Rozdział 4 MAŁY LUDEK

Stile przekroczył zasłonę i zaraz znalazł się w gęstym, cienistym lesie na Phaze. Odnalazł ubranie, odział się i nucąc jakąś melodię, zgromadził wokół siebie magię. Chciał zaklęciem zawiadomić Neysę o swoim powrocie, by klacz zabrała go do Zamku.

Nagle przyszło mu do głowy, że jest to zbędna strata czasu, który mógłby wykorzystać w lepszy sposób. Dlaczego by nie poeksperymentować i sprawdzić, czy potrafi przenieść samego siebie w inne miejsce. Przez chwilę zastanawiał się, trochę zdenerwowany, aż wreszcie wyśpiewał zaklęcie: — Przenieś mężczyznę tego do Zamku Błękitnego. — Nie był to najlepszy z jego wierszy, lecz nie miało to większego znaczenia; prawie natychmiast Stile znalazł się na zamkowym podwórcu.

Kręciło mu się w głowie i czuł mdłości. Widocznie albo zaklęcie było kiepskie, albo też przenoszenie samego siebie nie należało do najlepszych pomysłów. W każdym razie nie będzie się śpieszył z powtórką; co prawda znalazł się w Zamku, ale za cenę utraty dobrego samopoczucia.

Neysa stała na podwórcu, pasąc się na spłachetku magicznej trawy. Każde źdźbło, które wyskubała, natychmiast odrastało, tak że trawnikowi, choć był tak mały, nie groziło zniszczenie. Ledwo Stile zdążył się pojawić, klacz czujnie uniosła głowę i zastrzygła uszami. Natychmiast też podbiegła do niego.

— Ostrożnie! Nabijesz mnie na róg! — zawołał Stile i objął ją za szyję, chroniąc się przed upadkiem.

Neysa parsknęła. Umiała precyzyjnie operować rogiem i nigdy nie trafiała tego, kogo nie miała zamiaru trafić, ani też nie chybiała tego, kogo chciała nabić na róg. Zagrała. pytającą nutę.

— Miło mi, że cię to interesuje — powiedział Stile, przegarniając palcami jej czarną, lśniącą grzywę: Od razu poczuł się lepiej; wokół jednorożców unosiła się zawsze lecznicza aura. — Ale to bez znaczenia. Następnym razem poproszę ciebie; robisz to lepiej.

Jednorożec zagrał następne pytanie.

— Ach, to — mruknął Stile. — Sheen zadbała o mnie i zdążyliśmy na pojedynek. Walczyłem z obywatelem, byłym zwycięzcą Turnieju. Niewiele brakowało, a przegrałbym.

W muzyce Neysy słychać było cierpką nutę.

— Nie, to świetny gracz — zapewnił ją Stile. — Równie dobry jak ja. Przypominało to bitwę między Adeptami! Ale szczęście dopisało mi i wygrałem dosłownie w ostatnim momencie. A teraz on pomoże mi dowiedzieć się, kto usiłuje mnie zabić na Protonie. — Znacząco poklepał się po kolanie. — A potem, gdy już poradzimy sobie z Ogierem, wyruszymy na poszukiwania mordercy mego sobowtóra na Phaze. Nie lubię mieć anonimowych przeciwników. — Twarz jego przybrała twardy wyraz. — Nie, stanowczo nie lubię.

Nadeszła Błękitna Pani. Miała na sobie tylko kostium kąpielowy i jak zawsze była tak piękna, że aż poczuł ból. Nie chodziło tylko o jej cudownie pełną figurę, gdyż Sheen była zgrabniejsza, lecz uroda Pani charakteryzowała się jedyną w swoim rodzaju harmonią ruchów, twarzy i figury. Słowo „Pani” wydawało się dla niej stworzone i pasowało do niej zawsze, bez względu na to, w co była ubrana.

— Witaj, mój panie — rzekła cicho.

— Dzięki, pani. — Nie było go tu tylko jeden dzień, lecz zmiana otoczenia była tak drastyczna, iż wydawało mu się, że upłynęło znacznie więcej czasu.

— Powrócił twój przyjaciel Hulk.

— Świetnie — powiedział Stile. Czuł, że jest jeszcze trochę zesztywniały po wyczerpującej grze w football, ale cieszył się z powrotu, gotów do wysłuchania słów Wyroczni. przyszło do głowy, że zasłona oddzielająca świat nauki od świata magii mogłaby być podobnym zjawiskiem. — Lecz był tam jeszcze jeden pytający, wampir…

— My nigdy nie mieliśmy nic wspólnego z takimi jak on! — zaprotestowała Błękitna Pani.

— Ani też z wilkołakami i jednorożcami — uśmiechnął się krzywo Stile.

Umilkła, lecz wcale nie była udobruchana. Jej mąż z całą pewnością nie utrzymywał kontaktów z podobnymi stworzeniami. Obecność wilkołaków i jednorożców w Błękitnym Królestwie to sprawka Stile’a, który uważał to za zmianę na korzyść. Pani natomiast zaliczała się do konserwatystek.

— Prawdę mówiąc, to był bardzo porządny gość — wyjaśnił Hulk. — W drodze do Wyroczni zabłądziłem, a on właśnie przelatywał, zobaczył, że mam kłopoty, i przybrawszy ludzką postać, zaofiarował mi pomoc. Nie wiedział, że jestem człowiekiem; wziął mnie za małego olbrzyma, czy też ogra, a wszystkie te pseudoludzkie gatunki czują do siebie coś w rodzaju sympatii. Myślę też, że był trochę zaciekawiony moim motocyklem; na Phaze nie ma wielu podobnych urządzeń! Kiedy uświadomiłem sobie, kto przede mną stoi, pomyślałem, że przyjdzie mi stoczyć walkę mego życia, lecz wampir uspokoił mnie, że jego lud żywi się krwią zwierząt hodowanych jedynie w tym celu i dobrze się z nimi obchodzi. W czasie wojny zdarza się im wysysać krew wrogów, lecz nie należy to do reguły. I nigdy nie czynią tego przyjaciołom. Kpił sobie z wiary, że człowiek ugryziony przez wampira sam nim zostaje; to obrzydliwa plotka roznoszona przez zawistne stworzenia. Choć możliwe też jest, że te historie są wynikiem fałszywej interpretacji miłosnych zwyczajów wampirów, w czasie których samiec i samica dzielą się krwią. Opowiadał tak, że wydało mi się to nawet atrakcyjne. Akt dawania i przyjmowania daru. Myślę, że gdybym zakochał się w wampirzej pani, pozwoliłbym jej possać… — Urwał nagle, zawstydzony. — Chyba źle to wyraziłem. Chodziło mi o…

Stile roześmiał się i nawet Pani uśmiechnęła się na chwilę. — Nie należy się wstydzić żadnej z form miłości — stwierdził Stile.

— No, racja — zgodził się Hulk. — I tak sobie rozmawialiśmy, a im dłużej to trwało, tym bardziej mi się podobał. Narysował mi na piasku mapę, żebym mógł bez kłopotów odnaleźć Pałac Wyroczni. A potem zamienił się w nietoperza i odleciał. I wiecie, pokazał mi najkrótszą drogę. Zajechałem w kilka godzin, a poprzednim szlakiem zajęłoby mi to kilka dni.

Hulk znowu wzburzył wodę i fala zniszczyła powstały przedtem na wodzie wzór.

— Coraz trudniej przychodzi mi nie wierzyć w magię. Widziałem, jak człowiek ten przemieniał się, widziałem, jak lata. Był już w Pałacu, gdy tam dotarłem, i zaprowadził mnie do komnaty, w której znajduje się Wyrocznia… Była tam tylko wystająca ze ściany tuba. Poczułem się jak idiota, ale podszedłem i zapytałem: „Jak Stile pokonać ma…” zapomniałem użyć twojego tytułu z Phaze, lecz nie miało to chyba żadnego znaczenia dla Wyroczni. „Jak Stile pokonać ma Ogiera w równej walce na Rożcolimpiadzie?” I tuba odpowiedziała: „Pożyczcie Platynowy Flet”. Nie zrozumiałem, co to ma znaczyć, i prosiłem o wyjaśnienie, lecz tuba milczała.

— Wyrocznia nie lubi głupców — wyjaśniła Pani. — Odpowiada tylko na jedno pytanie i uważa, nie obraź się ogrze, wszystkich ludzi za głupich.

Hulk uśmiechnął się. Najwyraźniej otrzymał jako przydomek nazwę istoty, którą najbardziej przypominał wyglądem; zresztą wcale mu to nie przeszkadzało.

— Tak też to zrozumiałem. Ale boję się, że cię zawiodłem, Stile.

— Byłem równie rozczarowany, gdy oznajmiono mi „Poznaj sam siebie” — przypomniał Stile. — A memu przyjacielowi, wilkołakowi, polecono „kultywować Błękit” i też nie mógł tego zrozumieć. Wszyscy mamy kłopoty z interpretacją odpowiedzi Wyroczni, a w końcu okazuje się, że zawsze mają sens.

— Choć nie zawsze taki, jaki byśmy sobie życzyli — zgodziła się Błękitna Pani. — Kiedy powiedziano mi: „Żadnych z pierwszym”, sądziłam, że to czysty nonsens. Wiem teraz, ku mojej rozpaczy, co…

Odwróciła się szybko, lecz Stile zdążył dostrzec na jej twarzy cierpienie, którego nie zdołała ukryć. Nie wiedział, że odwiedziła kiedyś Wyrocznię. Odpowiedź musiała być w jakiś sposób związana ze śmiercią jej męża.

Hulk przerwał niezręczne milczenie.

— Jeszcze raz porozmawiałem z wampirem Vodlevilem… tak ma na imię… i porównaliśmy nasze odpowiedzi. Okazało się, że pytał Wyrocznię, jak pomóc swemu synowi, który jest uczulony na krew… dla wampira to nic zabawnego…

— W żadnym wypadku! — zawołał Stile.

— Oczywiście nie cały czas żywią się krwią. — Hulk był zupełnie poważny. — Potrzebują jej, by przybrać postać nietoperza i móc latać. Krew wspomaga magię. A więc chłopiec nie może dotrzymać kroku reszcie rodziny. Cóż, myślę, że na jego miejscu też bym się tym martwił.

— Jasne — zgodził się Stile. Było mu przykro, że wcześniej uznał sytuację za nieco śmieszną.

— Ale Wyrocznia powiedziała mu tylko: „Omotaj Żółtą”. Bardzo go to rozzłościło, bo, jak powiedział, Żółta jest Adeptką, a wampiry nie utrzymują kontaktów z Adeptami. Mieszkają w pobliżu jakiejś Adeptki, lecz boją się jej i trzymają od niej z daleka. A nawet gdy zdarza im się pertraktować z Adeptem, nawet do głowy by im nie przyszło, by go oszukać. Zresztą Żółta jest spośród nich najgorsza. Wiele wampirów zostało przez nią schwytanych i sprzedanych innym Adeptom, którzy za pomocą magii zmuszają je do ślepego posłuszeństwa i używają do szpiegowania i prześladowania innych zwierząt, co wyrabia całemu plemieniu złą opinię. A więc Vodlevile wracał do domu praktycznie bez odpowiedzi. Nie mogłem mu pomóc, nic przecież nie wiem o Adeptach. Bardzo mi go żal.

— Wygląda, że to stworzenie z charakterem — stwierdził Stile. — Dlaczego Wyrocznia miałaby sugerować takiej istocie, że ma kogoś oszukać? Równie dobrze mogłaby wcale mu nie odpowiadać.

— Omotanie kogoś nie musi oznaczać oszustwa — zauważyła Pani. — Sugeruje jakiś fortel, ale niekoniecznie nieuczciwość.

— Vodlevile jest niezwykle prostolinijny — wtrącił się Hulk. — Nie ma w nim żadnej przebiegłości. I zresztą pomógł mi. Powiedział, że większość metalowych przedmiotów znajdujących się na Phaze, takich jak narzędzia, broń czy instrumenty muzyczne, jest dziełem Małego Ludku, szczepu Ciemnych Elfów. Niektórzy z nich tworzą w kości, inni w drewnie, a jeszcze inni w metalach: srebrze, złocie, platynie. Tak więc, gdyby udało się odszukać właściwy szczep elfów…

— Nie tak łatwo je odnaleźć — stwierdziła Błękitna Pani. — Mieszkają głównie w Purpurowych Górach, a że nie cierpią zwykłych ludzi, rzadko utrzymują z nimi kontakty. A Adeptów nie znoszą jeszcze bardziej. Gdy mój pan zapragnął doskonałego instrumentu muzycznego, nie mógł sam udać się do elfów, lecz zmuszony był do handlu z sokolnikiem, który miał znajomości po obu stronach zasłony. Wiele razy twierdził, że chce zawrzeć z nimi znajomość, lecz one odrzucały wszystko, co mógł im zaoferować.

— Vodlevile mówił to samo — wtrącił Hulk. — To dlatego zaraz pomyślałem, że czekają cię niebezpieczeństwa. Zdaniem wampira im cenniejszym metalem zajmuje się dany szczep, tym bardziej unika on ludzi, gdyż ci usiłują kraść drogocenne wyroby. Elfy nienawidzą zwłaszcza wysokich mężczyzn. Zabiliby mnie, jak tylko przekroczyłbym granicę ich terytorium. A co do Błękitnego Adepta… — Hulk pokiwał głową. — Moja wyrocznia też nie na wiele się przyda. Lecz przekazuję ci ją tak, jak została wypowiedziana, i mam nadzieję, że nie przyniesie ci ona nieszczęścia.

Stile zamyślił się. — Rady Wyroczni, choć niejasne, są zawsze niezwykle praktyczne. Oczywiście trzeba trochę popracować, żeby je dobrze zrozumieć. Ale na pewno mają głęboki sens… i dla mnie, i dla wampira. Sądzę, że będę mógł mu pomóc i odwdzięczyć się w twoim imieniu.

— Miałem nadzieję, że tak do tego podejdziesz — wyznał Hulk. — Zresztą on usiłował pomóc ci w twojej misji.

— To mi się nie podoba — rzekła Pani. — Masz zamiar odwiedzić Mały Ludek?

— Możliwe — odparł Stile. — Tego właśnie obawiał się Hulk, znający moje zamierzenia. Lecz najpierw rozwiązać muszę mniej pilny dla mnie problem. Wymyślenie zaklęcia zabierze mi trochę czasu. Spotkajmy się na dziedzińcu za dziesięć minut.

— Żadne zaklęcie nie przeniesie cię bezpiecznie do twierdzy Małego Ludku — zaprotestowała Pani. — Są równie odporni na magię jak jednorożce. Lepiej już byłoby, gdybyś udał się między trolle czy gobliny; miałbyś z nimi więcej szans.

— Chciałbym wezwać tu Żółtą Adeptkę.

— Żółta! — wykrzyknęła przerażona. — W naszym Królestwie?

— Przysiągłem nigdy nie przekroczyć granic jej władztwa, a więc to ona będzie musiała mnie odwiedzić. W ten sposób zamierzam obejść zakaz. Chodź, dajmy Hulkowi szansę się ubrać. — Stile ruszył do drzwi. Pani prychała z oburzenia, lecz nie opierała się więcej.

O omówionej godzinie spotkali się na dziedzińcu. Pani najwyraźniej zdążyła już porozmawiać z Neysą, gdyż klacz gniewnie poruszała rogiem i parskała coś pod nosem.

Stile zagrał na harmonijce, gromadząc wokół siebie magiczną aurę.

Żółta Adeptko, proszę cię, przybądź do Zamku, odwiedź mnie — zaśpiewał.

W jednej chwili zjawiła się przed nimi Żółta Wiedźma.

— Błękitny, sądziłam, że jesteśmy kwita! — powiedziała ostrym tonem. — Czyżbyś chciał wojny między Adeptami?

— W żadnym wypadku, Żółciutka. Chcę tylko zawrzeć z tobą korzystny dla obu stron układ i na pewno nigdy nie najadę na twoje Królestwo.

— Tak i jest, przystojniaczku. — Zerknęła na niego paciorkowatymi oczkami. — Zawsze dotrzymujesz przyrzeczeń. Lecz nie jestem odziana, tak jak powinnam. Pozwól, bym się trochę odświeżyła. — I sięgnęła do kieszeni workowatej sukni, wymacując flakonik z wywarem.

