Rozdział 6
Tak zwane Zwierciadło Wrót rozciąga się dokładnie pomiędzy ramami, pod bardzo nieznacznym kątem - dla uproszczenia można je sobie przedstawić w postaci niedbale oszklonych drzwi, tyle że zamiast szkła we wnętrzu Wrót znajduje się obiekt, który w rozmaitych okresach nazywano „portalem”, „przenośnikiem”, „uskokiem”, „pochłaniaczem”, i tym podobnie. W istocie zaś Zwierciadło Wrót jest nieciągłością realności, o której drugiej stronie po dziś dzień niczego nie wiemy! Krótki pobyt wewnątrz Wrót poddaje ludzki organizm rodzajowi anabiozy - intensywnie maleje aktywność ruchowa i częstotliwość uderzeń serca, spada ciśnienie tętnicze, przytępia się pamięć, wzrok, słuch... Wszyscy, którzy choć raz przebywaliśmy za Wrotami, podziwiamy odwagę uczonych, którzy w takich warunkach zdołali przeprowadzać na sobie eksperymenty; autor poleca tu następujące prace - O. Głoster, Biologia człowieka po tamtej stronie Wrót, E. Firguelson, Niektóre aspekty procesów biologicznych w warunkach tzw. nieciągłej realności, i inne.
Wrota są odporne na wstrząsy sejsmiczne i mogą wytrzymać znaczne obciążenia mechaniczne - ale wszystko wskazuje na to, że istnieją czynniki, które zakłócają ich funkcjonowanie. Nie wolno też zapominać o tak zwanych Artefaktach Wrót, to znaczy Wrotach, które z jakichś przyczyn przestały wypełniać swoją funkcję (patrz praca J. Ternowa, Artefakty Wrót). Wrota z uszkodzonym Zwierciadłem podobne są do pustej powłoki - kamienny portal stoi podczas apokalipsy i pozostaje po niej, ale jest to tylko konstrukcja architektoniczna, nie mogąca wypełnić funkcji przeniesienia, choć pozwalająca uczonym na przeprowadzanie różnorakich pomiarów w spokojnych warunkach. Na szczęście dla ludzkości i ku żalowi uczonych takie przypadki zdarzają się niezmiernie rzadko - są to słynne Wrota Kreteńskie, Kamczackie, nieco mniej znane Wrota Vanquwerskie, i jeszcze kilka ogólnie znanych i około dziesięciu utajnionych przypadków. Wszystko to w przeciągu całej historii apokalips!
Andriej Zarudny, „Wstęp do historii kataklizmów”, dzieła zebrane, tom 2. str. 1-10
* * *
Nad piaskownicą wznosiła się wilgotna, jasnożółta kupa piasku. Maluchów było może z dziesięć sztuk - w rozmaitych kurteczkach i kombinezonach, w większości używanych, pospinanych agrafkami, które zapobiegliwe mamy troskliwie przechowywały na wypadek potrzeby. Maluchy wgryzały się w piaskową górę z różnych stron, jak miniaturowe koparki - łopatki i foremki przekazywano sobie z rączek do rączek, a od czasu do czasu jakiś berbeć podnosił wrzask z powodu utraconej zabawki.
Prawie wszystkie już potrafiły chodzić - choć jedne radziły sobie z tym lepiej, a inne gorzej. Ich braciszkowie i siostrzyczki drzemały sobie spokojnie w maminych łonach, czekając na swój czas, mamy zaś, mniej lub bardziej pękate, siedziały wokół piaskownicy z robótkami, jaskrawo pooprawianymi powieściami dla pań i prowadziły kilka odmian dość podobnych rozmów:
- ...suszone śliwki. Mała przez trzy dni nie mogła zrobić kupki, a suszone śliwki dały efekt po dwu kwadransach...
- ...zaostrzony kawałeczek mydła. I niech posiedzi trochę na nocniczku...
- ...więcej owoców. Ale teraz wszystko takie drogie...
- ...wapń trzeba zażywać! Ja, nosząc Romka, niemal straciłam wszystkie włosy!
Lidka rzuciła wszystkim mamom suche pozdrowienie. I jak zwykle, wszystkie odprowadziły ją spojrzeniami, czym ona z kolei, w ogóle się nie przejęła.
Andriej Igorowicz Zarudny jak zwykle patrzył gdzieś w dal. Na miedzianym goździku zawisła grudka odchodów jakiegoś bezczelnego ptaszyska; co ujrzawszy, Lidka lekko się skrzywiła.
W domu nie było nikogo. Otworzywszy drzwi swoim kluczem, zdjęła buciki i przeszła do kuchni, gdzie na starannie wytartym stole znalazła kartkę z napisem: „Dzwonił N. I. Czeka na telefon u siebie w domu”.
Charakter pisma wskazywał, że autorem notatki był Sławek.
Lidka przez chwilę stała, namyślając się i poruszając palcami stóp w kolorowych, welurowych domowych kapciach. Potem poszła do łazienki, wyjęła z szafki gospodarczej specjalną szczotkę na długiej rączce i wyszła na podwórze - żeby zlikwidować ślady ptasiego chamstwa.
N. I. rzeczywiście niekiedy dzwonił. I przychodził w gości. Podczas minionego roku zdziałał wiele dobrego dla Sławka i dla samej Lidki; ona jednak nie zdołała polubić grubego opera. Nie umiała się pozbyć myśli, że N. I. zna nazwiska prawdziwych morderców Andrzeja - i milczy.
Uspokajając jednocześnie swoje sumienie przysługami robionymi rodzinie zamordowanego.
Wspiąwszy się na palce, Lidka oczyściła brąz z ptasiego guana. Przy samej bramie rozsiadł się na rowerku gruby chłopczyk w niebieskim kombinezonie - nóżki malucha sięgały już do pedałów, ale berbeć nie umiał się domyślić, co z nimi zrobić, choć mama kokosiła się obok z dobrymi radami. Lidka zawróciła do domu.
W mieszkaniu dokładnie wymyła szczotkę i dopiero wtedy, wytarłszy starannie dłonie, usiadła do telefonu.
- Dzień dobry, Nikołaju Iwanowiczu. Mówi Lida Zarudna.
Głos po drugiej stronie przewodu przepojony był niekłamaną radością.
- Lideczko, dawno się nie widzieliśmy. Rozmawiałem dziś ze Sławkiem. Wiem o waszych sukcesach... zdążyłem się o nich nasłuchać. Myślę, że Sławek poczuł się lekko urażony, kiedy go poprosiłem, by ci przekazał moją prośbę. Zazdrosny jest, czy co?
Lidka zmarszczyła nosek, jak niedawno, kiedy zobaczyła grudkę ptasiego łajna. Wszystkie elementy głupiego żartu były oczywiste i widoczne, doskonale jednak wiedziała, że Nikołaj Iwanowicz świetnie orientuje się w tym, jaki układ łączy ją ze Sławkiem, więc „żart” miał drugie i trzecie dno.
- Cieszy mnie to - zełgała bezczelnie.
Gruby oper doskonale chwytał podteksty.
- Tak, tak, rozumiem i domyślam się. Ale niechże mi wolno będzie wysnuć przypuszczenie, że pojawiła się szansa na zmianę waszego stosunku do mnie.
Na „wy” przechodził tylko w szczególnie ważnych okolicznościach.
- Tak? - zapytała machinalnie.
- Za pół godziny przy stacji Leśnej - stwierdził Nikołaj Iwanowicz już zupełnie innym, prawie oficjalnym tonem. - Czerwony samochód na dyplomatycznych numerach. Sprawa ważna i pilna. Dobrze by było, gdybyście wzięli ze sobą waszego Sławka.
- Nie ma go w domu - odpowiedziała Lidka, szczerze zdziwiona takim obrotem sprawy.
- To przyjeżdżaj sama.
I w słuchawce rozległy się krótkie sygnały.
* * *
- ...mowa o ekspedycji o naukowym charakterze. Obiekt jest nietknięty - został ogrodzony zaraz po apokalipsie. Aktywność sejsmiczna w tym rejonie przewyższała wszelkie rozsądne normy. - Mówiąc „rozsądne”, smagły jegomość lekko się uśmiechnął. - Interesujący was... i nas, oczywiście, obiekt znalazł się na kawałku lądu stałego, który teraz pogrążył się na głębokość sześciu metrów. Górna krawędź obiektu wystaje ponad wodę i jest stale niszczona przez morski żywioł. Destrukcja przebiega wolniej niż w przypadku zwykłej obudowy z cegieł, ale jednak postępuje.
Smagły zamilkł. Nalał sobie do szklanki wody mineralnej, niezręcznie przesunął karafkę i kilka kropel uronił na przygotowany tekst raportu; zgromadzeni w niewielkiej sali ludzie nie gapili się na boki i nie rozmawiali półgłosem, jak to zwykle bywa na rozmaitych posiedzeniach. Najwidoczniej dawno już wiedzieli o rewelacjach smagłego - jego oświadczenie było w sporej części czysto formalne.
Lidka znała niektórych z uniwersytetu - był wśród nich jeden dziekan i dwóch profesorów oraz jeden, niepozorny na oko cywil. Ktoś tam ją nawet poznał i pozdrowił nie bez zdziwienia - co tu robi studentka, choćby i jedna z najlepszych?
W pierwszych chwilach nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest tu obca, że znalazła się w nieprzyjaznym środowisku. Potem jednak, kiedy zorientowała się, o jakim obiekcie mowa, natychmiast o tym zapomniała, przestała rozglądać się spod oka i patrzyła tylko na mównicę - przerywając tylko po to, by czasem zerknąć na Nikołaja Iwanowicza.
Smagły mówił przez zęby i niemal bez akcentu. Jego mały kraj, oznajmił, nie posiada środków do prowadzenia danego programu; stać ich tylko na troską o jego własnych obywateli. Mimo wszystko jednak artefakt, który powstał na terytorium jego małego kraju i stał się przyczyną tylu tragedii, jest - mówiąc wprost - naukowym skarbem, a za wszelkie skarby należy płacić. Owszem, mówił smagły, jego niewielki kraj znalazł nabywcę i teraz trwają rozmowy o cenie. Ekspedycja otrzyma poparcie i zapewnienie współpracy. A naukowcy kraju, który może się poszczycić nazwiskami Ternowa i Zarudnego, potrafią odpowiednio wykorzystać... i tak dalej.
Lidka nachyliła się do ucha siedzącego obok Nikołaja Iwanowicza:
- Czy skład ekspedycji już ustalono?
Gruby oper lekko się uśmiechnął.
Za mównicą stanął nieznany Lidce człowiek o szarawej twarzy, ze starannie spiętym stosikiem różnokolorowych, choć głównie pomarańczowych kartek. Ten miał kiepską dykcję i Lidka musiała nieźle wysilić słuch.
- ...ludzi młodych, gotowych na ciężką, być może niebezpieczną pracę i mających dostęp do materiałów niejawnych. Śmiałych, oddanych nauce, owszem, tak a nie inaczej, takimi właśnie słowami. Pomocnicza załoga techniczna - pięciu ludzi. Grupa badawcza - pięciu ludzi. Personalia zostaną oddzielnie zatwierdzone. W tym tygodniu zaczynamy zbierać fundusze. Program obliczony jest na pół roku, choć możliwe będą poprawki. Następne zebranie jutro, o tej samej porze. Dziękuję... - to do smagłego. - Wszyscy są wolni.
Nikołaj Iwanowicz skinął Lidce głową.
- Chodźmy.
Poprowadził ją przez tłum zamyślonych ludzi, z których nie on jeden wzgardził garniturem i krawatem, i sprawnie pociągnął dalej, przez korytarz pełen przepychu i drzwi bez tabliczek. Przeprowadziwszy przez jedne z takich bezimiennych drzwi, wepchnął ją do wąskiego jak piórnik sekretariatu, w którym tkwiła sześćdziesięcioletnia dama. Za jej plecami był pełen ludzi gabinet - podobne do siebie garnitury i krawaty, a pomiędzy nimi jegomość o szarej twarzy, którego policzki barwił jedynie pomarańczowy odcień światła odbitego od teczki z dokumentami.
- Kostia... - odezwał się Nikołaj Iwanowicz.
Szary skinął dłonią:
- Zaraz, poczekaj...
Krąg zebranych wokół niego garniturów niechętnie się przerzedzał. Na koniec sekretarka uprowadziła ostatnich rozmówców i Nikołaj Iwanowicz zamknął za nimi drzwi.
- Kostia, to synowa Andriuszy Zarudnego. Lido, poznaj Konstantina Ignatiewicza.
Lidka kiwnęła głową, jakby imię szarego cokolwiek jej powiedziało.
- Dla nauki niektóre kobiety rezygnują z macierzyństwa - niezbyt głośno stwierdził Nikołaj Iwanowicz i Lidkę ogromnie zdziwiło, że nigdy nie przyszła jej do głowy taka możliwość sformułowania problemu. - Postanowiła poświęcić się zagadnieniom, z którymi swego czasu nie zdołał się uporać Zarudny. Razem ze Sławą, Jarosławem Andriejewiczem Zarudnym, swoim mężem. Syn podejmuje dzieło ojca. Czy nie wydaje ci się to piękną ideą?
Szary spojrzał Lidce w oczy. Znała to uczucie, ale już prawie o nim zapomniała - jakby była na przesłuchaniu i śledczy utkwił w niej spojrzenie swoich dwu świdrów. Jołki pałki, co on ma wspólnego z nauką?!
- A, przypominam sobie - stwierdził Kostia. - Ta dziewczyna była zdaje się pierwszym świadkiem, który odkrył... który wtedy znalazł ciało Andrieja.
Lidka przełknęła ślinę.
- Nie wchodź w szczegóły - wtrącił Nikołaj Iwanowicz tonem zaniepokojonego ojca.
- Znaczy... wyszła pani za mąż za Sławika? I do tej pory nie macie...
Lidka ostrym ruchem uniosła podbródek.
- Nie uważam, żeby tę sprawę należało omawiać akurat tu i teraz...
- To dobrze - niespodziewanie zakonkludował Kostia, nie odrywając spojrzenia od jej twarzy. - Jest pani wolna, zachowała pani swobodę ruchu, żadnych obciążeń czy zobowiązań. A tak, przy okazji, czy to pani pracowała z archiwami Zarudnego?
- Owszem... I co z tego? - zapytała Lida nieco łagodniejszym tonem.
Szary Kostia kiwnął głową:
- Tak... rozumiem. Masz rację, Nikołaju. Osoba młoda, stanowcza... w pewnym stopniu zainteresowana osobiście. Przyszły specjalista. I kontynuacja dzieła... Pięknie.
Lidka milczała.
- Lida... - odezwał się łagodnie Nikołaj Iwanowicz. - Mam nadzieję, że zrozumiałaś, iż Konstantin Ignatiewicz ustala skład ekspedycji...
Przez pewien czas stała, patrząc tępo na pomarańczowe teczki.
A potem nagle się uśmiechnęła - tak radośnie i szeroko, że można by przysiąc, iż jej uszy zetknęły się z tyłu głowy.
* * *
Pokłócili się w przeddzień wyjazdu. Lidka była podniecona, Klaudia Wasiliewna wyglądała na smutną i wcześnie się położyła. Ledwo za matką zamknęły się drzwi, Sławek przysiadł się na tapczanie do Lidki i powiedział, patrząc gdzieś w bok:
- Lid... nie jest dobrze. Jutro jedziesz... Posłuchaj, jesteś moją żoną czy nie?!
Lidka miała głowę zajętą innymi sprawami i dlatego nie od razu zrozumiała, do czego Sławek pije. A potem ogarnęło ją szczerze zdumienie:
- A tobie co? Nie wystarczą ci dziewczęta z Parku Kwietniowego?
Odsunął się nagle i popatrzył, jakby go smagnęła pejczem. Uznała za konieczne podjąć próbę usprawiedliwienia:
- No przecież. Sław... umówiliśmy się, pamiętasz? Dżentelmeńska umowa.
Podniósł się i wyszedł.
Nie wiadomo, jakby się ta sprawa zakończyła, gdyby wszystko potoczyło się codziennym torem. Ale rankiem mieli oboje wyjechać, a Sławek był wewnętrznie znacznie bardziej zdyscyplinowany i skłonny do kompromisów niż - na przykład - Lidka. Dlatego też małżonkowie rankiem pożegnali domowników i krewnych, jakby nic się nie stało i wsiedli do autobusu - Lidka przy oknie, a Sławek też przy oknie, tylko że za nią. Pola, pasma lasów, rzeczki i od czasu do czasu niewysokie, spłaszczone wzgórza.
Na miejsce dotarli po upływie doby.
Była mgła. Na punkcie kontrolnym wszystkich wyproszono z autobusu i długo trzymano na wietrze, sprawdzając przepustki i porównując fotografie z twarzami ludzi, a potem poddając oględzinom aparaturę i pojazdy. Żołnierze byli rówieśnikami Lidki, wszyscy smagli, czarnoocy, oficerowie starsi o pokolenie. Pomiędzy oficerami był jeden rudzielec, który wbrew oczekiwaniom mówił z silnym akcentem.
- Zarudny? - zapytał Sławka. - Krewny?
- Syn - odpowiedział Sławek, ale najwyraźniej bezsenna noc i kiepski nastrój stłumiły dumę, z jaką zwykle się do tego przyznawał.
- O-o-o - stwierdził oficer z szacunkiem.
Sławek obojętnie kiwnął głową.
- Zarudna? - zapytał z kolei rudy Lidkę. - Córka?
- Synowa - odpowiedziała Lidka, drżąc z zimna i wilgoci.
- Synowa? - oficer nie zrozumiał i spojrzał pytająco na Sławka.
- Żona - oznajmił Sławek z krzywym uśmiechem na ustach.
Oficer i tak niczego nie zrozumiał.
* * *
Osiedle nosiło nazwę Rassmort. Kiedyś mieszkało tu prawie dwa tysiące ludzi, zajmujących się głównie rybactwem, a turyści, którzy latem pokrywali brzeg niczym barwny dywan, w Rassmorcie jakoś się nie zatrzymywali. Zdarzały się tu braki w dostawach wody i energii elektrycznej, nie było ani jednego przyzwoitego hotelu, na brzegu mizerny kemping, romantyka dla gardzących wygodami, którzy się nie irytują, gdy za potrzebą trzeba po prostu chodzić w nabrzeżne krzaki.
Podczas apokalipsy w Rassmorcie nie było ani jednego turysty. Wszystko zdarzyło się poza sezonem; dwa tysiące miejscowych uciekało od brzegu, jak zwykle obawiając się najazdu glef, których w tych wodach było w istocie sporo. Ludzie nie czekali na rekomendacje OP, tylko powsiadali na rowery i pognali w stronę najbliższego większego miasta - tam, gdzie mapa demograficzna pokrywała się gęstymi kropkami oznaczającymi większą gęstość zaludnienia, należało się spodziewać pojawienia się Wrót.
W połowie drogi uciekinierzy usłyszeli meldunek OP. Jak się tego należało spodziewać. Wrota otworzyły się nieopodal ośrodka, do którego zmierzali, ale też w Rassmorcie pojawiły się niewielkie Wrota, ustawione nad samym brzegiem morza.
Usłyszawszy to, Lidka pomyślała z krzywym uśmieszkiem, że Wrota stały już otworem od pół godziny.
Mieszkańcy Rassmortu podzielili się. Niektórzy kontynuowali ucieczkę w obranym wcześniej kierunku, inni zaś postanowili wrócić, licząc na to, że zwiększają swoje szansę na spokojną i udaną ewakuację.
Lidka zamknęła oczy i wyobraziła sobie ten gigantyczny peleton. Poskrzypywanie starych siodełek, ciężkie sapanie podczas podjazdów, chrzęst opon i gwizd wiatru przy zjazdach; wszyscy z pewnością jechali w milczeniu, kątem oka starając się utrzymać w polu widzenia ojca, siostrę, żonę czy syna...
