Gdzieś tu była – mruczał Borrondrin. – Głowę dam, że gdzieś tu była.
– Gdzieś, gdzieś – rzekł z niesmakiem Mazgiller. – Moje mleko też gdzieś było. Podobno.
– Lepiej byś połowił myszy. – Borrondrin kichnął, bo kurz pokrywający książki wzbił się w powietrze i podrażnił mu nos. – Mam alergię na kurz – dodał z rozpaczą.
– Alergia. Oni zawsze mają alergię – stwierdził Mazgiller nie wiadomo o kim i nie wiadomo do kogo. – Gdzie jest moje mleko, do cholery?!
Borrondrin kichnął po raz drugi, zachwiał się, o mało co nie spadł z zydla, ale udało mu się zachować równowagę. Zaklął szpetnie.
– Czarodzieje! – odezwał się z pogardą Mazgiller. – Absolutna nieporadność życiowa.
Borrondrin spojrzał na niego z takim wyrazem twarzy, że kot po chwilowym zastanowieniu prysnął w kąt i ukrył się za regałem.
– Pójdę łowić te myszy – powiedział ugodowo.
– A idźżeż, gdzie chcesz! – warknął Borrondrin. – Ja w życiu nie znajdę tej książki – kichnął znowu i otarł nos rękawem – i już jestem chory!
Spojrzał w górę, na księgi szczelnie wypełniające regały i westchnął. To był jeden pokój biblioteczny. A miał ich jedenaście. Jedenaście pokoi pełnych książek. Od podłogi do sufitu. I za Boga nie wiedział, co gdzie jest.
– Muszę się wreszcie wziąć za porządki – stwierdził stanowczo.
– Słyszę to od sześciu lat – prychnął Mazgiller z kąta. Czarodziej westchnął ciężko. Przez chwilę zastanawiał się, czy znowu nie skorzystać z pomocy demonów, ale ostatnie układanie przez nie książek skończyło się aferą, krzykami i mordobiciem. Demony absolutnie nie potrafiły pracować w grupie. A poza tym Borrondrin był przeświadczony, że bezczelnie kradły. Westchnął znowu i wtedy zauważył, że kula jarzy się jasnym błękitnym światłem. Podszedł do stolika.
– Tak? – powiedział.
– Witaj! – Na powierzchni kuli z wolna zaczęła się ukazywać twarz mistrza Arivalda. Przyjaciela od wielu lat i sławnego maga. – Co słychać?
– Źle – poskarżył się Borrondrin – nie mogę znaleźć Medloka.
– A co to jest Medlok? – głos Arivalda brzmiał chrapliwie, ale kula zawsze zniekształcała tony.
– „Necromanticon” Medloka – wyjaśnił Borrondrin – to taka książka.
– Ach, wiem już. Po co ci „Necromanticon”? To bzdury. A w dodatku, o ile pamiętam, Wielki Mistrz zakazał przechowywania jej w prywatnych zbiorach.
– Nie bądź takim legalistą – mruknął Borrondrin. – Przygotowuję pewien eksperyment.
– W twoich ustach to brzmi groźnie. – Arivald naprawdę musiał się zaniepokoić, bo kula, czuła na zmiany nastroju, zaczęła lśnić różowym światłem.
– Wypraszam sobie! – Borrondrina znowu zaświdrowało w nosie i znowu kichnął.
– Alergia? – spytał współczująco Arivald. – A mnie od wczoraj łamie w kościach.
– Tak. I pewnie zamiast dwóch podków naraz możesz złamać tylko jedną – burknął Borrondrin i głośno wytarł nos w chusteczkę.
Arivald zaśmiał się, a ten śmiech zabrzmiał przerażająco. Kula naprawdę potwornie zniekształcała i Borrondrin pomyślał, że najwyższy czas dostroić ją na nowo do Aury.
– Co słychać w Silmanionie? – zapytał.
– Nic ciekawego. Nudy, jak zwykle. Nie wybrałbyś się na jakąś wycieczkę?
– Nie – rzekł stanowczo Borrondrin, który raz dał się skusić Arivaldowi na małą wycieczkę i wrócił do domu dopiero po dwóch latach. A te dwa lata wspominał jak najgorzej. – Muszę znaleźć tę cholerną książkę.
– Nudny jesteś – westchnął Arivald. – No nic, to do zobaczenia.
– Poczekaj, poczekaj! – Borrondrinowi zaświtała jakaś myśl w głowie. – A może tak przyjechałbyś i pomógł mi zrobić porządki?
Kula przez długą chwilę milczała.
– Ja jestem w Silmanionie – rzekł Arivald pobłażliwie. – Czy wiesz, gdzie jest Silmaniona?
Borrondrin uznał, że to głupie pytanie, i nie odpowiedział.
– Silmaniona jest prawie sześćset kilometrów od twojego domu. To prawie trzy tygodnie drogi. I ty mi proponujesz, żebym wpadł pomóc ci robić porządki. Upadłeś na głowę?
Mazgiller zarechotał ze swojego kąta.
– Nie, to nie – obraził się Borrondrin. – Powinienem się nauczyć, że człowiek w potrzebie może liczyć wyłącznie na własne siły.
Kula zaśmiała się ochryple.
– Zawsze miałeś tendencję, żeby robić z siebie męczennika. Nawet ta twoja hipochondryczna alergia…
– Hipochondryczna alergia! – Borrondrina aż zatchnęło. – Ja cierpię!
– Pewnie, pewnie. Pamiętasz naszą małą wycieczkę? Jakoś wtedy ci przeszła.
Borrondrin zastanawiał się przez chwilę. Rzeczywiście nie miał wtedy alergii. Ale miał za to czyraki, odparzenia i początki hemoroidów, chorował na belgornijską febrę, zaraził się glizdawcem pokostnym i przez całe te dwa walczył lata z wszami. Nie mówiąc już o chronicznej grypie i reumatyzmie. Alergia po prostu uciekła przerażona.
– Nigdy w życiu – rzekł, mocno akcentując każde słowo – nie dam ci się namówić na żadną podróż. Ja chcę tu mieszkać i byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdybym tylko miał porządek.
– Jak chcesz, to mogę poprosić Baalbosa, żeby ci przysłał paru młodych bibliotekarzy. Uprzątną chałupę, że się nawet nie spostrzeżesz.
– Nie, nie! – zawołał przestraszony Borrondrin. – Nie rób tego.
– A czemuż… – Arivald urwał nagle. – Ach tak – rzekł po chwili milczenia. – Ostrzegam cię, Borrondrinie, przypomnij sobie, co spotkało niegdyś Velvelvanela.
– Ja się nie bawię w nekromancję – zaperzył się Borrondrin. – Przeprowadzam poważne doświadczenia naukowe.
– Borrondrin, jestem twoim przyjacielem, ale uważaj! – Kula zmatowiała. – Czy chcesz, aby złamano twoją różdżkę?
Borrondrin zadrżał na samą myśl o takiej karze.
– Ja naprawdę nie robię nic złego – szepnął – wierz mi, Arnoldzie. Ja tylko czytam i troszkę eksperymentuję. Proszę, nie donieś na mnie Harbularerowi.
– Przyjadę do ciebie – rzekł Arivald – chyba zbyt dawno się nie widzieliśmy, przyjacielu.
– Czy jesteś tego pewien? – spytał Wielki Mistrz. Arivald łyknął wina i sięgnął po jabłko.
– Nie można być niczego pewnym – odparł. – Ech, żeby był tu Velvelvanel! On najlepiej wiedziałby, co się dzieje. Kula Gorgha jest zbyt mało czuła i wprowadza liczne przekłamania. Potrafi też mocno zakłócić Aurę. Ale to, co zobaczyłem, zaniepokoiło mnie.
– Więc sądzisz… – Harbularer ostrożnie starał się dobierać słowa – że Borrondrin mógł, hm, zbłądzić?
– To rozmowa prywatna, nieprawdaż? Wielki Mistrz westchnął.
– Tak – odpowiedział po chwili wahania.
– Więc powiem ci, że jestem prawie tego pewien. Zaczął jakąś niebezpieczną zabawę. Ale nie zmienił się jak na razie. Wyobraź sobie, narzekał, że nie może znaleźć „Necromanticonu” Medloka. – Arivald zaśmiał się mimo woli. – Gdyby był po tamtej stronie, potrafiłby się już zamaskować. A poza tym ma alergię i zrzędzi jak dawniej. Myślę jednak, iż wypadałoby go odwiedzić. Nie bałbym się, gdyby to był Galladrin czy ktokolwiek inny. Ale Borrondrin… Sam dobrze wiesz, że jest świetnym teoretykiem, ale miał zawsze potworne kłopoty z eksperymentami. Wystarczy, że czegoś zaniedba, o czymś zapomni i nieszczęście gotowe. A będzie bał się przyznać, że ma problemy.
– Borrondrin, stare dziwadło. – Wielki Mistrz sięgnął po kielich i umoczył wargi. – No cóż, jedź do niego.
Zamilkł na chwilę.
– Dostaniesz ode mnie całkowite pełnomocnictwo.
– To nie będzie konieczne – żachnął się Arivald. – Borrondrin jest dobrym człowiekiem.
– Każdy z nas jest dobrym człowiekiem i każdy z nas staje w pewnym momencie swego życia przed wyborem. Niektórzy potrafią się cofnąć w pół drogi… – obaj pomyśleli o Velvelvanelu -…a niektórzy nie.
– Borrondrin jest tak naiwny, że nie będzie nawet wiedział, kiedy posunie się za daleko – rzekł cicho Arivald. – Ale ja nie będę potrafił go ukarać. Wyślij kogoś innego.
Harbularer pokręcił głową.
– Jesteś jego przyjacielem i to jest twój obowiązek. A obowiązkiem tej przyjaźni będzie również wykonanie wyroku. Jeżeli stanie się to konieczne. Lepiej niech straci moc, niż miałby się znaleźć po tamtej stronie.
Arivald wzruszył ramionami.
– Mam nadzieję, że cała ta dyskusja jest bezprzedmiotowa.
– W końcu to ty do mnie przyszedłeś – zauważył niedelikatnie Wielki Mistrz.
– Już sam nie wiem, co o tym sądzić. – Arivald wzruszył ramionami. – Tak dziwnie go odbierałem. I dlaczego akurat „Necromanticon”?
Harbularer wybrał sobie z patery dorodną brzoskwinię i zaczął ją obierać srebrnym nożykiem.
– A ty czytałeś Medloka? – zapytał.
– Kiedyś, dawno temu. Strasznie nudna rozprawa i zawiera mnóstwo błędów.
– Zależy od wersji.
– Co takiego?
– Kopiści celowo wprowadzili pewne błędy. Jeżeli Borrondrin ma starszą kopię…
– Borrondrin ma oryginał – rzekł wolno Arivald. – Teraz sobie przypominam. On ma kilka rzadkich woluminów i chyba też Medloka. Tak, jestem prawie pewien, że ma oryginał. Niech to wszyscy diabli!
– No to im szybciej wyjedziesz, tym lepiej – skwitował Harbularer. – Borrondrin z oryginałem Medloka to nieszczęście gotowe.
Arivald pokiwał głową ponuro.
– Jeżeli mu coś strzeli do łba i zacznie powtarzać eksperymenty Medloka…
– To przy jego roztargnieniu ściągnie na siebie nieliche kłopoty – dokończył Harbularer. – Co za czasy! Ja jeszcze rozumiem, studenci, młodzi magistrowie. Ich zawsze ciągnie, gdzie nie trzeba. Ale Borrondrin…
Arivald wstał.
– Ach, jeszcze jedno – zatrzymał go Harbularer. – Nie zmieniłeś zdania co do kuli?
– Nie. Jestem prawie pewny, że próba dostrojenia do kogoś innego skończyłaby się jej zniszczeniem. Przykro mi, ale są tylko dwa takie egzemplarze na świecie. Nie mogę ryzykować.
– Nie, to nie – stwierdził Wielki Mistrz, który zresztą spodziewał się takiej odpowiedzi. – Uważaj na siebie.
– Postaram się. – Arivald otworzył drzwi. – Nawet dobrze będzie ruszyć się z Silmaniony. Znowu mam ochotę na małą wycieczkę. Nikomu nie zaszkodzi trochę rozprostować kości.
– Tylko nie prostuj ich zbyt długo – zaniepokoił się Harbularer, który poznał już zamiłowanie Arivalda do znikania na całe miesiące, a nawet lata.
Arivald kilkakroć był już w gościnie u Borrondrina, ale zawsze gdy wyjeżdżał z lasu na Sowie Uroczysko, nie mógł się powstrzymać od westchnienia. Bo dom Borrondrina był czymś niepowtarzalnym, niespotykanym i jedynym na świecie. Określenie stylu, w jakim został wybudowany, nastręczało spore trudności, gdyż zdobiły go zarówno kolumienki z motywami aniołków o nadętych buziach, jak i spadzisty góralski dach, a także wieża o oknach w kształcie wąziutkich strzelnic i kopuła kryta pozłacaną blachą (blacha była iluzją, ale szalenie solidnie zrobioną iluzją). Architekt, który sporządzał plany tej budowli, musiał być albo pijany, albo szalony. A ten, kto plany te zatwierdził, musiał w pijaństwie lub szaleństwie nie ustępować mu nawet na krok. Borrondrin stał się posiadaczem tego zadziwiającego domu w sposób nieco pokrętny – w młodzieńczych latach wygrał go po prostu w kości. Mówiono co prawda, że gra nie należała do najuczciwszych i rzadko się zdarza, aby dwie szóstki przegrały, ale Borrondrin twierdził, iż wyrzucił absolutnie uczciwą trzynastkę. I niebezpiecznie było w to powątpiewać, gdyż był na tym punkcie niezwykle drażliwy.
