziemską”, dodatkową wagą. Był silnym młodym człowiekiem, a region, w którym się znajdował, przypominał miniaturę marsjańskich terenów wyżynnych. Chrzęszcząc na firnie, Nirgal wspinał się i z każdą minutą czuł się silniejszy i bardziej ożywiony, choć jednocześnie również nieco wystraszony, może nawet przerażony… Myślał, jak zadziwiającą planetą jest Ziemia, skoro znajduje się na niej równocześnie tak wiele bieli i tak wiele zieleni i skoro jej orbita jest tak wyjątkowo usytuowana, że na poziomie morza wybucha zieleń, a przy trzech tysiącach metrów pokrywa ją całkowicie biel — strefa życia naturalnego miała wysokość właśnie mniej więcej trzech kilometrów. Ziemia toczyła się, tkwiąc w samym środku cienkiej powietrznej biosfery — te kilka tysięcy metrów z orbity szerokiej na sto pięćdziesiąt milionów kilometrów! To był szczęśliwy traf, po prostu nie do uwierzenia.

Nirgala z wysiłku zaczęła swędzieć skóra. Całe ciało miał ciepłe, nawet palce u nóg. Zaczynał się pocić. Zimne powietrze rozkosznie orzeźwiało, czuł, że w tym tempie potrafiłby iść godzinami; nie mógł sobie niestety pozwolić na tak długi spacer, bowiem tuż przed i trochę ponad nim leżała już śnieżna klatka schodowa z poręczami w postaci połączonych sznurami stojaków. Przewodnicy szli sporo przed nim, spiesząc do ostatniego zbocza. Nirgal wiedział, że wkrótce znajdzie się wraz z nimi na małej stacji kolejowo-kosmicznej. Ach, ci Szwajcarzy, jakie rzeczy potrafili budować! A wszystko po to, aby można było w ciągu jednego dnia odbyć wycieczkę ze stolicy kraju na zdumiewający Concordiaplatz! Nic dziwnego, że mieli tak przyjazny stosunek do Marsa — ich kraj był w gruncie rzeczy najbardziej podobny do rodzimej planety Nirgala, a mieszkańcy tej krainy o rzadkim, zimnym powietrzu byli prawdziwymi budowniczymi, prawdziwymi terraformerami.

Nirgal również miał dla nich wiele sympatii. Doszedł do tarasu, a potem na stację, gdzie pod wpływem ciepła jego ubranie od razu zaczęło parować. Kiedy podszedł do grupy eskortującej i innych pasażerów czekających obok na mały pociąg, miał tak niezwykły wyraz twarzy, a przy tym dotarł tak wysoko, że przedstawiciele eskorty natychmiast przestali niecierpliwie marszczyć brwi (Nirgal zrozumiał, że powoli zaczynali się niepokoić). Mężczyźni popatrzyli po sobie, a następnie się roześmiali, potrząsając głowami, jak gdyby jedni drugim chcieli powiedzieć: „Co z nim zrobić?” Mogli się tylko uśmiechać i czekać. Wszyscy oni byli przecież kiedyś młodzi i jakiegoś słonecznego letniego dnia też po raz pierwszy zwiedzali wysokie Alpy; czuli wtedy ten sam entuzjazm. Kolejno więc uściskali dłoń Nirgalowi, wzięli go w objęcia, a potem zaprowadzili do kolejki, która za chwilę ruszyła… Niedobrze, gdy pociąg musi na ciebie czekać… Podczas drogi dostrzegli, że Nirgal ma gorące ręce i twarz, spytali go więc, dokąd doszedł, a następnie wyjaśnili mu, jak wiele kilometrów przeszedł i na jakiej wysokości się znalazł. Dali mu łyka schnappsa z płaskiej flaszki. Kiedy pociąg przejeżdżał przez mały, boczny tunel, który wybiegał na północną płaszczyznę Eigeru, opowiedzieli swemu marsjańskiemu przyjacielowi historię nieudanej próby schwytania skazanych nazistowskich alpinistów. Byli podekscytowani i poruszeni, że ich opowieść zrobiła na Marsjaninie spore wrażenie. W końcu rozsiedli się w oświetlonych przedziałach pociągu, który z piskiem posuwał się w dół w surowym granitowym tunelu.

Nirgal stał na końcu jednego wagonu i przyglądał się powstałemu dzięki zastosowaniu dynamitu tunelowi, którego boczne ściany migały po obu stronach. Potem, gdy wyjechali z powrotem na gasnące światło słoneczne, podniósł oczy na majaczącą w górze ścianę Eigeru.

Nagle obok Nirgala zatrzymał się jakiś pasażer przechodzący do następnego wagonu i zapatrzył się przed siebie.

— Muszę ci powiedzieć, że zadziwia mnie twój widok tutaj. — Mówił z osobliwym brytyjskim akcentem. — Właśnie w ubiegłym tygodniu wpadłem na twoją matkę — dodał.

Zmieszany Nirgal spytał:

— Moją matkę?

— Tak, Hiroko Ai. Zgadza się, prawda? Była w Anglii, pracowała z ludźmi przy ujściu Tamizy. Widziałem ją, jadąc tutaj. Zupełny przypadek, tak jak nieoczekiwanie wpadłem na ciebie. Podejrzewam, że teraz w każdej chwili mogę zacząć widywać małe czerwone ludziki.

Roześmiał się na tę myśl, potem ruszył dalej.

— Hej! — zawołał Nirgal. — Proszę poczekać!

Mężczyzna zatrzymał się.

— Nie, nie — rzucił przez ramię — nie chciałem się wtrącać… Zresztą, tylko tyle wiem. Będziesz musiał sam jej poszukać… Może w Sheerness…

W chwilę później pociąg ze zgrzytem zatrzymał się na stacji przy Klein Scheidegg i mężczyzna wyskoczył z otwartych drzwi w następnym wagonie, a gdy Nirgal chciał za nim podążyć, przeszkodzili jacyś ludzie. Wówczas przedstawiciele eskorty podeszli i wyjaśnili mu, że jeśli chce dotrzeć do domu jeszcze tej nocy, muszą jechać tym pociągiem dalej, do Grindelwaldu. Nirgal nie potrafił im się przeciwstawić. Jednakże, wypatrując przez okno podczas jazdy ze stacji, dostrzegł Brytyjczyka, z którym rozmawiał. Mężczyzna energicznie schodził szlakiem do mrocznej doliny.


Nirgal wylądował na dużym lotnisku w południowej Anglii, skąd zawieziono go na północny wschód, do miasta, które eskorta nazywała Faversham. Dalej drogi i mosty były zalane. Postanowił przyjechać bez zapowiedzi. Przydzielono mu dla ochrony grupę policyjną, która bardziej przypominała jednostki bezpieczeństwa ZT ONZ na Marsie niż szwajcarską eskortę: ośmiu mężczyzn i dwie kobiety, milczący, obserwujący, skupieni. Kiedy usłyszeli, po co Nirgal przybywa do Anglii, chcieli sami poszukać Hiroko, wysyłając ludzi, aby o nią rozpylali. Marsjanin nalegał jednakże na samotne, ciche poszukiwania, wiedział bowiem, że wszelkie zamieszanie wokół sprawy natychmiast skłoniłoby matkę do ukrycia się. W końcu zdołał przekonać członków eskorty.

Zajechali szarym świtem na nowo powstałe wśród budynków nabrzeże: w niektórych miejscach, między rozmokłymi ścianami, leżały stosy worków z piaskiem, w innych widać było jedynie mokre nawierzchnie ulic, „uciekające” przed ciemną wodą, która rozprzestrzeniała się przed Nirgalem aż po horyzont. Tu i tam rzucono w błoto i kałuże deski.

