Arivald i wiedźmy

Pierwszą osobą, którą dostrzegł Arivald, była wiedźma. Właściwie nawet nim ją zobaczył, już przeczuł jej obecność. Zawirowanie Aury było ledwo widoczne, ale jednak istniało. Nieprzyjemne zawirowanie. Drwina z Aury i drwina z magii. Czarodziej nie dał niczego znać po sobie, ale był bardzo niezadowolony. Ktokolwiek wynajął wiedźmę, musiał się liczyć z konsekwencjami. A zaproszenie jej na naradę, w której miał uczestniczyć czarodziej, było czymś więcej niż tylko bardzo poważnym nietaktem. Arivald przyjrzał się wiedźmie uważnie. Zdawał sobie sprawę, że ona doskonale czuje ten taksujący i niechętny wzrok. Mimo że inni mogli sądzić, iż mag powoli, podpierając się laską (jakby było mu to na coś potrzebne!), zmierza w stronę wyznaczonego miejsca przy stole. Wiedźma była młodą i piękną kobietą, a o ile Arivald zdołał się zorientować, ani młodość, ani uroda nie zostały w tym wypadku przywołane zaklęciami. Siedziała po prawicy doży, sztywna, wyniosła i zimna. W bladozielonej sukni z wysokim kołnierzem i wysoko upiętymi włosami koloru starego złota. Mag przez chwilę zastanawiał się, czy książę Riherius i mistrz Eren vard Din wiedzą, że doża Vigarelli ma w swej świcie wiedźmę. Cóż, jeżeli nie wiedzieli, tym gorzej dla doży. Riherius otrzymałby wspaniały prezent – powód, aby zerwać rozmowy i znów rozpocząć głupią i bezsensowną wojnę. A stary Eren vard Din mógłby tylko rozłożyć ręce. Choć pewnie byłyby naciski, aby kazał przygotować stos.

Czarodziej, siadając i witając sąsiadów, myślał intensywnie nad tym, czy dożę stać na postępowanie tak głupie. Lub tak finezyjne. Czy Republika chciałaby też wojny z Zakonem? Bo spalenie na stosie członka delegacji Republiki mogło wywołać wojnę bez najmniejszych przeszkód. Ta, która się toczyła obecnie, rozpoczęła się z dużo bardziej błahego powodu. A mistrz vard Din wiedźmę spalić by musiał. Chyba że jej obecność była uzgodniona. Jeśli nie, to nawet list żelazny nic by nie pomógł. Wiedźmom nie daje się listów żelaznych. A jeżeli takowy mają, uważa się go za wyłudzony.

Arivald rozsiadł się wygodnie w fotelu i skinieniem głowy zezwolił słudze napełnić puchar winem. Zakon słynął ze swych upraw winorośli i piwnic. Również z mistrzów katowskich. Ale o tym mówiło się jakby rzadziej. Gwoli prawdy wypadało jednak przyznać, że słynął także z bezbrzeżnej uczciwości, przechodzącej czasem w fanatyzm i głupotę. Dlatego doża i książę Riherius zgodzili się na mediację Zakonu.

– Co słychać w Silmanionie? – Książę przechylił się przez stół w stronę Arivalda. – Doszły nas słuchy, że Wielki Mistrz zaniemógł.

– Czuje się coraz lepiej. – Arivald podziękował księciu skinieniem głowy. – Do zimy powinien zupełnie wydobrzeć. Ale nie wszyscy mieli takie szczęście.

– Przeklęta zaraza – zaklął doża, który przerwał szeptaną rozmowę z wiedźmą, aby przysłuchać się temu, co mówili. – W lecie nie nadążaliśmy z grzebaniem trupów. Wstrzymaliśmy wiele rejsów, gdyż nie było jak obsadzić załogi.

– Bo wszystkich posłaliście na okręty wojenne – warknął książę.

– A co, mieliśmy czekać, aż spalicie nam następny port? – odgryzł się doża.

– A kto złupił nam flagowy galeon, kto… Arivald chrząknął.

– Czy mógłbym prosić o jabłko? – zapytał uprzejmie. Doża i książę jednocześnie sięgnęli po paterę.

– Dziękuję – rzekł czarodziej i zauważył, że piękna wiedźma przygląda mu się z ukosa.

Mistrz vard Din wzniósł puchar.

– Za pokój – powiedział.

Doża i książę jak na komendę się skrzywili, ale nie wypadało im nie sięgnąć po puchary.

– Za sprawiedliwy pokój – dodał Riherius.


– I za ukaranie najeźdźców – dopowiedział doża.

– O tak, właśnie tak. Za ukaranie najeźdźców! – Książę utopił w doży spojrzenie bladoniebieskich oczu.

Na Vigarellim nie wywarło to jednak wrażenia.

Wszyscy wypili do dna. Tylko wiedźma ledwie umoczyła wargi. Doradca Riheriusa, minister o trudnym do zapamiętania imieniu, którego Arivald poznał dawnymi laty, nalał sobie następną kolejkę, lecz słynął z mocnej głowy. Choć i z tego, że lubił jej moc poddawać próbom.

– Mówią, że wojna jest motorem postępu – zauważył minister o trudnym imieniu, upijając łyk.

Arivald powstrzymał się od komentarza, ale nie mógł nie zauważyć, że jak na rozmowy pokojowe było to dość niestosowne stwierdzenie. Minister też musiał zdać sobie sprawę z popełnionej gafy, bo dopowiedział szybko:

– Ale wiadomo też, że nie ma to jak harmonijna współpraca i pokojowe przenikanie kultur.

Czarodziej zaczął obierać sobie jabłko zdobionym nożykiem. Posługiwanie się sztućcami stawało się właśnie ostatnim krzykiem mody na każdym cywilizowanym dworze. I jak każdy krzyk mody powodowało liczne komplikacje. Na przykład nożyk Arivalda był tak tępy, iż łatwiej byłoby nim owoc miażdżyć, niż obierać ze skórki.

– Jutro turniej – rzekł wielki mistrz tonem ciepłej pogawędki. – Wierzę, iż walka będzie zacięta. Mamy zaszczyt gościć najprzedniejszych rycerzy świata – ostatnie zdanie wypowiedział nieco głośniej, kierując wzrok ku baronowi Dragostasowi z Velermondu i rycerzowi z Silmaniony Verreckowi.

Dragostas i Verreck wznieśli puchary i przepili do wielkiego mistrza Zakonu. Arivald przyjrzał się uważnie baronowi Velermondu, Verrecka bowiem znał dobrze, jako że rycerz od kilkunastu lat był w służbie silmaniońskich magów. Ale i o Dragostasie słyszał co nieco. Ponoć baron kazał zamurować w wieży żonę, a w Velermondzie szubienice rosły gęściej niż lasy. Teraz, kiedy przegnali go lennicy, snuł się po rozmaitych dworach, szukając wsparcia. Ale rycerzem był rzeczywiście przednim, choć nic nie wskazywało, aby ktokolwiek chciał mu pomóc w walce z lennikami. Zwłaszcza że ci wynajęli ostatnio kompanię landfordzkich kuszników pod wodzą samego Gulfa z Landfordu. A niewielu miałoby ochotę posyłać swe wojska przeciw landfordzkim żołnierzom. No, chyba że miało się przewagę jak dziesięć do jednego i nie liczyło ze stratami w ludziach.

– Czy to prawda, że zamurowałeś, panie, w wieży własną żonę? – zapytała wiedźma, uśmiechając się promiennie.

