Rozdział 1


Historyk Michaił Feoktistowicz miał osobliwą manierę prowadzania zajęć. Wykładał spokojnym i obojętnym tonem i nagle, ni z tego, ni z owego sprężał się, podnosił głos i zaczynał wykrzykiwać zdania ostrym, prawie gniewnym tonem. „Jakby mu ktoś nadepnął na ogon” - mówiła Jana, siostra Lidki. Lidka także wyobrażała sobie, że za katedrą, skryty przed ludzkim wzrokiem, leży ogon wykładowcy - długi i żebrowany, jak wąż odkurzacza. A gdy czyjaś okrutna stopa nań następuje, przemądrzały Feo wytrzeszcza oczy.

- Władza Rady Tymczasowej skończyła się w nocy z drugiego na trzeciego grudnia! Aresztowano stu dwudziestu ludzi, których prawdopodobnie natychmiast rozstrzelano! Jednocześnie masowe represje...

Lidka rysowała człowieczka. Jednego za drugim - od początku wykładu pojawiło się ich już dziewięciu. Mogłoby być ich więcej, ale Lidka bardzo starannie rysowała wszelkie szczegóły - buty na nogach i nawet sznurówki.

Siódmego listopada. Siódmego. Środa. Do dziewiątego czerwca, który także przypadnie w środę, zostało równo osiem miesięcy.

Osiem. Po skórze przebiegły jej ciarki. Wczoraj wieczorem w kuchni dudniły przyciszone głosy obojga rodziców, którzy myśleli, że Lidka ich nie słyszy. „Pozwolić dzieciom na oglądanie telewizji po dziesiątej... Nawet w sobotę... To niedopuszczalne! Twój liberalizm... Dziesiąta i do łóżek! Koniec dyskusji!”

Ostatnio marna częściej niż zwykle okazywała zły humor. We wczorajszych „wiadomościach” był wielki artykuł. Sobotnie widowisko rozrywkowe „Pępek Świata” z wielkim hukiem wyleciało z programu.

Do dzwonka piętnaście minut. Właściwie już tylko czternaście.

Siedzący z Lidką w jednej ławce Igor Rysiuk podniósł rękę.

- Michaile Feoktistowiczu, można zadać pytanie?

Igora od czasu do czasu napadała chętka na odgrywanie wielkiego mądrali; Lidka nisko nachyliwszy się nad ławką, rysowała ludzikowi marynarkę.

Nauczyciel zmarszczył brwi.

- Pytania, Igorze, można zadawać wtedy, gdy poproszę o ich zadawanie... A więc, początek kataklizmu zbiegł się w czasie z proklamacją Imperium. Klęski żywiołowe doprowadziły do tego, że będące dotąd jedną całością państwo, rozpadło się na mnóstwo oddzielnych i zamkniętych w istocie społeczności... - w tym momencie Feo znów się spiął, jakby mu ktoś nastąpił na ogon. - Imperium upadło samo z siebie! Był to jeden z ostatnich i najcięższych jego kryzysów...

- Rysować na lekcji nie wolno - szepnął Igor do Lidki. - Szukał cię Sławek Zarudny.

- Po co? - zapytała Lidka, niejako automatycznie.

Igor wzniósł oczy ku niebu:

- Miłość!

- Idiota! - bywało, że Lidka czuła do Rysiuka prawdziwą odrazę.

Siedział w pierwszej ławce wcale nie z powodu krótkiego wzroku. Lubił pchać się nauczycielom do oczu - a Lidka, przeciwnie, wcale tego nie lubiła, ale nie miała wyboru; nie bez powodu nazywano ją Chucherkiem. Była najmłodszą osóbką w najmniej licznej klasie, i niekiedy jej samej wydawało się, że jest najmniejsza na świecie. „Późne dziecko”, „dziecko z granicy ryzyka”, „ostatnie dziecko cyklu”. W pierwszym dniu nauki posadzono ją za pierwszą ławką, pod nogi trzeba było jej podstawić maleńki stołeczek, a pod siedzenie poduszkę. „Lida jest maleńka, nie krzywdźcie jej”. „Lida jest od was młodsza, zostawcie ją w spokoju”. Od tego czasu minęło dziewięć lat, ale niewiele się zmieniło.

- Panowie licealiści, pięć minut do dzwonka. Igorze, o co chcieliście spytać?

Igor wstał:

- Michaile Feoktistowiczu, czy można dokładnie przepowiedzieć datę mrygi?

Znieruchomieli nawet ci, którzy zaczęli się niespokojnie wiercić w oczekiwaniu na przerwę. Lidka skuliła się, a jej ołówek drgnął i nagłym sztychem przekreślił całą kartkę.

Feo podniósł na Igora spojrzenie mądrych, wyblakłych oczu.

- Po pierwsze, Igorze, nie mówi się mryga, a apokalipsa. Po drugie, takich prognoz po prostu nie ma. To obliczone na idiotów szamaństwo, histeria i mistyfikacja. Weźmy, na przykład, ten ostatni skandal w telewizji. Wy, jako inteligentni, młodzi ludzie, oczywiście nie oglądacie takich nędznych programów... Na oczach widzów zdarzyło się tam samospalenie. Do udziału w programie dopuszczono młodzieńca charakteryzującego się w dość oczywisty sposób sporą odchyłką od normy psychicznej... co nie powinno nikogo dziwić, ponieważ podobne programy skupiają wokół siebie debilów... nawóz, wybaczcie wyrażenie, przyciąga muchy... Możecie uwierzyć staremu człowiekowi - przed każdą apokalipsą zaczyna się swojego rodzaju psychoza. Ludzie, którzy uważają się za inteligentnych, nie mogą się temu poddawać. Dokładne przepowiadanie daty, a tym bardziej zapewnienia, że ta apokalipsa będzie - jak to mówią - ostatnia i ostateczna, nie ma żadnych podstaw, ponieważ...

W okno uderzył kamień. Szkło pękło z łoskotem, do klasy sypnęły się odłamki, a poryw jesiennego wiatru wniósł czyjś śmiech i tupot nóg...


* * *

Wypracowanie

UCZENNICY MŁODSZEJ GRUPY

Klasy IV B

LIDII SOTOWEJ

na temat: „Gdzie kryją się ludzie?”


Koniec świata nazywa się naukowo apoka... [skreślone]...lipsą. Zdarzają się wtedy wielkie nieszczęścia. Padają ogniste deszcze. Wszyscy ludzie by zginęli, gdyby nie Wrota.

Nikt nie wie, jak są zbudowane. Łamią sobie nad tym głowy naukowcy z całego świata. Niektórzy mówią, że Wrota stworzyli Kosmici, ale to ante... [skreślone] antynaukowa bzdura.

Wrota otwierają się tam, gdzie ludzie mogą je znaleźć. Otwierają się one w kilku miejscach. Ludzie wkraczają we Wrota i przebywają tam straszny czas. Wewnątrz Wrót mija zaledwie trzydzieści sześć godzin. Potem oni wychodzą z Wrót - i rozpoczyna się nowy cykl życia.

Ten, kto w porę nie zdąży dostać się do Wrót, oczywiście zginie. Dlatego ludzie powinni spieszyć do nich bardzo szybko. Mężczyźni powinni przepuszczać do Wrót kobiety i tych, co nie mogą szybko biegać.

O tym, gdzie otworzyły się wrota powiadamia służba O.P. Trzeba bardzo uważnie słuchać radiowych komunikatów i biec nie ku najbliższym Wrotom, a ku tym, które wskaże służba. W przeciwnym razie we Wrotach zrobi się zator...


OCENA: cztery minus

UWAGI: Ucz się formułować myśli bardziej jasno. Dlaczego cały czas używasz słów „oni”, „one”? Staraj się wybierać inne słowa.

ZADANIE: Napisz dwadzieścia razy w zeszycie słowo: „apokalipsa”.


