Szła, wetknąwszy ręce głęboko w kieszenie kurtki.
Było zimno. Kolejna, nieprzyjemna, wilgotna wiosna.
Przed ławką, odremontowaną i uzupełnioną nowymi deskami stały dziecięce wózki. Połowa była nowa. No proszę, już produkują wózki, szybko się otrząsnęli...
- Cześć Lida! - odezwała się Swietka z czwartego piętra, rumiana i tęga teraz młoda kobieta. Jej chłopczyk wczoraj skończył pierwszy miesiąc.
- Cześć! - Lidka pomachała jej ręką. I natychmiast poczuła w rękawie liźnięcie zimnego wiatru. Najeżyła się i ponownie wsunęła ręce w kieszenie, a zrobiła to tak energicznie, że szpara w pękniętym szwie zewnętrznym jeszcze się powiększyła.
Dziura w kieszeni... jeszcze i to!
Sąsiadki plotkowały, nie zwracając na Lidkę uwagi. Do sześciu młodych mam podeszła mama potencjalna; wyglądało na to, że chyba nosi bliźniaki - szerokie palto ledwo jej się schodziło na niezwykle rozdętym brzuchu...
Na ulicy Lidkę dopadło słońce. Wyskoczyło jak bandyta z zasadzki, wpakowało się w każdy kąt, w każdą szczelinę, oświetliło blade twarze przechodniów - głównie kobiet w rozmaitych etapach ciąży. Skoczyło do wózków - nowe pokolenie zmrużyło ślepka, i zmarszczyło gębusie, a najstarsi jego przedstawiciele zaczęli się przeciągać, uwalniając spod kocyków krótkie rączki w kaftanikach.
Lida podniosła głowę i głęboko odetchnęła.
Zapachu pieluch miała już po same uszy i wyżej. Cała kuchnia pozawieszana była schnącymi płachetkami. Timur chełpił się dziewczynką, jego żona miała na imię Sania i Lidka gotowa byłaby się założyć, że brat poznał żonę najwyżej tydzień przed ślubem. Teraz nieustannie się z nią kłóci, a zapominając się, niekiedy nazywają Jana...
Lidka zagryzła wargi i ruszyła dalej, patrząc pod nogi.
Jana, Janka. Janka, kłótliwa i wiecznie zabierająca Lidce zabawki. Została tam, w tamtym cyklu. Na równinie, przed Wrotami. Nie zdołali jej doprowadzić. Wszystkich nie doprowadzisz...
Myśli o Janie prawie nie budziły już w niej bólu. Płynęły jak zwykle. Timur dał swojej córce na imię Jana, a mama chyba będzie miała chłopczyka. Ciekawe, jak go nazwie?
Ojciec ostatnio niemal rozkwitł i wyraźnie odmłodniał. Co prawda przychodzi z pracy śmiertelnie zmęczony, ale od jednego spojrzenia na brzuch mamy twarz mu się rozjaśnia, jakby padły na nią wszystkie promienie wiosennego słońca i jakby usłyszał śpiew szpaków. Z punktu widzenia Lidki w tych brzuchach nie ma niczego zachwycającego. Dziwactwo jakieś. No nic, kiedy mama urodzi, Timur będzie jednocześnie niańczył córeczkę i braciszka...
Gdy wyszła za róg, wiatr zadął z nową siłą. Podniosła ramiona i odwróciła się doń plecami, chroniąc twarz przed przenikliwymi porywami. Mama nieraz napomykała, że przy maleńkim braciszku przyda się jej pomoc Lidki. A Lidka odgryzała się, że w tej sprawie lepiej niech na nią nie liczą...
Minęła jakąś budowę. A potem jeszcze jedną. Później przeszła obok domu, który odbudowano jeszcze na jesieni. Nowiutkie ramy okien, nowiutki dach, tylko dolne piętra straszą okopconymi ścianami.
Na lato obiecują ostateczne odbudowanie trasy pospiesznego tramwaju. A na razie trzeba podróżować jak się da... choćby licząc na uprzejmość kierowców.
Lidka wyszła na skrzyżowanie i podniosła rękę. Natychmiast niemal zatrzymał się jakiś samochód.
- Do centrum? Wsiadaj.
Za kierownicą siedział chłopak podobny do Timura. Co prawda, to w tamtym cyklu mówiono „chłopak”. Teraz mówi się „mężczyzna”.
- Zamierzasz się przejść po sklepach? - chłopak prowadził niedbale, ale z wyczuciem i był w bardzo dobrym humorze. Można pogadać...
Lidka pokręciła głową.
- Nie, jadę w gości. Do narzeczonego.
Tak właśnie. Zdanie zatrzask. W przeciwnym wypadku - o czym Lidka nieraz już się przekonała - natychmiast pojawiały się warianty: „Masz męża? Wyglądasz tak sympatycznie”.
Dlatego, że w tym cyklu Lidka natychmiast straciła prawo do uważania samej siebie za dziewczynkę czy dziewczynę. Jest kobietą, a to że bardzo niedawno skończyła dopiero siedemnaście lat - mało kogo obchodzi.
Niedobrze jest urodzić się jako późne dziecko... Jak to mówiła mama? „Pomyśl o tym, Lido. Okres płodności jest krótki, nawet nie zdążysz się obejrzeć, jak minie... i wtedy już nie zajdziesz w ciążę, uczyłaś się przecież biologii... Zostaniesz bezdzietną kobietą. Może nie warto czekać? Sama zobacz, wszystkie twoje koleżanki szkolne...”
Lidka skrzywiła się, jakby ją coś nagle zabolało, aż zaniepokojony kierowca zapytał z troską: - Nic ci nie jest?
Normalna troska. Każdej kobiecie może się zrobić słabo na ulicy, albo w sklepie, i natychmiast rzucą się do niej cale hordy przechodniów i samarytan: „Nic pani nie jest? Może wezwać lekarza?”
- To tutaj. - Otwierając drzwi, Lidka wsunęła chłopakowi do ręki zmięty banknot. Wysiadła pod znakiem zakazu zatrzymywania się - dobrze, że w pobliżu nie było widać żadnego milicjanta.
„Tato, ty zawsze przechodzisz na zielonym?” - Dawno temu, przed tysiącem lat Sławek drażnił i prowokował ojca, jeszcze wtedy żywego, spokojnego i pewnego siebie.
Dom Zarudnych zachował się w całości. Oszczędziły go podziemne wstrząsy, nie zwalił się nań płonący śmigłowiec, nie spaliły go niebieskie ognie i nie runęła nawała meteorytów. Mówią, że zachowały się nawet niektóre szyby... Lidka weszła w znajomą bramę.
Budkę dozorcy dawno już rozebrano. Na jej miejscu poustawiano wózki - plecione, z ceraty, czerwone, niebieskie i różnobarwne. Na razie w domu dla uprzywilejowanych jest ciasno i tłoczno, ale za jakieś pięć lat władze spojrzą nań baczniej. Jednych zostawią, innych przeniosą do nowych budynków.
Lidka zadzwoniła do drzwi wejściowych. Trzy razy, tak jak się umówili. Otworzył jej Sławek; i dziewczyna natychmiast poczuła wszechobecny zapach pieluch.
W dawnym mieszkaniu Zarudnych koczowały teraz cztery rodziny mające w sumie trójkę niemowlaków. Sławek z Klaudią Wasiliewną zajęli dawny gabinet deputowanego; Zarudna nigdzie nie pracowała, a Sławek nigdzie się nie uczył. Andriej Igorowicz zostawił im pewną sumę na koncie ubezpieczeniowym - na życie im wystarczało. O ile, oczywiście, można to było nazwać życiem.
Sławek był nieogolony, miał na sobie pomięty sportowy dres, a na nogi wdział wydeptane, domowe kapcie. Oczy mu błyszczały. Niedobry, gorączkowy blask, pomyślała Lidka.
- Kiedyś ty gdzieś był... choćby na ulicy?
Sławek machnął ręką:
- Właź...
Obszerny korytarz z gołymi ścianami. Ale w gabinecie nie sposób się obrócić - ściągnięto tu meble i przedmioty, których nie dało się sprzedać. Samo archiwum, zgromadzone w kartonowych paczkach, piętrzyło się niemal do sufitu.
Lidka rozejrzała się dookoła. Klaudii Wasiliewny nie było w pokoju.
- Mama w kuchni - uprzedził Sławek pytanie gościa. - Lida... ona chce się przeprowadzić.
- Dokąd? - odruchowo zapytała Lidka.
- Gdzieś pod miasto. Do jakiegoś dwupokojowego mieszkania... Nas tu zresztą tak czy tak nie zostawią. Dom należy do kwaterunku...
W głosie Sławka wyczuwało się prawdziwy ból. W tym domu wyrastał od dziecka. To jego dom. Każdy szczegół przypomina mu zabitego ojca. Przeprowadzka, to nowa strata.
- Sławek... - odezwała się Lida głosem dojrzałej kobiety, który ją samą zaskoczył i zdziwił. - Nowy cykl, to nowe życie. Zamierzasz chyba mieć dzieci? A może będziesz się użalał nad sobą, jak Biedna Anna?
- Jak kto? - tępo zapytał chłopak.
- Trzeba czytać klasyków - stwierdziła Lidka, rada z tego, że choć na chwilę oderwała jego uwagę od bieżącej chwili. - I mógłbyś się ogolić. Aż nieprzyjemnie na ciebie popatrzeć...
Sławek się odwrócił:
- Będziesz się śmiała... Wczoraj przylazł ten Retielnikow, powiedział słowo w słowo to samo, co ty. Nieprzyjemnie na ciebie popatrzeć, powiada. No to ja mu - ja was nie zapraszałem, nie musicie na mnie patrzeć...
- Jaki Retielnikow? - teraz zapytała już Lidka.
- Grubas - westchnął Sławek. - Ten z OP, który chyba przyjaźnił się z ojcem.
Lidka zmarszczyła brwi, usiłując sobie przypomnieć grubasa z OP. W głębi pamięci drgnęło coś nieokreślonego... Gruby i smutny... Idź dziewczyno i ucz się dobrze...
Uśmiechnęła się do swoich myśli. Wtedy jeszcze uważano, że dziewczyny powinny się uczyć. Teraz ten grubas powiedziałby jej - idź dziewczyno i jak najszybciej zabieraj się do rodzenia.
- Czego chciał?
Sławek wzruszył ramionami:
- Niczego. Ot tak, przyszedł, po starej przyjaźni...
Uchyliły się drzwi i pokazała się w nich Klaudia Wasiliewna z gorącym garnkiem w rękach.
Lidka otworzyła usta, żeby się przywitać, ale nie zdążyła.