Dalej, po drugiej stronie jednej linii worków z piaskiem, nie było już budynków, tylko brunatna woda i łodzie wiosłowe przywiązane do kraty pokrywającej okno, na wpół zalane brudną pianą. Nirgal podążył za jednym z przedstawicieli eskorty do dużej łodzi, gdzie przywitał go jakiś żylasty mężczyzna o rumianej twarzy i w brudnej czapce nasuniętej nisko na czoło. Był to chyba ktoś z morskiej policji. Słabo potrząsnął ręką Nirgala. Potem ruszyli; wiosła zanurzyły się w mętną wodę. Za ich łodzią płynęły kolejne trzy, w których znajdowali się pozostali „opiekunowie” Nirgala; wszyscy wyglądali na zmartwionych. Wioślarz odezwał się i Nirgal musiał poprosić go o powtórzenie. Pomyślał, że mężczyzna ma tylko pół języka.

— Czy to cockney, wasz dialekt?

— Cockney.

Mężczyzna roześmiał się.

Nirgal także się roześmiał, wzruszył ramionami. Słowo to zapamiętał z jakiejś książki i właściwie nie znał jego znaczenia. Słyszał wcześniej tysiąc różnych odmian języka angielskiego, tej jednak nie potrafił zrozumieć. Mężczyzna powtórzył wolniej, ale jego wysiłek na nic się nie zdał. Chyba opisywał okolicę, którą mijali, wskazując za siebie; budynki były zalane niemal aż po dachy.

— Bernikle — powiedział wiele razy, wskazując na końce wiosła.

Dotarli do ruchomego doku przywiązanego do na wpół zatopionego znaku drogowego z napisem: „OARE”. Do doku przycumowano szereg większych łodzi; niektóre kołysały się w pobliżu, na liniach kotwicznych. Policjant kazał podpłynąć do jednej z nich, po czym wskazał metalową drabinę przyspawaną do pordzewiałej burty.

— Wsiadaj.

Nirgal wskoczył do łodzi. Na pokładzie stał mężczyzna tak niski, że musiał wyciągnąć rękę w górę, by uścisnąć mu dłoń. Uścisk był bardzo mocny.

— Więc jesteś Marsjaninem — zagaił głosem o intonacji równie śpiewnej jak wioślarza, niemniej jednak z jakiegoś powodu o wiele łatwiejszym do zrozumienia. — Witaj na pokładzie naszej małej łodzi poszukiwawczej. Słyszałem, że pragniesz znaleźć pewną starą Azjatkę?

— Tak — odparł Nirgal. Jego puls przyspieszył. — Jest Japonką.

— Hm. — Mężczyzna zmarszczył brwi. — Widziałem ją tylko raz, ale powiedziano mi, że to Azjatka, może z Bangladeszu. Są wszędzie od czasu powodzi. Ale kto może wiedzieć, no nie?

W tym momencie czterech przedstawicieli eskorty Nirgala wspięło się już na pokład, toteż właściciel łodzi wcisnął guzik, który uruchomił silnik, potem puścił w ruch ster i zapatrzył się bacznie przed siebie. Rufa łodzi zanurzyła się niżej, łódź zaczęła drżeć, a później coraz bardziej się oddalać od linii zatopionych budynków. Było ponuro, chmury wisiały bardzo nisko, morze i niebo wydawały się tak samo brunatnoszare.

— Podpłyniemy na nabrzeże — odezwał się mały kapitan.

Nirgal pokiwał głową.

— Jak się pan nazywa?

— Na imię mam Bly. „Be”, „el”, „aj”.

— Ja jestem Nirgal.

Mężczyzna skinął głową.

— Więc to były doki? — spytał Nirgal.

— Faversham. Kiedyś rozciągały się tu mokradła… Harn, Mägden… W większości bagna, aż do wyspy Sheppey. Swale, kiedyś. Bardziej bagnisko niż rzeka, jeśli wiesz, co mam na myśli. Teraz patrzysz w wietrzny dzień, a tu od razu Morze Północne. Sheppey nie jest już nawet jak to wzgórze, które widzisz, o tam. Teraz właściwie jest wyspą.

— I tam właśnie widział pan… — Nirgal nie wiedział, jak określić Hiroko.

— Twoja azjatycka babka weszła na prom z Vlissingen do Sheerness, na drugą stronę wyspy. Po ulicach Sheerness i Minster płynie obecnie Tamiza, a podczas przypływu woda sięga aż po dachy. Teraz jesteśmy nad Magden Marsh. Popłyniemy wokół przylądka Shell Ness, Swale też jest zatkana.

Wokół łodzi unosiła się woda w kolorze błota, pokryta rzędami długich, krętych smug żółtawej piany. Na horyzoncie szarzało. Bly obrócił ster i łódź popłynęła po krótkich stromych falach. Zakołysała się, cała poruszyła w górę, potem w dół, znowu w górę i znowu w dół. Nirgal przeżywał zupełnie nowe doświadczenie. Na niebie wisiały szare chmury, między nimi i lekko wzburzoną wodą widać było jedynie trójkąt czystego nieba. Łódź huśtała się w tę i z powrotem, balansując jak korek. Płynny świat.

— Jest dużo krótszy, niż był kiedyś — powiedział zza steru kapitan Bly. — Gdyby woda była czystsza, można by zobaczyć pod nami Sayes Court.

— Jak tu jest głęboko? — spytał Nirgal.

— To zależy od fali. Przed powodzią cała wyspa znajdowała się około cala ponad poziomem morza, toteż głębokość wody równa jest mniej więcej podniesieniu się poziomu. Jak to mówią? Dwadzieścia pięć stóp? Na pewno więcej, niż potrzebuje ta stara łajba. Płytko się zanurza.

Kapitan przekręcił ster w lewo. Coś uderzyło w burtę łodzi, która kilka razy szarpnęła. Kapitan wskazał na skalę.

— Tam, pięć metrów. Harty Marsh. Widzisz tę grządkę ziemniaczaną, tę wzburzoną wodę, tam? Jeszcze podejdzie w górę. Wygląda jak zatopiony gigant zagrzebany w błocie.

— Jaka jest teraz fala?

— Prawie przypływ. Odpływ zacznie się za pół godziny.

— Trudno uwierzyć, że księżyc tak potrafi przesuwać ocean.

— Co, nie wierzysz w grawitację?

— Och, wierzę w nią… Właśnie mnie miażdży. Tylko trudno sobie wyobrazić, że coś z tak daleka ma tak wielki wpływ.

— Hm — powiedział kapitan, wpatrując się przed łódź, w brzeg mgły zasłaniającej mu widok. — Powiem ci, co trudno sobie wyobrazić. Że kilka gór lodowych potrafi przemieścić tyle wody, że wszystkie oceany świata podchodzą tak wysoko.

— Rzeczywiście trudno uwierzyć.

— Zadziwiające. Ale dowód tego widać wokół nas. Ach, nadchodzi mgła.

— Czy oznacza dużo gorsze warunki pogodowe niż te, do jakich jest pan przyzwyczajony?

Kapitan zaśmiał się.

— Powiedziałbym, że dorównuje tym najgorszym.

Mgła pojawiła się obok łodzi w postaci długich, mokrych welonów. Lekko wzburzone fale przesuwały się głośno i unosiła się z nich para. Było mrocznie. Mimo drżenia w żołądku, które Nirgal odczuwał podczas każdorazowego zwalniania przed falą, nagle uświadomił sobie, że jest szczęśliwy. Płynął po wodnym świecie, a jasność światła słonecznego wreszcie stała się znośna. Po raz pierwszy od czasu, gdy przyleciał na Ziemię, mógł przestać mrużyć oczy.

Kapitan obrócił znowu duży ster i łódź popłynęła z falą. Kierowali się na północny zachód do ujścia Tamizy. Po lewej stronie z zielonkawo-brązowej wody wyłonił się brązowawo-zielony pas wzniesień; na jego zboczu tłoczyły się budynki.