Obecni w sali, którzy usłyszeli jej słowa, zastygli w bezruchu. Twarz Dragostasa pokryła się purpurą.

– Kim jesteś, kobieto? – warknął baron, podnosząc się z krzesła. – Jak śmiesz…

Wiedźma, nadal się uśmiechając, złożyła palce. Arivald poznał, że szykuje się do rzucenia czaru.

– Vendia! – głos doży chlasnął jak bicz. Wiedźma roześmiała się głośno i sięgnęła po kielich.

– Wybacz, baronie – rzekł Vigarelli, krzywiąc usta. – Te kobiety…

Baron namyślał się przez chwilę, aż wreszcie wzruszył ramionami i obrócił się do sąsiada. Arivald miał wrażenie, że coś mu umknęło. Dlaczego wiedźma doży chciała rozzłościć Dragostasa? Dlaczego gotowa była rzucić jeden z wiedźmich czarów, co drogo by ją kosztowało na dworze Zakonu? Do czego zmierzał Vigarelli? Czarodziej zajął się obieraniem jabłka, ale myślał intensywnie. Coś tu się działo, a on nie wiedział co. I fakt ten wyprowadzał go z równowagi. Doża, nadal z pochmurną miną, ogryzał kość kurczaka. Wiedźma siedziała wyprostowana i zimno spoglądała w stronę barona, który musiał czuć na plecach jej wzrok, ale nie dawał niczego znać po sobie i rozmawiał z dwoma rycerzami Zakonu o jakichś bzdurach. Minister o trudnym imieniu nalał sobie następny kielich wina.

– Ostra kobitka – szepnął w ucho Arivaldowi – ale ja lubię takie. Skądżeż Vigarelli ją wytrzasnął?

Czarodziejowi to pytanie dało do myślenia. Czyżby książę Riherius nie wiedział, że towarzyszka doży jest wiedźmą? Jeśli tak, to szykowała się niezła awantura.

– Spytaj go – odparł na głos.

Minister pokiwał głową.

– Może, może – rzekł.

Do komnaty weszli muzykanci i zaczęli grać starą wesgańską balladę o tym, jak Gorelf Czarnoręki wędrował do piekła po swą ukochaną. Dwóch bardów śpiewało na zmianę partię Gorelfa i Senelli. Goście tylko na moment przerwali rozmowy. Jedynie minister o trudnym imieniu wybijał kością takt na blacie stołu i cicho pomrukiwał w rytm melodii. Doża przez chwilę słuchał uprzejmie, a potem znowu pochylił się w stronę wiedźmy. Szepnął jej coś na ucho, a jego szczupła, blada twarz z orlim nosem rozjaśniła się w uśmiechu.

A jeśli ona jest nie tylko doradcą? – pomyślał nagle Arivald. Czy miałoby to jakieś znaczenie? A jeśli tak, to jakie?

– Może jeszcze wina? – przerwał rozmyślania Arivalda minister o trudnym do zapamiętania imieniu.

Po głosie było już słychać, że sobie wypił. Czarodziej przyzwolił skinieniem głowy i tym razem zwrócił wzrok na Riheriusa. Książę był zupełnie innym typem mężczyzny niż doża Vigarelli. Blondyn o włosach zaplecionych w dwa grube warkocze i rozwichrzonej brodzie. W jego szczerej twarzy uderzały tylko oczy. Bardzo zimne i bardzo niebieskie. Książę musiał sporo się napracować, aby wyglądać na szczerego i przyjaznego, ale oczu zmienić nie zdołał i one najlepiej dawały poznać, kim jest naprawdę. A był człowiekiem, który doszedł do władzy po trupach dwóch starszych braci. Inna rzecz, że gdyby nie został księciem, zostałby trupem. Takie już były obyczaje na dworze Dessvonu.

Arivald, jadąc na zaproszenie księcia, doży i Zakonu, zadawał sobie pytanie: o co naprawdę jest ta wojna? Dessvon i Republika nie miały specjalnych punktów zapalnych. Jasne, że kiedy handluje się na jednym morzu, konflikty będą zawsze. Ale od czyszczenia sytuacji są kaprzy, nie wysyła się z błahego powodu galeonów flagowych. I nie pali się rywalowi portów. Ani Republika, ani Dessvon nie miały też wewnętrznych kłopotów, na które radą mogłaby być wojna. Riherius opozycję wybił lub uwięził, Vigarelli – uwięził lub kupił. Obaj mieli w swych państwach mocną pozycję i na ile Arivald się orientował, nie zanosiło się, by pozycja ta była zagrożona. Tak więc obu wojna była naprawdę niepotrzebna. Niepotrzebna była również sąsiadom Dessvonu i Republiki, którym już zdążyło się przy okazji oberwać (a raczej ich handlowym statkom). Z pewnością niepotrzebna była Zakonowi, który w dużej mierze żył z pątników, a pątnicy nie mieli specjalnej ochoty wyruszać na morze, gdzie roiło się od wściekłych kapitanów obu walczących stron, którzy w dodatku nie mieli oporów przed braniem kogo popadnie na galery. Niepotrzebna była też Tajemnemu Bractwu z Silmaniony, które Arivald tu reprezentował, ale to z uwagi na fakt, iż Bractwo w ogóle było przeciwne wojnom od czasu przyjęcia Kanonu Dolfasa mówiącego o harmonijnym przenikaniu się kultur. Komu więc zależało na wojnie i dlaczego? I jak ta wojna w ogóle się zaczęła? Republika twierdziła, że zatopiono jej galeon przewożący złoto z Nowego Świata; Dessvon skarżył się, iż flota Republiki zrównała z ziemią rybacką wioskę na północnym krańcu Małej Wyspy. Więc w odwecie spalili Republice port w Ossavick. I tak to poszło. Bitwa morska zakończyła się patem (obie strony straciły okręty flagowe i kilka mniejszych jednostek) i wtedy doszło do rokowań. Ale wiadomo było, że przygotowania do wojny idą dalej pełną parą. Tuż przed nadejściem zaproszenia Zakonu Riherius wysłał desant do zdobycia Turuvain, jednego z ważniejszych portów Republiki, ale musiał się wycofać z powodu burzy. Z kolei doża stracił w czasie sztormu (który, jak widać sprawiedliwie, obdzielił swymi względami obie armie) dużą część floty i naczelnego admirała. Pytanie więc brzmiało: czy naprawdę chcą zgody, czy tylko czasu na wylizanie się z ran?

Bardowie skończyli śpiewać i zbierali teraz zasłużone pochwały. Mistrz Erenvard Din dał znak i na salę weszli zapaśnicy. Potężni, półnadzy, wysmarowani od stóp do głów oliwą. Na dźwięk gongu rozpoczęli pozbawioną finezji walkę, w której obaj stali miejscu i tłukli się pięściami jak młoty. Uwaga gości skupiła się na walce i Arivald z pewnym zażenowaniem dostrzegł, iż to ich interesuje o wiele bardziej niż pieśni bardów.

– Sto dukatów na tego czarnego! – krzyknął rozochocony Rilerius. Uwagi Arivalda nie umknęło, iż wiedźma nie przyglądała się walce, a usłyszawszy księcia skrzywiła się lekko.

– Dwieście na tłuściocha – powiedział doża. Vendia zacisnęła usta.