Klaudia Wasiliewna wyciągnęła przed siebie ręce, starając się utrzymać garnek z daleka od siebie. Zrobiła krok, nie patrząc pod nogi i potknęła się o wystający róg stołowego hokeja. Krzyknęła, żachnęła się w tył, wypuszczając z rąk garnek i wpadła plecami na spiętrzone kartonowe pudła.
- Trzymaj!
Wieża chyliła się powoli, jak w złym śnie. W końcu runęła, rozbijając szkło na stoliku pod gazety; pusty garnek przez chwilę jeszcze tańczył, pobrzękując na podłodze w kałuży barszczu, a po komnacie rozleciały się luźne, różnokolorowe papiery - górne pudło pękło pewnie od uderzenia i rozrzuciło swoją zawartość.
Na korytarzu zaszurały kapcie. I rozległ się gwar głosów:
- Klaudio Wasiliewna, czy coś się stało?
Drzwi się uchyliły, odsłaniając patrzące ciekawie, młode i nieznane Lidce twarze. Tym damulkom się udało - co prawda ich domy zostały zniszczone, ale wartości ich polis ubezpieczeniowych pozwoliły im na zgłoszenie pretensji o przydział nowego, zupełnie przyzwoitego mieszkania.
Gdzieś w głębi mieszkania, gdzie Lidce ani razu nie udało się zajrzeć, zapłakało jednocześnie dwoje niemowląt.
Klaudia Wasiliewna była tak roztrzęsiona, że wyszła z pokoju, nawet się nie obejrzawszy. Sławek przez chwilę stał nieruchomo, potem pochylił się i zaczął zbierać papiery. Lidka poszła za jego przykładem.
Ileż to trzeba pracy, by zebrać papierzyska i poukładać pudła jak stały! Sam Sławek sobie z tym nie poradzi. Trzeba będzie poprosić dozorcę o przenośną drabinę... i zwrócić się do współlokatorów z prośbą o pomoc.
- Sławek... przynieś jakąś szmatę. Trzeba wytrzeć tę kałużę.
Sławek wyszedł bez słowa sprzeciwu. Kiedy Lidka pracowała z tym archiwum, nie wolno jej było czytać treści tych pism - miała tylko wpisywać do zeszyciku bieżący numer pisma i datę. I nie naruszała tego zakazu. No... prawie.
„Droga Klaudeczko, kwiatuszku mój najpiękniejszy, kiedyż znów was zobaczę? Sławek już pewnie mnie nie pozna; piszesz, że zaczyna już chodzić...”
Walcząc z pokusą, Lidka wsunęła list w głąb koperty. Podniosła oczy i wymieniła spojrzenie z portretem Andrieja Igorowicza. Nie należy czytać cudzych listów. Szczególnie, jeżeli są przepojone tęsknotą. A przecież... nowy cykl, to nowe życie.
Ci z OP w swoim czasie też przeglądali pisma prywatne. Lidka ujrzała to oczami wyobraźni: obojętny typ z rękawicami na dłoniach siedział tu, w gabinecie, pod portretem i przekładał kopertę za kopertą. Nie, czytać nie czytał, miał widać za mało czasu...
- Papiery spadły - powiedział Sławek, zwracając się do kogoś za uchylonymi drzwiami. - Co? Nie, to ty możesz sobie wyrzucić swoje szmatki, a ja ojcowskie dokumenty zostawię, dobrze? Pozwalasz?
I od razu, bez zmiany tonu:
- Przyniosłem szmatkę, Lido...
Lida siedziała pod stołem, usiłując wyciągnąć ze szczeliny starą, rozklejoną kopertę. Czart jedynie wiedział, jak ona się tam dostała.
- Szmatkę? Poczekaj chwilkę...
Okazało się, że trzyma w dłoni kartkę papieru, pożółkłego i pokrytego dziecięcymi bazgrołami: „Kochany tatusiu! Robię wszystkie ćwiczenia, które mi pokazałeś. Nauczyłem się nawet nurkować...”
Spod pierwszej kartki wysunęła się druga. Znacznie twardsza, pokryta drobnym pismem maszynowym. Z drukarki.
Pod stołem było ciemno. Lidka odruchowo podniosła kartkę do oczu.
- Jolki pałki! - zaklął Sławek, usiłujący wytrzeć apetycznie pachnącą kałużę. - Cały dywan w barszczu...
Obywatele!
Lidka drgnęła. Wydało jej się, że słyszy ten głos. Spokojny, pewny, znajomy aż do bólu...
Obywatele, parlamentarna komisja do spraw apokalipsy poleciła mi, bym w jej imieniu...
- Co tam robisz? - szorstko zapytał Sławek. - Zasnęłaś, czy co?
- Koperta gdzieś się zawieruszyła - odpowiedziała Lidka niespodziewanie dla samej siebie. Zamiast po prostu wyjść spod stołu i zapytać prawnego spadkobiercy: „Zobacz... co to może być?”
- Zostaw to... Chodź, pomóż.
- Już idę.
...naruszyć interesy wszystkich znajdujących się u władzy, wszystkich wybrańców narodu, którzy sprzedali swoich wyborców. W Deklaracji Praw Człowieka zapisano: Każdy człowiek ma prawo poznać położenie Wrót w tej samej sekundzie, w której ta wiadomość dociera do dowództwa OP. Chciałbym was poinformować, że praktyką rządu naszego kraju już od wielu cyklów stało się...
Drzwi znów się otworzyły. Pod stołem przeleciał przeciąg.
- Sławek - odezwała się głuchym głosem Klaudia Wasiliewna. - Zostaw tę szmatkę. Pomóż mi znaleźć nitroglicerynę...
Lidka znieruchomiała pod stołem, jakby jej tam wcale nie było.
...tak zwane „umówione opóźnienie”. Owo „umówione opóźnienie” to czas, jaki upływa pomiędzy otrzymaniem pierwszych sygnałów o pojawieniu się Wrót, a przekazaniem ich do publicznej wiadomości. Czas ten jest różny, nigdy jednak nie jest krótszy od połowy godziny i dłuższy od dziewięćdziesięciu minut. W tym czasie specjalny transport dociera do Wrót i spokojnie się ewakuuje, przy zachowaniu wszelkich warunków bezpieczeństwa. Spis ludzi włączonych w skład tego transportu jest trzymany w najgłębszej tajemnicy, ale każdy z was bez wysiłku może go sobie odtworzyć, przypomniawszy sobie nazwiska najwyższych urzędników państwowych, zaczynając od prezydenta i kończąc...
Złożyła papier, ale wcale nie go wsunęła do koperty, w której był list zaczynający się od słów: „Kochany Tatusiu!” Najwyraźniej nie tam było miejsce tej kartki. Wszystko na to wskazywało... ale dlaczego akurat tam się znalazła?
Kiedy wylazła spod stołu, jej policzki przypominały barwą młodą ćwikłę. Całe szczęście, że można to byto wytłumaczyć niewygodną pozycją - człowiek skulony pod stołem może złapać zadyszkę...
„Zechciej zapamiętać, Lido, że tych pomieszczeń nie powinien opuścić ani jeden dokument... sama rozumiesz...”
- Sławek, tu się jeden list zawieruszył... Masz, bierz... Podała Sławkowi pożółkłą kopertą pokrytą dziecięcym, niezdarnym pismem.
A pod swetrem, za paskiem dżinsów, zdradziecko zatrzeszczała szorstka kartka białego papieru. Lidce wydało się, że ten szelest słychać w całym domu. Dziwna rzecz - ani ponury Sławek, ani blada Klaudia Wasiliewna niczego nie usłyszeli.
* * *
Kleptomanka...
Czemu to zrobiła?
Bez powodu. Kierowała się intuicją.
Żeby podkreślić swoje prawo do spadku po Andrieju Igorowiczu. Prawo istniejące tylko w jej wyobraźni.
Cóż się właściwie stało? Nic wielkiego. Przeczyta i odda. Niepostrzeżenie wsunie w którąś z szuflad biurka.
Wieloletnie badania potwierdzają jedynie to, co i tak rzuca się w oczy. Wrota się pojawiają, żeby wchłonąć wszystkich żyjących ludzi. Przestrzeń wewnątrz nich jest dostatecznie wielka, by przeprowadzić pełną ewakuację bez żadnych strat. Od nas, obywatele i rodacy, zależy, jak będziemy uciekać - rozpychając się i depcząc wzajemnie czy idąc z godnością, podtrzymując słabszych i nie wpadając w panikę. Tak zwane „umówione opóźnienie” to hańba dla narodu i zdrada ze strony partii rządzącej. Nadszedł czas, by nazwać ją po imieniu, zerwać z systemem opóźnień, uznać za pierwszy i osiągalny cel ewakuację bez strat! Każdy człowiek powinien dowiadywać się o odkryciu Wrót w tej samej chwili, w której dowiadują się o tym inni! Każdy człowiek powinien pamiętać, że Wrota to egzamin dla ludzkości, otwierają się dla wszystkich, bo wszyscy jesteśmy równi...
Lidka brnęła przed siebie, wsunąwszy ręce w kieszenie kurtki, a w uszach wciąż miała rozmyślnie spokojny, głęboki głos. Spokojny, ale nie obojętny.
Wrota otwierają się dla wszystkich!
Bezmózga ameba na rozległej równinie. Przewrócony samochód pancerny... „Umówione opóźnienie”.
Szkoda Jany...
Stali i siedzieli pośrodku pustego pola, pili herbatę z termosów, z góry napierał coraz większy skwar... A tymczasem Wrota stały już otwarte, a czas płynął, tykał... i jednostajnym ruchem poruszała się wskazówka w czyimś bezstronnym zegarku. A biedna, zmordowana do cna Jana nie wiedziała, że zostały jej jeszcze tylko dwie godziny życia. Lidka zacisnęła pięści. W kieszeni kurtki zachrzęściła zaniepokojona kartka.
Andriej Igorowicz spacerował sobie z nią wtedy po ogrodzie zoologicznym, a za pazuchą miał bombę. Przygotowaną pieczołowicie, z tlącym się już lontem; wystąpienie telewizyjne, którego tekst napisał wcześniej. Zdemaskowanie winnych. Och, ależ to byłby wybuch!
Tyle, że detonacja się nie powiodła. Tamci go uprzedzili. Zabili pirotechnika, przycięli lont i unieszkodliwili ładunek. Całość była bombą wyłącznie w ręku akademika Zarudnego - w dłoniach kogokolwiek innego byłaby to mizerna petarda, i nic więcej. Niejasne słuchy o „specjalnych Wrotach” krążyły wśród ludzi i wcześniej, tylko że nikt nie próbował określić, ile w nich było prawdy...