— Minster, czy też raczej to, co z niego zostało. Kiedyś najwyżej położony teren na wyspie. Sheerness jest o tam, woda poczyniła spore zniszczenia.

Pod niskim pułapem ociekającej mgły Nirgal zobaczył coś w rodzaju rafy spienionej, białej wody, wirującej we wszystkich kierunkach; pod białą pianą woda była czarna.

— To Sheerness?

— Taa.

— I wszyscy mieszkańcy przenieśli się do Minster?

— Albo gdzieś indziej. Większość z nich. W Sheerness zostało paru największych uparciuchów.

Kapitan usiłował przepłynąć zatopioną plażę Minsteru. W miejscu, gdzie sterczała z fal linia szczytów dachów, znajdował się jakiś wielki budynek, którego dach i ściana od strony morza zniknęły, toteż budowla funkcjonowała obecnie jako mały basen dla jachtów i łodzi; między trzema pozostałymi ścianami stała woda, a wyższe piętra z tyłu służyły jako dok, w którym cumowały trzy inne łodzie rybackie. Mężczyźni znajdujący się na ich pokładach pomachali na widok zbliżającej się łodzi Nirgala.

— Kto to? — spytał jeden z nich, kiedy Bly powoli posuwał łódź do doku.

— Jeden z Marsjan. Próbujemy znaleźć tę Azjatkę, która pomagała w Sheerness dwa tygodnie temu. Widzieliście ją?

— W ostatnich dniach nie. Dwa tygodnie temu faktycznie tu była. Słyszałem, że popłynęła do Southend. Będą wiedzieli tam na dole, w zalanej części.

Bly skinął głową.

— Chcesz zwiedzić Minster? — spytał Nirgala.

Młodzieniec zmarszczył brwi.

— Wolałbym spotkać się z ludźmi, którzy wiedzą, gdzie jest kobieta, której szukam.

— Taa. — Bly wycofał łódź ze szczeliny i zawrócił. Nirgal dojrzał zabite deskami okna, poplamiony gips, półki na ścianie biura, jakieś notatki przypięte do belki. Kiedy płynęli ponad zatopioną częścią Minsteru, Bly wziął mikrofon połączony z radiem spiralnym sznurem i zaczął naciskać guzik. Potem odbył kilka krótkich rozmów, z których Nirgal niemal nic nie zrozumiał — rzucał „ach, stary wygo!” i tym podobne stwierdzenia. Odpowiedzi słychać było kiepsko, towarzyszyły im zakłócenia.

— W takim razie spróbujemy w Sheerness. Fala jest odpowiednia.

Prując dziobem białą wodę i pianę, bardzo powoli popłynęli ponad zatopionymi ulicami miasta. W środku spienionego obszaru woda była spokojniejsza. Z szarej cieczy wystawały kominy i słupy telefoniczne. Nirgal sporadycznie dostrzegał zarysy niższych domów i innych budynków, jednak woda była tak bardzo spieniona na górze i tak ciemna poniżej, że niewiele mógł zobaczyć: spadzisty dach, fragment ulicy, ślepe okno domu.

Po drugiej stronie miasta unosił się ruchomy dok, zakotwiczony do wystającego z przybrzeżnych fal betonowego filaru.

— To stary dok promowy. Ludzie odcięli jedną część i spławili ją, a teraz wypompowują wodę z biur poniżej i ponownie je zaludniają.

— Zaludniają? — powtórzył Marsjanin.

— Zobaczysz.

Bly zeskoczył do doku z rozkołysanej krawędzi nadburcia i wyciągnął rękę, aby pomóc Nirgalowi przejść. Niestety podczas skoku Nirgal uderzył kolanem.

— Chodź, Człowieku-Pająku — roześmiał się kapitan. — Zejdźmy.

Kotwiczący dok betonowy filar o cylindrycznym kształcie sięgał mu do piersi. Wyglądał na pusty, do jego wewnętrznego boku przymocowana była metalowa drabina. Elektryczne żarówki zwisały z oprawek na izolowanym gumą drucie, okręconym wokół jednego słupka drabiny. Betonowy cylinder kończył się mniej więcej trzy metry niżej, drabina ciągnęła się jednak dalej w dół, aż do dużej komory, ciepłej, wilgotnej i… nieco podejrzanej; słychać w niej było odgłosy szumu wielu generatorów pracujących w sąsiednich pomieszczeniach lub budynku. Ściany, podłogę, sufit i okna pokryto czymś, co okazało się warstwą przezroczystego plastiku. Nirgal miał wrażenie, że znajdują się wewnątrz przezroczystej bańki. Za oknami widać było wodę — mroczną, brązową, kipiącą; przypominała pomyje w zlewie.

Twarz Nirgala z pewnością oddawała jego zaskoczenie, ponieważ Bly, spojrzawszy na niego, uśmiechnął się i powiedział:

— To dobry, silny budynek, a izolator przypomina używane przez was na Marsie materiały do stawiania namiotów, tyle że nasz twardnieje. Ludzie zaludniają ponownie całkiem sporo takich budynków jak ten, jeśli tylko budowle odpowiadają im rozmiarem i wysokością. Wystarczy włożyć rurę i tyle, nadmuchuje się je jak szkło. Dlatego też wiele osób z Sheerness wróciło. Odpływają od doku albo od swoich dachów. Nazywamy ich ludźmi fali. Uważają, że lepiej tak żyć niż błagać o pomoc w Anglii…

— Czym się zajmują?

— Łowią ryby, tak jak zawsze. I ratują innych. Witaj, Karno! Oto mój Marsjanin, przywitaj się. Malutki, co? Nazywaj go Człowiekiem-Pająkiem.

— Ale ma na imię Nirgal, no nie? Niech mnie weźmie cholera, jeśli nazwę Nirgala Pająkiem, skoro odwiedza mój dom. — Mężczyzna — czarnowłosy, ciemnoskóry, Azjata z wyglądu, choć nie z akcentu — potrząsnął delikatnie ręką Nirgala.

Pokój jaskrawo oświetlała para gigantycznych reflektorów wycelowanych w sufit. Lśniąca podłoga była zagracona: stały na niej stoły, ławy, maszyneria we wszystkich stadiach montażu — silniki łodzi, pompy, generatory, szpule, rzeczy, których Nirgal nie potrafił rozpoznać. Pracujące generatory znajdowały się w dole korytarza, lecz odległość bynajmniej nie zagłuszała ich warkotu. Nirgal podszedł do jednej ściany, aby dotknąć materiału, z którego zbudowano bańkę. Przyjaciele Bly’a powiedzieli mu, że gęstość „plastiku” wynosi zaledwie kilka molekuł, a jednak materiał wytrzymywał nacisk o wadze tysięcy funtów. Nirgal wyobraził sobie, że każdy z tych funtów ma siłę uderzenia pięścią, a przecież spadały ich tysiące naraz.

— Te bańki będą trwały, nawet gdy beton się zużyje.

Nirgal spytał o Hiroko. Karna wzruszył ramionami.

— Nigdy nie poznałem jej imienia. Myślałem, że jest Tamilką, z południa Indii. Podobno popłynęła do Southend.

— Pomagała budować?

— Tak. Przywiozła te bańki z Vlissingen, ona i grupka podobnych jej osób. Wspaniale się tutaj spisali, przed ich przyjazdem gnieździliśmy się w High Halstow.

— Skąd się wzięli?

— Nie wiem. Bez wątpienia tworzyli coś w rodzaju przybrzeżnej grupy ratunkowej. — Mężczyzna roześmiał się. — Chociaż na to nie wyglądali. Po prostu pływają wzdłuż wybrzeża, oblepiają takim paskudztwem szczątki budynków. Miałem wrażenie, że robią to dla czystej uciechy. Nazywali nas cywilizacją międzyfalową. Jak zwykle żartowali.

