Pod koniec maja nagle się ochłodziło, a potem równie nagle zrobiło się ciepło. Lidce pękała z bólu głowa - przed samym Nowym Rokiem, który w tym cyklu przypadał drugiego czerwca, na miasto zwaliły się upały.
W szkole przebrzmiał ostatni dzwonek. W ogóle ostatni - ostatni w tym cyklu. Było to wydarzenie jednocześnie radosne i smutne; aktualni maturzyści i absolwenci z lat poprzednich, ich rodzice, bracia i siostry wyrażali współczucie nauczycielom, którzy znów będą musieli się przekwalifikowywać. Kilku pewnie uda się zaczepić jako wykładowcom w jakiejś szkole wyższej albo w technikum, inni będą zapełniać sobie czas korepetycjami albo pracami, które można wykonywać w domu, żeby potem, już w nowym cyklu zacząć od pracy w żłobku...
O zbliżającej się apokalipsie mówiono niewiele. Zakładano milcząco, że wszystkich maturzystów czeka dorosłe życie; Lidka stała w tłumie, przysłuchiwała się przemówieniom i przyglądała ludziom.
Skrócone rękawy szkolnych sukienek. Spódnice, obcięte nożycami do bardzo ryzykownej i niepraktycznej długości. Białe wstążki na krótko podciętych fryzurach dziewczyn, w całej młodszej grupie nie znalazłoby się i dziesięciu dziewcząt z długimi, nie obciętymi włosami. Podobno tak jest modnie...
Najbardziej zuchwali z chłopaków poobcinali szkolne spodnie, zamieniając je w bermudy i teraz świecą kolanami w oczy dyrowi i nauczycielom. Zostanie im to wybaczone - upał... a zresztą to ostatni dzwonek w tym cyklu...
Spodnie Andrieja zachowały normalną długość. Nie chciał nawet wdziać letniej bluzy - przeciwnie, wybrał koszulę z długimi rękawami i mankietami. W całej grupie kolegów mocno się wyróżniał - i nie tylko wyglądem.
- Andriuszka jest taki przystojny - stwierdziła mama Wadika i uroniła łzę. Nie z powodu urody młodzieńca, ale ot tak... moment był wzruszający.
Lidka milczała.
Należało jej się miejsce raczej wśród babuń, niż pomiędzy matkami. Prawie każda ze wzruszonych matron mogłaby być jej córką; słoneczny dzień był bezlitosny i ujawniał światu siwe odrosty barwionych przez Lidkę włosów, zamaskowane kremem zmarszczki, nabrzmiałe powieki i cienie pod oczami.
Ludzie ją rozpoznawali. Uprzejmie pozdrawiali. Niedawno jeszcze była w szkole dość popularną osobą; zapraszano ją na otwarte lekcje muzyki, a jej imieniem nazwano nawet szkolny zespół muzyczny.
A kiedy wydział Lidki przeniósł się pod daszek OP, szum wokół „uzdolnień muzycznych” stracił podtrzymujące go źródło. Przeciwnie - wszelkie uwagi na temat tego, że muzykalnie uzdolnione dzieci mają przewagę nad pozbawionymi tymi talentów, stały się niepożądane i nawet niebezpieczne. Zainteresowanie muzyką stopniowo malało i spadało zainteresowanie Lidią Sotową - do niedawna jeszcze uznawaną za wyrocznię pedagogiki muzykalnej.
Teraz Lidka stała w tłumie i patrzyła.
W jej oddziale założono specjalne dossier każdemu z młodych ludzi, stojących teraz w szyku na szkolnym placu. Wszystkich w swoim czasie przetestowano na okoliczność posiadania lub braku muzycznych uzdolnień. Niektórym z nich sądzone było zginąć podczas apokalipsy - nikt na razie nie wiedział, którzy to będą. Wszyscy uśmiechają się jednakowo. Wszyscy mają nadzieję na długie życie.
Andriej też.
A tymczasem Szary Kurdupel zwleka, przeciąga zabawę i wodzi Lidkę za nos. Apokalipsa może gruchnąć za pół roku, za rok albo za miesiąc, a Andriej do tej pory nie został wpisany na listę uprzywilejowanych do ewakuacji poza kolejnością.
Lidka zmrużyła oczy i uniosła dłoń do czoła, tworząc przeciwsłoneczny daszek. Trudno jej było długo stać - piekły ją stopy obute w modne, odświętne pantofle, bolały kolana... powinna gdzieś usiąść.
- Prawo do ostatniego dzwonka przyznano wzorowym uczniom - dumie naszej szkoły, uczennicy klasy dziesiątej „G”, Aleksandrze Szepitko i uczniowi klasy dziesiątej „B”, Andriejowi Sotowemu!
Lidka drgnęła zaskoczona. Andriej o niczym takim nie uprzedzał.
A, zaszeptały stojące za plecami Lidki mamy rówieśników jej syna, dlatego ubrał się tak oficjalnie.
Andriej szedł już ku podium, obok spieszyła Sasza, dość dziwacznie wyglądająca w króciutkiej spódniczce i z wielką kokardą we włosach.
Rozległ się trzask migawek aparatów fotograficznych. Wzorowi uczniowie szli, potrząsając dzwonkiem i dręcząc okolicę natarczywym, metalicznym jękiem; otaczający Lidkę ludzie znacząco trącali ją w łokcie, co oznaczało gratulacje. Ach, jakże udany syn!
Andriej się uśmiechał. Jego uśmiech był szeroki i tchnął spokojem; obok niego nawet Sasza wydała się bardziej sympatyczna, niż w rzeczywistości. Co prawda, zwykle dzieje się odwrotnie obok pięknego człowieka wyraźniej widać brzydotę drugiego.
Dzwonek brzęknął po raz ostatni - i ucichł. Tłum wyładował się w okrzykach entuzjazmu; Andriej podał Saszy rękę, ona zaś opierając się o nią, zeskoczyła z podium z nieoczekiwanym wdziękiem.