– Przyjmuję! – jednocześnie zawołali Riherius i Dragostas. Arivald zastanowił się, skąd Dragostas może mieć dwieście dukatów. Od czasu jak stracił swe włości, raczej mu się nie przelewało. I czy to, że postawił przeciw doży, miało jakieś znaczenie? Tymczasem obaj atleci okładali się równomiernie i obaj broczyli już krwią. Jeden miał zmiażdżony nos, drugiemu opuchlizna zakryła lewe oko. Słychać było tylko jęki bólu i wysiłku oraz głuche klaśnięcia trafiających w cel pięści.

– Obrzydliwe – powiedziała głośno wiedźma. Arivald nie mógł nie przyznać jej racji, ale tylko w myślach.

– Prawdziwa męska walka – stwierdził uprzejmie Verreck, który był pod wyraźnym wrażeniem urody wiedźmy.

– Łatwo mówić, siedząc przy stole – odparowała Vendia.

Verreck, nadal z miłym uśmiechem na ustach, wstał z krzesła. Zbliżył się do walczących i stanął pomiędzy nimi. Zatrzymał pięść czarnego, uchylił się przed ciosem grubasa, po czym chwycił obu za karki i zderzył głowami. Huknęło na całą salę, atleci osunęli się na kolana. Verreck, wciąż z miłym uśmiechem na ustach, usiadł przy stole i otarł serwetą krew z prawej dłoni. Arivald zaśmiał się w myślach. Co znamienitsi rycerze Silmaniony byli szkoleni w specjalnych, magicznych sztukach walki, pozwalających pokonać wroga dysponującego fizyczną przewagą. Arivald wiedział, że nie zderzenie głów pozbawiło przytomności obu zapaśników, ale to, iż Verreck, chwytając ich za karki, zacisnął palce w odpowiednim miejscu. Na obecnych jednak wywarło to silne wrażenie. Choć niekoniecznie się spodobało, że rycerz przeszkodził im w tak miłej zabawie. Cóż, obu zapaśnikom mogło to wyjść tylko na dobre. Przynajmniej dzisiaj żaden już nie zabije drugiego.

– Mój Boże! – wykrzyknął mistrz Zakonu. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałem!

Doża i Riherius pokiwali głowami i Arivald ucieszył się, że wreszcie jest sprawa, w której się zgodzili. Wiedźma uśmiechnęła się – wyjątkowo nie złośliwie.

– Wypiję zdrowie tych dzielnych ludzi – powiedziała – aby więcej nie poniżano ich zmuszaniem do walk godnych byków czy kogutów, a nie myślących stworzeń.

Riherius zakrztusił się winem, doża uśmiechnął się z zakłopotaniem. Mistrz Eren vard Din spochmurniał.

– Czyżbyś znowu chciała nas obrazić? – warknął Dragostas.

– Obrazić? Ciebie? – zdumiała się wiedźma i Arivald znowu zwrócił uwagę na jej palce.

Ona naprawdę zaraz rzuci czar, pomyślał ze złością.

– Pani, nikt nie zmusza ich, aby walczyli. Traktują to jak swój zawód. Zakon nie uznaje niewolnictwa, nieprawdaż? – spytał Arivald.

– Uchowaj Boże – odrzekł mistrz. Vendia wzruszyła ramionami.

– To niewolnictwo myśli – powiedziała – spowodowane przewagą szowinistycznej męskiej mentalności bazującej na okrucieństwie i sile fizycznej.

Riherius znowu się zakrztusił. Doża uśmiechnął się ze zmęczeniem i Arivald poznał, że musiał nieraz już słyszeć podobne wypowiedzi.

– Wypijmy za to – ocknął się minister o trudnym imieniu i wzniósł kielich.

Wiadomo było, że uczta jedynie jest wstępem do właściwych rozmów, takim przedkoncertowym preludium. Przecież nikt, na Boga, nie będzie rozmawiać o poważnych sprawach politycznych w obecności barona Dragostasa. Ścisłe grono zainteresowanych, czyli stron konfliktu i mediatorów, spotkało się wieczorem w prywatnych komnatach mistrza. Doża był, oczywiście, ze swoją wiedźmą, a Riherius z ministrem o trudnym imieniu, który, ku zdumieniu wszystkich, zdążył już zupełnie wytrzeźwieć. Minister przedstawił doży, mistrzowi i Arivaldowi kopie traktatu pokojowego, przygotowanego w kancelarii księcia. Eren vard Din uważnie przejrzał dokument.

– Mamy rozmawiać o traktacie pokojowym czy kapitulacji? – zapytał zgryźliwie.

Doża tylko się roześmiał i rzucił papier na blat stołu. Arivald westchnął. Tak przygotowany traktat był następną prowokacją. Przewidywał kontrybucję, konfiskatę statków wojennych, zburzenie portowych fortyfikacji i obsadzenie portów Republiki garnizonami z Dessvonu. W zasadzie oznaczał pełną, całkowitą i nieodwołalną kapitulację. Doża musiałby ciężko zachorować na umyśle, aby podpisać podobny dokument. A po podpisaniu pewnie nie pożyłby długo i Riherius miałby do czynienia z nowym dożą.

– Mój drogi książę – rzekł Arivald – czego ty właściwie chcesz? Ta propozycja to zniewaga dla nas, mediatorów. Czy myślisz, że jechałem tu dwa tygodnie po to, aby czytać podobne bzdury?

Riherius nachylił się nad stołem.

– Nie potrzebuję mediatorów – stwierdził. – Zgodziłem się na waszą pomoc, ale nie na to, żebyście byli adwokatami Vigarellego. Żądam zadośćuczynienia. Kto wywołał wojnę, niech płaci!

– Wszystko to bajki – powiedział doża gwałtownie. – On chce wojny! Tylko czemu, na Boga?

Minister o trudnym imieniu chrząknął.

– Nie chcemy wojny – odezwał się pojednawczym tonem – chcemy sprawiedliwego pokoju.

– I to jest według ciebie sprawiedliwy pokój? – zapytał Arivald, kręcąc głową. – Jeśli tak, to możemy rozjechać się do domów.

Wiedźma wybrała sobie kiść winogron i z zamyśloną miną zaczęła je skubać. Mistrz Eren vard Din bawił się nakładając i zdejmując pierścień ze środkowego palca. Minister o trudnym imieniu miał nieszczęśliwą minę. Arivald był pewien, że nie od niego wyszedł pomysł treści traktatu. Tylko Riherius siedział nieporuszony.

– Czy moglibyśmy zacząć rozmowy, uznając ten dokument za niebyły? – spytał mistrz Zakonu.

– Tylko przygotowany przez nas traktat może być tematem do dyskusji – odparł Riherius. – Oczywiście jesteśmy skłonni do ustępstw w rozsądnych granicach, ale sama istota sprawy nie może zostać zmieniona.

– Panie Vigarelli?

– No to mamy wojnę! – odparł doża wzruszając ramionami. – Gdyby nie ten piekielny sztorm, bylibyśmy już w Dessvonie. A tak będziemy za miesiąc lub dwa.

Rzecz jasna nie było to takie proste, jak twierdził Vigarelli. Wojna z księstwem z pewnością trwałaby długo, może całe lata. Choć nie da się ukryć, iż Republika miała przewagę. Przede wszystkim finansową. Która jednak mogła szybko stopnieć, jeżeli definitywnie urwą się zyski z morskiego handlu.

Narada skończyła się niczym. Można się tego było spodziewać, lecz Arivald był pewien, że prędzej czy później wszystko dojdzie do ładu. Dla kogoś, kto targował się z krasnoludami, targi pomiędzy ludźmi nigdy nie mają tej ponurej zawziętości. No, chyba że książę naprawdę, z nieznanych pobudek, chciał wojny. Ale ponieważ pod koniec wieczoru zaczął mięknąć, czarodziej przypuszczał, że za tydzień czy dwa da się wynegocjować całkiem przyzwoity układ.