— Och, Karnasingh, och, Bly. Cudowny dzień, no nie?

— Tak.

— Masz ochotę na wątłusza?

Następnym dużym pomieszczeniem była kuchnia wraz z jadalnią zastawioną stołami i ławami, na których siedziało około pięćdziesięciu osób. Karna zawołał do nich „Hej!” i głośno przedstawił Nirgala. Marsjanina powitały niewyraźne pomruki. Ludzie byli zajęci jedzeniem: na stołach stały duże misy z rybnym gulaszem, nalanym z ogromnych czarnych rondli, które wyglądały, jak gdyby nieprzerwanie używano ich od stuleci. Nirgal usiadł i zaczął jeść. Gulasz smakował wybornie; maczał w nim twardy, brązowy chleb. Twarze zgromadzonych były szorstkie, dziobate, czerstwe, czerwonawe lub brązowe. Nigdy nie widział takich surowych i brzydkich fizjonomii, zniszczonych i zmęczonych pracowitym życiem w ciężkim ziemskim powietrzu. Głośne rozmowy, wybuchy śmiechu, krzyki; generatory ledwie było słychać. Potem ludzie zaczęli podchodzić, chcąc mu uścisnąć dłoń i przypatrzyć się. Wielu z nich spotkało Azjatkę i jej przyjaciół; o kobiecie mówili z entuzjazmem. Nawet nie podała im swego imienia. Jej angielski był dobry, flegmatyczny i czysty.

— Sądziłem, że jest Pakistanką. Jej oczy wyglądały dość orientalnie, jeśli wiesz, co mam na myśli. Hm, nie tak jak twoje, miała taką fałdę obok nosa.

— Mongolską fałdę, ciemny nieuku.

Nirgal poczuł, że serce bije mu mocniej. Pomieszczenie było gorące i zaparowane, powietrze — ciężkie.

— A ludzie, którzy z nią byli?

— Niektórzy z nich mieli rysy orientalne. Azjaci, z wyjątkiem dwojga białych.

— Był ktoś bardzo wysoki? — spytał Nirgal. — Taki jak ja?

Nikt. A jednak… Jeśli grupa Hiroko wróciła na Ziemię, istniała możliwość, że młodsi z nich po prostu zostali na Marsie. Nawet Hiroko nie była w stanie zmusić ich do przylotu. Czy Frantz opuściłby Marsa? Albo Nanedi? Nirgal bardzo w to wątpił. Powrót na Ziemię, która była w potrzebie… Tak, starsi polecieliby. W ogóle cała sytuacja pasowała do Hiroko; Nirgal mógł sobie wyobrazić swoją matkę, jak podejmuje taką decyzję, a potem pływa tu wzdłuż nowych wybrzeży Ziemi i organizuje kwatery dla ludzi…

— Popłynęli do Southend. Później zamierzali ruszyć dalej w górę wybrzeża.

Nirgal popatrzył na Bly’a, który pokiwał głową, dając do zrozumienia, że mogą popłynąć na północ, za tamtymi.

Przedstawiciele eskorty Nirgala chcieli jednak najpierw wszystko sprawdzić. Na załatwienie spraw potrzebowali jeden dzień. Tymczasem Bly rozmawiał z przyjaciółmi o podwodnych projektach ratowniczych i kiedy usłyszał o planowanej zwłoce, spytał Nirgala, czy chce zobaczyć taką akcję, która miała się odbyć następnego ranka.

— …Chociaż nie jest to, rzecz jasna, przyjemny widok — dodał.

Nirgal zgodził się, a jego „opiekunowie” nie zgłaszali sprzeciwów, jeśli oczywiście kilku z nich będzie mogło towarzyszyć młodemu Marsjaninowi. Nirgalowi i Bly’owi ich towarzystwo nie przeszkadzało.

Wieczór spędzili w wilgotnym, hałaśliwym magazynie łodzi. Bly i jego przyjaciele szukali sprzętu, z którego mógłby skorzystać ich gość. Noc przespali na krótkich, wąskich kojach w łodzi Bly’a, kołysząc się, jak gdyby leżeli w dużej, niezgrabnej kołysce.


Następnego dnia o świcie wypłynęli w lekko zamglone, marsjańskie kolory: barwy różu i oranże unosiły się w powietrzu nad płynącą leniwie, szklistą, fiołkowo-różową wodą. Był prawie odpływ i ekipa ratownicza oraz trzech członków eskorty Nirgala podążyło za większym statkiem Bly’a w trzech małych otwartych łodziach motorowych; lawirowali między wierzchołkami kominów, znakami drogowymi i słupami wysokiego napięcia. Często się naradzali przez radio. Bly wyjął postrzępiony plan miasta i wykrzykiwał nazwy mijanych ulic Sheerness. Podpływał też do określonych magazynów lub sklepów. W strefie nabrzeżnej wiele z nich ocalono, ale wiele leżało w sporym rozproszeniu na równinie za plażą i na ten ranek ratownicy wyznaczyli sobie jeden z nich.

— Jesteśmy przy Two Carleton Lane.

Był to sklep jubilerski, który znajdował się obok małego rynku.

— Spróbujmy ocalić klejnoty i jedzenie w puszkach. Sam nie wiem, co ważniejsze.

Przycumowali do wierzchołka tablicy ogłoszeń i wyłączyli silniki. Bly wyrzucił za burtę małą kotwicę na sznurze, a później wraz z trzema innymi mężczyznami zasiadł przed małym monitorem AI umieszczonym na tablicy przyrządów łodzi. Z boku wisiał cienki przewód nawinięty na bęben, który obracał się z nieprzyjemnym zgrzytem. Na ekranie obraz zmieniał się z brązowego w czarny, a potem znowu w brązowy.

— Skąd wiecie, na co patrzycie? — spytał Nirgal.

— Nie wiemy.

— Ale spójrzcie, tam są chyba drzwi, widzisz?

— Nie.

Bly wcisnął mały klawisz pod ekranem.

— No dalej, maszyno. O, tam. Teraz jesteśmy w środku. To chyba rynek.

— Więc ludzie nie mają czasu zabrać ze sobą rzeczy? — spytał Nirgal.

— Niezupełnie. Prawie każdy z wschodniego wybrzeża Anglii musiał się niemal w jednej chwili ewakuować, nie było więc wystarczająco dużo środków transportu, aby można było zabrać więcej niż to, co mieściło się w jego samochodzie. Jeśli miał jakiś pojazd. Wielu ludzi nic nie wzięło z domu. Zabieramy więc cenny towar.

— A co z właścicielami?

— Och, istnieje rejestr. Sprawdzamy w nim nazwisko i o ile to możliwe, kontaktujemy się z daną osobą. Jeśli chce odzyskać swoje dobra, obciążamy ją opłatą za ocalenie mienia. W przypadku, gdy właściciel nie figuruje w rejestrze, sprzedajemy towary na wyspie. Ludzie potrzebują mebli i różnych innych rzeczy. O, spójrzcie — ciekawe, co to?

Stuknął w klawisz i ekran rozjaśnił się.

— Ach, tak. Lodówka. Mogłaby się nam przydać, ale piekielnie trudno j ą podnieść.

— Co z domem?

— Och, wysadzimy go w powietrze. Drobna sprawa, jeśli się dobrze podłoży ładunki. Ale nie zrobimy tego dziś rano. Zaznaczymy sobie i płyniemy dalej.

Łódź posuwała się powoli. Bly i drugi mężczyzna nadal patrzyli na ekran, spierając się spokojnie o kierunek rejsu.

— To miasto nie było bogate nawet przed powodzią — wyjaśnił Nirgalowi Bly. — Niszczało powoli od dwustu lat, czyli od upadku imperium.

— Chcesz powiedzieć, odkąd przestało być portem — wtrącił inny.