* * *

- Dziewiąta B! Proszę się nie rozchodzić!

O tej porze liceum wydawało się niezwykle obszerne. Starsza grupa opuściła jego mury wiosną, zostawiając budynek na pastwę średniaków i młodszych. Znikł gdzieś zwykły tłok na korytarzach, rozkłady lekcji zmieniły się na dogodniejsze, ale nad wszystkimi - osobliwie podczas pierwszych dni - wisiało poczucie straty.

Jesienią na zajęciach pojawi się tylko młodsza grupa. Oczywiście, jeżeli w ogóle będzie jakaś jesień...

- Ej, Chucherko, co się tam u was stało?

Ktoś chwycił Lidkę za rękaw; szarpnęła się, jakby uderzono ją prądem.

- Coś ty? - zdziwił się Sławek Zarudny.

Lidka wstrzymała oddech; serce waliło jej w piersi jak oszalałe.

- Więc co się stało?

- Szybę wybili... Już drugi raz.

- To te łobuzy z dwieście piątej szkoły. - Sławek spochmurniał. - Przedwczoraj Miszka oberwał po dziobie.

- No to teraz wy im obijcie dzioby.

Sławek się uśmiechnął.

- Widzicie ją, mądralę...

Ujął ją za rękę. Nie ścisnął mocno, tylko tak, leciutko:

- Jaką macie następną lekcję?

Lidka mimo woli rozejrzała się wokół, czy nie widać gdzieś Rysiuka prześmiewcy.

- Matematyka...

- A ja mam dyżur w muzeum... - oznajmił Sławek jakimś osobliwym tonem.

Z na poły otwartych drzwi klasy ciągnęło chłodem. Wybite okno pospiesznie zakrywano jakimś arkuszem kartonu.

- Słyszysz, Chucherko? W muzeum, będę kurze ścierał. Zwolnili mnie z wuefu.

- Winszuję - skwitowała Lidka.

Sławek lekko się zmieszał:

- No to... będziesz wiedziała, dokąd przyjść, jeżeli u was odwołają matematykę?

- Nie odwołają - dziewczyna wzruszyła ramionami. - Sam zobacz, ile pustych klas...

- No to sama sobie odwołaj...

Lidka uśmiechnęła się nie bez kpiny.

W grupie średniaków owszem, można było czasem opuścić lekcję. Ale nieobecność Lidki matematyczka zauważy natychmiast - puste miejsce w pierwszej ławce, pod samym nosem. Nawet gdyby Rysiuk niczego nie mówił, ale on oczywiście nie będzie milczał...

Zabrzęczał dzwonek na lekcję i pojawiła się matematyczka, dzwoniąca kluczami niczym strażnik więzienny - na jej zajęcia oddano gabinet obrony cywilnej, zwykle zamknięty na trzy spusty. Znajdowały się w nim maski przeciwgazowe, akwalungi, rakietnice i inne drogie urządzenia, łakomy kąsek dla złodziejów. A kradzieże ostatnio stały się zjawiskiem powszechnym, nawet w liceum, pomimo nieustannych dyżurów milicji.

Uczniowie młodszej B korowodem ruszyli po schodach w górę, a spojrzenie matematyczki zatrzymało się na Lidce:

- Sotowa, przynieś, proszę, kilka kawałków kredy z magazynku, w gabinecie O.C. zawsze jej brakuje. Tylko szybko, na jednej nodze.

- Aha... - zgodziła się Lidka. - Zaraz...

Popłynęła pod prąd - koleżanki i koledzy z klasy szli w górę, ona w dół. Na drugie piętro, po nawoskowanym parkiecie, na prawo i prosto korytarzem - tam, gdzie obok pokoju nauczycielskiego i niewielkiego szkolnego muzeum, znajdował się magazynek.

Na widok zwykłego tu ruchu zapomniała o strachu. Nauczyciele wyglądali, jakby nic się nie stało; a znajome ściany zdawały się mówić: nic ci się nie stanie, bo nic ci się stać nie może. Świat jest niewzruszony... dopóki dorośli zachowują spokój.

Na chwilę wstrzymała oddech i zmusiła się do uśmiechu.

W drzwiach muzeum stał Sławek Zarudny. Gestem gospodarza kręcił kluczem nałożonym na palec. Ujrzawszy Lidkę, uśmiechnął się szeroko i chyba nawet poczerwieniał.

- Odwołali lekcję?

- Nie, przyszłam po kredę - odparła Lidka, nie patrząc mu w oczy.

Sławek pomarkotniał. Miał już prawie siedemnaście lat, ale do tej pory nie nauczył się ukrywania swoich uczuć.

- Posłuchaj, Chucherko, a może po lekcjach?

- Po lekcjach przyjdzie po mnie ojciec - Lidka zrozumiała, że przykro jej jest skwitować prośbę Sławka odmową. Sławek to dobry chłopak, kręcą się koło niego przynajmniej trzy dziewczyny i każda z nich na miejscu Lidki natychmiast zapomniałaby o matematyce.

- A co mi chciałeś pokazać? - spytała, zwodniczo obojętnym tonem. - Może minuta wystarczy?

- Minuta?! - poderwał się Sławek.

Wizyty w muzeum znudziły się Lidce już w drugiej klasie. Zakurzone eksponaty znała niemal na pamięć - oczywiście tylko tę ich część, którą wystawiono dla zwiedzających. Uczniowie mówili, że w zamkniętej części muzeum, do której wstęp mieli tylko nauczyciele i absolwenci, od trzech już lat znajdowała się mumia: - okopcony trup człowieka, który swego czasu nie zdążył dobiec do Wrót; ciała nieszczęśników zwykle zamieniają się w popiół, ale archeologom (albo zwykłym budowlańcom) zdarza się niekiedy znaleźć w jakiejś piwnicy takie właśnie okopcone ciała. I tylko archeolog potrafi orzec, czy taki człowiek żył przed dziesięcioma cyklami, czy znać go mogli jeszcze w zeszłym cyklu twoi rodzice...

Lidka nie lubiła takich myśli i nawet się ich bała.

- Poczekaj, Zarudny.

Weszła do składziku. Wzięła trzy kawałki kredy - czerwoną, niebieską i białą. Zawinęła je w papier - nie znosiła zapachu kredy na palcach; dlatego też nie lubiła odpowiedzi przy tablicy.

Sławek czekał przy wejściu do muzeum.

- Posłuchaj. Chucherko, wejdź choć na minutkę...

Lidka przystanęła. Zważywszy w dłoni kredę, doszła do wniosku, że jeżeli zatrzyma się na chwilkę w muzeum, a potem pogna po schodach jak wicher, to zdąży do klasy w tym samym czasie, w jakim dotarłaby do gabinetu O.C, idąc równym krokiem.

Sławek cofnął się w głąb, zapraszając Lidkę, by weszła. Gdy dziewczyna przekroczyła próg, Sławek natychmiast zamknął drzwi na klucz.

- Czemu to robisz? - zdziwiła się Lidka.

- Wicedyrzyca do spraw technicznych wścieka się, kiedy są otwarte. Takie tu panują porządki...

Lidka postawiła teczkę i położyła zwitek z kawałkami kredy na wierzchu.

- No, to pokazuj, co tam masz...

W muzeum nie było okien. Na ich miejscu umieszczono barwne malowidło podświetlone od spodu elektrycznymi lampami - dawne miasto o zapomnianej już nazwie, zniszczone kiedyś całkowicie przez apokalipsę i odtworzone z zachowanych grawiur. Naprzeciwko, w oszklonej gablocie leżały na długich poduszeczkach okopcone kawałki metalu, a wyżej, na ścianie, ułożone z miedzianych liter czyjeś powiedzenie: „Dopóki pamiętamy o zaginionych cywilizacjach, historia toczy się dalej”.

Lidka spięła się wewnętrznie.