— Pozwól, że ja to zrobię. Jesteś przecież moim gościem. — Stile zagrał króciutką melodyjkę. — Kiedy Żółciutka w mym zamku gości, niech jej uroda przyczyni radości — zaśpiewał.

Na miejscu paskudnej staruchy stała teraz olśniewająco piękna młoda dziewczyna o przyjemnie zaokrąglonej figurze, długich, złotożółtych warkoczach, odziana w miłą dla oka wieczorową suknię. Błękitna Pani aż wytrzeszczyła oczy, a Hulkowi wprost opadła szczęka. Neysa parsknęła tylko z lekceważeniem; już to nieraz widziała.

Upiększona Żółta wyciągnęła flakonik, wytrząsnęła z niego kropelkę i wzięła do ręki uformowane z niej lusterko. — Och, nie powinieneś był tego robić, kochanie! Doprawdy uchwyciłeś to perfekcyjnie, mój skarbie!

— I tak nie przestała być wiedźmą — mruknęła Pani przez zęby. Neysa zgodnie parsknęła.

Żółta rzuciła im krótkie spojrzenie.

— Wiedźmą, raczysz powiedzieć? A czyż wszystkie nimi nie jesteśmy, bez względu na nasze kształty czy magię? Jakie szansę może mieć mężczyzna z uwodzicielką, wszystko jedno, jakiego koloru?

— Żadnych — mruknął Hulk.

Neysa udała, że chce go nabić na róg, i olbrzym szybciutko uskoczył jej z drogi.

— Chodzi mi o coś takiego — pospiesznie wtrącił się Stile. — Pewien wampir, Vodlevile, ma syna uczulonego na krew. Wyrocznia poleciła mu omotać Żółtą. On nie chce mieć z tobą…

— Tak, mam wywar leczący tę dolegliwość — przyznała Żółta. — Lecz co ofiaruje on w zamian?

— Nic — odparł Stile. — Wampiry boją się ciebie, choć nie mogę zrozumieć dlaczego.

Pokiwała mu ostrzegawczo palcem, w podobny sposób, jak uczynił to na Protonie Strzelec.

— Tylko nie udawaj mi tu niewiniątka, mój śliczny! Mam zaległe zamówienia na jednego nietoperza. Choć przyznać muszę, że ich strach przed Adeptkami może mieć racjonalne źródło, gdyż zamieszkują w pobliżu jednej takiej, którą wilki obdarzyły epitetem „kobieta”.

Hulk stłumił śmiech. Obelgi zmieniały się tu wraz z przynależnością gatunkową rzucającego.

— Vodlevile nie chce mieć z tobą nic wspólnego — ciągnął spokojnie Stile — lecz ja chcę. Jeśli jesteś gotowa wymienić przysługę za przysługę, tak jak jeden zawodowiec z drugim, to o to właśnie chcę cię prosić.

— A cóż uczynił dla ciebie ten nietoperz?

— Pomógł memu przyjacielowi, Hulkowi, którego wysłałem z pewną misją. Vodlevile ani nie prosił mnie o pomoc, ani jej oczekuje.

— Te machinacje honoru i przyjaźni zawsze mnie fascynowały! — Pokręciła głową. — Twoja wielkoduszność wobec zwierząt będzie cię drogo kosztować, Błękitny. — Spojrzała na Neysę, która zastrzygła uszami. — Lecz jest w tobie prawdziwa przebiegłość, co budzi moje uznanie. W końcu z tego żyję, więc i z tobą mogę zawrzeć podobny układ. Nietoperz otrzyma swój wywar.

— Dzięki, czarownico. A o co prosisz w zamian?

— Chciałabym — przybrała skromną minkę — żebyś przyszedł spotkać się ze mną, tak jak kiedyś gotów byłeś… — Oczy Żółtej spoczęły na Błękitnej Pani, patrzącej z pogardą w bok, i na Neysę, z której nozdrzy zaczęła ulatywać para. — Lecz zabrania ci tego twoja przysięga, a nawet gdyby ci na to pozwalała, inni wyraziliby swój sprzeciw słowami i rżeniem.

Z nozdrzy Neysy posypały się iskry; koniec jej rogu zadrżał leciutko, co wiedźmie nie wróżyło nic dobrego.

— Zgadzam się całkowicie — odparł Stile, z trudem utrzymując powagę. Chwytanie i sprzedawanie żywych zwierząt budziło w nim odrazę, lecz mimo to osoba samej Żółtej wzbudzała w nim pewną sympatię. Oczywiście nie mogło być nawet mowy o jakimkolwiek romansie, z czego wiedźma doskonale zdawała sobie sprawę; drażniła tylko swoje przeciwniczki. Podobne drobne złośliwości mniej przyjemne bywały dla kobiet, przeciw którym je skierowano, niż dla mężczyzn, słuchających ich z ochotą.

— A więc dam ci to na kredyt — zdecydowała Żółta. — Któregoś dnia, gdy będę potrzebować pomocy w niezbyt wielkich kłopotach, wezwę ciebie…

— Zgoda — odparł Stile. — Pod warunkiem, że przysługa nie będzie wymagała złamania moich zasad i będę jeszcze żył.

— Właśnie. Czeka cię iście burzliwa przyszłość. — Żółta zastanawiała się przez chwilę. — A więc pozwól, że poprawię szansę mojej inwestycji i podaruję ci pewien wywar. — Wyciągnęła zza stanika malutki flakonik i podała go Stile’owi.

Przyjął go, nie zwracając uwagi na ogniste parsknięcie Neysy.

— Jeśli wolno mi spytać…

— To nie sekret, mój mały. Eliksir sprawia, że jego właściciel staje się mniej obrzydliwy dla elfów.

— Ty fałszywa lisico! — wykrzyknął Stile. — Podstępna dziewko! Cały czas wiedziałaś o mojej misji!

— Oczywiście, od początku do końca — odrzekła. — Choć bardziej odpowiada mi określenie „lisica” niż „dziewka”. — I znikła.

— Ale masz znajomych! — zauważył z uznaniem Hulk. — Ona naprawdę ma w sobie coś z lisa!

— Lub z suki! — mruknęła Pani i obie z Neysą sztywnym krokiem opuściły dziedziniec.

— Wcale nie jest taka zła — Stile uśmiechnął się — biorąc pod uwagę, że naprawdę jest staruchą i wiedźmą. Tak jak teraz, wyglądała jakieś sto lat temu, kiedy była młoda. — Przez chwilę namyślał się. — Hulk, nie mam niestety tyle czasu, ile potrzeba na podobnie ważną misję, więc chcę wyruszyć w stronę Purpurowych Gór już wieczorem, gdy tylko ustalę miejsce pobytu Platynowych Elfów.

— Idę z tobą!

— Nie, przyjacielu. Twoja obecność tylko by je rozwścieczyła, a ja nie idę tam by walczyć, lecz pożyczyć flet. Zresztą potrzebuję cię tutaj, byś strzegł Błękitnej Pani, tak jak robiłeś to wcześniej.

— Wołałbym już tego nie robić, Stile. — Hulk zmarszczył brwi.

— Nie podoba ci się tu? — Stile był zdumiony. — Nie będę cię przecież zatrzymywać.

— Bardzo mi się tu podoba. I w tym cały problem.

— Coś mi mówi, że nie wszystko rozumiem.

— Aha.

— Czyżby twoje stosunki z Błękitną Panią nie były dobre?

— Pani jest cudowną kobietą.

— Wobec tego nie rozumiem…

— Czyżbyś potrzebował Wyroczni?

— Na to wygląda. — Stile pokręcił głową. Olbrzym przeszedł się po dziedzińcu. — Sprawiamy obaj wrażenie zupełnie różnych. Olbrzym i karzeł. A jednak mamy wiele wspólnych cech. Wiek, kulturę, biegłość w Grze, poczucie honoru — umilkł na chwilę. — Podobają nam się te same kobiety.

Stile zaczynał rozumieć.

— Polubiłeś Sheen od pierwszego wejrzenia i świetnie sobie radzisz z Neysą…

— Tak. Gdyby nie ich odmienna od naszej natura… — Hulk wzruszył ramionami. — Błękitna Pani to jednak zupełnie inna historia. Nie wypada, bym jej strzegł.

Teraz Stile zaczął chodzić po podwórcu. — Wiesz przecież, że ona nie należy do mnie.

— Do diabła, do mnie tym bardziej! — wybuchnął Hulk. — Możliwe, że jeszcze cię nie pokochała, ale jest przeznaczona tobie i nikomu innemu. To najwspanialsza kobieta, jaką znam. Gdyby istniała inna, podobna do niej…

— Jest taka — przerwał mu Stile, przypominając sobie uwagę Sheen. — I coś jestem ci winien za to, że oddałeś mi swoje jedyne pytanie do Wyroczni.

Mężczyźni popatrzyli na siebie; coś zaczynało świtać im w głowach.

— Jeszcze jedna… na Protonie — powiedział Hulk. — Oczywiście. Jej sobowtór. Lecz ta też będzie…

— Nie. Nie moja. Nie potrafię pokochać obu.

— Ma wszystkie jej zalety, lecz wychowana jest w kulturze Protonu. — Hulk uśmiechnął się. Pomysł bardzo mu się spodobał. — A więc nie będziesz miał nic przeciw…

— Do diabła, Pani z Protonu na pewno do mnie nie należy — odparł z uśmiechem Stile, powtarzając wcześniejsze słowa Hulka. — Wracaj na Proton. To zupełnie inny świat. Ale pamiętaj, że nie będziesz mógł sprowadzić jej tutaj.

— Choćby najkrótsze wizyty… To wszystko, o co mogę prosić.

— Przejdź przez zasłonę i porozmawiaj z Sheen. Jej przyjaciele odnajdą ci sobowtóra Pani.

Hulk kiwnął głową. Zatrzymał się przed przyjacielem i wyciągnął rękę. Stile z powagą uścisnął mu dłoń; wiedział, że już nigdy się nie zobaczą. Hulk nie powróci już do Błękitnego Królestwa. Stile czuł tlący się w nim gniew wywołany tym, że przyjaciel zainteresował się tą samą co on kobietą, a jednocześnie ulgę, iż problem udało się rozwiązać, oraz wstyd, że odczuł gniew i ulgę. Hulk to wspaniały człowiek; zasłużył na wszystko, co najlepsze — to znaczy na Błękitną Panią. Jej protoński sobowtór na pewno posiada te same cechy. Tak więc rozwiązanie stanowiło triumf szczęścia i zdrowego rozsądku… a jednak niepokoiło Stile’a. Chyba jeszcze nie nauczył się być tak szczodry, jakim się wydawał. Nadal musi się tego uczyć.

A teraz tracił strażnika, który broniłby Błękitnej Pani.

Nie mógł zostawić jej samej na tak długi czas; wróg, który zabił jego sobowtóra, prawdziwego Błękitnego Adepta, z pewnością znowu liderzy, gdy tyłko dowie się, że Błękitne Królestwo ma nowego pana. Stile ciągle wymyślał i doskonalił zaklęcia i pomysły, które miały mu pomóc uporać się z tym atakiem, i miał nadzieję, że poradzi sobie z sytuacją. Lecz przypuśćmy, iż wróg weźmie do niewoli Błękitną Panią i użyje jej przeciwko Stile’owi. Nie mógł podjąć takiego ryzyka.

Gdy tak rozmyślał, ujrzał wchodzącą Panią.

— Ogr przygotowuje się do odejścia. Czy wiesz już o tym?

— Wiem — odparł Stile.

— Wcale mi się to nie podoba.

Ciekawe, co powiedziałaby o ich układzie?

— Hulk to świetny facet, bardziej niż ja godny podobnej tobie kobiety.

Nawet jeśli zrozumiała ukryty sens tych słów, nie dała tego po sobie poznać.

— Nie wątpię w jego zalety, lecz mam przeczucie, że grozi mu śmierć.

— Przyznam, że ja też czuję niepokój. Sądziłem, iż to zazdrość lub poczucie winy.

— To też — zgodziła się Pani i Stile nabrał pewności, że dobrze zrozumiała sytuację. Jednak nic więcej już nie powiedziała.

Stile zmienił temat.

— Boję się zostawić cię tu samą, gdyż mój wróg może zaatakować Królestwo. A jednak muszę wyruszyć na poszukiwanie Fletu. Neysa pójdzie ze mną.

— Poszukujesz bezpieczeństwa… czy zemsty?

Stile skrzywił się, rzucając na nią okiem.

— Jak możesz tak dobrze mnie rozumieć?

— Jesteś bardzo podobny do mego ukochanego.

— A czy on nie szukałby pomsty?

— Za siebie… nie. Za tych, którzy byli drodzy jego sercu… — zamyśliła się i Stile podejrzewał, że wspomina obraz ognistej zagłady trolli, które wymordowały wioskę Błękitnego Adepta. Wreszcie spojrzała mu w oczy. — Bez Hulka i Neysy nie będę bezpieczna w Królestwie. Muszę pojechać z tobą na poszukiwania.

— Pani, to może okazać się niebezpieczne.

— Chcesz powiedzieć, że bez ciebie i twojej magii będę bezpieczniejsza? — spytała przekornie. — Czyżbym cię źle oceniła?

— Sądziłem — Stile spojrzał na nią z ukosa — że wolisz unikać mego towarzystwa. Ze względu na Królestwo i dobre czyny Błękitnego Adepta nazywasz mnie panem, lecz oboje wiemy, iż tak nie jest. Nie chcę narzucać ci mej obecności częściej, niż jest to niezbędne.

— Teraz, gdy to sobie wyjaśniliśmy, czy pani zamku nie mogłaby towarzyszyć Panu w poszukiwaniach?

Stile westchnął. Bronił się przed perspektywą, która w rzeczywistości budziła w nim tyleż radości, co poczucia winy i niepokoju.

— Oczywiście, że mogłaby.


* * *

Pani dosiadała klaczy o bladoniebieskawej sierści, pochodzącej od źrebaka urodzonego ze związku Hinny z Błękitnym Ogierem. Tak jak mówiła, kolor klaczy był w przeważającej mierze odbiciem błękitnej uprzęży, ale wyglądało to bardzo efektownie. Błękitny Ogier, choć bardzo się zestarzał, żył jeszcze, gdy zabito Błękitnego Adepta; umarł, jak sądzono, z rozpaczy.

Stile jechał na grzbiecie Neysy. Odkąd udało mu się ją oswoić, nigdy nie dosiadał innego rumaka. Żaden koń nie mógł oczywiście dorównać Neysie, lecz nie to było tu najważniejsze. Zupełnie nie to.

Przejechali przez pola rozciągające się na południe od Zamku i wjechali do lasu przylegającego do Gór Purpurowych. Wkrótce znaleźli się u ich stóp. Według źródeł, do których sięgnął Stile — a były to poświęcone geografii tomy zebrane przez jego poprzednika — szczep Czarnych Elfów, produkujących wyroby z platyny, zamieszkiwał górę znajdującą się o pięćdziesiąt mil na wschód od miejsca, gdzie zasłona łączyła Phaze z Protonem. Kiedy tylko ustalono kierunek, okazało się, że zwierzęta wiedzą, którędy należy tam ruszyć. Neysa pasła się na tym obszarze od lat i choć nie była w żadnym z królestw elfów, znała je z opisu.

Teren wokół wznosił się łagodnie, powietrze było kojące; a chmury co chwila przysłaniały słońce. Mimo pięknego otoczenia jazda szybko stała się nudna. Gdyby Stile był sam, zagrałby na harmonijce, porozmawiał z jednorożcem, lub po prostu zasnął, wiedząc, że Neysa dowiezie go bezpiecznie. Jednak obecność Błękitnej Pani i charakterystyczna dla niej wykwintność powstrzymywały go.

— To tędy jechałam na Hinny — zauważyła Pani. — Wydaje się, że to było tak dawno.

Stile nie znalazł na to żadnej odpowiedzi. Jechał w milczeniu, żałując, że tragedia jego sobowtóra leży pomiędzy nimi.

— Hinny — zadumała się Pani. — Jakże tęsknię za tą cudowną klaczą!

Ten temat wydawał się bezpieczniejszy.

— Co się z nią teraz dzieje? Dziesięć lat to dużo jak dla konia tak, jak dla nas trzydzieści, ale przecież to jeszcze nie koniec.

