Rozdział 7


Dwieście piątemu kombinatowi dziecięcemu przywracano dziś dumne miano szkoły. Połowa sypialni odzyskiwała nazwy klas; piętrowe łóżeczka porozbierano i wyniesiono do magazynu, a na swoje uświęcone tradycją miejsca wróciły stare szkolne ławki, przy których uczyli się jeszcze rówieśnicy Lidki. Miejsca były tak tradycyjne, że metalowe nóżki trafiały każda na swoje wyżłobienie w linoleum. Oczywiście, z wyjątkiem tych pomieszczeń, które podczas apokalipsy spłonęły do cna - tam linoleum było prawie nowe.

Janeczka, córka Timura i Sani, przepadła w tłumie bukietów i wstążek, który zgromadził się pod tabliczką „Pierwsza K”. Rozległy dziedziniec pełen był ludzi, maluchy ze średniej i młodszej grupy poprzyklejały się do okien, rozpłaszczając noski o szyby i z zawiścią w oczach gapiły się na starszych braci i siostry, którzy właśnie dziś zaczynali nowe, dorosłe życie. Lidka przypomniała sobie, jak wlazłszy na parapet, w takim samym tłumie szukała wzrokiem Timura i Jany.

Wszyscy oni - i sama Lidka też - swego czasu zaczynali pierwszą klasę właśnie tutaj, w szkole numer dwieście pięć. Potem, u szczytu ojcowskiej kariery, zostali przeniesieni do liceum. Jana z Timurem byli wtedy w szóstej klasie, a Lidka w czwartej. Janeczkę chcieli od razu oddać do liceum, Timur jednak nie miał dość pieniędzy, a ojciec wpływów.

- Słuchaj, co mówi nauczycielka - po raz dwudziesty piąty powtórzyła Sania.

Janeczka kapryśnie wydęła wargę:

- Wychowawczyni? Tamara Michalina?

- Była wychowawczynią, teraz jest nauczycielką! Masz się do niej odnosić z szacunkiem, zrozumiałaś?

- Aha - odpowiedziała Janeczka obojętnym głosem.

Chudziutka i ładniutka kuzynka Lidki była ponad wiek rozwinięta i ponad wiek uparta. Lidka serdecznie współczuła nieznanej jej bliżej Tamarze Michalinie, która przez cztery lata męczyła się z Janeczką w przedszkolu, a teraz jeszcze będzie musiała się z nią mordować przynajmniej rok, dopóki Sania z Timurem nie znajdą sposobu, by przenieść dziewczynkę do liceum.

Mama uśmiechała się z roztargnieniem. Papa na przemian strzelał językiem i migawką aparatu fotograficznego. Sześcioletni Pasza zazdrośnik marszczył ponuro czółko, ponieważ był o pół roku młodszy od swej bratanicy i dlatego trafił do średniej grupy. Lidka zobaczyła, że skryta w tłumie Janeczka odwraca się i pokazuje język wujkowi.

- Jak ten czas leci - płaczliwym tonem stwierdziła stojąca obok gruba dama.

- Rodzice pierwszoklasistów! Proszę się cofnąć za białą linię! - ryknął głośnik stanowczym głosem zawodowego nauczyciela.

Lidka pożegnała się z Timurem i Sanią, pomachała Janeczce i wydostała się z tłumu. Na tym święcie jest dostateczny tłok i bez dalszych krewnych.

Ulice były puste; w mieście trwało ciche szaleństwo otwarcia roku szkolnego. Na wszystkich tablicach reklamowych proponowano jak nie zeszyty albo tornistry, to puszki na drugie śniadania albo same racje śniadaniowe „dla podtrzymania sił maleńkiego prymusa”. Gdzieniegdzie poustawiano głośniki, z których płynęły budzące nostalgię szkolne, proste piosenki. „Jak ten czas leci” - wzdychali spikerzy prowadzący transmisje ze szkół.

Lidka podeszła do automatu telefonicznego i zadzwoniła do znajdującego się w pracy Sławka. Nikt nie podnosił słuchawki, co w zasadzie nie było dziwne - pierwszy dzień nauki uważano powszechnie za dzień wolny od pracy - nawet w Instytucie Historii Kryzysów.

Tylko po co było Sławkowi kłamstwo, że dziś o dwunastej ma naradę?

Ciekawe, do jakiej szkoły posłał tego swojego szczeniaka? Jeszcze bardziej ciekawa była, jak dzieciak zwraca się do ojca: tato? wujku? Jarosławie Andriejewiczu?

Wysłuchała kilku długich sygnałów, westchnęła i wybrała krótki numer, który dawno już chciała wyrzucić z pamięci.

- Sekretariat, słucham,?

- Mówi Zarudna. Szef u siebie?

- Chwileczkę...

W Firmie nie było dni wolnych. Pierwszy dzień nauki czy ostatni - sekretarka była na miejscu i szef też. Pytanie tylko, czy zechce z nią rozmawiać?

Trzask w słuchawce. I głuchy głos bez wyrazu: - Słucham...

- Dzień dobry, Wiktorze Aleksiejewiczu. Chciałabym zapytać, czy nie ma nowości w sprawie mojego...

- Są - przerwał jej głos, tym razem lekko rozdrażniony. - Jedenasta zero zero, pokój sto jeden. Porozmawiasz z pewnym człowiekiem.