Słońce przygrzewało ostro, oni zaś szli, każde oddzielnie na swój koniec szyku,
* * *
- A-a-a... Lidio Anatoliewna, muszę przyznać, że się nie spodziewałem...
- Chce pan w przeddzień mrygi wylecieć ze wszystkich list i spisów? - zapytała Lidka, nawet nie próbując usiąść na podsuniętym jej krześle.
Maleńki Szary Człowieczek otworzył swoje maleńkie, szare usteczka: - A...?
- Be! - warknęła Lidka. - Jeżeli w przeciągu trzech najbliższych dni nie dostanę tego, co mi obiecano, cała historia zostanie opublikowana. Wszystkie wasze machinacje - i moje też. Wybór należy do pana.
Człowieczek milczał, patrząc na Lidkę z niedowierzaniem i prawie z rozbawieniem:
- No, Lidio Anatoliewna, przecież to niepoważne... usiłuje mnie pani, mówiąc wprost, przyprzeć do ściany. Ale przecież i pani się dostanie, dojdzie do skandalu, cała pani praca rozsypie się w proch, wyleci pani z Akademii, i z listy też...
Lidka uśmiechnęła się tak, że Szary Kurdupel umilkł:
- Ty... szczurze! Myślisz, że dla mnie ma jakiekolwiek znaczenia moja praca czy stanowisko w Akademii? A nawet moje dobre imię? Jeżeli mój syn nie znajdzie się na liście, wszystko pozostałe straci dla mnie jakiekolwiek znaczenie! Jeżeli nie dotrzyma pan słowa, nie będę miała nic do stracenia. Za trzy dni będzie tu siedzieć komisja śledcza, która znajdzie wiele ciekawych sprawek! Dam im w ręce tylko jedną niteczkę, ale to wystarczy, by dotarli do kłębka!
Szary Kurdupel natychmiast się przeistoczył w Bladego Kurdupla.
- Lidio Anatoliewna... - wydusił z siebie przez zęby.
Lidka uśmiechnęła się szeroko:
- Przysięgam, że to zrobię. Utopię pana i razem pójdziemy na dno. Wierzy mi pan?
Maleńki Szary puścił oczy w ruch, jak zagnany w kąt szczur.
- I niech pan się nie trudzi nasyłaniem na mnie zabójców... jeżeli taka kretyńska myśl w ogóle strzeliła panu do głowy. Wszystkie dokumenty są w dobrych rękach i w razie mojej nagłej śmierci... Koniec z panem. Czy to jasne?
Człowieczek milczał.
Lidka odwróciła się i wyszła, nie czekając na odpowiedź.
* * *
Przez dwa następne dni miała wrażenie, że jest śledzona. Nie poddając się panice, zachodziła w te same miejsca, w których bywała zwykle. Sił dodawały jej gniew i poczucie niebezpieczeństwa - a współpracownicy rozpływali się w komplementach: „Ach, Lidio Anatoliewna, jak pani dobrze wygląda!”
Trzeciego dnia Szary Kurdupel zadzwonił do niej do pracy:
- Pani syn został wpisany na listę - stwierdził cichym, zwodniczo łagodnym głosem. - Będzie pani musiała przyjechać z nim do sztabu ABP... To jest... ostatnio przywrócono mu nazwę OP. Piątek, czternasta trzydzieści, pokój numer czterdzieści dwa. - I odłożył słuchawkę.
- Lidio Anatoliewna, co pani jest... Lidio Anatoliewna...
Za oknem leciał i kładł się niczym śnieg na chodniki, topolowy puch. Lidka czuła, jak palą ją spływające po policzkach łzy.
- Lidio Anatoliewna, czy coś się stało? Może wody...
- Tak... - na chwilkę zapomniała imię swojej nowej sekretarki. - Tak, Olu... Podaj mi wodę...
W pokoju słychać było tylko warkot klimatyzatora. Lidka czuła, jak w jej szerokim uśmiechu pękają spieczone wargi... ale bólu nic czuła.
* * *
- Andriuszka, co robisz w piątek?
- Mam konsultacje. Z chemii.
- O której?
- O dwunastej.
- A... zdążysz z tym do czternastej trzydzieści?
- Nie wiem... Mamo, co z tobą?
- Andriuszka... - stwierdziła Lidka, starając się, by jej słowa brzmiały normalnie i beznamiętnie. - W piątek o czternastej trzydzieści oboje musimy się stawić w sztabie OP.
- Po co? - zapytał syn po chwili milczenia.
- Nowy rozkaz - Lidka z rozmyślnym spokojem łyknęła herbatę z filiżanki. - W naszym oddziale krewni osób należących do kierownictwa zostali wciągnięci na listę osób do ewakuacji w ramach „umówionego opóźnienia”. Ciebie też wciągną na tę listę. Trzeba odebrać wszystko, co się z tym wiąże - tabliczkę identyfikacyjną, numer, instrukcje i tak dalej...
- Mamo, jakże to tak? - zapytał zbity z tropu Andriej i Lidka spięła się wewnętrznie, przeczuwając jakiś sprzeciw. - Jakże to? Wszędzie się mówi, że na tej liście są tylko ludzie najważniejsi ze względów strategicznych, przedstawiciele rządu, wojskowi, posłowie i deputowani. Po co tam ja, ode mnie nic ważnego nie zależy...
- Od ciebie zależy bardzo wiele - odpowiedziała Lidka, krztusząc się herbatą. - Takie są zasady, nie ja je wymyśliłam. Jestem strategicznie ważna dla kraju, a ty jesteś strategicznie ważny dla mnie. Bez ciebie cała moja strategia traci sens. Zrozumiałeś? Jeżeli na konsultacjach będą cię zatrzymywać, to znajdź jakąś wymówkę i zwolnij się.