— Oczywiście, skąd masz to wiedzieć — odparła smutno Pani. — Hinny została zaźrebiona przez Błękitnego Ogiera i wróciła sama na swe dzikie pastwiska. Błękitny chłopiec powrócił do swoich spraw, o które go nie pytaliśmy; sądzę, że zajmował się planowaniem i budową Błękitnego Zamku. Żyłam dalej w wiosce, z moją rodziną i ze Śnieżynką, białym źrebięciem, które uratowaliśmy. Czasami wydawało się nam, że daleko za polami miga kształt Ośliczki, i nasze serca tęskniły za nią, lecz ona nigdy nie podchodziła bliżej. Przez cały ten czas odczuwałam niepokój. Kiedy mój towarzysz, błękitny chłopiec, ujawnił swe prawdziwe imię, poczułam zdumienie i zawstydziłam się. Jednocześnie bardzo byłam zaintrygowana, a jego oświadczyny mile połechtały moją próżność. Dobrze pamiętałam wizję, którą miałam, kiedy grał — Pani na błękitnym księżycu — i subtelny czar tamtego doznania rósł we mnie. Później dowiedziałam się, że chłopiec udał się do Wyroczni, by poznać imię kobiety, która byłaby dla niego idealną żoną, i Wyrocznia podała mu moje imię. Tym razem proroctwo nie było ani niezrozumiałe, ani wymijające, czy też wieloznaczne; dokładnie poinformowało go, gdzie i kiedy ma mnie znaleźć. Stąd też zjawił się we właściwym, a szczęśliwym dla mnie momencie, gdy wisiałam bezradnie w łapach trolla, i uratował mi życie, które mogło się wówczas zakończyć. Wszystko, co potem uczynił, zrobione zostało po to, by zdobyć moją przychylność, choć według prawa należałam do niego od chwili, gdy mnie uratował. A przecież byłam tylko ciemną wieśniaczką!

— Wyrocznia wszystko przewidziała — powiedział cicho Stile. — Dzieło twego pana przetrwało dzięki tobie, choć przecież mogło ulec zniszczeniu.

Mówiła dalej, jakby nie usłyszała słów Stile’a.

— Jakże głupia byłam wtedy! Ileż czasu upłynęło, zanim po raz trzeci powiedziałam mu „ciebie”.

— Przepraszam, pani, ale nie rozumiem.

Niedbale machnęła ręką.

— Oczywiście, ty zostałeś wychowany w innej kulturze, więc muszę ci to objaśnić. Na Phaze, jeśli jakaś osoba kocha inną i chce jej to powiedzieć, nie wiążąc jej przy tym żadnymi zobowiązaniami, opuszcza czasownik i powtarza tylko zaimek, trzy razy. Wtedy ta druga osoba może postąpić tak, jak chce, i nikt nie ma prawa czynić jej z tego powodu wyrzutów.

— Dalej nic nie rozumiem — stwierdził Stile. — Wystarczy powiedzieć komuś… ciebie… ciebie…

Neysa o mało co nie zrzuciła go z grzbietu, gdy gwałtownie zagrała na rogu, zagłuszając jego słowa.

— Nie powtarzaj tych słów nierozważnie lub żartem — upomniała go Pani. — Mają moc przysięgi.

Stile, wstrząśnięty, przeprosił ją.

— Wiele jeszcze muszę się nauczyć o kulturze Phaze. Dziękuję ci, pani, że zechciałaś mnie oświecić, a tobie, Neyso, za powstrzymanie mnie przed złożeniem nieświadomego zobowiązania. — Gdyby wypowiedział te słowa do końca, kierując je do Pani, nie byłyby one kłamstwem; ta bitwa została przegrana jeszcze przed jej rozpoczęciem. Choć oczywiście sytuacja stałaby się dla niej bardzo niezręczna.

— Kiedy znowu zobaczyłam Hinny — ciągnęła Pani, tak jakby nic się nie stało — klacz była w strasznym stanie. Była ciężarna i napadły na nią szakale, tchórzliwi drapieżcy; doprowadzając ją prawie do śmierci. Dowlokła się do naszej furtki, gdyż nie zapomniała o mnie, a ja krzykiem sprowadziłam ojca. Nigdy jeszcze nie widziałam go w takim gniewie, albowiem pokochał ją od pierwszego wejrzenia. Schwycił pałkę i odpędził prześladujące ją bestie, a ja próbowałam jakoś jej pomóc. Wszystkie wysiłki były jednak daremne; klacz straciła zbyt wiele krwi i wyczerpała całą swą energię, usiłując do nas dotrzeć. Zmarła u naszych drzwi.

Wtedy przypomniałam sobie zaklęcie, które zostawił mi błękitny chłopiec. „Błękitny Panie przyjdź na żądanie!”, zawołałam. Pojawił się natychmiast. Ujrzał Hinny i z jego ust wydarł się okrzyk bólu; osunął się na kolana, objął jej głowę, a łzy ciekły mu po twarzy. Lecz klacz była martwa, jej szeroko otwarte oczy nic już nie widziały i cała jego magia była na nic.

Chłopiec wyciągnął harmonijkę i zagrał melodię, cudownie smutną; chmury przysłoniły oba księżyce, słońce przygasło i powietrze między nami zaczęło drżeć. Zamajaczył jakiś obraz i była to Hinny, jak żywa, pasąca się na skraju lasu. Nagle rzuciło się na nią stado szakali, śmierdząca horda tchórzliwych, żałosnych kundli, równie niepodobnych do wilków, jak gobliny do ludzi, i spróbowała przygnieść ją swą masą. Hinny uskoczyła, lecz ciężar źrebięcia w brzuchu uczynił ją niezgrabną i jej przednie nogi poślizgnęły się. Upadła i potoczyła się po ziemi, a te podłe bydlaki rzuciły się na nią całą zgrają, rozdzierając jej ciało, szarpiąc uszy i ogon. Z trudem udało się jej wstać, lecz one wisiały na niej niczym ohydne pijawki; krew lała się strumieniami. Poraniona i osłabiona, uciekała z lasu, a szakale towarzyszyły jej krok w krok, rzucając się na nią i usiłując powalić na ziemię; Hinny zostawiała za sobą krwawy ślad. Wreszcie dotarła do naszego domu i ujrzałam siebie samą. Krzyczałam i chwytałam się rękami za głowę, histeryzując, zamiast pomagać klaczy. Wreszcie nadbiegł mój ojciec z pałką i magiczna wizja zniknęła.

Ojciec stał przy mnie, patrząc na rozpacz Błękitnego, dzieliliśmy razem z nim głęboki smutek. Wtedy pojęłam trzecią z wielkich zalet Błękitnego Adepta, które miały w przyszłości stać się źródłem mej miłości do niego. Jego muzyka, jego moc i nieustająca miłość do… — wahała się przez chwilę — do kopytnych.

Stile zrozumiał, że chciała powiedzieć „do koni”, lecz z szacunku dla Neysy zmieniła swe słowa.

— Wreszcie błękitny chłopiec wstał i wydało nam się, że cała krew wypłynęła z jego żył, tak jak Hinny.

— Szakale schwytały ją, gdyż miała chore kolana — powiedział. — Te kolana, które poświęciła dla mnie. — I nie mogłam zaprzeczyć, bo sama byłam tego świadkiem.

— Jest jednak coś, co mogę zrobić — ciągnął i było w nim coś, co przeraziło mnie, bo zaczynałam pojmować, co oznacza smutek i gniew Adepta. — Odwróćcie się plecami, byście nie zobaczyli tego, co może być niemiłe dla waszych oczu.

Mój ojciec, mądrzejszy ode mnie, ujął mnie za ramię i zmusił, bym się odwróciła. Po chwili ciszy rozległa się słodko-gorzka muzyka harmonijki. Potem jakieś śpiewne słowa i nagle poczuliśmy żar i swąd. Odwróciliśmy się… Ciało Ośliczki zniknęło, unicestwione magią Błękitnego Adepta, a pośród snującego się dymu stał on sam, trzymając na rękach nowo narodzone źrebię o jasnoniebieskiej sierści.

— Hinny umarła, lecz jej dziecko żyje — rzekł. — To dla niego tu przyszła. — I zanim zdążyliśmy zareagować na jego słowa, zwrócił się ku memu ojcu. — Źrebię urodziło się przed czasem. Tylko stała, umiejętna opieka może je ocalić. Nie jestem uzdrowicielem, a ono potrzebuje czegoś więcej niż magii. Proszę cię, panie, byś zabrał je z moich rąk i uczynił to, co tylko możesz, by przeżyło i wypełniło swoje przeznaczenie.

Mój ojciec stał zdumiony i nie od razu zrozumiał prośbę.

— Hinny przyszła do ciebie, wiedząc, żę potrafisz, jej pomóc — mówił dalej chłopiec. — Najbardziej pragnęła tego, by jej dziecko żyło i było szczęśliwe i bezpieczne. Nie mam prawa cię o to prosić, wiedząc, że miną lata, zanim uwolnisz się od tego ciężaru. Lecz przez wzgląd na zaufanie, jakie okazała ci Hinny… — podszedł bliżej, trzymając źrebię na wyciągniętych rękach.

Wiedziałam, że mój ojciec myślał o Hinny, najpiękniejszej klaczy, jaką kiedykolwiek spotkał, i o Błękitnym Ogierze, najwspanialszym rumaku; patrząc na źrebaka, widział w nim konia, któremu żaden inny na Phaze nie zdoła dorównać, wartego więcej niż można to sobie wyobrazić. I zrozumiałam, że pod pretekstem prośby chłopiec oferował jako dar to, o czym marzył mój ojciec. Tak zwykł był postępować Błękitny.

Ojciec wziął źrebię w milczeniu i zaniósł je do stajni, gdyż potrzebowało natychmiastowej opieki. Stałam, patrząc na chłopca. Coś drgnęło w mojej piersi, nie miłość, lecz rodzaj wdzięczności. Wiedziałam, że choć wygląda jak chłopiec i jest złym czarodziejem, to jednocześnie jest godnym szacunku mężczyzną. Skłonił przede mną głowę i odszedł w kierunku lasu, gdzie wcześniej szakale zaatakowały Hinny. Po chwili zobaczyłam oślepiający błysk, las stanął w płomieniach i dobiegł mnie skowyt płonących szakali. Przypomniałam sobie, w jaki sposób zniszczył kiedyś trolle, i ten akt zemsty przeraził mnie. Jednocześnie jednak rozumiałam go; ja też kochałam Hinny, a kto miałby tyle siły, by powstrzymać swą moc, gdy coś, co mu jest drogie, zostało zniszczone? Moc Adepta jest czymś przerażającym, ale czuliśmy wtedy to samo. Żadne stworzenie nie ośmiela się wzbudzić gniewu Adepta, w przeciwnym razie czeka je zguba. A jednak kiedy później pojechałam tam na grzbiecie Gwiazdeczki, las był żywy i zielony. Po szakalach pozostały tylko zwęglone szkielety, łecz nikt inny nie został skrzywdzony. Znowu zachwyciłam się mocą Adepta, równie przerażającą w swej precyzji, jak i potędze. Teraz już ojciec nie sprzeciwiał się oświadczynom Błękitnego i wyglądało to tak, jakby wymienił mnie na bezcenne źrebię. Gdy nadeszła stosowna pora, ogłoszono nasze zaręczyny, a potem poślubiłam chłopca, choć wcale nie żywiłam do niego miłości. On zaś zawsze był dla mnie dobry; stworzył to, co dziś nazywa się Błękitnym Królestwem, i zachęcał mnie do rozwijania i ćwiczenia sztuki leczenia wszelkich potrzebujących pomocy stworzeń, nawet trolli i demonów śnieżnych, a tych, których nie potrafiłam uleczyć, uzdrawiał sam za pomocą magii. Wielu z uleczonych było ludźmi i niektórzy zostali w zamku, chętnie spełniając funkcje strażników i służących, choć nie wiązał ich żaden kontrakt. Najczęściej jednak przychodziły do nas zwierzęta i żadnemu nie odmawiano pomocy, nawet tym uważanym za potwory, przynajmniej dopóki nie wyrządzały szkód. Nasze małżeństwo było wprost idealne. — Umilkła.

— Wdzięczny jestem za to, co mi opowiedziałaś — rzekł ostrożnie Stile.

— To nawet jeszcze nie połowa — odparła z nieoczekiwaną złością. — Nie kochałam go, a w każdym razie nie dosyć, a na naszym związku ciążyło przekleństwo. On o tym wszystkim wiedział, lecz mimo to traktował mnie z wielkim szacunkiem i czułością. Jakże go krzywdziłam!

To była prawdziwa niespodzianka.

— Na pewno przesadzasz! Nie mogę sobie wyobrazić, byś…

Pani najwyraźniej odczuwała potrzebę zwierzeń. Neysa leciutko poruszyła rogiem, nakazując mu milczenie, i Stile usłuchał.

— Przekleństwo związane było z wyborem mnie na żonę. Błękitny zapytał Wyrocznię o idealną żonę dla siebie, lecz nie uwzględnił w pytaniu idealnej matki dla swoich dzieci. „Żadnych z pierwszym”, brzmiała część odpowiedzi i z czasem zrozumiałam, o co chodzi. Z tego małżeństwa nie miało być dzieci; Błękitne Królestwo miało pozostać bez następcy. W ten sposób wyrządzałam mu krzywdę. A moja miłość… — Wzruszyła ramionami. — Byłam taka głupia. Nie potrafiłam przestać myśleć o nim jako o chłopcu, wyrośniętym dziecku, choć przecież wiedziałam, że jest mężczyzną, a do tego istotą obdarzoną niezmierną wprost potęgą. Może to właśnie ta potęga podburzyła przeciwko niemu moje serce. Jak mogłam pokochać człowieka, który z taką łatwością niszczył każdego, kto wystąpił przeciwko niemu? Co stanie się, jeśli kiedyś wzbudzę jego gniew? A on, świadom mych wątpliwości, nie przymuszał mnie i tym zawiniłam. Tak żyliśmy przez lata…

Umilkła, emocje nie pozwalały jej dalej mówić. Stile także się nie odzywał. Pewne aspekty całej tej historii budziły w nim obawy, ale czuł, że lepiej wiedzieć wszystko.

— Te zmarnowane lata! — jęknęła Pani. — A teraz już jest za późno!

Krajobraz wokół nich stał się dzikszy, tak jakby natura samą rzeźbą terenu pragnęła naśladować rozpaczliwe wyrzuty sumienia Pani. Stile wiedział, że były to zaledwie pagórki u stóp Gór Purpurowych, lecz mimo to zbocza i wąwozy stały się strome, a drzewa groteskowo powyginane. Murawa rosła tu gęsta i sprężysta; wierzchowce nie były zachwycone oparciem, jakie dawała ich kopytom. Stile uznał krajobraz za piękny, oryginalny, lecz jakby złowieszczy… zupełnie jak Błękitna Pani.

— Czy nie moglibyśmy ominąć tej okolicy? — spytał Neysę.

Jednorożec przecząco zagrał na rogu. Wyglądało na to, że jest to jedyna możliwa droga Stile nie zamierzał się spierać; Neysa mogła przecież zwęszyć smoka lub inne niebezpieczeństwo i omijać je, zachowując bezpieczną odległość. Tak więc ostrożnie wybierali drogę w nierównym terenie i powolutku przybliżali się do głównego grzbietu gór.

Nagle wierzchowiec Pani parsknął nerwowo. Pani zmarszczyła brwi i łagodnie zachęciła go, by ruszył, lecz klacz skręciła w bok i stanęła spłoszona.

— To dziwne — zauważyła Pani, zapominając o targających nią emocjach. — Co się stało, Hinblue? — I wtedy jasne warkocze Pani same się uniosły, choć nie było wiatru.

Neysa parsknęła muzycznym akordern. Magia!

Stile wyciągnął harmonijkę.

— Nie, nie graj! — pospiesznie powstrzymała go Pani.

Nie chciała, by zdradził się ze swą mocą w bliskości ziem należących do Małego Ludu.

Jej włosy tańczyły w powietrzu i uderzały ją po twarzy, jakby obdarzone były własnym życiem, a klacz kręciła się coraz bardziej nerwowo. Neysa opuściła róg, szykując się do walki.

— Tylko jedną melodyjkę — powiedział Stile. — Neysa i ja zagramy troszkę, by uspokoić twego wierzchowca. — I zebrać wokół siebie magię… na wszelki wypadek.