Nad Rassmortem wisiał śmigłowiec OP i odpędzał seriami natarczywe glefy. Ludzie tymczasem przemykali uliczkami miasteczka, które częściowo było już zniszczone przez pierwsze podziemne wstrząsy. Koła porzuconych rowerów długo jeszcze się obracały; ludzie wkraczali we Wrota, a koła się obracały, migocząc szprychami.
Pilot helikoptera był rówieśnikiem Lidki. To była jego pierwsza apokalipsa; podobno chłopak trzymał się mężnie. Dopilnowawszy wejścia uchodźców we Wrota, złożył meldunek do bazy i otrzymał pozwolenie na powrót...
A potem łączność z helikopterem się urwała. Resztki maszyny znaleziono znacznie później, pośród ruin Rassmortu.
Trzęsienie ziemi zniszczyło brzeg na przestrzeni wielu kilometrów, ale Rassmortowi dostało się najgorzej. Dwie gigantyczne fale, nadpływające jedna za drugą, zlizały połowę osiedla swoim jęzorem; ziemia popękała jak powierzchnia przypieczonego placka, a w szczeliny runęło morze. Nic dziwnego, że nad tym piekłem przepadł i śmigłowiec - choć bezpośrednia przyczyna jego zagłady pozostała tajemnicą.
Na powracających po apokalipsie mieszkańców czekały ruiny prawie kompletnie zniszczonego miasteczka - na domiar nieszczęścia wróciła połowa.
Komisja OP zjawiła się w kilka tygodni po kataklizmie razem z inspektorami społecznych ubezpieczeń. Rejestracja ocalałych potwierdziła, że wszyscy ewakuowali się przez Wrota w większym mieście.
Z tych, którzy zawrócili w połowie drogi, nie ostał się wśród żywych ani jeden człowiek. Mimo tego, że w rejonowej bazie OP zachowała się informacja, że około ośmiuset mieszkańców miasteczka prawie bez strat weszło do Małych Wrót na brzegu morza!
Ktoś z członków komisji wpadł na pomysł, żeby zbadać poszarpany przez trzęsienie ziemi brzeg.
Wrota znaleziono niemal od razu. Szczyt kamiennego portalu utrzymywał się nad powierzchnią wody i dość łatwo można go było wziąć za resztki jakiejś skalnej formacji. Wrota zostały - oczywiście opustoszałe i bez Zwierciadła. Wrota, które wchłonęły prawie ośmiuset ludzi, nie wypuszczając żadnego z nich.
Wszyscy przeżyli ogromny wstrząs psychiczny. Członkowie komisji postąpili tak, jak im podyktowała obronna reakcja - która kazała wszystko utajnić. Resztki miejscowej ludności ewakuowano z Rassmortu pod pozorem „fatalnych zniszczeń, uniemożliwiających dalsze istnienie ludzkich siedzib w tej okolicy”. Gdzieś tam, w odległości wielu kilometrów od miejsc rodzinnych, szczęśliwcom poprzydzielano nowe mieszkania (w barakach) i wypłacono odszkodowania (w wysokości zależnej od dawnej pozycji społecznej każdego z osobna). Resztki Rassmortu zamknięto przed zwiedzającymi i ciekawskimi, na dwóch miejscowych drogach ustawiono kontrolne punkty, a w samym osiedlu od czasu do czasu pojawiały się patrole, z morza zaś strzegł wszystkiego jacht obrony wybrzeża.
Oficjalna wersja była następująca: Ludzie, którzy skierowali się do Wrót Rassmortu, nie dotarli do nich i zginęli pochłonięci przez trzęsienie ziemi. Ich nazwiska wpisano do list poległych podczas pięćdziesiątej trzeciej apokalipsy; straty były ogromne, ale - „Z każdym nowym cyklem zaczyna się nowe życie...”. I to wszystko.
Lidka stała na miejscu, na którym kiedyś było centrum niezbyt pięknej i bogatej, ale tętniącej życiem osady. Stała i otulała się połami wiatrówki; za jej plecami pomrukiwał silnik autobusu. Jakiś chłopiec w polowym mundurze pokazywał kierowcy, jak skręcić w zaułek, żeby nie zawadzić bokiem o zwisający kawał betonu.
Pozostali członkowie grupy stali obok, instynktownie zbiwszy się w ciasną grupkę.
Piotr Olegowicz, oficjalnie kierownik grupy, archeolog. Witalij Aleksiejewicz, prawdziwy kierownik, oper, pracujący pod przykrywką pracy kandydackiej z biologii kryzysów. Szczupły mężczyzna imieniem Sasza o niewiadomej specjalizacji, którego roli Lidka do tej pory nie zdołała odgadnąć. Walentyna, zaopatrzeniowiec. Siergiej, technik i kierowca zmiennik. Był jeszcze kierowca ciężarówki, zdaje się Walery... któż go, jeżeli już o tym mowa zmieniał w drodze? I ona ze Sławkiem, laboranci. W drodze Wala wprost jej powiedziała, że dwoje laborantów to o jednego za dużo i w związku z tym mobilizuje Lidkę „do potrzeb technicznych”, znaczy „do kambuza”.
Autobus wreszcie jakoś się przecisnął pomiędzy rumowiskiem a rozwalinami ceglastego muru. Wojskowy z satysfakcją zatarł dłonie, pogrzebał po kieszeniach, wyjął papierosa i podszedł do Sławka po ogień. Sławek bezradnie rozłożył ręce.
- Masz - paląca Wala trzasnęła zapalniczką.
Wojskowy zapalił. Był ni to sierżantem, ni to kapralem - Lidka do tej pory nie nauczyła się rozróżniania wojskowych stopni.
- Co zamierzacie oglądać? - uśmiechnął się lekko. Pachniał jak każdy żołnierz, który rzadko ma się okazję wykąpać, ale miał sympatyczny uśmiech i wesołe, lekko kpiące spojrzenie.
- Jak to, co? - zapytała Wala.
Sierżant-kapral przez chwilę wodził w powietrzu papierosem, szukając odpowiednich słów. - No... badać...
- Morze - odpowiedział oper, który podszedł zupełnie bezgłośnie.- Dalfiny.
- A-aa... - sierżant-kapral pokiwał głową. - Dalfiny... niedobrze. Badać. To dobrze.
* * *
Bazę umieszczono na skraju byłego miasteczka, w jedynym budynku, który został odbudowany - wcześniej znajdował się w nim magazyn żywnościowy. Osiedlać się wśród ruin nie próbowali z powodów bezpieczeństwa i po części kierując się przesądami. Tymczasem rozstawili namioty.
Małżonkowie Zarudni przywieźli swój namiot, turystyczny, wyświechtany i sterany, który niejednej wycieczki bywał świadkiem. Sławek twierdził, że w tym namiociku jego rodzice spędzili razem niejeden sezon; brezentowy domek był częścią pamięci o Andrieju Igorowiczu - ale mimo wszystko Lidce niezbyt podobała się myśl o tym, że każdą noc przyjdzie jej spędzać u boku prawnie poślubionego.
Podczas pierwszej nocy oboje prawie nie zmrużyli oka; Sławek leżał, demonstracyjnie odwróciwszy się do żony plecami i udawał absolutny brak zainteresowania - choć zdradzał go oddech. A Lidka spoglądała w mrok nad sobą, gdzie rozciągało się niewidoczne brezentowe sklepienie i nie mogła pozbyć się niezbyt miłej myśli, że młodzi Andriej i Klaudia Zarudni w tym akurat namiociku spłodzili swojego jedynego syna.
W półśnie nawiedził ją Andriej Igorowicz, goły i owinięty tylko w jaskrawy plażowy ręcznik. Uśmiechał się z wyrzutem, jakby chciał rzec „No, coś ty...”. Pojawiała się i Klaudia Wasiliewna, wyzywająco gruba, w staromodnym workowatym kostiumie kąpielowym, demonstracyjnie wcierała w siebie olejek do opalania i uśmiechała mocno umalowanymi wargami: „Mój mąż na zawsze zostanie moim. A ty powinnaś urodzić, urodzić... jesteś jałowa, jakbyś miała bezpłodne łono, widzicie ją, wymyśliła... dzieci miałyby być dla niej ciężarem...”
Lidka kilkakrotnie budziła się z jękiem. Sławek udawał, że niczego nie słyszy; w namiocie było duszno, a jego brezentowe ścianki zwisały pod ciężarem wilgoci.
O świcie Sławek wylazł ze śpiwora i gdzieś sobie poszedł - ni to na spacer, ni to do kąpieli w morzu, a najpewniej żeby odszukać Walę i poskarżyć się jej na oziębłość żony. Po jego odejściu Lidce zrobiło się lżej; odchyliła wejściową płachtę, wpuściła do wnętrza rześkie powietrze, odwróciła się na bok i przespała słodko kilka godzin, do ogólnej pobudki.
Czystą wodę trzeba było pompować z jedynej studni. Kołowrót był stary, drewniany zjedna dźwignią. Gospodarcza szefowa ekspedycji Wala uznała, że problem specjalizacji zawodowej Lidki został już rozstrzygnięty: „Więc tak... herbatę zaparz od razu w dwóch czajnikach, do obiadu Siergiej zestawi piec, śniadanie zjemy w postaci suchego prowiantu, ale obiad wydamy pracusiom pełen...”
Lidka nie uznała za potrzebne wszczynania sporu. Po prostu podeszła do opera Witalija i poprosiła o potwierdzenie, że jej udziałem w ekspedycji jest wykonywanie prac na rzecz uniwersytetu. I ni w pięć, ni w dziewięć, wspomniała o innym pracowniku OP - Nikołaju Iwanowiczu. Chciała wspomnieć też o Zarudnym, ale okazało się to niepotrzebne, ponieważ Witalij pokiwał głową i natychmiast wyjaśnił szanownej Walentynie, że Lidia Zarudna jest pracownikiem naukowym i zatrudniać ją do prac pomocniczych można tylko za jej zgodą.
Wala mocno się zdziwiła i natychmiast spochmurniała. Najprawdopodobniej wyciągnęła już określone wnioski, dotyczące roli, jaką miała pełnić Lidka w ekspedycji - i sądząc z jej spojrzeń, nie była to rola zbyt pochlebna.
Lidka udała, że nie dostrzega jej min.
Po śniadaniu wszyscy zebrali się na naradę. Szczupły Sasza okazał się zawodowym nurkiem i instruktorem podwodnego pływania. Lidka żywiła silne, choć na razie niczym nieumotywowane podejrzenia, że nie był to jedyny zawód Saszy.
Witalij i Piotr Olegowicz mieli, jak się okazało, pewne doświadczenia w zanurzaniu się z akwalungiem. Całą godzinę poświęcono zasadom bezpieczeństwa - na początku cyklu dalfiny rzadko atakowały ludzi, przeciwnie, potrafiły okazywać przyjazne zainteresowanie, ale Sasza kategorycznie nalegał, żeby przy najlżejszym podejrzeniu obecności w pobliżu „tych stworów” nurek się ewakuował.
Zestawiono plan pracy na najbliższe dni. Wszyscy po kolei podpisali się na niemile wyglądających papierach („Wysłuchałem(am)...”, „Zostałem(am) uprzedzony(a)...”, „Powiadomiono mnie o...”). Po raz ostatni rozdzielono dawno już porozdzielane funkcje. Lidka dostała do swojej dyspozycji laboratorium - prawdopodobnie było to dawne pomieszczenie gospodarcze, izba z cementową podłogą, łuszczącym się stołem i z okropnym czarnym kablem na ziemi - agregat prądotwórczy przewieźli ze sobą. Z wyglądu przypominał niekształtną ciężarówkę o spadzistym dachu i z kratami na reflektorach.
Lidka doskonale rozumiała, że w laboratorium roboty dla dwojga się nie znajdzie. Nikołaj Iwanowicz był najpewniej jedynym przełożonym, który prawidłowo pojmował jej motywację. Wszyscy pozostali uznali z góry, że żona Zarudnego juniora wzięła udział w ekspedycji po to, żeby Jarosław Andriejewicz nie miał powodu do tęsknoty. I po to, żeby się trochę poopalać na nadmorskich skałkach. I pomagać Wali w gospodarstwie.
Lidka uśmiechała się dość ponuro. Sławek nie wiedział, dlaczego jego żona tak się uśmiecha, ale na jej widok krzywił się jak człowiek, który popił octu.
Potem we dwójkę rozłożyli kontener. Szybko uporali się z instrukcją, poustawiali przyrządy, wszystkie sprawdzili i podłączyli do sieci; dzisiaj wieczorem Piotr Olegowicz zapisze w swoim dzienniku: „Pierwszy dzień ekspedycji. Gotowość do pracy osiągnięta. Sytuację komplikuje nieco rozpoczynający się właśnie sztorm... mniej więcej trzy stopnie skali... Prognozy pogody zasadniczo są sprzyjające...”
Na tylnym dziedzińcu byłego magazynu leżały rowery. Dziesięć sztuk. Poprzebijane opony, popękana emalia i sporo rdzy.
- No tak - odezwał się Sławek, zakręciwszy kołem jednego z rowerów. - W zasadzie można by usprawnić ze dwa... mogłyby się przydać...
- Nie - stwierdził technik Siergiej. - Już sprawdzałem... nic z tego nie będzie. Sam złom i szmelc.
Lidka stała obok i wszystko słyszała.
Właściciele tych rowerów schronili się we Wrotach i nie wrócili. Może żyją jeszcze do tej pory - tam, w miejscu, z którego sama wyniosła tylko mętne i urywkowe wspomnienia. Nie masz tam czasu, a serce bije tak wolno, że pomiędzy jednym a drugim uderzeniem zaczynasz podejrzewać, iż już nie żyjesz.
A ich rowery przetrwały mrygę. I oto już od kilku lat rdzewieją na brzegu, a porządnemu i zasadniczemu Sławkowi nawet do głowy nie przyjdzie, że branie i używanie cudzej własności bez pozwolenia jest niewłaściwe.
Potrząsnęła głową. Wszystko to głupstwo, oczywiście... mieszkańcy Rassmoitu dawno już tych rowerów nie potrzebują. Sławkowi zaś i bez tego przypisuje wszystkie możliwe i niemożliwe grzechy - sapie w nocy, patrzy ponurym wzrokiem, jest synem Andrieja Igorowicza...
Po obiedzie nad ruinami osiedla przeleciał wojskowy śmigłowiec. Powisiał nieruchomo w powietrzu, pohałasował, a potem zawrócił i poleciał ku stolicy regionu. Lidce przypomniał się ów chłopak, niemal jej rówieśnik, który do ostatnich chwil osłaniał mieszkańców od strony morza. Przybyszom pokazano nawet resztki jego maszyny - ogon sterczący z kupy gruzu. Ciało - a raczej to, co z niego zostało - wyciągnięto z niej nie bez trudu i pochowano w ojczystych stronach, gdzieś na wschodzie, gdzie nie ma morza ani dalfinów.
Lidka wzdrygnęła się. W tamtych okolicach „przyjemności” wynikające z ataków glef z naddatkiem są rekompensowane przez wybuchy wulkanów, przy czym o ile przed larwami dalfinów można jeszcze uciec, o tyle ze strumieniem lawy sprawa jest trudniejsza.
Pod wieczór morze wzburzyło się ostatecznie. O tym, zęby wypłynąć motorówką, nie mogło być mowy; Piotr Olegowicz i oper Witalij stali przy nowiutkim pomoście i po kolei starali się o czymś przekonać nurka Saszę.
- I co, Lido? - biała podkoszulka z wizerunkiem żółtej myszki na piersiach znacznie odmładzała Witalija, a urok osobisty miał wpisany w obowiązki służbowe. - Jeżeli pogoda się nie zmieni, to najbliższy tydzień przyjdzie nam spędzić na plaży...
- Witaliju Aleksiejewiczu - odezwała się Lidka, za jednym zamachem przeskakując przez kilka dyżurnych replik. - Mam do was sprawę... i do Piotra Olegowicza - dodała, napotkawszy wzrokiem pełnie niedowierzania spojrzenie oficjalnego kierownika ekspedycji.
* * *
Morze nie chciało się uspokoić jeszcze w ciągu najbliższych czterech dni. Fale nadciągały i miotały się na brzeg, poruszając ciężkimi kamieniami, potem odpływały unosząc ze sobą rozmaitej wielkości grudki żwiru, a towarzyszący temu dźwięk był raczej zgrzytem niż hukiem czy grzechotem.
Wśród żwiru często trafiały się odłamki szkła. Najczęściej były to wygładzone przez morze, matowe paciorki.
Lidka często stwierdzała, że jest obserwowana. Uważnie i bystro przyglądał się jej oper Witalij. Z niedowierzaniem i nieufnie zerkał Piotr Olegowicz. Z nieukrywaną wrogością patrzyła na nią Wala - i tylko Sławek, jej mąż, uparcie unikał spojrzeń w jej stronę.
Noce były bezwietrzne i ciepłe, Sławek przywykł do układania się na noc pod gołym niebem, na brzegu. Takiego romantyzmu przed nikim nie udało się skryć i nikogo nie dało się nim zwieść - Wala spoglądała teraz na Sławka z jawnym współczuciem, a Lidka z trudem wstrzymywała się od obrotu w tył, kiedy słyszała za plecami stłumione szepty. Czas płynął, prawdziwej pracy nie było i członkowie ekspedycji mieli mnóstwo czasu na opalanie.
Wreszcie sztorm minął. Wszystko stało się w nocy i rankiem Lidka wyszedłszy na brzeg, westchnęła z zachwytu - horyzont znikł, stopiwszy się w jedno z niebem, a cały świat wydał jej się okrągły i nieco mętny - jak oszlifowany przez fale szklany paciorek.
Z hangaru wyciągnięto motorowy ścigacz. I umieściwszy go na specjalnych szynach, spuszczono na wodę.
Bliżej lub dalej z wody wystawały resztki łamaczy fal. Szczyt Wrót nawet za bardzo się od nich nie różnił - Lidka sama, bez żadnych wskazówek potrafiła go pokazać wśród innych skałek, choć nie bardzo umiałaby rzec, skąd bierze się jej ta pewność.
„W miarę możliwości, Lido - powiedział jej wtedy Witalij Aleksiejewicz. - Tylko w miarę możliwości. Celem ekspedycji jest przeprowadzenie badań, a nie stworzenie ci warunków do samorealizacji. Twoje główne zadania zostały wymienione w regulaminie i rozkładzie dnia. I wybacz szczerość, ale zechciej zrozumieć, że na to, żeby cię choćby zaznajomić z zasadami nurkowania nie będziemy mieli po prostu czasu. Czy ty kiedykolwiek widziałaś akwalung?”
„Skończyłam kurs na Akademii Wychowania Fizycznego - stwierdziła, nie mrugnąwszy nawet powieką. - Mam doświadczenie w nurkowaniu i drugi stopień znajomości pływania pod wodą.”
Miło było popatrzeć na ich twarze. W takich ekspedycjach niespodzianki zdarzają się raczej rzadko; skąd mogli wiedzieć, że cały kurs Lidka zrobiła w ciągu tygodnia, zanurzając się wszystkiego na dwa metry, a stopień zdobyła wprawdzie sportowy, ale „młodzieżowy”, na dobrą sprawę „dziecięcy”?
Tym niemniej jej oświadczenie osiągnęło zamierzony skutek. I spoglądano teraz na nią jak na szkatułkę z sekretną skrytką - oczekując nowych i niezbyt miłych niespodzianek.
Na ścigacz wsiedli członkowie grupy zwiadowczej - Witalij, Piotr Olegowicz, technik Siergiej i szczupły Sasza, którego Lidka trochę się obawiała. Po pierwsze, jako podwodnik mógł łatwo zdemaskować braki w jej umiejętnościach, a po drugie... Było w nim coś nieokreślonego, czego Lidka nie umiałaby zdefiniować, ale doskonale wyczuwała przez skórę. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby na przykład okazało się, że jego główną specjalizacją jest paleoantropologia.
Ścigacz lekko uniósł biały dziób, opuścił nieco rufę i ruszył przed siebie jakby niechętnie, kolebiąc się z burty na burtę i ciągnąc za sobą szeroki, pienisty ślad. Lornetki zostały na brzegu - jedną bezceremonialnie przywłaszczyła sobie Wala, a Lidka nie miała najmniejszej ochoty prosić ją o cokolwiek. Drugą miał Sławek. Lidka przez chwilę się wahała, ale w końcu trąciła go w ramię:
- Daj popatrzeć...