- Mamo... - Andriej wodził palcem po falistym brzegu talerza. - Mamo, może... może ja tam nie pójdę? Jestem młody, zdrowy, po co mi to? Mamo... co ty?!
„Wytrzymać! - pomyślała Lidka. - Można wszystko zepsuć... nie zdradzić się. Wytrzymać”.
- Andriusza... Jeżeli choć trochę cenisz stan moich nerwów... wiesz co, zostawmy ten temat, dobrze?
To już był chwyt poniżej pasa. Nigdy przedtem się nie zdarzyło, żeby próbowała wywierać nań nacisk, odwołując się do stanu swego zdrowia. Obrzydliwy argument: „Jeżeli mnie nie posłuchasz, dostanę zawału...”.
- Mamo, ale ja sam nie mogę... Po co mi miejsce na jakiejś tam liście, jeżeli...
Cały pokój wywinął nagle kozła. Róg stołu mocno uderzył ją w twarz, ale nie poczuła bólu. W ogóle niczego nie poczuła; w następnej sekundzie w nosie okropnie zakręciło jej amoniakiem i żeby się nie udusić, musiała się ocknąć.
Wspaniale.
Kanapa w pokoju gościnnym. Krępy mężczyzna w białym kitlu i młoda kobieta ze strzykawką w ręku. Blada, ściągnięta trwogą twarz Andrieja:
- Mamo... gdybym wiedział, że to takie ważne...
Lidka skrzywiła twarz w grymasie. Zastrzyk był bolesny, piekący, właściciel białego kitla coś tam wpisywał do formularza, o coś pytał i radził, by zajrzeć do dzielnicowej polikliniki, ponieważ w jej wieku z ciśnieniem nie ma żartów; mówił coś jeszcze, Lidka widziała, że jest zmęczony i strapiony, ale smuciło go wcale nie jej zdrowie. Być może pokłócił się z żoną. Nocował u przyjaciela i rano się nie ogolił...
Karetka odjechała. Andriej bez słowa przysiadł na kanapie i tak, w milczeniu, minęło ze dwadzieścia minut.
„Nie wytrzymałam - myślała Lidka z odrazą do samej siebie. - Wymiękłam. Wstyd. I szkoda mi Andriuszki”.
- Mamo... niech będzie, zwolnię się z tych konsultacji. Pójdziemy...
* * *
Wszystko poszło jak po maśle. Andriej udawał milczącego, niespecjalnie ciekawego i nie za bardzo domyślnego chłopaka; co Lidce w pełni odpowiadało. Do ostatniej chwili czuła strach, że stanie się coś niespodziewanego.
Andrieja wpisano na listę kategorii „B” pod numerem piętnaście tysięcy sto dwunastym; Lidka zdążyła się nawet zdziwić, jak wydłużyła się ostatnio lista - jej osobistym numerem było dwa tysiące dziewięć.
Na „umówione opóźnienie” pójdzie przynajmniej półtorej godziny, pomyślała Lidka. Dużo czasu. Kogóż oni powciskali na tę listę? Jak zwykle, krewniaków, dzieci, wnuków?
Tym bardziej, pomyślała z gniewem i determinacją. Jeżeli wszyscy wciągają na listy swoich krewniaków, czemuż ona, profesor Sotowa, miałaby być pozbawiona tego prawa? Czy wiele czasu zajmie dodatkowa ewakuacja jednego Andrieja?
Formalności wreszcie dobiegły do końca. Andriejowi wręczono tabliczkę; chłopak zachował beznamiętny spokój. Podziękował bez szczególnego entuzjazmu, jakby szło o jakiś dyplom czy pismo dziękczynne ze związku miłośników kaktusów.
Łańcuszek z metką znikł pod kołnierzem koszuli. A dusza Lidki dała nura gdzieś w brzuch - uczucie, jakiego w tej chwili doznawała profesor Sotowa, można byłoby nazwać szczęściem tylko przy niezwykle szerokim rozciągnięciu granic tego pojęcia.
„Nie wierzę” - myślała Lidka, zstępując po szerokich schodach.
„Nie wierzę” - myślała, wychodząc z chłodnego półmroku bramy na zalany słońcem dziedziniec.
„Nie wierzę, nie wierzę...”
Zakręciło się jej w głowie.
- Mamo, znów się źle czujesz?
- Przeciwnie, bardzo się cieszę.
Andriej wzruszył ramionami. Też mi powód do radości.
- Odprowadzić cię do Instytutu?
- Coś ty, Driuszka, nic mi nie jest. Sama dojdę.
- No to polecę się przygotowywać...
- Odpocząłbyś, pospacerował... - odezwała się Lidka, unosząc twarz ku słońcu. - Zobacz, jaka pogoda...
- Dobrze - zgodził się Andriej z podejrzaną skwapliwością. - Pospaceruję...
Stała, oparłszy się o zakurzony pień lipy i patrzyła, jak odchodzi. I jak poruszają się jego łopatki pod płótnem cienkiej koszulki...
* * *
I oto zasiada Pan nasz na wysokiej górze, a po Jego prawicy staje Jasny Doradca, a po lewicy Doradca Mroku. I Mroczny szepce Panu w ucho: „Spójrz, Ojcze, na tych dwunogów, którzy się rozplenili na ziemi Twojej. Wzgardzili Tobą i nie przestrzegają Twoich przykazań. Nie są zdolni do miłości, kochają tylko siebie samych, swój pomiot - i nikogo więcej. Są pełni żądz, zdradliwi i nędzni; zetrzyj ich z powierzchni Ziemi!”
I słucha go Pan przez dwadzieścia lat, aż wreszcie kończy się Jego cierpliwość. I zsyła na ziemię ogień, śmiercionośne wyziewy i morskie potwory.