Zagrali w zaimprowizowanym duecie. Neysa grała cudownie, ale to muzyka Stile’a niosła ze sobą magię. Gromadziła się ona wokół nich jak chmura burzowa, a powietrze sprawiało wrażenie naładowanego elektrycznością.

W tej przesączonej magią atmosferze zaczęły pojawiać się niewyraźne sylwetki: drobne, smukłe, humanoidalne istoty o długich, rozpuszczonych włosach, przyodziane w białe szaty. Dotąd były niewidzialne, teraz dawało się dostrzec przezroczyste zarysy postaci; kolory pojawiały się powoli wraz z gromadzącą się magią. To moc Stile’a kazała się im ukazać. Jedna z istot unosiła się w powietrzu obok Pani, bawiąc się jej włosami.

— Sidha — szepnęła Pani. W jej ustach zabrzmiało to: Sziida. — Czarodziejski lud. Kpią sobie z nas.

Stile pytająco ścisnął Neysę kolanami. Poruszyła uszami — znak, że nie groziło im bezpośrednie niebezpieczeństwo.

Stile wciąż grał i eteryczne sylwetki uzyskiwały coraz bardziej materialne kształty.

— Och, Sidha — rzekła Pani. — Dlaczego nas zatrzymujecie? Nie szukamy przecież z wami zwady.

Odpowiedział jej mężczyzna-chochlik.

— Bawiliśmy się tylko z wami, tak jak to często czynimy ze stworzeniami nieświadomymi naszej obecności. Niewinne figle są radością naszego ludu. — Jego głos był cichy, delikatny i pobrzmiewał w nim lekki plusk wesołego strumyczka. Stile uświadomił sobie, jak łatwo pomylić taki głos z naturalnymi dźwiękami wody, wiatru, szeleszczących liści.

— A ty? — spytała dziewczyna-chochlik Stile’a, który nie odrywał harmonijki od ust. — Cóż za przyczyna skłoniła ciebie, elfa, do podróżowania razem z ziemską kobietą? — Jej cichy głos przypominał gruchanie gołębi i miał w sobie uwodzicielską słodycz, a twarz i figura mogły należeć do anioła.

Stile odłożył harmonijkę. Chochliki pozostały widzialne; teraz, kiedy zostały złapane na gorącym uczynku, nie miały po co stawać się na powrót niewidzialne.

— Jestem człowiekiem — odparł Stile.

— Człowiek na jednorożcu? — zaśmiała się pogardliwie dziewczyna. — Nie, już raczej jesteś ogromnym koboldem służącym w domostwie ludzkiej pani. Lecz nie na długo ją oszukasz! Chodź, dam ci radość bardziej odpowiednią dla naszej rasy. — Podskoczyła lekko, a jej spódnica uniosła się, odsłaniając zgrabne nogi.

— Ale my nie należymy do tej samej rasy — upierał się nieco zaciekawiony Stile.

— Tak od razu dajesz mi kosza? — parsknęła i z jej włosów strzeliły szybko gasnące iskry. — Pożałujesz tęgo, niewdzięczniku.

Neysa wymierzyła róg w psotnicę, która zręcznie uskoczyła na bok. Ten czarodziejski lud nie musiał obawiać się ludzkiej broni, lecz róg jednorożca był sam w sobie magiczny, a zatem groźny dla wszelkich stworzeń.

Stile uniósł harmonijkę do ust.

— O tak, graj! — wykrzyknęło dziewczę. — Wybaczę ci twój nietakt, jeśli zagrasz nam do tańca.

Był to z jej strony manewr, mający oszczędzić jej poczucie godności, lecz Stile nie protestował. Nie chciał na razie otwarcie posługiwać się magią. Grał, a Neysa wtórowała mu; melodia była zdumiewająco lekka i miła dla ucha. Stile był zupełnie niezłym muzykiem, zanim przybył na Phaze, a od tego czasu stale doskonalił swą sztukę.

Sidhowie zebrali się i ustawili w powietrzny korowód. Tańczyli, wirując w parach, śpiewając i klaszcząc w drobne dłonie. Mężczyźni mieli około czterech i pół stopy wzrostu, krótkie, kręcone brody i pokryte odciskami dłonie. Kobiety były o pół stopy niższe, drobne, delikatnej budowy. Obracali się w tańcu i podskakiwali; dziewczyny z radosną beztroską unosiły spódnice, mężczyźni stepowali, wykonując wyszukane figury taneczne. Całe przedstawienie było niezwykle piękne i pełne radości.

Po jakimś czasie eteryczna dziewczyna podpłynęła w powietrzu do Stile’a. Usadowiła się na rogu Neysy, co nieco zirytowało klacz. Dziewczyna oddychała szybko, jej pełne piersi rytmicznie wznosiły się i opadały.

— Możesz już przestać, duży elfie; wybaczam ci! — zawołała. — Teraz chodź i tańcz ze mną, dopóki nie zajdzie słońce, a twój rumak będzie nam grać na rogu. — I wyciągnęła ku niemu maleńką rączkę.

Stile zerknął na Błękitną Panią; skinęła głową. Neysa poruszyła łopatkami. Obie najwidoczniej uważały, że lepiej spełnić kaprysy czarodziejskiego ludu, niż się im sprzeciwiać. Na razie wszystko szło świetnie; lepiej nie psuć im zabawy — takie istoty potrafią być bardzo nieprzyjemne, gdy sieje rozgniewa, a mają raczej wybuchowy temperament. Stile zdążył już to zauważyć, obserwując zmienne reakcje małej damy.

A jednak odmówił, choć bardzo dyplomatycznie.

— Piękny duszku, nie mogę tańczyć w powietrzu bez magii. — Był zdecydowany w żadnym wypadku nie ujawniać swej prawdziwej natury. Zrozumiał już, że Adepci nie cieszą się wśród Małego Ludku większym poważaniem niż wśród zwykłych ludzkich istot.

— A więc przyłączę się do ciebie na ziemi — odparła, lekko opadając na murawę. I nagle, onieśmielona, dodała: — Nazywają mnie Puszkiem Ostu.

Stile zeskoczył z grzbietu Neysy.

— Jestem Stile. — Był prawie o stopę od niej wyższy i zaczynał czuć się jak olbrzym. Czy tak patrzył na świat Hulk?

— Przełaz między pastwiskami? — zaśmiała się dziewczyna, prawidłowo interpretując jego imię. I zakręciła się w piruecie, który uniósł jej spódnicę i ukazał piękne, szczupłe nogi. Był to typowy dla niej gest.

Na Protonie, gdzie wszyscy niewolnicy chodzili nago, niemożliwe były takie efekty, które teraz wydały mu się bardzo pociągające, choć jednocześnie wprawiały go w zakłopotanie. Jedno zerknięcie lepsze jest od ciągłego oglądania; miało w sobie smak niespodzianki i tajemnicy. Stile zrozumiał, że ubranie ma także swoją magię.

Przez większość życia na Protonie uczestniczył w Grze. Jedną z dziedzin była sztuka, a jedną z dyscyplin sztuki — taniec. Stile był atletą i gimnastykiem, miał poczucie rytmu i dobrą pamięć. Tak więc umiał tańczyć nie gorzej od innych, a nawet lepiej niż większość ludzi. Obserwował i przeanalizował układy tańca chochlików i dobrze je zrozumiał. Jeśli dziewczyna chciała zrobić z niego głupca i zabawić swoich przyjaciół, czekało ją rozczarowanie.

Zakręcił się w piruecie, powtarzając wyczyn Puszka.

Rozległo się słabe, pełne zdumienia „Ooch” i wszystkie chochliki zamieniły się w widownię. Tak, miały zamiar zabawić się jego kosztem.

Dziewczyna radośnie rzuciła mu się w ramiona, a Stile wykonał z nią obrót, dokładnie tak, jak robili to Sidhowie. Jej głowa ledwo sięgała mu do ramienia, była lekka jak piórko i gibka, toteż słodko tuliło się ją w objęciach. Podskoczyła, wyrzucając nogę wysoko w powietrze jak baletnica — o tak, naprawdę lubiła pokazywać nogi! — a Stile lekko podtrzymał ją za rękę. Wróciła w jego ramiona, unosząc się nieco w powietrzu, i ich usta zetknęły się w przelotnym pocałunku, który musnął go i rozpłynął się jak powiew chłodnej mgły.

Przez krótką chwilę tańczyli obok siebie, a potem Stile wyrzucił ją w powietrze, tak że wykonała pełen gracji obrót, i zręcznie złapał ją w talii. Była tak lekka, iż wszystkie figury wykonywali z niezwykłą łatwością; sprawiało mu to coraz większą przyjemność. Stile z każdą chwilą czuł się coraz bardziej olbrzymem, którym nigdy dotychczas nie był, i w cichości ducha bardzo mu się to podobało.

Kiedy pokaz zakończył się, widzowie wesoło zaklaskali.

— Musiałeś już kiedyś tańczyć! — zawołała Puszek Ostu, a jej pierś falowała podniecająco. — A przecież twierdzisz, że jesteś człowiekiem!

— Ludzie też umieją tańczyć — stwierdził Stile. — Pani, której służę, tańczy równie dobrze. — Miał nadzieję, że to prawda; wprawdzie wiedział, że jazda konna nie jest Pani obca, lecz nigdy nie widział jej tańczącej! No, ale przecież chyba umie!

Neysa zatrąbiła ostrzegawczo. Ale było już za późno. Stile, który nigdy nie miał do czynienia z chochlikami, popełnił kolejną gafę. Puszek Ostu uśmiechnęła się złośliwie do Błękitnej Pani.

— Tak twierdzisz? — spytała głosem ostrym jak trzask gałęzi łamiącej się pod ciężarem śniegu. — Masz w sobie krew elfów, to pewne, lecz ona jest zwykłą, ziemską kobietą. Zobaczymy, jak tańczy, — I chochliki otoczyły Panią kołem.

Wpakował ją w tę sytuację i teraz musi ją z niej wydostać. Podszedł do Pani, która właśnie zsiadała z konia. Nie mógł nawet przeprosić; to by ich zdradziło. Musiał blefować…i miał nadzieję, że Pani zechce pójść w jego ślady.

Błękitna Pani uśmiechnęła się tajemniczo i ujęła podaną jej dłoń. Świetnie, przynajmniej jej partnerem będzie człowiek. Taniec ze skorym do figli, niziutkim chochlikiem musiałby zakończyć się pełną klapą. Stile przynajmniej będzie tańczyć na ziemi.

Ich taniec musiał być z konieczności pełną improwizacją — nie mieli czasu na próby. Stile miał nadzieję, że Pani przeanalizowała formy tańca Sidhów równie dokładnie jak on. Pozostawił więc jej inicjatywę, by móc się zorientować, czego od niego oczekuje.

To, co nastąpiło, było dla niego kompletnym zaskoczeniem. Pani, wyższa od niego i prawie jego wagi, była jednak zręczna i lekka. Kiedy wykonywał z nią obrót, czuł, że jest cięższa od Puszka, ale poruszała się z pełną precyzją. Nie próbował nawet podrzucać jej w powietrze; miała jednak na tyle dobrze rozwinięty zmysł równowagi, że mógł wykonywać z nią obroty i podnoszenia. Powtarzała każdy jego ruch, każdy krok i skok. Była naprawdę najlepszą tancerką, jaką znał.

Tańcząc z nią, czuł się jak w niebie. Uwierzył nawet na chwilę, że do niego należy. Kiedy tańczyli obok siebie, podziwiał grację i symetrię jej ruchów; gdy wirowali razem, obejmowanie jej było rozkoszą. Pragnął, by taniec ten nigdy się nie skończył.

Ale Neysa skończyła właśnie swą grę i występ nie mógł już dłużej trwać. Sidhowie klaskali.

— Ach, ona naprawdę umie tańczyć! — zgodziła się z żalem dziewczyna-duszek. — Może ma kroplę krwi elfów w swych żyłach. Zawstydziliście nas; jesteśmy wam winni przeprosiny. Chodźcie na noc do naszej wioski.

— Nie możemy im odmówić szepnęła mu do ucha Błękitna Pani. Była rozgrzana tańcem i Stile zapragnął objąć ją i pocałować. Ale to byłaby gafa, której nie miał zamiaru popełniać.

Nagle w stromym zboczu góry otworzyły się drzwi. W środku było jasno i ciepło. Korytarz w głąb góry był wystarczająco szeroki, by pomieścić ich rumaki, które też zostały zaproszone. Weszli więc do wioski chochlików.

Wnętrze góry okazało się zdumiewająco obszerne. Z technicznego punktu widzenia musiała to być jaskinia, lecz wyglądała zupełnie jak leśna polana nocą; czarne ściany były zupełnie niewidoczne. Pośrodku wesoło płonął ogień. Wszystko było już gotowe do uczty: antałek likieru, smakowicie pachnące wypieki, świeże warzywa, garnce z pieczonymi kartoflami, naczynia pełne mleka, miodu i rosy. Dla zwierząt przyniesiono ziarno i wonne siano; opodal połyskiwał strumyk.

Stile przypomniał sobie nagle swoje dziecięce lektury.

— Czy nie jest tak, że jeśli człowiek weźmie do ust pożywienie chochlików, to będzie musiał zostać z nimi na zawsze? Mamy jeszcze wiele do załatwienia gdzie indziej…

Puszek Ostu zaśmiała się, śmiech zabrzmiał jak deszcz uderzający o spokojną toń stawu.

— A więc rzeczywiście należysz do innej rasy! Jak mogłeś w to uwierzyć? Jest zupełnie na odwrót: kiedy ktoś z Sidhów odrzuci swoje jedzenie i weźmie pożywienie śmiertelników, stanie się jednym z nich. I to dopiero jest tragedia.

Stile zawstydzony zerknął na Neysę. Zagrała potwierdzającą nutę… Nie było żadnego niebezpieczeństwa. Puszek mówiła prawdę, a w każdym razie o tyle, że nie było powodu do zmartwienia. A więc znowu popełnił gafę, tym razem na szczęście drobną: Sidhowie byli rozbawieni.

Zasiedli do jedzenia; uczta okazała się znakomita. Po kolacji, przyjemnie nasyceni, skorzystali z urządzeń sanitarnych, ukrytych wśród pola muchomorów, i ułożyli się na niewidzialnych hamakach, zastępujących łóżka.

Stile’owi było tak wygodnie, że zapadł od razu w sen, i spał głęboko, dopóki promienie światła nie spoczęły aa jego twarzy.

Zaskoczony rozejrzał się. Leżał na posłaniu z paproci we wgłębieniu niewielkiego wąwozu. Żadnej jaskini, niewidzialnych hamaków, wioski chochlików! Błękitna Pani zdążyła już wstać; nazbierała owoców z pobliskiego drzewa. Neysa i Błękitka pasły się spokojnie.

Stiie był speszony.

— Ta ostatnia noc… pamiętam… Sidhowie… czy może śniło mi się?

Błękitna Pani podała mu owoc granatu.

— Śniłeś o tańcu z chochlikami? O uczcie? O tym, że nadużyłeś ich nikczemnej rosy tak bardzo, że zasnąłeś jak kamień na niewidzialnym hamaku? To musiał być sen, bo ja sobie nic takiego nie przypominam.

Neysa parsknęła muzyką i śmiechem.

— Aha — zgodził się Stile i skoncentrował całą swą uwagę na owocu. Ciekawe, czy twarz miał równie czerwoną jak sok granatu? A więc Sidhowie mimo wszystko zrobili mu kawał. Ale miło było popatrzeć na Panią, której humor najwyraźniej uległ poprawie.

— Lecz muszę przyznać, że w tym śnie tańczyłeś wprost bosko. — Pani zamyśliła się na chwilę, lecz wkrótce powróciła do rzeczywistości. — Jeśli natychmiast nie podniesiesz swego leniwego ciała, nie uda nam się na czas odnaleźć Platynowych Elfów i nie będziesz mógł zabawić się w tę innoświatową grę razem z twą mechaniczną kochanką.

Co za ironia! Protoński Turniej nie był żadną zabawą, lecz sprawą niemalże życia i śmierci. Stile podniósł się pospiesznie.

— Jeden dzień i jedna noc… potem muszę zgłosić się do drugiej rundy Turnieju.