Sławek wzdrygnął się lekko, ale nie patrząc na nią, podał jej lornetkę; okulary były nagrzane.
Lidka patrzyła, jak Siergiej rzuca kotwicę - w odległości dziesięciu metrów od górnej framugi Wrót. Potem zobaczyła, że Sasza i Witalij niezbyt zręcznie przewracają się przez burtę ścigacza, niczym żaby machając w powietrzu płetwami. Piotr Olegowicz unosi się lekko i przykłada do oczu lornetkę, przeszukując horyzont i wypatrując grzbietowych płetw dalfinów. Kiwa głową - „niebezpieczeństwa nie widać” - i obaj nurkowie znikają pod wodą. Potem już nie było na co popatrzeć - ścigacz kołysał się na wodzie, Siergiej popalał papierosa, a Piotr Olegowicz ujrzawszy w obiektywie lornety Lidkę, pomachał jej ręką.
Lidka też mu pomachała. Opuściwszy lornetkę, nie odwracając się, podała ją Sławkowi.
- Masz...
Okazało się, że Sławka już przy niej nie było. Wetknąwszy ręce w kieszenie dżinsów, szedł powoli ku bazie.
Mniej więcej w połowie drogi dogoniła go Wala.
* * *
- ...prac wykopaliskowych prowadzić się na razie nie da - woda za mętna. Na najbliższe tygodnie prognozy są dobre, pływów nie będzie i wszystko osiądzie na dnie. Pierwsze próbki są już opracowywane... Jutro małżonkowie Zarudni powiedzą nam, co w nich znaleźli. Roślinność na pozór normalna... narosło wszelkich wodorostów, jak na zwykłych kamieniach. Fauna też jak wszędzie. Ryby spokojnie przepływają pod sklepieniem tych Wrót - widać, że ze Zwierciadła nic nie zostało. Wygląda na to, że mamy do czynienia ze zwykłą obudową... co prawda i w takim przypadku ważne są wszelkie rezultaty analiz... Jarosławie Andriejewiczu?
Sławek wstał. Biały fartuch narzucony na podkoszulek sprawił, że mąż Lidki wyglądał jak ktoś, kto wpadł z wizytą do szpitala.
- Minerały - bazalt, łupek. W tkankach roślin nieco zwiększony udział żelaza... i to wszystko. Nic ponad normę. Skład wody - lepszy niż na miejskich plażach. Moczu i elementów ściekowych w ogóle brak. Jod i sól - w normie. Bardzo czysta i zdrowa woda...
Sławek wcale się nie uśmiechał podczas tych żartów, a wszyscy obecni usłyszawszy je, spochmurnieli.
- Jasne - po krótkiej pauzie stwierdził Piotr Olegowicz. - Kolejnym punktem programu naszej ekspedycji będzie kompletne oczyszczenie obiektu, pomiary, dokumentacja, a po opadnięciu mułu - fotografowanie. W końcu naszym zadaniem są badania - na wnioski przyjdzie jeszcze czas... i możliwe, że nie my je będziemy wyciągali.
Lidka milczała.
Ośmiuset ludzi weszło w te wrota. Prawie ośmiuset - dokładnej liczby nikt nie zna. I proszę, zostały kamienie, dziwny obiekt przyrodniczy, na swój sposób nawet piękny, ale nie pozostawiający badaczom żadnej nadziei.
Nie masz nadziei na powrót zaginionych mieszkańców Rassmortu. Ani na to, że uda się dowiedzieć czegoś nowego o istocie Wrót.
* * *
Wala była z pokolenia rodziców Lidki, miała nieco ponad czterdzieści lat, była tęga i silna, bez wysiłku dawała sobie radę z ciężarami i lekko podchodziła do życia. Barwiła włosy na jasnożółty kolor i pachniała olejkiem sandałowym. Pół życia spędziła w rozmaitych ekspedycjach, potrafiła ugotować zupę „na gwoździu”, a gdy miała do dyspozycji jakie takie surowce, na polowym piecyku umiała przygotować potrawy godne najlepszych restauracji.
Wieczorami śpiewała przy tęsknych dźwiękach gitary kierowcy Walerego.
Podczas kilku pierwszych dni ustaliła się pewna tradycja - wieczorami „na bazie” u Wali zbierali się miłośnicy pogawędek i śpiewów przy gitarze. Łysawy Paszka, kierowca autobusu, specjalnie na te wieczory kombinował u miejscowych wojaków spore ilości mętnawego samogonu i mocnego wina domowej roboty.
Lidka nigdy się nie zjawiała na tych „wieczorynkach”, a Sławek, który od pewnego czasu stał się na nich regularnym gościem, niczego żonie nie opowiadał.
Piotr Olegowicz spędzał wieczory przy roboczym stoliku. Obecność obcych tylko go drażniła - za całe towarzystwo wystarczyła mu jedynie czarno-biała fotografia, z której jednakowymi uśmiechami szczerzyła się żona, dwaj synowie i dwie wnuczki, trzymane na rękach przez jednakowo tłuściutkie synowe.
Witalij i Sasza hołdowali zdrowemu trybowi życia. Obaj kładli się wcześnie spać; od czasu do czasu któryś z nich udawał się na filozoficzny spacerek po okolicy z lornetką, podczas którego starał się nawiązać rozmowę z miejscowymi żołnierzami. To jeden, to drugi zaglądali do Wali - nigdy razem, a zawsze oddzielnie, jakby wedle grafiku i ze służbowego obowiązku, z czego Lidka wysnuła wniosek, że Sasza nie tyle jest nurkiem, co operem.
Jak przedtem, budził w niej uczucie zagrożenia. Co prawda, zachowywał się spokojnie i można by nawet rzec, iż w pewnej mierze był sympatyczny; ona jednak czekała, że podejdzie do niej i zaproponuje, żeby pokazała, co potrafi w masce i z butlą na plecach.
I doczekała się.
Około piątej upał zelżał. Wyciągnięty z wody ścigacz stał przed hangarem na kołach i był w jakiś sposób podobny do tramwaju.
Z porannego zanurzenia zostały jeszcze dwie pełne, jak utrzymywał Sasza, „zapomniane” butle. Przechowywać ich do następnego dnia nie pozwalały przepisy bezpieczeństwa; gdy Sasza podszedł cichutko do siedzącej na molo Lidki, jego cień spłoszył igrającą w wodzie rybią drobnicę.
- No co? Zanurkujemy?
Serce Lidki podskoczyło, jak rzucona z dłoni moneta.
Nie wiadomo dlaczego poczuła się głupio w kostiumie kąpielowym, szczególnie gdy Sasza pomagał jej wkładać uprzęż z butlą i pas. Podwodny nurek powinien mieć na sobie elastyczny kombinezon, a wszystkie te barwne sznureczki i plastykowe zatrzaski nadają się jedynie do wylegiwania się na plaży...
Maskę wybrała i dopasowała wcześniej. Płetwy były za duże i telepały jej się na stopach, dopóki nie wpadła na pomysł, żeby je wkładać na wdziane uprzednio grube, wełniane skarpety. Sasza się skrzywił, ale nic nie powiedział.
- Posłuchaj; zadanie jest takie. Na początku zanurzamy się po prostu na głębokość trzech, czterech metrów, znaczy - do dna. I płyniemy spokojnie pod wodą - ja będę ci wydawał polecenia, a ty masz je wykonywać... zrozumiałaś?
Szybko kiwnęła głową.
- No, to zaczynamy...
Zsunąwszy się z pomostu, od razu poszedł w głąb. Lidka doskonale widziała, jak leniwie przebiera płetwami nad porośniętym wodorostami kamienistym dnem i osypiskiem szarych głazów. Morze było doskonale przejrzyste i widoczność mącił tylko błękit nieba odbijającego się w powierzchni wody oraz pęcherzyki powietrza, wypuszczanego przez Saszę.
No, twoja kolej, Lidka...
Wzięła ustnik w zęby. Wypuściła go. Ostrożnie zlazła z nierównej krawędzi. Zanurzyła się do ramion, przytrzymując się drewnianej, pełnej drzazg obudowy pomostu. Znów włożyła ustnik w zęby. Nerwowo poprawiła maskę. Odepchnęła się od pomostu.
Morze było ciepłe, ale Lidka się wzdrygnęła, kiedy czubek jej głowy znikł pod wodą. Uszy wypełniły się tym niepowtarzalnym szumem, który zaraz potem zastępuje kompletna cisza podwodnego świata.
Złapała się na tym, że wstrzymuje oddech. Zebrawszy się na odwagę, odetchnęła; powietrze w butli było chyba cieplejsze niż woda - choć tak może jej się tylko zdawało.
Spojrzawszy w dół zobaczyła Saszę, który leniwie bawił się z niewielkim krabem na spłachetku piachu. Zanurzyła się - i znów wypłynęła w górę, wyskoczyła spod wody jak plastykowa piłka. Butla, tak ciężka na lądzie, z łatwością unosiła lekkie ciało pływaczki.
Sasza podniósł głowę. Lidce wydało się, że w jego oczach widzi drwinę.
Zanurkowała ponownie - z tym samym rezultatem. Butla nie chciała tonąć. Wedle wszelkich praw fizyki nie powinna zresztą tonąć - ciekawe, jak Sasza znalazł się na dnie. Na domiar wszystkiego jest przecież szczupły... jego własny ciężar nie wystarczy.
Dlaczego?!
Spróbowała inaczej. Chwyciła za brzeg pomostu, podciągnęła się na rękach, a potem się odepchnęła i ostro poszła w dół. Na chwilę zobaczyła nad głową powierzchnię wody - i zaraz potem z szumem i absolutnie niegodnym asa podwodnych nurkowań pluskiem wyskoczyła nad wodę. Jak spławik przy wędce.
Na brzegu stał technik Siergiej. Ujrzawszy go, Lidka poczerwieniała pod maską jak burak.
To pułapka. Teraz jest jasne, że ktoś jej robi złośliwy kawał, jak wtedy na kolonii, kiedy Rysiuk przybił do podłogi jej tenisówki...
Podwodnik Sasza ani myślał przychodzić jej z pomocą. Przeciwnie, kiwnął ręką, jakby chciał powiedzieć: no dalej, zanurzaj się, ile można czekać.
W ustach poczuła smak gumy i nagle się rozeźliła.
Chwyciła za żelazny wspornik pomostu. Przebierając rękoma, ruszyła jak po linie - tyle że w dół, choć wcale nie było to łatwiejsze. Przeklęta butla uparcie ciągnęła ją w górę, maska coraz mocniej wrzynała jej się w twarz i wzmagał się szum w uszach. Lidka przemogła się i kilkakrotnie przełknęła ślinę, wyrównując ciśnienie. Ostrożnie dmuchnęła przez nos do maski - ucisk natychmiast zelżał. Do dna było już blisko, a tam leżały spore kamienie.
Żelazny wspornik porastały wodorosty i małże. Ostrą krawędzią takiej muszli łatwo można było obciąć sobie palec.
Ze wszystkich sił tłukła wodę płetwami. Puściwszy wspornik, natychmiast chwyciła solidny kamulec - chciała się tylko utrzymać na dnie, ale okazało się, że kamień jest stosunkowo lekki i podpłynął razem z nią.
Spodziewała się, że znów ją wyniesie na powierzchnię, zamiast tego jednak zawisła nad dnem w połowie drogi, rozstawiwszy nogi jak żaba i trzymając kamień przy brzuchu. Obłoczek mętnego szlamu, który podniósł się z miejsca, gdzie przed chwilą leżał jej kamulec, powoli już osiadał na dnie.
Maska cisnęła ją nieznośnie. W gardle jej zaschło, a trzeba przecież było często łykać ślinę, żeby wyrównywać wewnętrzne ciśnienie w uchu z ciśnieniem zewnętrznym, w przeciwnym razie szybko zaczęłaby ją boleć błona w bębenkach usznych.
Ostrożnie ruszyła przed siebie.
Ryby błyskawicznie rozpłynęły się na boki. Lidka płynęła w ciszy, jakby nieważka, podwodne lasy kołysały się w takt niesłyszalnego przyboju. Wszystkie rośliny miały barwę jesienną, żółtą, wokół niej pływały jakieś żółtawe skrawki.
Jesień. Pośrodku lata.
I poruszający się pod wodą człowiek.
Okazało się, że Sasza jest tuż obok. Jego ciemne włosy rozpłynęły się w luźną aureolę, nadając młodemu operowi romantyczny wygląd. Unosiło się nad nim jakby powietrzne drzewko - lśniące perliście obłoczki pęcherzyków powietrza jeden za drugim pomykały ku górze. Takie samo drzewko wyrastało z „nagumowanych” warg Lidki - dziewczyna słyszała skrzyp własnego oddechu, bulgotanie unoszących się ku słońcu bąbelków i tętno krwi w uszach.
Sasza wskazał dłonią w górę. Przed twarzą Lidki mignęły płetwy; Sasza wypłynął i z pewnością spodziewał się, że ona zrobi to samo.
W pierwszej chwili pomyślała, że po prostu puści kamień, ale przypomniała sobie, jak wyskakują z wody przytrzymane przez plażowiczów piłki. Przycisnęła kamień do piersi; jeden bok miał szorstki i żółty, drugi był pokryty śliską, zielonkawą sierścią - i zatrzepotała płetwami. Dopiero na powierzchni wypuściła kamień z dłoni i przez chwilę śledziła jego upadek na dno, majestatyczny niczym uwertura.
- Źle przedmuchujesz nos - stwierdził Sasza, któremu mokre włosy oblepiły czaszkę i natychmiast z romantycznego bohatera przeistoczył się w komika. - Zobacz, masz siniak na twarzy.
Ślad maski Lidka wyczuwała ostro i boleśnie. Czoło, policzki, górna warga. Zostanie jej na kilka dni. Cóż, znak, że nowicjusz zapłacił frycowe.
- Czemu nie dociążyłaś pasa? - zapytał Sasza i przebiegle zmrużył oczy.
Lidka i bez tego domyśliła się, gdzie szukać sekretu jego natychmiastowego zanurzenia. Miała za lekki pas. Mówiono jej przecież podczas treningów o indywidualnym doborze obciążenia, wszystko jednak odbywało się w takim pośpiechu i zamieszaniu, że oczywiście zapomniała...
- Sierioga! - zawołał Sasza, zwracając się do technika. - Przynieś... - spojrzał na Lidkę taksująco - ze sześć średnich obciążników. Damę trzeba docisnąć.
Lidce się wydało, że Siergiej pracujący przy hangarze nad motorówką, zachichotał.
- Ale jesteś zuch dziewczyna - stwierdził Sasza, patrząc w morze roztargnionym wzrokiem. - Szybko się zorientowałaś. Zaraz odmierzymy obciążenie i przejdziemy się po dnie tam i siam... tylko przedmuchuj maskę nosem, bo szkoda twarzyczki. I o uszach nie zapominaj, też ich szkoda, uszkodzisz sobie bębenki. Wy co, pokłóciliście się ze Sławkiem?
Zaskoczona niespodziewanym pytaniem targnęła głową tak, że bryzgi wody z mokrych głosów poleciały Saszy w twarz:
- Nie-e...
Nigdy nie czuła urazy z powodu zdrad, jakich dopuszczał się Sławek z przypadkowo napotykanymi dziewczynami.
Ale nie wiadomo dlaczego, myśl o nieuniknionym związku Sławka z energiczną Walą sprawiała jej przykrość.
* * *
Morze było gładkie jak stół. W oddali widniały zarysy łodzi patrolowej. Jedyna widoczna w zasięgu wzroku fala brała swój początek za rufą ścigacza; Lidkę dziwiło tylko, jak daleko się rozbiega i długo utrzymuje. Nic, tylko wziąć i napisać na morskiej gładzi: Sławek i Wala...
Myśl była absolutnie nie na miejscu. Wyprawiając się po raz pierwszy ku Wrotom, nie godziło się myśleć o takich drobiazgach.
Piotr Olegowicz wdział już akwalung i trzymał kamerę. Pozostali wzgardzili piankami, a dla Lidki w ogóle nie dało się znaleźć odpowiedniego rozmiaru. Było ciepło, a lekka mgiełka na horyzoncie zwiastowała upał.
Siergiej zatrzymał motorówkę dziesięć metrów od szczytu Wrót. Lidka patrzyła, zagryzłszy górną wargę. Z bliska Wrota nie wyglądały już na kawałek falochronu. Fale władczo obmywały całkowicie im obcy przedmiot - można by pomyśleć, że utonęła tu maleńka gotycka świątynia.
Siergiej wstał i trzymając się jedną ręką relingu, przyłożył do oczu lornetkę. Lidka mocniej zmrużyła oczy, wpatrując się w dal.
- Wczoraj wieczorem były - oznajmił, wyjmując z kieszeni pomiętą paczkę papierosów. - Dalfinki... igrały bliżej niż wtedy, we wtorek. A teraz ich nie widać...
- A po co ich wypatrywać, skoro nie są niebezpieczne - mruknęła Lidka, nie zwracając się do nikogo konkretnie. I natychmiast tego pożałowała, gdyż wszyscy spojrzeli na nią jak na idiotkę...
- Miałem kumpla... - odezwał się Siergiej, zapalając papierosa. - Też tak mówił... dalfiny, powiadał, to nasi podwodni krewni. I wiedział, co mówi, był w końcu ichtiologiem. Co prawda, pracy doktorskiej nie zdążył obronić. Nazbierał materiału w garść, a potem materiał jego samego - cap! Wyglądał, jakby pod walec trafił... Wszystko zmiażdżone... Brrr!
- U nas w bazie prowadzono odstrzał na tłuszcz techniczny - dodał Sasza, nie zdradzając szczegółów dotyczących rodzaju bazy. - A one, durne, co roku tamtędy przepływały na nowe łowiska. Zarudna, gotowa?
- Aha - odpowiedziała Lidka, poprawiając ramiączko kostiumu kąpielowego. Istna mordęga, kiedy oprócz tych wszystkich sprzączek i zatrzasków, trzeba się jeszcze szarpać z nieposłusznym trykotem.
- Co, zbroja przeszkadza? - Witalij wyszczerzył zęby. - No to zrzucaj i dalej... jak pierwsi rodzice!
- Rusałeczka! - Siergiej obrzucił ją przesadnie pożądliwym, rozbierającym spojrzeniem, choć prawdę rzekłszy i tak była prawie naga.
Nastała niezręczna pauza; motorówka kołysała się na wodzie, a Lidka siedziała w otoczeniu czterech, niestarych jeszcze mężczyzn, którzy się na nią wszyscy gapili. Nawet Piotr Olegowicz, wierny swojej fotografii, choć ten patrzył raczej smutno i z naganą, jakby chciał rzec: nie prowokuj, młoda, nie prowokuj...
Dziewczyna rzuciła się w wodę, starając się wywołać jak największe bryzgi. Jak im nie wstyd! Poważni ludzie, wychowawcy młodzieży, doktorzy nauk... oper... a mimo to...
Paliły ją policzki. Dobrze, że zdążyła włożyć maskę.
- Hej, a ty dokąd? Zanurzenie bez rozkazu? - zdenerwował się Sasza.
Lidka podpłynęła do burty i chwyciła za pas z barwnymi pływakami. Podniosła głowę i przez spływającą po zewnętrznej stronie maski wodę ujrzała twarz Witalija.
- Zabezpieczenie - suchym tonem odezwał się oper, podając jej czerwoną linkę z karabińczykiem na końcu. - Zaczep na pasie i sprawdzaj dłonią. Targnę trzy razy - natychmiast wracaj. Dalfiny. Jasne?
Nawet przez mokre szkło Lidka widziała, że Witalij patrzy w bok.
Wrażenie nieważkości.
Z prawej i lewej - perełkowe sznury oddechów Piotra Olegowicza i Saszy. Sasza pokazuje gdzieś w bok.
Lidka odwróciła się.