- Chodźmy. Chucherko...

- Mam swoje imię - odcięła się dziewczyna, raczej dla zasady. Dawno już przestała się irytować z powodu przezwiska, a w ustach Sławka brzmiało ono prawie pieszczotliwie.

- Chodźmy, pokażę ci nowy eksponat...

Fotografia w istocie była nowa, matowa i barwna. I wielka - miała prawie metr wysokości: przez dym i języki ognia patrzyła na Lidkę jak żywa wielka i paskudna glefa.

Lidka aż się żachnęła.

- Przestraszyłaś się? - umyślnie niedbałym tonem zapytał Sławek.

- Obrzydlistwo - stwierdziła Lidka, nie patrząc na fotografię. - Po co to pokazywać?

- A po to, że niedługo one zaczną wyłazić z morza - Sławek pouczająco podniósł palec do góry. - Powinniśmy być przygotowani...

- Wcale nie zamierzam ich oglądać!

- A widzisz, stchórzyłaś! A są tacy odważni, ci, co je fotografują! To autentyczna fotografia, osiemnaście lat była pod specjalna ochroną...

Lidka jeszcze raz obrzuciła fotografię szybkim spojrzeniem. Potem spojrzała na Sławka i drwiąco zmrużyła oczy:

- Pod specjalną ochroną? Osiemnaście lat? Posłuchaj, to podróbka. W dzieciństwie też rysowałam glefy. Mistyfikacja...

Sławek nadął się z urazą.

- Powtórz to.

- Mi-sty-fi...

Sławek szybko się pochylił i chwycił wargami dłoń Lidki. Dziewczynę natychmiast obleciał strach i zrobiło jej się głupio: nigdy by nie podejrzewała sympatycznego skądinąd chłopaka o zdolność do takich głupich postępków.

- Dureń...

Wyrwawszy się, odstąpiła o krok i usiadła na włochatym dywanie. Byłaby sobie potłukła pupę, gdyby Sławek w porę jej nie chwycił.

- Dureń jesteś, Zarudny! Odbiło ci, czy co?

- Chucherko... - stęknął Sławek żałośnie. - Zdążysz jeszcze na tę swoją matematykę...

Ręce miał jak dorosły - żylaste, twarde i jednocześnie piękne, o długich palcach. Sławek skończył szkołę muzyczną.

- Co ty się tak na mnie gapisz, jakbym była kotką?

- A jak mam się gapić, Chucherko?

- Nijak... Puść...

Nie pozwolił jej wstać. Przeciwnie, zwalił się na nią i znów się zabrał do całowania. Lidka postanowiła, że minutkę pocierpi - kiedyś przecież mu się znudzi i przestanie?! A na przyszłość trzeba będzie uważać - Zarudny jest bałwanem...

Ale Sławek wcale nie zamierzał przestawać. Przeciwnie - wsunął Lidce dłoń pod spódniczkę, a na to nie mogła pozwolić w żadnym wypadku.

- Odbiło ci?! Jak się zaraz rozedrę...

- Czemu byś miała się drzeć? Co się wygłupiasz?

- Puszczaj!

- No przestań...

- Puszczaj, mówię!

Wciąż jeszcze miała nadzieję na to, że chłopak w końcu się opamięta i na razie nie szarpała się z całej siły. Wrzeszczeć też nie chciała, a potem nagle okazało się, że Sławek zamknął jej usta swoją gębą i trudne stało się nie tylko wydawanie dźwięków, ale nawet oddychanie. A gdy zaczął z niej zdzierać rajstopy i stało się jasne, że to nie przelewki, Lidce nagle zabrakło sił. Wyrywała się teraz ledwo ledwo i Sławek z pewnością doszedł do wniosku, że dziewczyna sprzeciwia się tylko dla zachowania pozorów.

- Pusz...czaj, bałwanie!

I wtedy rozległo się pukanie do drzwi.

Nowa trwoga dodała Lidce sił. Udało jej się wyrwać. Na czworakach odpełzła na bok, wciągnęła rajstopy i gorączkowo zaczęła poprawiać spódniczkę. Bolały ją i piekły wargi - wydało jej się, że ma rozerwane usta, od ucha do ucha, jak cyrkowy klown.

- Zarudny, proszę otwórz. Wiem, że tam jesteś!

Lidka rozejrzała z udręką. Pod gablotami się nie schowasz, drzwi do Sali Eksponatów Niejawnych zamknięte na szyfrowy zamek. A Sławek stchórzył - pobladł i zaczęły mu się trząść wargi.

- Otwieraj natychmiast! Albo będziesz miał nieprzyjemności, słyszysz?!

Stukot obcasów po parkiecie; i jeszcze czyjeś głosy. Ilu ich się tam zebrało? I kiedy sobie pójdą?!

Sławek postanowił najwyraźniej nie otwierać. Jej też machnął ręką. Jakby chciał powiedzieć: siedź cicho, wszystko rozejdzie się po kościach...

- Przynieście drugi klucz! - głos wicedyrektorki był napięty jak struna. - Jelizawieto Pawiowa, poproszę o drugi klucz...

Lidka zdążyła jeszcze tylko pomyśleć, jak łatwo przebijają się dźwięki przez wzmocnione stalą drzwi muzeum.

Potem szczęknął zamek i drzwi, powoli, jak w koszmarnym śnie, zaczęły się otwierać.

Sławka już stał, przyciskając jedną dłoń do twarzy, a drugą do piersi, jakby w ostatniej chwili postanowił udać atak serca.

Lidka nie bardzo miała co udawać. Siedziała pod gablotą, przy ostatkach unicestwionej cywilizacji i widziała się jakby z boku - przestraszoną, rozchełstaną dziewczynkę z napuchniętymi wargami.

Weszli: zastępczyni dyrektora do spraw technicznych, matematyczka i dyrektor. Przez chwilę panowała cisza, a potem wicedyrektorka odezwała się ponuro: -”W świętym dla nas miejscu...”

Na Sławka nikt nawet nie spojrzał.


* * *

Szkoda jej było tylko mamy.

Mamie opowiedziała, jak wszystko było naprawdę, ale wcale jej to nie ulżyło. Brat demonstracyjnie unikał rozmów z upadłą siostrą, ojciec chodził przygaszony i milczący, ale Janka w żaden sposób nie umiała utrzymać języka za zębami:

- Idiotka! Kretynka! Co ty masz w głowie, siano?! Doigrałaś się, głupia, wylecisz z liceum i trafisz do dwieście piątej... Cackali się z tobą, i wyniańczyli cię... debilkę, imbecylkę, idiotkę...

- Przestań - odzywał się ojciec i Jana przestawała, ale jej wewnętrzny silnik pracował na jałowym biegu najwyżej dwie minuty, a potem znów się zaczynało:

- Idiotka... Kretynka... Początkująca dziwka... zobacz, do jakiego stanu matkę doprowadziłaś...

Ojciec trzy razy chodził do dyrektora. Wyglądało na to, że powinno się wydalić obydwoje winowajców - Zarudnego i Lidkę, ale od samego początku było jasne, że dyrekcja nie zadrze z ojcem Sławka - akademikiem i posłem do Parlamentu.

Lidka nie miała sił na to, żeby siedzieć w domu, ale łazić po ulicach też nie było za bezpiecznie - a nuż natkniesz się na znajomego albo kolegę z klasy. Do gmachu liceum nie chciałaby podejść nawet na odległość wystrzału z działa, dlatego od samego rana szła na brzeg morza, wchodziła na skały i siadała skulona na stosie odłamków - ni to masztów, ni innych belek, przeżartych solą, poczerniałych, połkniętych kiedyś przez morze, a potem wyplutych.