Szybko zebrali się do drogi. Noc spędzili dobrze; i ludzie, i wierzchowce nabrali świeżych sił. Neysa i Hinblue stąpały dziarsko, pokonując zbocza, wąwozy i wzgórza. Neysa, zdając sobie sprawę z możliwości zwykłego konia, nie nadawała zbyt ostrego tempa, lecz mimo to szybko pokonywali kolejne mile. Błękitna Pani świetnie jeździła konno. Stile mógł być na Phaze najlepszy, ale ona niewiełe mu ustępowała.

Gdzieś po godzinie Stile dostrzegł coś kątem oka.

— Stop — szepnął. Neysa, czujna na najmniejsze drgnienie jego mięśni, zdążyła już zawrócić.

— Coś się stało? — spytała Błękitna Pani, unosząc brew.

— Zasłona — odparł Stile. — Właśnie ją minęliśmy. Muszę zapamiętać, gdzie przebiega, na wypadek przyszłej potrzeby. Być może istnieje jeszcze wiele dogodnych przejść na Proton, o których nic nie wiem.

— Od czasu do czasu żałuję, że nie mogę jej przekraczać — rzekła tęsknie Pani. — Ale nawet trudno mi ją zobaczyć.

— O, jest tutaj — wskazał Stile. — Przebiega z północnego wschodu na południowy zachód, przecinając Purpurowe Góry. Oczywiście jej linia między punktami odniesienia nie musi być prosta, ale…

Pani machnęła ręką.

— Przejdź przez nią, mój panie, i sprawdź, dokąd prowadzi. Tylko nie zapomnij wrócić, bo mogę umknąć wraz z twym wierzchowcem.

Stile roześmiał się i jednym zaklęciem przeniósł się na drugą stronę zasłony.

Było tam ponuro i gorąco. Typowa dla Protonu chmura zanieczyszczeń wydawała się trochę cieńsza, lecz mimo to odległa kopuła utworzona przez pole siłowe będzie majaczyła we mgle. To nie było dobre miejsce do przejścia; lepszy byłby sektor zasłony przechodzący przez samą kopułę lub w jej pobliżu. No cóż, trzeba było sprawdzić. Z ulgą wypuścił powietrze z płuc i siłą woli przeniósł się na Phaze, przechodząc przez lekko migoczącą ścianę.

Z zadowoleniem spojrzał na bujną zieleń rozpościerającą się wokół niego. Jak straszliwie zniszczyli obywatele powierzchnię Protonu — i to wszystko w imię postępu!

— Wiem już wszystko. Możemy jechać.

— Gdybym jednak była w stanie przejść na drugą stronę — zauważyła Pani — oznaczałoby to, że Hulk zostałby sam.

Koło południa dojechali do granic Platynowego Królestwa; tak przynajmniej obwieszczały ustawione przez elfy znaki ostrzegawcze.

Stile odkorkował podarowany mu przez Żółtą Adeptkę flakonik z wywarem i obficie skropił dłonie i twarz. Zaofiarował też trochę Pani, lecz odmówiła; nie miała zamiaru pachnieć jak elf. Zresztą nie była dla nikogo zagrożeniem i Stile liczył na to, że wszystko skończy się dobrze.

Platynowe Królestwo znajdowało się w obrębie głównego pasma Purpurowych Gór. Prowadząca tam droga oznaczona była schludnym drewnianym znakiem: Pt78. Stile uśmiechnął się, rozpoznając naukowy symbol i liczbę atomową platyny; sygnał wpływów Protonu. Widocznie ten Mały Ludek posiadał poczucie humoru lub też jedności światów.

Pojechali wąskim szlakiem. Zbocza gór stawały się po obu stronach coraz bardziej strome, prawie pionowe. Łatwo byłoby zepchnąć z nich kamienie i głazy; zmiażdżyłyby każdego, kto miałby pecha znaleźć się na ich drodze. Może z wyjątkiem jakiegoś ogra lub Adepta. Stile trzymał w pogotowiu harmonijkę i powtarzał w myśli zaklęcie, które wymyślił dla odepchnięcia głazów. Nie chciał co prawda używać tu magii, lecz tym mniej pragnął zostać ukamienowany.

Dotarli do mostu wiszącego nad głęboką, ciemną przepaścią, zbyt szeroką, by Neysa mogła ją przeskoczyć. Most był tak wąski i chwiejny, że z pewnością nie wytrzymałby ciężaru konia. Neysa mogła oczywiście przekształcić się i przejść po nim, lecz nie rozwiązałoby to problemu Hinblue. Stile rozważał przez chwilę możliwość przeniesienia konia za pomocą magii, lecz zrezygnował z tego pomysłu; Platynowe Elfy mogły ich obserwować. A więc przejdą trudniejszą drogą, nie korzystając z mostu. Może była to rozmyślna przeszkoda, mająca testować charakter intruzów i oddzielać naturalne od magicznego, lub też — co bardziej prawdopodobne — elfy nie życzyły sobie konnych szarż przez swoje Królestwo.

Na dno przepaści prowadziła wąska ścieżka, po drugiej stronie wąwozu widać było podobną. Prawdopodobnie łączyły się gdzieś na dole. Stile i Pani ruszyli w dół, wierzchem, gdyż ich konie nie miały zaufania do ich umiejętności pokonywania podobnych przeszkód. Mimo to Stile cały czas trzymał harmonijkę w pogotowiu. Dotyk instrumentu muzycznego przypominał mu, że znalazł się tu w poszukiwaniu fletu. Jakiż może mieć z niego pożytek? Potrzebował broni. Cóż, niedługo się dowie!

Szczęśliwie ścieżka nie schodziła na samo dno. Zaprowadziła ich do szerokiej półki skalnej wychodzącej daleko poza krawędź ściany, dzięki czemu przepaść zwężała się tak, iż wierzchowce mogły ją bezpiecznie przekroczyć. Szlak prowadził dalej, lecz nie pojechali nim. Przeskoczyli szczelinę i ruszyli pod górę, do przeciwnej strony wąwozu. Stile czuł od czasu do czasu dobywający się z dołu gorący podmuch niosący ze sobą zapach siarki. Bardzo mu się to nie podobało.

Wspięli się na górę i ruszyli ścieżką dalej. Byli teraz dużo wyżej, blisko wierzchołków; wyjechali zza zakrętu i teren przed nimi stał się nagle płaski… Do licha! Nie opuścili jeszcze pogórza. Prawdziwe góry widać było na horyzoncie; utrzymywał się na nich śnieg, lecz był to śnieg koloru purpury.

Na tym płaskim kawałku terenu ujrzeli pagórek porośnięty murawą i dzikim winem. Ścieżka prowadziła prosto do niego; pagórek był w rzeczywistości kamiennym wejściem.

— Myślę, że jesteśmy na miejscu — mruknął Stile, zeskakując na ziemię.

— I jak sądzę, tak szybko go nie opuścicie — odezwał się ktoś z tyłu.

Stile odwrócił się i ujrzał na ścieżce niskiego mężczyznę. Obcy był o jakieś cztery cale mniejszy od Stile’a, ale za to bardziej krępy. Jego skóra miała odcień przezroczystego błękitu, a ubranie było stalowoszare.

— Jesteś elfem — oznajmił Stile. — Przybyłem tu z prośbą do tych, które pracują w platynie.

— To prawda, że zajmujemy się wyrobami z platyny — przyznał elf — lecz nie mamy zwyczaju spełniać próśb obcych. Ty i twoja ludzka towarzyszka jesteście teraz naszymi więźniami. — Machnął lśniącym mieczem. — Wejdźcie do kurhanu; zwierzęta dołączą do naszego stada na zewnątrz.

Neysa skierowała róg w stronę aroganckiego elfa, lecz Stile ostrzegawczo oparł dłoń na jej grzbiecie.

— Przyszliśmy tu z prośbą, musimy ustąpić — szepnął. — Jeśli będą nas źle traktować, możesz działać tak, jak uznasz za stosowne. A jeśli zobaczysz, że zostałem związany, uwolnij mi ręce, bym mógł grać.

Neysa prawie niezauważalnie poruszyła rogiem. Jeśli Stile będzie mógł grać, zgromadzi wokół siebie siły magii i poradzi sobie z sytuacją. Ryzyko było mniejsze, niż się wydawało. Stile i Pani pozwolili się zaprowadzić do środka kurhanu.

Wnętrze było ponure; słabe światło sączyło się przez filtrujące je otwory. Stało tam kilku uzbrojonych elfów odzianych tak jak i pierwszy, którego spotkali. Ich wódz podszedł i przyjrzał się Stile’owi i Pani, tak jakby byli świeżo kupionymi zwierzętami. Podchodząc do Stile’a, pociągnął nosem.

— Ten jest elfem — oznajmił — lecz kobieta należy do ludzkiego rodu. Jego poślemy do pracy w kuźni, a ją oddamy bestii.

— To w taki sposób witacie gości przybyłych tu handlować z wami w pokoju? — spytał Stile. Nie mógł przecież pozwolić, by obrażano Błękitną Panią.

— Milcz, więźniu! — krzyknął elf, próbując uderzyć Stile’a w twarz.

Cios oczywiście nie dosięgnął celu. Stile uskoczył, mocno złapał ramię elfa i go obezwładnił.

— Nie wyobrażam sobie, by starsi twego plemienia byli aż tak niegościnni — powiedział łagodnie. — Proponuję, byś ich teraz wezwał.

— Nie ma potrzeby — zabrzmiał nowy głos. Należał do wątłego, starego elfa o długiej brodzie i poczerniałych, pomarszczonych rękach i twarzy. — Strażnicy, odejdźcie! Sam się tym zajmę.

Stile puścił swego więźnia i młodsi elfowie zniknęli w szparach i wgłębieniach komnaty. Starzec zwrócił się do Stile’a.

— Jestem Pyreforge, wódz plemienia Czarnych Elfów z Platynowego Kurhanu. Wybacz niegościnność okazaną przez naszą niecierpliwą młodzież. To twój wzrost obudził ich niechęć, gdyż wzięli cię za gigantycznego elfa.

— Gigantycznego! — wykrzyknął rozbawiony Stile. — Mam tylko cztery stopy i jedenaście cali.

— A ja cztery stopy i pięć cali — odparł Pyreforge. — Oszukał nas zapach twego wywaru i twój wzrost. Czemu zawdzięczamy wizytę Pani i Błękitnego Adepta?

— Nie sądziłem, że tak łatwo mnie rozpoznacie. — Stile uśmiechnął się z żalem.

— Nie było to łatwe. Wiele czasu zajęło mi przeszukanie wszystkich źródeł w pogoni za istotą odpowiadającą twemu opisowi. Przejrzałem na próżno wszystkie rasy elfów. Zdradził cię jednorożec, choć przyznam, że sądziliśmy, iż Błękitny nie żyje…

— Neysa nigdy…

Stary elf uniósł wyschłą dłoń.

— O nic nie pytałem jednorożca. Jednak tylko jedna istota dosiada jednorożca i podróżuje z najpiękniejszą z dam. To samozwaniec, podający się za Błękitnego Adepta… który, jak sądzę, wkrótce przestanie być uważany za samozwańca.

Stile odprężył się.

— No tak. Twoje źródła muszą być wyjątkowo dokładne.

— Rzeczywiście. Choć jednocześnie są irytująco niekompletne. Czy to prawda, że pojawiłeś, się tu niedawno w przebraniu twego zamordowanego poprzednika i gdy wilkołaki i jednorożce wyraziły wątpliwość co do twej istoty, rzuciłeś dwa zaklęcia, z których pierwsze było niejednoznaczne, a drugie takie, jakiego tu nigdy nie widziano, co zapewniło ci pozycję najpotężniejszego maga tego świata, choć jesteś jeszcze nowicjuszem?

— To jest w pewnym sensie zgodne z prawdą — odparł mocno zaskoczony Stile.

Nie oceniałby aż tak wysoko swych magicznych umiejętności pokazanych przy tamtej okazji. Była to raczej siła jego uczuć, a nie wyjątkowa biegłość w rzucaniu zaklęć.

Widząc, że przywódca elfów jest bardzo nim zainteresowany, dorzucił kilka szczegółów.

— Pochodzę z Protonu, przyszedłem tu, by przejąć na Phaze władzę mego sobowtóra i naprawić zło wywołane przez jego śmierć. Kiedy Główny Ogier Stada jednorożców wyzwał mnie, bym pokazał swe magiczne umiejętności, wyczarowałem wokół niego ogrodzenie. A gdy moja klacz poświęciła dla mnie swe ambicje, złożyłem jej przysięgę przyjaźni. Okazała się silniejsza, niż sądziłem.

Elf pokiwał głową.

— Aha. A jednorożce i wilkołaki żyją odtąd w zgodzie. Zaprawdę jesteś Adeptem.

— Lecz nie jestem wszechmocny. Muszę jeszcze raz stanąć do walki z Ogierem, tym razem na Rożcolimpiadzie, a bez magii nie jestem dla niego godnym przeciwnikiem. Wyrocznia przysłała mnie tu, bym pożyczył od was Platynowy Flet.

— Teraz wszystko jest jasne. Flet rzeczywiście byłby dla ciebie wielką pomocą. — Ale głos elfa był zimny.

— Miło mi to usłyszeć — stwierdził Stile. — Mówiono mi, że muzyka ułagodzić może najdziksze serca, ale czy uczyni to z sercem zwierzęcia…

Starszy elf zmarszczył brwi.

— Zabronione jest pożyczanie tego instrumentu, choćby na chwilę, człowiekowi, a zwłaszcza Adeptowi. Czyżbyś nie znał potęgi Fletu?

Stile pokręcił głową.

— Wiem tylko to, co powiedziała Wyrocznia.

— Nie ma potrzeby niczego ukrywać. Ten, kto ma Flet, jest odporny na siłę unicestwiającą magię. Są też inne zalety, lecz ta jest najważniejsza.

Stile zastanawiał się przez moment. Dla zwykłej istoty Flet nie miał większego znaczenia, lecz dla stworzenia magicznego, takiego jak wilkołak… Flet chronił jego zdolność do przekształcania się, a to w pewnych sytuacjach mogło być sprawą życia i śmierci. Dla Adepta zaś…

Mając Flet, Stile mógł korzystać ze swych magicznych talentów, nawet stojąc w niszczącym magię kręgu jednorożców. Ogier nie będzie mógł stawić mu czoła. Wyrocznia mówiła prawdę; Stile potrzebował tego instrumentu.

W tym samym momencie zrozumiał, dlaczego Lud Kurhanu nie chciał mu go udostępnić. Istnienie różnych unicestwiających magię przedmiotów i stworzeń uniemożliwiało Adeptom osiągnięcie władzy absolutnej. Gdyby jakiś Adept zdobył dla siebie Platynowy Flet, jego moc nie miałaby żadnych granic.

— Rozumiem twe obawy — powiedział Stile — a nawet je podzielam. Tacy jak ja nie powinni posiadać podobnych przedmiotów.

Błękitna Pani przechyliła pytająco głowę.

— Wiem, że ty nie zrobisz niewłaściwego użytku ze swej mocy.

— Lecz jak Lud Kurhanu może mieć taką pewność? — spytał Stile. — Władza korumpuje. A jeśli inny Adept odbierze mi Flet, to co wtedy?

— Dobrze, że to rozumiesz — rzekł starszy. — Wyrocznia często dostarcza informacji niemożliwych do wykorzystania, choć prawdziwych. My, elfy, szczycimy się naszymi wyrobami i często wymieniamy je na przedmioty o równej im wartości. Lecz Flet jest czymś specjalnym; kosztował naszych najlepszych rzemieślników wiele lat pracy i jest naszym najcenniejszym i najpotężniejszym dziełem. Nic nie dorównuje mu wartością. Żadne plemię nie ma podobnego przedmiotu; ani ci, którzy pracują w złocie, ani w srebrze, żelazie, drewnie czy kości. Naszym tworzywem jest królewski metal; kontrolujemy kopalnie platyny; jedynie my posiadamy umiejętności i zaklęcia pozwalające nadać jej pożądany kształt. Nie prosisz o byłe błyskotkę, Adepcie.

— To prawda — zgodził się Stile — lecz powiedz, czy Wyrocznia oferowałaby radę, której w żaden mądry sposób nie dałoby się wykorzystać?

— Nigdy. Nazwałem ją nieużyteczną, mając na myśli to, że z pewnością jest jakiś łatwiejszy sposób na osiągnięcie twego celu niż ten. Zła interpretacja może unicestwić wartość słów Wyroczni, ale zawsze zawierają one prawdę. Musi być i tu jakiś sposób. A więc zawrzemy z tobą układ, jeśli znajdziemy na to metodę. Wiesz przecież, że będziesz musiał zapłacić nawet za najkrótsze wypożyczenie Fletu.