- Dzień dobry... pani. Wydaje mi się, że gdzieś już panią widziałem.
Lida odwróciła się, by zobaczyć przed sobą uśmiechniętego chłopca, którego jej pochmurna mina wcale nie zniechęciła.
- Ma pani chwilkę czasu? Jestem w tym mieście przejazdem i chciałbym gdzieś spędzić godzinkę lub dwie w miłym towarzystwie. Jest tu jakaś kawiarnia?
Lidka zmierzyła go uważnym spojrzeniem. Szczupły, niewysoki, odziany w kurtkę z drugiej ręki i w dżinsy, jak to się mówi, z cudzego tyłka. Standardowy komplet z zapasów, prawdopodobnie jeszcze przez najbliższe pięć lat ludzie będą nosić znoszone ubrania, model „strach na wróble”. Lidce się udało - ich dom ocalał i nawet zamknięte w żelaznej skrzynce szmatki nie ucierpiały za bardzo.
- Może skorzystamy z restauracji? - zaproponował chłopak, nie bez podstaw zakładając, że oberwaniec w „straszaku” powinien być nachalny.
Lidka rozejrzała się dookoła. Znajdowali się prawie w centrum miasta, wokół pełno było kafejek i restauracji o jaskrawych szyldach... tyle że miejsce, do którego najchętniej skierowałaby natręta ze wstydliwych powodów nie miało szyldu.
Otworzyła już usta, ale w ostatniej chwili się wstrzymała.
- Chodźmy do muzeum.
- Co? - Uśmiech chłopaka nieco się pogłębił.
- Do muzeum historii naturalnej - stwierdziła Lidka, wymawiając słowa wyraźnie, jak na egzaminie. - O, tam jest wejście, widzisz? Tam, gdzie leżą te dwa kamulce.
Chłopak posłusznie spojrzał we wskazanym przez Lidkę kierunku. I niepewnie kiwnął głową:
- Może jednak poszlibyśmy do kafejki?
Lidka odwróciła się i ruszyła prosto do muzeum. Chłopak szybko ją dogonił.
- Jak masz na imię? - zapytała, nie przerywając marszu.
- Andriej.
Dziewczyna zwolniła i spojrzała nań kątem oka:
- Naprawdę? Nie kłamiesz?
- A po co miałbym kłamać? - Andriej zapałał słusznym gniewem.
- A ja jestem Jana - odezwała się Lidka, patrząc przed siebie.
- Jana? - ucieszył się chłopak. - Jakie piękne imię...
- Takie sobie...
Łaskawie pozwoliła, by nowy znajomy kupił dwa bilety, tym bardziej, że ich cena była śmiesznie niska nawet wedle aktualnych ocen. Zwiedzających było niewielu; muzeum nie było odnawiane od czasów apokalipsy i okna pozamykano żelaznymi, osmolonymi kratami. Minie jeszcze pięć lat, zanim popełzną tu pierwsze sznury małych „pytonów”, przedszkolaki ze starszych grup będą się gapić z otwartymi gębusiami na odrestaurowane obrazy i odremontowane atrapy, przyjdzie na to czas, ale nie teraz - na razie przedstawiciele przyszłych starszaków ryczą przeraźliwie i moczą się w pieluchy...
- Gdzie się uczysz, Andrieju?
- Pracuję - chłopak uśmiechnął się. - Znaczy, będę pracował. W stoczni. Jestem z Nosowki, mam przydział...
Lidka pomyślała, że chłopak jest nawet dość sympatyczny. Nie taki natarczywy, jak wydało jej się w pierwszej chwili. Nie łże i nie przechwala się, ale szczerze wierzy, że przed nim jest szczęśliwe życie - osiedli się w mieście i teraz trzeba mu się tylko ożenić, a potem na przemian robić okręty i dzieci.
- A ja jestem historyczką - wetknęła ręce jeszcze głębiej w kieszenie, choć przed chwilą przysięgłaby, że to niemożliwe. - Chcesz, to cię oprowadzę.
Andriej uśmiechnął się niepewnie. Zwiedzania muzeum raczej w planach nie miał: dzisiaj mu się powiodło, wprost na ulicy trafiła mu się bezpańska dziewczyna i należało, nie tracąc czasu, wyłożyć wszystkie atuty. Znoszone ubranie to nie atut, praca w stoczni też nie - Andriej uważał z pewnością za atut samego siebie; chłopaka dobrego, zgodnego, wesołego i nieskomplikowanego. Najważniejsze zaś było pewnie, że uważał się za niezrównanego w łóżku... jestem lew, tygrys, maszyna miłości.
- To zajmie niewiele czasu - uśmiechnęła się Lidka. - Jesteś pierwszy raz w mieście, prawda? I nie byłeś w naszym wspaniałym muzeum?
Andriej przełknął ślinę, zabawnie, jak tłusta wrona. Dokładniej mówiąc, Lidce się wydawało, że tłuste wrony robią to tak jak ten chłopak.
- Spójrz tu. Nie, nie tam, tam jest początek ekspozycji i niczego ciekawego nie zobaczysz. Ładne kamyczki? Mnie też się podobają. Tu masz na obrazie pierwotną rybę, uczyłeś się o tym w szkole. Mogę ci mówić przez ty? No patrz, tu już powyłaziły na ląd stały. Nie, to jeszcze nie dalfiny, życie wydobyło się z morza, otrząsnęło się i poszło dalej. Tam szkielet jakiegoś zwierzęcia... to chyba drapieżny dinozaur. Biegał na tylnych łapach i żarł wszystko, co mu się trafiło. A tu, proszę, atrapa człowieka pierwotnego. Żyło im się trudno, ale nie nękały ich żadne apokalipsy. Ale sami straszyli jeden drugiego... lada moment nadejdzie koniec świata... uuu!
Andriej odsunął się lekko i popatrzył na nią z przestrachem - z pewnością zaczął się zastanawiać, czy nie dać za wygraną i spisać bilety na straty.
- Nie bój się - parsknęła Lidka ze śmiechem. - Nie będę cię męczyła historią ewolucji i lekcjami historii starożytnej i nowożytnej. Pójdziemy od razu na trzecie piętro.
I chwyciwszy chłopaka za rękę, powlokła go za sobą niemal siłą.
- Proszę bardzo - oddech Lidki przyspieszył, a na policzkach dziewczyny pojawiły się rumieńce. - Oto miejsce, w którym ziściły się obawy ludzkości, ale i jej nadzieje. Rozkwit nauki i techniki, pierwsze loty kosmiczne, pierwsze próby z energią jądrową. I pierwsza apokalipsa. Oto jej apogeum, a oto Wrota... Widzisz?
Andriej posłusznie kiwnął głową. Wrota pokazano w proporcji jeden do trzech i ciekawy zwiedzający mógł trafić przez nie do kolejnej sali.
- Bardzo podobne - Lidka podeszła do stylizowanej ścianki i postukała w nią palcem, zupełnie nie przejmując się tabliczką: „Nie dotykać!”. Powiodła dłonią po miłej, srebrzystej powierzchni. - Bardzo podobne - powtórzyła. - W nocy pewnie fosforyzuje, jak w prawdziwych Wrotach. Znaczy, świeci. Tak?
Andriej rozłożył ręce:
- Posłuchaj, Jana, mieszkam w hotelu robotniczym, niedaleko, na razie jestem sam w pokoju, sąsiad wyjechał na urlop... chcesz, zajdziemy do mnie, napijemy się koniaku...
- A skąd masz koniak? - odruchowo spytała Lidka.
Andriej uśmiechnął się przebiegle:
- Mam trochę forsy na książeczce oszczędnościowej. Należało mi się, jestem sierotą.
- Co, za zaginionych rodziców zapłacili ci koniakiem? - zapytała ostro Lida. Pytanie padło za ostro, Andriej cofnął się i lekko zbladł:
- Ty... co? Ja... jeszcze w tamtym cyklu... z domu dziecka byłem, rozumiesz’?
Chciał odejść, ale Lidka zatrzymała go za rękaw:
- Wybacz, przepraszam... To nie ma nic wspólnego z tobą. Wybacz, to przez te świnie. Oni pierwsi dowiedzieli się o Wrotach i nikomu nie powiedzieli. Sami wleźli na chama, z kucharzami i służącymi, z żonami i wnukami, tak się umówili pomiędzy sobą. Stąd „umówione opóźnienie”. A dopiero potem powiedzieli nam. Pobiegliśmy... a ja nie zdążyłam... Zadeptali mnie na śmierć. Nie ma mnie...
Andriej chciał coś powiedzieć, ale nagle się zakrztusił i rozkaszlał. Kaszlał boleśnie, cofając się i w krótkich przerwach pomiędzy atakami podnosił na Lidkę oczy i gapił się na nią jak przedszkolak na atrapę dinozaura.
- Nie wierzysz? - uśmiechnęła się Lidka. - Zapytaj kogo chcesz. Jana Sotowa zginęła podczas apokalipsy... a dokładniej została stratowana przez tłum w czasie ewakuacji. Z tego powodu...
I wyciągnęła z kieszeni twardy, złożony poczwórnie arkusz papieru. Andriej jednak już nie czekał, aż Lidka wygładzi na kolanie niewygłoszoną mowę jego imiennika.
Odwrócił się i szybko ruszył ku wyjściu.
Z dalekiego kąta obserwowała całą scenę tłusta i stara sprzątaczka.
* * *
Sławek milczał i patrzył wzrokiem zbitego psa.
W kuchni hałasowały mama i Sania, żona Timura. Za ścianą płakała Jana, najmłodsza krewniaczka Lidki. Dziecko nieustannie płakało. Bez przerwy, dzień i noc. Jak oni to wytrzymywali?
Sławek po raz pierwszy przyszedł do Lidki w gości. Co prawda, to określenie nie bardzo pasowało do obecnej sytuacji. Gdzie stół, herbata, tort, interesująca rozmowa? Gdzie uprzejme zainteresowanie krewnych?
Zainteresowanie zastąpiła ocena. Ten? A, to Sławek Zarudny? No nic, ujdzie w tłoku...
Na szczęście Lidka zachowała prawo do posiadania oddzielnego pokoiku. To ona miała szczęście - Sławkowi powiodło się znacznie gorzej i dlatego Lidka zaryzykowała, zapraszając go do siebie - musieli przejść obok ławeczki z młodymi mamusiami, przed którymi niczego się nie dało ukryć. No dobra, niech sobie gadają.