Dom stał w zasadzie pusty, gdyż Borrondrin mieszkał sam ze swoimi księgami, a choć ksiąg było wiele, to jednak, aby zapełnić wnętrza, musiałoby być ich kilkakrotnie więcej.
Arivald zjeżdżał ze wzgórza. Przyglądał się domowi z podziwem i fascynacją. Słońce właśnie zachodziło i słało różowawy poblask na złoconą kopułę. W tym świetle dom wyglądał jeszcze dziwniej niż zwykle. Nagle pod kopyta konia wyskoczył kot. Wielki czarny kocur o zielonych pałających oczach. Koń Arivalda spłoszył się i zatańczył w miejscu. Czarodziej ściągnął mu wodze.
– Kto ty jesteś? – prychnął kocur.
– Jestem tym kimś, kto zrobi z ciebie futro – rzekł Arivald gniewnie.
– Też coś! – Kot nie przejął się pogróżką. – Jesteś pewnie tym czarodziejem. Z dwoma czarodziejami to ja już nie wytrzymam. Przyjdzie opuścić dom lat dziecinnych… – Mazgiller siadł i przetarł oczy łapą. – Mleko chociaż umiesz zrobić?
– Umiem. – Arivald trochę zaciekawiony, a trochę rozbawiony przyglądał się kotu.
– Dobrze – westchnął Mazgiller – bo tamten – machnął łapą w stronę domu – zawsze coś pokręci. Zwykle wychodzi mu kozie. Powiedz, czy szanujący się kot może pić kozie mleko?
– Nie może – roześmiał się Arivald.
– No właśnie. A myszy to mi każe łowić. I dziwi się, jak nie chcę ich jeść. A ja lubię tylko mięso smażone na świeżym tłuszczu. Najlepiej cielęcinę. Choć w zasadzie nie odmówię i ryby. Ech, pieskie życie. To jak będzie z tym mlekiem?
Czarodziej mruknął coś cicho do siebie, wykonał szybki ruch prawą ręką, a koniuszki jego palców błysnęły na różowo.
– Dzięki – powiedział kocur i oblizał się, widząc miskę pełną mleka. – Aha, nazywam się Mazgiller. Właściwie pan Mazgiller, ale zważywszy na całokształt sytuacji – spojrzał jeszcze raz na miseczkę – myślę, że darujemy sobie formalności.
Arivald spiął konia, bo właśnie zobaczył wychodzącego na ganek Borrondrina.
– Smacznego – rzucił jeszcze tylko kotu na do widzenia. Ale Mazgiller nie słyszał, bo pił, zupełnie nie po kociemu, potwornie mlaszcząc.
Borrondrin dostrzegł już Arivalda i statecznie podążał w jego stronę.
– Witaj! – krzyknął. – Nie spodziewałem się ciebie tak szybko. Arivald zeskoczył z siodła i uściskali się.
– Złapałem statek do Kerangestu, a potem to już poszło jak z płatka – wyjaśnił. – Co to za zwierzak?
– Mazgiller. – Borrondrin roześmiał się. – Kawał łajdaka. Przyplątał się jako mały kociak i trochę nad nim popracowałem.
– Ile ma lat?
– Sześć – powiedział z dumą Borrondrin. – Wyobrażasz sobie? Arivald pokręcił głową, zdumiony.
– Borrondrin, jesteś wielki. Muszę obejrzeć te zaklęcia.
– Jasne, na wszystko będziemy mieli czas.
Czarodziej miał prawo być zdumiony, bo prawo Kefasa mówiło, że żadne zwierzę, któremu nadano ludzką osobowość, nie może żyć dłużej jak dwa, trzy miesiące od chwili zakończenia eksperymentu. Co prawda już od lat podważano to prawo, ale powstały tylko prace teoretyczne, nikomu nie udało się osiągnąć w praktyce pozytywnego wyniku.
– A mówiliście, że jestem kiepskim praktykiem – przypomniał Arivaldowi Borrondrin. – Ja kiepskim praktykiem! Niedowiarki! – Przystanął na moment i stuknął Arivalda w pierś palcem. – A będziesz jeszcze bardziej zdumiony. Przygotowuję coś, co zrewolucjonizuje rolnictwo.
– Nie wiem, czy mam ochotę na rewolucję – powiedział ostrożnie Arivald.
– Tak? A co powiesz na zboża wysokości drzew, na jabłka wielkości arbuzów, na jagody duże jak pięść? Ja, Borrondrin, rozwiążę problemy żywnościowe świata!
– Tak, tak, tak, to samo mówił Myżrin. Tyle że zboże było bez kłosów, arbuzy smakowały jak zmielona kora dębu, a jagody przypominały żelazne kulki. Zresztą podobno w Egerze stosowano je jako balast okrętowy. Więc niby na coś się przydały.
– Myżrin? – Borrondrin potarł brodę z zastanowieniem. – Ach, ten od strzały i zająca!
– No właśnie. Udowodnił, że nie ma żadnej możliwości, aby strzała dobiegła celu. Szkoda tylko, że nie sprawdziło się to w praktyce. Mielibyśmy mniej wojen.
– On jakoś tragicznie skończył – zasępił się Borrondrin.
– Pewnie zjadł własnego arbuza.
– Nie, nie, tam był jakiś wypadek z łukiem… No, nieważne. Nie dam się zniechęcić. Żywot proroków jest zawsze niełatwy. – Borrondrin spojrzał w niebo. – Ale to my właśnie tworzymy podstawy nowego świata.
– Tak, lecz mnie w zasadzie odpowiada ten, który już jest. No dobra. Zaprowadzę Grubego do stajni, a ty przygotuj coś do jedzenia. Mam już dość czerstwych bułek i wędzonego sera. Mogą być cielęce zrazy w sosie cebulowym, kluski i omlet z marmoladą jabłkową.
– Wiedziałem! – wykrzyknął Borrondrin. – Zawsze ten sam. Wszystko już gotowe.
– A podobno nie spodziewałeś się mnie tak szybko – pokręcił głową Arivald.
Kiedy skończyli jeść, Arivald rozparł się w fotelu i starannie nabił fajkę.
– Powinieneś zostać kuchmistrzem – powiedział. – Byłbyś najlepszy na świecie. Kucharz Harbularera może się schować przy tobie.
Borrondrin pokraśniał z dumy.
– Ja myślę – rzekł bez fałszywej skromności. – Nie to co obiad u Panienki, prawda?
– Przeklęty wegetarianin. – Arivald zaciągnął się głęboko, bo palił fajkę zaciągając się, choć u wielu budziło to zdumienie.
– Wiesz, że nawet żonę przekabacił? A wydawała się taką rozsądną dziewuszką. Byłem u nich w zeszłym roku na obiedzie, znaczy tak naprawdę miałem się zatrzymać nieco dłużej, ale… – machnął ręką.
– No i…? – poddał zaciekawiony Borrondrin.
– Zupa z pszenicznych kiełków, kotlety grzybowe z owsianymi placuszkami, a na deser galaretka z marchwi i piwo imbirowe.
– Nie porzygałeś się?
– Nie – stwierdził z dumą Arivald – ale mało brakowało. Zaraz potem poszedłem do takiej karczmy na drodze do Pevel i zamówiłem sobie największą golonkę w życiu. Całą michę kiszonych ogórków, dzbanek piwa i butelkę krasnoludzkiego spirytusu. Od razu poczułem się lepiej. Jak będziesz kiedyś w okolicach Pevel, wpadnij tam. Świetna karczma, mówię ci.
Borrondrin pokiwał głową.
– Ustatkowałbyś się – powiedział. – Ciągle tylko te podróże. A jak tam śliczna Leilanna?
– Urodziła chłopaka – rzekł Arivald z taką dumą, jakby sam był szczęśliwym ojcem – ale nieznośna jak zwykle. Obiecałem, że będę na Wybrzeżu na chrzciny. Pojechałbyś ze mną. Wiesz, jak ona cię lubi.
Borrondrin westchnął. Lubił słuchać, że ktoś go docenia.
– Nie mogę – rzekł z żalem. – Sam wiesz, praca. My, czarodzieje, a przynajmniej niektórzy z nas – spojrzał z ukosa na Arivalda – nie możemy ulegać własnym zachciankom. Pracujemy dla świata i dla idei. Dla rozwoju duchowego.
– Właśnie, a propos ducha. – Arivald sięgnął za pazuchę. – Chcesz?
– A cóż to? – Borrondrin nieufnie przyjrzał się srebrnej manierce.
– Krasnoludzki spirytus.
– Przecież wiesz, że mam wrzody – skrzywił się Borrondrin. – Alkohol mi szkodzi. Ale mogę cię poczęstować siemieniem lnianym.
– Idźżeż ty ze swoim siemieniem! – zdenerwował się Arivald i łyknął potężnie, czując, jak rozkoszne ciepełko rozchodzi się po całym ciele. – Następny Galladrin się znalazł!
Borrondrin się obraził.
– Czarodzieje mają delikatne ciała i potężne umysły – powiedział – a ty akurat odwrotnie…
– No i dobrze! Wolę to niż ciągłe jęki, że coś mnie boli.
– Wcale nie jęczę.
– Jęczy, jęczy – prychnął z pod stołu Mazgiller. – Już słuchać tego nie mogę. A to wrzody, a to reumatyzm, a to alergia, a to krótki wzrok, a to mu się odbija, a to ma mdłości, a to boli go gardło, a to co innego. Przekleństwo. Myszy kazać mu łowić. Od razu wydobrzeje.
Borrondrin skwitował tyradę kota wzruszeniem ramion.
– Zabierzemy się od jutra za porządki? – spytał.
– Czemu nie? – Arivald po dobrym obiedzie był skłonny przychylić nieba całemu światu.
– Nie powiedziałeś nic Harbularerowi? – Borrondrin ściszył głos.
– Nie – skłamał Arivald – i mam nadzieję, że nic nie będzie do powiedzenia.
– Sam zobaczysz. Jak mogłeś przestać mi ufać? – spytał z rozżaleniem w głosie. – Czy ja wyglądam na nekromantę?
Arivald poklepał go po ramieniu.
– Wyglądasz na całkiem miłego staruszka – powiedział z uśmiechem, ale wiedział, że kim teraz jest tak naprawdę Borrondrin, dowie się dopiero za kilka dni.
– Jest piąta rano – rzekł Borrondrin z przerażeniem w głosie, kiedy tylko przetarł oczy.
– Jak już, to już – powiedział Arivald. – Zrób śniadanie i zabieramy się do pracy.
Mazgiller, który zwalczył jakoś senność, zaśmiał się ochryple. Borrondrin rzucił w niego pantoflem i nie trafił. Kot zwinnie się uchylił i nastroszył wąsy.
– Ja nigdy, ale to nigdy – rzekł z naciskiem Borrondrin – nie wstaję przed dziesiątą.
– Zawsze jest czas, aby zmienić niedobre przyzwyczajenia – zauważył pogodnie Arivald. – Życie prześpisz.
– To jest po prostu niewiarygodne świństwo! – Borrondrin próbował się przytulić do poduszki, lecz Arivald wyrwał mu ją spod głowy.
– No dobrze – rzekł – powiedzmy, że to ja zrobię śniadanie…
– O nie – czarodziej usiadł na łóżku – to ja już wolę wstać. Znowu bym dostał zgagi. Pamiętasz tę polewkę, w tym tam… – pstryknął palcami, usiłując sobie przypomnieć.
– W Strzyżnym Lesie?
– Właśnie.
– Doskonała polewka – obruszył się Arivald.
Borrondrin nic nie powiedział, tylko ciężko westchnął. Polewka była podlana krasnoludzkim spirytusem i miał po niej zgagę przez kilka dni. A spirytusem odbijało mu się dobry tydzień.
– O mało wtedy nie umarłem – przypomniał gorzko.
– Kto ci kazał zaczepiać strzygonie? – spytał Arivald. – I tak zresztą nie uwierzę, że wypowiedziałbyś prawidłowo Drugie Goddelsa za pierwszym razem.
– Pomyliłem się tylko dlatego, że ciągle mi się odbijało!- wrzasnął Borrondrin. – Boże, Boże – dodał po chwili – ja przecież nie mogę się denerwować! – Przyłożył prawą dłoń do piersi, wsłuchując się w rytm serca, a lewą mierzył puls w prawej. – Co za licho mnie podkusiło, żeby zapraszać tu ciebie?
– Nie marudź, tylko wstawaj – wrócił do konkretów Arivald. – Nie zamierzam tu spędzić całego życia. Na śniadanie może być czerwony barszcz, paszteciki z mięsem, faszerowany szczupak, kuropatwy w bakłażanach i jakiś deser. Może galaretka jagodowa i bezy z kremem?
Borrondrin ukrył twarz w dłoniach.