Pomyliła pod wodą kierunki i niewiele brakło, a przepłynęłaby obok Wrót.
Otóż i one. Oddech Lidki był równy, choć powietrze z butli pachniało jakby kwasem.
Wcale nie przypominały tamtych, które Lidka zobaczyła po raz pierwszy i jak do tej pory jedyny w życiu. Nie były też podobne do znanych jej modeli Wrót, szkiców i fotografii. I były na swój sposób piękne - wyciągnięty ku górze, strzelisty łuk. Czerwonawy kamień. Doskonały kształt - doskonały do podziwiana, ale bardzo niepraktyczny, gdy mowa o panicznej ucieczce tysięcy ludzi.
Co prawda, te akurat Wrota wcale nie były obliczone na tysiące ludzi, pomyślała Lidka, która zaczynała już odczuwać chłód. Ilu ich było, tych mieszkańców Rassmortu?
Nie trzeba było dawać osadzie takiej nazwy. Sylaba „mort” jeszcze nigdy nikomu nie przyniosła szczęścia.
Piotr Olegowicz już robił zdjęcia, okrążając Wrota po spirali, po minucie Lidka ujrzała go z drugiej strony łuku - oczywiście Zwierciadła nie było, teraz to tylko niezwykły obiekt architektoniczny.
Sasza podpłynął całkiem blisko. Wyciągnął dłoń, była ciepła, cieplejsza niż jej własna.
Pociągnął ją ku podstawie Wrót. Wskazał palcem w dół; piasek, wodorosty, obce nawarstwienia oczyszczono jeszcze w zeszłym tygodniu i doskonale widoczna była szczelina, pęknięcie, które Piotr Olegowicz uznawał za swoje osobiste znalezisko i któremu wespół z Witalijem przypisywali rolę ziarenka piasku, które zatrzymało precyzyjny mechanizm i spowodowało śmierć tylu ludzi.
Pęknięcie było niewielkie i malownicze. Lidka pomyślała, że Piotr i Witalij sami siebie okłamują - Wrota są zbyt wspaniałą konstrukcją, żeby taki drobiazg potrafił zakłócić ich działanie. Mogłaby już raczej uwierzyć w to, że mieszkańcy Rassmortu rozgniewali czymś Boga i zostali ukarani za swój występek.
Przypomniała sobie, że kiedy ekspedycja była jeszcze na etapie przygotowań - ktoś żartem rzucił tę myśl. Nie wiadomo dlaczego teraz, wobec okaleczonych Wrót, ten pomysł wcale nie wydał jej się zabawny.
Sasza mocniej ścisnął jej dłoń. Pociągnął palcem po wewnętrznej stronie ramy. Lidka ujrzała rowek, jak dla bardzo grubej szyby. Jakby Zwierciadło, które w jakiś tajemniczy sposób wchłaniało w siebie i chroniło ludzi, można było wstawić i wyjąć... dla dobrego szklarza robota na pół godziny.
Szklarze, pomyślała Lidka. Woda nagle wydała jej się zimna.
Sasza wypuścił jej dłoń. Odepchnął się płetwami i popłynął przed siebie - prosto w otwór. Lidka nie wytrzymała i zamknęła oczy - podświadomie spodziewała się, że Sasza zaraz zniknie. Przepłynie na tamtą stronę.
Sasza zaraz zawrócił, żeby nie zaplątać linki zabezpieczającej. I machnął Lidce ręką, jakby mówił: chodź tutaj.
Wsunęła w otwór najpierw rękę. Potem, trzymając się kamiennej framugi, weszła i zatrzymała się na progu. Jej gumowe płetwy niemal dotykały dna. Nad burym piaskiem unosiły się strzępy liści i kłęby mułu. Lidka pomyślała, że zaraz dostanie po karku, bo przecież wszystko jest filmowane...
Zawrót głowy. Powietrze z butli zrobiło się bardzo kwaśne.
Uchodzące w górę pęcherzyki...
Mrok.
* * *
- ...bo to ty nabijałeś butle! Za takie rzeczy oddaje się ludzi pod sąd, i ja cię wsadzę, draniu... aż do kolejnej mrygi będziesz kopał rowy...
Lidka jeszcze nigdy nie widziała Witalija w takim stanie. Zresztą, widok nie był przeznaczony dla jej oczu - po wyciągnięciu jej z motorówki, położono ją w cieniu i zostawiono. A potem poszli się porachować - a raczej dokończyć porachunki, zaczęte jeszcze na ścigaczu.
Przeklęty kostium zsunął się i prawie obnażył jej pierś. Ale mężczyźni, którzy jeszcze niedawno bezwstydnie się na nią gapili, teraz mieli na głowie zupełnie inne sprawy.
- ...nie wiem, jak! Ale to ty nabijałeś zbiorniki!
- No to sprawdź - odparł Sasza, spokojny i biały, jak piasek na plaży dla milionerów. - Sprawdź jej zbiornik. No, dalej, została jeszcze ponad połowa! Jak znajdziesz ślady ołowiu - zamknij mnie, nie kiwnę palcem. A jak nie, to ja ciebie posadzę, paskudo, bo Retielnikow mówił...
I nagle umilkł.
Retielnikow, pomyślała Lidka, przemagając szum w głowie. Nazwisko znajome. Nikołaj Iwanowicz Retielnikow. Karta biblioteczna. Ptasie łajno na ławeczce wiosną, grupy oper z zawodowym znużeniem w oczach. To on nas wepchnął do tej ekspedycji.
Obaj stali naprzeciwko siebie. Straszny Witalij, z wyszczerzonymi zębami i Sasza, też wyglądający groźnie, ale jakoś inaczej... był spokojniejszy i bardziej pewny siebie. Przecież oni są z różnych wydziałów - pomyślała Lidka. Z różnych wydziałów tej samej osławionej OP. Żeby się tylko nie pobili...
Z góry, od bazy, biegli inni, na czele ze Sławkiem.
- Lideczko!
Spróbowała poprawić kostium, a gdy się to nie udało, przykryła piersi rękoma.
- Lida... Boże! I po co ci to było... to nurkowanie, te butle...
Właściwie wszystko jedno, co mówił. Najważniejsze, że na ramionach przyjemnie układał szorstki ręcznik, a w okrągłych jak monety oczach Sławka widać było najprawdziwszy strach.
* * *
Nabijający butle operator powinien troskliwie zadbać o to, żeby wydobywające się z pompy spaliny nie dostały się do wnętrza. W przeciwnym razie otruty parami ołowiu nurek może stracić życie.
Coś takiego mówiono Lidce na zajęciach teoretycznych przyspieszonego kursu. Trzeba przyznać, że nie uznała za konieczne obciążania tym pamięci - prawdopodobieństwo tego, że przyjdzie jej kiedyś nabijać butle, było prawie równe zeru.
Wyglądało na to, że teraz zamiast w teorii, przećwiczyła to praktycznie na sobie. W każdym razie głowa jej pękała z bólu.
Sławek karmił ją jakimiś tabletkami. Witalij nieustannie dopytywał się o stan jej zdrowia; a ponury Sasza spoglądał na nią tak, jakby celowo zemdlała pod wodą, żeby go skompromitować jako nurka.
Wyniki ekspertyzy, przeprowadzonej przez Witalija w obecności Saszy, Piotra Olegowicza i technika pozostały tajemnicą. W każdym razie eksperci po powrocie rozmawiali ze sobą zupełnie spokojnie, a Sasza nawet się uśmiechał. Najwyraźniej nikt go nie obciążał winą za fatalne zemdlenie Lidki.
Pod wieczór doszła już prawie do siebie, ale przed Sławkiem nadal udawała niemoc. Podobała jej się jego braterska niemal opieka, oprócz tego liczyła na samotną noc w namiocie - na uznaniu Lidki za osobę niepełnosprawną wszyscy tylko zyskiwali.
Wieczorem wyraziła życzenie posiedzenia samotnie na brzegu w wygodnym fotelu. Mrok gęstniał, jedyną jasną plamą był pas przyboju, piana nadpływała i regularnie się cofała, a wielkie niczym jabłka gwiazdy pulsowały do wtóru falom. W końcu samotność Lidki przerwał chrzęst żwiru pod czyimiś butami, cienki promyk światła latarki i delikatne pytanie:
- Lido... czy możemy porozmawiać?
Będący faktycznie szefem ekspedycji Witalij Aleksiejewicz przyniósł składany stołeczek. Zapobiegliwi i przewidujący ludzie z tych operów.
- Lido... po pierwsze, jak się czujesz?
- Lepiej - stwierdziła lakonicznie.
- To dobrze - Witalij z pewnością kiwnął głową. - Bardzo mi przykro, ale... Sama pewnie rozumiesz, że nie mogę ci pozwolić na dalsze zanurzenia.
- Dlaczego? - zapytała, powstrzymując gniew i żal.
- Nie rozumiesz? - zdziwił się rozmówca. - No, jak to... dzisiejszy incydent... zarwanie planu prac, ale pal sześć plan, mogliśmy cię po prostu stracić... a to już nieusprawiedliwione ryzyko. Szanuję twoją odwagę, inicjatywę, oddanie nauce, ale sądząc ze stanu twojego zdrowia...
- A co ma do tego moje zdrowie? - Lidka nie wytrzymała, zdradziła się drżeniem głosu. - Co ma do tego moje zdrowie, w butli były przecież te... opary ołowiu!
- Raczej nie - padła krótka odpowiedź. - W każdym razie... nie, należy przyjąć, że nie było ich w ogóle. W resztkach powietrza z twojej butli niczego takiego... nie stwierdzono.
Wydało jej się, że w jego głosie zabrzmiała niepewność. Zmowa? Zwąchał się z Saszą? Za obopólną zgodą postanowili ukryć niedbalstwo, naruszenie zasad bezpieczeństwa, umówili się, żeby przypisać jej omdlenie kruchemu zdrowiu młodej laborantki?
Gdy odpowiedziała, w jej głosie zgrzytało, jakby ktoś jej sypnął piasku.
- Mam zaświadczenie... Jestem zdrowa! Nie macie prawa.
- Nie miałem prawa puszczać cię pod wodę - stwierdził Witalij ze smutkiem w głosie. - Dzięki Bogu, w którego nie wierzę, więc dzięki mu za to, że zanurkowałaś niezbyt głęboko i zdążono cię wyciągnąć... bo mogłaś zapaść w śpiączkę...
Lidka milczała. Coś w słowach opera podsunęło jej na poły już zapomnianą, uboczną i jednocześnie bardzo ważną myśl. Dzięki Bogu... Kara Boża...
- I jak do tego doszło? - zapytał Witalij już innym głosem, nie jak naczelnik ekspedycji, ale jak troskliwy przyjaciel. - Pamiętasz, co wtedy poczułaś? Podpłynęłaś do Wrót... Zatrzymałaś się w ich prześwicie... a przy okazji, czemu się zatrzymałaś?
- A czy to ważne? - zapytała Lidka przez zęby.
- No... w ogóle... - Witalij jakby się zawahał. - Diagnoza. Chciałoby się wiedzieć, co tam ci się przydarzyło.
Lidka zamknęła oczy, choć i bez tego wokół było ciemno.
Owszem, weszła we Wrota. Choć przedtem nie miała takiego zamiaru. Potem postanowiła przeciąć niewidoczną, nieistniejącą powierzchnię Zwierciadła... W połowie drogi się przestraszyła. I zatrzymała się pod łukiem.
Płaszczyzna?
Ocknął się pulsujący ból po lewej stronie czoła. Co tam było... miała widzenie, czy co? Majaki przed omdleniem? Jakby w prześwicie Wrót naciągnięto lśniącą siatkę, pajęczynę... miejscami porwaną, a miejscami idealnie gładką i lśniącą w słońcu.
I szum w uszach. Jakby jednocześnie słyszała ze dwie dziesiątki rozmaitych nut - co najciekawsze, brzmiących bardzo harmonijnie.
- No co... przypominasz coś sobie? - zapytał cicho Witalij. W zasadzie zaszemrał... jego twarzy nie było widać, ale Lidka natychmiast sobie przypomniała oczy jak świdry i całą resztę.
- Nie. - Sama nie wiedziała, dlaczego kłamie. Po prostu chciała się odegrać za tamto... Jak miło jest być wredną.
- Nic, absolutnie nic? No... powietrze w butli nagle zrobiło się kwaśne... Ślina zaczęła się silniej wydzielać... Nie?
- Nie pamiętam - powtórzyła Lidka z uporem.
Nad horyzontem wstawał blady, niezwykle wielki miesiąc I wzmagał się wiatr zwiastun jutrzejszego sztormu.
* * *
Nazajutrz uznano, że z powodu wzburzenia morza nie da się wypłynąć. Piotr Olegowicz zapisał w dzienniku: „Analizy i zestawianie danych”.
Wobec czego wszyscy zabrali się do starannego rysowania szkiców i mapek. Razem przejrzano kasetę wideo - najpierw bardzo wyraźny, nie bez artyzmu uchwycony plan główny, plan średni, powiększenie, odjazd - a potem od razu pęcherzyki, miotające się cienie i czarne dno motorówki. Lidka zdążyła zobaczyć samą siebie - bezwładną lalkę, której z kącika ust frunął ku górze warkocz bąbelków powietrza. Widziała też swoje, unoszące się bezwładnie jak u topielicy, włosy. Patrząc na to, poczerwieniała i wciągnęła głowę w ramiona - chwila jej podwodnego omdlenia nie została zarejestrowana.
Przed obiadem poszła się powłóczyć po osiedlu - przedtem unikała takich wycieczek, bo wszędzie wokół otwierały się przygnębiające widoki. Wydawało jej się, że z każdego zakątka opuszczonego i na zawsze porzuconego miasteczka zioną strach i groza. Dziś jednak zacisnęła zęby i poszła.
Z Rassmortu niewiele się ostało. Zdarzyła się tu przecież apokalipsa i to tak gwałtowna, jakby ktoś jej rozkazał zniszczyć wszystko.
Kęsy porozbijanych i porośniętych już trawą cegieł.
Pusta mogiła młodego lotnika. Pod ogonem helikoptera ulepiły sobie gniazdo beztroskie jaskółki.
Z czyjegoś rozbitego okna wyrasta mały klon.
Zasypana piaskiem studnia.
Bardzo dobrze zachowane kute ogrodzenie. Żelazne łodygi, kwiaty i liście. Furtka wiodąca donikąd.
Znak drogowy, nakazujący jazdę tylko na wprost. Ciekawe, zwłaszcza że wokół pustka. Słup wygięty w łuk, cudem zachowana strzałka wskazuje w dół. W ziemię.
Kara Boża.
Lidka przypomniała sobie kaznodzieję, który kiedyś przyszedł do ich liceum. Wszyscy, wszyscy pogrążyli się w grzechu i któż może wiedzieć, czy tym razem On zechce się zmiłować i utworzyć zbawcze Wrota, żeby dać ludzkości jeszcze jedną szansę...
Wetknęła dłoń w kieszeń wąziutkich szortów, które kiedyś były dżinsami o pełnej długości. Kieszenie były płytkie i nie mieściła się w nich nawet połowa dłoni.
Witalij długo patrzył na nią, nie mówiąc ani słowa. Lidka spoglądała mu prosto w twarz. I dopiero wtedy, gdy oper zapytał cicho: „Czy ty naprawdę chcesz zostać naukowcem?” - dopiero wtedy poczerwieniała tak, że rumieniec wchłonął chyba czerwony ślad po masce.
- Tak, chcę być naukowcem! - stwierdziła wyzywająco. - Naukowiec nie może zawczasu odrzucać żadnej hipotezy. Jakkolwiek głupia mogłaby się wydawać na pierwszy rzut oka.
- To nie hipoteza - Witalij uśmiechnął się ze współczuciem. - To raczej fantastyczny domysł. A ty wierzysz w Boga? Czy po prostu szukasz pierwszego lepszego wytłumaczenia?
Lidka milczała. Z podkoszulki opera uśmiechała się do niej żółta mysz.
- Boska natura Wrót - odezwał się Witalij z krzywym uśmieszkiem. - Niemożliwa do wyjaśnienia metodami naukowymi. Skoro tego nie umiemy pojąć, znaczy Pan Bóg się postarał, co?
- Nie mówię „boska” - odpowiedziała chicho Lidka. - Ale... czy to tak trudno sprawdzić? Przejrzeć archiwa... Za ostatnie kilka cykli... może stuleci... Czym ten Rassmort różnił się od innych miast... a może się nie różnił? Było coś, czy nie?
- Było - odpowiedział Witalij matowym głosem. Dziewczyna była na niego tak rozeźlona i jednocześnie pogrążona we własnych myślach, że nie od razu to usłyszała... a raczej nie od razu pojęła wagę jego odpowiedzi.
- Było - powtórzył Witalij, patrząc na białe grzywacze, dzięki którym morze upodobniło się do karakułowej papachy. - Przed dwoma cyklami, powinnaś to pamiętać z kursu historii ogólnej... tutaj, w tym zaprzyjaźnionym kraju istniał wyjątkowo niesympatyczny i szkodliwy ustrój społeczny. Idiotyczny, koszmarny totalitaryzm. Znasz to słowo?
Lidka przełknęła łagodną kpinę.
- Więc... w tych warunkach zawsze zachęcano do donosicielstwa. W tym i do społecznego, na wszystkich... poziomach. Włącznie do donosów, jakie składał mąż na żonę... Widziałem tu zdumiewające dokumenty.
Przerwał. Uśmiechnął się ze znużeniem, starł uśmiech chusteczką. I popatrzył Lidce w oczy.
- Pracowaliście już nad moją wersją - stwierdziła Lidka szeptem. - Oglądaliście dokumenty Rassmortu. Wyście też o tym pomyśleli.
Witalij odczekał chwilę, a później kiwnął głową.
- To niezupełnie tak, jak myślisz. Rzeczywiście przeglądałem archiwa... Wszystkie. Widziałem dane dotyczące wszystkich odnotowanych tu apokalips. Szukałem pod kątem epidemii... klęsk nieurodzaju... pomorów na bydło... Badałem anomalie sejsmiczne. Nie tylko ja. Szukaliśmy innych skutków. Oprócz tego, który jest oczywisty. Oprócz pęknięcia skorupy ziemskiej, przesunięcia Wrót i zalania ich przez morze. Szukaliśmy tak, żeby mieć czyste sumienie.
- Znaleźliście?
Witalij pogładził mysz na koszulce. W rzeczy samej chciał pewnie rozmasować sobie pierś.
- Nie wiem. Może i tak. Nic takiego, żeby wrzasnąć „Mam!” i pobiec do szefostwa po premię, a potem zażądać od ludzkości pomnika. Ale... mieszkańcy Rassmortu wykazywali patologiczną skłonność do donosicielstwa. Na tysiąc siedmiuset ówczesnych mieszkańców miasteczka - dwa tysiące donosów.
- Ile? - zapytała Lidka, wstrzymując oddech.
- Dwa tysiące. W ciągu półtora roku. Zechciej też wziąć pod uwagę, że ci ludzie byli biedni i mało wykształceni... łowili ryby i w zasadzie nie za bardzo mieli się czym dzielić. „Sąsiad taki a taki powiedział, żeby nasz wódz szybciej zdechł”. „Sąsiadka taka i taka powiedziała, żeby naszą władzę szlag szybciej trafił”. „Teść powiedział...” „Synowa powiedziała...”, „Dziadek podtarł sobie tyłek ulotką z fotografią wodza...” i tak dalej. Nie umiem rzec, czy z tych donosów wyciągano jakieś wnioski i dokonywano aresztowań, ale ówczesne tajne służby wszystko troskliwie przechowywały. A w sąsiednich osadach, które od Rassmortu różniły się tylko nazwami, paczki tych donosów były nie dwa, nie trzy, ale z dziesięć razy mniej pojemne.
Witalij mówił z wyraźnym przejęciem. Lidka pomyślała, że u siebie w OP musi prowadzić kursy młodego bojownika. Umie opowiadać. Robi to z zacięciem i wyraziście.