- Dziękuję - powiedziała Lidka, ale słuchawka już piszczała krótkimi sygnałami.

Spojrzała na zegarek. Dziewiąta trzydzieści. Zbędny czas. Dziewięćdziesiąt minut wyrwane z życia.

Ale czy to ruszy sprawę z martwego punktu?

Wsiadła do autobusu - na szczęście prawie pustego. Na oparciu siedzenia przed nią wymalowano kolorowe gęby - to na początek, za pół roku pojawią się napisy. Najpierw niewinne - a potem coraz bardziej...

Po dwudziestu minutach wysiadła na nabrzeżnym bulwarze - wzdłuż ulicy stały rozmaite kioski i kramiki, otwarte i zamknięte, brezentowe i oszklone, a na co drugim była wywieszka: „Artykuły szkolne”.

Po betonowych schodach zeszła nad morze. Mewy, które szperały w skrzyni na odpadki, niechętnie odfruwały na odległość kilku metrów. Potykając się co chwila na kamieniach, Lidka doszła do znanej sobie rozpadliny. Rozłożywszy polietylenowy pakiet, usiadła, skrzyżowawszy pod sobą nogi.

Podczas miodowego miesiąca, zaraz po powrocie z ekspedycji, oboje ze Sławkiem lubili tu przychodzić i piec ziemniaki w popiele ogniska. I wspominać, jak dobrze było im wtedy, podczas pierwszej nocy w namiocie. Lidka była wówczas przekonana, że test ciążowy lada dzień wypadnie pozytywnie.

Z każdym piknikiem ziemniaki robiły się coraz bardziej spieczone, a kiełbasa bardziej tłusta i niesmaczna.

Aż wreszcie zapotrzebowanie na romantyczne wieczory nad morzem zmalało do zera.

Lidka uśmiechnęła się ponuro. Morze było szare, niczym ogromna mysz.


* * *

Okazała przepustki - najpierw zewnętrzną, potem wewnętrzną. Wewnętrzna - czerwono różowej, płucnej barwy, budziła w niej osobliwą niechęć. Ileż wysiłków trzeba było, żeby ją otrzymać, ileż odkryć wabiło ją zza progu sztucznej tajemnicy, jakże pustą i wypraną z wszelkiego znaczenia okazała się ta zakazana wiedza, a jednocześnie jakże mściwą i zazdrosną; wciągnąwszy w swoje tryby człowieka z różową przepustką, za nic nie chciała go wypuścić na wolność. Drzwi sto pierwszego gabinetu były obszyte skórą. Najpewniej sztuczną, ale bardzo podobną do prawdziwej. Skóra nieskorych współpracowników, pomyślała Lidka i skwitowała swój żart uśmiechem.

- Aleksandrze Igorowiczu, przyszła Lidia Zarudna...

Przekroczyła próg. Siedzący za masywnym biurkiem człowiek podniósł głowę - i Lidka w pierwszej chwili go nie poznała. Dopiero, kiedy zmarszczył brwi i podbródkiem wskazał jej krzesło - dopiero wtedy wzdrygnęła się i sprężyła wewnętrznie.

Podczas minionych pięciu lat Sasza mocno się zmienił. Być może zresztą przekształcił go tak cywilny garnitur i gładko zaczesane włosy.

Jaka niezwykle szybka kariera, pomyślała Lidka, sadowiąc się i układając na kolanach mocno już steraną teczkę. Jaką on ma rangę? I jaką rangę miał wtedy?

Przypomniała sobie, jak szamotała się w wodzie i ostatkiem sił darła się rozpaczliwie: „Sasza! Sasza!”. Przypomniała też sobie siedzącego na brzegu człowieka, pozornie pogrążonego w lekturze. Prawda, morze szumiało tak głośno... A ona krzyczała tak cicho...

- Przekazano mi wasze oświadczenie - niezbyt głośnym tonem odezwał się niegdysiejszy nurek. - Można wiedzieć, co wami powoduje, wywołując tak radykalną decyzję? I tak nieoczekiwaną dla wszystkich, którzy was znali?

Lidka spojrzała mu w oczy. Wyglądało na to, że Sasza jej nie poznaje. W każdym razie jego przejrzyste oczy nie wyrażały żadnych uczuć.

- Zrozumiałam, że nie zdołam już przynosić pożytku nauce - stwierdziła Lidka, nawet się nie zająknąwszy. - I nie będę mogła przynosić pożytku służbie OP.

Sasza nadal patrzył przez Lidkę. Na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień.

- Dlaczego?

- Dlatego, że pomyliłam się w wyborze drogi - stwierdziła tak samo prosto, jak przed chwilą. - Dlatego, że nie jestem uczonym. To wszystko.

Sasza opuścił niebieskawe powieki:

- Widzicie, koleżanko Zarudna... Robiliście wrażenie energicznego, oddanego swej pracy badacza. Wszyscy uważali was, właśnie was, za spadkobierczynię pracy człowieka, którego nazwisko... - zrobił efektowną pauzę - nosicie. Czy nie tak?

- Nie odpowiadam za to, co kto sobie myślał - stwierdziła Lidka już mniej pewnym głosem. - Ludzie czasami się mylą, prawda?

- A nie wydaje się wam, że popełniacie swojego rodzaju zdradę? - niezbyt głośno zapytał, właściwie zaszemrał Sasza.