Arivald z wolna przymierzał się już do snu, kiedy usłyszał ciche pukanie do drzwi. Narzucił na ramiona szlafrok (piękny szlafrok z wielbłądziej wełny) i poszedł zobaczyć, kogo diabli niosą. Na progu stała wiedźma, tym razem w skromnej czarnej sukni, która jednak z jej złotymi włosami tworzyła nieodparcie pociągające zestawienie.

– Czemu zawdzięczam twoją wizytę? – spytał uprzejmie czarodziej, nie dając poznać po sobie zdziwienia. – Czy wypijesz ze mną kieliszek wina?

– Zbytek łaski – zaśmiała się Vendia, ale podziękowała skinieniem głowy i weszła do pokoju. – Nie lubisz mnie, prawda? – spytała, kiedy już usiadła w fotelu i pozwoliła postawić przed sobą kielich.

– Nie lubię tego, co sobą reprezentujesz – rzekł zupełnie szczerze Arivald.

– Bo jestem wiedźmą – stwierdziła zgryźliwym tonem.

– Bo jesteś wiedźmą – powtórzył jak echo Arivald. – Nigdy nie rozumiałem, co pociąga piękne kobiety, takie jak ty, do zajmowania się wiedźmiarstwem.

– Pewnie, lepiej być dziwką. To by ci bardziej odpowiadało, nieprawdaż?

Czarodziej zaśmiał się.

– Byłoby bardziej naturalne – odparł.

– Mężczyźni! – westchnęła Vendia z pogardą. – Ale przyszłam tu nie po to, aby sprzeczać się z tobą na temat magii…

– Nie możesz sprzeczać się ze mną na temat magii, bo jesteś jej zaprzeczeniem – rzekł ostro Arivald. – Jesteś wykoślawionym odbiciem tego, co można osiągnąć dzięki magii. Jesteś jej cieniem.

– Nie zachowujesz się zbyt uprzejmie – powiedziała po chwili Vendia.

– Nie zamierzam – odparł Arivald i usiadł naprzeciw. – Nie podoba mi się twoja obecność tutaj i nie myślę tego ukrywać.

– Przynajmniej szczerze – mruknęła wiedźma i odgarnęła włosy z czoła. – A jeśli ci powiem, o co jest ta cała głupia wojna?

– To byłoby interesujące.

– Jeżeli byłoby prawdziwe, chciałeś dodać?

– Gdybym chciał coś dodać, tobym dodał.

Vendia sięgnęła za gorset i wyjęła złożoną we czworo kartę. Rozpostarła ją na stole. Była to mapa części morza pomiędzy Republiką a księstwem.

– O to – stuknęła długim paznokciem. Arivald przyjrzał się bliżej.

– Nissavera – przeczytał. – W życiu nie słyszałem o takiej wyspie.

– Nic dziwnego. Jest tam mała osada rybacka, ździebko kóz i owiec, skały i trawy. Nawet statki mogą do niej podpływać tylko w jednym miejscu, bo wyspa otoczona jest rafami.

– Co tam znaleźli? Złoto? Diamenty? Vendia milczała przez chwilę.

– Nic tam nie ma – powiedziała w końcu. – Nic, poza małą osadą w głębi lądu.

Arivald zmrużył oczy i nagle domyślił się wszystkiego.

– Osada wiedźm! Wielki Boże! – Upił łyk wina. – Ale dlaczego wojna? Przecież to bez sensu.

Vendia ukryła na moment twarz w dłoniach.

– Ciężko mi o tym mówić – powiedziała cicho. – To mój dom, rozumiesz?

– Nic nie rozumiem.

– Vigarelli nas toleruje. Wie o nas. Od dawna. Nikomu nie wyrządzamy krzywdy. Uczymy się, jak korzystać z mocy ziemi, powietrza i wody. Jesteśmy tam razem. Przez nikogo nie ścigane i nie prześladowane. Wreszcie nie musimy się kryć, nie boimy się tortur i stosów…

– Daruj sobie – rzekł oschle Arivald. – Doża nie tylko was toleruje, prawda?

– Pomagamy mu – wzruszyła ramionami. – Przysługa za przysługę. Jestem jednym z jego doradców.

– I zabrał cię tutaj. Czy książę wie, kim jesteś? Na Boga, czy mistrz Zakonu wie, kim jesteś?

– Żartujesz? Jestem tu na własną odpowiedzialność. Vigarelli powiedział, że jeżeli mnie rozpoznają, umyje ręce. Wiedzieliśmy, że będzie tu czarodziej z Silmaniony. Wiedzieliśmy, że pozna, kim jestem. Ale zdecydowałam się jechać, kiedy dowiedziałam się, że ty nim będziesz. Słyszałam o tobie i wiem, iż nie należysz do ludzi, którzy wejdą na salę i krzykną: Na Boga, przecież tu jest wiedźma!

– I się nie myliłaś. – Arivald spojrzał na nią z nowym zainteresowaniem, nadal jednak nie rozumiejąc, co ma wspólnego wyspa z wojną. – Ale to i tak było bardzo ryzykowne. Niektórzy bracia z Zakonu potrafią rozpoznawać wiedźmy. Choćby któryś z inkwizytorów…

– Inkwizytorów nie spotyka się na oficjalnych przyjęciach. – Vendia wzruszyła ramionami. – Poza tym musieliśmy zaryzykować. Potrzebujemy twojej pomocy.

– Bardzo zabawne. – Arivald upił łyk wina.

– Ależ naprawdę. – Vendia opuściła głowę. – Vigarelli sprzeda nas prędzej czy później. Nie będzie ryzykował dalszej wojny dla jednej małej wyspy i garstki wiedźm.

– Bardzo słusznie – zauważył Arivald. – Jeżeli pragniesz skaptować mnie, to wybrałaś niewłaściwego człowieka.

Vendia spojrzała na niego ze smutnym uśmiechem.

– Chcemy tylko przeżyć. Czy to dziwne? Nikomu nie robimy nic złego.

– Vigarelli to sprytny człowiek – rzekł Arivald po chwili. – Pojmuje znaczenie magii dla rządzenia państwem. Po przypadkach Dagolara… słyszałaś o Dagolarze?

Vendia skinęła głową.

– Po przypadkach Dagolara żaden mag nie zdecyduje się na służenie swemu władcy wbrew Bractwu. Vigarelli postanowił więc was wykorzystać. Czyżby Riherius doszedł do podobnych wniosków?

– Nie wiem, co wie Riherius. To wszystko robota Dragostasa. Po traktacie pokojowym przypadnie mu kilka wysp i część otaczającego ich wybrzeża jako lenno Księstwa.

– Bardzo interesujące. – Arivaldowi nie spodobało się, iż baron Dragostas maczał palce w całej tej intrydze, była to bowiem postać ze wszech miar godna pogardy. Nie należało go jednak lekceważyć. – Nadal jednak ciężko mi uwierzyć, by książę wzniecił wojnę, aby podarować Dragostasowi waszą wyspę.

– Otrzyma w zamian prawa do baronii Dragostasa. Arivald aż przechylił się w fotelu.

– To niemożliwe – powiedział ze zdumieniem. – Riherius musiałby walczyć z lennikami Dragostasa. Przecież oni ogłosili niezależność. Wynajęli landfordzkich kuszników!