- I to już wszystko. Więcej nic. Żadnych statystycznych anomalii. Tylko ta historia sprzed dwóch cyklów. Przy czym do tej pory z tamtych mieszkańców zostało przy życiu tylko dziesięciu ludzi... same staruchy. Wszyscy, co do jednego, weszli w te Małe Wrota... i zostali tam - Witalij nieokreślonym gestem machnął ręką ku kamiennemu sklepieniu bramy, które niespodziewanie wysoko wynurzyło się z fal.
Lidka poczuła, że przejmuje ją zimny dreszcz. Na chwilę uwierzyła. Najpierw niezwykły wzrost podłości, potem, po dwóch pokoleniach - odpowiednia zapłata. Pozostali tam, za zaginionym Zwierciadłem. Co się z nimi stało... i co się dzieje?
- Ruszyło cię - stwierdził Witalij, bacznie obserwujący reakcję Lidki. - Ale odpręż się... Na świecie jest mnóstwo podłości, za które nikt nie ponosi kary. Jestem pewien, że zabójcy Andrieja Zarudnego - nie wykonawcy, ale ich mocodawcy - spokojnie przeżyli mrygę, wyszli z Wrót i gdzieś tam dreptają sobie po ziemi. Wybacz, jeżeli dotknąłem czułego punktu.
Patrzył na nią z uśmiechem, jakby chciał rzec: widzisz, wiem wszystko. Wiem, ale nikomu nie powiem.
Przełknęła kolczasty kłębek, który nagle zrodził się w jej krtani.
- A... inne artefakty Wrót? Czy w stosunku do tamtych prowadzi się podobne badania?
Witalij westchnął ze znużeniem.
- No tak... coś tam się robi. Wersję „odpłaty” rozpracowywał nasz wydział... i analogiczne agencje w innych krajach; przy czym trzeba od razu powiedzieć, że jeśli ktoś ma taki artefakt na swoim terenie, niechętnie dzieli się informacją z sąsiadami. Jest kilka nowych, utajnionych... a reszta to stare stanowiska. Kiedy artefakt stoi setki lat - spróbuj się dowiedzieć, kto kogo skrzywdził albo kto i za co powinien odpowiedzieć. Popatrz, dalfiny!
Wyciągnął rękę ku pokrytemu grzywami fal morzu. Lidka dość długo niczego nie widziała i zaczęła podejrzewać, że to unik dla zakończenia rozmowy. Potem jednak zobaczyła czarne punkciki... jeden, drugi...
- Są blisko skał - stwierdził zamyślony Witalij. - Zbiera się na burzę. Do czego jest im to potrzebne...
Lidka milczała i patrzyła.
- Wiesz, co sobie pomyślałem? Dalfiny to najbardziej wolne istoty w przyrodzie. Tylko im nie są potrzebne Wrota. Tylko one potrafią przetrwać apokalipsę na zewnątrz...
- Nie one, ale glefy - poprawiła go Lidka odruchowo.
- Wszystko jedno. Grunt, że nie potrzebują pomocy. Od Boga, kosmitów ani od przyrody. A my... my trzęsiemy się ze strachu. Otworzy czy nie otworzy? Daruje nam czy nie? Tak się przyzwyczailiśmy do tych darmowych schronów, że ogromne zdziwienie wywołuje fakt, iż od czasu do czasu coś się w tym systemie psuje.
- Czy u was, w OP, przyjęte jest zajmowanie się takimi pytaniami? - Lidka postarała się swoje zdziwienie wyrazić bardzo ostrożnie.
Witalij tylko się uśmiechnął.
- Wiesz co, Lida? Pogódź się ze Sławkiem. Bo jakoś to... jak Boga kocham... nieładnie.
* * *
Sławek rozmawiał z Walą.
Stał odwrócony do Lidki tyłem, dlatego nie widziała jego twarzy. Twarz Wali za to była widoczna doskonale - jej wyraziste, zielone oczy płonęły jakimś maślanym, żartobliwym ogniem.
Lidka szybko się cofnęła.
Wala zauważyła jej obecność, ale nie przerwała rozmowy o jakimś domku z prefabrykatów, który obiecano przywieźć i złożyć jeszcze w zeszłym tygodniu. W każdym słowie opisu tego jeszcze nieistniejącego domku był jakiś pieszczotliwy, wielopiętrowy podtekst.
A Sławek wziął w dłoń guzik Wali i lekko nim targnął, jakby pytając, czy może go oderwać. I coś dodał - półgłosem. Lidka nie dosłyszała - ale dotarł do niej umyślnie dźwięczny śmiech, jakim Wala skwitowała słowa jej męża.
Odwróciła się i wyszła.
Szła przecież wcześniej do laboratorium...
Po co? Pogodzić się ze Sławkiem? Przecież wcale się nie pokłócili...
Dlaczego wszystkich interesuje jej życie osobiste? Niewiele brakuje, a będą obstawiać zakład, kiedy wreszcie prześpią się ze Sławkiem jak ludzie?
O molo rozbijały się fale. Koło hangaru siedział Sasza z papierosem. Przed sobą miał rozłożone na brezentowej płachcie jakieś naoliwione żelastwo.
- Chcesz się wykąpać? Fala cię porwie...
Wściekła jak pchła, już ściągała podkoszulek.
- Nie wolno - odezwał się Sasza już innym tonem. - Mało ci jednego wypadku? Co, mam cię jeszcze raz wywlekać z wody?
Spojrzała na niego z nienawiścią.
- Nie wściekaj się. - Niespodziewanie wzruszył ramionami, jakby chciał się usprawiedliwić. - Albo... wiesz co? Tu, za półwyspem jest piaskowa zatoczka, tam zawsze jest spokojniej. I płytko. Chcesz... pójdziemy, pokażę ci?
Kiwnęła głową. W zasadzie było jej wszystko jedno. Jeśli Sławkowi podoba się Wala, niech sobie z nią sypia, byle się od niej odczepili, byle nikt jej nie zaglądał do namiotu i w duszę...
Szli do zatoczki około dwudziestu minut. Lidka zdążyła się zasapać, ponieważ Sasza stawiał kroki o połowę dłuższe.
W tej zatoczce raz już była. Na samym początku ekspedycji, kiedy badano z motorówki okolicę. Pamiętała, że zatoczka wtedy nie zrobiła na niej większego wrażenia - brudnawy szary piasek i płytko - ale teraz musiała wstrzymać oddech.
Z prawej i lewej strony piętrzyły się kły skał, na których łamały się fale. W górę leciały bryzgi piany, huczała woda i grzechotały kamienie, ale do zatoczki docierały fale znacznie mniejsze, leniwie pełznąc ku piaskowi. Cofając się, zostawiały na nim drobne kamyczki i muszle.
- Pięknie, prawda? - zapytał Sasza.
Lidka musiała się uśmiechnąć.
W dole, na półokrągłym spłachetku plaży, prawie nie było wiatru. Z dala dolatywał huk jeszcze gniewnych, ale już spokorniałych grzywaczy. Sasza usiadł na płaskim, żółtym kamieniu, otworzył nieco sfatygowaną książkę i z roztargnieniem kiwnął Lidce głową:
- No, dalej...
Zrzuciła na piasek podkoszulkę i szorty. Piasek podobny był do grubej soli; szorstki i ubity.
Zatoczka była idealnym poligonem do kołysania się na falach. Lidka na przemian to zanurzała się pod nadpływającą falę, tak że jej pięty migały nad wodą, to przeciwnie - kołysała się na fali, gdzie drobna piana łaskotała ją po bokach, stwarzając iluzję niezwykle obszernej, weselnej sukni. Lidka nawet się uśmiechnęła przesolonymi wargami - to porównanie jej się spodobało. Piękne... trzeba by komuś opowiedzieć...
Podwodnik Sasza nie zamierzał jej przeszkadzać. Siedział na brzegu pogrążony w lekturze.
Mniej więcej po czterdziestu minutach Lidka poczuła mdłości; okazało się, że do tego, aby poczuć pierwsze objawy morskiej choroby, wcale nie trzeba siedzieć w łódce ani włazić na pokład okrętu. Wystarczy pokołysać się na falach.
Doszedłszy do wniosku, że na dziś jej wystarczy, odwróciła się na plecy i postanowiła podpłynąć leniwie do brzegu. Fale podrzucały ją niczym pływak... ale po kilku minutach odkryła, że nie zbliżyła się do brzegu ani na cal.
Rozzłoszczona odwróciła się na brzuch i ruszyła do brzegu, energicznie wiosłując rękoma i nogami. Każda nowa fala podrzucała ją i lekko pogrążała, pozwalając dotknąć dna palcami nóg - i natychmiast odciągała wstecz, nie pozwalając na to, by mogła się zaprzeć.
Płynęła, zacisnąwszy zęby. Zawsze uważała, że pływa jak ryba.
No nie, a to co za numery? Jama? Do tej pory dno było równe i gładkie, ale może uparte fale wygrzebały tu dziurę?
Czas płynął. Woda zgrzytała wokół niej, jak kamienie żaren. Na brzegu siedział Sasza, który spokojnie sobie czytał i nie odrywał wzroku od książki.
Straciwszy sporo sił, Lidka postanowiła zmienić taktykę. Jeżeli nie da się górą, może mądrzej będzie zanurkować pod falę... podobno tak trzeba się wykręcać z wodnych wirów. Zanurkować jak najgłębiej...
Nabrała tchu w płuca i poszła pod wodę. W głębi niczego nie było widać, wszędzie tylko same męty, ale do dna nie dotarła - więc popłynęła naprzód, na oko z pięć metrów, i ruszyła ku powierzchni.
Powierzchni nie było. Woda, wszędzie woda...
Zużyte powietrze paliło w płucach i wyrywało się na zewnątrz. Lidka też rwała ku górze; najwyraźniej miała pecha albo źle obliczyła rytm fal i trafiła pod szczyt fali. Tracąc już oddech, wynurzyła się w białej kipieli i ledwo zdążyła nabrać tchu, kiedy kolejna fala ją porwała i zakręciła jak szmatką w pralce.
Góra i dół zamieniły się miejscami. Niczego nie było widać. Wystarczyło jej co prawda zimnej krwi, żeby jak najdłużej utrzymać powietrze w płucach i wyczekawszy na odpowiedni moment, znów wypłynąć na powierzchnię. Następna fala mogłaby położyć haniebny koniec dzisiejszej kąpieli, ale na szczęście w kolejności nadciągania grzywaczy trafiła się - jak to bywa - krótka przerwa.
Zakrztusiła się i obejrzała - w samą porę, żeby zobaczyć następną falę, która przykryła ją z głową, zatkała nos chyba do samych brwi i porwała ku brzegowi. Gdzie siedział, wygodnie wyciągnąwszy nogi przed siebie, płetwonurek Sasza. Najwyraźniej pochłonięty interesującą lekturą.
Przez kilka sekund duma Lidki walczyła ze strachem. I strach - a właściwie już przerażenie - wziął górę.
- Sasza! - zawołała tak głośno, jak jej na to pozwalała przepojona solą krtań - Saszaaaa!
Podwodnik spokojnie przełożył stronę.
Siedział może w odległości trzydziestu metrów od rozpaczliwie szamoczącej się Lidki. Bardzo wyraźnie widziała jego twarz - nie drgnął mu ani jeden mięsień, co napełniło ją znacznie większym przerażeniem niż kolejna, leniwa fala.
- Saaaa...szaaaa! Sa...
Zachłysnęła się wodą.
Być może, pogrążony w lekturze, nie słyszał jej krzyku, który tonął w huku fal. Być może... bo krzyk nie za bardzo jej wychodził... było to raczej nikłe charczenie... To jej się wydawało, że wrzeszczy na całe gardło...
- Sasza! Sasza! Saaa - szaaa!
Nurek czytał. Wszystko to coraz bardziej przypominało jej jakiś koszmarny sen. - Sa...
Zakrztusiła się. Ogarnęła ją kolejna fala trwogi, ślepa i czarna. Lidka na chwilę zamieniła się w zwierzę. Nie! Nieee! Płynąć! Oddychać! Żyć!
Kolejna fala. Na chwilę pojawiło się dno pod stopami... i zaraz się usunęło; Lidka znów ujrzała niebo, skały i czytającego na brzegu mężczyznę. „Jestem tuż przy brzegu” - powiedziała swojemu zmniejszającemu się strachowi. „Jestem przy brzegu, umiem pływać, nie mogę utonąć, wypłynę”.
- Sa... szaaaa!
Wydało jej się, że nurek rzucił na nią szybkie spojrzenie, a potem odwrócił wzrok. Widział czy nie? A może...
Natarcie fal na chwilę zelżało. Lidka z najwyższym trudem utrzymywała się na powierzchni, ale oddychała...
Boże, on widzi. Widzi, jak Lidka tonie. Przyprowadził ją tu po to, żeby się utopiła. On...
Andriej Zarudny, posiekany kulami. Oczy niby świdry. Czy powiedział coś przed śmiercią? Nie, jak mógł powiedzieć... Ale przecież eksperci utrzymują, że żył jeszcze przez piętnaście minut. Nie może być... Ale bywa... A strzału kontrolnego nie było... Co powiedział? Nic? Szkoda... Papiery... dokumenty... ta dziewczyna znalazła w jego archiwum ciekawy tekst... Może nawet niejeden. Lido, czego szukasz w bibliotece? Wynosić papiery, choćby najmniej znaczące, za próg domu... Nikołaj Iwanowicz Retielnikow. Który ją popchnął i wetknął w skład ekspedycji... i którego imię Sasza wspomniał mimo woli...
Balon z zatrutym powietrzem. Ale tak zatrutym, żeby ekspertyza niczego nie mogła wykazać.
Teraz postanowiono ją zgładzić. Wydano na nią wyrok... Tak naturalnie... prosto... jeden raz nie wyszło, ale niebezpieczeństw jest wiele... zatoka, jama...
- Mamo! - krzyknęła, ostatkiem sił szamocząc się w pienistym kotle. - Mamooooo!
Fala porwała ją i poniosła w krąg, ale Lidka nie miała już sił na to, żeby się sprzeciwiać. Nawet jeżeli teraz uda jej się wypłynąć, Saszy wystarczy parę leniwych ruchów, żeby ją utopić choćby na płyciźnie. Świadków nie ma. Nieszczęśliwy wypadek i tyle...
Oper czytał, a raczej udawał, że czyta. Wydało jej się nagle, że na jego twarzy maluje się lekkie rozdrażnienie: czemu to chucherko nie tonie?
Odwróciła się twarzą w dół i popłynęła w morze. Raz jeszcze zalało jej nozdrza wodą, ale za to ruszywszy z miejsca, wydostała się z przybrzeżnej kipieli. Z lewej i prawej ryczały fale na kłach falochronów, ale między nimi było względnie spokojnie; brzeg się oddalił i Lidka nie musiała już walczyć z falami - po prostu unosiła się na wodzie, oddychała szybko i płakała.
Na brzegu Sasza odłożył wreszcie swoją książkę. Wstał leniwie, spojrzał na zegarek, a potem na Lidkę. Machnął ręką, jakby chciał, rzec: no, dosyć, wyłaź!
Spojrzała na wylot zatoczki. Jasne było, że wpław się stąd nie wydostanie. W taką pogodę, nieludzko zmordowana nie dopłynie... uniesie ją prąd, ciśnie na skały albo po prostu pójdzie na dno, jak worek z piaskiem.. Sasza przyłożył dłonie do ust.
- Iiii-aaa! - doleciało do niej - ...yy-aaa...ooo-yyy:
A jakże. Pomyślała. Już wyłażę.
Przyjdzie tu, żeby ją utopić?! To dla niego ryzyko. Będzie walczyła...
Ale co tam ryzyko... lepiej poczekać z pół godziny. Sama się utopi, bez jego pomocy.
Zobaczyła, że Sasza spluwa. Potem zdejmuje koszulkę i szorty. Zamiast slipów miał na sobie obszerne sportowe spodenki.
- Mamo... - wyszeptała ledwo słyszalnie.
Sasza wszedł do wody. Od razy zanurkował pod falę, potem zanurzył się ponownie i ruszył ku Lidce szerokim kraulem. Wyglądało na to, że morderca w ogóle nie zwraca uwagi na fale.
- Mamo!
Spróbowała odpłynąć dalej w morze, ale otrzeźwił ją widok bałwanów rozbijających się o ostrogi falochronów.
Głowa Saszy mignęła nad falami w odległości dwudziestu metrów. Dziesięciu...
Skazana już Lidka uniosła głowę i spojrzała po raz ostatni na brzeg, morze, skałki i plażę. Wysoko na kamieniach, gdzie pod słońcem usychało z pragnienia jakieś samotne, kolczaste drzewo, widać było wyraźnie ludzkie sylwetki. Z morza nie można było zobaczyć, co to za ludzie i gdzie patrzą - ale ten widok dodał Lidce sił.
Ostatnie pięć metrów Sasza przepłynął pod wodą, jednym długim nurem. Wychynął na powierzchnię tuż przed nią; Lidce wydało się, że patrzy na nią kompletnie obojętnymi, zimnymi niczym ryba oczami. Oczami zabójcy.
- Precz! - wystarczyło jej sił na to, żeby krzyknąć i nawet wskazać ręką na skały. - Tam! Żołnierze! Mają lornetkę! Wszystko zobaczą!
- Odbiło ci?
Był wściekły. Strasznie wściekły i skrajnie rozdrażniony. Lidce wydało się nawet, że widzi ślinę spływającą mu z kącika warg - ale odwrócił się i spojrzał w stronę brzegu. Wydało jej się też, że przez chwilę przygląda się grupce ludzi, stojących na brzegu.
- Zgłupiałaś, czy co?
- Nie podpływaj - odpowiedziała, nie spuszczając z niego oczu.
- Co?!
- Nie uda ci się mnie utopić - odpowiedziała, czując, że do oczu napływają jej szczypiące łzy. - Zobaczą... nie ruszaj mnie...
Zaklął - tak jak nikt ze znajomych Lidce mężczyzn nie klął przy kobietach.
- Na brzeg! Jazda! A jak nie, to cię przytopię, idiotko jedna, i za kudły wyciągnę na brzeg! No?!
Popłynęła ku brzegowi, po prostu dlatego, że nie miała innego wyjścia. Sasza trzymał się obok, nie za blisko, ale Lidka doskonale wiedziała, że ta odległość jest zwodnicza. Pływak... z pewnością mistrz...
Kolejna fala rzuciła ją ku brzegowi i znów chciała szarpnąć w tył, ale Sasza mocno pchnął ją w plecy. Raz i drugi. Poczuła piasek pod stopami i wczepiła się weń palcami nóg; fala się cofnęła, a Lidka została i do nadejścia kolejnej fali zdążyła zrobić trzy kroki przed siebie. Pochyliła się i upadła na czworaki.
Nowa fala, ostatnia już dla Lidki tego dnia, zbiła ją z nóg i poturlała po plaży. A potem zostawiła ją trzepoczącą się na piasku.
Sasza znów zaklął sążniście za jej plecami. Lidka na oślep, jak mały kotek, odpełzła jak najdalej od morza, dotarła do suchego piasku i padła bezwładnie, niczym wór.
Sasza mamrotał coś przez zęby.
Lidka podniosła głowę, w której huczało jak w dzwonnicy; Sasza wychodził z morza wściekły, gniewnie wyszczerzony i bez gatek.
- No co się gapisz? Fala porwała! Przez ciebie, durna kutwo...
Ruszył przez plaże ku swoim szortom. Lidka leżała, nie mając sił, by się ruszyć... Niczemu już się nie dziwiła.
* * *
- Napiszę raport - warknął Sasza przez zęby. - Całą laboratoryjną robotę wykonuje sam Zarudny. A ta histeryczka powoduje tylko nadzwyczajne wypadki, jeden za drugim. No, powiedzmy, że nie śpi ze swoim mężem i wariuje, kiedy tamten liże się z Walką... ale co to ma wspólnego z pracą?! Co ma wspólnego, pytam! Jednego dnia mdleje, drugiego się topi, trzeciego rzuci się na łeb ze skał, a ty, Wit, ugrzęźniesz po uszy w gównie... I Piotrowi się dostanie za nic. Pomyśl o tym, Wituniu.