Kilka razy zdarzyło jej się zobaczyć dalfiny - daleko od brzegu, z absolutnie bezpiecznej odległości, ale i tak przenikał ją mróz. Marzła zresztą i bez tego; a myśl o tym, żeby zachorować i umrzeć nie wydała jej się taka głupia. Dzień jej urodzin przeszedł normalnie i bez radości. Czternasty października, znów środa. Do wyznaczonego terminu zostało siedem miesięcy i trzy tygodnie.

Zamiast obiecanych wrotek dostała bombonierkę i jakieś nudne książki. Przez pół wieczoru popłakiwała pod kołdrą - sama nie wiedząc, czy płacze przez te wrotki, liceum, czy ze strachu przed skorą i nieodwracalną śmiercią.

A po tygodniu okazało się, że skoro w żaden sposób nie można wyrzucić Zarudnego, to nie będą ruszać i Sotowej. Dali jej publiczną naganę i zostawili - niech pamięta, jaką jej okazano łaskę.

Ojciec przyszedł z liceum spięty, ale rumiany i z blaskiem w oczach. „No, jakoś się udało” - powiedział mamie. - „A ty milcz” - zwrócił się do Janki, która chciała już coś wtrącić. Do Lidki się uśmiechnął i pogłaskał ją po głowie, jakby chciał powiedzieć: no, wszystko w porządku, jutro zbieraj się do szkoły.

Lidka wyobraziła sobie, jak to będzie, gdy wejdzie do klasy. Jak usiądzie w pierwszej ławce z Rysiukiem. A dwadzieścia par oczu będzie się na nią gapić, jakby wszyscy zobaczyli ją pierwszy raz...

Spojrzała na rozkład zajęć - dwudziesty pierwszy października, środa - i włożyła do teczki odpowiednie podręczniki. Ale nie poszła do szkoły, tylko nad morze.

Obłoki wabiły wzrok rozmaitymi odcieniami szarości, a niebo wyglądało tak, jakby ktoś obsypał je brudnymi i nastroszonymi piórami. Wyglądało, jak leżąca na plaży zdechła mewa. Od morza dął nieprzyjazny wiatr; Lidka usadowiła się pomiędzy kamieniami i otworzyła książkę. Najbardziej nudną z nudnych powieści na świecie „Biedną Annę” należało zgodnie z programem przeczytać jeszcze w zeszłym roku, ale Lidka zabrała się do niej dopiero niedawno, przedzierając się przez długie opisy przyrody i niekończące się monologi. Bohaterka nie mogła mieć dzieci, zbliżała się do końca okresu płodności, a jej mąż zamierzał odejść do innej kobiety; Lidka przewracała kartki, o niczym prawie nie myśląc. Ależ problemy mają ci ludzie... przecież przeżyli bezpiecznie swoją mrygę, i teraz przed nimi dwadzieścia lat beztroskiego życia...

Lidce zostało siedem miesięcy i dwa tygodnie.

W ostateczną apokalipsę wierzą tylko idioci. Ona, Lidka, uczyła się historii. Jest mądra.

Litery zlewały jej się przed oczami.

Gdzieś tak koło południa do zatoki ze wszystkich stron spłynęły kutry patrolowe. Zatrzymały się daleko od brzegu - tam, gdzie Lidce udało się przedtem zobaczyć dalfiny. Czarne sylwetki rozciągnęły się w łańcuch od cypla do cypla. Okrętów było nie mniej niż dwadzieścia, a od strony bazy Obrony Państwa nadleciały dwa śmigłowce. Przeleciały się nad morzem, zrobiły kilka kręgów i odleciały. Lidka wstała, żeby odejść.

- Co ty tu robisz?

Niespodziewane pytanie prawie wytrąciło jej teczkę z rąk. Patrol wyrósł jak spod ziemi - dwaj żołnierze i oficer, uzbrojeni, w maskujących mundurach polowych.

- Co ty tu robisz, dziewczynko?

- Wagaruję - odpowiedziała Lidka cichutko.

Żołnierze wymienili spojrzenia. Uczciwa i szczera odpowiedź nastroiła ich mniej wrogo.

- Ogłoszono stan wojenny - ostrym głosem oznajmił oficer. - Dzieci powinny siedzieć po domach.

Lidka mocniej ścisnęła teczkę. Wargi zaczęły jej drżeć wcześniej, niż zrozumiała sens tego, co jej powiedziano.

- Jak to... co się...

- Chodź, szybko!

Ujęli ją pod łokcie i poprowadzili - nie za szybko, ale i tak co chwila się potykała. Ze strachu zatkało jej uszy.

Po betonowych schodkach wyciągnęli ją na nabrzeże - z kramów zostały tu tylko metaliczne szkielety, pod nogami szeleściły pomięte gazety i nikogo już tu nie było - ani handlarzy, ani spacerowiczów. Tylko same wojskowe samochody z siatkami na oknach. I ludzie z OP, z których co drugi miał radiotelefon. Składane anteny trzęsły się miarowo i wyglądały jak wąsiska karaluchów.

Był jeszcze Igor Rysiuk. Stał przylepiony do jednego z pojazdów i patrzył gdzieś w bok, jakby to wszystko go nie obchodziło.

- Ej, ty... to ta dziewczyna?

Rysiuk rzucił na Lidkę krótkie spojrzenie i natychmiast się odwrócił: - Ta.

- Ta, co opuszcza lekcje?

- Przeżywa osobisty dramat - odpowiedział Rysiuk, prawie nie otwierając ust. - Nieszczęśliwa miłość.

Ktoś zachichotał.

- No dobra, mały... wygląda na to, że nie kłamałeś. Dokąd was oboje odwieźć... może do punktu rozdzielczego?

- My niczego nie zrobiliśmy - odezwała się Lidka cienkim, nieśmiałym głosikiem.

- A jednak, nie wolno łazić, dokąd się chce... Adres?

- Co? - dość głupio spytała Lidka.

- Gdzie mieszkacie? Daleko?

- Na Kątowej...

Igor się nie odezwał. Mieszkał znacznie dalej, na Zielonej Górce.

- No dobra... Do Kątowej was podrzucimy, ale potem nigdzie mi nie łazić! Jasne?

Wspięli się do ciasnego wnętrza wozu w ślad za nieprzyjemnie i ostro pachnącym żołnierzem. Maszyna drgnęła - Igor i Lidka mimo woli objęli się rękoma.

- Czemu nie przyszłaś do szkoły? - zapytał Rysiuk kłótliwym szeptem.- Zarudny chodzi i nic...

- Odczep się...

- Czemu jesteś taka nieuprzejma?

- A czemu ty jesteś takim kretynem?

Gdzieś wyła syrena. Jej wycie najpierw narastało, trwało przez chwilę, a potem cichło, jakby się oddalała. Samochód z syreną pognał w przeciwnym kierunku - ku morzu.

- A w szkole, co było?

Rysiuk wzruszył ramionami.

- Alarm. Wszystkich odesłali do domów.

- A ty skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?

- Skąd ci przyszło do głowy, że cię szukałem?

Lidka ugryzła się w język.

- Hej, dzieciaki - odezwał się kierowca. - Na Kątowej który numer?

- Dwadzieścia siedem - wymamrotała Lidka. - Obok domu towarowego.

Wóz wydostał się na ulicę i ruszył szybciej.

- Posłuchaj, Rysiuk...

Pytanie zamarło jej w krtani.

- Mryga! Dzisiaj? - drwiąco zapytał Igor. - A co z twoją ulubioną datą? Co z dziewiątym czerwca?

Lidkę ogarnęła fala gniewu. Nagle zapragnęła strzelić niewysokiego Igora w pysk, żeby ten jego krótko ostrzyżony kaczan walnął o burtę wozu.

- Nie bój się, to zwykły kryzys - uśmiechnął się Igor. - Jakiś wojskowy zamach stanu, czy coś w tym guście. Gdybyś się porządnie uczyła historii, to byś wiedziała, że kilka lat przed każdą apokalipsą następuje...

Wóz zahamował.