Lidka zdenerwowała się. Zdjęła teczkę z kolan i postawiła ją na wzorzystym dywanie.

- A kogo zdradzam?

- Pamięć Zarudnego - podsunął Sasza.

Lidka przełknęła ślinę i nabrała powietrza w płuca. Trzymać się. Nie dać się sprowokować; on robi to celowo i nie wiadomo, co się stanie, jeżeli da się podpuścić. Milczeć, milczeć... jestem balonikiem, czerwonym balonikiem...

- A ma to jakieś znaczenie dla nauki i OP? - zapytała przez zęby. - Znaczy, czy zdradzam pamięć Zarudnego, czy nie?

Uciekł ze spojrzeniem w bok: - Nie. Niema.

- Więc proszę, by mojemu oświadczeniu nadać bieg urzędowy. Wycofać mi przepustkę. Podpiszę, co tylko chcecie w sprawie zachowania tajemnicy - choćby przez trzy kolejne mrygi...

- Zabronią wam wyjazdów za granicę - stwierdził Sasza ze współczuciem. - Za żadną. Pod każdym pretekstem. Przez dziesięć lat.

Lidka lekko się skrzywiła:

- A owszem, to akurat potraficie. Zabraniać.

Przez pewien czas Sasza nie spuszczał z niej przenikliwego spojrzenia.

- Upiera się pani przy rezygnacji?

- Tak - kiwnęła głową.

Sasza odchylił się w tył. Pokręcił w palcach żółty długopis.

- Masz rację. Uczony z ciebie, jak z koziej dupy trąba. Popatrzyła, jak podpisuje papiery i czuła, że drętwieją jej powlekające się bladością policzki.

Kłamał. Kłamał umyślnie, celowo i bezwstydnie. Nigdy nie wolno wierzyć operom. Niezły byłby z niej uczony... gdyby ta cała nauka miała jakikolwiek sens... Mogłaby... przecież nie za darmo ceniono ją na uczelni! Nie za darmo otrzymała swój czerwony dyplom... Nie za nic wzięto ją na tamtą ekspedycję. Nie bez powodu przyjęto ją do tajnego instytutu... Nie mogło przecież być tak, żeby tyle nadziei wcieliło się w uczonego jak trąba z koziej dupy! Huk morza. Słona woda w gardle.

- Mam pytanie - stwierdziła ochrypłym głosem.

Na sekundę oderwał się od papierów.

- Pytaj.

- Chciałeś mnie wtedy utopić?

Starannie złożył podpisane papiery. Spiął je spinaczem. I podniósł na Lidkę przezroczyste oczy:

- A wiesz... Wtedy, kiedy byłaś głupią smarkulą, faktycznie wyglądało, że coś z ciebie wyrośnie. Byłaś fanatyczką. Takie budzą obawy. I dość umiejętnie napomykałaś, że sporo wiesz...

- Topiłeś czy nie? - powtórzyła pytanie, pochylając się ku przodowi.

Sasza uśmiechnął się - po raz pierwszy od początku rozmowy. Na jego starannie zawiązanym krawacie połyskiwała blado złota spinka. I tak samo blado, choć ostro, łyskały jego oczy.

- Zatem winszuję, była koleżanko Zarudna. Waszemu oświadczeniu nada się urzędowy bieg i poszukamy możliwości zwolnienia was bez skandalu. Czy muszę mówić, że do żadnego naukowego instytutu nie dopuszczą was bliżej niż na odległość armatniego wystrzału? Chyba sami to rozumiecie...

- Nie musisz się znęcać - stwierdziła Lidka powoli. I wstała z miejsca: - Dziękuję wam, Aleksandrze Igorowiczu. Jestem całkowicie zadowolona.

Ze wszystkich stron słychać było szkolne marsze. Zerwał się wiatr, który gnał po ulicy papierki po cukierkach.

Na tablicy ogłoszeń wisiały całe pęki ogłoszeń o pracy. Nauczycieli poszukiwano najpilniej. Nie wiadomo dlaczego, chodziło głownie o nauczycieli zoologii i szkoleniowców fachu. „A ja mogłabym historii uczyć lewą ręką - pomyślała Lidka. - Albo biologii... no, ostatecznie mogłabym być też nauczycielką wychowania fizycznego. Uczniowie siedzieliby u mnie jak trusie... Budziłabym postrach... Dlatego, że nienawidzę dzieci”.

Wsiadła do pospiesznego tramwaju (w wagonie poza nią siedziały wyłącznie uradowane mamy pierwszoklasistów), dojechała do centrum, przy wyjściu kupiła banana, którego zjadła w marszu. „Cmentarny zapach” - pomyślała sobie przy tym.

Ot i wszystko. Lekko i pusto. Wszechogarniająca, spokojna pustka.

Wziąć i pójść do szkoły. I tresować ich jak szczeniaki. Żeby stali wyprężeni jak struny. Żeby po dziesięć razy przepisywali najdłuższe ćwiczenia, a gdyby się któryś pomylił, to jeszcze z dziesięć razy. Żeby siedzieli z dłońmi na blatach ławek, i żeby żaden się nie ośmielił nawet drgnąć. Żeby wzdrygali się na sam dźwięk mojego głosu!