— Gotów jestem do każdej uczciwej wymiany, choć nie wiem, co mogłoby być jej przedmiotem.

— Niewiele potrzebujemy od istot twego gatunku.

— Istnieje wiele rzeczy, które mógłbym zrobić, gdybyście gotowi byli zgodzić się na użycie magii w waszym królestwie. Czy nie ma czegoś, co wymagałoby talentów Adepta?

Pyreforge z powagą rozważył jego słowa.

— Są tylko dwie rzeczy. Mniejsza z nich nie jest zadaniem dla człowieka, a większa i dla nas jest jeszcze zagadką. Wiemy tylko, że wykonana musi być przez najlepszego ze śmiertelnych muzyków na Phaze.

— Nie zaliczyłbym siebie do najlepszych, lecz mam pewne muzyczne umiejętności.

— Wystarczające, by zagrać na Flecie? — Pomarszczony elf uniósł wyschniętą brew.

— Jestem obznajomiony z techniką gry na flecie. Powinienem umieć zagrać i na waszym Platynowym Flecie, chyba że wiąże się z tym jakiś zakaz.

Elf znowu się zastanawiał. Był wyraźnie zakłopotany.

— Powiedziane jest, że ten, którego gra wstrząśnie naszą górą, będzie zapowiadanym od dawna wybawcą Phaze. Sądzisz, że nim jesteś?

— Wątpię. — Stile rozłożył ręce. — Nie wiedziałem nawet, że coś zagraża Phaze.

— Wyrocznia o tym wie. Jeśli czas decyzji nadciąga… — Pyreforge smutnie pokiwał głową. — Czuję, że musimy wypróbować cię na Flecie, choć napełnia mnie to obawą. — Zerknął w stronę szczeliny, w której krył się strażnik. — Czy na zewnątrz jest jasno?

Strażnik pospiesznie wybiegł z jaskini. Wrócił po chwili.

— Niebo jest zachmurzone i zasłonięte mgłą. Na pewno nie rozwieje się w ciągu najbliższej godziny.

— A więc możemy zebrać się na zewnątrz. Zwołaj nasz szczep. — Strażnik zniknął. — To nie jest błaha sprawa, Adepcie. Flet, nawet nie używany, ma moc chroniącą magię swego posiadacza. I gdybyś nas oszukał, musielibyśmy zginąć co do jednego, usiłując ci go odebrać i zabijając cię, o ile tylko zdołalibyśmy. Sądzę, że możemy ci zaufać, i gotów jestem zaryzykować; stawką jest moje życie.

Stile’owi też się to nie podobało, lecz nie wiedział, w jaki sposób zmniejszyć obawy elfa.

— Niech twoi wojownicy skierują broń przeciwko mnie — powiedziała Błękitna Pani. — Mój mąż cię nie zdradzi.

Pyreforge pokręcił głową.

— Nie leży to w naszym zwyczaju, pani, bez względu na ignorancję niektórych spośród nas. A zresztą nie pomoże to przeciwko mocy typowego Adepta, który władzę ceni sobie ponad wszystko.

— Twe obawy są usprawiedliwione. Gotowa jednak jestem zaryzykować życie, wierząc w uczciwość mego pana.

— Nie ma potrzeby, pani. — Uśmiechnął się elf. — Moje życie wystarczy. Żaden zakładnik nie zapewni pokoju w mym królestwie, gdy wejdzie do niego Adept. Robię to tytko ze względu na słowa Wyroczni i na me księgi, sugerujące powagę sytuacji. Los kieruje nami jak kukiełkami w teatrze i nie pyta, co chcielibyśmy robić. — Zwrócił się znów do Stile’a. — Pełna moc Fletu ujawni się tylko w rękach tego, kto jest jego panem i komu został on przeznaczony. To my zrobiliśmy Flet, lecz nie możemy go użyć; tylko ten, którego przyjście przepowiedziano, może wykorzystać wszystkie możliwości instrumentu. Kiedy nadejdzie, skończy się obecny porządek. Dlatego też nie możemy podarować Fletu żadnej innej osobie.

— Chcę go tylko pożyczyć — przypomniał Stile.

Nie wyglądało to obiecująco. Jeśli on nie okaże się tym przepowiedzianym, nie pozwolą mu pożyczyć Fletu, jeśli zaś nim będzie, to czekało go coś o wiele gorszego niż pojedynek z Ogierem.

Wyszli na zewnątrz. Pokrywa chmur była teraz grubsza, zasłaniała znajdujące się powyżej nich góry, wisiała nisko nad głowami, jak sufit ogromnej komnaty. Elfy zebrały się na murawie wokół kurhanu. Przyszli wszyscy, starzy i młodzi, nawet kobiety i dzieci. Wielu z mężczyzn było przystojnych i szczupłych, a niektóre z kobiet wprost fenomenalnie piękne, lecz kilku miało skórę pomarszczoną i sczerniałą jak u starszego. Stile znalazł się w centrum ogólnego zainteresowania; widział, jak mierzyli go wzrokiem, zaniepokojeni jego wysokim dla nich wzrostem. Czuł się wśród nich niczym prawdziwy olbrzym, ale to uczucie nie sprawiało mu już radości. Przez całe życie pragnął być wyższy; teraz widział, że wysoki wzrost nie jest jedynie zaletą, a może nawet wcale nią nie jest. Hulk próbował mu to wytłumaczyć. To nie wzrost stanowił problem, problemem było to, że jest się innym od reszty.

— Jesteśmy Czarnymi Elfami, światło słoneczne nie przefiltrowane przez chmury szkodzi nam — wyjaśnił starszy elfów. — Kiedy trafia nas promień słońca, zamieniamy się w kamień. Dlatego tak ważna jest dla nas obecność mgły i dlatego też zamieszkaliśmy w tych często zakrytych chmurami górach. Dniem rzadko opuszczamy nasze kurhany. Lecz tak jak wszystkie elfy, kochamy taniec i nocą, gdy jesteśmy bezpieczni, a księżyc jasne świeci, wychodzimy na zewnątrz. W młodości byłem nierozważny; promień słońca przebił się przez cienką warstwę chmur i trafił mnie, zanim zdążyłem uciec. Nie skamieniałem, co prawda, ale stałem się takim, jakim mnie teraz widzisz. To blade słońce, a nie wiek, tak mnie pokurczyło.

— Jeśli chcesz, mogę cię wyleczyć — zaproponował Stile. — Lecznicze zaklęcie…

— To, czego chcę, nie ma znaczenia. Muszę ponosić konsekwencje własnej głupoty… tak jak my wszyscy.

Jeden z elfów przyniósł z zachowaniem wszelkich ceremonii drewnianą skrzyneczkę.

— Weź na godzinę ten Flet — oznajmił przywódca elfów. — Dowiedz się, dla swego i naszego dobra, czy jesteś jego panem. Prawda więcej znaczy niż wola każdego z nas; musimy ją poznać.

Stile wziął drogocenną skrzynkę. W środku, na wyściółce, leżało kilka kawałków błyszczącej metalowej rurki. Platyna… Już sam metal stanowił prawdziwą fortunę, nie mówiąc o z pewnością niemałej wartości fletu jako instrumentu muzycznego i magicznego talizmanu. Ostrożnie wyjmował poszczególne kawałki i składał je w całość, świadom doskonałości kształtu i wykonania. Niewątpliwie był to prawdziwy król pośród fletów.

Ludzie Kurhanu przyglądali mu się w ponurym milczeniu, a ich przywódca, nie umiejąc ukryć dumy, jaką odczuwał na widok instrumentu, nie przestawał mówić. — Nasza kopalnia nie zawiera samej tylko czystej platyny; jest w niej domieszka złota i irydu. Nadaje to metalowi twardość i odporność. Wyrabiamy z niego narzędzia, broń i inne przedmioty, choć tylko niewielu nadajemy magiczne własności. Flet ma w sobie również śladowe ilości phazitu.

— Phazit? — spytał zaintrygowany Stile. — Nie słyszałem o takim metalu.

— Ściśle mówiąc, to nie metal, lecz minerał. Znać go możesz pod nazwą protonitu.

— Protonit! — wykrzyknął Stile. — Nośnik energii? Sadziłem, że występuje tylko na Protonie.

— Na Phaze również, choć trochę inaczej wygląda, jak zresztą wszystko tutaj. Czyżbyś nie zdawał sobie sprawy, że phazit jest źródłem wszelkiej magii? Na Protonie wydobywa się z niego energię, na Phaze siłę magiczną. Każde zaklęcie niszczy odrobinę phazitu, lecz zapasy jego są tak wielkie, a prawdziwych Adeptów tak mało, że starczy go jeszcze na wiele tysięcy lat.

— Na Protonie wydobywa się go i eksportuje w ogromnych ilościach!

— A więc mieszkają tam głupcy. W ciągu dziesięcioleci roztrwonią to, co mogłoby im służyć przez tysiąclecia. Powinni zachować go dla tego świata.

A więc Phaze przetrwa o wiele dłużej niż Proton, uświadomił sobie Stile. Phaze zyskiwała coraz bardziej w jego oczach. Skąd więc wzięło się proroctwo o końcu Phaze i człowieku, którego przyjście zostało przepowiedziane? Stile rozumiał zaniepokojenie elfa; wiele sygnałów wskazywało na nadciągające niebezpieczeństwo.

Co się stanie, gdy na Protonie skończy się protonit? Czy obywatele zaczną przekraczać zasłonę, by pozbawić Phaze jej zasobów? Jeżeli tak, to świat ten znajdzie się w straszliwym niebezpieczeństwie, gdyż nic nie powstrzyma obywateli przed zaspokojeniem swych zachcianek. Tylko unicestwienie zasłony mogłoby uniemożliwić im zniszczenie Phaze w taki sposób, w jaki zdewastowali Proton. Lecz jak można usunąć tak naturalne, choć nieuchwytne zjawisko, jakim jest zasłona?

Wreszcie Flet został skompletowany i złożony. Był najpiękniejszym instrumentem, jaki Stile kiedykolwiek widział. Uniósł go wolno do ust.

— Czy mogę? — spytał.

— Rób z nim, co potrafisz — odparł sztywno elf; — Nigdy nie słyszeliśmy jego głosu; my nie możemy na nim grać. Może to zrobić tylko śmiertelny.

Stile przyłożył flet do ust, ustawił palce i dmuchnął na próbę.

Czysty, miękki, niewypowiedzianie słodki dźwięk dobył się z instrumentu. Słychać go było wszędzie, przeszywał wszystkich słuchaczy. Starszy i elfy znieruchomieli w zachwycie, a Neysa nadstawiła uszu; Błękitna Pani wydała się Stile’owi nieziemsko piękna, jakby owiał ją wiatr pełen nadziei. Dźwięki były oczywiście dźwiękami fletu, ale też i czymś więcej, gdyż instrument ten nie był zwyczajnym fletem. Muzyka swą siłą, czystością i barwą była prawdziwie ekstatyczna — sama kwintesencja dźwięku.

Stile zagrał zaimprowizowaną melodyjkę. Instrument reagował tak, jakby był jego żywą częścią obdarzoną jednak własnym charakterem. Tego instrumentu nie można było pomylić z żadnym innym; zbyt był doskonały. Stile nagle, w ułamku sekundy, zrozumiał, że tak właśnie musi czuć się jednorożec ze swoim własnym, żywym instrumentem muzycznym. Nic dziwnego, że stworzenia te grały tak dobrze i chętnie!

Ludzie Kurhanu zaczęli tańczyć. Zniknął ich ponury nastrój, odpędzony dźwiękami muzyki, a ich stopy odzyskały swą lekkość. Ruszyli w korowodzie na ziemi, nie w powietrzu, i tańczyli tylko na niej, wprost emanując radością. Panowie w tańcu krzesali iskry, a ich partnerki świeciły delikatnym blaskiem. Tworzyli skomplikowane układy uderzająco piękne w swej symetrii. Przybliżali się do siebie i oddalali, wywijali zgodnie nogami, wykręcali piruety, przebiegali niczym tkackie czółenko, tworząc coraz bardziej zawiłe wzory. Nie było tu miejsca na podskoki ani akrobatyczne popisy, jedynie synchronizowane układy taneczne tworzyły razem artystyczną całość. A ponad nimi płynęła potężna muzyka Fletu, łącząc niewspółmierne elementy w boską prawie jedność. I to nie umiejętności Stile’a ją stworzyły, biegłość narzucił mu przez idealny instrument; nie mógł przynieść mu wstydu i dawał z siebie wszystko.

Stile ujrzał, jak mgła podnosi się i rzednie, jakby rozerwana dźwiękami melodii. Chmury kłębiły się i szarpały, pragnąc urwać się z uwięzi. Stile zakończył swój występ i elfy jednocześnie przestały tańczyć, jakby zostało to wcześniej zaplanowane. Zastygły w bezruchu, lecz tym razem na ich twarzach widniały uśmiechy. Nawet strażnicy, którzy tak niegościnnie powitali Stile’a, przestali czuć do niego urazę.

— To najcudowniejsza muzyka, jaką zdarzyło mi się słyszeć — oznajmił starszy. — Nigdy tak nie tańczyliśmy. Masz rzadki talent do gry. Góra jednak się nie poruszyła.

— To prawda — zgodził się z ulgą Stile.

— Nie jesteś tym, którego przybycie zostało przepowiedziane.

— Nigdy nie twierdziłem, że nim jestem.

— A jednak grałeś znakomicie. Jeśli Wyrocznia twierdzi, że powinniśmy pożyczyć ci Flet, to może rzeczywiście należy tak uczynić.

— Byłbym bardzo wdzięczny — powiedział Stile, rozkładając instrument na części i ostrożnie wkładając je do futerału. — Jeśli mi wierzycie.

Otaczające ich elfy zaczęły się krzywić i pomrukiwać. Gdy muzyka umilkła, chmury zastygły na niebie, lecz ich niepokój udzielił się teraz elfom.

— Nie, mój lud nie pogodzi się z tym tak łatwo. Może gdybyśmy pożyczyli od ciebie coś w zamian…

Szmer głosów umilkł.

— Gotów jestem do wszelkich usług — rzekł Stile — lecz nie mogę pozostać tu długo. Mam inne zobowązania. Będę potrzebował Fletu przez kilka dni, aż do Rożcolimpiady.

Elfy znowu zaczęły szeptać.

— Przestańcie hałasować! — zdenerwował się starszy. — Zawrzemy uczciwy układ albo wcale nie rozstaniemy się z Fletem. — Wziął od Stile’a futerał; przynajmniej w tym wypadku jego sąd okazał się słuszny. Stile ani nie nadużył instrumentu, ani nie próbował zatrzymać go bez pozwolenia. — A teraz ukryjcie się, zanim słońce wyjdzie zza chmur!

Niebezpieczeństwo narażenia się na promienie słoneczne było teraz znikome, lecz Ludzie Kurhanu chowali się pospiesznie. Stile i Pani weszli w ślad za wodzem elfów do najbliższego kurhanu, Neysa zaś i Hinblue wróciły na pastwisko.

— Zawsze można powiedzieć — stwierdził po namyśle Pyreforge — że pożyczyłeś Flet, by zanieść go temu, komu jest przeznaczony. Temu, który nadejdzie.

— Ależ ja nie wiem, kto to jest!

— A więc musisz go odszukać.

Stile od razu pojął istotę tej propozycji. Poszukiwania mogły trwać tak długo, jak długo będzie potrzebował Fletu, lecz musiały też stać się prawdziwą misją.

— Jak go poznam?

— Będzie grał na Flecie lepiej niż ty.

— Takich może być wielu.

— Nie sądzę. Przyślesz go nam, gdyż my nie możemy podróżować daleko, a góra go rozpozna. Jeśli będzie grać dobrze, to choć nie będzie tym, kogo szukamy, przynajmniej odzyskamy Flet.

— To nie jest takie pewne. Wydaje mi się, że powinienem zapracować na tę pożyczkę, choćby ze względu na spokój twego ludu. Wymieniłeś dwa zadania, z których prostszego nie zdoła wykonać człowiek. Lecz ja jestem Adeptem.

— Czy umiesz władać mieczem?

— Tak — odparł zdziwiony Stile.