Przeprowadziwszy Sławka do swojego pokoju i zamknąwszy drzwi, Lidka bez żadnych wyjaśnień rozwinęła przed nim arkusz z tekstem niewygłoszonego przed kamerami wystąpienia. Kiedy Sławek czytał, poruszając wargami, dziewczyna siedziała na parapecie okna i kiwając nogą, patrzyła w niebo.
A teraz Sławek milczał i patrzył na nią jak zbity pies.
- Zrozumiałeś? - odezwała się Lidka sucho.
- Trzeba by powiedzieć... - wymamrotał chłopak niepewnym głosem.
- Komu? - uśmiechnęła się Lidka z politowaniem. - Ci, co powinni wiedzieć, doskonale o tym wiedzą. Krzątanina, przeszukiwanie, myszkowanie. Cały czas pytali: czy mógł coś powiedzieć? „A co powiedział? Nie wskazał nazwisk swoich zabójców”?
Sławek wciągnął głowę w ramiona, aż Lidce zrobiło się go żal.
- Ja już wcześniej się domyślałem - odezwał się chłopak bezbarwnym głosem. - Mama mówiła, że „trafimy do kontyngentu”. Tyle że po tym, co się stało z ojcem... musieliśmy się ewakuować na ogólnych warunkach.
Lidka wyszczerzyła zęby w niedobrym uśmiechu:
- A możesz sobie wyobrazić, co by było, gdyby zdążył powiedzieć! W przeddzień apokalipsy? Co by się wtedy działo?
Sławek uśmiechnął się z przymusem:
- Wycofaliby się z „umówionego opóźnienia”. Zmuszono by ich. Zrobiłby się zamęt...
- Ten czas zamówili ludzie z „kontyngentu” - odpowiedziała Lidka powoli. Stwierdzenie to zabrzmiało jak ogłoszenie wyroku.
Sławek zagryzł wargi:
- To liczna grupa. Wiesz, kto wchodził w jej skład?
- Dowiem się - odpowiedziała martwym głosem.
W przedpokoju zabrzęczał dzwonek. W ciasnym korytarzyku zaszurały kapcie; po kilku chwilkach do drzwi zapukała mama:
- Lidka, Swieta ma do ciebie sprawę...
Lidka zamknęła oczy. Nie okazała rozdrażnienia; Swietka z czwartego pietra była rozpromieniona, a jej skóra miała różowiutką barwę świńskiej skarbonki.
- Lida, jest tak... Są wózki z przydziału, nowiutkie „trójeczki”, zimowe, letnie, z budką. Przypomniałam sobie o tobie, przecież ci się przyda, a nie wiadomo, czy potem znajdziesz takie cudo. I całkiem niedrogo... Weźmiesz, Lida?
Lidka zdobyła się nawet na uśmiech:
- Dzięki, Swieta. Na razie nie potrzebuję. Jestem przesądna.
- Aaa... - na twarzy Swietki pojawił się błysk zrozumienia. - No, jasne, ale teraz brak wszystkiego, ludzie łapią co się da, na razie są, a potem jak baby zaczną rodzić, to ze świecą nie znajdziesz porządnego wózka. No dobra, Lid, w razie czego zajrzyj do mnie...
- Aha - odpowiedziała Lidka. - Dziękuję.
Sławek cierpliwie czekał. Obracał w palcach rolkę starego, popsutego od dawna magnetofonu. Ojciec kilka razy obiecywał, że wyrzuci „ten chłam”, ale Lidka protestowała z niezrozumiałym nawet dla siebie samej uporem. Ten stary magnetofon łączył ją jakoś z dawnym życiem, które oczywiście nie składało się wyłącznie z pierniczków na miodzie, ale wspominała je jak raj; ojciec zaś wtedy gderał, że - jak mówił - przyjdzie ci szukać miejsca pod dziecięce łóżeczko, to sama wyrzucisz, nic nie poradzisz.
Lidka usiadła na podłodze i oparła się plecami o starą kanapę.
- Sławek, ja się dowiem, kto był zleceniodawcą tych morderców. Poświęcę na to całe życie, ale się dowiem.
Sławek podniósł wzrok.
- Skąd masz to pismo?
- Znalazłam - wypadałoby się zmieszać, ale niestety, wcale nie czuła się winną. Ani trochę nie czuła się winną, a przeciwnie, irytowało ją to, że Sławek Zarudny, rodzony syn zamordowanego deputowanego nie spieszy się z nacinaniem ręki i składaniem krwawego cyrografu o wspólnej zemście. I nie przysięga, zmrużywszy oczy: „I ja poświęcę życie, ale pomogę ci odnaleźć prawdziwego mordercę...”
Sławek podchwycił jej spojrzenie. Zgarbił się, westchnął, zostawił w spokoju magnetofon i usiadł obok niej, tak że Lidka poczuła ciepło jego ramienia.
- Lida... ojciec mi opowiadał... Zanim to wszystko się zaczęło. Coś jakby przypowieść, ale wydaje mi się, że on sam to wszystko wymyślił. O tym, do czego ludzkości potrzebne są Wrota.
Lidka milczała.
- On mówił, że apokalipsa - nie jest próbą. Że to kaganiec nałożony ludzkości na twarz. A Wrota...
W drzwi ktoś energicznie zastukał:
- Lida! Lida! Otwieraj!
Sławek drgnął jak kolnięty szydłem.
- O co chodzi? - zapytała Lidka ostrym głosem.
- Lido... - Sania, żona Timura, nigdy wcześniej nie targnęła się na niezależność szwagierki. - Twojej mamie odchodzą wody, a nie ma skurczów! Timur w pracy, ojciec też... Trzeba złapać jakiś samochód, słyszysz, i jak najszybciej ją odwieźć, bo to bardzo niebezpieczne... trzeba się pospieszyć...
Lidka trzęsącymi się rękoma zdjęła łańcuszek z drzwi. Mama wzuwała pantofle. Była bardzo blada. I skupiona.
* * *
Apokalipsa to kaganiec i łańcuch nałożone ludzkości. Pierścień, który nie pozwala nam na dalszy rozwój, uniemożliwiający to, co nazywamy postępem. Ocaleni z radością zajmują się odtwarzaniem wszystkiego. Odbudowują to, co zostało zniszczone. Odtwarzają populację. Wszystkie wysiłki kierujemy na to, żeby odtworzyć to, co już osiągnęliśmy i przeżyć podczas kolejnej apokalipsy. Nie możemy sobie pozwolić choćby na krótki lot w kosmos, mimo że technicznie byłoby to możliwe i to już od wielu cyklów. Prawie nie posługujemy się energią jądrową, choć jej eksploatacja bardzo by nam ułatwiła życie. Ale zaciska się pętla apokalipsy - a próby stworzenia broni jądrowej powodują unicestwienie całych krajów i śmierć całych narodów... Nawet zwyczajne zapasy uzbrojenia - choćby je zmagazynowano i ukryto! - podczas apokalipsy ulegają samozniszczeniu w pięćdziesięciu ze stu przypadków. Apokalipsa, to surowe ograniczenie i niestety, nie dowiemy się, kto jest jego twórcą i pomysłodawcą. Może nigdy go nie poznamy... Ale czym w takim razie są Wrota?
Wrota, to szansa. Są jak przebaczenie, zachęta i droga w życie. Każdy uczeń potrafi powiedzieć, że ich natura jest niepoznawalna - przynajmniej na poziomie dostępnej nam wiedzy.
Ale nasz poziom rozwoju wiedzy ma taki zostać po wiek wieków!
Kręcimy się jak wiewiórka na kołowrocie, od cyklu do cyklu i wygląda na to, że z tej sytuacji nie ma wyjścia. Ale być może, skoro apokalipsa jest kołowrotem dla wiewiórki, to Wrota są czymś więcej niż tylko kołem ratunkowym?
Jeżeli apokalipsa jest próbą, to być może Wrota są testem? Labiryntem dla szczura?
Jesteśmy liczni, ale i Wrót otwiera się wiele. Gotów jestem udowodnić z ołówkiem w ręku - Wrót otwiera się tyle, że powinni ocaleć WSZYSCY. Pod warunkiem, że nie stracimy ani sekundy. Jeżeli nikt się nie zatrzyma, by odepchnąć z drogi sąsiada.
Ale czy to możliwe?
Strach przed śmiercią, która pojawia się w postaci wiszących nad głowami ognistych obłoków. Trzęsienia, od których ziemia pęka jak przypieczony pieróg... Czy tracący głowy w pobliżu Wrót ludzie potrafią pozostać ludźmi na tyle, żeby wejść we Wrota spokojnie, w sposób uporządkowany, jak na przechadzce?
Na początku każdego cyklu publikuje się spisy tych, którzy zginęli podczas ewakuacji. Każdy z nich został zadeptany przez ciebie, który teraz czytasz ten tekst. Dlatego, że ty przeżyłeś, oni zaś - nie.
Po co ustawia się Wrota?
I co się stanie, jeżeli któregoś dnia ludzkość przejdzie przez nie z dumnie podniesioną głową, nie zwlekając, ale i bez pośpiechu, podtrzymując każdego, kto się potknie? Co będzie, jeżeli się ziści to, co na razie wydaje się niemożliwe?
Możliwe, że wtedy skończy się cykl i kaganiec zostanie zdjęty. Odejdą w niebyt zdumiewające w swojej regularności trzęsienia ziemi, przestaną się też pojawiać znikąd nieznane wcześniej astronomom komety. A dalfiny zaczną dojrzewać daleko od brzegu.
A zresztą, co nam mogą zrobić jakieś tam glefy, kiedy przestanie nam grozić apokalipsa?
Ludzkość wreszcie ponownie zacznie się rozwijać. Rozwijać się, a nie biegać w kółko, rozkręcając ten cyrkowy bęben. Możliwe, że ten, kto otwiera Wrota, uzna, iż teraz ludzkość godna jest istnienia bez sznura?
Nie, nie pytajcie mnie, kto tworzy Wrota.
Tego nie wiem.
(Z niepublikowanych artykułów Andrieja Zarudnego.)
* * *
Bibliotekarka przy wejściu była jeszcze prawdopodobnie na poły ślepa, ponieważ człowiek o dobrym wzroku natychmiast odkryłby podmianę. Karta biblioteczna była wystawiona na nazwisko Rysiuka Igora Grigoriewicza, a Lidka, chociaż w spodniach, męskim płaszczu i z wsuniętymi pod czapkę włosami, nie bardzo była do niego podobna. Nawet jeżeli uwzględnić to, że fotografia była stara i wyblakła.
Ale właśnie na to Lidka liczyła - na to, że nikt nie spodziewał się takiej bezczelności. Jakaż dziewczyna pójdzie do biblioteki z kartą biblioteczną opatrzoną fotografią mężczyzny? Tylko wariatka.