Pamiątkowej tablicy po Andrieju Igorowiczu Zarudnym dawno już nikt nie czyścił. Brąz zzieleniał, a portret deputowanego Zarudnego ostatecznie przestał być podobny do oryginału. Swego czasu miejscowe urwisy wybrały sobie płaskorzeźbę na cel rozmaitych zabaw, ale po tym, jak Lidka złapała dwóch snajperów z pistoletami na wodę i bezlitośnie wytargała ich za uszy, ostrzeliwanie brązowej tablicy skończyło się.

Rozwścieczonym mamuniom niefortunnych strzelców Lidka cisnęła w twarze odebraną urwisom broń. „Przecież to woda! - miotała się jedna z nich, sąsiadka z trzeciego piętra. - Co ona może zrobić waszej tablicy?!” „Jak złapię któregoś jeszcze raz - stwierdziła bezlitośnie Lidka - będzie gorzej!” „Sadystka! - darła się mamcia. - Znajdę na ciebie sposób!” „Proszę bardzo” - odpowiedziała Lidka, zatrzaskując jej drzwi przed nosem.

Sąsiedzi i tak nie darzyli jej sympatią, a po tej egzekucji stała się obiektem powszechnej niechęci. Szczególnie wyżywały się kobiety: „Swoich dzieci nie ma, to się kurwa wyżywa na cudzych!”. Osobliwie nienawidziły jej: żona dyplomaty z trzeciego pietra i żona znanego aktora z czwartego. Dom jak był, tak pozostał domem dla elity, a przy wejściu pojawiła się nawet budka dozorcy, w której kolejno i na przemian wysiadywały dwie spokojne babcie.

Tylko jeden staruszek chętnie pozdrawiał Lidkę, siwy i łysawy lokator z pierwszego piętra, ten, który akurat teraz palił w bramie papierosa. Palił i pokaszliwał; gdy ją pozdrowił, po raz kolejny zdziwiło Lidkę, jak może w tym pozbawionym już sił witalnych ciele mieścić się jeszcze tak głęboki bas - wcale nie starczy, a w pełni męski, mogący nawet poruszyć kobiece serce.

Otworzyła drzwi swoim kluczem. Z teściową nie rozmawiała już chyba od trzech lat; Klaudia Wasiliewna żyła osobno, zamykała swój pokój na klucz i obmawiała - o czym Lidka doskonale wiedziała - synową przed każdym, z kim tylko udało jej się nawiązać rozmowę. Robiła to wszędzie - od najbliższego sklepiku z pieczywem, po Radę Ministrów, w której wdowa Zarudna pełniła teraz nie bardzo zrozumiałą, ale niewymagającą żadnego wysiłku intelektualnego ani fizycznego funkcję.

Któregoś dnia, pod nieobecność Lidki, Zarudna przeniosła portret męża z jego gabinetu do swojego pokoju. I Lidka żadnym sposobem nie zdołała odzyskać portretu, by umieścić go na poprzednim miejscu; wdowa po raz kolejny zademonstrowała jej wyłączność swoich praw do pamięci po Andrieju Igorowiczu. Dobrze chociaż, że Lidka miała portret fotograficzny - ten sam, który tak wygodnie mieścił się na stole pod przezroczystym plastykiem.

W saloniku grubą warstwą zalegał kurz. Klaudia Wasiliewna nigdzie nie sprzątała, oprócz swojego pokoju i niekiedy - kuchni. Lidka odruchowo włączyła telewizor; na wszystkich programach nadawano jedno i to samo. „W takiej to a takiej szkole rozpoczyna dziś naukę tylu to a tylu pierwszoklasistów. Pomimo pewnych braków materialnych grono pedagogiczne jest przekonane...”

Nuda, pomyślała Lidka. I to ma być współczesna telewizja?

„Nadal wre praca w instytutach podwyższania kwalifikacji dla pracowników przedszkoli. Młode pokolenie wychowawców nieustannie walczy z własnym brakiem kompetencji, ponieważ brakuje im odpowiedniego wykształcenia... zostać pedagogiem... problem będzie się zaostrzał z każdym rokiem, w miarę wzrostu trudności programów szkolnych. Jak przedtem, ważne są ośrodki przeszkalania pracowników wyższych uczelni, zwolnionych z powodu redukcji miejsc... do pracy z młodszymi uczniami. Pracownicy muzealni i ludzie z humanistycznym wykształceniem...”

Lidka skrzywiła się i przełączyła na inny kanał.

„Trzecie liceum miejskie ogłasza koniec konkursowego naboru do pierwszej klasy. Rodzice dzieci, które nie zostały przyjęte, nie mają powodów do popadania w rozpacz. W przyszłym roku szkolnym zostanie ogłoszony konkursowy nabór do klasy pierwszej i drugiej”.

Lidka kwaśno się uśmiechnęła. Wiemy, ile warte są takie konkursy. I wiemy, kto w nich zajmuje pierwsze miejsca.

Przełączyła kanał ponownie. Chciała zobaczyć coś głośnego i wesołego, jakiś wideoklip... czyżby w pierwszy dzień nauki nie można było puścić ani jednego normalnego programu?

Z ekranu spojrzał na nią barczysty mężczyzna z pokolenia jej rodziców. Bardzo opalony, o twarzy ponad wiek pokrytej zmarszczkami i oczach nieokreślonego koloru, które kryły się pod samym czołem.

- ...zostawić armię i zająć się polityką? - zapytał ktoś zza kadru.