Milczeć, milczeć, mówiła sobie Lidka. Jeżeli teraz podniesie głos, zdenerwuje się i zacznie usprawiedliwiać - każde chlipnięcie będzie wodą na młyn Saszy. Milczeć... cierpieć i milczeć...
W sztabowym pokoiku, pośród nagich ceglanych ścian, było mroczno i ciągnęło wilgocią. I basowo brzęczały muchy. Ciszę, jaka zapadła po słowach Saszy, zakłócał tylko ten dźwięk..
- Lido - odezwał się wreszcie Witalij Aleksiejewicz, obracając w palcach mętną, podrapaną soczewkę. - Wyjdź, proszę... Idź się przejść...
Piotr Olegowicz głośno westchnął.
- Nie wyjdę - odparła Lidka cichym głosem.
Witalij uniósł brwi:
- Co?
- Proszę posłuchać... - ze wszystkich sił starała się utrzymać nerwy w garści. - Jeżeli za kilka dni rzeczywiście spadnę ze skały - wiedzcie, że to on mnie zepchnął! On... owszem, wpadłam w jamę i było mi trudno... trudno wypłynąć. Wołałam go! A on siedział i patrzył, jak tonę. I uśmiechał się!
Ostatni szczegół Lidka wymyśliła, ale wymyśliła bardzo przekonująco. Rzeczywiście przypomniała sobie, jak Sasza się uśmiechał, patrząc na jej szamotaninę. Uśmiechał się zadowolony, jak kat.
- Zgłupiałaś, czy co? - zawrzał gniewem nurek. - Tobie potrzebny psychiatra. To, co ci się przywidziało, i co sobie wymyśliłaś, to czyste brednie!
- Wołałam - powtórzyła Lidka szeptem. - Byłabym się utopiła. Wypłynęłam dzięki przypadkowi. Mówię prawdę.
Witalij wypuścił soczewkę na stół.
- Sasza, po kiego czorta poleźliście do tej zatoczki?! Czyj to był pomysł?
- Jego - stwierdziła Lidka jeszcze ciszej.
- Zabrońcie jej w ogóle zbliżać się do wody! - warknął Sasza. - Odesłać ją z kwitkiem, psiakrew. Siedziałem na brzegu i czytałem. Może i krzyczała, ale tam huczał przybój...
- Ale czemu na nią nie patrzyłeś? - zapytał Witalij rozdrażnionym tonem. - Przecież widziałeś, zbierało się na burzę!
- Przecież siedziała tam ze czterdzieści minut! Płytko, sam piasek, i szczur się nie utopi. Skąd mogłem wiedzieć, że to taka...
Umilkł, ale niewypowiedziane przezeń słowo wyraźnie można było odczytać w jego oczach.
- Lido, wyjdź! - polecił Witałij ostrym tonem.
Wstała.
- Sama... sama chcę wyjechać. Zanim on mnie zabije...
Odwróciła się i wyszła, zamknąwszy za sobą drzwi.
Sławka znalazła przy kolumience pompy wodnej. Wiadro dawno już było pełne, a on wciąż gniótł dźwignię, woda przelewała się przez krawędź, podtapiała gumowane tenisówki Sławka i szybko nikła, wsysana przez suchą, spękaną ziemię.
Sławek spojrzał na Lidkę i nic nie powiedział. Wypuścił tylko dźwignię z rąk, ale woda jeszcze przez chwilkę sączyła się cienkim, zdychającym strumyczkiem.
- Ależ ty wyglądasz - odezwał się wreszcie.
Lidka zerknęła do wiadra. Spojrzała na nią blada, wymizerowana twarzyczka otoczona splątanymi strąkami włosów.
Zaczerpnęła wodę ręką. Przemyła twarz, pragnąc jakoś się otrzeźwić i wziąć w garść, osiągnęła jednak efekt przeciwny do zamierzonego. W końcu usiadła na ziemi, skrzyżowała nogi i skuliwszy się, wybuchnęła płaczem.
Sławek usiadł obok niej i otoczył ramieniem jej plecy. Pogłaskał ją też po głowie, po szorstkich, przesyconych grudkami soli włosach:
- No... nie przejmuj się. Ze mną też tak kiedyś było... niewiele brakowało, a utopiłbym się w płytkim stawie. Dwa metry od brzegu. A Saszka... nie miej mu tego za złe. Jak nikt nie widział, to sam się prawie rozpłakał i strasznie pobladł... Niczego nie słyszał. Bywa tak, że ci się wydaje, iż głośno krzyczysz, a w rzeczywistości z twojej krtani nie wychodzi żaden dźwięk. A tu jeszcze szum morza. Więc nie płacz, wszystko dobrze się skończyło...
Głos Sławka brzmiał tak przekonująco, że i bez tego rycząca jak wariatka Lida okryła się zimnym potem na myśl, że w istocie cała ta historia z utonięciem to tylko głupi przypadek. Jej, idiotce zabrakło sił, by głośno wołać o pomoc, a on zaczytał się i zapomniał o obserwacji kąpiącej się dziewczyny.
Milczała, a Sławek cały czas mamrotał coś uspokajającego; ale jego dotknięcia wydały jej się teraz niemiłe. Przypomniały jej się maślane oczy wesołej Wali; no nie, bydlak z tego Saszy, okropny bydlak! Niech się całuje z całym obozem, z Walą albo choćby z Piotrem Olegowiczem. Co to, zazdrość, czy co?
Z niskich drzwi sutereny wyszedł Witalij. Skrzywił się boleśnie, kiedy promienie słońca chlusnęły mu w twarz; za nim pojawił się chmurny Piotr Olegowicz. Jego biały tenisowy podkoszulek ściemniał pod pachami od potu.
- Więc tak, laborantko Zarudna - oznajmił Witalij, wwiercając się w jej twarz swoim świdrowatym spojrzeniem. - Do końca ekspedycji nie zostało już tak wiele czasu. Żadnych incydentów i przedwczesnych powrotów ani ja, ani Piotr Olegowicz sobie nie życzymy. Bądź więc uprzejma trochę pocierpieć i ostatnie dni przesiedź w laboratorium. Do morza się nie zbliżaj i nie podchodź do motorówki. Mam nadzieję, że więcej wypadków nie będzie?
Piotr Olegowicz unikał jej wzroku, ale Witalij patrzył na nią tak, jakby zamierzał w jej twarzy osadzić dwa stalowe trzpienie. Lidka zrozumiała, że nie zdoła się powstrzymać od cichej zemsty. Musi mu odpowiedzieć teraz, nawet wobec perspektywy wstydu i kolejnych drwin.
- Widziałam resztki Zwierciadła - tam, we Wrotach - stwierdziła, patrząc Witalijowi prosto w oczy. - Ja widziałam, a wy nie.
Piotr Olegowicz skrzywił twarz, jakby zrobiło mu się wstyd za dziewczynę. Tak nieładnie, dziecinnie kłamać, na poczekaniu wymyślać bajeczki, żeby tylko podnieść swoją wartość...
Obaj mężczyźni odwrócili się i bez słowa ruszyli przed siebie.
- Po co to wszystko? - znużonym głosem zapytał Sławek. - Milczałabyś chociaż... a ty... ot, pleciesz, co ci ślina na język przyniesie.
- Widziałam - powtórzyła Lidka, która w jednej chwili się uspokoiła. - Gdyby nie świństwo, które ten drań domieszał mi do butli...
- To paranoja! - rzucił Sławek gniewnym, wrogim głosem. - Kto miałby ci dodawać coś do powietrza?! Jutro się okaże, że zatruto ci sałatkę!
Urwał nagle.
Obok stal Witalij. Pobrudził podkoszulek na brzuchu i dlatego żółta mysz wyglądała jak palacz po zmianie...
- Zarudna... pozwoli pani ze mną.
* * *
Błyszcząca siatka. Pajęczyna, miejscami porwana, miejscami idealnie gładka i migocząca w promieniach słońca. Migotania Lidka narysować nie potrafiła, ale w sumie wyszło dość podobnie. Szczególnie, jeżeli uwzględnić jej słabą pamięć wzrokową, o której Lidka wiedziała jeszcze z czasów licealnych.
Oczywiście, nie dało się narysować dźwięków. Na domiar wszystkiego Lidka za nic nie mogła sobie ich przypomnieć.
- Dlaczego od razu mi nie powiedziałaś? - zapytał ostro Witalij.
- Zapomniałam. Butla, zatrucie i...
- Nie było żadnego zatrucia! Nie pleć bzdur. Żeby otruć człowieka na głębokości pięciu metrów, trujący gaz musiałby być skondensowany, a ekspertyza nie wykazała prawie niczego!
- Prawie?
- Niczego, co mogłoby wywołać taką reakcję!
- A jeżeli on podmienił butle przed ekspertyzą?
- Histeryczka... - stwierdził Witalij zmęczonym głosem. - Z ogromną satysfakcją wyprawiłbym cię z powrotem.
- No to niech pan wyprawia! - Lidka pogładziła kartkę ze swoim niezbyt udanym rysunkiem. - Znajdę ludzi, którzy mi uwierzą!
- Dawaj!
Witalij prawie wyrwał kartkę z jej rąk. Podniósł ją ponownie do oczu z takim wyrazem, jakby musiał wbrew sobie ssać obrzydliwie słodki cukierek.
- Pan nie po raz pierwszy widzi coś takiego - stwierdziła Lidka cichym głosem.
Witalij wzruszył ramionami.
- Różne rzeczy człek widuje... Owszem, zetknąłem się już z czymś podobnym. W raportach o starych artefaktach Wrót, które badano w ciągu kilku kolejnych cykli, aż w końcu machnięto ręką i otworzono je dla turystów. Był tam oddzielny zbiór rozmaitych szalonych wersji. I jakiś stuknięty, podobnie jak ty, widział... pajęczynę. Co prawda pełniejszą niż twoja. I była tam jeszcze specjalna teczka zatytułowana „Omdlenia w prześwicie”. Wszystkiego osiem albo dziewięć przypadków. Straciłaś przytomność pod wpływem działania Wrót. Odczep się od Saszki.
- I teraz nie dopuścicie mnie do Wrót na odległość armatniego wystrzału? - jadowicie spytała Lidka.
Witalij tylko się skrzywił.
* * *
W nocy przyśniło jej się dziecko. Chłopczyk, mający może półtora roku, w krótkich, trzepoczących na wietrze porteczkach. Stał pewnie na krzepkich, nieco krzywych nóżkach, na prawym kolanku miał na poły zabliźnioną, posmarowaną maścią ranę. W jednej rączce miał jaskrawożółtą plastykową łopatkę, w drugiej gumowego, piszczącego kotka. Krótko ostrzyżone, jasne włosy, duża okrągła głowa, spokojne i beznamiętne oczy, a twarz - maleńki portret Andrieja Zarudnego albo może Sławka, wszystko jedno. Pulchniutka rączka mocniej zgniata gumową zabawkę, kotek wydaje przeraźliwy pisk... jeden, drugi i trzeci...
Obudziła się. Nad namiotem hulał wiatr, ale przeciągły pisk wisiał jej jeszcze w uszach...wymyślony dźwięk, który jej się przyśnił. A Sławka obok nie było.
Odsunąwszy na poły zasznurowaną klapę, na czworakach wypełzła na zewnątrz.
Wszystko to bzdury, te opowieści o tym, że bezdzietnej kobiecie obowiązkowo będą się śnić jej nieurodzone jeszcze dzieci... Chociaż... miałby teraz roczek albo półtora roku. Ślinił by się, bawił grzechotkami, gryzłby gumowe krążki... i to wszystko. Nie byłoby niczego innego, ani uniwersytetu, ani pracy, ani ekspedycji.
A po cholerę komuś ta ekspedycja? Powiedzmy, że dokonali dokładnych pomiarów pozostałości po Wrotach. Określili, że niczego ciekawego sobą nie przedstawiają, kamień jak kamień, ludzkość stworzyła takich łuków od licha i jeszcze trochę. Zrozumieć natury Zwierciadła nie jesteśmy w stanie... a zresztą, nie masz go tutaj, tego Zwierciadła, tylko same domysły...
W półmroku przedświtu świeciło się tylko jedyne okienko w pomieszczeniu sztabu. Sławka nie było widać, a w pewnej odległości majaczyła pomarańczowa kopuła namiotu Walentyny.
Lidka wróciła na posłanie, zwinęła się w kłębek i zamknęła oczy.
* * *
I tym razem nie obeszło się bez obecności Saszy. Siedział za sterem motorówki, a Lidka usadowiła się na burcie i udawała, że go nie widzi. Lekki wietrzyk rozwiewał jej włosy - nareszcie umyte w szamponie; wiedziała, że wygląda efektownie, ale efekt rozwieje się w nicość, gdy tylko da nura w wodę. Potem włosy oblepią jej głowę i szyję, zmyją się też ślady tych minimalnych zabiegów kosmetycznych, którym wbrew zdrowemu rozsądkowi poddała dziś rano oczy i usta. Przed podwodną wyprawą głupio jest się malować, Lidka jednak chciała dziś zaprezentować wszystkim swoją niezależność i urodę.
I trzeba przyznać, że swój cel osiągnęła. Technik Siergiej spoglądał na nią z zainteresowaniem, kierowca Walery odprowadził wysztafirowaną laborantkę długim, zdziwionym spojrzeniem i nawet Piotr Olegowicz uśmiechnął się, pomagając jej przejść z pomostu na pokład motorówki. Witalij zachował profesjonalny, niewzruszony wyraz twarzy, a Sasza zachowywał się tak, jakby Lidka w ogóle nie istniała.
Sławek zaś... Sławka nie widziała od rana.
I bardzo dobrze. Lidka doszła do wniosku, że już go nie potrzebuje. Sławek jest... opracowanym i zużytym materiałem.
Może lekko się burzyło. Lidce przyczepiono do pasa linkę zabezpieczającą. Piotr wziął kamerę, a Witalij podał Saszy lornetkę:
- Uważaj na wszystko...
Sasza kiwnął głową, nie wypuszczając papierosa z ust. Spojrzawszy na horyzont, kiwnął głową:
- Czysto... Jazda w dół.
Zanurkowali prawie jednocześnie. Tylko Lidka zamarudziła na chwilę i pochwyciła uważne i lekko pogardliwe spojrzenie Saszy.
Dobrze byłoby już nigdy go nie zobaczyć, tego opera podwodnika. Nigdy w życiu.
Zielonkawa, lekko opalizująca cisza szybko ją uspokoiła. Co dziwne, już się nie bała otchłani, choć w zasadzie powinno być na odwrót; po tamtym wypadku spodziewała się panicznego strachu przed zanurzeniem.
Obok niej, połyskując płaskimi bokami, mignęła ławica rybek.
Rytmicznie kołysały się podwodne lasy. Ciasno splecione łańcuszki bąbelków unosiły się ku górze - było ich wiele i każdy przedstawiał sobą modelik tęczowego, pozbawionego szaleństw światka; gdyby nie maska, Lidka pewnie by się uśmiechnęła.
Piotr i Witalij płynęli obok - i nie sposób było rozpoznać w jednym znanego archeologa, a w drugim opera o przenikliwym, nieprzyjaznym spojrzeniu. Byli jednakowi i równi sobie - dziwne istoty o płaskich szklanych twarzach, miarowo przebierające błonami płetw. Protezami płetw. Człowiek nie jest jeszcze rybą, ale pływa już zupełnie przyzwoicie.
Lidka znów z trudem powstrzymała się od uśmiechu. I mocniej zagryzła ustnik.
Wrota były widoczne z daleka - morze zachowało przejrzystość. Każdy zajął się swoim wcześniej ustalonym zadaniem: Piotr z kamerą okrążył łuk i zatrzymał się naprzeciwko prześwitu, żeby jednocześnie objąć kamerą Wrota i wpływającą w nie Lidkę.
Była pewna, że tym razem nic się nie stanie. Przypadki bywają złośliwe; przez pewien czas powisi w prześwicie Wrót, a potem strzałka manometru przypomni jej, że czas na powrót. Podpłyną do motorówki, nie patrząc jedno na drugie, wejdą na jej pokład, a Sasza zerknie znacząco spod długiego daszku swojej długiej, plażowej czapeczki; myśl o jego spojrzeniu sprawiła, że Lidka poczuła się nieswojo. Zabezpieczająca linka, przymocowana do jej pasa, nagle wydała jej się sznurem ograniczającym swobodę jej ruchów - i w jej głowie pojawiła się nieprzyjemna myśl, że TAMTEN trzyma drugi koniec cienkiej plecionki. No, niech im będzie - Lidka jest panikarą i paranoiczką, niech im będzie, że Sasza wcale nie chciał jej zabić... Ale mimo wszystko - stało się dostatecznie wiele i powiedziano kilka rzeczy, których cofnąć się nie da. Żeby choć ten drań się utopił.
Słyszała szmer wydobywającego się na zewnątrz powietrza. Maska nieco ją dławiła i przepuszczała wodę, ta zaś zalewała szkło od środka, przeszkadzała w obserwacji otoczenia i nie było sposobu, żeby się jej pozbyć - to znaczy, owszem, doświadczony nurek potrafiłby to zrobić, wykonując dość skomplikowany i niebezpieczny manewr, ale takie sztuczki były poza zasięgiem młodej laborantki. Doszła do wniosku, że musi się z tym jakoś pogodzić.
Piotr podniósł rękę, zgłaszając swoją gotowość do działania. Lidka ruszyła przed siebie, starając się oddychać jak najbardziej spokojnie i równo. Choćby nie wiadomo co, i tak nic z tego nie będzie.
Lekko się przeliczyła i przeskoczyła dalej, niż zamierzała. Odwróciwszy się na plecy, przez chwilę widziała słońce spod powierzchni wody. Zobaczyła też ciemne dno motorówki; rozłożywszy ręce, jednocześnie dotknęła kamiennych kolumn Wrót. Te Wrota były tak wąskie, że przejść obok siebie mogło przez nie najwyżej trzech ludzi jednocześnie.
W następnym ułamku sekundy Wrota rozdęły się i rozjechały na boki, jak drzwi pospiesznego tramwaju. Przejście zrobiło się szerokie jak ulica, ale najbardziej niezwykłe było to, że Lidka jak przedtem dotykała dłońmi kamiennych kolumn. Jej ręce, wierne i znane jej od dzieciństwa, rozciągnęły się niczym gumowe liny, dziewczyna ze strachem spojrzała na lewą, a potem na prawą dłoń - obie były dziwnie daleko i obie wydały jej się drobniutkimi, jak rączki lalki, a przecież wiedziała, że woda powiększa widok przedmiotów.
Wypuściwszy ze zdumienia całą fontanną perełkowych pęcherzyków, Lidka cofnęła dłonie i uniosła je do oczu. Ręce natychmiast okazały posłuszeństwo, czyli jak przedtem należały do niej; co prawda, przez palce dłoni prześwitywał zarys złotej pajęczyny, a ponad szelest unoszących się ku górze bąbelków wybijały się teraz dźwięki, których żadną miarą być tu nie powinno. Długi akord.
Oddychać. Równo, głęboko. Żadnych nadzwyczajnych wypadków.
Podciągnęła się ku przodowi, jakby chciała dźgnąć palcem obiektyw kamery. Ale przed nią, ani w górze, nie było niczego - ani Piotra, ani słońca nad wodą. Została tylko wyciągnięta przed nią ręka - niezwykle gruba, jakby rozmazana na szkle.
„Mam dość”.
Uderzyła wodę płetwami - mniej więcej tak, jak wali ogonem ryba, która trafi do przezroczystego, polietylenowego worka. Jeszcze przez kilka sekund ogarniętej strachem dziewczynie wydawało się, że już koniec - niczego nie ma, serce nie bije - oto ona, przeciwległa strona Wrót, senny świat, w którym raz już była, ale dokąd nie chciałaby wracać.
A potem okazało się, że coś ją ciągnie wbrew jej woli. Cienka linka napinała się i z każdym szarpnięciem mocniej wrzynała się w jej nagi brzuch.