I wtedy otwiera usta Doradca Światłości. „Oszczędź ich, Panie - mówi Jasny. - Spójrz, jak są przerażeni, jak patrzą na Ciebie błagając o litość, posłuchaj, jak przysięgają, że będą Cię szanować i że otworzą swoje serca dla miłości!”
I Pan znów nie wytrzymuje, mięknie jego serce, zsyła Wrota, żebyśmy w nie weszli i skryli się przed napaściami.
Ale teraz Jego serce nie zmięknie.
Odstąpił odeń Doradca Światłości, załamał się i upadł na duchu, od dwóch tysięcy lat patrząc w puste i szpetne ludzkie dusze. „Czy wy w istocie jesteście ludźmi? - zapytał Jasny. - Setki razy wstawiałem się za wami u Pana, ale tym razem nie będę, bo wszystkie moje prośby idą na marne! Pójdźcie więc precz w ogień wieczny, w kotły pełne siarki, w morze i w płomienie!”
I oto siedzi Pan na górze, a przy jego lewym uchu rozsiadł się Doradca Mroku, przy prawym zaś nie masz nikogo. Nikt się za nami nie wstawi! Powiadam wam więc, bracia, gotujcie się na śmierć, ponieważ nie otworzą się już żadne Wrota!
[Czasopismo „Nadzmysłowiec”, kolumna „Słowo łącznika”,
4-ty czerwca 21-go roku]
* * *
Nastanie nowego, dwudziestego pierwszego roku świętowano hucznie i burzliwie. Jakby przekroczono niewidzialną linię - i znów, jak w minionym cyklu, znikąd pojawiły się tłumy mrocznych proroków i zwiastunów zagłady. Przepowiadali straszną, ostatnią na ziemi apokalipsę, koniec świata i upadek cywilizacji. Świątynie, zwykle na poły puste o tej porze roku, teraz pękały od natłoku wiernych. Codziennie powstawały nowe sekty - nikogo już nie dziwiły pojawiające się na ulicach grupy młodych ludzi w brudnych, białych chlatnidach i habitach, które jeszcze niedawno były lnianymi prześcieradłami. Samozwańczy bosonodzy prorocy radzili, by troszczyć się nie o polisy ubezpieczeniowe, ale o dusze; co prawda, te rady różni ludzie pojmowali nieraz opacznie.
Jedna z pracownic Lidki zwolniła się z pracy i odeszła „do eremu”. Jak wygląda „erem” i gdzie można go znaleźć, Lidka nie wiedziała i wcale nie pragnęła się dowiedzieć. Sąsiadka z klatki schodowej przystąpiła do kolejnej Sekty Miłości - i niedługo trzeba było czekać, żeby stwierdzić, iż wychudła na szczapę, a jej oczy nabrały niezdrowego, szklanego, nieobecnego blasku.
Wszelkiego rodzaju psychozy osobliwie bujnie rozkwitały i gnieździły się wśród młodzieży. Nikt już nie chciał się uczyć ani pracować; narkotykowych dilerów łapano tuzinami, ale wciąż wyrastały tuziny nowych, ponieważ popyt na narkotyki śmignął w górę niczym rakieta. Zapanowała moda na samobójstwa; zapoczątkowana przez trójkę młodych ludzi, którzy zostawiwszy pożegnalne listy, wypłynęli jachtem w morze na odległość setki kilometrów od brzegu i przebili dno łodzi. Wypadkowi nadano rozgłos: i za przykładem pierwszej trójki desperatów podczas burzliwych dni całe flotylle łodzi wychodziły w morze, gdzie młodych samobójców wyławiały załogi kutrów patrolowych. Jednych zatrzymywano, innych nie nadążano wyciągać z wody, a po jakimś czasie fale przyganiały do brzegu wraki łódek ze starannie poprzebijanymi kadłubami.
Dalfiny nie podpływały blisko do brzegu, ale i za bardzo się odeń nie oddalały. Przy pomocy dobrej lornetki można było zobaczyć migające w wodzie grzbiety czarnych wrzecion - każdego dnia i w dowolną pogodę.
- Chyba już podłożyły swoje „miny” - warczał jakiś obserwator, który na chwilę odstąpił Lidce swoją lornetę. - Uch, bydlaki... wystrzelałbym wszystkie... I te ich przeklęte jaja - bombami głębinowymi...
I obserwator, i Lidka doskonale wiedzieli, że rozmowy o głębinowych bombach są czczą gadaniną. Jaja dalfinów zalegały na głębokościach, wobec których współczesny oręż był bezradny.
W zwykłych szkołach egzaminy przekształciły się w czystą formalność i tylko w liceum starano się jeszcze zachować jako taki poziom. Dyrektor i pedagodzy udawali, że nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Egzaminy toczyły się zwykłą koleją.
Andriej zdał na samych piątkach - z wyjątkiem matematyki, którą udało mu się wyciągnąć ledwie na cztery. Nie była to jego wina; matematyca uważała instytut profesor Sotowej za siedzibę szarlatanów i nie cierpiała jej syna.
- Nie przejmuj się - poradziła Lidka Andriejowi. - Na Akademii Medycznej matematyka się nie liczy...
Syn bez słowa zgodził się z tą opinią.
Bal maturalny odbył się z pełnym przepychem. Przy wejściu do szkoły - i na jej dachu - dyżurowali specjalnie na ten dzień wynajęci ochroniarze. Ich obecność była jak najbardziej wskazana, ponieważ jednoczesność balów we wszystkich miejskich szkołach sama w sobie była maleńką apokalipsą. Niewielkie ćwiczenia przed końcem świata.
W przeddzień uroczystości wszystkich mieszkańców miasta nie mających dzieci poproszono, żeby najbliższy wieczór spędzili w swoich czterech ścianach. I w żadnym wypadku żeby nie wychodzili z domu. Nie bez powodu mówiono, że matury starszych grup to szczęście, średnich - radość, a młodszych - szaleństwo.