- Wariatka - krzywił się Rysiuk. Ale mimo wszystko zgodził się na taki wybryk. Choć trzeba przyznać, że podejmował nie lada ryzyko. Był przecież wzorowym studentem, dumą i nadzieją uczelni, zdobywcą nagród, dyplomów i posiadaczem nieskalanej opinii. Lidka wiedziała, że i ożenił się wyłącznie dla uzupełnienia tego wizerunku, z jakąś głupią jałówką, tylko po to, żeby mu urodziła dzieci, ponieważ dzieci są częścią wizerunku wzorowego obywatela. A przecież nie uląkł się skandalu i nawet zamówił książki ze spisu, który mu dostarczyła Lidka.
Przeszła do szatni i nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, zdjęła palto, przeistaczając się z niezwykłego młodzieńca w zupełnie zwykłą dziewczynę. Weszła do Sali, starając się iść spokojnie, by nie ściągnąć na siebie niczyjego wzroku. Pierwsza część planu przeszła gładko - teraz trzeba było przystąpić do realizacji fazy drugiej. No, oczywiście należało też liczyć się z niespodziankami - jak kontrola kart bibliotecznych.
Przed okienkiem, w którym wydawano książki, ustawiła się niezbyt liczna, ale jednak kolejka. Lidka spoglądała w sufit - nowy budynek wzniesiono w stylu awangardowym i od widoku tych wszystkich okrągłych okienek i wylotów świetlików dziewczynie zakręciło się w głowie. Musiała nieustannie oblizywać wargi; wydawało jej się, że wszyscy gapią się tylko na nią, a na jej ramię lada moment spadnie ciężka łapa...
W okienku tkwiła zwykła dziewczyna, co prawda w niebieskim mundurze z pagonami.
- Proszę - Lidka podsunęła jej rewers. - Mój przyjaciel zamówił przedwczoraj.
Dziewczyna lekko się zdziwiła:
- A czemu nie przyszedł sam?
- Jest zajęty. - Przepraszający uśmiech.
- A wasza karta biblioteczna?
Lidka wzruszyła ramionami:
- No przecież ja niczego nie zamawiam... Nie mogłam przedwczoraj, poprosiłam kolegę, a on...
- Nie można szybciej? - zapytał rozdrażnionym głosem ktoś z tyłu. Dziewczyna w mundurze westchnęła ze znużeniem. Przebiegła wzrokiem zamówienie Rysiuka, chrząknęła i odeszła w głąb; Lidce wydało się nagle, że poszła po dyżurnego milicjanta i że najlepsze, co teraz może zrobić, to natychmiast zniknąć. Biegiem w dół do szatni... Ale to byłoby tak, jakby wskazała Rysiuka palcem, przecież jego karta zostanie tutaj!
Najtrudniejsze ze wszystkiego było zrobienie obojętnej miny. I nie oglądanie się na tego, kto tak bardzo w porę poprosił bibliotekarkę, żeby się pospieszyła.
W końcu dziewczyna z pagonami wróciła - sama i ze stosem książek. Patrząc na idącą pomiędzy wysokimi regałami bibliotekarkę, Lidka zwróciła uwagę na fakt, iż mundurowa kurtka (a może należało ją nazwać frenczem?) lekko odstaje z przodu. Co najmniej piąty miesiąc.
Dziewczyna, to znaczy kobieta, bez jednego słowa podała Lidce książki i kartę Rysiuka i Lidka dość głupio pomyślała, że brzemienne kobiety nie powinny się denerwować. Po co jej zamieszanie ze sprawdzaniem karty, wzywaniem milicjanta i skandalem.
- Dziękuję - skwitowała ją Lidka, choć młoda bibliotekarka już jej nie słuchała.
W sali nie było tłoku, ale i nie dałoby się powiedzieć, że jest pusta. Lidka wahała się przez chwilę; ani jedno miejsce nie wydało jej się dostatecznie odosobnione. Jak by nie usiąść, zewsząd cię widać...
- Przepraszam...
Ktoś ją potrącił, jednocześnie się usprawiedliwiając. Trącono ją zręcznie, pod łokieć, stos książek się zachwiał i trzy tomy od razu rąbnęły o podłogę.
- Ależ ze mnie niezdara... przepraszam raz jeszcze...
Odruchowo się pochyliła, by podnieść leżące na ziemi książki i prawie zderzyła się głową z tym, kto przed chwilą ją tak pechowo potrącił, a teraz spieszył z pomocą.
Niezgrabiaszem okazał się starszy już mężczyzna, tęgi, ale nie tak gruby jak podczas ich ostatniego spotkania. Widziała go przed dwoma laty, przed minioną apokalipsą. „Idź dziewczyno i ucz się dobrze... Andriej Igorowicz byłby zadowolony”.
Lidka pobladła tak, że jej twarz zesztywniała niczym drewniana maska.
- Lida! - stwierdził pracownik OP zatroskanym tonem. - W pierwszej chwili was nie poznałem... Patrzę, ktoś znajomy.
Podniósł książki, strzepnął z nich nieistniejący kurz i mimochodem zerknął na tytuły.
- Oho! Widzę, że na serio postanowiła pani zająć się historią najnowszą? Z pewnością pani studiuje? Słusznie, słusznie, jest pani młodą osóbką, zdąży pani zrobić dwa fakultety przed urodzeniem dziecka, potem doktorat i znów do książek... w końcu przy dziecku zawsze może posiedzieć kto inny. Jest komu posiedzieć, prawda?
Mówił, i jak dawniej świdrował ją wzrokiem. Być może robił to z zawodowego nawyku. Oczy same podczas długiego życia nauczyły się świdrować rozmówców, bo świdrują wszystko, co się rusza...
- Jest - odpowiedziała Lidka.
W końcu wszystko mogło okazać się przypadkiem. Wysoki rangą urzędnik OP ma wiele spraw w zamkniętej dla czytelników bibliotece uniwersyteckiej. Zobaczył znajomą dziewczynę i postanowił porozmawiać... oni wszyscy mają znakomitą pamięć wzrokową.
Owszem, ale po co od razu ją popychać? Czyżby był taki niezdarny? I czy przypadkiem to nie jego głos ponaglił bibliotekarkę, gdy zaczęła się interesować jej kartą biblioteczną?
- Dziękuję - odpowiedziała, biorąc z jego rąk elegancko podawane książki. - Bardzo mi się spieszy... Praca semestralna... - dodała, nie wiadomo po co.
- A na którym jest pani roku?
- Na pierwszym - odpowiedziała machinalnie.
- Rozumiem... A kto wykłada?
Lidka milczała i patrzyła operowi w oczy ciężkim, ponurym spojrzeniem, jakby chciała zapytać: „Mało mnie wymęczyłeś? Co cię to obchodzi? Czemuś się do mnie przyczepił, szpiegu, klawiszu jeden...”
- Lido... - odezwał się grubas niespodziewanie łagodnie. - Zapewniam panią, że nie zamierzałem pani przeszkadzać. Ani straszyć...
- A czego miałabym się bać? - zapytała, siląc się na spokój i rzeczowość.
- Lido... czy możemy porozmawiać?
- O czym? - mocniej przycisnęła książki do piersi.
Twarz grubasa posmutniała, jak wtedy, w gabinecie:
- O spadku po Andrieju Igorowiczu. O tekście, który pani znalazła. I jeszcze o tym, że przychodzi pani do zamkniętej uniwersyteckiej biblioteki z czyjąś kartą biblioteczną.
* * *
- Więc po co istnieją służby ubezpieczeń? Po co? Wyobraź sobie, dziewczyno, taką oto sytuację - wszyscy wracamy, wychodzimy z Wrót, a tu żadnej władzy nie ma. Ani milicji. Ani inspekcji ubezpieczeniowej. Ani tego pogrążonego w wiecznych sporach parlamentu... Niektórzy zginęli, inni zostali... Zanim się policzą, zarejestrują, ogłoszą nowe wybory - wiesz, co będzie? Niczego nie będzie. Wszystko, co ocalało po apokalipsie, zostanie rozgrabione, zawłaszczone i odebrane prawowitym właścicielom zgodnie z jedynym prawem - prawem silniejszego. Zamiast odbudowywać domy i niańczyć dzieci, ludzie będą musieli walczyć z rozmaitymi szumowinami o miejsce pod słońcem, jak w epoce jaskiniowej! Cofniemy się do jaskiń, do wieku kamiennego - historia zna kraje, których teraz już nie ma - właśnie dlatego, że nie miały silnej władzy, która by zapewniła ciągłość rządów po apokalipsie!
Lidka siedziała na mokrej ławeczce w parku. Wszędzie krążyły mamusie z wózeczkami, to tu, to tam rozlegał się wrzask jakiegoś niemowlaka; ciekawe, co mógłby sobie pomyśleć ktoś patrzący z boku, zobaczywszy siedzących obok siebie młodą kobietę i grubasa w starszym wieku, przecież nie miał wypisane na czole, że pracuje w OP i jest po prostu dobrym wujaszkiem Mikołajem Iwanowiczem...
- Myślisz, że podczas „umówionego opóźnienia” ewakuują się tylko tłuste urzędasy? Nie. W skład kontyngentu wchodzi cała grupa różnych ludzi - takich, których działalność podczas pierwszych dni po apokalipsie jest wprost niezbędna i konieczna do tego, żeby przeżyła reszta. W tej liczbie i niektórych urzędników. Wszystkie kraje postępują tak samo - w takim lub innym stopniu, ale trzymają się bardzo podobnej procedury!
Nikołaj Iwanowicz umilkł na chwilę. Obok niego klapnął na powierzchnię ławki strzęp ptasich odchodów. No proszę, nawet ptaszek go chybił, niewiele, ale chybił...
- Ale po co te kłamstwa? - zapytała Lidka cicho.
Oper uśmiechnął się ze znużeniem:
- Owszem, kłamstwa są złe. Ale ludzie już tacy są. Nie potrafią znieść myśli, że drugi ma lepiej od nich - w czymkolwiek. Nie znoszą myśli, że ktoś jest od nich lepszy, a jeszcze trudniej znieść im to, że ma większe przywileje. Wyobraź sobie: stoją Wrota, wali w ich stronę tłum - a ktoś tam z głośnikiem w łapie poleca, żeby przepuścić tego lekarza, tamtego sędziego albo innego urzędnika, dlatego że będą potrzebni od razu po apokalipsie... żywi i, że tak powiem, w całości. Jak zareaguje garnący się do Wrót tłum? Możesz to sobie wyobrazić?