– A może jednak byś sobie pojechał z powrotem? – zapytał bez szczególnej nadziei w głosie.
Arivald klepnął go w plecy, aż huknęło.
– Do roboty, staruszku!
– Bezy wydają mi się za mało kruche. – Arivald pokręcił z niezadowoleniem głową. – Następnym razem musisz się bardziej przyłożyć.
– Ot co, za mało kruche – przytaknął spod stołu Mazgiller, który również dostał bezę.
Borrondrin nie odpowiedział, tylko westchnął ciężko, zastanawiając się, co za szaleństwo go opętało, aby zapraszać Arivalda.
– Za to galaretka niezgorsza – pochwalił gość – choć chyba zbyt mało jagód. – Posmakował. – Tak, zdecydowanie za mało jagód. Ale ujdzie w tłoku.
Borrondrin nie wytrzymał i huknął pięścią w stół, aż naczynia podskoczyły.
– Jeszcze jedno słowo – syknął – a nasza przyjaźń stanie się wspomnieniem.
Arivald wytarł usta serwetą i wstał od stołu.
– Sprzątnij tu, a ja zaczekam w bibliotece. Tylko pośpiesz się.
Chociaż prawie wszystkie pokoje w domu Borrondrina zapełnione były książkami, to tylko jeden nosił szlachetne miano biblioteki. Arivald wszedł tam i jęknął.
– Nieźle, co? – zamiauczał mu spod nóg Mazgiller.
– W życiu czegoś takiego nie widziałem – powiedział Arivald. – Od którego miejsca tu można zacząć?
– Wszystko jedno – rozsądnie odparł Mazgiller.
– Faktycznie – czarodziej westchnął i ostrożnie przecisnął się pomiędzy dwoma chybotliwymi stosami książek.
Zachybotały się jeszcze bardziej.
– Czy tak jest wszędzie?
– Wszędzie? – prychnął Mazgiller. – Biblioteka jest jego oczkiem w głowie i tu panuje porządek.
– Ach tak… – Czarodziej potarł skronie, bo poczuł, że już zaczyna go boleć głowa.
Wieczór nastał wraz z potępieńczym skowytem jaźni zbolałej nad pustkowiami duszy – tak słowami modnego pisarza Arivald mógłby podsumować pierwszy dzień sprzątania domu Borrondrina. W bibliotece znaleźli oprócz magicznych ksiąg i kurzu mnóstwo niepotrzebnych przedmiotów: kilka łapek na myszy pozbawionych sprężynki, trochę półpornograficznych czasopism (Borrondrin poczerwieniał i mruczał, iż nie wie, skąd się mogły tu wziąć), pierwsze trzydzieści pięć tomów stulogii Andreasa Puffera zatytułowanej „Mleko krasnoludów”, kilka par butów różnych rozmiarów (w tym jedne obłożone sprytnie zakodowanym zaklęciem Przypalania), kilka kilogramów rękopisów Borrondrina (pół dnia zamiast sprzątać, przeglądał je, zachwycając się głębią umysłu autora), pełną zbroję płytową z przerdzewiałymi nagolennikami, prawie tuzin sztychów przedstawiających życie jeleni na tle zachodu słońca, dwie butelki skwaśniałego wina i mnóstwo innych szpargałów (w tym półtorametrowe posrebrzane ramy do obrazu).
Arivald starał się zachować spokój. Starał się być również cierpliwy i zbytnio nie klął (zwłaszcza iż Borrondrin cały czas narzekał, iż ma alergię na kurz). Po dniu pracy biblioteka wyglądała co prawda, jakby przeleciał przez nią chory umysłowo tajfun, ale za to wszystkie niepotrzebne rzeczy zostały wyrzucone na podwórze (spiętrzyły się tam w spory kopczyk), a podłogi wyszorowane ryżową szczotką (Borrondrin na czas sprzątania obdarzył ją optymistycznie nastawioną do świata duszą i uległym charakterem). Pozostawało tylko posegregować woluminy i odpowiednio je poukładać, ale to Borrondrin i Arivald postanowili zrobić już następnego dnia.
– Popełniłem kilka życiowych błędów, lecz decyzja o przyjeździe do ciebie była jednym z poważniejszych – powiedział na koniec Arivald, otrzepując się z kurzu i patrząc na mizerne skutki tego otrzepywania. – Jak można zrobić z domu taki chlew? Przydałaby ci się żona. Ktoś obdarzony dużą siłą woli i mocnym charakterem.
– O Boże, tylko nie to! – wykrzyknął Borrondrin. – I żebyś mi nic nie kombinował – dodał szybko, zdjęty nagłym podejrzeniem. – Już ja wiem, jak Galladrin wylądował przez ciebie.
Arivald wzruszył ramionami.
– Każdy jest kowalem własnego losu – rzekł sentencjonalnie. Potem z pewną dumą spojrzał na bibliotekę. – Patrz, oto efekty ciężkiej pracy i poświęcenia.
Borrondrin tylko się skrzywił.
– A teraz chodźmy coś zjeść – rzekł Arivald. – Nie widzę przeciwwskazań, aby powtórzyło się wczorajsze menu. Tylko się pośpiesz, bo mocno już zgłodniałem.
Kiedy siedzieli przy deserze, Arivald uznał, iż czas lekko wysondować Borrondrina.
– Czym ty się właściwie zajmujesz? – spytał.
– Tak jak mówiłem – odparł Borrondrin z pełnymi ustami – pracuję nad zagadnieniami związanymi z najszerzej pojmowaną kulturą rolną…
– Tylko bez bełkotu – ostrzegł go Arivald. – Co konkretnie?
– Zwiększenie plonów i zmiany w samej budowie roślin. Rozwiązanie problemów żywnościowych świata. Większe zbiory większych zbóż, warzyw i owoców. Przynajmniej zajmuję się czymś konkretnym, nie to co wy tam w Silmanionie.
– Natura nie przepada za ingerencjami – rzekł Arivald. – Pokażesz mi wyniki?
– Czemu nie? Ale jestem dopiero na etapie wstępnym. Eksperymentalnym. To początek wielkich zmian, Arivaldzie – zapalił się Borrondrin. – Magia wykorzystywana w masowej skali! Sterowanie przyrodą! Zmiana biegu rzek! Transformacja pustyń w żyzne pola! Wszystko to możemy osiągnąć, zmieniając nasz sposób myślenia o przyrodzie…
– Trąci mi to herezją Regardiusza – przerwał mu Arivald, marszcząc brwi.
– Regardiusz był głupcem – prychnął Borrondrin. – Myślał w sposób mało konkretny i niekompleksowy. Zatopił się w mętnych i jałowych rozważaniach, zamiast działać!
– Próbował wcielić w życie kilka swoich pomysłów – powiedział Arivald – i zatopił się nie tylko w rozważaniach, bo o ile pamiętam, zatopił też Dolinę Imssy, próbując zmienić bieg rzeki. Bractwo dokonało sporych wysiłków dyplomatycznych, aby nie zakazano naszej działalności w Pesterhardzie, z którego Regardiusz zrobił poligon swoich eksperymentów.
– Błędy zawsze się zdarzają – wzruszył ramionami Borrondrin – ale w moim wypadku prawdopodobieństwo ich zaistnienia jest prawie żadne. Krullg mówi… – urwał nagle.
– Krullg? – powtórzył łagodnym tonem Arivald. – Któż to taki? – i poczuł, że zbliżył się do sedna sprawy. Ogarnął go lekki niepokój.
Borrondrin się zmieszał.
– Mam za długi język – mruknął niezadowolony. – No cóż… – westchnął – ta kula, Arivaldzie. Ta, którą i ty masz…
– Kula Gorgha – rzekł Arivald.
– No właśnie. Odkryłem, iż może służyć nie tylko nam dwóm, którzy jesteśmy do niej dostrojeni, do porozumiewania się między sobą. W wyniku systematycznych badań znalazłem jej dodatkową możliwość. Pomaga mi łączyć się z kimś, kto nazywa się Krullgiem i kto prawdopodobnie istnieje w świecie podobnym do naszego, lecz oddzielonym jakąś barierą czy umiejscowionym w nieco innej rzeczywistości…
– Hm – chrząknął Arivald, nie bardzo wiedząc, co o tym sądzić. – Chciałbym i ja z nim porozmawiać. Inne wymiary, inne rzeczywistości, inne plany astralne nigdy nie zostały dobrze zbadane i sam wiesz, że raczej odradza się wnikania w te sprawy.
– Konserwatyzm! – warknął Borrondrin, stukając w pierś Arivalda palcem. – Najwyższy czas zmienić ten godny pożałowania stan rzeczy. Możemy uzyskać niezwykłe informacje i zdolności, kontaktując się z innymi wymiarami…
– Pod warunkiem że nie kontaktujemy się z umarłymi – powiedział wolno Arivald.
– Bzdura! – Borrondrin strzepnął dłońmi. – Myślisz, że nie poznałbym świata umarłych? To jedna z podstawowych nauk w Akademii: jak nie dać się omamić i nie popaść w przypadkową nekromancję. Krullg żyje, tak jak ja czy ty, tyle że w innym świecie. Przyznam, że wygląda dość, hm… oryginalnie, ale z pewnością nie przypomina ani umarłych, ani nieumarłych. Jest istotą z krwi i kości.
– Chcę z nim porozmawiać – rzekł stanowczo Arivald. – Dlaczego nalegał, abyś znajomość z nim zachowywał w tajemnicy, co?
– Właśnie dlatego – wzruszył ramionami Borrondrin – aby jakiś przewrażliwiony czarodziej nie zaczął szukać dziury w całym.
– Ja nie szukam dziury w całym, Borrondrinie. Obawiam się, że mam nadzieję znaleźć raczej całość pośród dziur.
– Chcesz mnie obrazić? – Borrondrin zacisnął szczęki. – Pamiętaj, to mój dom, moje eksperymenty i moją tylko sprawą jest, co tu robię!
– Zamknij się – rzekł spokojnie, ale stanowczo Arivald. – Wszystko, co czynimy, jest sprawą Bractwa i podlegamy mu we wszystkim. Czyżbyś już o tym zapomniał? A może…
– Bractwa, tak – przerwał mu Borrondrin – ale nie przemądrzałego czarodzieja, który wtyka nos w nie swoje sprawy. A teraz, Arivaldzie…
Arivald wyciągnął pergamin z pełnomocnictwem od Harbularera. Borrondrin rzucił tylko okiem i zaklął.
– Intrygi, jak zwykle. Kopanie dołków pod tymi, co nie idą jak stado baranów. Jakież to upokarzające!
– Jeżeli nie wytłumaczysz się przede mną, będę musiał cię zabrać do Silmaniony. Razem z kulą Gorgha – powiedział Arivald. – Przykro mi, ale sam do tego doprowadziłeś.
– Zabrać mnie? – Borrondrin uśmiechnął się złośliwie, ale nagle machnął dłonią. – Zresztą nie mam nic do ukrycia. Pokażę ci wszystko, pytaj, o co zechcesz, a potem wynoś się do Silmaniony i dajcie mi wszyscy spokojnie pracować. Co za ludzie! – stuknął pięścią w stół. – A ja cię miałem za przyjaciela.
– Jestem twoim przyjacielem i przyjechałem, żeby ci pomóc. Nikt nie chce, abyś napytał sobie biedy…
– Wieczorem – przerwał mu znowu Borrondrin. – Kula ma najlepszy rezonans między dziesiątą a drugą w nocy. Przyjdź do mojego gabinetu, a wszystko ci pokażę. Będziesz mógł zdać dokładną relację Harbularerowi. I może się wreszcie ode mnie odczepicie.
Wstał, głośno szurając krzesłem, i wyszedł, nie raczywszy nawet spojrzeć na Arivalda.
– Nerwus, co? – miauknął Mazgiller spod stołu.
Arivald wyczarował mu miseczkę śmietanki.
– Bywa – powiedział.
– Widziałem go – pochwalił się Mazgiller, mlaszcząc głośno.
– Kogo? – zapytał Arivald nieuważnie, zajęty własnymi myślami.
– Tego w kuli.
– O! – Czarodziej pochylił się nad kotem. – I co?
– Moim zdaniem obrzydliwy – odparł Mazgiller – ale nic nie rozumiałem, bo gadali w jakimś dziwnym języku. Głos też miał obrzydliwy.
– Zobaczymy wieczorem. – Arivald nałożył sobie jeszcze jedną bezę. – Chcesz? – zapytał pod stół.
– Pewnie – rzekł Mazgiller. – Posiedź tu jeszcze trochę – poprosił. – Wreszcie robi jakieś zjadliwe żarcie, bo przedtem – machnął łapą – próbował mi nawet dawać suchary. Paskudztwo. Czy kot może jeść suchary? Czy ja wyglądam na marynarza, co? A porządki diabli wzięli – zmienił temat. – Specjalnie się z tobą pokłócił, żeby dzisiaj nie pracować. Zamknie się w swoim pokoju i będzie udawał obrażonego. Taki on już jest.
– Nie sądzę.
– Nie sądzisz, że co? – Mazgiller zręcznym ruchem łapy wytarł śmietanę z wąsów.
– Żeby udawał. Sądzę, że naprawdę jest zły.
– Może tak, może nie, może tylko kocham cię – zaśpiewał ochryple Mazgiller i zaśmiał się równie ochryple. – Chyba pójdę się przespać. Wieczorem może być ciekawie.