– Jak długo będzie ich stać na to, by płacić Gulfowi z Landsfordu? – spytała wiedźma. – Wystarczy tylko, że zabraknie najemników, a Riherius zdobędzie baronię w kilka dni. Z błogosławieństwem Dragostasa. Przecież baron jest nadal oficjalnym suwerenem. Jego podpis pod traktatem z Riheriusem uznają wszyscy.

Arivald zamyślił się głęboko. Zakładał, że wiedźma mówi prawdę, choć było to założenie bardzo odważne. Ale pozostawało nadal pytanie, czy nawet baronia Dragostasa była warta wojny. Czemu nie? Przechodziły tamtędy ważne szlaki handlowe, co równało się zyskom z ceł, myta, prawa składu, targów i tak dalej. Poza tym na północ od baronii krasnoludy prowadziły ożywione prace nad reaktywowaniem dawno zamkniętych kopalń srebra i soli. Jeżeli wydobycie okazałoby się opłacalne, jedyna droga dla karawan będzie prowadziła przez baronię. To oznaczałoby ogromne zyski.

– Dlaczego Dragostas chce władzy nad waszą wyspą? – zapytał Arivald.

– Wie o nas i chce wykorzystać naszą moc do swoich celów. Jeżeli zdobędzie władzę nad wyspą, będziemy musiały być mu posłuszne.

– Czemu nie przeniesiecie się gdzie indziej?

– Czemu czarodzieje nie opuszczą Silmaniony? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Vendia.

Arivald żachnął się na takie porównanie.

– Powiem ci szczerze – rzekł po chwili. – Nie obchodzi mnie wasz los, choć jestem przeciwnikiem prześladowań, procesów, takich jakie prowadzą inkwizytorzy, i stosów. Ale najbardziej niepokoi mnie fakt, iż możecie stać się niebezpiecznym narzędziem w rękach człowieka pokroju Dragostasa. Chciałbym jednak wiedzieć, czy wyobrażasz sobie jakieś wyjście z sytuacji.

– Niebezpiecznym narzędziem – powtórzyła słowa Arivalda. – Kto wie… – urwała nagle. – Nie wiem, czy wolno mi zaufać ci do końca. Nie wiem, czy to, co mogę… – pokręciła głową. – Odwiedź nas, dobrze? Zobacz, jak żyjemy. Może wtedy będziesz miał ochotę nam pomóc. Może wtedy będę mogła… – znowu urwała w pół zdania. – Może wtedy uwierzysz.

Arivald roześmiał się.

– Mam zostawić rozmowy pokojowe, gdzie jestem mediatorem, by zajmować się sprawami wiedźm? Nie za dużo ode mnie wymagasz?

– Pomóż nam. – Vendia zacisnęła szczupłe dłonie w pięści. – Być może, będzie to miało dla ciebie większe znaczenie, niż myślisz.

– Posłuchaj, wiedźmo… – Ta rozmowa zaczęła Arivalda nie tylko nużyć, ale i denerwować. – Najlepiej dla was i dla wszystkich byłoby, gdyby tę część morza nawiedziło małe trzęsienie ziemi i cała wasza wyspa znalazła się na wieki pod wodą. Jak możesz spodziewać się pomocy od członka Tajemnego Bractwa? Powinnaś cieszyć się, iż nie zawiadomiłem jeszcze Zakonu i nie wezwałem inkwizytorów. Zresztą robię to tylko dla Vigarellego. To, że tolerował twoją obecność, skompromitowałoby go na zawsze. Nawet gdyby tłumaczył się, iż o niczym nie wiedział. Nie próbuj nawet! – Arivald zorientował się, że Vendia zamierza rzucić czar. – Nawet nie próbuj swoich wiedźmich sztuczek! Czy nikt nie uczył cię, głupia kobieto, że żaden mag nie podda się wiedźmim czarom? Czy chcesz, abym pokazał ci, co oznacza prawdziwy ból?

Vendia na chwilę zastygła w bezruchu, a potem się rozpłakała. Ukryła twarz w dłoniach.

– Wybacz mi – wyszlochała. – Jesteś naszą ostatnią nadzieją. Błagam, przyjedź do nas. Zobaczysz, że jesteśmy tylko nieszkodliwą garstką kobiet próbującą poznać siły tkwiące w Naturze.

Jak na zdanie wypowiadane w czasie płaczu było ono zbyt dobrze skonstruowane i za dobrze przemyślane. Arivald nigdy nie dałby się złapać na lep wiedźmich szlochów. Nawet jeżeli wiedźma była tak piękną kobietą. Inna sprawa, że Velvelvanel, Borrondrin czy Lineal, nie mówiąc już o Wielkim Mistrzu, nawet nie zamieniliby jednego słowa z Vendią. Natychmiast, kiedy by ją zobaczyli, oddaliby pod czułą opiekę inkwizytorów. Może Galladrin postąpiłby inaczej. Ale tylko dlatego, iż był bardzo młody i uroki płci pięknej robiły na nim spore wrażenie. Arivald natomiast nauczył się, że nigdy, no… prawie nigdy nie należy postępować pochopnie. W końcu wiedźma nigdzie nie ucieknie. Zawsze będzie czas, aby oddać ją inkwizytorom, starając się jednocześnie w jak najmniejszym stopniu skompromitować dożę Vigarellego.


Arivalda obudziły krzyki na korytarzu, tupot nóg i nawoływanie się służby. Na początku sądził, że w zamku wybuchł pożar, ale zaraz potem zmienił zdanie. Jego wyczulone zmysły nie poczuły ani swądu dymu, ani ciepła ognia. Cóż to więc za harmider? Czarodziej wyszedł na korytarz i chwycił przebiegającego obok służącego za ramię.

– Co się dzieje?

Ten spojrzał na niego głupkowato i Arivald domyślił się, że służący biegnie po prostu tam gdzie wszyscy, nie wiedząc po co i do kogo.

– A niech cię! – warknął Arivald i wtedy spostrzegł znikającego w sąsiednim korytarzu ministra o trudnym do zapamiętania imieniu.

Pobiegł za nim, wściekając się sam na siebie, iż nie może go po prostu zawołać. Minister szedł szybkim krokiem, ale czarodziej dopadł go w rozwidleniu korytarzy.

– Co się, na Boga, dzieje? – wydyszał.

– Och, dostojny Arivald! – Minister wyglądał nie tylko na niewyspanego, ale i skacowanego. Miał przekrwione oczy i oddech łączący odór nie przetrawionego alkoholu z naturalnym smrodem gnijących między zębami resztek jedzenia. – Doża szaleje – wyjaśnił. – Ktoś załatwił jego ślicznotkę.

– Vendię!?

– A pies ją wie, chyba jej było Vendia – minister przerwał i wpatrzył się w czarodzieja otumanionym wzrokiem. – Riherius mnie wzywa. Bogowie, jak mnie boli łeb!

Arivald położył mu dłonie na głowie i wypowiedział Porannik Stephenusa, krótkie zaklęcie uśmierzające ból, wymyślone przez czarodzieja znanego z zamiłowania do długich alkoholowych biesiad, najbardziej ukochanego przyjaciela słynnego Albertusa Wychylto. Zaklęcie było nieszkodliwe i działało niezbyt długo (należało się po zakończeniu jego działania parę godzin przespać), ale przynajmniej na pewien czas odświeżało umysł oraz powodowało przypływ energii.

– O, dziękuję – rzekł z głęboką wdzięcznością w głosie minister. – Nie miałbyś ochoty przenieść się na nasz dwór?