- No, dzieci, spadajcie! I żebym was więcej na mieście nie widział, jasne?

- Nie jesteśmy już dziećmi... - warknął Rysiuk pod nosem. - Wiesz, zdążyliśmy już przywyknąć...

Kierowca dodał gazu i maszyna pomknęła dalej, zostawiając obojgu na pożegnanie falę smrodu z rury wydechowej.


* * *

Wypracowanie

UCZENNICY MŁODSZEJ GRUPY

Klasy III B

LIDII SOTOWEJ

na temat: „Ludzie i dalfiny”


Pewna dziewczyna poszła kiedyś nad morze. Pogoda była piękna. W wodzie pluskały się rybki. Świeciło słońce. Dziewczyna postanowiła, że się wykąpie.

Weszła za daleko w głąb morza i zaczęła się topić. Zaczęła wzywać pomocy, ale nikt jej nie usłyszał.

I nagle z głębi morza przypłynął dalfin. Dziewczyna się przestraszyła, ale dalfin popchnął ją ku brzegowi i uratował.

Dziewczyna się bardzo ucieszyła. Dalfin pływał obok niej i pokazywał jej grzbiet. Zaprzyjaźnili się. Dziewczyna często zaczęła chodzić nad morze i spotykać się z dalfinem.

Potem dziewczynka dorosła i nastąpił koniec świata. Dalfiny pozrzucały skóry i prze... [skreślone] się w poczwarki, to znaczy w glefy. Wyszły na brzeg. Dziewczynka [skreślone]. On ją poznał i nie zjadł. Ale ją poranił. I dlatego nie zdążyła dostać się do Wrót, do Schronu.

Dalfiny to niebezpieczne stworzenia. W okresie cyklu pływają daleko od brzegu i nie wychodzą na brzeg. Ale gdy następuje koniec świata, stają się larwami glefami i wychodzą na ląd. Dzieci powinny uważać!


OCENA: trzy z plusem

NIESTARANNIE! I myśl, Lido, o czym piszesz.


* * *

W domu powitała ją cicha panika. Cicha, dlatego że wróciła z Rysiukiem. W obecności kolegi z klasy nie bardzo wypadało robić Lidce sceny.

Rysiuk zaszedł, żeby zadzwonić i nawet zdążył burknąć do słuchawki: „Żyję, nic mi się nie stało, jestem u Sotowej”, gdy telefon umilkł, jakby słuchawkę napchano watą. „Teraz jeszcze łączność!” - wycedził przez zęby ojciec Lidki. Rysiuk pożegnał się i ruszył ku drzwiom.

- Igorze, nigdzie nie pójdziesz - odezwała się mama spokojnie. - W najlepszym przypadku zabierze cię jakiś patrol.

- A w najgorszym? - zdziwił się Rysiuk.

Po całym mieszkaniu były porozrzucane rozmaite rzeczy. A na progu stało pięć plecaków - jak na obrazku w podręczniku OP.

- No, wywal wszystko, co tam masz w torbie - odezwał się Timur, brat Lidki do Rysiuka, który nagle jakoś ucichł. - Jeżeli ogłoszą ewakuację...

- Zatokę już zamknięto - stwierdziła Lidka.

- Z pewnością leżą już glefy - zażartował beztroski Timor.

Jana zaczęła płakać. Ojciec ją zbeształ - ale bez gniewu, uczynił to raczej machinalnie.

Telewizor stał włączony, ale migotał szarym bielmem pustego ekranu. Jak się weń długo wpatrywać, można ulec złudzeniu, że po ekranie łażą tysiące drobnych muszek. Lidka odwróciła głowę.

Rysiuk bez słowa wytrząsnął z teczki na podłogę kilka podręczników, aktówkę z zeszytami, dziennik, piórnik i jakieś drobiazgi. Do pustej teczki włożono mu termos, zawinięty w polietylen pakiet z racją żywnościową i apteczkę. Ta wymiana podziałała przygnębiająco na Lidkę - poszła więc do swojego pokoju i włączyła magnetofon - na szczęście baterie jeszcze działały. Zamknąwszy oczy, można było sobie wyobrazić, że nic się nie stało.

- Byłem wczoraj w dwieście piątej - odezwał się Rysiuk.

- Po co? - spytała Lidka bez nadmiernego zainteresowania w głosie.

- Tak sobie... Najpierw było ciekawie... dziewczyny poprzychodziły w tym, co tam która miała... a niektóre prawie bez niczego...

- Bardzo interesujące - wtrąciła Lidka sarkastycznie.

- Owszem... ale potem nażarli się jakiegoś świństwa i zaczęła się rozróba. Ledwo zdążyłem zwiać. Ty z tym Zarudnym... to poważnie, czy tylko tak?

Lidka milczała. Dziwna sprawa... do dziewiątego czerwca zostało wszystkiego siedem i pół miesiąca, a ona irytuje się na tego nudziarza i pajaca Rysiuka. Który zresztą celowo się z nią drażni.

W sąsiednim pokoju zatrzeszczał telewizor. Zapiszczał - i na ten pisk z różnych pomieszczeń zbiegli się Timur z Jana, mama, papa i Lidka z Rysiukiem.

- Drodzy mieszkańcy naszego miasta...

Czyjaś młoda, pociągła twarz. Na poły znajoma - Lidka nigdy nie interesowała się polityką i nie oglądała telewizyjnych wiadomości, ale domyśliła się, że przed kamerą nie siedzi dziennikarz ani lektor.

- Drodzy mieszkańcy naszego miasta, nadzwyczajna sytuacja została opanowana. Prosimy wszystkich o zachowanie spokoju. W stolicy wykryto spisek, wymierzony w prawowity rząd i mający na celu obalenie konstytucyjnego...

„Skąd ja go znam” - zaczęła się zastanawiać Lidka. I prawie w tejże samej chwili usłyszała nad uchem syk Rysiuka:

- Niech go cholera... To przecież...

- Kto? - zapytała lekko podenerwowana.

- Zarudny - odpowiedział ojciec. - Deputowany Zarudny.

Z ekranu patrzył na nich ojciec Sławka.

Rozdział 2


Swietka mieszkała piętro wyżej i była o rok starsza od Lidki. Uczyła się w dwieście piątej i w przeciwieństwie do Lidki miała czas na przesiadywanie w „złym towarzystwie”. Przechodząc obok ławeczki, na której wieczorami zbierało się to właśnie towarzystwo, Lidka spinała się wewnętrznie i pozdrawiała wszystkich najbardziej obojętnym kiwnięciem, na jakie mogła się zdobyć w tej sytuacji.

Podczas ostatnich miesięcy wszystko się zmieniło i nie udało się ukryć tej zmiany. Lidka przestała chodzić na zajęcia pozalekcyjne, co więcej, ośmielała się opuszczać ostatnie lekcje. W liceum czuła się jak karaś na zimnej patelni - niby nie piecze, ale i przyjemne to też nie jest. Lepiej już na ławeczce przed domem...

Ale najważniejsze było to, że ze Swietką można było rozmawiać o dziewiątym czerwca. Swietka nie wybuchała histerycznym śmiechem, dając całą postawą do zrozumienia, jak ją śmieszy głupota Lidki i nie kręciła palcem przy skroni. Swietka zdobywała nawet jakieś nowe wiadomości - okazało się, że istniały całe organizacje poświęcone Ostatniej Apokalipsie. Jakby dwa przeciwstawne nurty - jedni poświęcali ostatek życia na „wyzwolenie duszy”, rzucając picie, palenie opuszczali rodziny i poświęcali się pracy z ludźmi. Inni - przeciwnie, nie zamierzali niczego rzucać, a chcieli po prostu na koniec poużywać sobie życia; sprzedawali mieszkania, a za otrzymane pieniądze organizowali orgie, zabawy, hulanki, kupowali bilety na morskie podróże i w ogóle oddawali się uciechom. Jeżeli idzie o morskie podróże, to Lidka sama chętnie by się w taką wybrała, ale o tym, czym ludzie zajmowali się na orgiach, pojęcie miała dość mętne.