– Tak – rzekł do siebie Arivald, kiedy kot już odszedł. – Wieczorem na pewno będzie ciekawie. Co ja jednak zrobię, jeżeli okaże się, że ten Krullg jest umarłym? Albo co gorsza nieumarłym? Czy starczy mi sił, aby przeciwstawić się im obydwu?
Miał bardzo krytyczne podejście do własnej znajomości magii, choć i tak umiał już wielokroć więcej, niż kiedy przybył do Silmaniony. Wydawało się cudem, że nikt w Tajemnym Bractwie się nie zorientował, iż magiczne umiejętności Arivalda są poniżej poziomu najmniej zdolnego magistranta. Ale do tej pory sprzyjało mu szczęście, zbieg pomyślnych okoliczności, przypadek czy jakkolwiek by to nazwać. Poza tym miał w sobie rzeczywiście ogromną moc. Ale teoretycznych i praktycznych zdolności nadal mu brakowało.
Czas do wieczora spędził na przypominaniu sobie sekwencji zaklęć służących do walki z istotami z Zaświata i z bólem musiał przyznać, że przypomniał sobie niewiele. Szperał i szukał odpowiednich formuł również w bibliotece Borrondrina, ale ciężko w niej było cokolwiek odszukać. Na wszelki wypadek założył więc na szyję talizman Krzyżokoła, który chronił przed nieumarłymi w równym stopniu jak tarcza przed pociskiem z balisty, ale za to dodawał otuchy. W końcu, kiedy nadszedł wieczór, czarodziej zastukał do drzwi gabinetu Borrondrina.
– No – rozległ się zachęcający głos gospodarza i Arivald nacisnął klamkę.
Borrondrin w stroju służbowym (niebieski płaszcz w srebrne gwiazdy i kapelusz z szerokim rondem) siedział przed kulą Gorgha.
– Siadaj – rzekł niezbyt grzecznym tonem – i zachowuj się przyzwoicie. Nie wiem, jak Krullg zareaguje na twoją obecność.
Arivald usiadł i przyjrzał się Borrondrinowi krytycznie.
– Dawno już nie prasowałeś płaszcza, prawda? – zapytał. – Elegancja ubioru nigdy nie była twoją mocną stroną.
Dopiero teraz zauważył zielone oczy błyszczące spod łóżka. Mazgiller musiał wkraść się wraz z nim niepostrzeżenie.
– Dobra, dobra, daruj sobie, zaczynamy – zniecierpliwił się Borrondrin.
Nakrył kulę dłońmi i zaczął mamrotać jakieś zaklęcia, których sensu ani treści Arivald nie potrafił rozszyfrować. Kula zaczęła stopniowo jaśnieć czerwonym światłem. Wtedy Borrondrin zdjął z niej dłonie i wykonał kilka zupełnie niezrozumiałych sekwencji różdżką, stale coś pomrukując. Nagle kula błysnęła oślepiająco.
– Kto wzywa Wielkiego Krullga? – rozległ się potężny, basowy głos przemawiający w pewnym antycznym i zapomnianym języku, który Arivald poznał zupełnie przypadkowo wiele lat temu (siedział bowiem w jednej celi z profesorem antycznej lingwistyki i z nudów uczył się od niego przeróżnych dialektów). – Kto ośmiela się zakłócać spokój Tego, co Panuje nad Istotą Wszechrzeczy?
– Odznaczając się przy tym wybitną skromnością – dodał cicho Arivald. Nie na tyle cicho, by Borrondrin nie usłyszał tych słów i nie obdarzył go karcącym i pełnym wyrzutu spojrzeniem.
– To ja, o dostojny i wszechmądry Krullgu – rzekł pokornie, jednocześnie dając znak Arivaldowi, by nie śmiał się odezwać.
– Ach, Borrondrin, ten mały czarodziej z katarem! Czy błagasz Wielkiego Krullga o moc i naukę?
– O tak, dostojny Krullgu.
W kuli pojawiła się twarz. Przypominała nieco ludzką, ale taką, z której zdarto skórę, odsłaniając żywe mięso. Poza tym miała bardzo wydatne kości policzkowe, a na środku czoła coś w rodzaju pustego oczodołu.
– A kim jest ten z wielkim nochalem? Mówiłem, żebyś nikogo nie przyprowadzał! – wrzasnął Krullg.
Arivald wstał. Jak zwykle, kiedy dochodziło już co do czego, był spokojny i opanowany.
– Lepiej powiedz, kim ty jesteś, paskudo – rzekł.
Krullg przez chwilę wpatrywał się w Arivalda (czarodziejowi wydawało się nawet, że ten pusty oczodół pośrodku czoła również się w niego wpatruje).
– Obraziłeś Wielkiego Krullga. Kara, która cię spotka, będzie tak przerażająca i tak straszliwa, iż…
– Przestań – polecił stanowczo Arivald – i zachowuj się jak człowiek kulturalny, choć zważywszy na twój wygląd, może to być niełatwe. Jestem przedstawicielem Tajnego Bractwa w Silmanionie, wysłannikiem Wielkiego Mistrza i Rady Czarodziei. Radzę ci, abyś był grzeczny i wyjaśnił, czemu mącisz w głowie temu biedakowi – wskazał palcem Borrondrina, który siedział załamany przebiegiem rozmowy.
– Hm – odchrząknął Krullg po chwili – wy dwaj dla mnie wyglądacie pewnie równie odpychająco, jak ja dla was. To bardzo niegrzecznie krytykować czyjś wygląd.
– A kto powiedział, że mam wielki nochal? – spytał oskarżycielskim tonem Arivald.
– A kto mnie nazwał paskudą? – natychmiast odparował Krullg. – W swoim kraju uchodzę za wybitnie przystojnego, a tu spotyka mnie taki afront.
– No cóż – sapnął Arivald – przyjmij moje wyrazy ubolewania. Rzeczywiście, kiedy przyglądam się uważniej, widzę w tobie jakiś urok.
– Aha, prymitywny i gwałtowny urok, tak mówią. Masz oko, czarodzieju. Wybaczam ci i z kolei stwierdzam, że twój nos musi świadczyć po prostu o wyjątkowym charakterze.
Arivald pogładził się po nosie.
– Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób – rzekł – ale może rzeczywiście jest trochę przy duży?
– Skąd! – zaprotestował Krullg. – Raczej godny i dostojny.
– Wiesz – rzekł czarodziej – wydajesz się bardzo sympatyczną osobą, a przy tym wybitnym znawcą ludzkiej fizjonomii. Cieszę się, iż mogliśmy się spotkać dzięki Borrondrinowi.
– Hm, i ja jestem zadowolony, spotykając kogoś o tak wyrafinowanym poczuciu estetyki. Nie każdy na pierwszy rzut oka potrafiłby mnie scharakteryzować jako kogoś pełnego dzikiego i prymitywnego uroku.
Arivald nie widział powodu, aby przypominać Krullgowi, że to on sam siebie tak nazwał.
– W czym mogę ci pomóc, czarodzieju? – odezwał się Krullg z kuli.
– Arivaldzie, jeśli łaska. Przybyłem po prostu, aby zobaczyć, z kim spotyka się mój przyjaciel. Przyznam, że podejrzewaliśmy go o nieświadomą nekromancję.
Krullg wybuchnął gromkim śmiechem.
– Czy ja wyglądam na kogoś z Zaświata? U nas też zakazano nekromancji.
Wyglądasz jak połeć surowej cielęciny, pomyślał nieco złośliwie Arivald, ale był już całkiem uspokojony. Krullg z pewnością nie był ani umarłym, ani nieumarłym. Albo potrafił się rewelacyjnie maskować.
– Dzielę się z tym małym, zakatarzonym czarodziejem moją głęboką wiedzą na temat magii użytkowej. Miło znowu mieć ucznia.
– Znowu? – bardzo łagodnie spytał Arivald.
Krullg zmieszał się, na ile oczywiście trafnie można było coś odczytać z jego twarzy.
– Od pewnego czasu nie zajmuję się już pracą dydaktyczną – wyjaśnił po chwili. – Poświęciłem się nauce. Ale ta odmiana dobrze mi robi.
– Byłeś więc profesorem magii u siebie w kraju. A właśnie, gdzie jest ten kraj?
– Trudno wyjaśnić. – Krullg potarł palcami brodę. Arivald pierwszy raz zobaczył jego dłoń. Miała trzy palce, każdy zakończony krótkim, okrągłym paznokciem brązowego koloru.
– Zawsze są kłopoty z tymi światami obok – kontynuował Krullg. – Można by to zbadać, ale takie badania wymagałyby całych tygodni obliczeń zespołu specjalistów. Sądzę jednak, że jesteśmy obok, bo jak widać po waszym wyglądzie, zupełnie odmiennie przebiegała ewolucja.
Światy istniejące poza naszym światem dzieliły się na boczne i alternatywne. Alternatywne to po prostu nasz świat, w którym pewne wydarzenia miały zupełnie inny przebieg. I tak Arivald wiedział o pewnym miejscu, gdzie jego odpowiednik nadal był najemnym żołnierzem, a nawet kapitanem gwardii księcia Fessvery. Ale znał też świat, gdzie zginął w czasie walki z morribrondzkimi elfami w Zgniłym Lesie. Światy alternatywne były skrupulatnie badane przez czarodziei specjalizujących się w historii, ale dla przeciętnego człowieka, po początkowej fascynacji, przestawały być interesujące. Światy obok były natomiast problemem o wiele bardziej złożonym. Niektórzy podejrzewali nawet, iż są to światy leżące na innych planetach (śmiała koncepcja Vigariusa nazywana Problematem Jedyności), inni uważali, że to ta sama Ziemia, tyle że z innego wymiaru. Jeszcze inni żądali zakazu jakichkolwiek tego typu kontaktów, określając je słowami „nekromancja i pochodne”. Ale w tej chwili stanowili już mniejszość. Choć mniejszość wyjątkowo agresywną. Na szczęście nie należał do niej żaden z członków Rady Czarodziei i istniała nadzieja, że wszystko przycichnie samo z siebie. W każdym razie nic dziwnego, że zlokalizowanie świata obok sprawiało kłopot rodakom Krullga. Czarodzieje z Silmaniony też nie potrafili poradzić sobie z tym problemem. Arivald miał nadzieję, że Krullg może wiedzieć coś więcej, ale pewną szansę dawało stwierdzenie o pracy zespołu specjalistów. Widać tam magia stała jednak na wyższym poziomie (przynajmniej pod tym względem), bo silmaniońscy czarodzieje, nawet gdyby pracowali przez rok, nie byliby w stanie dojść do żadnych konkretnych rezultatów, gdyż nie istniały jeszcze po prostu odpowiednie narzędzia badawcze.
– Byłem sławnym profesorem – rzekł Krullg z pewną nostalgią w głosie. – Zjeżdżali do mnie uczniowie z całego świata. Na moje wykłady ustawiano się w kolejki o świcie.
– Imponujące – rzekł z podziwem Borrondrin.
– Rozmawiam teraz z Arivaldem, zakatarzony czarodzieju – rzekł wyniośle Krullg – więc nie życzę sobie uwag i komentarzy.
Borrondrin przygarbił się i nic już nie powiedział. Spojrzał na Arivalda wzrokiem, w którym mieszały się niechęć i podziw.
– I dlaczego zrezygnowałeś? – zainteresował się Arivald.
– Sława rodzi wrogów – rzekł sentencjonalnie Krullg – zawiść, małostkowość, te przywary pewnie są obecne i w waszym świecie. Oskarżono mnie o herezję – westchnął – ale to już dawne czasy.
– A cóż takiego zrobiłeś?
– Magia powinna służyć rozwojowi i ewolucji. U nas była nauką elitarną. Magia pod strzechy, czarodziej w każdej wsi – oto były moje hasła. Żądałem zmian, ingerencji w naturę. Szczególnie zajmowałem się magią rolną. Wyhodowałem warzywo, które od góry było pomidorem, a z dołu ziemniakiem. Kiedy zacząłem zmieniać i programować klimat, zabrali się do mnie.
– To przykre – rzekł Arivald, choć wywnioskował, że Krullg musiał narobić w swym świecie niezłego bałaganu.
– Ano przykre. Ale my, prorocy, nigdy nie jesteśmy doceniani przez ciemną tłuszczę. To my płoniemy na stosach, to nasze księgi się niszczy, nasze nazwiska wymazuje z lektur i encyklopedii. – Krullg spojrzał w górę z natchnionym wyrazem twarzy. – Ale nadejdzie jeszcze nasz czas! – zagrzmiał na koniec.
– Szczerze mówiąc, w naszym świecie podobna do twojej koncepcja znana jest pod nazwą herezji Regardiusza – powiedział Arivald – i jeżeli o mnie chodzi, nie widzę specjalnego sensu w radykalnych ingerencjach w Naturę. Aczkolwiek ziemniako-pomidory wydają mi się pomysłem bardzo interesującym. Pod warunkiem, rzecz jasna, że nadawały się do jedzenia.
– I to jak się nadawały! – Krullg oblizał wargi długim, wężowym językiem. Wyglądało to dość ohydnie. – Po prostu rozpływały się w ustach.