— Na to samo wychodzi. Starej Tamizy używano od tego czasu coraz rzadziej, aż wszystkie małe porty przy ujściu stały się zbędne. Stare dzieje.

W końcu Bly zgasił silnik i popatrzył na pozostałych. Na ich wąsatych twarzach Nirgal dostrzegł ciekawą mieszankę smutnej rezygnacji i radosnego oczekiwania.

— Więc do dzieła.

Mężczyźni zaczęli wyjmować podwodny sprzęt: pełne, piankowe stroje nurków, zbiorniki z tlenem, maski na twarz, piankowe czepki.

— Pomyśleliśmy, że sprzęt Erica powinien na ciebie pasować — stwierdził Bly. — Był dużym facetem. — Z zatłoczonej szafki wyciągnął długi, czarny skafander piankowy bez płetw i rękawic, ale z kapturem i maską na twarz zamiast nowoczesnego czepka. — Mam też jego buty.

— Przymierzę.

Nirgal i dwaj mężczyźni zdjęli ubrania i włożyli piankowe stroje nurków, pocąc się i sapiąc, kiedy naciągali materiał i zasuwali obcisłe kołnierze. Okazało się, że skafander Nirgala ma trójkątne rozdarcie na lewym boku — na szczęście, ponieważ w przeciwnym razie strój byłby prawdopodobnie za mały; był bardzo ciasny w klatce piersiowej, chociaż na nogach leżał luźno. Jeden z pozostałych nurków, imieniem Kev, zalepił Nirgalowi rozcięcie w kształcie litery „V” cienką taśmą.

— Na jedno nurkowanie wystarczy. Ale widzisz, co się przydarzyło Ericowi, no nie? — Poklepał go po boku. — Postaraj się nie zaplątać w przewód.

— Dobra.

Nirgal poczuł, jak jego ciało cierpnie pod zaklejonym rozdarciem, które nagle wydało mu się ogromne. Pomyślał o Ericu, który uwiązł w poruszającym się przewodzie i wpadł w beton albo w metal. Och, Ka!, co za ból, nie do zniesienia… śmiertelne uderzenie… ile czasu minęło, zanim stracił przytomność? Minuta? Dwie? Niemożliwa udręka, ciemności…

Otrząsnął się z sugestywnych rozmyślań nad ostatnimi chwilami życia nieznanego Erica. Był wstrząśnięty. Wszyscy nurkowie otrzymali sprzęt do oddychania. Nirgal przymocował przewód do górnej części ramienia oraz do maski na twarzy i nagle poczuł, że oddycha chłodnym, suchym powietrzem, które jego towarzysze nazywali „czystym tlenem”. Ponieważ Marsjanin lekko zadrżał, Bly spytał go jeszcze raz, czy naprawdę jest zdecydowany nurkować.

— Ależ tak — odrzekł. — Dobrze sobie radzę w zimnej temperaturze, a woda nie jest aż taka chłodna. Poza tym zapełniłem już skafander swoim potem.

Inni nurkowie pokiwali głowami, ponieważ również się pocili. Przygotowania wymagały sporego wysiłku. Pływanie było znacznie łatwiejsze: w dół po drabince i, och tak, uwolnić się od miażdżącego nacisku grawitacji, wkroczyć w coś bardzo podobnego do marsjańskiego ciążenia, albo jeszcze lżejszego. Co za ulga! Oddychając zimnym tlenem z butli, Nirgal był szczęśliwy. Niemal płaczem reagował na nagłą swobodę ciała opadającego w przyjemnym półmroku. Tak! Jego świat na Ziemi znajdował się pod wodą.

Gdy opadł głębiej, zauważył, że wszystko jest równie mroczne i niewyraźne jak na ekranie. Przedmioty dostrzec można było tylko w stożkach bardzo silnego światła, które emanowało z lampek na hełmach pozostałych dwóch mężczyzn. Podążył za nimi w górę, uzyskując najlepszy widok z nich trzech. Woda w ujściu była zimna — ocenił, że temperatura wynosi tu około dwustu osiemdziesięciu pięciu kelwinów — lecz bardzo niewielka jej ilość wsączyła mu się na nadgarstki i wokół kaptura; zresztą wysiłkiem woli bardzo mocno ją ogrzał, toteż tylko dzięki zimnym rękom i twarzy (oraz żebrom po lewej stronie) nie przegrzał się.

Dwa stożki światła strzelały w lewo bądź w prawo, kiedy dwaj nurkowie rozglądali się wokół siebie. Płynęli wąską ulicą. Nirgal patrzył na budynki, krawężniki, chodniki i ulice — ciemnoszara woda wyglądała tak samo niesamowicie jak mgła na powierzchni.

Wtedy przepłynęli przed trzypiętrowym ceglanym budynkiem, który zajmował wąską trójkątną powierzchnię przy skrzyżowaniu ulic. Kev ruchem ręki polecił Nirgalowi pozostać na zewnątrz. Marsjanin chętnie posłuchał. Trzeci nurek wpłynął w wejście, ciągnąc za sobą kabel tak cienki, że wcześniej niewidoczny; teraz. Następnie mężczyzna przymocował do progu mały krążek, przez który przeciągnął kabel. Czas mijał; Nirgal pływał powoli wokół trójkątnego budynku, zaglądając w okna na drugim piętrze — biura, puste pokoje, mieszkania. Meble unosiły się pod sufitem. Jakieś poruszenie w pokoju sprawiło, że Marsjanin szarpnął się w tył; bał się przewodu, lecz ten na szczęście znajdował się po drugiej stronie budynku. Do ustnika Nirgalowi wsączyło się nieco wody, więc przełknął ją, aby nie przeszkadzała mu oddychać. Smakowała solą, błotem, życiem roślinnym i czymś nieprzyjemnym. Popłynął dalej.

Gdy pojawił się ponownie przy wejściu do budynku, dostrzegł, że Kev i trzeci nurek starają się przeciągnąć przez próg mały metalowy sejf. Poradzili sobie, a później się odepchnęli i popłynęli w górę, czekając, aż przewód znajdzie się niemal bezpośrednio nad ich głowami. Potem pływali wokół niego niczym niezdarny zespół baletowy, aż sejf został wciągnięty na powierzchnię, gdzie zniknął. Kev wpłynął ponownie do budynku i po chwili wrócił, intensywnie machając płetwami. W rękach trzymał dwie małe torby. Nirgal podpłynął do niego, wziął jedną, po czym bardzo mocno pracując nogami, skierował się w górę, do łodzi. Wypłynął w jaskrawe światło mgły. Pragnął wrócić na dół, ale Bly polecił zakończyć nurkowanie, więc Nirgal wrzucił płetwy do łodzi i wspiął się na drabinkę zawieszoną na burcie. Pocił się, siedząc na ławce, toteż poczuł ulgę, gdy ściągnął kaptur z głowy, mimo bólu spowodowanego przypadkowym szarpnięciem włosów. Kiedy inni pomogli mu zdjąć piankowy skafander, poczuł na skórze przyjemny dotyk wilgotnego powietrza.

— Spójrz na jego pierś, rozbudowana jak u charta.

— Przez całe życie wdycha opary.

Mgła prawie się rozproszyła i pojawiło się białe niebo. Na jego tle słońce wyglądało jak jaskrawszy, jeszcze bielszy pas. Nirgal ponownie poczuł swój zwiększony ciężar, odetchnął więc kilka razy głęboko, aby zmusić organizm do szybszej pracy. Żołądek podchodził mu do gardła, szczyty płuc nieco bolały przy każdym wdechu. Wszystko kołysało mu się przed oczyma nie tylko z powodu poruszającej się wody. Niebo stało się cynkowe, a kwadrant słońca zmienił się w surowy, oślepiający błysk. Nirgal nadal siedział, oddychając szybciej i płycej.