Oto ona - prześwietlona przez słońce, daleka powierzchnia. A oto i dno motorówki - jeszcze bardziej odległe. W górę ciągną się dwa perłowe drzewka, z wąskiej piersi Piotra i nieco tęższych płuc Witali ja. Trzecie - nad jej głową; ale widzi je niezbyt dobrze z powodu wody, która dostała się pod maskę. Dłoń odruchowo unosi się ku górze, żeby przetrzeć oczy - i natyka się na szkło.
Jej towarzysze - nie mogła się zorientować, kto jest kim, dopóki nie zobaczyła kamery na rzemieniu - spieszyli ku niej z obu stron. Linka na chwilę zwolniła napór, a potem szarpnęła ją z nową silą. Jeden z pływaków - najpewniej Witalij - machał dłonią przed nosem Lidki, pokazując w górą i nakazując natychmiastowe wypłyniecie; ale pod wodą jego ruchy wydawały się jej jakieś zwolnione, rozmyte i nie dość naglące.
W tej chwili drugi z pływaków wyciągnął rękę, pokazując coś, co znajdowało się za plecami Lidki. Obejrzała się.
Pod wodą ich cielska wydały jej się niespodziewanie wielkie. Każdy był wielkości ciężarówki, na której przywieziono do Rassmortu ruchomy agregat prądotwórczy.
Linka znów ją szarpnęła. Pas werżnął się w jej ciało i niewiele brakowało, a z bólu przegryzłaby ustnik. Jeden z jej towarzyszy śmignął w górę niczym torpeda - tylko zatrzepotał płetwami. Piotr Olegowicz. Lidka zobaczyła powoli opadającą na dno kamerę.
Czarna, lśniąca istota zawisła w wodzie w odległości jednego metra od Lidki. Być może zresztą tylko jej się tak wydało - wzrok pod wodą płata figle. Ciemna paszcza była ogromna jak czerpak koparki. W następnym ułamku sekundy dalfin odwrócił się do niej bokiem i rzucił jej ostre spojrzenie maleńkiego oka. Przez chwilę patrzyli na siebie - i Lidka gotowa była dać sobie uciąć rękę za to, że zwierzę patrzy na nią ze zdziwieniem i badawczo. Wolne zwierzę, jedyna istota wyższego rzędu, która potrafi przeżyć bez Wrót...
Potem pofrunęła w górę - ciągnęła ją linka i popychał oper Witalij. Lidka nie bardzo umiałaby powiedzieć, co sprawia jej więcej bólu.
Następnie jej głowa wyskoczyła nad powierzchnię. Natychmiast zdjęła maskę; okazało się, że motorówka jest niespodzianie daleko, ale zupełnie dobrze było widać jak mokry, żałośnie wyglądający Piotr kręci zajadle korbką wyciągarki, a Sasza stoi, wparłszy nogę w burtę i jakby odpoczywa. Lidkę szarpnięciami ciągnęło po falach - w taki sposób karano podobno kiedyś krnąbrnych marynarzy; obok płynął Witalij, za którym chyba ciągnął się pienisty ślad jak za ślizgaczem.
Nad falami mignęło lśniące wrzeciono. Dalfin wyskoczył wysoko, na półtora metra, i zanim zdążył zapaść się pod wodę, w jego boku pojawiły się trzy niewielkie, bluzgające krwią dziurki.
Lidkę ciągnęło tyłem i zdążyła wszystko doskonale zobaczyć. Nad wodę wzbiło się gibkie, żywe ciało - a zanurzyło się rozpaczliwie drgające i zdychające już mięso, ostatkiem sił jeszcze trzymające się życia, szamoczące się w wodzie, która szybko przybierała brudno-czerwony odcień.
A może te krwawe szczegóły stworzyła jej wyobraźnia? Kiedy zdążyłaby to wszystko zobaczyć?
Tuż obok pojawił się nieznacznie wynurzony z wody czarny grzbiet. I Sasza ponownie zdążył wystrzelić.
Lidkę wyciągnięto ma pokład ścigacza, przy czym wydało jej się, że na burcie zostały strzępy jej skóry; co oczywiście było znów dziełem jej rozhuśtanej wyobraźni.
Witalij zerwał płetwy. Tak jak stał, nie zdejmując butli, rzucił się do steru. Motor kichnął i wysoka fala rzuciła ścigaczem tak, że niewiele brakło, a Lidka znów znalazłaby się za burtą.
A może to nie była fala?!
Sasza wystrzelił jeszcze raz. A potem ponownie dał ognia - Lidka widziała jego skupioną twarz zadowolonego z wykonania zadania mordercy.
Motor zagrał sprawnie, ścigacz uniósł dziób i targnął ciążącą mu kotwicą. Sasza puścił pistolet i ruszył ku Lidce - dziewczyna wcale by się nie zdziwiła, gdyby i ją teraz zastrzelił. Ale zamiast tego szczupły oper przestąpił przez nią jak przez worek śmieci i podskoczywszy do burty, zrobił coś z liną kotwiczną.
Motorówka skoczyła przed siebie tak, że Sasza omal nie wleciał do wody.
Dalfiny odpływały w morze, uprowadzając ze sobą rannych towarzyszy. Dwóch, trzech? Lidka nie miała pojęcia, ilu postrzelił Sasza.
Patrzyła z tyłu na jego opalone plecy, na których wyraźnie widać było łańcuch kręgów kręgosłupa.
Pistoletu nie odłożył. Trzymał go w opuszczonej prawej ręce.
* * *
D. - jedyne stworzenia wyższego rzędu, które zaadaptowały się do apokalips. Zgodnie z fizjologią i anatomią dorosłe osobniki należałoby zaliczyć do ssaków, ale D. są - choć może się to wydać dziwne - jajorodne. Cykl rozwoju D. dokładnie przypomina cykl rozwojowy owada; raz na dwadzieścia lat samice D. składają jaja, w przeddzień apokalipsy. Kryzysowe zmiany w otaczającym środowisku, a niekiedy ich zwiastuny, powodują, że z jaj wykluwają się larwy D. - glefy. W najgorętszym okresie kryzysu glefy opuszczają rodzime środowisko i wychodzą na ląd. Larwy D. są śmiertelnym zagrożeniem dla wszystkiego, co żyje. Niezwykle odporne na obrażenia i rany, nieczułe na wysokie temperatury, nie potrzebują się ukryć i przeżywają apokalipsy na zewnątrz. Do morza wracają po ustaniu aktywności sejsmicznej. Kolejny stopień rozwoju, to poczwarka, wewnątrz której D. przebywa około dwóch miesięcy, po czym na świat wyłania się osobnik dojrzały.
D. pozostaje jednym z najbardziej tajemniczych mieszkańców naszej planety. Pochodzenie D. i natura jego mechanizmów adaptacyjnych do tej pory nie są jasne. Brak informacji rodzi najrozmaitsze domysły. I tak D. stały się prawdziwym skarbem dla pisarzy fantastów, którzy w najbardziej nieprawdopodobnych domysłach przypisywali tym stworzeniom to rozum, to pochodzenie z kosmosu, to wreszcie mistyczną więź z Wrotami... a niekiedy wszystko to naraz.
[Mała Encyklopedia Popularna, str. 271]
* * *
Wieczorem wyszły na brzeg kraby. Wyglądało to tak, jakby same kamienie zyskały nagle zdolność ruchu, podniosły się na członiaste nogi, wywaliły na wierzch wypukłe, bezmyślne ślepia i gromadnie polazły tam, gdzie na brzegu leżał wyrzucony przez fale trup dalfina.
Archeolog Piotr Olegowicz pił czysty medyczny spirytus i płakał. Okazał się dziś tchórzem, porzucił towarzyszy w wodzie i utopił przydziałową kamerę z cennymi zapisami. Archeolog był bliski popełnienia samobójstwa, choć nikt nawet nań nie spojrzał z naganą we wzroku, nie mówiąc już o ustnych wymówkach.
Zabójca Sasza był trzeźwy. Siedząc przed hangarem, demonstracyjnie czyścił pistolet. Rozebrana broń, leżąca na pokrytej plamami oliwy ziemi, budziła w Lidce odruch sprzeciwu. W precyzyjnie rozłożonych częściach było coś z anatomicznej patologii; wieczory nad morzem zawsze ją uspokajały, ale teraz nie można było się skryć przed gniewnie krążącymi w oddali mewami, ani przed Saszą z jego pistoletem.
Wróciwszy do sztabu, zajęła się sprawami obojętnymi; sprzątając w laboratorium, próbowała zaprowadzić porządek w swoich myślach.
Obok, za ażurową ścianką, śmiała się Walentyna. Wołała kogoś na wieczorne posiedzenie - odpowiadały jej głosy Siergieja i Walerki. Sławka nie usłyszała.
Potem bezgłośnie otworzyły się drzwi. Odwróciła się, oczekując, że zobaczy męża, ale okazało się, że zamiast niego na progu stoi Witalij. Żółta mysz na jego podkoszulku wyliniała do barwy blado cytrynowej.
- Pisz. - Witalij usiadł bez zaproszenia, wyciągnął przed siebie nogi i położył na stoliku przed Lidką kartkę papieru, pokrytego linijkami nieczytelnego druku. Podał jej też długopis.
- Co mam pisać? - zapytała Lidka.
- Kronikę wydarzeń - ponurym głosem stwierdził Witalij. - Od momentu zanurzenia. Kończąc na chwili, w której wyszliśmy na pomost.
- I jak mam to zatytułować: „Zapiski objaśniające”? - spytała Lidka jadowicie.
Witalij podniósł na nią spojrzenie oczu ponurych, jak reflektory karawanu. Pod naporem jego wzroku Lidka kiwnęła głową, usiadła na krześle i przysunęła kartkę do siebie.
- Takiego to a takiego, o takiej i takiej godzinie - zaczął jej dyktować Witalij - wykonując takie to a takie zadanie, ja, taka a taka, razem z takimi to a takimi członkami ekspedycji...
- Wyszłam tam i tam, i zrobiłam to i to - wymamrotała przez zęby.
- Pisz - stwierdził Witalij, bez cienia uśmiechu w głosie.
Przez jakiś czas w laboratorium panowała cisza. Ciągnęło papierosowym dymem, przy czym papierosy były, co Lidka stwierdziła nosem, mentolowe. Wala.
Doszła do momentu, w którym „wykonując zadanie przybliżyłam się do obiektu i zatrzymawszy się w prześwicie przejścia, dotknęłam obiema dłońmi...”
Przerwała pisanie i ostrożnie odłożyła długopis.
- Witaliju Aleksiejewiczu... przecież to brednie. Za taki meldunek wsadzą mnie na zamknięty oddział w szpitalu psychiatrycznym.
- To nie meldunek ani raport - Witalij lekko zmarszczył czoło. - To... mniejsza, niczym się nie przejmuj. Po prostu opisz wszystko, dokładnie i ze szczegółami.
Lidka opuściła głowę.
Wspominanie tego, co zdarzyło się we Wrotach, nie należało do przyjemności. I niełatwo było uporządkować wspomnienia, by przenieść je na papier.
- Muszę coś pokreślić - stwierdziła, jakby się usprawiedliwiając.
- Wybaczą ci to - stwierdził Witalij rzeczowo. - Pisz. Kilka następnych minut minęło w milczeniu. „Potem straciłam orientację... pogubiłam się.”
Ponownie odłożyła długopis.
- No, a o dalfinach... też trzeba napisać?
- Trzeba - stwierdził surowo Witalij. - Wszystko. Kto gdzie płynął i kto w co strzelał...
Lidce wydało się, że na ustach Witalija pojawił się nikły uśmieszek. Nie wiadomo, czy Saszę przedstawią do nagrody, czy za te strzały wsadzą go do paki. Ale Witalij wie na ten temat coś, o czym Lidka nie ma pojęcia.
Westchnęła. Na kartce nie było już wiele miejsca, więc kolejne wiersze musiała pisać coraz drobniejszym pismem.
- Podpisz się z datą.
Wziąwszy z jej rąk ciasno zapisaną kartkę, Witalij przez chwilę wodził po niej wzrokiem. Zadowolony z siebie i z niej, wstał i ruszył ku wyjściu, nawet się nie pożegnawszy.
- Więc to nie bzdury? - zapytała Lidka, patrząc na jego plecy.
- Twoim zadaniem - rzucił Witalij już z korytarza - jest wszystko dokładnie opisać. A ocena i klasyfikacja, to już nie twoja sprawa. Ale możesz uważać, że jestem z ciebie zadowolony.
- A ja gwiżdżę na pańskie zadowolenie - stwierdziła już w pustkę.
Przez pewien czas siedziała, patrząc tępo w pokryty zaciekami sufit. Potem pod oknem zapłakało dziecko.
Halucynacja, pomyślała Lidka, oblewając się potem. Teraz już na jawie...
I z całej siły walnęła pięścią w stół. Laboratoryjne szkło w stojakach jęknęło żałośnie; a dzieciak rozdarł się z nową siłą, przy czym nie było to dziecięce bezmyślne gaworzenie, ale solidny basowy wrzask przynajmniej rocznego berbecia.
Lidka podeszła do okna, pchnęła zapyloną ramę i wpuściła do izby ciepłe, wieczorne powietrze.
Z technikiem Siergiejem rozmawiał przyjaźnie jakiś oficer w polowym mundurze. W pewnej odległości stał wojskowy gazik, a gruba kobieta kołysała na poły gołego, urażonego czymś dzieciaka. Kobieta miała na sobie obcisłą dżinsową suknię, z której przy odrobinie starań dałoby się uszyć spodnie dla wszystkich członków ekspedycji.
Dzieciak jakoś się uspokoił - przed chwilą darł się gniewnie, a teraz śmiał się i radośnie kiwał główką. Matka opuściła go na ziemię, on zaś ruszył dziarsko przed siebie chwiejnymi kroczkami, depcząc piasek różowymi piętusiami.
Lidka zamknęła okno, aż jęknęły zakurzone szyby.
* * *
Dopiero teraz pomyślała o tym, że wszyscy osobnicy są bardzo młodzi. Jeszcze niedawno leżeli spowici w swoje „larwalne” pokrywy, gdzieś głęboko na dnie, gdzie nie dotrze żaden człowiek. A potem urodzili się po raz trzeci, rówieśnicy i członkowie jednego pokolenia, pozbawieni życiowego doświadczenia i wiedzy innej poza tą, którą zawierają instynkty.
A gdyby ludzkość umiała to samo? Gdyby wszyscy dorośli ginęli podczas apokalipsy, a przeżywaliby jedynie jeszcze nieurodzeni - jak larwy? Poczynania takich dzieci byłyby z pewnością straszne. Niczym zwierzęta, cały dany im okres walczyliby o przeżycie. Przez całe dwadzieścia lat - do kolejnej apokalipsy. Uwieńczeniem ich wysiłków byłyby nowe inkubatory. Potomstwo, któremu nie dane byłoby zobaczyć swoich rodziców.
A gdyby jednak?!
Lidka zagryzła wargi.
Ze swojego miejsca na ścieżce widziała tylko obwisły już czarny bok. I niespieszno jej było podchodzić bliżej, wiedziała, że kraby robią swoje, a mewy wyżerają dalfinie oczy, tak niedawno jeszcze patrzące na nią ze szczerym zdziwieniem. Nie wiedziała, skąd bierze tę niemal pewność, ale czuła, że tam, na kamieniach, leży właśnie on. Jej znajomy.
A może to była ona!
Wrota. Dalfiny. Wrota. Glefy. Przerażające ludzi wszystkożerne stwory, które można zatrzymać tylko huraganowym ogniem z broni maszynowej wielkiego kalibru. A jeżeli pod ręką nie ma cekaemu? „Glefy rozprawiają się z mieszkańcami wioski. Płótno, olej. Nie pokazywać niepełnoletnim”.
A jeżeli one już wtedy były rozumne? A co, jeżeli były po prostu nigdy nie mającymi rodziców dziećmi, które przyszły popatrzeć sobie na obcych? Wielkimi, silnymi, niemądrymi i zbitymi w gromadę dziećmi!
Stwierdziła, że powoli cofa się po ścieżce. A mewy, które spłoszyła, szybko wracają do darmowego posiłku. A przed hangarem jak przedtem na składanym stołeczku siedzi Sasza, trzymający na kolanach niedawno wyczyszczony pistolet.
Zatrzymała się pięć metrów od niego.
Nie wiadomo dlaczego, mordercę ciągnie na miejsce przestępstwa, a motyle do ognia. Powinna przejść, nie zatrzymując się, nie patrząc w jego stronę i wrócić do martwego osiedla, do sztabu. Zamiast tego przystanęła i spróbowała wsunąć ręce do kieszeni - ta poza zawsze dodawała jej pewności siebie. Zapomniała, że ma na sobie będące kiedyś dżinsami szorty, w których po kieszeniach zostały tylko mizerne zaszywki.
W pewnej odległości łaziły po piasku mewy. Lidka nagle zrozumiała, że aż do zgrzytu zaciska zęby i zaraz mu powie, żeby... Zaraz mu powie...
Sasza podniósł głowę. Bez żadnego wyrazu twarzy spojrzał na Lidkę, potem na pistolet. I znów popatrzył na Lidkę.
- Wybacz - powiedział bezbarwnym głosem. - W sztabie... mówiłem, co mi ślina na język przyniosła. Ze złości. Nie trzeba tak było. Więc... wybacz mi.
Gdyby podniósł pistolet i strzelił jej w czoło, zdziwiłaby się znacznie mniej.
* * *
Poranny wyjazd na obiekt skończył się po niecałej godzinie. Lidka była w laboratorium, gdy od brzegu nadleciał podniecony do granic możliwości Sławek; po chwili oboje gnali po ścieżce w dół - Lidka przyciskała do brzucha apteczkę, która wedle wszelkich zasad bezpieczeństwa powinna się znajdować na motorówce, ale ze względu na upał zostawiono ją gdzie indziej.
Na całe szczęście obeszło się bez apteczki.
Gdy Sławek z Lidką dobiegli do pomostu, Witalij siedział już na deskach, blady jak śmierć, ale przytomny. Odmówił powąchania zaproponowanego mu amoniaku:
- W skrzynce... na motorówce... Dlaczego apteczka nie była na miejscu?!
Słowa, które zabrzmiały jak majaczenie, w rzeczywistości okazały się swoiście wyrażoną naganą dyscyplinarną. Rolę lekarza w ekspedycji miał pełnić Piotr, ale za bezpieczeństwo podczas zanurzeń odpowiadał Sasza, a ten najwyraźniej uznał, że skoro ma przy sobie pistolet, to amoniaku nikt już potrzebował nie będzie.
Przycumowana do pomostu motorówka tłukła burtą o pale, aż drżały deski pod stopami. Witalij odszukał wzrokiem spojrzenie Lidki.
- Pietia... - odezwał się, nie odwracając spojrzenia. - Złapałeś?
- Tak, tak - pospiesznie zapewnił go archeolog. - Tylko... pozornie nic się przecież nie działo, Witku. Z zewnątrz niczego nie było widać...
- Wrota? - zapytała Lidka cichym głosem.
Witalij spojrzał w bok:
- Tam są resztki Zwierciadła... Wiecie co, pogłaszczą nas po główkach za tę ekspedycję, sypną nagrodami. A my przecież niczego nie poznamy i niczego się nie dowiemy.
W pół godziny później wszyscy już zdążyli obejrzeć taśmę wydobytą z drugiej, zapasowej kamery wideo. Witalij krzywił się niemiłosiernie, oddychał głęboko i łykał jedną za drugą tabletki od bólu głowy; najwyraźniej dostało mu się gorzej niż Lidce. Na filmie bardzo dobrze było widać, jak ktoś w akwalungu wpływa we Wrota, zatrzymuje się w prześwicie, na chwilę nieruchomieje, dotykając dłońmi kamiennych framug, a potem nagle wzdryga się gwałtownie i wiotczeje, powolutku i bezwładnie odwracając się na plecy, puszczając ku powierzchni bąbelki powietrza i nabierając wody w płuca. Na tym zapis się kończył. Znajdujący się wtedy pod wodą Piotr i Sasza szybciutko wytaszczyli Witalija na powierzchnię i podciągnęli do motorówki. Topielec sam zaczął oddychać, ale nie odzyskiwał przytomności, co ratownikom przysporzyło kilku nieprzyjemnych chwil.