We wszystkich szkołach przeprowadzono zebrania rodzicielskie, rodzicom radzono, żeby do rana nie opuszczali terytorium szkoły, nie spuszczali z oczu swoich dzieci i nie dopuszczali do żadnych spacerów czy przechadzek. A mimo wszystko wiadomo było, że nie da się uniknąć szumnego karnawału, nasilenia gwałtów i samobójstw, święta szaleńców w przeddzień końca świata; i nie bez podstaw dyrekcja liceum, które uznawano za twierdzę rozsądku i spokoju, postanowiła odgrodzić się od nocnych szaleństw kordonem ochroniarzy.
Całe przedsięwzięcie rozpoczęło się równo o dziewiątej; tym razem Lidkę posadzono przy prezydialnym stole, obok dyrektora. Patrząc na salę, chwytała zaciekawione, a niektóre wrogie i pełne nienawiści spojrzenia. Cała jej burzliwa działalność kilku ostatnich lat, pełna upokorzeń pielgrzymka po urzędniczych gabinetach i podjęcie współpracy z Szarym Kurduplem nie mogły przecież pozostać niezauważone - wszystko obrosło plotkami i otoczyło imię Sotowej nimbem wyjątkowej świni i oportunistki, która zdradziła naukowe ideały za miejsce na liście uprzywilejowanych.
Lidka miała szczerą nadzieję, że te plotki nie dotrą do Andrieja ani że nie padnie na niego ich cień. Wymogła na synu przysięgę, że nikt się nie dowie o jego metce i o tym, że on także został włączony do spisu. Nikt, nawet Sasza. Syn w końcu taką przysięgę złożył i Lidka trochę się uspokoiła - jeszcze się nie zdarzyło, by złamał dane jej słowo.
Uroczysta część balu dobiegła końca i z estrady ryknął, będący dumą szkoły, zespół muzyczny. Powstał jeszcze w czasach, kiedy ze względu na badania Lidki każdego dzieciaka rodzice pchali do szkoły muzycznej, żeby określić jego zdolności muzyczne, a przy okazji je rozwinąć - i przetrwał aż do tej pory, pod dawną nazwą „Lidia”.
Tysiące razy usiłowano zmienić mu nazwę. Ale nie wiadomo dlaczego, po zmianie nazwy zespół zawsze przepadał w rozmaitych konkursach i bywał zdejmowany z programów koncertowych; a po powrocie do starej nazwy wracało powodzenie i koniec końców wszyscy dali sobie spokój, zostawiając miano „Lidia” - tym bardziej, że niewielu już ludzi pamiętało, dlaczego zespół młodzieżowy, zamiast młodzieżowego miana, nazwano dość rzadkim kobiecym imieniem.
Członkowie zespołu podorastali, skończyli szkołą rok temu lub jeszcze wcześniej, zespół jednak do tej pory trwał i dawał koncerty. Lidka uznała to za dobry znak.
Wszyscy zostali zaproszeni do stołów, ustawionych w auli sportowej. Na „rodzicielskim”, „profesorskim” i „młodzieżowych” stołach poustawiano w równych odstępach butelki szampana; Lidka przypomniała sobie, że przed dwudziestu laty, na maturalnym balu Maksymowa, alkohol był zakazany pod reżimem okropnych kar.
Wspomnienie o Maksymowie napłynęło i odpłynęło, nie zostawiwszy żadnego śladu.
Odszukawszy w tłumie Wielikowa, wsparła się lekko na jego ramieniu i podeszła z nim do „rodzicielskiego” stołu. Wokół nich natychmiast zrobiło się pusto - a może jej się tylko tak wydało.
Podczas gdy Wielikow otwierał butelkę i nalewał Lidce wino, ona sama odszukała wzrokiem Andrieja; na szczęście wokół syna nie było widać żadnej pustki. Przeciwnie, tłoczyli się przy nim jego rówieśnicy, on zaś mówił coś do nich z uśmiechem, trzymając w dłoni szklankę z pomarańczowym sokiem.
- No to wypijmy, Lido. Winszuję, winszuję...
Trąciła się z Wielikowem czarkami i wypiła, nie czując nawet smaku trunku.
Członkowie zespołu „Lidia” odłożyli instrumenty i przyłączyli się do biesiadników. Włączono magnetofon.
Lidka wypiła jeszcze jeden kielich; po trzecim coś miękko uderzyło ją w tył głowy - od środka. I światła w sali stały się jakby bardziej jaskrawe.
- Witalik, ty mną chyba nie gardzisz, co?
- Nie - odpowiedział pisarz z powagą.
- Ale mi nie współczujesz?
Tym razem Wielikow myślał nad odpowiedzią nieco dłużej:
- Nie... nie współczuję. Sama wybrałaś.
Lidka się uśmiechnęła:
- Dziękuję ci... Sama też się nie lituję. Ale chyba wkrótce zacznę sobą gardzić.
Wielikow ponownie zmilczał. W sali podnosił się stopniowo coraz głośniejszy gwar; gdzieś za stołem „młodzieżowym” już śpiewano, choć nie był to wcale pijacki chórek - śpiewano melodyjnie i na głosy. Lidka pomyślała, że ci młodzi ludzie są bardzo muzykalni. I że wejdą we Wrota... obowiązkowo wejdą...
- I jak. Lido, robimy podsumowanie?
Oblizała cierpkie od wina wargi:
- A co, już pora?
- Nie wiem - odezwał się pisarz po kolejnej chwili milczenia.
- Zdradziłam naukę - stwierdziła Lidka cichym głosem
- Wiem... Wielokrotnie.
- Zdradziłam Kostię Woronowa.
- Możliwe.
- Zabiłam w sobie uczonego.
- Nigdy nim nie byłaś.
Lidka poczuła się dotknięta:
- No, przecież idea selekcji... była moja?