— Podobało ci się?

— Tak! — odparł. — Szkoda, że nie czuję się tak samo na lądzie.

Ziemianie roześmiali się na to stwierdzenie.

— Proszę, filiżanka herbaty.


Nirgal zaczął podejrzewać, że zrobił błąd, decydując się na podwodną wyprawę, teraz bowiem grawitacja przeszkadzała mu jeszcze bardziej. Oddychał z trudem. Powietrze w zalanym magazynie było bardzo wilgotne, toteż Marsjanin miał wrażenie, iż z zaciśniętej pięści pociekłaby mu woda. Bolało go gardło i płuca. Wypijał kolejne filiżanki herbaty, ciągle jednak czuł pragnienie. Połyskujące ściany ociekały wilgocią. Nie rozumiał, co mówią otaczający go ludzie poza „aj”, „ech”, „o” i „nie”. Ich mowa zupełnie nie przypominała marsjańskiego angielskiego. Inny język; wszyscy nagle mówili innym językiem. Sztuki Szekspira nie przygotowały Nirgala na ten dialekt.

Spał znowu w małej koi na łodzi Bly’a. Następnego dnia przedstawiciele eskorty zezwolili na wyprawę do Sheerness, więc popłynęli na północ przez ujście Tamizy. Otaczała ich różowa mgiełka, jeszcze gęstsza niż poprzedniego dnia.

Za ujściem rzeki widać było jedynie mgłę i morze. Nirgal miał już wcześniej do czynienia z mgłą, zwłaszcza na zachodnim zboczu Tharsis, gdzie front atmosferyczny wznosił się po wypiętrzeniu, nigdy jednak nie otaczała go na wodzie. Zresztą wcześniej, na Marsie, za każdym razem temperatura wynosiła sporo stopni poniżej punktu zamarzania, chmury tworzyły więc coś w rodzaju fruwającego śniegu, bardzo białego, suchego i drobnego, który przetaczał się nad ziemią i okrywał ją białym pyłem. Właściwie Nirgal nigdy nie widział krajobrazu przypominającego ten płynny świat, który cechowała bardzo mała różnica między lekko wzburzoną wodą i przesuwającą się nad nią mgłą, w którym płyn i para stale się ze sobą mieszały. Łódź kołysała się w gwałtownym, nieregularnym rytmie.

Nagle na brzegach mgły pojawiły się ciemne obiekty, jednak Bly nie zwrócił na nie uwagi — przez zroszone wodą okno wpatrywał się intensywnie w mętną mgłę lub obserwował szereg stojących pod oknem monitorów.

W pewnej chwili wyłączył silnik i lekkie kołysanie łodzi stawało się coraz mocniejsze. Przytrzymując się ścianki kabiny, Nirgal spojrzał przez zawilgotniałe okno. Usiłował zobaczyć powód zatrzymania łodzi.

— To duży statek do Southend — zauważył Bly, ruszając bardzo wolno.

— Gdzie?

— Na bakburcie. — Bly wskazał na ekran, potem w lewo. Nirgal niczego nie dostrzegł.

Kapitan podpłynął do długiego, niskiego falochronu, przy którym z obu stron cumowało wiele łodzi. Falochron biegł na północ, do miasta Southendon-Sea, ledwie widocznego we mgle pokrywającej zbocze, na którym stały budynki.

Kilku mężczyzn pozdrowiło Bly’a.

— Cudowny dzień, nie? — mówili.

— Wspaniały — odpowiadał Bly.

Zaczęli wyjmować pudła z ładowni.

Bly spytał o Azjatkę z Vlissingen, ale mężczyźni kręcili głowami.

— Japonka? Nie ma tu nikogo takiego, kolego.

— W Sheerness mówili, że wraz ze swoją grupą popłynęła do Southend.

— Skąd to wiedzieli?

— Tak przypuszczali.

— Niczego się nie dowiesz, słuchając ludzi mieszkających pod wodą.

— Pakistańska babcia? — spytali mężczyźni przy wysokoprężnej pompie paliwowej na drugim końcu falochronu. — Udała się do Shoeburyness, jakiś czas temu.

Bly spojrzał na Nirgala.

— To tylko kilka mil stąd, na wschód. Gdyby tam była, ci ludzie wiedzieliby.

— Jednak spróbujmy — zaproponował Nirgal.

Zatankowali, po czym opuścili falochron i popłynęli przez mgłę w kierunku wschodnim. Od czasu do czasu po lewej stronie widać było zabudowane wzgórze. Skręcili i skierowali się na północ. Bly podpłynął do kolejnego ruchomego doku, w którym stało więcej mniejszych łodzi niż przy falochronie w Southend.

— Chodzi wam o grupę Chińczyków? — krzyknął jakiś bezzębny mężczyzna. — Popłynęli do Zatoki Świni! Wcześniej postawili nam oranżerię! I coś w rodzaju kościoła.

— Zatoka Świni to następna przystań — stwierdził Bly, patrząc w zamyśleniu podczas wypływania z doku.

Znowu popłynęli na północ. Tutaj linia brzegowa składała się całkowicie z zatopionych budynków. Postawili je tak blisko wody! Kiedyś najwyraźniej nie istniało zagrożenie, że zmieni się poziom morza. A później woda wystąpiła z brzegów i teraz powstała ta dziwna strefa ziemno-wodna, cywilizacja międzyfalowa, mokra i kołysząca się w mgle.

Budynki błyskały oknami. Domy wypełniono przezroczystym pęcherzykowatym materiałem, wypompowano z nich wodę i zaludniono; ich górne piętra znajdowały się tuż ponad spienionymi falami, dolne pod powierzchnią wody. Bly skierował łódź do szeregu umocowanych ruchomych doków, gdzie przywitał się z grupą kobiet w fartuchach i żółtych płaszczach przeciwdeszczowych, które naprawiały dużą czarną sieć. Zgasił silnik.

— Czy przybyła do was pewna Azjatka?

— Och, tak. Jest na dole tego budynku na końcu.

Nirgal poczuł, jak jego tętno przyspiesza. Miał kłopoty z równowagą i musiał się przytrzymać poręczy. Więc była tak blisko niego! Ostatni budynek, chyba pensjonat plażowy, został częściowo rozebrany; wszystkie szczeliny lśniły od pęcherzykowatej materii. Wewnątrz było powietrze oraz — widoczne przez błotnistą szarą wodę — zamazane plamy zielonych roślin. Bly położył Nirgalowi rękę na ramieniu, potem poprowadził go przez drzwi i wąskimi schodami w dół, do pokoju, którego cała jedna przezroczysta ściana ukazywała morze; pomieszczenie wyglądało jak brudne akwarium.

Drobna kobieta w kombinezonie rdzawego koloru przeszła przez dalsze drzwi. Była białowłosa, czarnooka, szybka i dokładna; ptasia. Nie Hiroko. Popatrzyła na niego.

— Czy to ty przyjechałaś z Vlissingen? — spytał Bly, spojrzawszy na Nirgala. — To ty zbudowałaś te podwodne domy?

— Tak — odparła kobieta. — W czym mogę wam pomóc? — Mówiła wysokim głosem z brytyjskim akcentem. Bez wyrazu popatrzyła na Nirgala. W pokoju znajdowali się także inni ludzie, wchodziło ich coraz więcej. Oblicze Azjatki przypominało twarz, którą Nirgal widział wyrzeźbioną w urwisku Medusa Vallis. Może istniała druga Hiroko, inna, która wędrowała po obu planetach i umacniała budynki…

Potrząsnął głową. Zapach powietrza przywodził na myśl zepsutą oranżerię. Światło było przyćmione. Nirgal ledwie zdołał wspiąć się z powrotem po schodach. Bly pożegnał się za nich obu. Wyszli na zewnątrz, w jaskrawą mgłę. Wrócili na łódź.