Urodziny Swietki wypadały w niedzielę. Dwudziestego drugiego stycznia - obliczyła Lidka, kierując się starym nawykiem.

Goście zebrali się około pół do ósmej. Chłopaków było sześciu, dziewcząt - razem z Lidką - tyle samo. Najwyraźniej był w tym jakiś zamysł - wypiwszy po lampce mocnego, mętnawego płynu, goście podzielili się na pary - jak w przedszkolu. Miejsce obok Lidki zajął blady, niezdrowo wyglądający dryblas, mniej więcej osiemnastoletni i najwyraźniej krótkowidz, ale wstydzący się noszenia okularów.

Po pierwszym toaście Lidce zakręciło się w głowie i od razu jej ulżyło; nie musiała już o niczym myśleć - a w każdym razie o niczym nieprzyjemnym.

W nowym towarzystwie licealiści nie cieszyli się najmniejszym szacunkiem. Wszyscy goście, oprócz Lidki, byli uczniami szkoły dwieście piątej z młodszej i średniej grupy, a siedzący obok Lidki chłopiec był ze starszej i na dodatek powtarzał rok. Mówiono o nauczycielach - wyjątkowo głupich, paskudnych i prymitywnych typach. Każdy z nich miał jakieś przezwisko. Lidce dość szybko wszystko się pomieszało i nie mogła się zorientować, kto kogo dokąd posłał i kto komu przygrzał linijką. Naiwnie przyznała się do tej nieświadomości - i natychmiast znalazła się w centrum uwagi. Jeden przez drugiego goście zaczęli jej wyjaśniać:

- ...chemica - Decha Przysecha. A matematyczka - Fenia Chrzanowna. A peowiec...

Pozostałe przezwiska nie nadawały się do druku, były jednak śmieszne. Lidka wybuchała końskim śmiechem i głośno powtarzała najbardziej smakowite przezwiska. Z niemałą satysfakcją przymierzała je do licealnej zastępcy, matematyczki i dyrektorzycy; dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo nienawidzi całą trójkę. Za ponure gęby na progu muzeum, za patetyczną odżywkę: „W tym świętym dla nas miejscu...” I za to, że jej nie wylali. Niechby ją wydalono ze szkoły... ale nie, zmarszczyli się z pogardą, popatrzyli z obawą na Zarudnego i zostawili. Żeby za każdym razem, wzywając ją do tablicy, sceptycznie zaciskać wargi.

A w dwieście piątej, której numerem straszono licealistów aż do dygotu w kolanach, nikt warg na zaciskał. Tam nauczyciele klęli, krzyczeli, rzucali podręcznikami, tłukli linijkami po łbach i wzywali rodziców - ale warg zaciskać nikt by tam nie zaciskał. Po pierwsze, dlatego, że wszyscy uczniowie byli uważani za zepsutych z definicji i nikt się po nich nie spodziewał niczego dobrego. A po drugie, uczciwiej jest raz dać dziewczynie w gębę, niż miesiąc po miesiącu pogardliwie się marszczyć na jej widok.

- A tamten chłopak podwędził starszemu klucze od wozu i zaprowadził Angelikę do garażu. Uruchomili silnik, żeby ogrzać budę i wleźli na tylne siedzenie. A wóz taki, że nie daj Boże! I zaczęli się kotłować - a garaż zamknięty! Zasnęli oboje i się otruli... znaczy, nawdychali się spalin. Pochowano ich razem...

- Tobie śmiech, a mnie stara teraz kluczy nie chce dać...

- A co, na tamten świat ci się zachciało?

- Wszystko lipa, chłopaki, jeden gościu z naszej klasy postawił w piwnicy obok rury rozkładane łóżko, cieplutko tam...

- ...zdejmuję siostruni tę torbę z głowy, a ona już sina, ledwo ją obudziłem. Pogotowia nie wzywałem, żeby rachunku nie wystawili.

- ... no dobra, myślę, forsę jakoś skombinuję, nie pierwszy raz, ale żeby mu tyłka nadstawiać...

- ...kupiłem petardę i psorce do szuflady. Ale wrzeszczała!

Lidka popijała i chichotała coraz głośniej. Każde słowo wydawało jej się niezwykle zabawne, ale nie wiadomo czemu, natychmiast ulatywało z pamięci.

Całe towarzystwo już po godzinie uznało ją za swojaka. Blady drugoklasista zaczął śpiewać, akompaniując sobie na gitarze. Miał na imię Giena i Lidce podobał się z każdą chwilą coraz bardziej - taki dorosły, z błękitnymi, nieustraszonymi oczami i lekko zachrypniętym, zmęczonym głosem...

Potem zapalono dwie świeczki i zgaszono górne światła. Włączyli jakąś muzykę i Giena zaprosił do tańca nie Lidkę, ale jej długonogą sąsiadkę z prawej. I od razu podczas tańca wetknął jej rękę pod króciutką spódniczkę mini.

Lidka, chwiejąc się na nogach, wydostała się jakoś zza stołu, przecisnęła pomiędzy tańczącymi i znalazła łazienkę. Usiłując się skupić, długo patrzyła w swoją pijaną twarz, natężając wzrok.

A niech wszystko porwą diabli. Tak i tak już niedługo mrygnie. Dlaczego ona, Lidka, nie ma prawa robić tego, na co ma ochotę? Choćby w przeddzień nieuchronnej śmierci...

- Hej, mała! Dawaj tu! Będzie zabawa!

Pokój pływał w papierosowym dymie. Ze stołu pozdejmowano puste talerze, a solenizantka przyniosła dziecięcy bączek na przyssawce i ze strzałeczką. Z towarzyszeniem ogólnego śmiechu uruchamiano bączek i ten, na którego wskazywała strzałka, zdejmował z siebie część odzieży. Serce zamierało w słodkim oczekiwaniu, było strasznie i radośnie, goście kolejno zdejmowali buty, skarpetki, koszule, paski. Potem siedzący naprzeciwko Lidki został w samych gatkach i zaczął się drzeć, że dość ma już tej zabawy, ale zaraz go zakrzyczano, wołając, że podczas gry nie wolno się wycofywać, a zasady są zasadami. Umilkł więc i tylko hałaśliwie okazywał radość, gdy strzałka wskazywała na kogoś innego.

Lidka popadła w jakiś gorączkowy nastrój. Najpierw zdjęła pantofle, potem pas, rajstopy. Któraś z rozchichotanych dziewcząt siedziała już w bieliźnie, która okazała się bardzo fikuśną i do której skromna bielizna Lidki miała się tak, jak szept do krzyku. Bączek się kręcił, serce zamierało, w końcu jako tako ubrani zostali tylko Lidka i jej krótkowzroczny sąsiad, i zaczęto pod ich adresem puszczać żarty. Potem bączek trzykrotnie wskazał na rudą dziewczynę uczesaną w koński ogon i ta, choć utyskiwała, że to nieuczciwe, rozebrała się do naga. Lidka wytrzeszczyła oczy - nie spodziewała się, że dojdzie aż do tego...

Ech, zaprosić by tu zastępicę i matematyczkę! I popatrzeć na ich miny!

Tak czy kwak mryga, stwierdził ktoś wewnątrz jej pijaniutkiej głowy. Co za różnica?

Jestem zepsuta, zrozumiała nie bez zdziwienia. Jestem złą dziewczyną, strasznie złą dziewczyną... i jakie to bycze uczucie! Bycie złą.

W tej właśnie chwili zabawa się skończyła i muzyka buchnęła głośniej.