- Kłamstwo w imię zbawienia? - tak samo cicho jak przedtem zapytała Lidka. - I śmierć też w imię zbawienia?
Nikolaj Iwanowicz westchnął ciężko. Otworzywszy portfel, wyjął paczkę papierosów i okrągłą plastykową fiolkę szybko rozpuszczalnej aspiryny.
- Długo znałem Andrieja. Był chyba moim jedynym przyjacielem.
Lidka długo patrzyła, jak zapala papierosa, a potem chowa zapalniczkę i powoli wyciąga zatyczkę z fiolki „aspy”.
- Czy uwierzysz, jeżeli ci powiem, że przyjaźniłem się z Andriejem?
Na wargach Lidki pojawił się uśmiech:
- Potem się okazało, że istotnie ma bardzo wielu przyjaciół.
Nikołaj Iwanowicz starannie strząsnął popiół w otwartą fiolkę.
Wysoki urzędnik państwowy najwyraźniej wcale nie wstydził się tego, iż nosi przy sobie takie brzydactwo, jak popielniczka z pustego opakowania aptecznego; na twarzy Lidki musiało się odbić niedowierzanie i zaskoczenie.
- Talizman - wyjaśnił krotko Nikołaj Iwanowicz i ostrożnie postawił „aspę” na skraju ławeczki.
Palił także nieładnie - zaciągał się szybko i płytko i nawet papieros trzymał tak, jakby ściskał w palcach wesz.
- Widzę, Lido, że wierzysz mi i nie wierzysz. A ja wtedy przez kilka dni pod rząd nie spałem. Cała nasza służba stawała na uszach. Wiesz, ile wersji musieliśmy sprawdzić?
Lida lekko uniosła podbródek.
- I co z tego? Mam się pocieszać ilością waszych wersji? Sam pan chyba był w tym... kontyngencie. Po cóż mielibyście szukać winnych wśród swoich? Nie. Tacyście mocni, aż strach... wszystko wam jedno, zabić szczura czy deputowanego... zabić go w domu... nie na ulicy, czy podwórku... w jego własnym mieszkaniu. Pod samym nosem ochroniarzy! I nic. Mordercy żyją... spacerują sobie po ulicach... Wykonawców sprzątnięto i po wszystkim. A wyście nie szukali! Pokręciliście się tylko tu i tam, dla pozorów!
Nie bała się wcale, że Nikołaj Iwanowicz się obrazi, przybierze oficjalną minę i zażąda od niej wyjaśnień w sprawie podstawionej karty bibliotecznej. Dawno już wyszli z biblioteki i nie miał żadnego powodu, by ją zatrzymywać, ciągnąć z powrotem, dokonywać rozpoznania i konfrontacji z obojętną ciężarną bibliotekarką. A gdyby nawet się na to zdecydował, to wystarczy, ze zacznie się drzeć, łapać za brzuch i grozić natychmiastowym poronieniem. Zobaczymy, kto pierwszy da za wygraną...
Ale grubas nawet nie pomyślał o tym, żeby się obrażać. Przeciwnie, na jego twarzy pojawiło się coś na kształt współczucia.
- Rozumiem, Lida... wszystko rozumiem. Ile ty masz... osiemnaście? Wszystko jasne...
- Oczywiście - Lidka z uporem kiwnęła głową. - I doskonale wiadomo, kto go zabił. Bierzesz listę członków kontyngentu, wodzisz po niej palcem...
- O właśnie - westchnął Nikołaj Iwanowicz. - Wodzisz palcem... i trafiasz prosto w niebo! Chcesz postawić pasjans?
Lidka nie zrozumiała.
- Pasjans, suma wersji. Wyliczenie kolejnych. Na przykład mogli go zabić ci bojownicy o czystość duszy, którym przewodził Brodowski. Mogli?
Lidka przypomniała sobie, że Rysiuk mówił chyba to samo.
Co prawda, Rysiuk niczego nie wiedział o telewizyjnym wystąpieniu, do którego się szykował Zarudny i o „umówionym opóźnieniu”.
A może wiedział?
- Po drugie, zabójstwo mogli opłacić jego koledzy politycy. Wiesz, jak bardzo im przeszkadzał? Wiesz, że miał duże szansę na to, by zostać Prezydentem?
Tuż obok, całkiem blisko, w cieniu starej topoli chudziutka kobieta w wieku dziewiętnastu lat bez powodzenia usiłowała uspokoić zdrowego bobasa w pasiastym wózeczku. Bobas upierał się, żeby usiąść. Niech to licho, kiedy ci ludzie z tym nadążają?
Lidka podniosła wzrok na rozmówcę.
- Prezydentem? Mówicie prawdę?
- Ależ oczywiście! A rządzący wtedy Prezydent nie miałby nic przeciwko objęciu władzy i w tej kadencji. I pewnie mu się uda, wszystko na to wskazuje. Nie, niczego absolutnie nie sugeruję. Tylko tak... wskazuję drugą z możliwości. Po trzecie... czy ty wiesz, że był współudziałowcem siedmiu wielkich firm?
Lidka mimo woli otworzyła usta:
- Andriej Igorowicz?
- Wyobraź sobie. A czy wiesz, co to konkurencja, machinacje finansowe, niespłacone w porę kredyty? Słyszałaś takie słowa choćby w telewizji? To, co pozornie wygląda na zabójstwo polityczne, może mieć zupełnie inne tło. Rozumiesz?
Lidka mrugała powiekami, jak wezwany do tablicy uczeń pierwszej klasy. Domyślała się, że głupio wygląda, ale niczego nie mogła na to poradzić.
- Dalej... po czwarte. A może po piąte? Z mieszkania Zarudnego zniknęły znaczne pieniądze. Jest zupełnie możliwe, że napastnicy byli zwykłymi bandytami. Powiedzmy, przyszło trzech, wzięli mniej, niż się spodziewali i jeszcze spartolili robotę, został trup... właściwie to dwa trupy, jeżeli wliczyć dozorcę, który zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Potem zabrali się do podziału, jeden zabił dwóch wspólników i wrzucił ciała do zatoki.
- Mało przekonujące - wtrąciła Lidka.
Nikołaj Iwanowicz wzruszył ramionami.
- Prawdziwy bieg wydarzeń nie zawsze oddaje ta wersja, która jest najbardziej przekonująca. Przy okazji - Zarudny miał kolekcję znaczków, która została mu po dziadku i za tę kolekcję niektórzy z fanatyków dawali cały majątek, on jednak się uparł i nie chciał jej sprzedać. Co, pierwszy raz słyszysz o znaczkach? A kolekcji nie znaleziono. Jeden znaczek z tej kolekcji pojawił się przypadkowo, kilka miesięcy po apokalipsie, kiedy już prześledzić jego drogi praktycznie się nie dało. Sama widzisz. Który to już punkt? Dalej: wersja najbardziej popularna „Krwiopijcy zabili Zarudnego”. Wiesz, kogo w pewnych kręgach nazywa się krwiopijcami? Nafciarzy, przemysłowców... Andriej przedstawiał w parlamencie bardzo kontrowersyjne projekty ustaw. Był reformatorem, a kto ich lubi? Znudziło ci się? A przecież jest jeszcze pewna kobieta... a raczej była. Bardzo zamożna, bardzo ekstrawagancka, przed kilkoma laty Zarudny miał z nią pewne problemy. Wszystko wskazuje na to, że wzięła go na cel, on zaś nie wykazał się dostateczną stanowczością. Co, ruszyło cię? Rumieniec na twarzy? Dzieciom się takich rzeczy nie opowiada, ale dzieci, Lido, zostały w poprzednim cyklu... a teraz wszyscy są dorośli, poza tymi w wózeczkach. Ta dama wkrótce po morderstwie popełniła samobójstwo. Ale przedtem sprzedała dom pod miastem, a pieniądze przepadły, czort wie gdzie. Na opłacenie zabójców z pewnością by wystarczyło. Zamordowano go na jej polecenie, a potem sama się powiesiła, dręczona żalem i wyrzutami sumienia. Jak w serialu. Nieprawdopodobne? Ale kto wie...
Lidka siedziała, wciągnąwszy głowę w ramiona. Czuła się tak, jakby ktoś położył jej na plecach ciężki wór i dla pewności, że nie spadnie, docisnął go drugim.
Ostry poryw wiatru strącił z ławeczki fiolkę po „aspie”. Nikołaj Iwanowicz nie leniąc się, podniósł swój skarb i starannie wytrzepał na klomb resztki popiołu.
- Powiecie jeszcze, że na jego śmierci zależało kosmitom - stwierdziła Lidka przez zęby.
Nikołaj Iwanowicz delikatnie potarł palcami koniuszek nosa.
- A diabli to wiedzą. Weź pod uwagę, że strzały były absolutnie bezgłośne, w ciągu kilku sekund przeszukano całe mieszkanie, a jednocześnie dwóm sąsiadkom, jednej z góry i drugiej, mieszkającej naprzeciwko, przydarzył się atak serca...
- Naprawdę? - wymamrotała Lidka.
- Ja się nie usprawiedliwiam... Po prostu chcę ci udowodnić, że to, co siedemnastoletniej dziewczynie może się wydać bardzo proste, w rzeczywistości okazuje się dość skomplikowane, Wybacz. Chcesz, to załatwię ci kartę biblioteczną. Żebyś się więcej nie musiała tak męczyć.
- Możecie coś takiego zrobić? - zapytała dość głupio.
Gdzieś pod potylicą łupał ją nieznany wcześniej ból.
* * *
Podczas kilku ostatnich tygodni mama schudła, co wcale nie dodawało jej uroku. Miłą z wyglądu jeszcze do niedawna kobietę szpeciły teraz ostre, wystające kości policzkowe i zapadnięte policzki; poród był ciężki, synek okazał się dzieckiem rosłym i niespokojnym, często płakał, ssał jak dziki i nieustannie był głodny.
- Lido... kilka razy dzwonił Sławek. Coś tam się u nich stało.
Serce w niej zamarło. Jeszcze tylko tego brakowało.
W dawnym mieszkaniu Zarudnych długo nikt nie odbierał telefonu. A przecież aparat wisiał w przedpokoju i zwykle któraś z mieszkających tam mamusiek była w pobliżu, w kuchni albo w łazience.
W końcu odebrał Sławek.
- Cześć... no, nareszcie. Słuchaj Lidka... ale numer... Wcale nie był przygnębiony. Przeciwnie, jego głos był pełen życia i euforii.
- Lidka... zwrócili nam mieszkanie!
- Co? - wydało jej się, że źle usłyszała.
- Zwracają nam mieszkanie! Całe! Jutro wysiedlają wszystkich obcych. Dają im pokoje gdzie indziej. Lidka...