Gonił więc za ułudą. Fortel, za pomocą którego usunięto go z Berna. Albo po prostu pomyłka. A może tylko czyjś głupi błąd.

Bly posadził go w kabinie łodzi obok poręczy.

— Dobrze, już dobrze — powiedział.

Łódź kołysała się i nurkowała w gęstej mgle. Kolejny mroczny, blady dzień na rzece. Woda i mgła mieszały się ze sobą. Nirgal stał się nieco senny. Hiroko, rzecz jasna, została na Marsie. Jak zwykle w sekrecie wykonywała tam swoją pracę. Absurdem było myśleć inaczej. Gdy wrócę, znajdę ją, powiedział sobie. Tak: taki cel, takie zadanie sobie wyznaczył. Znajdzie ją i skłoni do ponownego ujawnienia. Upewni się, że przeżyła. Tylko w ten sposób można nabrać pewności i usunąć straszliwy ciężar ze swego serca. Tak, znajdzie ją.

Potem, w miarę jak płynęli dalej przez lekko wzburzoną wodę, mgła podniosła się. Niskie, szare chmury pędzące w górze sprowadziły deszcz. Następował odpływ i kiedy posuwali przez wielkie ujście, Tamiza pędziła z całą mocą. Szarobrązowa woda wyglądała jak papka, fale nacierały ze wszystkich stron naraz — dzika podskakująca powierzchnia spienionej ciemnej wody przesuwała się gwałtownie na wschód ku Morzu Północnemu. Nagle wiatr zmienił się i natarł na fale, które natychmiast odwróciły się i popędziły do morza. Między długimi pasami piany unosiły się wszelkiego rodzaju przedmioty: pudła, meble, dachy, całe budynki, przewrócone do góry dnem łodzie, kawałki drewna. Szczątki domów i ich wyposażenia. Załoga Bly’a stała na pokładzie, przechylając się przez balustradę z bosakami i lornetkami, wołając do niego, jak powinien płynąć, aby na coś nie wpaść lub — wręcz przeciwnie — by się zbliżyć do jakiegoś ciekawego obiektu. Wszyscy zajęli się pracą.

— Skąd tu tyle śmieci? — spytał Nirgal.

— Z Londynu — odparł Bly. — Pieprzony Londyn, zmywany do morza.

Chmury nad łodzią pędziły na wschód. Rozejrzawszy się po rozszalałej wodzie wielkiego ujścia rzeki, Nirgal dostrzegł wiele innych małych łodzi, które wyławiały szczątki towarów lub po prostu łowiły ryby. Bly machał do niektórych mijanych łodzi, na inne buczał. Dźwięki syren niosły się na wietrze nad upstrzoną szarością wodą ujścia; najwyraźniej odgłosy sygnalizowały jakieś wiadomości, które komentowali między sobą członkowie załogi Bly’a.

— Hej, a co to znowu!? — nagle krzyknął Kev i wskazał w górę rzeki.

Z brzegu mgły zasnuwającej ujście Tamizy wyłonił się statek o wielu żaglach z osprzętem rejowym na trzech masztach; kształt żaglowca był staroświecki i w jakiś sposób świetnie Nirgalowi znany, mimo iż młody Marsjanin nigdy wcześniej go nie widział. Chór dźwięków syren pozdrawiał nowo przybyły statek — dały się słyszeć szalone buczenia i długie, piskliwe gwizdy; wszystkie odgłosy zlewały się w jeden i zdawały się trwać bez końca, jak gdyby w nocy rozbudzono sforę psów, które, ujadając, wypełniają powierzone im zadanie ochrony domu. Ponad dźwiękami wybuchł ostry i przeszywający odgłos syreny Bly’a, łącząc chór. Nirgal nigdy nie słyszał takiego szaleństwa dźwięków, wręcz raniły mu uszy! Powietrze wydawało się gęstsze, dźwięk łodzi Bly’a jakby mocno zbity. Kapitan uśmiechał się i przyciskał pięścią włącznik syreny. Mężczyźni z załogi łodzi stali przy balustradzie albo na niej, podobnie — członkowie eskorty Nirgala; wszyscy coś wykrzykiwali w stronę niezwykłego statku.

W końcu syrena Bly’a umilkła.

— Co to? — krzyknął Nirgal.

— „Cutty Sark”! — odkrzyknął Bly, po czym odrzucił głowę w tył i roześmiał się. — Stał w Greenwich! Przymocowany w parku! Jakieś szalone dranie musiały go uwolnić. Cóż za wspaniały pomysł. Musieli go zaholować przez barierę powodziową. Spójrzcie na jego żagle!

Z każdego z trzech masztów starego klipera rozpościerało się cztery albo pięć żagli, między masztami widać było również kilka żagli trójkątnych; sięgały do przodu, do bukszprytu. Żaglowiec płynął środkiem odpływu, popychał go silny wiatr, toteż przecinał pianę i szczątki towarów, rozszczepiając wodę ostrym dziobem, ciągnąc za sobą białe fale. Nirgal widział stojących przy żaglach mężczyzn, większość z nich wychylała się przez noki rei, machając rękoma ku nierównej flotylli mijanych łodzi motorowych. Wimple rozciągały się od szczytów masztów — duże niebieskie flagi z czerwonymi krzyżami. Kiedy słynny statek przepływał tuż obok łodzi Bly’a, kapitan Nirgala ponownie wdusił przycisk syreny, a mężczyźni znowu zaczęli krzyczeć. Żeglarz przy końcu rei zamachał do nich obiema rękoma, pochylając do przodu pierś i opierając ją o duży polerowany walec z drzewa. Nagle mężczyzna stracił równowagę. Wszyscy dostrzegli jego upadek; poruszał się jak w zwolnionym tempie. Z ustami otwartymi w małe „O” przechylił się do tyłu i wpadł w białą wodę, która pieniła się przy burcie statku.

Marynarze z łodzi Bly’a krzyknęli jednocześnie:

— Nie!

Bly przeklął głośno i włączył silnik, który nagle — w ciszy, zapadłej po wyłączeniu syreny — zabrzmiał niezwykle głośno. Od wody odbił się ryk łodzi podpływającej ku mężczyźnie za burtą. Nieszczęśnik wyglądał teraz jak jedna czarna kropka wśród innych; szaleńczo machał podniesionym ramieniem.

Wszystkie łodzie buczały, trąbiły, dzwoniły, „Cutty Sark” jednakże nie zwolniła. Pożeglowała w dal na pełnej prędkości, wszystkie żagle były mocno wydęte i stanowiły z tyłu piękny widok. Gdy łódź Bly’a dotarła do pływającego żeglarza, rufa klipera znajdowała się już daleko na wschodzie; biel żagla i czerń takielunku widoczne były przez jakiś czas, póki nie zniknęły nagle w kolejnej ścianie mgły.

— Cóż za wspaniały widok — ciągle powtarzał jeden z mężczyzn. — Cóż za wspaniały widok!

— Tak, tak, wspaniały, ale wyciągajmy tego biednego faceta.

Bly zwolnił. Jego ludzie rzucili na bok drabinkę i pochylili się, aby pomóc przemoczonemu żeglarzowi wejść na szczeble. W końcu dotarł do góry i przedostał się przez balustradę, lekko pochylony w mokrym ubraniu. Trzymał się balustrady i drżał.

— Ach, dzięki — zdołał powiedzieć, jednocześnie wymiotując przez burtę. Kev i inni członkowie załogi zdjęli z niego mokre ubranie i okryli go grubymi, brudnymi kocami.

— Jesteś głupim, pieprzonym idiotą — krzyknął Bly ze sterówki. — Mogłeś opłynąć świat na „Cutty Sark”, a teraz tkwisz tutaj, na „Pannie młodej z Faversham”. Jesteś głupim, pieprzonym idiotą.