Ktoś tam zbierał z podłogi swoje rzeczy, innym wcale nie chciało się trudzić. Długonoga dziewczyna w minispódniczce tańczyła na stole; Giena mrużąc oczy krótkowidza łaził w jednym bucie i szukał pod nogami drugiego. Okazało się, że na nagim ramieniu ma tatuaż, który najwyraźniej był dziełem jakiegoś artysty amatora z klasy, bo bardzo przypominał rysunek z zeszytu - krzywonogi krokodyl o wściekłym spojrzeniu.

Wszędzie unosił się zapach perfum, potu, papierosowego dymu i resztek jedzenia. W mrocznym kącie ktoś się kokosił z chichotem - i gnieździły się tam na oko przynajmniej trzy półnagie ciała.

Na kanapie solenizantka Swietka całowała się z chłopakiem, którego imienia Lidka nie pamiętała.

Ledwo odnalazła swoje pantofle. Rajstopy gdzieś wcięło. Pas też. Jutro trzeba będzie się przejść po sąsiadach: „Przepraszam państwa, czy nie ma u was moich rajstop?”

Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. Zeszła piętro niżej. W kieszeni dżinsowej sukienki odszukała klucz. Wzięła go ze sobą na ten właśnie wypadek - żeby móc wrócić cicho, nikogo nie budząc. Żeby nie obwąchiwali jej podejrzliwie i nie mierzyli wzrokiem.

Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Lidka wtopiła się w zapach swojego mieszkania; w przedpokoju było ciemno, w salonie też i tylko migał błękitem przeklęty telewizor.

Zdjęła pantofle i na bosaka ruszyła przed siebie, licząc na to, że niepostrzeżenie przemknie do swojej sypialni.

- ...przez ekspertów, są zgodne co do sekundy... za dwieście dni, dziewiątego czerwca przyszłego roku, o godzinie szesnastej dwadzieścia jeden... i Bóg już się nad nikim nie zlituje...

Lidka zamarła w bezruchu.

W pokoju rozległ się podniesiony głos mamy; a Lidka jak zahipnotyzowana zrobiła jeszcze jeden krok ku przodowi i wparła się wzrokiem w telewizor.

Z ekranu patrzyła na nią żółtawa, pomarszczona, przepojona smutkiem twarz jakiegoś starszego człowieka. Na pierwszym planie widać było podrygujący w czyjejś dłoni mikrofon i wyglądało to tak, jakby leteksowa grusza szykowała się do zatkania ust mówiącemu.

- Wszystkich obliczeń dokonano według metody Brodowskiego-Filke. Prawdopodobieństwo popełnienia błędu jest bliskie zera. Zostało nam jeszcze dwieście dni na to, żeby pożyć i wziąć od życia wszystko, co się da. Bądźcie gotowi, dziewiątego czerwca...

Kamera cofnęła się razem z prezenterem.

- Oglądacie państwo program „Kontakt”. Gościem naszego studio był... - dziennikarz poruszył ustami jak ryba, wyciągnął spod pachy jakąś teczkę i zerknął do notatek - ...przedstawiciel ruchu „O czystość duszy”.

Ekran zgasł. Lidka cofnęła się w głąb korytarza.

- Dobrze, że małej nie ma - chwilę ciszy przerwał dopiero głos Jany.

- Diabelskie pudło - orzekła mama gniewnym głosem.

Lidka niepostrzeżenie przemknęła do swojego pokoju.

W nocy mama znów ją musiała leczyć kroplami. Na dodatek mama złożyła przysięgę, że nigdy już nie puści Lidki do Swiety. Ani na krok.


* * *

- ...ty się jeszcze doigrasz, Sotowa. Dwójka na okres, na półrocze, a potem egzaminy, których nie zdasz z takim przygotowaniem... zostaniesz wydalona ze szkoły nie z powodów dyscyplinarnych, a za nieusprawiedliwione nieobecności. Rozumiesz?

W gabinecie zastępicy było ciepło. W powietrzu unosił się nikły zapach kwiatów - chyba astrów. Jak na pogrzebie, pomyślała Lidka.

- Czy ty mnie w ogóle słuchasz, Sotowa?

- Do egzaminu jeszcze pół roku - odezwała się Lidka, patrząc w podłogę.

- I myślisz, że to sporo czasu? Że jeszcze zdążysz? „Od poniedziałku wezmę się do roboty”, co?

- Nie - Lidka wzruszyła ramionami i po raz kolejny doznała wrażenia, że kurteczka szkolnego mundurka jest za ciasna i pije ją pod pachami. - Tylko... Co za różnica? Apokalipsa...

Zapadło milczenie, zakłócane tylko cichym, dobiegającym z kąta pomrukiem ogrzewacza.

- I co z tego? - odezwała się zastępica zupełnie innym tonem. - Czy to po raz pierwszy w historii? Czy po tym ma się skończyć życie... Twoje życie, Lido?

- Może i nie po raz pierwszy - odezwała się Lidka sama zdziwiona własną śmiałością. - Ale z pewnością po raz ostatni. Dla wszystkich.

I znów umilkła, nie odrywając wzroku od podłogi.


* * *

Rysiuk zajął pierwsze miejsce w olimpiadzie historycznej i zdobył prawo wstępu na uniwersytet bez egzaminów.

Lidka dostała pałę z pracy kontrolnej i pałę na okres - po raz pierwszy w życiu.

Daremnie myślała, że w ogóle jej to nie ruszy. Bycie złą i zepsutą w pełnym półmroku i papierosowego dymu pokoju, w towarzystwie takich samych wyrzutków, to jedna sprawa. Inna rzecz - odbierać swój dzienniczek na końcu i iść ku nauczycielskiemu stolikowi pod ostrzałem pełnych niedowierzania spojrzeń kolegów i koleżanek. Patrzeć w oczy Michaiłowi Feoktistowoczowi. I wysłuchiwać suchego i krótkiego jak wyrok: „Sotowa - niedostatecznie”.

Podświadomie czekała na drwiny Rysiuka. Albo na gniewne zapytanie: „Odbiło ci, czy co?”

Rysiuk tymczasem się nie odezwał i nawet nie spojrzał na koleżankę z jednej ławki. Jakby w ogóle go nie interesowały dalsze losy najgorszej w klasie uczennicy. Spoglądając tępym wzrokiem przez okno na boisko, gdzie średnia grupa ćwiczyła kręgi na łyżwach, Lidka przypomniała sobie, jak Rysiuk nazywa uczniów dwieście piątej. „Prymitywy” - tak o nich mówił. Jego dzisiejsze milczenie nie było przypadkowe - co więcej, z ławeczki równych Lidka stoczyła się oto na ławeczkę „prymitywów”, co oznaczało, że dotychczasowa kłótliwa z nim przyjaźń skończyła się.

Poczuła gniew. Celowo, choć udając, że nieumyślnie, zrzuciła książkę Rysiuka na podłogę.

Huk był taki, jakby zwaliła na ziemię żeliwne koryto. Cała klasa spojrzała na pierwszą ławkę - a Rysiuk schylił się i znów nie patrząc na Lidkę, podniósł podręcznik i pozbierał rozsypane zakładki.

W wyklinanej dwieście piątej nikt nie wydawał wyroków o ludziach na podstawie ich ocen.

Lidka zagryzła wargi. A tam, wszystko jedno. Dziś dziewiąty grudnia, środa...

Zostało równo pół roku.


* * *

Przed wejściem na stację szybkobieżnego tramwaju ktoś jej wsunął do ręki ulotkę. Z początku uznała, że to zwykła reklamówka albo kolejne ogłoszenie dotyczące „wygodnej pracy” - ale rozwinąwszy ją mechanicznie, aż się potknęła.

Mężczyznę na fotografii poznała od razu, choć ulotka była czarno biała i nie oddawała żółtawego odcienia jego twarzy. Mimo wszystko był to jednak ten sam człowiek - tym bardziej, że w górnej części ulotki wydrukowano surowymi, czarnymi literami: „O czystość duszy”, a w prawym dolnym rogu widać było emblemat - stylizowany wizerunek ogarniętego płomieniami człowieka. „Tak będzie ze wszystkimi”.