Wielikow uśmiechnął się niewesoło:
- Ech, Lida... Wiesz, ile ja miałem podobnych idei? Rozmowy z dalfinami, kosmiczne zdjęcia oceanów, i co tam jeszcze chcesz... Aleja nie jestem uczonym, tylko marzycielem. I utalentowanym łgarzem.
Muzycy z „Lidii” najedli się i napili. Wspiąwszy się na estradę, ujęli w dłonie instrumenty... co wywołało lekkie ożywienie na sali.
- A ja jestem tubka - stwierdziła Lidka. - Tubka z pastą. I sama siebie wycisnęłam. Teraz została ze mnie puste opakowanie. Z ładną zakrętką.
Wielikow objął ją za ramiona.
- Ale przecież nie żałujesz? Zatraciłaś się dla Andrieja... a czy on nie jest tego wart?
„Lidia” szarpnęła struny. W przeciwległym krańcu sali, pod pozostawionym przez nie wiadomo kogo i nie wiadomo po co koszem, natychmiast powstał zaimprowizowany krąg taneczny.
- Zatańczymy? - zaproponował Wielikow.
Lidka przecząco pokręciła ciężką głową.
Nagle zachciało jej się spać. Wyjechać na bezludną wyspę - i nigdy się nie obudzić. I nareszcie się wyspać.
- Lido, a może wyjdziemy na powietrze?
Znów przecząco pokręciła głową.
Muzykanci przerwali rozpoczętą przez chwilą szybką i skoczną melodię. Przez pewien czas w sali słychać było tylko brzęk szklanek i gwar głosów, a potem nagle zabrzmiał walc, dobrze Lidce znany i niezbyt dobrze jej się kojarzący, stary i trochę sentymentalny.
- Mamo? - w następnej chwili tuż obok znalazł się Andriej. Miał rozpiętą marynarkę, nieco poluzowany węzeł cieniutkiego, modnego krawata, ale jego koszula wciąż raziła bielą - a może tak się tylko wydało rozpalonym oczom Lidki.
- Mamusiu, zamówiłem u chłopaków walc...
- Andriusza... - odparła bezradnie.
- Poczekaj, mamo, chcę cię poprosić do tańca!
- Andriusza, ja...
Wielikow puścił jej ramię - i leciutko popchnął ją w stronę syna.
Pod obcasami ich trzewików szeleściły zwoje pomiętych, barwnych serpentyn. Deptali ławice konfetti; oprócz nich nikt chyba nie tańczył. Wszyscy stali i patrzyli, twarze widzów zasnuwała mgiełka, podobna do tytoniowego dymu - choć w sali nie wolno było palić.
Jedna ręka Andrieja legła na jej talii, drugą podtrzymywał jej ramię; dotknięcie było pewne, ciepłe i Lidka nagle się uspokoiła.
Było strasznie i wesoło.
Andriej poprowadził ją po okręgu - albo po jakiejś skomplikowanej spirali; za jego plecami migały rozmazane plamki światła, pachniało winem i latem, i jeszcze - nie wiadomo dlaczego - deszczem, deskami parkowego parkietu i ogórkami; Lidce kręciło się w głowie, ale był to miły, przyjemny zawrót, w takt niezwykłego walca.
Syn należał do niej. Tylko do niej. Nie było na świecie żadnych apokalips, śmierci ani żadnych dziewczyn o imieniu Sasza.
Lidka zrozumiała, że jej droga dobiegła końca, spełniła swój obowiązek i że jest szczęśliwa.
* * *
Dzień minął normalnie. Lidka dwa razy wszczęła ostrą sprzeczkę - pierwszy raz w schronie cennych materiałów, gdzie nie chcieli przyjąć dodatkowych dokumentów dotyczących jej projektu. „Wyczerpała pani swój limit, wszystkie półki mamy zapełnione, a zresztą po co pani schron, skoro i tak jest pani na liście uprzywilejowanych!”
Drugi raz - w kolejce po chleb. Ostatnio w mieście zdarzały się poważne opóźnienia w dostawach i Lidki żądanie dwóch bułek, zamiast jednej, wywołało burzliwy protest stojących za nią klientów.
Ale i tak wzięła dwie bułki.
Kolację zjadła samotnie; Andriej wrócił o dziesiątej wieczorem, zmęczony i poirytowany. Witkowi kompletnie odbiło - stwierdził, zachłystując się kefirem. - Zupełnie poważnie chce złożyć w ofierze jednego smarka. A ten szczyl wie, co go czeka. Zresztą, od urodzenia niemal jest pacjentem psychiatry. Biedny jest, powiada, i mrygi i tak nie przeżyje. Jak myślisz, może zadzwonić na milicję? To podłe, przecież wiem, że go zabiją... i co, mam milczeć?”
Do północy razem szukali wyjścia - i przełożyli ostateczną decyzję na rano; co prawda po dwóch godzinach okazało się, że problem stał się nieistotny. Całkowicie nieistotny.
- Mamo! - Andriej na bosaka wbiegł do sypialni Lidki. - Tam... nie mogłem zasnąć... A niebo jest takie... Takie. Sama zobacz, dobrze?
Niebo powoli zalewała czerwień. Znajoma, ciężka, czerwona poświata.
- Tak - stwierdziła, dziwiąc się własnemu spokojowi. - To wszystko. Ubieraj się, biegniemy do punktu zbiórki.
Andriej stał jak skamieniały. Było mu strasznie. Z pewnością sam się nie spodziewał, że aż tak się przestraszy.
Lidka odciągnęła łańcuszek na jego szyi. Metka ożyła i pulsowała zielonym światełkiem.
- Wszystko w porządku... - stwierdziła, tłumiąc westchnienie ulgi (ileż razy śniło jej się, że nastąpił koniec świata, a tabliczki się nie uaktywniły). - Wszystko w porządku. Za pół godziny znajdziemy się na miejscu zbiórki i wsadzą nas do samochodu. Albo do helikoptera. A reszta - to już nie nasze zmartwienie. Za kilka godzin wszystko się dla nas skończy. No, wdziewaj coś na siebie, nie pójdziesz przecież w slipkach...