— Wiem — odparł niedoszły topielec.

Mężczyźni zarzucili mu na grzbiet kurtkę, śmiejąc się.

— Ha, ha, kretyn, machający do nas jak ciapa!

Przez całą drogę z powrotem do Sheerness marynarze wypowiadali się na temat niemądrego zachowania żeglarza, który tymczasem, chroniąc się przed wiatrem, wysychał za sterówką. Ubrano go w o wiele za małe zapasowe ubrania. Żeglarz śmiał się wraz z marynarzami, przeklinał swój brak szczęścia, opisywał upadek, aż się uspokoił. Po powrocie do Sheerness pomogli mu zejść do podwodnego magazynu, gdzie nakarmili go gorącym gulaszem i napoili kolejnymi półkwartami mocnego piwa, a przy okazji każdej napotkanej w środku osobie i wszystkim, którzy schodzili po drabinie, opowiadali całą historię pechowego upadku.

— Patrzcie na tego głupiego ciamajdę, co spadł z „Cutty Sark” dziś po południu. Niezdarny drań, który mógł pod pełnymi żaglami dopłynąć na Tahiti!

— Do Pitcairn — poprawił swego marynarza Bly.

Sam żeglarz, straszliwie pijany, opowiadał swoją historię równie często jak jego ratownicy.

— Po prostu puściłem na sekundę rękę, lekko się przechyliłem i już spadałem. Latałem w przestrzeni kosmicznej. Nie sądźcie, żeby to miało znaczenie, wiem, że nie ma. Podnosiłem ręce przez cały rejs w górę Tamizy. Och, wybaczcie, muszę iść zwymiotować.

— Boże, ten żaglowiec stanowił naprawdę wspaniały widok. Miał więcej żagla, niż potrzebowali, co na szczęście już wyszło z mody. Ale taki widok!

Nirgal był ponury i kręciło mu się w głowie. Całe duże pomieszczenie ciemno połyskiwało, z wyjątkiem pewnych miejsc, w których lśniły smugi jaskrawego światła. Światłocień pomieszanych przedmiotów, Brueghel w czerni i bieli. Było bardzo głośno.

— Pamiętam wiosenne roztopy trzynastego, Morze Północne w moim salonie…

— Ach, nie, tylko nie roztopy trzynastego, nie opowiadaj o nich znowu!

Nirgal wyszedł do męskiej toalety — wydzielonego pokoiku w rogu pomieszczenia. Sądził, że poczuje się lepiej, jeśli sobie ulży. Wewnątrz jednej z przegród klęczał na podłodze uratowany żeglarz, gwałtownie wymiotując. Marsjanin wycofał się i usiadł na najbliższej ławce, aby zaczekać. Podeszła do niego jakaś młoda kobieta, wyciągnęła rękę i dotknęła czubka j ego głowy.

— Jesteś rozpalony!

Nirgal przyłożył dłoń do czoła i spróbował się skupić na temperaturze.

— Trzysta dziesięć stopni Kelvina — zaryzykował. — O cholera!

— Masz gorączkę — zauważyła nieznajoma.

Obok niego usiadł jeden z ochroniarzy. Nirgal powiedział mu o temperaturze, a mężczyzna spytał:

— Sprawdzisz na naręcznym komputerze?

Marsjanin skinął głową i odczytał wynik. Trzysta dziewięć kelwinow.

— Cholera — powtórzył.

— Jak się czujesz?

— Rozpalony. I ciężko mi się oddycha.

— Chyba zabierzemy cię do lekarza.

Nirgal potrząsnął głową, lecz natychmiast mu się w niej zakręciło. Obserwował, jak ochroniarze dzwonią, aby umówić wizytę. Podszedł Bly i przedstawiciele ochrony Nirgala zadali mu kilka pytań.

— W nocy? — spytał Bly.

Rozmowa odbywała się bardzo cicho. Kapitan wzruszył ramionami, gestem dając do zrozumienia, że nie jest to dobry pomysł, ale możliwy do wykonania. Ochroniarze kontynuowali pytania, a Bly wypił ostatnią półkwartę piwa, po czym wstał. Jego głowa znalazła się na wysokości głowy Nirgala, tyle że ten na wpół siedział oparty plecami o stół. Kapitan reprezentował niemal inną rasę: krępy, niski, potężne zwierzę ziemno-wodne. Czy wiedzieli o tym przed powodzią? Czy wiedzą teraz?

Ludzie żegnali się, bardzo mocno i boleśnie ściskając mu rękę. Wspięcie się po drabince do wieżyczki obserwacyjnej było męczące. Znaleźli się na zewnątrz w chłodnej, wilgotnej nocy; mgła okryła wszystko całunem. Bly bez słowa poprowadził ich na swoją łódź. Milczał nadal, gdy uruchamiał silniki i odcumowywał łódź. Popłynęli po niskiej martwej fali. Po raz pierwszy kołysanie na wodzie przyprawiło młodego Marsjanina o prawdziwe mdłości. Były gorsze niż ból. Nirgal usiadł obok Bly’a na stołku, obserwując szary stożek oświetlonej wody i mgły przed dziobem łodzi. Kiedy zamajaczyły ciemne obiekty, zwolnił, po czym zatrzymał silniki. W pewnym momencie syknął. Przez długi czas usiłowali zadokować na ulicach Faversham, a gdy im się wreszcie udało, Nirgal czuł się już zbyt chory, aby się odpowiednio pożegnać. Zdołał jedynie uścisnąć rękę Bly’a i spojrzeć przez krótką chwilę w niebieskie oczy mężczyzny. Takie twarze. Można by w nich zobaczyć dusze tych ludzi. Czy przedtem o tym wiedzieli?

Potem kapitan odpłynął, a Nirgal znalazł się wraz z ochroniarzami w samochodzie. Z warkotem jechali przez noc. Marsjanin miał wrażenie, że jego ciężar rośnie, tak jak podczas zjazdu windą. Następnie wsiedli do samolotu i wznieśli się w ciemność, potem opadli. Nirgal czuł ból w uszach i mdłości. Znajdowali się w Bernie, przy boku młodego Marsjanina stanął Sax. Duża pociecha.

Nirgala położono do łóżka; był bardzo rozpalony, oddech miał wilgotny i bolesny. Za jedynym oknem widział Alpy. Białe wyrywało się z zielonego, jak śmierć wznosząca się z życia, nacierająca, aby przypomnieć mu, że viriditas to zielony zapalnik, który wybuchnie pewnego dnia, tworząc supernową biel, przywracając ten sam układ elementów, jaki istniał wcześniej, zanim powstał wzorzec kurzawy pyłu. Biel i zieleń; Nirgal miał wrażenie, że Jungfrau wpycha mu się w gardło. Chciał spać, pragnął uciec przed tym uczuciem.

Sax siedział u jego boku i trzymał go za rękę.

— Sądzę, że Nirgal musi wrócić do marsjańskiego ciążenia — powiedział do kogoś, kogo chyba nie było w pokoju. — To może być jakaś forma choroby wysokościowej. Albo innej. Może alergii. Tak czy owak, reakcja ogólna całego układu. No i obrzęk. Zabierzmy go natychmiast do samolotu „ziemia-przestrzeń” i umieśćmy w pierścieniu grawitacyjnym z marsjańską grawitacją. Jeśli mam rację, to mu pomoże, jeśli nie — nie zaszkodzi.

Nirgal próbował się odezwać, nie mógł jednak złapać tchu. Ten świat zatruł go, zmiażdżył, ugotował na pełnej bakterii parze. Uderzył w żebra: Nirgal był uczulony na Ziemię. Ścisnął rękę Saxa, potem przycisnął ją do piersi, jak gdyby wbijał sobie nóż w serce.

— Tak — wysapał i zobaczył, że Sax spojrzał z ukosa. — Dom, tak, dom.

Загрузка...