- Wydaje mi się, że dla armii zrobiłem wiele. Generałem zostałem, mając trzydzieści pięć lat. Ale w armii czasu pokoju, współczesnej armii, nie ma już dla mnie miejsca, więcej zrobić nie mogę. Zwycięstwo w wyborach słusznie mi się należało, choć to dopiero pierwszy krok. Chciałbym, żeby ludzie, którzy oddali na mnie swoje głosy...

Mężczyzna mówił z trudem, wyuczony na pamięć tekst nijak nie układał mu się w ustach. Lidka ponuro westchnęła i podniosła pilota. Co jest najpiękniejszego w telewizji? To, że tak łatwo można każdego zmusić do milczenia - choćby był Prezydentem.

Kamera odjechała wstecz, ukazując w kadrze długi stół z mnóstwem mikrofonów i ludzi, siedzących po obu stronach rodzącego z takim trudem każde słowo generała. Lidka wyłączyła już telewizor - i nagle otworzyła usta, a potem szybko ponownie włączyła odbiornik.

Nie, nie pomyliła się. Po prawej ręce generała siedział i kiwał ze skupieniem głową Igor Rysiuk we własnej osobie. Elegancki, jasny garnitur, inteligentna twarz o ostro rzeźbionych rysach - generał przy nim wyglądał jak stary, przywleczony z lasu przez przyrodników pniak, którego jeszcze nie zdążono oczyścić.

A to ci dopiero!

Lidka wyłączyła telewizor. Rzuciła pilota na fotel i przez chwilę z uwagą nasłuchiwała. Doszła w końcu do wniosku, że teściowej nie ma w domu. Świętuje pierwszy dzień nauki, czy co?

W gabinecie, noszącym miano „gabinetu ojca”, migała czerwienią lampka sygnałowa nowej sekretarki automatycznej. Przeczuwając kłopoty, Lidka nacisnęła maleńki i sprężysty jak pryszcz guziczek.

- Dzień dobry, państwo Zarudni. Mówi niejaki Rysiuk, o ile go pamiętacie. Byłbym bardzo zobowiązany, gdyby którekolwiek z was zadzwoniło pod numer...

- Spoczywaj w spokoju - powiedziała Lidka na głos.

Jeszcze w dzieciństwie zauważyła, że ważne wydarzenia zwykle chodzą parami. Jeżeli jest jakaś nowina, spodziewaj się drugiej, trzeciej i następnych...


* * *

- A więc to jest twoje mieszkanie? Rysiuk kiwnął głową.

Maleńki pokoik był umeblowany niezwykle skromnie. Komputer, zestaw wideo i telefony - zupełnie jak kiedyś w mieszkaniu Zarudnego.

- A gdzie nocujesz? - zapytała Lidka nie bez złośliwości w głosie.

Rysiuk spojrzał na nią uważnie... i niespodziewanie się uśmiechnął.

- Na kanapie.

Lidka nagle się zająknęła:

- A... tego... żona, dzieci? Miałeś chyba żonę?

Rysiuk kiwnięciem głowy wskazał na stół. Pod ekranem monitora tuliły się do siebie trzy fotografie - na pierwszych widać było dwóch grubych maluchów, którzy wlepiali w przestrzeń przed sobą bezmyślne spojrzenia: chłopczyka i dziewczynkę. Na trzecim zdjęciu, zrobionym bardzo niedawno, stali obok siebie pyzata pierwszoklasistka i tłuściutki, ponuro patrzący chłopczyk w krótkich porciętach.

- Po kim one takie... - Lidka omal nie dodała „spasione”, ale w porę ugryzła się w język. - Po kim one takie tęgie?

- Po żonie - krótko odparł Rysiuk.

Lidka znów spojrzała na fotografię. Na wszelki wypadek przyjrzała się stołowi - nie, kobiecej fotografii nigdzie nie zobaczyła.

- Jak tam Sławek? - ni w pięć, ni w dziewięć zapytał Rysiuk. - Pracuje?

Lidka kiwnęła głową bez specjalnego entuzjazmu.

- A ty, jak mówią, zwalniasz się?

Lidka podniosła na niego zaskoczone spojrzenie:

- Skąd wiesz?

- A czy to tajemnica? - uśmiechnął się Rysiuk z wyższością.

- A, zapomniałam, że zostałeś szarą eminencją - stwierdziła Lidka niby to żartobliwie.

Żart nie bardzo się udał. Rysiuk patrzył na nią uważnie, teraz już bez uśmiechu i pod tym spojrzeniem jego nieruchomych oczu Lidce zrobiło się nieswojo.

- Czemu zrezygnowałaś z pracy naukowej?

- Nie twoja sprawa - odpowiedziała, usiłując nadać rozmowie ton wesołych szkolnych docinków.

Rysiuk przez jakiś czas milczał. Potem zaproponował - nie wiadomo dlaczego - szeptem:

- Napijesz się kawy?

- Owszem - odparła po chwili przerwy.

- No to chodźmy do kuchni.

W przeciwieństwie do pokoju kuchnia miała wszelkie cechy typowej kuchni kawalerskiej. Stół, niby okrągłe łuski, pokrywały zaschnięte odciski filiżanek z kawą. W muszli zlewozmywaka ułożone jedne na drugich stały niemyte od wczoraj naczynia.

- Lida... pojawiła się pewna, całkiem interesująca perspektywa. Chciałbym ją omówić z tobą i ze Sławkiem.