Migając bosymi piętami, pobiegł do swojej sypialni. Ubierając się, Lidka słyszała, jak syn miota się po pokoju, rzuca rozmaitymi przedmiotami i mruczy coś pod nosem.
Spojrzała w lustro i sprawdziła, czy wszystko w porządku. Zdążyła nawet złożyć nocną koszulę i zaścielić łóżko.
Wybrała numer Wielikowa - był zajęty. Zadzwoniła do Janeczki - numeru telefonu musiała poszukać w notatniku. Rzadko dzwoniła do krewnej, a spotykały się jeszcze rzadziej, dwa razy w roku, na cmentarzu nad grobem rodziców.
Spróbowała zadzwonić do młodszego brata, Paszki, ale nikt nic podnosił słuchawki.
Andriej skakał po korytarzu - nie mógł trafić stopą w nogawkę dżinsów.
- No, mamo... - stwierdził, ujrzawszy, że Lidka poprawia sobie kołnierzyk. - Zuch z ciebie nie lada. Jesteś jak pancerna płyta.
„I ty się za nią ukryłeś - pomyślała Lidka. - Teraz nie masz się czego bać”.
Andriej nagle przestał podskakiwać i jakby sobie coś przypomniawszy, kopnął się do telefonu. Gorączkowo zaczął wybierać cyfry - Lidka po ilości obrotów tarczy poznała numer Saszy. Długie, długie sygnały...
I nagle - cisza.
- Mamo, wyłączyli telefony!
Lidka machinalnie kiwnęła głową:
- Nie przejmuj się, z pewnością już wyszła z mieszkania... niczego ze sobą nie bierz. Tylko termos. Ja już wczoraj wszystko przygotowałam, jak zwykle. Gotowy? To idziemy.
Wyszli na schody jako jedni z pierwszych; gdzieś tam trzaskały drzwi i dzwoniły naczynia. Potem w całym domu nagle wysiadła elektryczność; czerwona poświata z okien nadawała korytarzowi podobieństwo do laboratorium fotograficznego. Lidka doskonale pamiętała, że akurat taka myśl przyszła jej do głowy podczas pierwszej mrygi. Andriej z pewnością teraz pomyślał o tym samym.
W półmroku korytarza ktoś niby kleszczami chwycił Lidkę za rękę:
- Lidio Anatoliewna, niech się pani przyzna, jest pani na liście? Niech się pani przyzna! Proszę wziąć i nas, przecież my też mamy prawo! Mamy! Dlaczego tylko was?
Lidka rozciągnęła wargi w uśmiechu:
- Proszę powiedzieć, ma pan paszport przy sobie?
- Paszport?
Rozmówca na chwilę stracił rezon i osłabił chwyt. Lidka szarpnęła się, wyrwała i wlokąc za sobą Andrieja, biegiem skoczyła na ulicę.
- Stój, suko!
Na instruktażu uprzedzano ją o czymś takim. Człowiek wciągnięty na listę powinien trzymać to w tajemnicy, w przeciwnym razie nie zdoła dotrzeć na miejsce zbiórki. Inna sprawa, że trudno coś takiego zachować w tajemnicy.
Biegnąc, Lidka dziwiła się samej sobie. Pięćdziesiąt siedem lat, chore nogi, a skoczyła przed siebie jak sprinter. Andriej biegł tuż obok.
Lidka celowo kierowała się ku brzegowi, akurat tam, skąd za kilka sekund miał runąć ludzki potok. Nikt nie chce zbliżać się do morza, kiedy niebo zabarwiło się czerwienią; prześladowca został w tyle, zgubiwszy z oczu Lidkę i jej syna w szkarłatnym półmroku i szybko gęstniejącym tłumie. I dopiero wtedy Lidka poczuła, że trzęsie się jak zając.
Niewiele brakło, a wpadłaby w pułapkę. Z powodu własnej głupoty. Z domu trzeba wymykać się niepostrzeżenie, po dachach - jeszcze sekunda i rzuciliby się na nią sąsiedzi i do niedawna dobrzy znajomi, zerwaliby tabliczki i połamaliby żebra jej i Andriejowi, Boże, jak głupio, jak głupio mogło się to wszystko zakończyć...
Przywarła do ściany i zebrała myśli. Do punktu zbiórki zostały cztery dzielnice - miejsce spotkania „osób umówionych” wybierano starannie, z uwzględnieniem kierunku naporu tłumu, z uwzględnieniem pojawienia się glef i biorąc pod uwagę możliwość wybuchu paniki na ulicach.
- Ogólna ewakuacja - warczały głośniki OP na słupach.
- Andriusza, daj rękę.
Jego dłoń była zimna niczym lód.
Ludzie szli w milczeniu; mieli przed sobą niełatwą drogę za miasto, długie i męczące czekanie pośrodku pustego pola, sygnał o otwarciu Wrót - i dziki ścisk na ich progu. Z tym ściskiem chciał walczyć Zarudny przy pomocy ideałów i Mróz przy pomocy musztry - obaj ponieśli klęskę.
We wszystkich głośnikach rozległo się miarowe pokaszliwanie. A potem ryknęły nieco wyższym głosem:
- Mówi sztab OP. Uwaga, glefy. Zarejestrowano pojawienie się glef. Linia obrony - nabrzeże... Bulwar Krzywy, Wschodni...
Tuż nad ich głowami przeleciało kilka śmigłowców. Lidka na chwilę ogłuchła.
- Uwaga, glefy! Zagrożenie od strony morza! Zagrożenie dla dzielnicy Podolskiej, ulicy Jabłońskiego i Placu Pocztowego! Przyspieszyć ewakuację w rejonie ulic Wałowej Górnej i Wałowej Dolnej!