Sławka umilkł, starając się opanować głos. Żeby nie chlipnąć prosto do słuchawki.
- Lidka... - przeszedł na szept. - Tu będzie... pamiątkowe mieszkanie... po ojcu. Na domu powieszą tablicę... z brązu. Lida... przyjedź.
Nie bardzo jej się chciało wierzyć w to, że Sławek zwariował. Zresztą... czemuż miałby to robić?
- Mamo... wrócę za dwie godzinki...
Mama spojrzała w bok.
- Liczyłam na to, że posiedzisz z Paszą... a ja trochę pośpię.
Lidka odetchnęła, choć czuła ukłucia wyrzutów sumienia.
- Mamo... u Zarudnych... Nie, nie mogę. Niedługo wrócę, to sobie pośpisz, obiecuję!
I uciekła - szybciutko, żeby się nie rozmyślić.
* * *
Przez całą noc śniła ten sam sen. Budziła się, uśmiechała bezmyślnie do ciemnego sufitu, obracała na drugi bok i... śniła ciąg dalszy. Było to zdumiewające, nic takiego wcześniej jej się nie przydarzało, sen jednak ciągnął się jak rozdziały książki, tykał zegar, w kuchni zapalało się i gasło światło, maluchy budziły się kolejno, marudziły przez chwilę i zasypiały - a sen trwał, zaczynając się za każdym razem w tym samym miejscu, w którym go przerywało przebudzenie się Lidki.
Śnił się jej deputowany Zarudny. Andriej. Łóżko Lidki stało pośrodku parku, Lidka wylegiwała się, absolutnie nie przejmując się obecnością przechodniów. Andriej siedział na krawędzi łóżka, trzymał Lidkę za rękę i opowiadał coś bardzo interesującego i ważnego, tyle że - na nieszczęście - niezwykle szybko umykającego z jej pamięci. Obudziwszy się, Lidka nie mogła przypomnieć sobie ani jednego słowa, choć przepełniała ją radość i duma z tego, że Andriej darzy ją takim zaufaniem.
Potem ją pogładził po głowie. Usiadła na łóżku, on zaś ją objął, jak wtedy w ogrodzie zoologicznym. Zapłakała i we śnie, i na jawie - wiedziała, że Andriej wkrótce odejdzie, ona zaś bardzo chciała, żeby jeszcze trochę z nią posiedział...
Niemowlak znów zaczął pobekiwać. Pełnym oburzenia basem, czyli była to sześciomiesięczna Jana, kuzynka Lidki, która do tej pory nie potrafiła przespać spokojnie sześciu godzin. W kuchni zapaliło się światło, zaraz potem rozjaśniło się na korytarzu i rozległ się odgłos człapania kapci Timura; kiedyż wreszcie to się skończy...
Lidka wstała. Podeszła do biurka i zsunęła książki na brzeg blatu. Andriej patrzył ciepło i spokojnie, jak żywy... niewiele brakło, a zmrużyłby oczy, kiedy w twarz zaświeciła mu nocna lampka.
- Jesteś tu?
Po raz pierwszy zwróciła się do niego przez „ty”. Wcale się nie obraził.
Lidka zmrużyła oczy i przytuliła policzek do zimnego szkła.
* * *
Ławeczka była składana, krucha i dość wysoka. Sławek musiał balansować; wlazłszy na ławeczkę, niespiesznie i starannie wodził specjalną miękką szmatką po tablicy pamiątkowej, na której wyrzeźbiono ostry profil Andrieja Igorowicza, bukiet nikłych brązowych goździków i napis oznajmiający, że w tym domu, w latach takich to a takich żył wybitny uczony, działacz polityczny i społecznik, A.I. Zarudny.
Lidka stała obok i czekała.
Wreszcie Sławek uporał się z pracą. Szmatkę zaciągnęło miedzią, ale rzeźba raczej się nie zmieniła - prawy policzek deputowanego, ucho i lok włosów pięknie lśniły miedzią. Litery były ciemne i surowe.
Przed tygodniem, zaraz po wywieszeniu tablicy, ktoś oblał ją farbą - nocą, chyłkiem, żeby się zemścić czort wie za co na uwiecznionym w brązie akademiku. Wezwano milicję, ale sprawcy zbezczeszczenia nie znaleziono. Sławek sam zmył rzeźbę oliwą zmieszaną z acetonem; zaciskał przy tym zęby tak, że zgrzyt słychać było na całym podwórzu. A Lidka przypomniała sobie wtedy Nikołaja Iwanowicza z plastykową popielniczką po aspirynie i jego pasjansem z prawdopodobnych, a wśród nich i kompletnie idiotycznych wersji.
Trzeba wspomnieć, że Nikołaj Iwanowicz pojawił się kilka razy u Zarudnych. Pił herbatkę w odnowionym saloniku, Klaudia Wasiliewna częstowała go koniakiem, który jakoś przetrwał apokalipsę i długo, w barwnych słowach wspominała męża. Lidka wiedziała o tym od Sławka - sama nie widziała się z operem od dnia, kiedy w sekretariacie biblioteki historycznej wydano jej nowiutką, laminowaną plastykiem kartę biblioteczną.
- Dzwonił Dymitr Aleksandrowicz - stwierdził Sławek, jednocześnie niezgrabnie zeskakując z ławeczki. - Jesienią szykuje się konferencja naukowa, poświęcona pracy i pamięci ojca...
Na imię i nazwisko deputowanego Dymitra Aleksandrowicza Wierwerowa można się teraz było natknąć niemal wszędzie; po raz pierwszy Lidka usłyszała je od Sławka i nie bez zdziwienia przypomniała sobie, że dawno temu, jeszcze przed apokalipsą, czytała o tym człowieku na stronach „Wiadomości Parlamentarnych” i zapamiętała jego dźwięczne, nieco zabawnie brzmiące nazwisko.
To właśnie Dymitr Aleksandrowicz był tym człowiekiem, któremu Zarudni zawdzięczali mieszkanie, pamiątkową tablicę i wiele innych rzeczy. To dzięki jego staraniom nazwisko Andrieja Zarudnego odkopano spod ruin pozostałych po minionej apokalipsie, oczyszczono i umieszczono na tarczy. Dzięki niemu wydano trzy tomy prac naukowych Zarudnego - i to na początku cyklu, kiedy drukarnie zawalone były poradnikami sanitarnymi! Dzięki niemu Sławek wydobył się wreszcie z depresji i szykował do egzaminów na uniwersytet - gdzie z pewnością się dostanie... wcale nie musi ślęczeć nad książkami...
- Słyszysz, Lidka? Jesienią będzie konferencja...
Potrząsnęła głową:
- Aha. To świetnie.
Brązowy Andriej Igorowicz patrzył gdzieś w bok - w głąb podwórza, gdzie porozstawiano liczne wózeczki, tak już wszechobecne, że Lidka przestała je niemal zauważać.
- Mam do ciebie sprawę - stwierdził Sławek, patrząc w asfalt. Lidka drgnęła, usłyszawszy jego głos:
- Co się stało?
- Poczekaj - chłopak potrząsnął ramionami, jakby przejął go nagły chłód. - Zaniosę ławeczkę i zejdę...
- A co to za sprawa, że nie można o niej pogadać w domu? - uśmiechnęła się Lidka.
- Mówię, poczekaj...
- Ale chciałabym zajść do toalety... - stwierdziła dziewczyna. - Można?
Ostatnio, gdy tylko się dało, ćwiczyła w sobie bezpośredniość i bezceremonialność.
Klaudia Wasiliewna była w domu. Spojrzawszy na tęgą kobietę w domowej sukni, Lidka nie omieszkała spostrzec i przedwczesnej otyłości, i siwizny, i zbyt głębokich zmarszczek. Gdyby Andriej Igorowicz żył, zobaczyłby, co się zrobiło z jego „kwiatuszka najpiękniejszego”! Czy tak trudno zadbać o siebie?
Gdyby Andriej Igorowicz żył...
Weszła do łazienki. Dokładnie umywszy ręce, spojrzała na odbicie swojej twarzy w zwierciadle. Szczupła, a nawet chuda, ciemnowłosa dziewczyna o jasnej cerze, przenikliwie i ostro patrząca pięknymi, choć nieco zaczerwienionymi od braku snu oczami. Nie za bardzo podobna do tamtej ciamajdy, która spacerowała z Andriejem Igorowiczem po opustoszałym ogrodzie zoologicznym...
Westchnęła. Zakręciwszy kran, wyszła z łazienki; w kuchni Sławek sprzeczał się po cichu z matką, a gdy usłyszał kroki Lidki, wyszedł jej naprzeciw.
- Lid, zejdź na dół, ja zaraz przyjdę. Poczekaj...
I ci mają problemy, pomyślała Lidka.
Na klombie przy bramie rosły niebieskie i prawie bezwonne kwiaty. Czekając na Sławka, Lidka co chwila podchodziła, próbując je powąchać. Za każdym razem wciągała powietrze tak energicznie, że płatki zatykały niemal jej nozdrza.
Sławek wyszedł po dziesięciu minutach.
- Chodźmy...
Milcząc, przeszli w głąb podwórka - była tam dziura w płocie. Sławek bezceremonialnie przelazł pomiędzy wygiętymi prętami ogrodzenia i pociągnął za sobą Lidkę, a po przejściu przez kolejne podwórko trafili na dawny, dziecięcy plac zabaw. Kiedyś Zarudny młodszy musiał tu nieźle rozrabiać, a w każdym razie dobrze wiedział, dokąd Lidkę przyprowadzić - drewniany pawilonik był na tyle otwarty, że Lidka nie poczuła się zagrożona, ale i dostatecznie odosobniony, żeby można było porozmawiać, nie przejmując się spojrzeniami wszechobecnych młodych mam.
Sławek wyciągnął z kieszeni złożoną poczwórnie gazetę, rozścielił ją na niziutkiej ławeczce, posadził Lidkę i sam rozsiadł się naprzeciwko.
- Więc tak... urodził mi się dzieciak.
Lidka przez chwilę wsłuchiwała się w samą siebie. Żadnej reakcji... oprócz uprzejmego zdziwienia.
- Naprawdę? - zapytała, ponieważ Sławek czekał na jakąś odpowiedź.
- Naprawdę! - stwierdził lekko wyzywająco. - I być może będzie jeszcze jeden.
- Ile? - zapytała, jakby mowa była o biletach do kina.
- Dwa! I co z tego? - odparł zaczepnie Sławek.
- Bliźniaki? - zapytała Lidka uprzejmym tonem. - Podwójna ciąża?
- Nie... od różnych matek - odpowiedział Sławek przez zęby.