- Więc ze mną czy ze Sławkiem? - zapytała, sprawdzając palcem czystość taboretu.

Rysiuk rzucił jej bystre spojrzenie ponad stołem:

- Mam dokonać wyboru? Albo - albo?

- Nie. - Spuściła wzrok.

- Rozumiem... - stwierdził Rysiuk powoli. - Widzisz, Sotowa... Ja rzeczywiście rozumiem... i to nie od wczoraj. Sławek nigdy nie wybaczy ci tamtego wypadku z muzeum. Jesteś dla niego symbolem jego poniżenia, niepełnej wartości, pamiątką jego chłopięcej głupoty. Nawet gdybyście mieli dzieci i tak nigdy by się między wami nie ułożyło. Zresztą... nie wyszłaś przecież za niego z miłości?

- Nie twoja gówniana sprawa - stwierdziła Lidka głuchym głosem.

- Oczywiście. - Rysiuk kiwnął głową. - Tak tylko mi się powiedziało... Dlatego, że teraz yc/ potrzebuję Sławka, i to dla tego samego powodu, dla którego ty za niego wyszłaś.

Lidka uniosła podbródek:

- A co, zmieniłeś orientację seksualną?

- Przecież nie do seksu go potrzebowałaś - łagodnie przypomniał jej Rysiuk. - Potrzebne ci było jego nazwisko... nazwisko jego ojca. Żeby ludzie, którzy słyszą „Zarudna”, najpierw spoglądali na ciebie niepewnie, a potem pytali z szacunkiem: „Czy przypadkiem nie jesteście krewną tego Zarudnego?”

Lidka milczała. Rysiuk spłukał filiżanki pod kranem, napełnił je kawą i podsunął Lidce sacharynę: - Częstuj się...

- Dziękuję - odparła przez zęby.

- Na zdrowie... Więc tak, Sotowa. Zbieram teraz materiały do pewnej bardzo obiecującej sprawy. Najrozmaitsze materiały. A spadek po Andrieju Zarudnym - to materiał obiecujący, cenny i rzadki.

Lidka zacisnęła wargi, od czego jej usta brzydko, starczo się skrzywiły. I pospiesznie opuściła głowę - akurat teraz za nic by nie chciała, żeby Rysiuk zobaczył jej brzydotę.

- Obiecująca sprawa - to ten twój głupi generał, który nie umie mówić jak człowiek?

- Płynnej wymowy można się nauczyć - łagodnie stwierdził Rysiuk. - A rozum ten generał ma lepszy od wielu innych. To silny, stanowczy i energiczny człowiek z przyszłością. Trzeba tylko skierować jego energię w odpowiednie... koryto.

- A kim ty jesteś przy nim? - spytała Lidka z jawną kpiną w głosie.

- Jestem jego szefem sztabu - stwierdził Rysiuk, nie zwracając uwagi na jej prowokacyjny ton. - Na razie zdobyliśmy mandat deputowanego w Radzie Miejskiej. Za kilka lat przymierzymy się do fotela burmistrza, a za następne cztery... sama rozumiesz... prezydentura. Pracy jest potąd - Rysiuk przesunął doń nad głową.

- Mówisz poważnie? - zapytała Lidka, wpatrując się z uwagą w filiżankę ze stygnącą już kawą.

- Jak najbardziej.

- Zamierzasz wziąć Zarudnego... pamięć Zarudnego, jego dziedzictwo... i chcesz je przyszyć do swojego, wątpliwej barwy, sztandaru? Białą nicią?

- „Kręcimy się jak wiewiórka na kołowrocie - niezbyt głośno zacytował Rysiuk - od cyklu do cyklu i wygląda na to, że z tej sytuacji nie ma wyjścia. Ale być może, skoro apokalipsa jest kołowrotem dla wiewiórki, to Wrota są nie tylko ratunkowym kołem? Jeżeli apokalipsa jest próbą, to być może Wrota są testem? Labiryntem dla szczura? Jesteśmy liczni, ale i Wrót otwiera się wiele. Gotów jestem udowodnić z ołówkiem w ręku - Wrót otwiera się tyle, że powinni ocaleć WSZYSCY. Pod warunkiem, że nie stracą ani sekundy. Jeżeli nikt się nie zatrzyma, by odepchnąć z drogi sąsiada... Ale czy to możliwe?”

- Masz dobrą pamięć - stwierdziła Lidka po chwili - ale coś jednak przeinaczyłeś. Nie „Wrota są nie tylko kołem”, ale „Wrota są czymś więcej, niż tylko ratunkowym kołem”. Tak, a nie inaczej.

Rysiuk uśmiechnął się z satysfakcją.

- „Po co ustawia się Wrota? I co się stanie, jeżeli któregoś dnia ludzkość przejdzie przez nie z dumnie podniesioną głową, nie zwlekając, ale i bez pośpiechu, podtrzymując każdego, kto się potknie? Co będzie, jeżeli ziści się to, co na razie wydaje się niemożliwe? Możliwe, że wtedy skończy się cykl i kaganiec zostanie zdjęty. Ludzkość wreszcie ponownie zacznie się rozwijać. Rozwijać się, a nie biegać w kółko, rozkręcając ten cyrkowy bęben. Możliwe, że budowniczy Wrót uzna, iż teraz ludzkość godna jest istnienia bez sznura...”