— Temu, kto podejmie się tego zadania, grozi straszliwa śmierć, chyba że jest najlepszym i najwytrwalszym z szermierzy.

— Byłem już w takich sytuacjach. Czułbym się lepiej, gdybym mógł wtedy mieć Flet w jednej ręce, a miecz w drugiej.

— Zapewne. Posłuchaj wiec, Adepcie. Pod naszymi kurhanami poniżej kopalni platyny znajduje się jaskinia wyrąbana w złożu phazitu, a w niej zamieszkuje jeden z Robali, odwieczny, potężny, dziki i ziejący ogniem.

— Smok! — zakrzyknął Stile.

— Tak jakby. Nie jest to jednak jeden ze zwykłych gadów zamieszkujących pogranicze na południe od naszych gór. Ten potwór powoli przebijał się przez trzewia gór, podczas gdy my powiększaliśmy naszą kopalnię. I w końcu dowiedzieliśmy się nawzajem o naszym istnieniu. Robal przeżył już wiele stuleci, jego zęby stępiły się, a płomienie przygasły i nie może już pożerać skał tak łatwo jak przed wiekami, lecz nie mamy tyle sił, by się go pozbyć. Żąda, byśmy składali mu daninę…

— Ofiary z ludzi! — wykrzyknął Stile, przypominając sobie groźby czynione przez elfy pod adresem Błękitnej Pani.

— To prawda. Wcale nam się to nie podoba, ale jeśli nie dostarczymy ofiary na czas, Robal może wpaść w gniew i zburzyć fundamenty naszych budowli, lub stopić rudy platyny w kopalni, kończąc naszą karierę jako kowali. My, elfy, jesteśmy wysoce wyspecjalizowani; wiele czasu zabrało nam opracowanie i opanowanie technologii obróbki platyny. Nie możemy wrócić do zwykłego złota, nawet gdyby inne szczepy nie zajęły się już wcześniej tą specjalnością. Musimy utrzymać się na wysokim poziomie albo staniemy się niczym. Moi ludzie raczej wyszliby na pełne słońce.

— A więc śmierć smoka jest dla was koniecznością — podsumował Stile.

— Myślę, że wtedy moi ludzie przestaliby protestować przeciwko wypożyczeniu ci Fletu.

— Aha — odparł ostrożnie Stile. — Czy to duży smok?

— Przeogromny.

— Zieje ogniem?

— Z każdego nozdrza na dwadzieścia stóp.

— Opancerzony?

— Zachodzące na siebie łuski z nierdzewnej stali. Pięciocalowe pazury. Sześciocalowe zęby. Rzuca błyskawicami z oczu.

— Usposobienie?

— Agresywny.

— Odporny na magię?

— Niezwykle. Żyje w złożach phazitu, a więc wyrobił sobie znaczą odporność.

— Ciekawe, jak wyglądał, gdy był w pełni sił — zastanawiał się Stile.

— To nieważne. Wtedy nie potrzebował od nas daniny.

— Lecz gdyby użyć Platynowego Fletu…

— Magia Fletu będzie silniejsza od antymagii smoka.

— A więc Adept niosący Flet miałby szansę go zabić.

— Możliwe. Ale mało prawdopodobne. Robala nie da się zniszczyć samą magią.

— Cóż, chciałbym spróbować.

— Nie! — krzyknęła Błękitna Pani. — Nie widziałeś zbyt wielu smoków i nie znasz ich obyczajów. Nie podejmuj się tej ryzykownej misji.

— Nie mógłbym wypożyczyć tak wartościowej rzeczy, nie dając nic w zamian — odparł Stile. — Gdyby jednak udostępniono mi Flet do walki z Robalemr czułbym się usprawiedliwiony, pożyczając go do moich własnych celów. Może on przydać mi się do wielu innych rzeczy poza pojedynkiem z Ogierem, a będę go używać, dopóki nie odnajdę tego, dla kogo został on przeznaczony.

— Masz zamiar walczyć z Robalem? — spytał starszy.

— Przynajmniej chciałbym spróbować. Jeśli nie uda mi się go zgładzić, zwrócę wam natychmiast Flet, oczywiście, o ile będę w stanie to zrobić.

— Nie! — wykrzyknęła znowu Pani. — To zbyt wysoka cena, by płacić ją za przesunięcie terminu rozrodu jednej tylko klaczy. Jest twoją przyjaciółką, ale…

— Chcesz to zrobić dla takiej drobnostki? — dopytywał się Starszy, który nagłe stał się podejrzliwy. — Jesteś gotów ryzykować życie w walce z Robalem i honorem w pojedynku z Ogierem dla…

— To niezwykła klacz, wymieniliśmy przysięgę przyjaźni — odparł sztywno Stile, nie chcąc przyznać, że sytuacja nieco wymknęła mu się spod kontroli.

— Obawiam się, że moi ludzie nie zgodzą się na to — stwierdził starszy. — Będą się bać, że pożyczasz Flet tylko po to, by z nim uciec, i wcale nie zechcesz walczyć z Robalem. Któż z nas zdoła zatrzymać ciebie uzbrojonego we Flet?

I Stile, i Pani zareagowali na to wybuchem gniewu.

— Błękitny Adept nie jest żadnym oszustem — wściekała się Pani. — Sądziłam, że już to udowodniliśmy. Jestem gotowa znowu zostać zakładniczką.

— Nigdy — odparł Stile, mile ujęty jej lojalnością, choć wiedział, że broni raczej honoru Błękitnego Królestwa niż jego samego. — Nie będziesz zakładniczką.

Czujny wzrok starszego przesuwał się od Stile’a do Pani.

— Tym razem chyba tak będzie najlepiej. Niech przez te kilka godzin Pani stanie się moim gościem; cóż szkodzi, że inni uważać ją będą za zastaw za pożyczony — Flet? Myślę, że żaden mężczyzna nie zostawi swej ukochanej na pastwę smoka. Jeśli Robal zginie, dowiedziesz swej odwagi i pożyczka jest twoja.

— Pani nie jest… — zaczął Stile, ale rozmyślił się. Wolał tu tego nie dyskutować. Gdyby stwierdził teraz, że Pani nie jest jego ukochaną, sytuacja stałaby się bardzo niezręczna. Zresztą i tak, bez względu na uczucia, jakie do niej żywił, nie pozwoliłby, by nakarmiono nią smoka.

— Inni nie są tego świadomi — rzekł elf, ostrożnie omijając sedno sprawy. — Niewielu tylko wie, że Błękitnym Królestwem rządzi teraz ktoś inny. Pozwól, by Pani została ze mną, a nikt z mego ludu nie podda twoich motywów w wątpliwość. Będziemy ją dobrze traktować. — Spojrzał na Panią. — Grasz może w szachy?

— Może — odparła z uśmiechem.

Stile zrozumiał, że elf zaproponował rozsądny kompromis. W ten sposób mógł rozwiać wątpliwości Ludzi Kurhanu, nie narażając przy tym Pani na niebezpieczeństwo. Przecież i tak Stile nie mógł wziąć jej ze sobą na poszukiwanie smoka.

— Chciałbym, żebyś w czasie mojej nieobecności przechowywała harmonijkę — poprosił Stile, wręczając Pani instrument. — Tym razem użyję Fletu.

— Wcale mi się to nie podoba — stwierdziła ponuro, ale wzięła harmonijkę. Jeśli Stile nie wróci, będzie przynajmniej miała jakąś pamiątkę po swoim mężu.

Pyreforge rozstawiał figury na szachownicy.

Stile, niosąc Flet, ruszył w głąb szczeliny. Teraz wiedział już, co oznaczają gorące powiewy i demoniczne zapachy, jakie z niej dochodziły. Tam, w dole czaił się Robal.

Stile nigdy jeszcze, jak przypomniała mu Pani, nie walczył z prawdziwym smokiem i wcale nie był pewny sukcesu. Najbardziej podobne do smoka stworzenie spotkał w Czarnym Królestwie, lecz ta istota uformowana była z lin i uderzona mieczem rozsypała się na kawałki sznurka. Robal na pewno tego nie zrobi! Magia Adepta powinna dać mu radę… lecz jeśli coś się nie uda…

Cóż, przewaga zaskoczenia była po jego stronie. Smok z pewnością będzie myślał, że Stile jest kolejną ofiarą, daniną przeznaczoną do zjedzenia. Będzie mógł więc podejść zupełnie blisko, zanim smok nie zrozumie, z kim ma do czynienia. To da mu czas potrzebny do oceny sytuacji. Pyreforge zapewnił go co prawda, że Flet wzmoże jego magiczne siły, lecz twierdził też, iż sama magia nie wystarczy; tak więc Flet mógł nie być aż tak potężnym amuletem, jak sądzili mieszkańcy kurhanu.

Znajdowali się już sporo poniżej półki, z której wcześniej przeskakiwali szczelinę. Neysa ostrożnie stąpała po zwężającym się szlaku, a Stile trzymał Flet w pogotowiu. Instrument miał podwójne zadanie: chronił jego magiczne możliwości i zwoływał magiczną siłę. Stile potrzebował przecież muzyki do swych zaklęć. Znalazłby się w niezłych tarapatach, gdyby musiał jednocześnie grać na dwóch instrumentach, z których każdy spełniałby inną funkcję! Powtarzał w pamięci ułożone wcześniej zaklęcia: gaszące ogień, chroniące przed ukąszeniem, czyniące niewidzialnym. Najbardziej jednak potrzebował zaklęcia niszczącego w jakiś sposób smoki. Czy nie mógłby wysłać Robala na przykład do piekła? Tutaj,. w tym magicznym świecie piekło istniało naprawdę. Kiedyś nieświadomie wysłał tam Neysę; miał potem straszne kłopoty. Ale to oznaczało, że nie mógł teraz zrobić niczego podobnego; Neysa by się nie zgodziła. Starał się jej nie narażać. Jednorożce potrafiły być okropnie uparte, gdy już coś sobie wbiły do głowy.

Tak więc piekło odpada. A na przykład zmniejszenie? Jak by tak zamienić gigantycznego Robala w maleńkiego, nieszkodliwego robaczka? Może za trzysta lat znowu urósłby, ale wtedy byłby już daleko stąd… o ile oczywiście nie złapałby go jakiś głodny ptaszek. Jak mogłoby brzmieć takie zaklęcie? „Smoku stary, stań się mały”. Na pewno nie jest to prawdziwa poezja, lecz magia wymaga tylko rymu i rytmu.

Ciekawe, czego mogłoby dokonać prawdziwe zaklęcie? Kiedyś będzie musiał poeksperymentować z poezją, prawdziwą poezją, a nie tymi kiepskimi wierszydłami, i wtedy zobaczy, co się stanie.

Ścieżka przestała wreszcie opadać. Odchodził od niej duży tunel o okrągłym przekroju — ślad wyżłobiony przez Robala. Poczuli powiew gorącego powietrza. Smok nie mógł być daleko.

Stile zawahał się. Pochylił się, by szepnąć coś do ucha Neysie, która posłusznie odchyliła je do tyłu, chcąc lepiej słyszeć.

— Jeśli wejdziemy Robalowi do nory, to obawiam się, że będzie nam gorąco — powiedział Stile. — Ale jeśli tego nie zrobimy, potwór może zacząć coś podejrzewać. Chciałbym wywabić go w dogodniejsze dla nas miejsce i obejrzeć dokładnie, zanim zacznę z nim walczyć. Ale jak go tu sprowadzić, nie pokazując się mu?

Neysa zagrała krótką, energiczną nutę. Widząc, że klacz wpadła na jakiś pomysł, Stile zeskoczył na ziemię.

Neysa przybrała postać dziewczyny, ślicznej, drobnej, nagiej elfiej panienki.

— Danina — szepnęła, czyniąc gest wyrażający niewinność i bezbronność.

Stile był jednocześnie zachwycony i przerażony.

— Jesteś doskonałą przynętą — przyznał. — Świetnie odgrywasz tę rolę. Nie mogę jednak pozwolić, byś ryzykowała złapanie przez potwora.

Przemieniła się ponownie, tym razem w świetlika. Owad okrążył Stile’a i wrócił do postaci dziewczyny.

— Zgoda — stwierdził Stile. — Ciągle zapominam o twojej trzeciej postaci. Będziesz mogła uciec, chyba że on cię spali.

— Jestem ognioodporna — rzekła.

— Jako świetlik jesteś ognioodporna? Wspaniale! — Neysa była prawdziwą skarbnicą niespodzianek.

Stile rozmyślał przez chwilę, a potem przedstawił plan akcji.

— Wolałbym spotkać się z Robalem w bardziej przestronnym miejscu. Mam nadzieję usunąć go jednym zaklęciem, ale zawsze należy być przygotowanym na niespodzianki. Powinnaś go więc wywabić do szczeliny i szybko uciec. Jeśli nie uda mi się go zabić i zginę, polecisz do Pyreforge i Pani i powiesz im, że przegrałem. Postaram się wyrzucić Flet ze szczeliny, by nie przepadł. — Zabrzmiało to dumnie i odważnie, lecz Stile poczuł, że trochę drżą mu kolana. Tak naprawdę to wcale nie spodziewał się, by groziła mu śmierć — w takim wypadku byłby przerażony — lecz wolał być przygotowany na najgorsze.

Neysa kiwnęła głową i podeszła do wylotu tunelu. Stile wyśpiewał zaklęcie czyniące go niewidzialnym. Czar działał tylko zewnętrznie; ciało Stile’a było nadal materialne, zmienił się tylko jego wygląd. Zaczął się już przyzwyczajać do ograniczeń swych magicznych możliwości. Mocą zaklęcia mógł zmieniać swoje położenie, lecz nie ciało. Nie był w stanie wyleczyć swych zranionych kolan. Nie miał umiejętności Neysy zmieniania kształtu czy fruwania jako owad, choć potrafił stworzyć iluzję takiej zmiany, a także łatać w powietrzu, choć nie w naturalny sposób. Były to bardzo subtelne różnice; ogólnie rzecz biorąc, Stile był bardziej od Neysy podatny na zagrożenie, choć jednocześnie potężniejszy.

Kiedy Neysa ujrzała, że Stile stał się niewidzialny, rozpoczęła swoje przedstawienie.

— Och! — jęknęła. — Tak się boję! Straszliwy smok chce mnie zjeść!

To był dla niej duży wysiłek; przecież bardzo nie lubi mówić. Stile poczuł przypływ ciepłego uczucia. Zaoferowawszy mu przyjaźń, Neysa stała się jego najlepszym kompanem.

Z głębi tunelu dobiegł jakiś grzmot. Poczuli podmuch cieplejszego, cuchnącego powietrza, jakby włączył się tam silnik ogromnej maszyny. Pewność siebie Stile’a, już przedtem nadwątlona, rozwiała się zupełnie. Tyle się może zdarzyć…

Neysa lamentowała. Hurkot przybliżał się. Robal pewnie się przestraszył, że ofiara może mu uciec, jeśli nie schwyta jej od razu… Bardzo rozsądne przypuszczenie. Jedna z najważniejszych informacji, jakie Stile pragnął uzyskać, dotyczyła szybkości i czujności bestii. Wielkie, powolne stworzenie łatwiej pokonać…

Robal pojawił się o wiele za wcześnie. Rzeczywiście był to smok. Miał wydłużoną, wąską głowę zakończoną błękitnym ryjkiem zwężającym się z pierścienia na pierścień. Pochodzenie tego potwora od prawdziwego robaka było oczywiste. Co prawda wiele było rodzajów robaków; pierwszy, jaki przyszedł Stile’owi do głowy, to dżdżownica. Wielu obywateli wykorzystywało je w eleganckich ogrodach Protonu. Lecz Stile pamiętał, że są i inne gatunki, niektóre z nich niebezpieczne. Ten smok był właśnie takim monstrualnie wyrośniętym niebezpiecznym robakiem.

Neysa pisnęła i zręcznie podbiegła do wyjścia z tunelu.

Robal wypuścił z siebie kłąb dymu i poczołgał się za nią. Miał nogi nieproporcjonalnie małe do wielkiego cielska i nie służyły mu one do poruszania się… Posiadały jednak rzeczywiście przerażające pazury i wyglądało na to, że smok nie miałby żadnych trudności z wypatroszeniem ludzkiej ofiary. Metaliczne łuski nie błyszczały; były matowe i brudne jak oblepiona błotem gąsienica traktom. Stile nie wątpił, że zwykła broń nie zdoła ich przebić. Teoretycznie można było wsunąć czubek miecza pod warstwę łusek i przebić ciało smoka, lecz taka rana byłaby bardzo płytka i tylko rozwścieczyłaby bestię. A zresztą, czym zająłby się Robal w czasie, gdy szermierz przeprowadzałby tę skomplikowaną operację? Siedziałby spokojnie? Mało prawdopodobne!