Teraz Lidka zdziwiła się naprawdę. Sławek patrzył na nią i nie uciekał spojrzeniem w bok.
- Sław... ale czego oczekujesz ode mnie?
- A tobie jest wszystko jedno, co? - zdenerwował się chłopak. - Dawno wiedziałem, że jesteś frygidą!
Lidka milczała. Nie była pewna, czy dobrze pojmuje znaczenie słowa „frygida”. Brzmi paskudnie, ale czy należy się obrazić?
Sławek także umilkł. Przy wejściu do pawiloniku kąpał się w piasku jakiś wróbel.
Wczoraj Lidka miała rozmowę z mamą. Aluzje, niedomówienia i przypadkowo rzucane słowa godziły w nią i dawniej, ale wczoraj odbyły ze sobą prawdziwą i ciężką jak deska rozmowę.
„Powinnaś pomyśleć o dziecku” - stwierdziła mama, przekonawszy się, że aluzje nie robią na Lidce wrażenia. Lidka usiłowała sprawę przemilczeć, ale matka tego dnia była wreszcie wyspana, wypoczęta i w wojowniczym nastroju. „Powinnaś pomyśleć o dziecku, choćby o jednym. Sama jeszcze jesteś prawie dzieckiem, ja wszystko rozumiem, Lido, ale cykl nie będzie czekał. Pamiętasz przecież, jak niedobrze jest być najmłodszym dzieckiem... nie ryzykuj niepotrzebnie, proszę cię”.
- Więc jak, ożenisz się z dwiema na raz? - zapytała Lidka ostrożnie.
- Idiotka - stwierdził Sławek głosem bez wyrazu.
Lidka westchnęła.
- Niech ci będzie, idiotka. Sław, przecież ty jesteś mi zupełnie obojętny. I zawsze byłeś. Twój ojciec... był prawdziwym mężczyzną. A ty - dobrze grasz w stołowego hokeja. I czasami jesteś podobny do Andrieja Igorowicza... kiedy nic nie mówisz.
Sławek splótł palce i zacisnął je tak, aż mu zbielały knykcie. A potem spojrzał na Lidkę, jakby zobaczył ją pierwszy raz w życiu.
- No tak. I co z tego? - uśmiechnęła się dziewczyna.
Sławek przełknął ślinę. Poruszył długą szyją. Lidka siedziała, spodziewając się, że chłopak wstanie i odejdzie, ale minuty biegły i nic się nie działo. Sławek nadal siedział. Od wilgotnych desek pawilonu zaciągało jakimiś niejadalnymi grzybami.
- W Parku Kwietniowym, obok nabrzeża - zaczął Sławek głuchym tonem - tam, gdzie jest pomnik Bohaterskich Nurków... jest taki placyk. Zbierają się tam dziewczęta, które nie mają ochoty na wychodzenie za mąż, a dziecko mieć trzeba... bo cykl i takie tam... specjalnie się tam zbierają, pojmujesz? I chłopaki tam przychodzą... tacy, którzy... Mówiąc krótko, też nie chcą się żenić. Poszedłem tam... bo z tobą bałem się zacząć rozmowę! Nawet... - machnąwszy ręką, zawarł w tym geście tyle rozpaczy i desperacji, że Lidka mimo woli się zamyśliła. Ta paskudna historia w szkolnym muzeum, która zdarzyła się w poprzednim życiu, nie mogła nie wywrzeć wpływu na psychikę Sławka. To ona, Lidka, uwierzyła na słowo Andriejowi Igorowiczowi i wyrzuciła wszystko z pamięci. A Sławek... z pewnością w chłopcach włączają się jakieś inne mechanizmy, takie, o których Lidce niczego nie wiadomo. Najwyraźniej on o tamtym nie zapomniał.
- Krótko mówiąc, znalazłem tam dziewczyny, które zechciały się ze mną zaprzyjaźnić. Jedna ma pokój we wspólnym mieszkaniu. Niedawno urodziła... a druga się spodziewa... trzecia jeszcze nie wie, ale podejrzewa... No więc tak. I bardzo dobrze, że ciebie w ogóle to nie rusza... znaczy, nie ma sprawy...
- A co potem? - zapytała Lidka cicho.
- Potem to każda z nich spotka swego pięknego księcia i wyjdzie za niego za mąż - Sławek zmrużył oczy. - A ponieważ dziecko już jest, z wyborem kandydata nie będzie pośpiechu. Bywa przecież, że księżniczka przeczeka swój kobiecy cykl, a gdy się doczeka tego wymarzonego, pociąg, okazuje się, już odjechał... i siedź jak stara kwoka do czterdziestki albo i dłużej. A jakaż idiotka zdecyduje się na poród w wieku lat czterdziestu?
Lidka zagryzła wargi.
„Rozumiesz chyba, że jeżeli przepuścisz sposobność teraz, prawie na pewno zostaniesz bezdzietna? Na całe życie? Pierwsze dziecko w wielu trzydziestu siedmiu lat, to wielkie ryzyko, szczególnie jeżeli weźmie się pod uwagę, co wyrabia się w szpitalach w pierwszych latach po apokalipsie”. „Ale ja chcę pójść na studia” - stwierdziła Lidka, ale gdy tylko to powiedziała, zrozumiała, że popełnia błąd. Matka nastroszyła się, na jej bladych policzkach wystąpiły rumieńce. „Przemawia przez ciebie egoizm! Za kilka lat będziesz sobie mogła zdawać, gdzie zechcesz, ale urodzić dziecka już nie urodzisz, bo kobiece cykle gwiżdżą sobie na twoje ambicje i zachcianki... Czyżbyśmy z ojcem wychowali tak nieodpowiedzialną, infantylną i egoistycznie nastawioną osobę?!”
Lidka aż zachwiała się pod naporem takiej burzy argumentów, a matka, ujrzawszy jej zmieszanie, natychmiast zmieniła taktykę: „Widziałaś, w co się zmieniają kobiety, które przeoczyły swój czas? Ty też chcesz zostać taką wyschniętą, wściekłą na cały świat, malowaną kukłą? Czyżbyś sama nie chciała mieć obok siebie silnego mężczyzny, na którym zawsze będziesz mogła polegać? Nie chcesz mieć na ręku własnej, kochanej, ciepłej maleńkiej istotki? Naprawdę nie chcesz tego wszystkiego?”
Niewiele brakło, a Lidka rozpłakałaby się.
Silny, budzący zaufanie, kochany do szaleństwa mężczyzna spoglądał na nią spod szkła na stole. Sny były boleśnie przejmujące - Lidka coraz mocniej obejmowała poduszkę, czuła dotyk ciepłych, obcych rąk, wsuwających się jej pod piżamę. Rankiem jak zwykle szła do biblioteki, machinalnie wyciągała z gniazda najpierw długą skrzynkę z literami „Za”, a potem zabierała się do innych skrzyneczek katalogu, przebierała kartonowe fiszki, porównywała drugie spisy odniesień - i dziękowała w duchu licealnym tetrykom za to, że przywykli do prac z długimi listami materiałów źródłowych. Wśród bibliotecznej klienteli była chyba jedyną młodą kobietą. Mama zaś uważała, że wszystkie te nikomu niepotrzebne samodzielne poszukiwania nie są warte jednego kwiku niemowlaka, czerwonego, głupiego, ale jakże cennego...
- A co znaczy: „frygida” - zapytała, spoglądając na kąpiącego się w piasku wróbelka.
- To... - Sławek nagle poczerwieniał, jakby ktoś mu pod skórą przekłuł bukłak z czerwonym winem. - Ot, tak sobie powiedziałem... Zezłości.
- Ze złości - jak echo powtórzyła Lidka. W piasku taplały się już trzy wróble. - A z matką o co się kłóciliście?
Sławek poczerwieniał jeszcze bardziej, choć przed chwilą Lidka byłaby gotowa przysiąc, że to niemożliwe.
- A co cię to obchodzi? No, wiesz... ona nic nie rozumie. Bez przerwy mi zawraca głowę, żebym się ożenił. Żeby w domu kwękał jakiś niemowlak, a nie...
Urwał.
Lidka uśmiechnęła się. I powiedziała, smakując każde słowo, jakby przesuwała w ustach czekoladkę:
- Wiesz, Zarudny... chciałabym mieć twoje problemy.
Sławek spojrzał na nią z niedowierzaniem w oczach: - Co?
- Nic. - Westchnęła. - Już od tygodnia nie mogę zamówić jednej książki. „Historia Wrót”, tom drugi. Twój ojciec z dziesięć razy się na nią powoływał. W centrali bibliotecznej remont, wstrzymano wydawanie książek. A ja potrzebuję teraz, nie mogę czekać. Oto problem, Sławku. Co tam te twoje brzemienne dziewczęta, obłapki, obmacywanki i inne sprawy.
Sławek otworzył usta. Natychmiast się opamiętał i je zatrzasnął. - To... TY?
- Posłuchaj, Zarudny - spojrzała mu prosto w oczy. - Zarudny... Piękne nazwisko. Więc tak... Postanowiłam, że nie będę mieć dzieci, Sławku. Mam ważniejsze sprawy.
Sławek patrzył. Jego okrągłe oczy wyrażały teraz nie tyle zdziwienie, co przestrach... jakby był dwunastoletnim chłopaczkiem, któremu przyjaciel przyznał się, że zamierza podłożyć petardę pod katedrę wychowawcy.
- Tak, Zarudny... jest taka sprawa. Sprawa, za którą oddał życie twój ojciec. I ty mi pomożesz, Sława. Wyjdę za ciebie za mąż.
Chłopak nerwowo przełknął ślinę.
- Przecież i tak będziesz się kiedyś musiał ożenić, prawda? I nie z pierwszą lepszą z tego placyku. Więc ożeń się ze mną. Chcę wstąpić na uniwersytet. Przyjmą mnie, jeżeli będę twoją żoną.
Sławek zatrzepotał powiekami, jak dziecko. I odezwał się niespodziewanie cichym i smutnym głosem.
- Wszystkie czegoś ode mnie chcecie. Tamtym potrzebne dzieci... tobie nazwisko.
Lidka uśmiechnęła się krzywo:
- Niczego nie stracisz. Będziesz sobie żył, jak żyjesz. Możesz się włóczyć za tymi swoimi dziewczynkami, nic mi do tego. Dzieci też nie potrzebuję. To dżentelmeńska umowa, a nie związek małżeński. Potem, jak zechcesz, możemy się rozwieść... Zrozumiałeś?
I złożyła mu na czole matczyny pocałunek.
Dobrze, że już dawno wytarła jej się pomadka z warg.