- Do czego pijesz? - spytała ostro Lidka.

- Do pytania o białe nitki - tak samo ostro odpowiedział Rysiuk. - Nasz sztandar to jedyna osnowa dla idei Zarudnego. One, te idee, przylgną do niego bez żadnych nitek.

- Przylgną do generała?! - uniosła się Lidka.

- Nie do generała, a do sztandaru - łagodnie przypomniał jej Rysiuk. - Jeżeli odpowiada ci tak górnolotny styl.

Lidka milczała.

- W rzeczywistości - jeszcze łagodniejszym tonem ciągnął Rysiuk - mowa o społeczeństwie zdolnym do ewakuacji bez strat. Bez tłoku. Bez przepychania się. Tak właśnie. Pij kawę, póki nie ostygła.

Lidka ujęła filiżankę. I odstawiła ją na miejsce:

- Igor, a nie zechciałbyś zająć się czymś konkretnym? Pójść, na przykład, na kurs nauczania w młodszych klasach. Przecież wszędzie są ogłoszenia.

Rysiuk uśmiechnął się:

- Kto wie... Kiedy Sławek będzie w domu? Żebym mógł do niego zadzwonić?

- Wątpię, czy Sławek ci pomoże - stwierdziła Lidka zimnym głosem. - Ma alergię na spekulacje nazwiskiem ojca.

- No dobrze - Rysiuk krótko skinął głową. - Ale widzisz, nazwisko Andrieja Zarudnego nie należy wyłącznie do Sławka czy ciebie. Przede wszystkim wydamy jego dzieła zebrane, a oprócz tego jest w połowie gotowa książka „Mój mąż, Andriej Zarudny. Rozstrzelana sprawiedliwość”.

Lidka oblała się kawą: - Co takiego?!

- Twoja teściowa napisała „rybkę”. A ponieważ ma kiepski styl... takie tam romantyczne bajdurzenie... znaleźliśmy kogoś, kto opracuje to literacko. Chcesz, dam ci poczytać?

- Igor, to podłe - stwierdziła Lidka.

Rysiuk wstał. Podszedłszy do niej, oparł się o stół, aż jego oczy znalazły się naprzeciwko oczu Lidki... choć odrobinę wyżej.

- Dlaczego podłe? Czy taka książka jest gorsza od tablicy pamiątkowej? Przyjąć nazwisko „Zarudna” po to, żeby dostać się na uniwersytet - to dobrze? A starania o kontynuację pracy Andrieja - to podłe?

Na skroni pulsowała mu żyłka. Zewnętrznie był spokojny, ale Lidka nagle zrozumiała, że ten spokój jest zwodniczy.

- Chciałam zajmować się nauką - stwierdziła przez zęby. - Chciałam zostać jego... spadkobierczynią i kontynuatorką dzieła. Czy to dla ciebie zrozumiałe?

- I czemu nią nie zostałaś? - zapytał cicho Rysiuk.

- Dlatego, że historia kryzysów nie jest nauką! To iluzja, fantazja! Bezmyślne zbieranie faktów, których nikt nigdy nie zdoła zinterpretować!

- Tu cię mam - Rysiuk odepchnął się od stołu i podszedł do niziutkiego, pokrytego ceglastymi zaciekami piecyka. - W tej dziedzinie nic ci nie wyszło. Co nie przeszkadza ci w okazywaniu zazdrości i zawiści, jeżeli pojawia się inny kandydat na miejsce spadkobiercy i kontynuatora.

- Nieprawda - stwierdziła Lidka martwym głosem.

Rysiuk westchnął.

- Chcesz powiedzieć, że Andriej Igorowicz przez całe życie zajmował się iluzją i pseudonauką?

- On zajmował się... - Lidka oblizała wargi - Zajmował się... przecież same odnośniki do szczegółowego obciążenia demograficznego, współczynnika przenikliwości, przesunięcia populacyjnego...

- Znaczy, on czegoś się dogrzebał, badając historie kryzysów, a ty - nie, i na tym opierasz swoje twierdzenie, że to pseudonauka?

Lidka zapragnęła nagle wstać i wyjść. Oznaczałoby to jednak kompletną, pełną i katastroficzną klęskę, porażkę bez prawa do rehabilitacji, dlatego zacisnęła zęby i została.

- A nie próbowałaś popatrzeć na ten sam problem z drugiej strony? - zapytał Rysiuk cichym głosem. - Nie, jak działają Wrota, i dlaczego działają tak, a nie inaczej, ale co zrobić, żeby przy wejściu do nich nie było tłoku?

Lidka patrzyła w stół.

- Pamiętasz apokalipsę? - zapytał Rysiuk. - A swoją siostrę pamiętasz?

- Milcz - syknęła Lidka cicho.

- Każdy z nas jest rozumnym człowiekiem - ciągnął Rysiuk. - Ale zebrani razem, przestajemy być ludźmi. Stajemy się jedną istotą, tępą i kompletnie pozbawioną sumienia. Stajemy się tłumem.

Lidka z trudem przełknęła ślinę:

- I w jaki sposób poradzi sobie z tym twój generał?

- Zobaczymy - westchnął Rysiuk. - Być może, nic z tego nie będzie, Lida, wybacz mój brak taktu. Zrezygnowałaś z dzieci świadomie? A może to jakieś medyczne problemy?