– Hm – czarodziej skubnął brodę – moglibyśmy wypróbować coś takiego. W ramach małego eksperymentu.
– Z przyjemnością! – zakrzyknął Krullg. – Nauczę was wszystkich potrzebnych formuł i zaklęć. Ale te pomidory to zaledwie drobiazg. Chociaż od czegoś trzeba zacząć.
– Zaraz! – Arivaldowi nagle coś się przypomniało. – A do czego był ci potrzebny „Necromanticon”?
– „Necromanticon”? – powtórzył Krullg ze zdziwieniem.
– Mnie był potrzebny – odważył się wtrącić do rozmowy Borrondrin. – Obok „Necromanticonu” zawsze leżała książka Dwejusza o stosowaniu nawozów. Jak nie znajdę „Necromanticonu”, to nie znajdę i jej.
– Nawozów? – Arivald otworzył szeroko oczy. – To ja jechałem taki szmat drogi, aby się dowiedzieć, iż „Necromanticon” nie jest ci potrzebny do eksperymentów? Że szukasz jakiejś książki o nawozach? O krowim łajnie?!
– A któż by eksperymentował z Medlokiem? – wzruszył ramionami Borrondrin. – Ja tej książki nawet nigdy nie przeczytałem.
Arivald przyglądał mu się chwilę, po czym pokiwał głową.
– I niech tak zostanie – rzekł w końcu.
Był jednocześnie zdziwiony, zadowolony i poruszony spotkaniem istoty z innego świata czy wymiaru. Doszedł do wniosku, iż kula to z pewnością jedno z największych odkryć Gorgha. Kontakt był wyraźny, długotrwały, nie przerywany żadnymi niespodziankami. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie udało się nikomu osiągnąć. Zwykle kontakt polegał jedynie na oglądaniu wybranych fragmentów przestrzeni. Tu było zupełnie inaczej. Poza tym Arivald naprawdę najbardziej cieszył się z faktu, iż podejrzenia względem Borrondrina okazały się niesłuszne. Borrondrin był jak zwykle nieco zwariowany, ale nie przekroczył żadnych barier, których przekraczać nie wolno. Powinien wprawdzie powiadomić Bractwo o nawiązaniu kontaktu i o niezwykłych właściwościach kuli, ale było to drobne przewinienie. W każdym razie drobne w porównaniu z podejrzeniami o nekromancję. Swoją drogą Borrondrin zapłaci za niesubordynację i trzymanie swych odkryć w tajemnicy. Bractwo zawsze twierdziło, iż czarodziej jest zobowiązany dzielić się wiedzą z innymi (a przynajmniej z Radą) i bardzo nieżyczliwie spoglądano na wszelkie odstępstwa od tej reguły. „Indywidualizm tak, ale w rozsądnych granicach” – zwykł mawiać mistrz Harbularer i miał rację, gdyż zawodowa solidarność w dużej mierze stanowiła o potędze Bractwa z Silmaniony.
– Wróćmy do moich pomidorów – przypomniał Krullg.
– Ano właśnie – podjął Arivald – zaczynaj.
Nauka z istotą z innego wymiaru nie była taka prosta, jak mogłoby się wydawać. Reguły magiczne, pojęcia i formuły były diametralnie różne w tych dwóch światach. Ale Borrondrin zdołał już sporo poznać w trakcie swoich spotkań z Krullgiem i teraz to się przydawało. Arivald musiał przyznać, iż nauka była naprawdę przyjemnością. Krullg okazał się idealnym wykładowcą: spokojnym, rzeczowym i kiedy trzeba – dowcipnym. Czarodziej nie mógł wyjść ze zdumienia, jak może mylić pierwsze wrażenie. Przy kuli Gorgha spędzali z Borrondrinem długie wieczory, a potem zwykle aż do rana ćwiczyli nowe formuły oraz przyrządzali odpowiednie mikstury i ingrediencje. Sprzątanie oczywiście poszło w kąt, bo na nic nie było już czasu i Arivald dbał tylko o to, aby wyczarować Mazgillerowi przynajmniej dwie miseczki śmietany dziennie. Kocur jednak i tak był wściekły, gdyż nikt nie znajdował czasu, aby z nim porozmawiać, a kiedy próbował rozpoczynać miłą konwersację, niecierpliwie go przeganiano. Dlatego też czarno prorokował i od czasu do czasu z kąta dobiegało jego burczenie: „Zobaczycie, że nic dobrego z tego nie wyniknie”. Wtedy zwykle Borrondrin ciskał w niego pantoflem, a to wcale nie poprawiało Mazgillerowi humoru.
Wreszcie po blisko dwóch tygodniach intensywnych przygotowań czarodzieje byli gotowi. Przyszykowali sadzonki, odprawili nad nimi odpowiednie rytuały, przygotowali specjalny zestaw nawozów, na który poszła taka ilość drogocennych preparatów, iż można byłoby pewnie za to kupić furę pomidorów. Sadzonki znalazły się w specjalnie przygotowanej szklarni i teraz wypadało tylko czekać. Według zapewnień Krullga ziemniako-pomidor miał dojrzeć po trzech dniach od momentu zasadzenia.
– Przejdziemy do historii! – radował się Borrondrin. Arivald był nastawiony nieco bardziej sceptycznie.
– Po pierwsze, nie wiadomo, czy to się da jeść, a po drugie, cena jednego krzaczka to w tej chwili równowartość dobrego konia. A koszta osobowe? Też uważasz, jak Krullg, że hasło „czarodziej w każdej wsi” powinno być realizowane? Kto będzie przygotowywał ziemię i sadzonki?
– Jesteśmy w fazie eksperymentów – burknął Borrondrin niezadowolony, że sprowadza go się na ziemię. – Co ty byś chciał, wszystko od razu?
Przez te trzy dni, kiedy czekali na warzywa, zabrali się znowu do porządków i tym razem także Borrondrin wykazywał pewien entuzjazm. Udało im się nawet znaleźć „Necromanticon” Medloka (podręcznika o nawożeniu nie było jednak obok) i Arivald za zgodą Borrondrina zapakował go do swego bagażu, by oddać niebezpieczną księgę do silmaniońskiej biblioteki. Wreszcie nadszedł długo i niecierpliwie oczekiwany dzień. Wstali z samego rana i pognali natychmiast do szklarni, nawet nie jedząc śniadania. Roślinki wyglądały przepięknie. Z gałązek zwisały dorodne żółte, czerwone i zielone pomidory.
– Kop, zobaczymy, czy jest ziemniak – niecierpliwił się Borrondrin.
Arivald zagłębił szpadel w ziemi. I w tym momencie pomidory wrzasnęły. Nie tak naprawdę, ale w głowie Arivalda i Borrondrina.
– Nie ruszaj mnie! – to zdanie przebijało z całą mocą przez ich wrzask.
A potem jakaś niewiarygodna siła trzasnęła w mózg Arivalda i gdyby Borrondrin w tym samym momencie nie rzucił Mentalnej Tarczy Pafnucego (jednak Borrondrin, kiedy przychodziło co do czego, był sprawnym czarodziejem), to Arivald z pewnością straciłby przytomność. Obaj zrejterowali w popłochu ze szklarni.
– Co za licho? – zasapany Borrondrin z trudem łapał dech. – Ależ to miało siłę!
Arivald otarł pot z czoła i spojrzał na krzaki pomidorów, które teraz, z daleka, wyglądały całkiem normalnie.
– A to nas wrobił ten twój kumpel – powiedział.
– Mój kumpel… – obrażony Borrondrin już chciał zacząć się kłócić, ale nagle urwał. – Dobra, spalmy to paskudztwo. Cholera, moja szklarnia… Gotowy?
– Gotowy.
Jak na komendę wyjęli różdżki, wykonali idealnie zgraną sekwencję ruchów, wyrecytowali odpowiednie zaklęcie i przez parę minut trwali w skupieniu. Po chwili trawa wokół szklarni zajęła się niebiesko-różowym płomieniem. Było to jedno z najprostszych zaklęć bojowych, tak zwana Podpałka Treboniusza, i Arivald swojego czasu często stosował je do zapalania mokrego drewna. Zaklęcie działało krótko i na małą odległość, ale w tym wypadku powinno zdać egzamin. Powinno, a jednak nie zdało. Ogień po prostu zgasnął, zanim dopełznął do szklarni.
– Cholera – mruknęli Arivald i Borrondrin jednocześnie, bo wyczuli wyraźne zawirowanie Aury.
Pomidory potrafiły się obronić i potrafiły albo korzystać z Aury, albo chociaż ją zakłócać.
– No to porozmawiamy sobie z Krullgiem – rzucił Arivald wściekle i ruszył w stronę domu.
Borrondrin pełen najgorszych przeczuć podreptał za nim. Krullg pojawił się w kuli jak zwykle po krótkiej chwili.
– I jak, smaczne? – spytał radosnym tonem.
– Nawet bardzo – warknął Arivald. – W coś ty nas wrobił? Te pomidory żyją i potrafią korzystać z magii. Co tu jest grane?
– Znowu! – westchnął Krullg. – Myślałem, że u was będzie inaczej. Właśnie dlatego miałem kłopoty. Moje pomidory rozmnożyły się i dopiero w bitwie pod Hzwwynizgh zostały ostatecznie pokonane. Sądziłem, że w waszym świecie może się udać.
– W bitwie? – spytał z niedowierzaniem Arivald, a Borrondrin tylko szeroko otworzył oczy.
– Ach, co to była za bitwa! – rozmarzył się Krullg. – Szarża ciężkozbrojnej konnicy załamała się, magiczny deszcz ognia został rozproszony i dopiero grad meteorów, wywołany przez stu dwudziestu dwóch najpotężniejszych magów królestwa, przyniósł nam zwycięstwo nad tymi krwiożerczymi pomidorami.
– On żartuje – mruknął Arivald do Borrondrina – ale to bardzo specyficzne poczucie humoru. Co mamy z nimi zrobić? – zwrócił się do Krullga. – Tylko serio.
– Jest pewna metoda, ale sami nie dacie rady. Potrzebujecie Wielkiego Krullga…
– Zaczyna się – mruknął Arivald.
– …i jego magicznej potęgi. No więc wydostańcie mnie stąd, a ja wam wtedy pomogę.
– Wydostańcie?
Krullg odsunął się od swojej kuli i wtedy czarodzieje zobaczyli, że pokój, w którym przebywa, to niewielka cela. Wyraźnie dostrzegli zakratowane okna i solidne żelazne drzwi. Sam Krullg okazał się natomiast jaszczuropodobną istotą z długim ogonem i kolczastym grzebieniem na plecach.
– Sto trzydzieści lat więzienia – westchnął – a minęło dopiero siedemnaście. Tak właśnie nagradza się w moim świecie proroków.
– No, ładnie – żachnął się Borrondrin – jeszcze się okazuje, że zadawaliśmy się z kryminalistą. Jestem chory. Mój Boże, znowu skoczyło mi ciśnienie, chyba się pójdę położyć…
– Cicho! – warknął Arivald, nie na żarty rozzłoszczony. – Poradzimy sobie bez ciebie, paskudo – zwrócił się do Krullga. – Nie uwierzę, że jakieś cholerne pomidory mogą się obronić przed zaawansowaną magią.
– Spróbować nie zawadzi – zgodził się beztrosko Krullg, nie reagując na epitet – tylko pośpieszcie się, bo one okropnie szybko się rozmnażają.
– Co to znaczy: okropnie szybko? – zmarszczył brwi Arivald.
– No, jutro będzie ich pięć do sześciu razy więcej. A może sześć do siedmiu, nie pamiętam. W każdym razie sporo. Już niedługo zaczną wypełzać.
– O matko! – Borrondrin położył dłoń na piersi.
– Nie ma się czym przejmować – pocieszył go Arivald. – Dzisiaj do popołudnia przygotujemy Wielki Pożar Firacego i będzie po wszystkim.
Wielki Pożar był już naprawdę solidnym zaklęciem, o skomplikowanym kodzie i trudnej do złamania strukturze. Wymagał kilku godzin solidnej pracy, ale efekty były zwykle ze wszech miar zadowalające. Firacy Długouch opracował go kilkaset lat temu i czar mimo swego wieku nadal cieszył się uznaniem. Zresztą Firacy stworzył jeszcze kilka nadzwyczaj użytecznych zaklęć, spośród których wyróżniało się to nazwane Zaporą Firacego. Można je było stosować w połączeniu z Wielkim Pożarem, bo przynajmniej czarodziej mógł być pewien, że nie ogarną go skutki Pożaru.
– Nie radzę – mruknął Krullg. – One mają potężne odbicie. Możecie oberwać swoim własnym czarem albo pożar zostanie przeniesiony gdzieś dalej. Mówię wam, potrzebujecie fachowca.
Arivald zgrzytnął zębami. Albo to była prawda, albo znowu jakieś krętactwo. Ale jeżeli te dziwne rośliny potrafiły odbijać magię, to skutki Wielkiego Pożaru rzeczywiście mogły być opłakane. I większości innych czarów również. A opracowanie odpowiedniej neutralizacji odbicia mogło zająć nawet kilka dni.
– Co za bezczelność! – wybuchnął Borrondrin. – Myślałem, że jesteś uczonym, a nie zwykłym szantażystą!