Ktoś nadepnął Lidce na stopę.
- Andriej, tam, za tą tablicą - widzisz? Musimy skręcić w prawo...
Nie zwracając uwagi na kuksańce i okrzyki: „Gdzie się pchasz?!” - Lidka przesunęła się ku prawemu chodnikowi. A potem, zrównawszy się z tablicą reklamową, szarpnęła Andrieja za rękę. Był silnym chłopakiem, ale brakło mu zdecydowania.
- Nie certuj się! - warknęła Lidka. - Naprzód!
Jego dłoń pokryła się potem.
Punkt zbiórki był już bardzo blisko.
- Uwaga, mówi sztab OP! Główny kierunek ewakuacji - Aleja Odrodzenia. Uwaga - oznaki aktywności sejsmicznej. Trzymać się z dala od mniej wytrzymałych budynków! Powtarzam - trzymać się z dala od mniej wytrzymałych budynków!
Lidka prychnęła pogardliwie. Po co dawać ludziom niewykonalne rady.
- Mamo, ten zaułek... tu są stare domy...
- Nie bój się!
W następnej chwili istotnie nastąpił wstrząs. Dwupiętrowy domek, widoczny na końcu uliczki, zachybotał się, jakby był z zastygłego kisielu. Na głowy Lidki i Andrieja poleciał deszcz drobnego pyłu i tynku. W odległości dziesięciu kroków od nich ciężko rąbnęła o ziemię połowa balkonu - z rabatką kwiatków, na której rosły jeszcze jesienne astry.
- Naprzód!
Lidka biegła, wlokąc za sobą Andrieja, potykała się o kamienie, dławiła się pyłem i wgniatała pod podeszwy butów rozdygotaną ziemię. Gotowa była choćby dłońmi odbijać spadające cegły. Gotowa była zębami rwać zwisające przewody, na szczęście nie były już pod prądem - mogły poranić czy pokaleczyć przebiegających ludzi, ale już nie raziły śmiercią.
Potem z kurzu wyłonił się nagle łańcuch ochronny. Ogromni ludzie w hełmach z maskami ułatwiającymi oddychanie wydali się Lidce robotami z dziecięcych książek o potędze nauki. Lidka targnęła tabliczkę metki - zielone światełko tętniło wezwaniem. Andriej zwlekał, więc Lidka pokazała ochroniarzom i jego tabliczkę - a wtedy łańcuch rozstąpił się na chwilę i przepuszczono ich do środka.
Nad ich głowami znów przemknęły śmigłowce. Człowiek w respiratorze mocno i boleśnie przyłożył palec Lidki do czujnika. Potem przesunął nad metką jakiś swój przyrząd, a ten mignął zielenią. Tę samą procedurę powtórzono z Andriejem.
- Do maszyny, Lidio Anatoliewna! Do maszyny, Andrieju Andriejewiczu!
Spod respiratora wydobywał się dziwny i groźny głos. Taki, jak wszystko, co się działo dookoła.
Maszyna z zewnątrz przypominała wojskowy samochód pancerny. A od środka - autobus. Wewnątrz siedziało już pięciu mężczyzn i dwie kobiety - wszyscy milczeli. Jedna z kobiet przyciskała do piersi wyszywaną perełkami torebkę.
Lidka opadła na skórzane siedzenie. Objęła jedną ręką Andrieja, który przysiadł obok:
- No i po wszystkim. Nic strasznego. Odwiozą nas do Wrót i wejdziemy... - chciała powiedzieć, jako pierwsi”, ale w porę się wstrzymała.
Andriej milczał. I drżał.
- Chcesz herbaty?
Lidka otworzyła termos. Nalała parującej herbaty do plastykowego kubka zakrętki; Andriej zakrztusił się płynem. - No, to wszystko. Teraz tylko czekać...
- Zaraz ruszamy - stwierdził nerwowo siedzący za nimi człowiek. - A na naszym punkcie został jeszcze jeden człowiek.
- Ile można czekać?! - załamującym się głosem krzyknęła kobieta z torebką. - Może już go stratowali. Trzeba jechać!
Andriej znów zadrżał. Obrzucił właścicielkę torebki szybkim spojrzeniem, a potem przeniósł wzrok za okno; patrząca w ślad za nim, Lidka zobaczyła, że łańcuch ochroniarzy przepuszcza kogoś w sięgającym do pięt płaszczu i że ten ktoś, zrobiwszy dwa kroki, pada na ziemię.
Jeden z ochroniarzy zajrzał do wnętrza maszyny:
- Hej, niech któryś z mężczyzn pomoże!
Pierwszy wyskoczył Andriej. Lidka nie zdążyła go zatrzymać.
Zaciskając dłonie na poręczy, patrzyła, jak pomaga iść ku maszynie starszej już kobiecie, która miała rozcięte czoło i twarz zalaną krwią.
- Drasnęło ją - stwierdził nerwowy jegomość. - Albo dostała kastetem. Dziś wszystko jest możliwe.
Migająca zielenią tabliczka zwisała kobiecie z płaszcza. Andriej podepchnął damę na pierwszy stopień; dwaj mężczyźni pomogli jej się usadowić, ktoś wyciągał apteczkę pierwszej pomocy. Lidka odruchowo sięgnęła po pakiet indywidualny, rozwinęła go i położyła na ranę sterylny opatrunek; ranna jęknęła z bólu.
- Andriej... pomóż... Andriej?!
Stał obok maszyny. Nie spieszył się z wsiadaniem; człowiek w respiratorze krzyknął coś do niego, Andriej odpowiedział, Lidka jednak nie zrozumiała ani słowa.
Potem syn odwrócił twarz i Lidce wydało się, że przez ciemne szkło widzi jego pełne poczucia winy oczy.
Maszyna drgnęła i ru...