Spojrzała mu prosto w oczy. Wzruszył ramionami, jakby chciał rzec: no cóż, taki już ze mnie nachalny potwór.

- Najpierw nie chciałam - odpowiedziała, sama zdumiona własną otwartością. - A potem... zapragnęłam dziecka. Jeszcze mogłam. Wtedy jeszcze wszystkie rodziły... Można było zdążyć...

Rysiuk kiwnął głową: - Rozumiem...

- Co rozumiesz? - nie wytrzymała Lidka. - Co ty w ogóle rozumiesz?! Jego starszy syn poszedł dziś do szkoły, a ma jeszcze dwie córki z różnymi matkami! Hojny był, bydlak, byk reproduktor. Krył wszystkie, których dotykał, wszystkie zapłodnił, całkowicie bezpłatnie! I okazało się, że studnia z nasieniem nie była bez dna. Wystrzelał się!

- Lido - ostrzegawczo rzekł Rysiuk. Lidka pojęła, że zhańbiła się ostatecznie i wybuchając płaczem, przewróciła na stół filiżankę. Na brudnym stole rozlała się brązowa kałuża.

Wtedy, po powrocie z ekspedycji, przeżyli prawdziwy miodowy miesiąc. Uwierzyła, że kocha Sławka. I najpewniej go wtedy kochała. „Mamo! - wołał Sławek do Klaudii Wasiliewny. - Będziemy mieli dziecko!” Teściowa rozkwitała w oczach, nazywała Lidkę córeczką i podsuwała jej orzechy z miodem.

Wszystko się skończyło, choć nie od razu. Nadzieja umiera ostatnia, choć byłoby lepiej, gdyby zdechła od razu... ta nadzieja... zamiast się tak męczyć.

- Więc po co nadal żyjecie razem?

- Przyzwyczaiłam się do niego - odpowiedziała Lidka, przełykając łzy. - Przywiązałam się... I nie mam pojęcia, dokąd pójść. W domu wszyscy mają swoje sprawy, tam mieszka brat i kuzynka... Janka nieustannie i nie w porę mi się przypomina... A zresztą... żyję w mieszkaniu Zarudnego. Andrieja Igorowicza. Siedzę za stołem, przy którym sam siadywał... Ja go do tej pory kocham, Igor, czy tego nie widać?

- Widać - stwierdził Rysiuk.

I położył jej rękę na ramieniu.


* * *

Biurko było zawalone rozmaitymi papierzyskami. Lidka usiadła przy brzeżku, oparła się łokciami i położyła podbródek na splecionych palcach.

Oto rozłożone kartki niedoprowadzonej do końca dysertacji. Zebrać, złożyć, zwinąć w rulon i wetknąć do kosza.

Oto jakieś zapiski Sławka - niech sam je sobie poukłada. Zebrać razem, włożyć do skrzyneczki i odsłonić skrawek plastyku, spod którego widać już kawałek policzka.

Stos czasopism - przełożyć na szafę. Okienko się powiększyło, wyjrzało spod niego uśmiechnięte oko.

Zsunąć na bok stary arytmometr, zebrać gazety, przesunąć dłońmi i zetrzeć kurz. Otóż i on. Uśmiecha się, jakby nigdy nic.

Trzasnęły drzwi wejściowe. Lidka westchnęła ciężko i opuściła podbródek na splecione palce. Plastyk był w jednym miejscu silnie zadrapany i wyglądało to tak, jakby Zarudny miał białą szramę na policzku.

Sławek cichutko, w papciach, przeszedł obok gabinetu do kuchni. Lidka słyszała, jak przestawia puste garnki. Potem drzwi gabinetu lekko się uchyliły:

- Lid... pracujesz?

- Nie - odpowiedziała krótko.

Sławek wszedł do pokoju. Poczucie winy oblepiało go niczym ogromna meduza. To osobliwe poczucie winy, do której człowiek sam nie chce się przyznać. I które poniża swojego nosiciela.

- Widzisz... Niektóre żony gotują obiad. Albo choćby chleb kupują.

- Wiem - odpowiedziała obojętnie.

Sławek milczał. Przeniósł wzrok z Lidki na okno, potem zerknął na biurko, gdzie spod plastykowej przezroczystej płyty uśmiechał się jego ojciec.

- Lida... czy coś się stało?

Wzruszyła ramionami.

- Jakby to powiedzieć... oczywiście, że się stało, tylko że dość dawno temu.

Przez chwilę milczał i tarł dłonią o dłoń. Potem odpowiedział, podkreślając urazę chłodem głosu:

- A... To przepraszam.

I kiedy odwrócił się, żeby wyjść, Lidka zapytała, rozmyślnie zwracając się do jego pleców:

- Nie chciałbyś przypadkiem ożenić się z matką swojego dziecka? Obojętnie którego, masz przecież wybór?

Szerokie plecy Sławka drgnęły, jakby ktoś po nich sieknął batem.

- Nie - odpowiedział, nie odwracając się. I dodał po chwili przerwy: - Chciałbym wierzyć, że mnie kochasz.

- No to wierz - odpowiedziała znużonym głosem. I Sławek wyszedł; nie spojrzawszy na nią, starannie zamknął drzwi.

Lidka została sama z Andriejem Igorowiczem. Położywszy głowę na blacie, przylgnęła policzkiem do chłodnej powierzchni plastyku.


Загрузка...