– Nie – zaśmiał się czarodziej, choć wcale nie było mu do śmiechu. – Gdzie to się stało?

– W jej sypialni, ale nie pytaj o nic więcej, bo nic nie wiem. Myślę jednak, że im szybciej tam dotrzesz, tym lepiej. Atmosfera jest… – minister zawahał się, jakby szukając odpowiedniego słowa – dość gęsta.

– Idę – rzekł Arivald i nie mówiąc już nic więcej, skierował się do tej części zamku, którą zajmował Vigarelli wraz ze swą świtą.

W komnacie Vendii było pełno ludzi. Trzej medycy stali nad łożem, w którym leżała martwa kobieta. Doża siedział przy stoliku koło okna, a jego twarz przypominała krajobraz przed trzęsieniem ziemi. Nad nim pochylał się mistrz Eren vard Din i perorował coś zaciekle, ale ledwo słyszalnym szeptem. Vigarelli zdawał się w ogóle go nie słuchać. W komnacie był jeszcze adiutant Vigarellego, kilka nieznanych Arivaldowi osób ze świty doży, mnich w białym habicie oraz dwaj żołnierze z halabardami w dłoniach, którzy najwyraźniej nie wiedzieli, co ze sobą zrobić.

Czarodziej podszedł do łóżka i spojrzał w bladą, piękną twarz wiedźmy.

– Jak umarła? – spytał.

– Uduszono ją – odparł najstarszy z medyków, ustępując miejsca, by czarodziej mógł zbliżyć się do zwłok.

– Nie jestem pewien – rzekł drugi medyk.

– Dlaczego?

– Mój szanowny kolega zawsze ma zdanie odmienne niż ja – wyjaśnił z przekąsem starszy.

– Drogi kolego…

Arivald przerwał im podniesieniem ręki i zwrócił się w stronę trzeciego medyka.

– A co pan o tym sądzi?

– Chusta została założona na szyję ofiary już po śmierci. Na szyi bowiem nie ma charakterystycznych śladów ucisku. W momencie zaciskania pętli ta kobieta już nie żyła – wyjaśnił trzeci lekarz – ale będę pewny dopiero po zrobieniu sekcji.

Arivald pokiwał głową. Sekcja zwłok była nadal uważana za przestępstwo w wielu krajach, lecz zarówno Zakon, jak i Silmaniona słynęły z liberalnego podejścia do tych kwestii.

– Nie sądzę, aby to pan, drogi kolego, miał zająć się tak poważną sprawą – rzekł wyniośle najstarszy.

Czarodziej odszedł od łoża Vendii. Zbliżył się do doży i mistrza Zakonu.

– Pozwolisz, dożo, że złożę moje wyrazy współczucia – rzekł Arivald.

Vigarelli spojrzał na niego.

– Nie jestem pewien, czy szczere – warknął.

– Ależ… – Eren vard Din był zdumiony słowami Vigarellego. No, ale on nie wiedział, iż Vendia była wiedźmą.

– Czy będzie nietaktem poproszenie cię, panie, abyś pozostawił mnie samego z dostojnym Arivaldem? – zapytał doża.

– Proszę bardzo – odparł Eren vard Din, lecz z wyrazu jego twarzy można było wyczytać, iż czuje się urażony.

Vigarelli odczekał, aż zostaną sami.

– Chcę wiedzieć jedno – powiedział. – Czy to ty ją zabiłeś, mistrzu Arivaldzie?

– Nie – odparł krótko czarodziej – i proszę mi wierzyć, że znalezienie sprawcy bardzo by pomogło nam wszystkim.

– Muszę ci wierzyć – rzekł doża po chwili – choć nie mogę się powstrzymać od myśli, że Vendia wyprowadziła cię z równowagi. Może nawet zaatakowała, a ty po prostu broniłeś się czarem…

– Ona nie została zabita czarami – przerwał mu Arivald. – Dobrze bym wiedział, gdyby tak się stało. Każde zaklęcie pozostawia przez jakiś czas niewidoczną nić, którą nazywamy ektoplazmatycznym ogonem. Jeśli użyto by czarów, sam trafiłbym do sprawcy.

– Chyba że ty byś nim był, panie Arivaldzie.

– Pozostaje kwestia, czy chcesz mi ufać, czy nie, dostojny dożo – powiedział zimnym tonem Arivald.

– Nie pozostaje mi nic innego do wyboru – westchnął Vigarelli. – Ta kobieta była moim najlepszym doradcą.

– I nie tylko – dorzucił Arivald.

– I nie tylko – jak echo powtórzył Vigarelli. – Była złośliwa, wymagająca, samolubna i zawsze przekonana o własnej racji. Ale kochałem ją – westchnął raz jeszcze. – W moim wieku i przy mojej pozycji nieczęsto się to zdarza.

Częściej niżbyś sądził, pomyślał Arivald, ale oczywiście nie wypowiedział swej opinii głośno.

– Czy podejrzewasz kogoś?

– Wszystkich – odparł szczerze doża. – Może poza Riheriusem – dodał po namyśle.

Arivald się z nim zgodził. Książę oczywiście nie miałby żadnych oporów przed wydaniem rozkazu zamordowania kobiety, ale gdyby rzecz się wydała, doża nigdy by mu tego nie darował. Nie byłoby mowy o żadnym pokoju. Przynajmniej dopóki nie opadłyby emocje. Ze słów Vendii wynikało, iż książę chce pokoju. Na swoich warunkach, ale chce. Do tej pory książę był tylko politycznym wrogiem doży. Gdyby się okazało, że jest wmieszany w śmierć jego doradczyni i kochanki, polityczna wrogość zamieniłaby się w osobistą nienawiść. Komu w takim razie mogło zależeć na śmierci wiedźmy? Gdyby Eren vard Din zorientował się, kim jest Vendia, wytoczyłby jej spektakularny proces, nie dbając o to, iż zrobi sobie wroga z Vigarellego. Ale nie kazałby jej potajemnie mordować. Może w takim razie winien był baron Dragostas? Vendia nie tylko przeszkadzała mu w politycznych planach, lecz i upokorzyła przed całym dworem. Ale czy baron był aż tak głupi? Arivald znał prosty czar pomagający sprawdzić, czy wybrana osoba mówi prawdę. Była to słynna i często stosowana Prawdomowa Kelfusa. Ale… no właśnie, było pewne ale. Prawdomowa to czar niezwykle podatny na wszelkie drgnięcia Aury, które potrafiły wypaczyć cały sens przeprowadzanego śledztwa. Nikt by nie użył tego zaklęcia w Silmanionie, gdzie wszystko przepajała magia. Siedziba Zakonu była miejscem dużo słabiej nasyconym magicznie. Ale na tyle dużo, by zaklęcie Kelfusa nie było już wiarygodne.

– A ty? – spytał doża.

– Chcę poznać wyniki sekcji. Może po nich będę mądrzejszy. Co z układami?

– Powoli, mam nadzieję, będziemy zmierzać do jakiegoś konsensusu. Nie musimy się śpieszyć. I tak przez dwa, trzy miesiące nie ma mowy o wojnie. I Riherius, i ja będziemy mieli dość kłopotów z wystawieniem nowych wojsk. Sytuacja zmusza nas do pokoju. Na razie.

– Chciałbym… – Arivald przez chwilę myślał, co powiedzieć.

– Tak?

– Czy wiesz, że Vendia odwiedziła mnie wczorajszego wieczoru?