– Też byś poszedł na całość, byleby nie siedzieć stu trzydziestu lat w celi – stwierdził bez gniewu Krullg.
– Napytaliście sobie biedy – miauknął spod sekretery Mazgiller. – A mówiłem i ostrzegałem.
– Jeszcze mi ciebie tu brakuje! – krzyknął Borrondrin. – Wynocha!
Mazgiller zaśmiał się ochryple i umknął głębiej pod sekreterę.
– Co mamy robić? – spytał Arivald posępnie.
– Przeciągnę jednego z was do siebie, a potem wszystko już się ułoży.
– To znaczy?
– Zobaczycie – stwierdził tajemniczo Krullg.
– Może jednak spróbujemy sami? – spytał Borrondrin. – Jesteśmy, do cholery, jednymi z najlepszych magów na świecie!
Arivald wolał nie podnosić tego tematu. O swoich umiejętnościach miał bardzo sprecyzowaną opinię, choć nie zamierzał się z nikim nią dzielić.
– A może i najlepszymi – dodał po namyśle Borrondrin. – W końcu daliśmy radę strzygoniom, a tu pomidory… – słowo „pomidory” wypowiedział takim tonem, jakby było wyjątkowo nieprzyzwoite.
– Daliśmy, jak daliśmy, ty głównie miałeś czkawkę – poprawił go Arivald. – A jaką mamy gwarancję, że znowu nas nie oszukasz? – zwrócił się do Krullga.
– Chcę się stąd wydostać. No to co, który przechodzi?
– Raz kozie śmierć – westchnął Arivald. – Co mam zrobić?
– Zastanów się jeszcze – rzekł bardzo zaniepokojony Borrondrin, choć odczuł pewną ulgę, że to nie on będzie uczestniczył w tym niesmacznym eksperymencie. Choć niby powinien, wszak przez niego była ta cała afera.
– Po prostu pomyśl, że chcesz się tu znaleźć. Reszta już należy do mnie – powiedział Krullg.
Arivald dotknął dłońmi kuli (była jakoś dziwnie ciepła i wilgotna) i przymknął oczy. Wyobraził sobie, że wnika do środka, przepływa przez kulę i wynurza się w obcym świecie. Wtedy poczuł, jakby ktoś szarpnął go za włosy. Bardzo boleśnie szarpnął. I już był w celi Krullga.
– Pełny sukces – zachwycił się Krullg. – Nic nie straciłem z dawnych umiejętności.
Arivald zakrztusił się, bo powietrze tu było nieco inne. Jakby oddychało się w pobliżu ogniska, dymem i żarem. Na dłuższą metę mogło to być bardzo nieprzyjemne. Poza tym w świecie Krullga było zdecydowanie cieplej, też jak przy mocno rozpalonym ognisku.
– I co teraz? – zapytał czarodziej, starając się oddychać ostrożnie i płytko wciągać powietrze.
Krullg nie odpowiedział, tylko prześlizgnął się w stronę drzwi (z uwagi na jego budowę anatomiczną słowo „prześlizgnął” było zdecydowanie bardziej odpowiednie niż „podszedł”) i zastukał w nie kułakiem. Po chwili usłyszeli kroki, trzask otwieranych zamków i na progu stanął ktoś podobny do Krullga, tylko dużo potężniejszy. Był ubrany w coś w rodzaju kolczugi, a w dłoni trzymał bardzo nieprzyjemnie wyglądającą broń, która przypominała rozwidloną kosę. Zobaczył Arivalda, sapnął zaskoczony i natychmiast z powrotem zatrzasnął drzwi. Potem znów usłyszeli jego kroki na korytarzu. Tyle że teraz biegł.
– Zaczęło się – rzekł Krullg uradowany.
Arivald usiadł na niewygodnym stołku (niewygodnym, bo przystosowanym do ciała Krullga) i postanowił za wszelką cenę zachować spokój, choćby nie wiem co. Nie czekali długo. Po kilku minutach drzwi znowu się otworzyły i do celi weszły dwie jaszczuropodobne istoty. W odróżnieniu od Krullga ich twarze były bardziej brązowe niż czerwone. Arivald domyślił się, że mogą być po prostu starsi. Jeden powiedział coś szybko w jakimś świszczącym języku, a Krullg równie szybko odpowiedział.
– Nazywam się Hyagh – rzekł jaszczuropodobny tym samym dialektem, którego Borrondrin używał do porozumiewania się z Krullgiem – i jestem jednym z arcymagów Ryihalli, a to mój sekretarz Derranggulg. Wiemy, skąd pochodzisz, i serdecznie współczujemy ci, że dałeś się omamić temu przestępcy. Jeżeli tylko jesteśmy w stanie ci pomóc, zrobimy to.
Arivald nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi. W kilku zdaniach wyjaśnił cały problem.
– Ty przeklęty potworze! – rozzłościł się Hyagh, patrząc pogardliwie na Krullga. – Mało kłopotów narobiłeś tutaj, żeby zabierać się jeszcze za obcy świat? Nie dość ci było wojny z krowowcami? – I zaczął wyjaśniać Arivaldowi: – Wyhodował kiedyś stworzenia, które miały dawać krowie mleko i mięso, a jednocześnie owczą wełnę. Rozmnażać się jak króliki i jeść niewiele więcej. Tyle że miały te same cechy co wasze pomidory. Wytępienie ich zajęło nam dwa lata.
– Dobrze, że spróbowaliśmy tylko z pomidorami. – Arivald z trudem przełknął ślinę. – Jaki jest na nie sposób?
– Tylko ten przestępca go zna – warknął arcymag. – To jego mieszanka. Czego chcesz, potworze, za zlikwidowanie tego kłopotu?
– Ciągle nazywają mnie potworem – poskarżył się Krullg – a czy ja robię to celowo, żeby komuś zaszkodzić? Sądziłem, że w odmiennym świecie ich złe cechy zanikną.
– Czasem głupota jest gorsza od złej woli. – Hyagh huknął pięścią w stół, jego ogon zatoczył niebezpieczne koło. – Dlaczego nie kazaliśmy cię stracić?
– Myślę, że to problem już nieaktualny – gładko odparł Krullg. – Przejdźmy do konkretów. Oto moje żądania…
Usłyszawszy to, Hyagh wysyczał coś gwałtownie i Krullg zbladł. Jego twarz z czerwonej stała się lekko różowa.
– Chciałbym otrzymać azyl w ich świecie – rzekł pojednawczym tonem – gwarancję, że nikt nie będzie mnie ścigał, i prawo do prowadzenie zajęć dydaktycznych.
– Bzzzdury! – syknął arcymag. Klasnął ogonem w podłogę i na ten sygnał do celi wszedł strażnik. – Wyprowadźcie go.
Kiedy Krullg wyszedł, arcymag spojrzał na Arivalda.
– Musisz wybierać. Możemy próbować wam pomoc, ale nie sądzę, byśmy szybko odgadli właściwy sposób na zlikwidowanie tych roślin. A będą się rozprzestrzeniać w potwornym tempie. Jeżeli zdecydujecie się skorzystać z pomocy Krullga, musicie dotrzymać obietnic. On jest doskonałym magiem i nawet jak go zabijecie, zdąży rzucić klątwę, która może narobić wam gorszych szkód niż te pomidory. Ale uważaj – stary jaszczur pokręcił głową – on potrafi wspaniale przekonywać do swoich poglądów. Zarazi nimi tych, których dacie mu za uczniów, nauczy ich bardzo zaawansowanej magii i zmienią wasz kraj w pole doświadczalne. Nie wiem, co ci poradzić. Nie zawahałbym się wymusić na nim odkrycia tajemnicy torturami, ale z wielu powodów, o których nie czas tu mówić, mogłoby to nam wszystkim tylko zaszkodzić.
Arivald miał dość bujną wyobraźnię, więc potrafił wyobrazić sobie świat zapełniony ludźmi podobnie rozumującymi jak Krullg. Myśl, iż miałby żyć w tym świecie, wcale mu się nie podobała.
– Nie ukrywam, że pozbędziemy się go z przyjemnością – ciągnął arcymag. – Wydamy na niego zaoczny wyrok śmierci, ogłosimy, że uciekł bez naszej wiedzy i zgody, więc nie ośmieli się nigdy próbować powrotu. Zresztą wystarczy, jak zniszczycie tę kulę, przez którą go wezwaliście, i inne jej podobne. W waszym świecie to powinna być raczej rzadkość.
– Wiem o dwóch – rzekł Arivald.
– Z przeniesieniem was do twojego świata będzie nieco gorzej. Musimy skorzystać z pomocy innych magów. W zasadzie nie robimy tego nigdy. Jednym z naszych praw jest surowy zakaz ingerencji w sprawy światów będących obok. Ale jak widać, są wyjątki – dodał wydając z siebie coś na kształt westchnienia.
– Chyba nie mam innego wyjścia, jak zgodzić się na warunki Krullga – powiedział po chwili Arivald. – Ale myślę, iż powinniśmy sporządzić ścisły i dokładny kontrakt.
– O, z pewnością. Ale nie łudź się, że on zrezygnuje z prawa nauczania w waszym świecie. To jego obsesja. Zarażanie innych swoimi chorymi poglądami.
Arivald nie był zachwycony, że musi decydować o sprawie, która może wpłynąć na losy całego świata. Ale najgorszym lekarstwem na kłopoty jest chowanie głowy w piasek. Błąd został już popełniony i teraz należało tylko zminimalizować szkody, które mogły się pojawić. Krullgowi trzeba założyć wędzidło. Ale tak, by nie zdawał sobie sprawy, że właśnie je założono. Cały czas chodził też Arivaldowi po głowie pomysł, aby spróbować samemu zwalczyć tę plagę zesłaną przez Krullga. Lecz o swoich umiejętnościach magicznych miał dość kiepskie zdanie, a Borrondrina cenił tylko jako teoretyka. Z pewnością żaden z nich się nie nadawał do walki z umiejącymi czarować pomidorami. Gdyby byli tu Galladrin lub Velvelvanel, nie mówiąc już o rektorze Linealu czy samym Wielkim Mistrzu, wtedy można byłoby spróbować. A tak zostawało tylko negocjować z Krullgiem.
– Przyprowadźcie go – rozkazał Hyagh.
– I co? – zapytał Krullg, ledwo tylko wszedł.
– Otrzymujesz pozwolenie przeniesienia się do ich świata – rzekł arcymag – ale tu wydajemy na ciebie wyrok śmierci. Wróć, a zginiesz.
– Zgadzam się – odparł Krullg. – Trochę u nich zimno, ale się przyzwyczaję.
– Jakie stawiasz warunki? – arcymag zwrócił się do Arivalda.
– Twoje przybycie – rzekł czarodziej – nie może zakłócić funkcjonowania naszej Akademii. Wydamy zgodę, byś nauczał magii i swoich doktryn, ale otrzymasz grupę uczniów wyznaczonych przez Bractwo. Póki nie przekażesz im wszystkiego, co umiesz, nie będzie ci wolno wziąć następnych.
– Chcesz mi dać pewnie takich, których trzeba będzie gonić batem do nauki…
– Zaręczam, że będzie wręcz przeciwnie – wtrącił Arivald – oni będą po prostu marzyli, aby przejąć od ciebie całą wiedzę.
– …ale to mi i tak nie przeszkadza – kontynuował Krullg. – Potrafię zachęcić do nauki nawet kogoś, kto nigdy nie słyszał o magii albo się nią brzydzi. Zgadzam się.
– I oczywiście zlikwidujesz te cholerne pomidory, które pomogłeś nam stworzyć. Poza tym nie będziesz kreował żadnych nowych istot, warzyw, owoców czy zwierząt i w ogóle nie wolno ci będzie prowadzić żadnych eksperymentów bez zgody Rady Czarodziei. Jeżeli złamiesz warunki umowy, zmusimy cię do powrotu albo zgładzimy. Zważ też, że klątwa, jeśli takową rzucisz umierając, nie zadziała, kiedy postąpimy zgodnie z warunkami kontraktu.
– A jak cię odeślą, to my tu już na ciebie poczekamy – rzekł arcymag.
– Nie ma sprawy. – Krullg wydawał się lekko rozbawiony.
– To tyle – powiedział Arivald.
– Tyle? – arcymag przyjrzał się uważnie Arivaldowi. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Teraz mój sekretarz spisze kontrakt.
Spisanie kontraktu (w trzech językach), wyjaśnienie pewnych nieścisłości leksykologicznych i uzgodnienie szczegółów oraz niuansów zajęło im kilka godzin. W końcu umowa została podpisana i zaprzysiężona. Krullg, zadowolony z siebie, stukał ogonem w podłogę. Arivald spocony i z wyschniętą na wiór skórą twarzy (klimat był tu jednak straszliwy) czekał tylko, kiedy cała rzecz się skończy.
– Nie mogę się już doczekać – powiedział Krullg, jakby werbalizując myśli Arivalda.
Czarodziej był pewien, że Krullg spodziewał się surowszych warunków. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż jaszczuropodobny mag absolutnie nie przejmował się zakazem przeprowadzania eksperymentów. Wiedział, że za to zabiorą się (z zapałem) jego nowi uczniowie. A tego, że nie wolno eksperymentować uczniom, w kontrakcie nie było. Gdyby nawet taki punkt się znalazł, Krullg nie podpisałby go, twierdząc (i w zasadzie słusznie), iż nie wolno mu podejmować zobowiązań w imieniu kogoś innego, zwłaszcza kiedy nie wiadomo, kim ten ktoś inny będzie.