- Lidko - odezwał się Witalij, gdy emocje zebranych w sztabie nieco opadły. - Będę miał do ciebie kilka dyskretnych pytań. Ciekawią mnie twoje wrażenia jako biosensora.
- Kogo? - zapytała Lidka, nie bez wewnętrznej rezerwy. Na uniwersytecie zdążyli już jej wpoić zaciekłą wrogość do wszelkiego rodzaju pseudonaukowych terminów.
Witalij tylko się uśmiechnął.
Było południe. Wystarczyło to jedno słowo, a Lidka usłyszała dźwięk żółtych, rozpalonych dzwonów. W pożółkłej trawie brzęczały cykady. Rozgrzane pasma powietrza drgały nad pokrytym betonem placykiem, nad dachem autobusu i bokami przewoźnego agregatu prądotwórczego. Lidka nasunęła czapeczkę na sam nos.
Witalij odprowadził ją w cień sękatej jabłoni, której udało się przetrwać mrygę. Ludzie, którzy swego czasu gotowali kompot z jej jabłek, odeszli w pustkę i drzewo, jakby będąc tego świadome, kołysało teraz wśród swoich gałęzi jedno jedyne, zielone jabłko. „Chcecie owoców? To właźcie”.
- Więc tak, Lido... Wtedy, kiedy po raz pierwszy „odpłynęłaś” we Wrotach, byłaś czymś poruszona emocjonalnie? Coś tobą wstrząsnęło?
Lidka spojrzała nań w sposób wyrażający całkowite niezrozumienie.
- Widzisz, za drugim razem, po tej historii w zatoce, kiedy - sądząc z twoich własnych słów - omal się nie utopiłaś; to jest zrozumiałe. Byłaś silnie wzruszona. A za pierwszym razem?
- Po raz pierwszy zobaczyłam Wrota - odparła szeptem. - I w ogóle... wtedy po raz pierwszy pozwoliliście mi się zanurzyć.
Witalij kiwnął głową.
- Ach tak... rozumiem.
I umilkł, myśląc o swoich sprawach.
- Emocjonalny stan? - podsunęła cicho Lidka. - Znaczy, kiedy człowiek jest czymś silnie poruszony?
Sasza, Piotr i ona sama przechodzili przez Wrota i zatrzymywali się w nich, zresztą i sam Witalij robił to niejeden raz. Ale nie wiadomo dlaczego, „odpłynął” dopiero teraz, doznał podobnych halucynacji, co Lidka. Może zresztą nie była to do końca halucynacja.
- A wam co... coś się stało? - zapytała cicho.
Witalij milczał.
- Czy ta strzelanina... do dalfinów?
Oper westchnął głęboko. Cytrynowa mysz na jego koszulce poderwała się i opadła.
- Owszem, zgadłaś. Wczoraj w nocy przyszedł radiogram. W ciągu tygodnia zwijamy ekspedycję. W domu czekają nas nieprzyjemności.
- Jakie? - Lidka spięła się wewnętrznie.
- Nie, nie - Witalij lekko się skrzywił. - Nic szczególnego. U nas... - zająknął się na mgnienie oka - w Firmie. Ciebie to nie dotyczy... innych zresztą też. Nikomu nic nie mów, dobrze?
Lidka kiwnęła głową.
Do pompy podeszła, kołysząc biodrami, Wala. Uśmiechnęła się do Witalija, znacząco spojrzała na Lidkę i nacisnęła dźwignię z zupełnie nie kobiecą siłą. Woda trysnęła i ostrym strumieniem uderzyła w dno emaliowanego wiadra.
* * *
Na następnym zebraniu roboczym Piotr Olegowicz oficjalnie powiadomił wszystkich o zakończeniu programu badań i zamknięciu ekspedycji. Radość, jaką okazali Siergiej i Walery, nie poddawała się żadnemu opisowi, sam Piotr zresztą też okazywał więcej ożywienia niż rozczarowania, co Lidka doskonale rozumiała. W czasie, który poświęcił ekspedycji, obie jego wnuczki powinny były trochę podrosnąć.
Wieczorem urządzono na brzegu coś w rodzaju przyjęcia pożegnalnego. Rozpalono ognisko, przy którym natychmiast pojawił się patrol miejscowych wojaków z zakazami i przekleństwami. Trzeba było żołnierzy uspokajać, a ognisko otoczyć kamieniami, choć i tak było je widać z daleka, gdyż podsycano je wyschniętymi wodorostami, które palą się nie gorzej od papieru.
Żołnierze z patrolu zostali z nimi. Oficer niewiadomej rangi i dwóch żołnierzyków rozsiedli się wprost na kamieniach, niedbale kładąc obok siebie automaty z założonymi tłumikami. Lidka, choć nie za bardzo znała się na broni, popatrywała na chłopców nie bez obawy, bo coś jej podpowiadało, że z automatami zwykle postępuje się inaczej.
Żołnierze żarłocznie pochłaniali konserwy, które Wala hojną ręką wydała im z niepotrzebnych już zapasów. Oficer kilka razy zdrowo przypinał się do steranej zakrętki termosu, pełniącej funkcję kubka. Żołnierze upoili się zawartością puszek z konserwami.
Wino zdobył skądś - jak zwykle - kierowca Pasza, który przyciągnął dwa solidne kanistry. Trunek był gęsty, domowej roboty i mocny - wystarczył jeden kubek, by świat puścił się w tany. Rumiana na twarzy, dorodna i gościnna Wala siedząca pomiędzy technikiem Siergiejem i kierowcą Walerym, co chwila wybuchała śmiechem, który pewnie słychać było po tamtej stronie gór.
Witalij posiedział z pół godziny i poszedł do siebie. W dziesięć minut później zmył się i Piotr; został Sasza, Sławek też nie zbierał się do odejścia - siedział niby obok Lidki, ale jakoś oddzielnie, słuchał dowcipów i historyjek patrząc, jak się Lidce zdawało, prosto w pełne wargi Wali.
Rozmowy stawały się coraz głośniejsze i pełne dwuznaczników. Lidka odeszła na bok, usiadła na samym brzegu, zrzuciła klapki i spuściła stopy w wodę.
- Nie, powiedz mi... siedzieliście tu i nurkowaliście; a wyłowiliście choć cokolwiek? Co mam powiedzieć żonie - będzie premia czy nie?
- Ty, Sierioga, i tak nie masz co liczyć na premię. Powiedzmy, że się tu opalałeś, spacerowałeś i obmacywałeś Walkę, korzystając z tego, że żona daleko.
Mężczyźni zachichotali. Lidka podwinęła palce stóp. Poczuła, że w piętę wbija jej się ostry kamyczek, który nie wiadomo jak, trafił pomiędzy inne otoczaki.
- Też mi spacerki. To miejsce samo w sobie jest złe... żyli tu ludzie, i koniec, przepadli... przeklęte miejsce, film w aparacie sam z siebie mi się prześwietlił.
Głosy rozlegały się echem w głowie Lidki, zlewając się w jedno, nierówne i bolesne tło. Przed oczami migał jej jakby ekran nieznanego przyrządu - zielony punkcik podskakiwał, kreśląc zębatą linię, a gdy wśród ogólnego gwaru wybuchał śmiech Wali, linia podskakiwała wysoko i zabarwiała się czerwienią.
Trzeba było wstać i odejść do namiotu, ale Lidka wiedziała, że tam będzie jeszcze gorzej. Łażenie po brzegu w ciemnościach i po pijaku było równoznaczne z potknięciem się i rozbiciem kolana; siedziała więc, wsunąwszy dłonie pod pachy i czuła się jak czerstwa kromka chleba, leżąca obok stosu świeżutkich, pachnących i chrupiących bułeczek.
Mama jej mówiła: „Nie popełniaj błędu... namyśl się”.
Popełniła błąd. Wierzyła, że będzie prawdziwa nauka, otwarta, prawdziwa... jak życie.
Płodny okres skończył się, albo skończy się za kilka miesięcy. Nauki nie było - zamiast niej zdziwione spojrzenia, uważne przyglądanie się, wieloznaczne aluzje i szczegółowe szkice, które w rzeczywistości niczego nie wyjaśniają. Z takim samym powodzeniem można by mierzyć i ważyć nieboszczyka, licząc na odgadnięcie, o czym myślał przed śmiercią.
Witalij i najpewniej Piotr od samego początku wiedzieli, że ekspedycja nic nie osiągnie. To, co Lidka uznała za królewski dar, okazało się odpadkiem z pańskiego stołu.
Coś dotknęło jej bosej stopy - jakaś głupia ryba albo mały krabik. Syknęła i cofnęła nogę.
- A sam widziałeś? Wszyscy mówią: UFO, UFO. Owszem, światełka były... ale to pewnie samolot...
- Za dnia, mówię ci! A ty, żołnierzyku, widziałeś taką sztukę nad morzem? Jakby latający talerz?
- Dziękuję...
- Nie dziękuj, tylko powiedz, widziałeś talerz?
- Dziękuję, nie, nie chcę...
- Talerz nie wolno - wmieszał się oficer. - Obiekt tajny. Obiekt nie wolno mówić, nie wolno pytać. Nie wolno.
- A... wybacz. Po waszych oczach widzę, że byli tu kosmici, a wy jeszcze chyba do nich strzelaliście... Może nawet ich strąciliście? Co?
- Nie wolno.
- Rozumiem... Służba...
Lidka wstała. W głowie kręciło jej się coraz bardziej, trzeba było natychmiast skończyć z tymi błazeństwami.
Nie miała kostiumu kąpielowego. Odeszła dalej, gdzie nie sięgał blask ogniska. Szybciutko się rozebrała. Naga, tak jak przyszła na świat, weszła do wody i zanurzyła się z głową, odczuwając najpierw szok, a potem ulgę. Głowa oczyściła się z myśli jak wietrzony pokój oczyszcza się z papierosowego dymu. Lidka zatkała palcami uszy i legła na plecach.
Niebo było ogromne i ciemne. Mgiełka przepuszczała tylko światło co jaśniejszych gwiazd.
Przybysze z gwiazd. No cóż, to znacznie upraszcza sprawę. Zielone ludziki, które podbiły kosmos i odkryły na jednej z planet potencjalnych konkurentów. Spętały ich w sposób dość skomplikowany, ale względnie humanitarny. Przepisały ludzkości regularne profilaktyczne upusty krwi, terapię szokową, która nie zostawia miejsca na żadne tam głupie myśli o wyprawach w kosmos. Po takim wstrząsie ludzkość ma tylko jedno pragnienie - przetrwać i odtworzyć poprzedni stan liczebny.
Lidka pokazałaby gwiazdom zaciśniętą pięść, ale zrezygnowała z próżnego gestu, nie chcąc, by woda zalała jej ucho.
A ludzkość - jest jeszcze uczniem. Do wszystkiego potrafi się przystosować. Żyje cichutko, z polisą ubezpieczeniową w zębach, aktywnie posługuje się „umówionym opóźnieniem” i - jak powiadają - nawet powoli się rozwija.
Zmarzła. Odwróciwszy się na brzuch, popłynęła żabką do brzegu.
Blask ogniska pięknie kładł się na powierzchni wody i odbijał w każdym mokrym kamyczku. A przy ognisku rozgorzał tak zawzięty spór, że Lidka aż otworzyła usta.
Siergiej siedział, objąwszy Walę w talii. Oboje byli biali, jak piana, nawet blask ognia nie dodawał ich twarzom ludzkiej barwy. Dwa kroki od tej pary stał kierowca Walery i trzymał w dłoniach automat z przykręconym tłumikiem.
Lidka natychmiast poczuła słabość i zrozumiała, że zaraz utonie. Na szczęście stopami odnalazła dno.
- S-suka - w głosie Walerego nie było słychać gniewu. - Zabierz łapy, puść tę kurwę. Zabiję. Oboje.
Walery był wesołym, energicznym mężczyzną w średnim wieku. Lidka nigdy nie widziała, żeby się awanturował.
Żołnierze siedzieli obok. Pootwierali gęby i każdy zajął się swoją puszką. Wszyscy byli rówieśnikami Lidki, z młodszej grupy. Kiepsko ich karmią, pomyślała Lidka mimochodem. Są głodni.
Przy ognisku leżał pusty kanister po winie. Kiedy oni zdążyli to wszystko wytrąbić?
Walery zachwiał się i szerzej rozstawił nogi. Lufa automatu opisała półokrąg. Lidka instynktownie dała nura i już pod wodą usłyszała ciche - ta-ta-ta.
Blady Siergiej wciąż siedział, obejmując bladą Walę.
Żołnierzyki przez cały czas trzymali puszki.
Ale Walery leżał na plecach. Automat trzymał zaś Sasza, którego stopa gniotła szyję Walerego.
- Cicho - syknął Sasza szeptem, ale tak, że i Lidka go usłyszała. - Cicho!
Nikt nie wydał jednego dźwięku. Sasza, nie puszczając spod stopy szyi Walerego, odwrócił się do oficera i powiedział coś przez zęby w języku, z którego Lidka zrozumiała tylko pojedyncze słowa. Oficer słuchał przez chwilę, a jego twarz najpierw zrobiła się biała, jak u Wali, potem purpurowa, a w półmroku wydała się ceglastą. Oficer też był z pokolenia Lidki, choć nie miała pojęcia o jego stopniu.
Potem zabrzęczały puste puszki. Żołnierze wstali i wzięli swoje automaty, przy czym niewiele brakło, żeby ten, co odbierał broń z rąk Saszy, zemdlał z przejęcia. Cała trójka kłusem znikła w mroku, skąd natychmiast rozległy się gniewne krzyki oficera i odgłosy mordobicia.
- Ale pasztet - stwierdził kierowca Pasza.
Pozostali milczeli.
Milczał Siergiej, który zdążył już cofnąć rękę z bioder Wali. Milczała Wala, zagryzając spuchnięte lekko wargi. Milczał kierowca Pasza, systematycznie zbierający poprzewracane szklane lampki. Milczał Sławek - Boże, oby nic mu się nie stało! I oper Sasza, wokół którego zawsze coś się działo.
Wreszcie ruszył się Walery, przyduszony stopą Saszy.
- ...usz...czaj!
Sasza cofnął nogę i pozwolił mu wstać. Gdy Walery się podniósł, wszyscy zobaczyli, że ma wargi pokryte krwią z rozbitego o kamienie nosa.
Sasza złapał Walerego za koszulę. Poprowadził wokół ogniska ku morzu i tu precyzyjnym, oszczędnym ruchem strzelił go pod mostek. Walery stęknął i zwalił się do wody; Sasza podniósł wzrok i zobaczył wysuniętą z wody twarz Lidki.
- Wyłaź.
- Jestem naga - szepnęła ledwo słyszalnie.
- Wyjdź i ubierz się.
Na poły płynąc, na poły podskakując w wodzie, Lidka dotarła do miejsca, gdzie zostawiła ubranie. Wylazłszy na czworakach na brzeg, długo szukała szortów. W wodzie szamotał się Walery, wydając różnorodne dźwięki, jęki i przekleństwa.
- Ale pasztet - powtórzył kierowca Pasza. - Ale widok... pewnie mu ktoś pieprzu sypnął.
- Co teraz? - ochrypłym głosem zapytał Siergiej.
- Teraz oczyść sobie portki - niespodziewanie wrogo odezwała się Wala. - Też mi... mężczyźni. Jeden kretyn złapał pukawkę i wszyscy naraz się posrali.
- Spójrz na siebie - odciął się Siergiej.
- Cisza - rozkazał Sasza. - Jeden wypił za wiele. Dłuuugo teraz będzie szukał pracy, już moja w tym głowa. A jak ktoś otworzy gębę i chlapnie coś z głupoty albo po pijaku, też będzie szukał roboty. Długo. Zrozumiano?
Wszyscy milczeli. Pasza dorzucił do ogniska trawę i chrust. Walery się uspokoił i wyczołgał na brzeg, usiadł zwrócony twarzą do morza i objął głowę rękoma.
Potem wstała Wala - wyzywająco zuchwała, oblana jaskrawym blaskiem ogniska. Jakby przeżyty niedawno strach przerodził się nagle w podniecenie. Nie na próżno drapieżnie połyskiwały jej lekko zmrużone, drapieżne, wilgotne oczy.
- Czy mógłby mi ktoś pomóc odtaszczyć tę skrzynie na miejsce? Sław, ty chyba jesteś mniej podchmielony od innych?
I uśmiechnęła się. Lidka zobaczyła jej uśmiech, ponieważ akurat zdążyła się w tym czasie ubrać i szła ku ognisku, ogrzać się.
Zapadła chwila ciszy. Ognisko płonęło wysoko i równo. Na policzkach Siergieja drgały mięśnie. Pasza uśmiechnął się z aprobatą. Nawet Sasza się odwrócił i zmierzył Sławka taksującym spojrzeniem.
Zatrzeszczała płonąca trawa. To, co było wodorostami i żyło w głębinie, w królestwie ciszy i ryb, potem zostało wyrzucone na brzeg i wyschło w palących promieniach słońca, teraz znikało w ogniu, nie zostawiając po sobie nawet popiołu. Lidka głęboko westchnęła.
- Nie - odezwał się Sławek, patrząc w bok.
Ognisko zaczęło przygasać. Morska trawa płonie krótko. Wala uśmiechnęła się ponownie, ale zupełnie innym uśmiechem.
- Popatrzcie, co robi z ludźmi trwała spermotoksykoza...
Sławek poderwał się z miejsca - i na chwilkę upodobnił się do Saszy. Szybko i bezlitośnie, zaciskając pięści, zatrzymał się przed Walą, która uśmiechnęła się po raz trzeci - tak, że Lidce zwarło szczęki z wściekłości.
- Co, Sław? Chciałeś coś powiedzieć?
Pomiędzy nich wcisnął się Siergiej, któremu zachciało się odegrać rolę gołąbka pokoju:
- Sław, nie można tak do kobiety... Ona nie jest winna. Powiedz swojej laborantce, żeby się nie wypindrzała, a dała ci jak nale...
Lidka nie miała pojęcia, czy Sławek kiedykolwiek w życiu się bił. Pamiętała, że w liceum nigdy nikomu się nie stawiał; a teraz Siergiej odleciał dwa kroki w tył i niewiele brakowało, a runąłby w piach. Wściekły, złapał się za szczękę:
- Ach ty, gadzie...
Sasza przejął wymierzony w Sławka cios i bez najmniejszego wysiłku wykręcił kierowcy rękę za plecy. A potem pchnął go na ziemię:
- Mało ci? Chcesz naganę z wpisem do akt?
Siergiej zaklął. Lidka, mokra i w przylepionej do ciała koszulce, weszła w krąg światła i zwróciła się do Sławka, wkładając sporo wysiłku w to, żeby nie drżały jej wargi:
- Sława... Pluń na nich wszystkich. Chodźmy, co?
Sławek wbił w nią mętne spojrzenie zaszczutego człowieka.
- Sław... no, chodźmy? Proszę... niech ich wszystkich... Jego dłoń była zimna niczym ryba. I drżała, nieznacznie, ale szybko... drżała.
Rankiem Lidka wykradła się z namiotu, ciągnąc za sobą śpiwór.
Obejrzawszy się i nie zobaczywszy nikogo, pospieszcie zwinęła śpiwór i wsunąwszy go pod pachę, pobiegła ku morzu. Wlazłszy na przybrzeżne kamienie, opuściła worek w wodę.
Śpiwór wchłonąwszy mnóstwo wody zrobił się diablo ciężki, nie można go było prawie ruszyć z miejsca. Lidka wciągnęła go z trudem na nieco głębszą wodę i stojąc po kolana w kipieli, zaczęła zmywać słoną wodą ślady pierwszej nocy poślubnej.
Nie wiedziała, że ze szczytu urwiska patrzy na nią, zagryzając pełne wargi, intendentka Wala.