- Dziewczynko, co z tobą?

- Nic, nic...

Wydostała się z tłumu. Przylgnęła do mozaikowej ściany, drżały jej kolana.

Nic. Nic... Wie, i to dobrze, że dowiedziała się wcześniej. Zawsze można zdążyć najeść się nasennych środków. Żeby nie zamienić się w tańczącą pochodnię, jak tamten wariat... A może nie był wariatem, może to bohater, wskazujący drogę...

Dziś jest dwudziesty pierwszy grudnia, poniedziałek... Zostało... Ile to zostało?

Usiadła na wąskiej ławeczce - przechodzący ludzie patrzyli na nią z ukosa i ze źle skrywanym zdziwieniem w oczach - i wyciągnęła z teczki dziennik. Każdy dzień zaznaczony był liczbą w kółeczku. Znaczy, dziś dwudziesty pierwszy...Zostało sto osiemdziesiąt dwa dni.


* * *

- Nie odrabiasz zadań, bo ich nie zapisujesz?

Chemica oderwała wzrok od leżącego na stole nauczycielskim dzienniczka Lidki.

- Zadania domowe cię nie obowiązują, Sotowa?

Lidka zamrugała powiekami. Chemica wzięła ze stołu krwiście czerwony długopis i znów pochyliła się nad dzienniczkiem Lidki, ale tym razem już w zupełnie konkretnym celu. Jeszcze przed dwoma miesiącami Lidka ujrzawszy coś takiego, oblałaby się zimnym potem.

Teraz nie przejmowała się już uwagami w dzienniczku.

- A to co takiego? - zapytała ze zdziwieniem chemica, na sekundę zawiesiwszy w powietrzu iskrzący się groźbami długopis.

Na dzisiejszym wtorku zapisano liczbę sto siedemdziesiąt jeden. Na jutrzejszej środzie - sto siedemdziesiąt. Kolejny czwartek miał liczbę sto sześćdziesiąt dziewięć.

- Liczysz dni do egzaminu? - zapytała chemica, sama najprawdopodobniej pojmując głupotę takiego przypuszczenia.

Lidka nie odpowiedziała.


* * *

- Znam takie towarzystwo - oznajmiła Swietka. - Prywatny domek na przedmieściu. Tam się zbierają. Znam jednego chłopaka... mówi, że jak są razem, nie czują strachu. Że koniec świata będzie ostatni i taki sam dla wszystkich. On już sprzedał swój motor. Po cholerę mi teraz, mówi, motocykl...

Swietka przysunęła się bliżej, dławiąc Lidkę bijącym z jej ust zapachem nikotyny:

- A ósmego czerwca, znaczy, w przeddzień, urządzą sobie bal debiutantów. Sami tak go nazywają. Zbiorą się razem, zabawią się, złapią ostatni kajf i po cichutku posną. I wszystko.

Lidka milczała. Splatała i rozplatała palce.

- Pójdę do nich - odezwała się Swietka po pauzie. - Popatrzę, czy jest tam tak pięknie, jak mówi ten nygus. Pójdziesz ze mną?

- Kiedy? - spytała Lida cichutko.

Swietka się zamyśliła:

- No... jutro zmywam się z dwóch ostatnich lekcji. Albo w ogóle nie pójdę do szkoły. Wyśpię się. Gdzieś tak na dwunastą... pasuje?

Lidka kiwnęła głową.

Szatniarka patrzyła na nią podejrzliwym wzrokiem. Lidka ostatnio dość często zabierała swój płaszcz przed końcem lekcji.

I co z tego?!

Przy bramie stały rzędem samochody. Beżowe, zielone i biało-żółte, podobne do woskowych jabłek w śniegu. Wyróżniał się tylko jeden, czarny, podobny do przyczajonej pantery. W tym wozie pracował silnik - z rury wydechowej wydobywała się nitka spalin.

Lidka zwolniła kroku.

W zasadzie chyba od samego początku wiedziała, że nigdzie ze Swietką nie pójdzie. Kumpela trochę poczeka, a potem pójdzie na przedmieście sama; potem będzie jej można coś zełgać. Swietka co prawda nie uwierzy i zupełnie słusznie oskarży przyjaciółkę o tchórzostwo, ale czy to nie wszystko jedno?

Ale jeżeli nie pójdzie dziś ze Swietka, to znaczy w ogóle nie będzie miała co robić. Na siedzenie w parku za zimno, a powrót do domu o tej porze oznacza pakowanie się w awanturę. Wydawałoby się, drobiazg, zwykła domowa awantura, ale mimo wszystko wcale się jej to nie uśmiecha...

Niepokój okazał się tak silny, że niewiele brakło, a wróciłaby do szkoły. Pokornie oddała swój płaszcz szatniarce i usiadła w swojej pierwszej ławce, na oczach całej klasy... czyściutkich, porządnych uczniów, którzy doskonale radzą sobie z nauką. Obok Rysiuka, który jest już prawie studentem. Który wierzy, bałwan, że będzie studentem! Popiołem będzie, a nie studentem, szarym stożkiem pod ruinami gmachu liceum!

A może jednak pójść ze Swietką?

Podniosła zamarzniętą grudkę śniegu. Starannie wymierzywszy, cisnęła w siedzącą na płocie wronę. Chybiła. Wrona nawet nie wzbiła się w powietrze, tylko pogardliwie łypnęła na Lidkę, przechylając łebek.

Zdenerwowana nie na żarty Lidka podniosła kolejną śnieżkę. Dobrze byłoby znaleźć nieco cięższą.

- Lida!

Wyprostowała się z grudką lodu w dłoni.

Obok czarnego wozu stał, wetknąwszy dłonie w kieszenie długiego, czarnego płaszcza, mniej więcej czterdziestoletni nieznajomy mężczyzna.

Nie, nie. Lida go poznała. Gdzieś już widziała tę twarz, tylko gdzie to było...

- Dzień dobry. Lido. Zajęcia już się skończyły?

Mocniej ścisnęła swoją grudkę lodu. Rękawiczka zdążyła już przemoknąć.

Stojącym obok czarnego samochodu mężczyzną był deputowany Zarudny. Kilka razy spotkała go w szkole - ale to było dawno, przed paru laty. Częściej pokazywał się teraz w telewizorze. Zwłaszcza ostatnio, po jesiennej próbie przewrotu.

A trzasnąć by tą grudką w przednią szybę, podpowiedział jej wewnętrzny, rozweselony głosik. Fajnie by było. Co prawda te szyby są z pewnością z pancernego szkła... Albo chociażby mu napaskudzić. Chociaż nie. To on może jej napaskudzić. Dopóki należy do kręgu najbliższych doradców Prezydenta, ojca Sławki nie tknie żadna zaraza.

- Widzisz, Lido, dawno już chciałem z tobą porozmawiać. Można?

Lidka odwróciła głowę.

No jasne. Szklane drzwi były pokryte rozpłaszczonymi o szyby nosami. Jak muchy do miodu...jakby przed minutą nie brzęczał dzwonek na lekcje.

- O czym?

Słowa padły jednocześnie z grudka lodu, którą Lidka upuściła sobie pod nogi.

Deputowany Zarudny uśmiechnął się. Jego gęste, lekko już osrebrzone włosy sterczały niczym kolce jeża - deputowany nie bał się mrozu i nie nosił czapki. Zresztą, w samochodzie było z pewnością ciepło i wygodnie.

Nie ma z nim o czym rozmawiać. Incydent został dawno „wyczerpany” (wedle idiotycznego określenia Rysiuka),

- Widzisz, Lido... Bardzo bym nie chciał, żebyś sobie myślała, że mój syn został wychowany w małpim gaju. A ty z pewnością tak myślisz, prawda?


Загрузка...