Wreszcie na dokumentach złożono ozdobne podpisy (podpis Krullga z wykwintnym zawijasem). Arcymag wysunął palec, godząc nim w pierś Krullga. Arivald nie wiadomo skąd wiedział, że jest to gest wyjątkowo obraźliwy.
– Pamiętaj – powiedział Hyagh i musiał słowa poprzeć jakimś wyjątkowo silnym czarem, bo atmosfera wyraźnie zgęstniała, a Krullg sprawiał wrażenie, jakby nie mógł nawet drgnąć. – Nigdy tu nie wracaj.
Arcymag opuścił dłoń i spojrzał na Arivalda.
– Teraz postaramy się was odesłać. To może być niezbyt przyjemne.
– Życie w ogóle bywa nieprzyjemne – odparł czarodziej, siląc się na dowcip, ale wcale nie było mu do śmiechu.
Operacja odsyłania trwała prawie siedem godzin i w końcowym etapie musiano zaangażować do niej trzydziestu trzech jaszczurczych magów (ta liczba miała w ich świecie jakieś ukryte znaczenie). Przez te siedem godzin Arivald czuł, po pierwsze, nieustające mdłości, a po drugie, ból w cebulkach włosów, tak jakby ktoś szarpał go za czuprynę. Bardzo silnie i w równomiernych odstępach czasu. Ale najgorsze było potworne swędzenie w miejscu, którego swędzenie jest zwykle objawem szkaradnej choroby, charakterystycznej dla ludzi niezbyt rozważnie korzystających z życiowych uciech. Żadne zaklęcia nie pomagały, co zresztą w tym obcym świecie było ich świętym prawem. Dodatkowymi atrakcjami były ciągłe, monotonne inkantacje jaszczurczych magów wypowiadane w ich świszczącej mowie oraz gęsty szarobrunatny dym z wyjątkowo śmierdzących kadzideł. I nagle, gdy kończyła się już siódma godzina tych męczarni, Arivald poczuł, jakby ten, który ciągnął go za włosy, znudził się zabawą i postanowił wyrwać je z korzeniami. Z trudem powstrzymał się od jęku, ale oczy zaszły mu łzami i potężnie kichnął. Kiedy z powrotem otworzył oczy, siedział na dywanie w pokoju Borrondrina, a obok rozpłaszczał się zmarnowany Krullg. Borrondrin siedział w fotelu (naprzeciw rozjarzonej szkarłatnym światłem kuli) i z głową zwieszoną na ramię smacznie pochrapywał. Arivald przez chwilę miał wielką ochotę trzepnąć go po tej głowie, ale udało mu się powstrzymać krwiożercze instynkty.
– Zi-zimno – zająknął się Krullg i zawinął po dywanie ogonem.
– Dobrze ci tak – nielitościwie odparł Arivald. – Wstawaj! – wcale nie łagodnie szarpnął kolegę za ramię.
Borrondrin zerwał się z obłędem w oczach, ale szybko wypowiedział Trzecie Posenne Gaudamiasza i ocknął się.
– Jaki ja miałem koszmar! – powiedział i obrócił się akurat po to, aby zobaczyć, jak Krullg wstaje z dywanu i zaczyna rozglądać się po pokoju.
Borrondrin jęknął.
– Koszmar – powtórzył ironicznie Arivald. – Może by cię tak uszczypnąć?
Chwilę milczeli, a Borrondrin uciekał ze wzrokiem.
– Ty – rzucił Arivald w stronę Krullga – załatw te cholerne rośliny, póki nie jest za późno.
– Chcę płaszcz – zażyczył sobie ponuro jaszczurczy mag.
W przepastnej szafie Borrondrina udało się znaleźć ogromny płaszcz z futrzanym kołnierzem nadgryzionym przez mole, futrzaną czapkę uszankę (Krullgowi mieściła się na czubku głowy) i szal z wielbłądziej wełny z wzorami palm i piramid. Krullg otulił się i próbował parę razy powiedzieć jakieś zaklęcie, ale nie bardzo mu wychodziło.
– Nie mogę oddychać – poskarżył się w końcu. – Aż drapie w gardle z zimna.
– Pomidory – przypomniał Arivald i nagle przestraszył się, że tutaj sposoby Krullga nie zadziałają. A to już byłaby klęska.
– Masz tu jakąś wannę, zakatarzony czarodzieju? – zapytał Krullg.
Borrondrin ponuro skinął głową.
– A sól?
Borrondrin znowu ponuro skinął głową.
– Napełnij wannę i wsyp do niej wiadro soli – rozkazał Krullg. – I nie kichaj na mnie! – krzyknął, bo Borrondrin, kichając, nie zasłonił sobie twarzy. – Nie mam ochoty zarazić się jakimś waszym choróbskiem.
– Grzeczniej! – syknął Arivald zdziwiony, że Borrondrin poczłapał posłusznie w stronę drzwi.
Ale Borrondrin też miał już dość lekceważącego traktowania, nazywania go zakatarzonym czarodziejem i wydawania rozkazów w jego własnym domu. Otworzył drzwi, a przez nie wleciała ogromna żeliwna wanna i huknęła u stóp Krullga. Mag z innego świata odskoczył i próbował rzucić jakieś zaklęcie ochronne, ale znowu mu się nie udało. Po chwili nadleciało majestatycznie wiadro pełne soli i pozbyło się zawartości prosto na jego głowę. Arivald w duchu podziwiał siłę zaklęć Borrondrina. Musiał być naprawdę zły, skoro wszystko tak świetnie mu wychodziło. Krullg jakoś wstrzymywał się z wyrażaniem swojego podziwu. Borrondrin spokojnie zamknął drzwi, podszedł do wiadra i zaklęciem zebrał sól z podłogi, po czym wsypał ją do wiadra.
– Co dalej? – zapytał chłodno i Arivaldowi przypomniał się ten nieustraszony czarodziej, na dźwięk czkawki którego strzygonie ze Strzyżnego Lasu chowały się w najgłębsze dziury.
– Wsypać sól do wody i zamieszać – powiedział Krullg niepewnym tonem.
– A dalej?
– Wylać roztwór na pomidory – rzekł Krullg. – I…?
– I już. Zwiędną.
– Cholerny oszust! – ryknął Borrondrin. – Sami byśmy na to wpadli.
– Ale po jakim czasie? – złośliwie zapytał Krullg. – Po rzuceniu ilu zaklęć bojowych? A wiesz, jakie one mają tempo rozmnażania? – Postarał się usadowić w fotelu. Udało mu się to osiągnąć po krótkiej pyskówce z zacnym meblem. – I tak zdradziłbym wam ten sposób. Rzadko popełniam błędy, ale nigdy nie wzdragam się przed ich naprawieniem. Nie naraziłbym was na wojnę z pomidorami.
– Bardzo ładnie z twojej strony – mruknął Arivald, ale co dziwne, uwierzył Krullgowi.
I nagle sposób, który wymyślił, aby go zneutralizować, wydał mu się zbyt okrutny. Lecz z drugiej strony, czy wiadomo, ile jeszcze błędów popełni Krullg i czy będzie potrafił je tak łatwo zlikwidować jak w tym wypadku?
Poradzenie sobie z problemem pomidorów zabrało im kilka minut. Pomidory najpierw próbowały zniszczyć lecącą wannę skoncentrowanym atakiem mentalnym, potem uderzyły zaklęciem Odbicia. Ale że wanna nie miała rozumu ani nie była czarem, nie wywarło to na niej najmniejszego wrażenia. Dostojnie rozlała osoloną wodę na pomidory, które wrzeszcząc próbowały uciec. Lecz nim zdołały odpełznąć, rozpoczął się proces więdnięcia. Czarodzieje słyszeli, jak wrzask pomidorów powoli zamiera, aż wreszcie cichnie raz na zawsze. Odetchnęli z ulgą.
Nie obyło się, oczywiście, bez strat. Pomidory zniszczyły szklarnię Borrondrina, zjadły wszystkie młodziutkie kalafiory i obgryzły roczne drzewko pomarańczy. Ale takie straty były do naprawienia.
– Czas na spłatę długu – zauważył wesoło Krullg, który nauczył się już tworzyć wokół swej osoby gorący mikroklimat i w związku z tym pozbył się płaszcza, szala i czapki. A w zamian zyskał dobry humor.
– Zgadza się – rzekł poważnie Arivald – musimy jechać do Silmaniony. Wielki Mistrz wyda ci patent zezwalający na nauczanie.
– To lubię! – Krullg zamiótł ogonem, o mały włos nie zbijając z nóg Borrondrina.
Wyjechali na drugi dzień. Borrondrin żegnał Arivalda z pewną ulgą, jako że czuł się winny całej tej afery, a sama obecność Arivalda była jak chodzący wyrzut sumienia. Poza tym miał szczerą chęć odpocząć po mrożących krew wydarzeniach. I tak wiedział, że jeszcze długo będą mu się śnić po nocach. Jednocześnie był zły na siebie, iż żegna Arivalda z ulgą, bo zdawał sobie sprawę z własnej niewdzięczności. A znowu ta niewdzięczność znów budziła wyrzuty sumienia. I tak w kółko.
Mazgiller był szczerze niezadowolony z wyjazdu Arivalda, mimo że czarodziej zostawił w domu Borrondrina dość chytre i dobrze zakodowane zaklęcie, które przeraźliwym miauczeniem miało przypominać o wyczarowaniu codziennej miski śmietanki. Arivald był pewien, że Borrondrin będzie wolał wyczarować ten przysmak, niż trudzić się rozkodowywaniem zaklęcia lub wysłuchiwać cały dzień miauczenia. Mazgiller w dość godny sposób podziękował Arivaldowi, ale oczy błyszczały mu już nieprzyzwoitym łakomstwem.
– Byłem na uboczu wydarzeń – poskarżył się czarodziejowi na odchodne. – Stanowiłem jedynie zabawny rekwizyt w całej tej historii. A przecież mogłem okazać się zaklętym w kota złym czarodziejem, przez którego wszystko to się stało.
Arivald roześmiał się głośno.
– Lepiej być przyzwoitym kotem niż nieprzyzwoitym czarodziejem – rzekł. – Przynajmniej ja tak sobie to wyobrażam.
– Tak – mruknął nieprzekonany Mazgiller – ale może jestem wielkim magiem, który został zmieniony w kota i stracił pamięć?
– Nie słyszałem o podobnym przypadku – odparł rozbawiony Arivald.
– No cóż, wy, czarodzieje… – Mazgiller podrapał się za uchem. – Wpadnij jeszcze kiedyś.
– Pilnuj Borrondrina – poprosił Arivald, pomachał kocurowi ręką i wspiął się na siodło. – Do zobaczenia.
Wyprawa z Krullgiem nie była zbyt sympatyczna, bo jaszczuropodobny mag narzekał ciągle, a to na pogodę, a to że musi iść piechotą (żaden koń nie chciał go wziąć na grzbiet), a to że gospody są nędzne i jedzenie ohydne, a to że budzi niezdrowe zainteresowanie tłuszczy. Arivald nie chciał już tłumaczyć Krullgowi, że wyjaśniał ludziom, iż Krullg jest nowym eksponatem do zoo w Silmanionie. Rozsądnie uważał, że Krullgowi niespecjalnie by się to spodobało.
Wieść o wiedzionym przez silmaniońskiego maga dziwnym stworze dotarła do Bractwa jeszcze przed przybyciem Arivalda.
Znano tam jego dziwactwa i dlatego wśród magów zapanował lekki niepokój. Czarodziej od razu poprosił o audiencję u Harbularera i krótko wyjaśnił całą sytuację.
– Coś ty zrobił! – Wielki Mistrz był naprawdę przerażony. – Ten kontrakt to tragedia!
– Znajdziemy mu bardzo mało zdolnych uczniów – rzekł Arivald.
– Nie ma tak mało zdolnych, aby dobry mag nie potrafił ich nauczyć choćby podstaw. I tym gorzej! Coś ty zrobił! – powtórzył.
Nalał sobie kieliszek wina (jak zwykle był to jakiś stary, paskudny sikacz, ale za to sprzedawany na wagę złota).
– Pozwoliłem sobie zaprosić w twoim imieniu pewnego gościa – powiedział Arivald.
– Co za gościa? – Harbularer patrzył w ścianę martwym wzrokiem. Zastanawiał się zarówno nad tym, co zrobić z Krullgiem, jak i co zrobić z Arivaldem.
Arivald klasnął w dłonie i do komnaty wszedł służący.
– Poproś Dundina – rzekł.
Po chwili do komnaty wszedł potężny krasnolud o siwej brodzie zaplecionej w dwa zatknięte za pas warkocze. Bujną czuprynę miał nasączoną orzechową farbą i zaczesaną w koński ogon. Nosił prosty skórzany kubrak, ale za to na palcach lśniły mu złote pierścienie z wyjątkowo dużymi rubinami. A z piersi zwisał złoty łańcuch o tak grubych ogniwach, że było aż dziwne, jak krasnolud radzi sobie z jego dźwiganiem. Był to Dundin Krzywousty (przydomek Krzywoustego dano mu po bitwie pod Hurraldin, gdzie gizarma kobolda rozcięła mu wargę i policzek), handlowiec i przemytnik, nieoficjalny przywódca wszystkich silmaniońskich krasnoludów, z którego zdaniem liczono się też (i to poważnie liczono) w klanach.