– Wiem. Należały ci się wyjaśnienia.

– Czy wiesz, o co mnie prosiła?

– Nie.

– Abym odwiedził jej wyspę. Czy to jest możliwe? Doża zastanawiał się chwilę.

– Sądzę, że tak – odparł ostrożnie – skoro Vendia tego chciała. Możesz popłynąć do stolicy. Zostawię ci pisma polecające i z przyjemnością ofiaruję statek oraz załogę. A także – zawahał się na moment – kilku ludzi straży.

– Aby strzegli mnie, czy strzegli kogoś przede mną? – Arivald chciał wyjaśnić sytuację.

– Aby pokazać, że znajdujesz się tam z mojej woli i za moją zgodą – odparł Vigarelli. – To ułatwi ci życie. Powinienieś wrócić za jakieś trzy tygodnie. Tu na pewno nic do tego czasu się nie zmieni.

– Dobrze. A co z… – czarodziej obrócił się w stronę łoża.

– Niech zostanie tutaj – w głosie doży był tylko smutek. – Wielki mistrz Zakonu obiecał, że zatroszczy się o godny pogrzeb.

Arivald zastanawiał się, czy robi słusznie, udając się na wyspę Vendii. Nie, nie obawiał się wiedźm. One nie były groźne dla nikogo szkolonego w sztuce prawdziwej magii. Ale może lepiej było pozostać w siedzibie Zakonu i na miejscu zorientować się, kto zabił Vendię. Lecz z drugiej strony rozwiązanie mogło też czekać właśnie na wysepce zamieszkanej przez wiedźmy. Vendia wyraźnie trzymała w ukryciu jeszcze jakąś tajemnicę. Bała się o czymś powiedzieć. Poza tym Arivald przyznawał sam przed sobą, że cały problem nad wyraz go interesuje. Wiedźmy bowiem nie były istotami towarzyskimi i raczej trzymały się z dala jedna od drugiej, ustalając, tak jak zwierzęta, strefy swych wpływów. A tutaj, proszę bardzo, cała grupa żyła sobie spokojnie i jak widać na tyle bezkonfliktowo, by wytrzymać ze sobą nawzajem.

Arivald nie był biegły w znajomości obyczajów wiedźm. W zasadzie wiedział tyle co wszyscy, którzy pobieżnie zainteresowali się tematem. Powszechnym błędem było mylenie wiedźm z wiedźmiarzami. Mimo podobnej nazwy różnili się oni między sobą jak, nie przymierzając, kapa od kapara. Wiedźmiarze byli potężnymi czarownikami, godnymi przeciwnikami magów (przynajmniej tych mniej doświadczonych), natomiast wiedźmy zajmowały się wykorzystywaniem pewnego rodzaju naturalnej magii, która otacza świat. Nie potrafiły tworzyć ani doskonalić zaklęć, nie umiały ich kompilować. Były istotami nietwórczymi, czerpiącymi jedynie wyrywkowo i nieskładnie z magicznych zasobów. Poza tym nie potrafiły korzystać z Aury. Nie znaczy to, że nie było pośród nich kobiet biegłych w sztuce i niebezpiecznych. Taka Vendia z pewnością potrafiła wiele i choć bezbronna wobec doświadczonego czarodzieja, mogła z łatwością powodować ludźmi podatnymi na wpływy, rzucać uroki czy zauroczenia. Przyjęło się twierdzić, iż wiedźmy to kobiety złe, i była to prawda. Nie szkolone, jak magowie, pozbawione zasad etycznych i moralnych, kierowały się jedynie pierwotnym instynktem. Prędzej czy później, zafascynowane własną mocą, zbaczały na złą drogę i stawały się naturalnym obiektem prześladowań.

Vendia mówiła o paleniu na stosach, polowaniu na wiedźmy i torturach. Wszystko to była prawda. Doniesienie o uprawianie wiedźmich praktyk szybko wiodło oskarżoną na stos. W tej sprawie ogromna większość władców, szlachty, mieszczaństwa i chłopstwa była nad wyraz zgodna. Jak widać jednak nie wszyscy, bo Vigarelli tolerował wiedźmy, a nawet im pomagał. Arivald słyszał o całych osadach czy miasteczkach, które potajemnie korzystały z usług tych kobiet, w zamian chroniąc je przed niebezpieczeństwami świata. Nie należało również do rzadkości posługiwanie się wiedźmami w sporach pomiędzy szlachtą czy wielmożami, z których niejeden był zachwycony, mogąc rzucić przykry urok na wroga, czasem nawet powodujący śmierć.

Bractwo z Silmaniony niegdyś bardzo usilnie zwalczało wiedźmy, ale od dawna już zapał ten znacznie ostygł. Może i dlatego, iż populacja wiedźm znacznie się zmniejszyła i w tej chwili nie tak łatwo było spotkać prawdziwą przedstawicielkę tej profesji. Teraz na stosach najczęściej płonęły zdziwaczałe, a czasem pomylone kobiety, które poprzez nietypowy sposób zachowania miały nieszczęście narazić się sąsiadom. Dlatego czarodzieje z Silmaniony zalecali ostrożność w poszukiwaniu wiedźm i karaniu ich, ale zalecenia te miały niezbyt duży oddźwięk, zwłaszcza na co dzikszych i mniej cywilizowanych terenach, gdzie nie było prawdziwych sądów, a wyroki prawem kaduka wydawali (oraz wykonywali) sami mieszkańcy.

Czarodziej współczuł Vendii, bo nie sprawiała wrażenie kobiety z gruntu złej. Wiedział jednak, iż może zostać zmuszony do podjęcia bardzo zdecydowanych kroków. Jeżeli osada wiedźm okaże się niebezpieczna, istniało wiele sposobów na zaradzenie sytuacji. Na przykład powiadomienie Eren vard Dina i jego braci zakonnych, którzy z prawdziwym zapałem wzięliby udział w eksterminacji wiedźm, niezależnie od tego, co myślałby Vigarelli o takim potraktowaniu jego poddanych. Ale to była ostateczność. Arivald nie miał ochoty być, nawet pośrednim, sprawcą rzezi. Może uda się znaleźć rozwiązanie, które zadowoli wszystkich.

Wyspa okazała się nadspodziewanie spora. Przypominała kształtem węża, który rozdziawioną paszczą próbuje sięgnąć do własnego cienkiego ogona. Statki mogły przybijać tylko od strony zatoki, gdyż zewnętrzne wybrzeża były pełne postrzępionych stromych skał i absolutnie niedostępne. Na ogonie węża i jego paszczy przycupnęły dwie wieże strażnicze, a ponieważ wejście do zatoki nie miało więcej niż trzydzieści pięć metrów, sprawowały pełną kontrolę nad tym, kto do portu ma wpływać i kto ma z niego wypływać. Sam port był osadą składającą się z kilkunastu zabudowań. W największym budynku znajdowały się koszary miejscowego garnizonu liczącego dwudziestu ludzi, poza tym stały jeszcze: dość przyzwoicie wyglądająca gospoda o podmurówce z czerwonego kamienia, warsztaty, spichlerze i magazyny oraz domy zajmowane przez miejscowych rybaków, rolników, pasterzy niewielkich stadek kóz i kilka rodzin żołnierzy. Cała populacja portu mogła składać się najwyżej z siedemdziesięciu osób, w tym licząc pięć kobiet, których zadaniem było sprawić, by stacjonujący na wyspie samotni żołnierze Republiki nie oszaleli z nudów (a za to mieli u kogo tracić żołd).