Wszystkie te rozważania, pomyślał Stile, są czysto akademickie. Nie ma przecież miecza. Zapomniał go sobie wyczarować. Ma tylko Platynowy Flet i magię… Właśnie na nią przyszedł teraz czas.

Stile planował wywabić potwora z tunelu i rzucić na niego od tyłu zaklęcie, ale okazało się, że jest pewien problem; Robal zdawał się nie mieć tyłu. Jego gigantyczne, walcowate ciało ciągnęło się daleko w ciemność. Robaki mają przeważnie taki właśnie, podługowaty kształt. Stile powinien był o tym pomyśleć.

Cóż, i tak będzie musiał go zaczarować. Stile zagrał na Flecie i z instrumentu popłynęły idealne dźwięki, jak krople rtęci wypełniające tunel pięknem. Magia skondensowała się wokół niego szybciej i była silniejsza niż zwykle. Nic dziwnego — byli przecież w głębi ziemi, niedaleko złóż phazitu; zasoby magii leżały pod ręką.

Smok zareagował błyskawicznie. Wcale nie był zdziecinniały ze starości! Miał już zamiar rzucić się na pozornie bezbronną ofiarę — Neysa dopuściła go niebezpiecznie blisko — lecz bezbłędnie rozpoznał zew magii. Maleńkie, opancerzone oczka skierowały się ku Stile’owi, ale go nie dostrzegły — był przecież niewidzialny. Mimo to smok rozwarł otwór gębowy, stopniowo poszerzając jego średnicę, aż osiągnęła prawie metr szerokości. Wydobywały się z niego podmuchy gorącego wiatru i dymu.

Stile zauważył, że Robal nawet nie próbował pluć ogniem na Neysę. Możliwe, że wolał potrawy surowe.

Czas na samoobronę.

Od stóp do głowy aż, ogniu ani się waż! — zaśpiewał Stile.

Lecz gdy znalazł się w chmurze dymu, okazało się, że alarm jest fałszywy. Powietrze było gorące, ale nawet nie parzyło. Przypominało to wizytę w brudnej saunie.

Smok znowu wypuścił powietrze — tym razem gęstsze i bardziej cuchnące. Stwór był stary; rozgrzewał się powoli. Trzeci wydech już parzył, a czwarty był czystym ogniem. Od suszarki do włosów do miotacza płomieni, tylko w czterech etapach!

Teraz kolej na atak.

Robalu poczwarny, twój koniec będzie marny — wydeklamował Stile, życząc smokowi natychmiastowej śmierci.

I wtedy stało się coś dziwnego. Powietrze między nimi zaiskrzyło się tak, jakby promień światła uderzył w załamującą światło barierę. Robal ani myślał ginąć.

Stile uczynił drugą próbę.

Ogniste stworzenie, padnij trupem na ziemię!

Znowu iskrzenie w powietrzu i żadnego efektu. Jego czary były potężne, ale nie dosięgały smoka!

Nagle małe oczka Robala zabłysły. Stile nawet nie myślał, że robaki mogą mieć oczy, ale ten z całą pewnością je posiadał. Stile przypomniał sobie o broni, przed którą go ostrzegano.

Błysk, znikł! — krzyknął i błyskawica wypaliła się, nie docierając do niego. Przygotowane wcześniej zaklęcie uratowało mu życie.

Robal znieruchomiał, najwyraźniej zastanawiając się nad sytuacją. Stile zrobił to samo. Magia działała, ale Robal był przed nią opancerzony. Sam potwór też posługiwał się magią, ale Stile potrafił jej przeciwdziałać. A więc Flet umożliwiał mu rzucanie zaklęć, ale nie bezpośrednio na wroga. Jak dwaj rycerze w zbrojach, byli tak dobrze chronieni, że żaden nie mógł samymi czarami zaszkodzić przeciwnikowi. Starszy elfów miał rację.

I na nic przećwiczone wcześniej zaklęcia. Bitwa musi Stoczyć się środkami bardziej materialnymi. A cokolwiek tu mówić — smoka było o wiele więcej niż Stile’a.

Musiał jednak coś zrobić. Po pierwsze, został uwięziony w tunelu; ciało Robala znalazło się między nim a wyjściem. A mówiąc dokładniej, wręcz go otaczało. Potwór kurczył się powoli, zacieśniając wokół niego krąg. Neysa została po drugiej stronie smoka i nie mogła mu pomóc.

Stile nie miał poza Fletem innej broni. Teraz już wiedział, że Flet, choć tak przydatny, nie wystarczy. W każdym razie przeciwko magicznemu Robalowi. Teraz Stile potrzebował raczej dobrego miecza. Przecież przygotował sobie zaklęcie, mające stworzyć taką właśnie broń.

Robal rozwarł szerzej ruropodobny pysk i ukazał krąg zębów, rzeczywiście sześciocalowych, pochylonych do środka. Na pewno były bardzo przydatne do drążenia tuneli w skale, ale mogły też rozszarpać niewielkiego mężczyznę. Że też nie mógł sobie przypomnieć tego zaklęcia!

Głowa smoka przybliżyła się. Stile w beznadziejnej próbie obrony wyciągnął przed siebie Flet, usiłując jednocześnie wydobyć ze swej pamięci zagubione zaklęcie — do diabła! Dlaczego nie może poradzić sobie z tą sytuacją?! — I nagle zobaczył, że trzyma w ręku miecz. Błyszczącą, platynową, dwusieczną klingę, długą i ostrą. Broń była lekka, lecz dobrze wyważona. Dokładnie taka, jaką się zazwyczaj posługiwał.

— Do licha! — wykrzyknął Stile, czując, że wraca mu pewność siebie. Elfy nic mu nie powiedziały o tej szczególnej właściwości Fletu. Instrument potrafił zmieniać swoją postać!

Stile dziarsko ruszył do przodu i wbił ostrze w bok Robala. Sądził, że broń odbije się od grubych łusek, lecz skóra ustąpiła. Ach! Magia Platynowego Miecza mogła przełamać opór smoka. Może był to inny rodzaj zaklęcia, które w połączeniu z siłą fizyczną…

Robal zawył jak syrena alarmowa i gwałtownie odwrócił głowę. Stile wyrwał miecz z rany i uskoczył. Z dziury wytrysnął gejzer ciemnoczerwonej krwi, rozbryzgując się na kamiennej posadzce kilka stóp dalej. Ciecz wydawała z siebie cuchnący, trupi odór.

Smok dotknął nosem rany. Z pyska wysunął się śliski język, powstrzymując upływ krwi. Czyżby smoki miewały języki? Ten jeden na pewno! Czyżby chciał napić się własnej krwi? Jedno siorbnięcie i krew przestała płynąć. Nos odsunął się, lecz rana nie zaczęła krwawić. Pewnie ślina smoka miała magiczne, uzdrawiające właściwości. Ten potwór potrafił sam się wyleczyć. Jego głowa znowu zwróciła się w stronę Stile’a. Twarde zwierzę!

Możliwe, że nie widziało swego przeciwnika, ale mogło go usłyszeć i wywęszyć, a zresztą słabe światło nie pozwalało na więcej. Stile głupio zagapił się, choć powinien był okrążyć potwora i przyłączyć się do Neysy, korzystając z tego, że Robal zajęty jest czymś innym. Choć może mógłby jeszcze…

Podszedł z boku do smoka. Ryj błyskawicznie skierował się w jego stronę. Stile uskoczył i przebiegł obok niego, kierując się ku wejściu do tunelu.

Neysa w postaci jednorożca czekała tam na niego. Tak jak i smok, potrafiła zlokalizować Stile’a samym tylko węchem i słuchem. Na drugi raz, gdy będzie walczył ze zwierzęciem, przygotuje sobie zaklęcia uniemożliwiające usłyszenie go i wywęszenie! Wskoczył na jej grzbiet.

— Wiemy teraz, że ten miecz jest dla niego groźny — oznajmił. — Może gdybym zaszarżował w jego stronę, uderzył i wycofał się, zanim potwór zareaguje, a potem zranił go znowu i znowu…

Umilkł. Nie miał już miecza. Zamiast niego trzymał długą, platynową kopię. Magiczny Flet ukazał jeszcze jedno swe oblicze!

Stile trzymał sztywno kopię, a Neysa pogalopowała ku Robalowi, który właśnie odchylił głowę w bok. Ostrze Uderzyło w szyję, tuż poniżej głowy; Stile nie umiał jeszcze precyzyjnie nim operować. To nie była najłatwiejsza broń! Potrzebował dla niej jakiejś podpórki. Ostrze uderzyło z pełną siłą i Stile zleciał z grzbietu Neysy.

Nic dziwnego, pomyślał, podnosząc się z ziemi. Instrument był zaczarowany, więc nie mógł wypaść mu z ręki, ale siła uderzenia przeniesiona została na jego ciało. Powinien był to przewidzieć.

Robak znowu zaryczał. Cios musiał być bolesny! Kiedy Stile wyciągnął kopię z rany, upływ krwi był większy niż przedtem, lecz tym razem smok nie mógł dotknąć ryjem jej otworu, gdyż uszkodzenie było zbyt blisko głowy.

Stile dostrzegł szansę na zwycięstwo. Uniósł kopię… i zamieniła się ona w to, czego teraz najbardziej potrzebował: w ciężki, obosieczny topór bojowy. Kiedy smok nadaremnie wykręcał się, usiłując dosięgnąć rany, wystawił szyję na cios Stile’a. Stile uderzył, trzymając topór oburącz. Rana była rozległa. Smok gwałtownie szarpnął głową, trafiając w napastnika i rzucając nim o ścianę. Stile uderzył głową o skałę i zobaczył gwiazdy przed oczyma. Osunął się po wklęsłej ścianie. Kręciło mu się w głowie. Udało mu się utrzymać Flet, lecz nie był w stanie go użyć. Co prawda nie stracił przytomności, ale cios mocno nim wstrząsnął.

Łeb potwora skierował się ku niemu. Krąg zębów rozszerzył się, paszcza gotowa była go połknąć, wszystko zakryła mgłą, tak że Stile ledwo co widział.

Odczołgał się w bok na czworakach. Nie był pewien, czy zdoła wstać, nie mówiąc już o tym, by utrzymać się na nogach. Kiedyś, w czasie Gry, stoczył bokserski pojedynek i oberwał tak silny cios, że nogi miał jak z waty; teraz czuł się podobnie. Tylko że tym razem nie będzie przerw między rundami! Ryj sunął za nim, wypuszczając chmury dymu.

Nagle Neysa wbiła róg w szyję Robala, tuż obok pierwszej rany. Nie miała, oczywiście, zaczarowanego fletu, ale róg jednorożca z samej swej istoty jest magiczny, i stanowi broń, której żadne stworzenie nie może lekceważyć.

Robal zareagował odruchowo, zwracając się ku nowemu prześladowcy. Nie był specjalnie inteligentny.

Stile z trudem wstał. Zamachnął się ze wszystkich sił Platynową Maczetą… Maczetą? Flet, uderzając w ciało smoka, znowu zmienił postać!… Paląca, tłusta ciecz napełniała go obrzydzeniem, lecz mimo to ciął dalej.

Smok znowu zwrócił ku niemu łeb, lecz Stile zamachnął się toporem, o mało co trafiając potwora w oko. Głowa cofnęła się, a Stile począł ciąć raz za razem. Przypominało to rąbanie drewna, tyle tylko, że praca stawała się coraz lżejsza i brudniejsza, w miarę jak Stile przerąbywał się przez kręgi do tkanek tłuszczowych. Krew tryskała w takich ilościach, że musiał w niej brodzić, a każde uderzenie rozbryzgiwało ją coraz dalej. Kiedy unosił drzewce topora, posoka ściekała po nim, zalewając mu ręce aż do ramion; jej krople padały mu na twarz. Lecz mimo to jego dłonie, dzięki magii Fletu, nie ślizgały się po trzonku. Jego chwyt był mocny tak długo, jak tego pragnął. Stile nurzał się już wprost we krwi, lecz Robal ciągle żył i miotał się, nie ustępując.

Wreszcie Stile’owi udało się rozrąbać jego ciało. Szyja i głowa leżały po jednej stronie, a reszta wiła się po drugiej; zadanie zostało wykonane. Stile zabił smoka.

Lecz myśl o zwycięstwie okazała się przedwczesna. Stwór nie umierał. Krwawiące końce pokryły się pianą, zastygającą jak gąbka i zatrzymującą wyciekające płyny. Głowa wraz z szyją pełzły gdzieś oddzielnie, a reszta ciała rzucała się na oślep, szukając przeciwnika.

To był przecież robak. Robaka można przeciąć na pół i obie części utworzą nowe zwierzęta. Stile jeszcze niczego nie dokonał.

No nie, coś jednak zrobił, Głowa pozbawiona ciała nie mogła zamachnąć się do ciosu, a samo ciało nie miało narządów czuciowych. Z czasem stwór odzyska sprawność, ale na razie Stile miał wyraźną przewagę. Musi pójść na całość i zniszczyć Robala, póki jest to możliwe.

To właśnie miał na myśli Pyreforge, mówiąc, iż potrzebny jest dobry i wytrwały szermierz. Co za robota!

Stile przesunął się wzdłuż ciała smoka, wybrał miejsce i zaczął znowu rąbać robaka swoją maczeto-siekierą. Znowu trysnęła krew, tułów zaczął wić się z bólu, bezskutecznie usiłując walczyć, lub też uciec. Ucięty koniec wygiął się, sądząc, że jest głową; wysmarował Stile’a na wpół zakrzepłą krwią, przyprawiając go o mdłości, lecz nie mogąc zranić. Stile nie ustawał, czując się bardziej rzeźnikiem niż bohaterem. We wszystkich powieściach fantastycznych szermierz raz tylko przebijał rozwścieczonego smoka i bestia gładko padała trupem. W tym pojedynku nie było nic czystego, zręcznego ani specjalnie bohaterskiego; Stile brodził w śmierdzącej krwi, rąbiąc na kawałki bezbronną górę tłustego mięsa. Bohaterstwo? Chciało mu się rzygać!

Kiedy udało mu się przeciąć tułów, ramiona opadały mu ze zmęczenia. Jednak wszystkie części Robala żyły. Jeśli Stile przerwie pracę, wyrosną z nich trzy nowe, małe smoki. Musiał w jakiś sposób zlikwidować ten bałagan.

Nagle coś przyszło mu do otępiałej głowy. Własna magia smoka obroniła go wcześniej przed zaklęciami Stile’a. Teraz jednak potwór nie stanowił jednej całości. Może więc uda się go dobić czarami. Trzeba spróbować.

Podniósł Flet do ust. Instrument pokryty był zakrzepłą krwią. Stile poczuł mdłości i zdecydował się rzucić zaklęcie bez muzyki. — Potworze bury — zaintonował z niejaką ironią — zamień się w chmury.

Leżący przed nim segment Robala zadrżał, opierając się zaklęciu. Czy działo się to z powodu szczątkowej antymagii smoka, czy też Stile nie zdołał zgromadzić odpowiedniej ilości czarodziejskiej siły?… Sam nie był pewien. A jednak fragment bestii roztopił się i ulotnił w cuchnącą chmurę. Zaklęcie podziałało!

Stile wymyślił czary, które usunęły pozostałe dwa segmenty, a potem oczyściły jego, Neysę i tunel z całej tej posoki. Wykonał zadanie i uzyskał prawo do pożyczenia Fletu, ale wcale nie czuł satysfakcji. Czy nie było innej drogi niż rąbanie na kawałki sędziwych, magicznych bestii? Jak on sam by się czuł, gdyby był stary, a jakiś młody, pełen werwy karzełek chciałby porąbać go na kawałki?

Gdyby jednak tego nie zrobił, Błękitna Pani mogłaby znaleźć się w trudnym położeniu. Wciąż zresztą może się to zdarzyć, jeśli Stile nie odnajdzie i nie usunie mordercy Błękitnego Adepta, zanim ten go nie dosięgnie.

Teraz jednak był ciekaw, kto wygrał w szachy.

Загрузка...