– Witajcie, panie czarodzieju – skłonił lekko głowę – i wy, panie czarodzieju – obrócił się w stronę Arivalda.
– Może wina? – zaproponował Arivald. Dundin spojrzał na karafkę.
– Raczej nie – odparł grzecznie.
Krasnoludy również znały nieporównane zalety Harbularerowego wina. Choć wino robione przez Arivalda, przyzwoity trunek z winogron, pomarańczy, cytryn i soku z pigwy, który nigdy nie leżakował dłużej niż rok, piły z prawdziwą przyjemnością.
– Siadaj, proszę. – Arivald wskazał krasnoludowi krzesło. – Długo obradowaliśmy i myśleliśmy nad tym, jak ułożono świat, iż tak szlachetna rasa jak twoja, Dundinie, nie potrafi korzystać z sił magicznych.
– Hm? – krasnoluda ciężko jest zwykle zadziwić, ale Arnoldowi to się udało.
– Z odległego świata… – Arivald zamachał dłońmi, aby pokazać, jak bardzo jest odległy ten świat – sprowadziliśmy największego czarodzieja. I teraz chcę spytać, Dundinie, czy wyświadczycie nam tę łaskę i wyznaczycie krasnoludy, które mogłyby poznać magię? Pomyśl, może nastąpić chwila, że będziemy potrzebowali doborowych wojowników potrafiących korzystać z magii. A któż jest lepszym wojownikiem od krasnoluda? Któż jest mężniejszy i silniejszy? Dysponując mocą, będziecie obrońcami naszego świata!
Dundin patrzył na czarodzieja szeroko otwartymi oczami, a potem przeniósł wzrok na Harbularera, jakby chciał powiedzieć: Oszalał, ale może ty mi powiesz, o co chodzi?
– Tak, tak – rzucił Wielki Mistrz. – To wyśmienity, doskonały pomysł, nad którym radziliśmy niedawno.
Dundin nadal siedział osłupiały, ale mimo osłupienia natychmiast zaczął myśleć, jakie wyciągnąć korzyści z propozycji. Bo krasnoludy miały to do siebie, że nawet jeśli zaproponowało im się mieszek złota, pytały, ile dostaną za jego przyjęcie. Nauka magii była dzikim, nigdy nie spełnionym i starannie ukrywanym (na głos krasnoludy mówiły o niej z lekką ironią, a czarodziei traktowały co najwyżej jak równych sobie) marzeniem każdego krasnoluda.
– Mamy dużo pracy, potrzeba nam wielu rąk do roboty – zaczął narzekać Dundin. – Naprawdę nie wiem, czy coś da się zrobić. Wyślę wiadomość do krewniaków w górach, może znajdą jednego lub dwóch chętnych, ale nie liczyłbym na to zbytnio.
– No cóż, trudno – rzekł Arivald. – Tym bardziej to przykre, iż rozumiem, że nie będziecie mieli również górników dla naszej nowej kopalni w Soitech. A szkoda, bo zamierzaliśmy ją wam wydzierżawić…
– Spisaliśmy już wstępne porozumienie z Ragnarem Kilofem – gładko skłamał Harbularer.
– Z Ragnarem? – prawie krzyknął krasnolud. – Z tym gnojkiem? Przecież on nie wie nawet, jak wydrążyć uczciwy chodnik!
Ragnar Kilof był człowiekiem i głównym udziałowcem lub dzierżawcą kilkunastu kopalń. I jednym z najgroźniejszych rywali krasnoludów.
– Tak, no cóż… – Arivald wstał, dając Dundinowi do zrozumienia, że audiencja właśnie się skończyła.
– Wpadłem na pewien pomysł – rzekł krasnolud pośpiesznie.
– Aby zachęcić mych krewnych do studiowania tej ciężkiej i niewdzięcznej dziedziny, jaką jest magia, sam dam im dobry przykład i wezmę udział w kilku pierwszych zajęciach. – Wypiął dumnie pierś.
– No, być może. Zastanowimy się jeszcze, ale nie chcielibyśmy wam przeszkadzać w innych pilnych zajęciach. – Arivald nadal stał i Dundin nerwowo kręcił pierścieniami na palcach, bo dobre wychowanie kazało już odejść, a strach przed zaprzepaszczeniem takiej szansy nakazywał zostać.
– Pokryjemy oczywiście koszta utrzymania i przygotowań – stwierdził Dundin, a Harbularer przez chwilę myślał, że musiał się przesłyszeć.
– Hm… – Arivald zrobił znudzoną minę.
– Stoi, panie czarodzieju? – krasnolud wyciągnął ogromne łapsko.
– Trzydziestu uczniów – rzekł Arivald. – Płacicie pensje, przygotowujecie szkołę i tak dalej. Zgoda?
– Zgoda! – Dundin zrobił minę, jakby został ciężko oszukany.
Krullg obejrzał zbudowaną przez krasnoludy szkołę (która nie była filią silmaniońskiej Akademii, lecz tworem poniekąd nieoficjalnym), trochę ponarzekał (jednak z bardzo chytrym i przebiegłym wyrazem twarzy), ale rozpromienił się, kiedy zobaczył uczniów. Na osoby tak żądne wiedzy, tak zapalone do pracy i potrafiące poświęcić dla niej każdą chwilę (nawet kosztem snu i posiłków) jeszcze w swej długiej karierze nie trafił. Był zachwycony i wiele sobie obiecywał.
– Zawojujemy świat, chłopaki – mówił, a krasnoludy przytakiwały mu poważnie, kiwając brodami.
Galladrin, zwany Panienką, przyjechał do Silmaniony pewnego dżdżystego i wietrznego wieczoru. Jako mieszkający najbliżej krasnoludzkiej szkoły magii, został zobowiązany do sprawowania dyskretnej kontroli nad Krullgiem i jego uczniami. Arivald wiedział już o jego przyjeździe i czekał z solidnym dzbanem pomarańczowego wina, mając nadzieję, że nie trafił na jeden z licznych (choć niezwykle krótkich) okresów abstynencji w życiu Galladrina. Czekał trochę niespokojny, choć sam fakt, iż Galladrin przyjeżdżał dopiero po pół roku, świadczył, że nic strasznego się nie działo. Ale niepokój gdzieś tam jednak na samym dnie serca pozostawał i Arivald zadawał sobie pytanie, co będzie, jeżeli nie okazał się tak sprytny, jak to sobie wyobrażał.
– Drogi Arivaldzie! – zawołał Galladrin, wpadając do pokoju czarodzieja.
Płaszcz miał mokry i poplamiony błotem, bo jak zwykle nie zniżył się do używania powozu i całą drogę przebył konno.
– Witaj, Panienko. – Arivald serdecznie uściskał Galladrina, z którym od dawien dawna łączyła go serdeczna przyjaźń.
– Wińsko – ucieszył się Galladrin i Arivald, słysząc głośny gulgot (kiedy Panienka przechylał do ust dzban), był już pewien, że zapowiada się wesoły wieczór. Chyba żeby nie, oczywiście.
– I co? – Arivald nie miał na tyle samozaparcia i cierpliwości, aby stopniowo przechodzić do właściwego tematu.
– Co z czym? – Galladrin zmrużył oczy.
– Nie wygłupiaj się, tylko mów.
– Ach, nasz pokraczny przyjaciel. Wiesz, co powiedziała Lea, kiedy go zobaczyła?
Lea była żoną Galladrina (Panienka był pod tym względem jednym z niewielu wyjątków wśród czarodziei), która najpierw sprawiała wrażenie rozsądnej dziewuszki, ale potem dała mu się przekabacić na wegetarianizm. Arivald zawsze mawiał, że w wegetarianizmie jest coś z choroby umysłowej. Oczywiście nie mówił tego przy Lei, bo bardzo ją lubił i wiedział, że sprawiłby jej ogromną przykrość. Arivald był od zawsze (a właściwie od czasu kiedy uratował jej rodzinę z rąk Cudaka z Cudakowego Lasu) największym bohaterem Lei. Zawsze kiedy mowa była o czarodziejach i magii, dziewczyna opowiadała historię Arivalda, który zwyciężył złego Cudaka, wcześniej rozprawiając się z jego krwiożerczym smokiem. To wszystko czasem złościło Galladrina, ale miał na tyle duże poczucie humoru (i na tyle lubił Arivalda), że sam jeszcze budował upiększone wersje tej historii.
– Może opinię żony powtórzysz mi później – rzekł Arivald.
– Wieści są niewesołe – powiedział poważniejąc Galladrin. Arivald poczuł pod sercem zimne ukłucie strachu.
– Nie! – jęknął z niedowierzaniem.
– Krullg wiele ich nauczył. – Galladrin dopiero teraz rozpiął płaszcz. Jak zwykle miał pod nim jedną ze swoich atłasowych bluz, a u pasa elegancki sztylet ze złotą rękojeścią. Zawsze starał się dobrze wyglądać.
– A więc jednak – szepnął Arivald.
– Jednak – głuchym głosem, jak echo, powtórzył Galladrin. – Stało się to, czego się obawialiśmy. „Trzeci traktat” Tirrina jest już makulaturą.
„Trzeci traktat” Tirrina nosił podtytuł „O krasnoludach” (pierwszy mówił o elfach, a drugi o ludziach. Tirrin chciał napisać czwarty, o koboldach, ale nim zdołał to zrobić, koboldy go zjadły. Dlatego „Czwarty traktat” słusznie nazywano niedokończonym) i był najpotężniejszym kompendium wiedzy na temat tej rasy. Późniejsze dzieła, takie jak „Górskie Plemię” autorstwa Shalloga czy „Lud z Gór Finneasa” (nie mówiąc już o apokryficznej powieści „Mleko krasnoludów” Andreasa Puffera) nawet w małym stopniu nie wyczerpywały tematu. Tirrin dokonał wszechstronnej analizy krasnoludzkiego języka i obyczajów, a w siódmym rozdziale udowodnił (za pomocą bardzo skomplikowanych wzorów), że żaden krasnolud nie jest w stanie przyswoić nawet najprostszej magii. Tirrinowi wierzono, gdyż był naukowcem pełnym pasji i dobrych chęci. Wprawdzie krasnoludy go oskarżały, iż jego miłość wiedzy była tak wielka, że na kilku krasnoludach dokonał wiwisekcji, ale powszechnie uważano to za oszczerstwa. W każdym razie w silmaniońskiej Akademii wisiał wstrząsający obraz Tyrneusza zatytułowany „Męczennik za wiedzę”, na którym przedstawiono Tirrina w kotle z wrzącą wodą (i obłożonego warzywami). Tirrin przechylał się nad krawędzią kotła, a jeden z koboldów łapczywie obgryzał mu dłoń. Obraz był bezczelnie kłamliwy (koboldy nigdy nie jadały ludzi inaczej niż na surowo, więc nie miałyby powodu gotować go w kotle), ale i tak przyniósł malarzowi popularność.
A teraz Krullg za pomocą działań praktycznych obalił tezy nieśmiertelnego Tirrina. Jaki stanie się świat z krasnoludami, które opanowały zasady magii? To było po prostu nie do uwierzenia. A znając krasnoludy, mogło być również nie do wytrzymania.
– Co się stanie z naszym światem? – spytał Arivald nieco bezradnie i poczuł się chyba pierwszy raz od wielu lat bardzo, bardzo stary.
– Tak. – Galladrin opuścił głowę.
– Czego się nauczyły?
– Czekałem na to pytanie – głosem jak szczęk łopaty grabarza o krawędź grobowca rzekł Galladrin. – Nauczyły się tego – podniósł głowę i pstryknął palcami.
Spomiędzy jego palców wydobył się mały, zimny płomyczek. Był to słynny Robaczek Świętojański Parvusa. Dawał mniej więcej tyle samo światła co świeczka z krótkim knotem. Czar słynny dlatego, iż Parvus po ciosie gobliniej maczugi w głowę zapomniał wszystkich czarów oprócz tego jednego. A mimo to (a raczej dzięki temu) wyprowadził z moczarów Thirlongu oddziały księcia Sammala. Czar słynny też z tego powodu, że był pierwszą magiczną sztuczką, jakiej uczyli się najmłodsi (czyli czteroletni) uczniowie Akademii. Wykucie go na pamięć zajmowało co tępszym około dwóch godzin.
– Galladrin, ja cię zamorduję!!! – wrzasnął Arivald. Ciężar spadł mu z serca.
Panienka roześmiał się głośno.
– Pół roku nauki, aby poznać Parvusa. Wyobrażasz sobie? Kiedy nauczą się Rozniecania albo Boskiej Jasności? Za pięć lat, za dziesięć?
– Spytaj lepiej, jak długo będzie żył Krullg – rzekł Arivald. – Kto wie, może za sto, dwieście lat wyuczy ich tak, że będą umieć tyle co…
– Sześciolatkowie – dokończył Galladrin, po czym uniósł dzban pomarańczowego wina. – Za krasnoludy, Arivaldzie – powiedział uroczystym tonem. – Za krasnoludy!