Arivald dowiedział się już przedtem, iż osada wiedźm jest w głębi wyspy i miejscowi trzymają się od niej z daleka. Wiedźmy przychodziły do portu tylko po to, by uzupełnić zapasy, zresztą rzadko, bo same hodowały kozy i owce, miały też sad i poletka jęczmienia. Komendantem garnizonu był kapitan armii Republiki, szlachcic Sigferdi, bardzo niezadowolony z nałożonego nań zadania, ale jednocześnie doskonale zdający sobie sprawę, iż pełni funkcję, która może mu zyskać zaufanie doży Vigarellego. Sigferdi był chudy, niski, ubierał się mimo upału z nienaganną elegancją. Na Arivaldzie od razu wywarł dobre wrażenie, zwłaszcza iż przywitał go nad wyraz radośnie. Gość z kontynentu, będący jednocześnie silmaniońskim magiem (a więc człowiekiem bywałym), dawał gwarancję, iż przynajmniej jeden wieczór kapitan będzie mógł spędzić w innym towarzystwie niż żołnierze, prostytutki czy pasterze kóz. Na wyspie co prawda nie uprawiano winorośli, ale Sigferdi był właścicielem całkiem dobrze zaopatrzonej piwniczki i nie miał nic przeciwko temu, by wraz z Arivaldem dokonać w niej sporych spustoszeń.

– Czy je widuję? – kapitan powtórzył pytanie Arivalda. – Czasem. Rzadko. A im rzadziej, tym lepiej dla wszystkich. Kiedyś, dawno temu, jeszcze tu nie byłem komendantem, podobno kilku żołnierzy popiło się i uznało, iż chętnie zabawiłoby się z wiedźmami…

– I…?

– Żaden nie wrócił, a gdy sprawa dotarła do stolicy, komendanta natychmiast odwołano.

– Co się z nim stało?

– Nie wiem – kapitan wzruszył ramionami. – Pewnie szoruje gdzieś bruki w straży miejskiej.

– Zabiły tych żołnierzy?

– Pewnie tak. – Sigferdi wypchnął policzek językiem. – Ząb mi się, cholera, rusza. Co za przeklęte miejsce!

– Nie był pan tam nigdy?

– Nie – komendant pokręcił głową – i nigdy nie chciałem.

– A Vendia? Czy przyjeżdżała tutaj?

– Rzadko. Za moich czasów może była ze trzy razy, a siedzę tu już od czterech lat. Czy wiesz, panie Arivaldzie, że ostatni urlop miałem prawie rok temu? Cały miesiąc spędziłem w burdelu.

– Tutaj chyba też można się zabawić?

– Zabawić? – spytał gorzko kapitan. – Jasne, tylko najpierw trzeba je namówić, żeby się umyły. No i co to za dziwki? Nic nie potrafią. Nie ma to jak stolica.

– Będzie miał pan okazję zobaczyć osadę – zmienił temat czarodziej. – Chciałbym jutro tam wyruszyć i prosiłbym, aby mi pan towarzyszył.

– Oczywiście – odparł bez zapału Sigferdi. – Miałem wprawdzie nadzieję, że spędzi pan tu kilka dni, nim rozpocznie pracę.

– Służba nie drużba – rzekł sentecjonalnie Arivald. – Jak dostanie pan następny urlop, proszę zajrzeć do Silmaniony. Postaram się pana godnie ugościć.

– Następny urlop! – prychnął kapitan. – Jak dożyję.

– A czy wiedźmy opuszczają wyspę?

– Skądże znowu – odparł Sigferdi i Arivald, nawet nie rzucając Prawdomowy Kelfusa, wiedział, iż szlachcic skłamał. Ciekawe dlaczego.

– Nigdy?

– Nigdy. – Kapitan spojrzał na Arivalda szczerymi, niebieskimi oczami.

– Dziwne – rzekł Arivald. – Doża mówił mi, że… Komendant wyraźnie się zmieszał.

– Ach, wybacz, panie Arivaldzie, nie wiedziałem, iż doża już ci o tym powiedział. W zasadzie rzecz trzymamy w ścisłej tajemnicy, ale… No więc Vendia, jak była tutaj te trzy razy, zawsze zabierała kilka z nich ze sobą. Pierwszy raz dwie, potem trzy, potem chyba pięć, a może cztery.

– Wracały?

– Nie. – Sigferdi uniósł kielich i przyjrzał się winu pod światło. – Myślałem, że jakieś męty mi pływają – wyjaśnił – a kiedyś znalazłem w winie karakana wielkości mojego palca. O mało go nie wypiłem.

– Wie pan dlaczego?

– Bo go późno zauważyłem – zdziwił się kapitan.

– Dlaczego nie wracały? – sprecyzował pytanie czarodziej.

– Nie wiem. – Tym razem Sigferdi mówił prawdę. – Proszę spytać doży.

– A co pan o tym sądzi?

– Ja tu nie jestem od myślenia – komendant nagle stał się bardzo ostrożny. – Zawsze może pan spytać również ich – machnął dłonią w kierunku, który miał zapewne wskazać osadę wiedźm.

– Tak też zrobię – zgodził się Arivald i wstał. – Cóż, kapitanie, dziękuję za gościnę i proszę kazać obudzić mnie jutro zaraz po świcie.

– Już dzisiaj – mruknął Sigferdi.

– Tak, w zasadzie już dzisiaj. Dobranoc.

Jeden z żołnierzy odprowadził Arivalda do pokoju, który przyszykowano na piętrze gospody. Czarodziej rozejrzał się po wnętrzu z uznaniem. Widać, że w czasie kiedy zabawiał się z komendantem kielichami i rozmową, tutaj nie próżnowano. Podłoga i ściany były świeżo umyte, na łóżku położono czystą pościel, a w kącie stała misa z gorącą jeszcze wodą i wypolerowany na błysk nocnik.

Arivalda bardzo zainteresował fakt opuszczania przez wiedźmy wyspy, o którym dowiedział się od nieostrożnego komendanta. Sama Vendia przyjeżdżała po nie prawie co roku. Czyżby wybierała co bardziej doświadczone adeptki? I co działo się z nimi później? Czarodziej rozbierał się wolno i myślał intensywnie nad taktyką, jaką powinien przyjąć w rozmowie w wiedźmami. Oczywiste było, iż obecność maga z Silmaniony wyprowadzi je z równowagi, może przerazi lub rozgniewa. Do tego dowiedzą się o śmierci Vendii. A Arivald nie mógł zapominać, iż jest tu gościem. Gościem szczególnym, jednak tylko gościem. I nie mógł zapominać, że szuka rozwiązania problemu wojny pomiędzy Księstwem a Republiką. Czy w osadzie wiedźm naprawdę kryły się odpowiedzi? Jak zwykle w takich wypadkach czarodziej żałował, iż nie ma obok kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Cóż, skazany był na samotność, od kiedy Borrondrin przedstawił ich wspólną wyprawę w takim świetle, że reszta magów głęboko użalała się nad jego losem i na pewno żaden nie zaryzykowałby podobnej eskapady. Może Galladrin, gdyby nie był tak przywiązany do swojej młodej żony (a przynajmniej tak twierdził), może Velvelvanel, gdyby nie zajmowały go problemy administracyjne w Silmanionie. Ale i jednego, i drugiego ciężko byłoby przekonać, że członek Bractwa powinien rozmawiać z wiedźmami.

Ranek był piękny i słoneczny, a od morza wiała orzeźwiająca bryza. Arivald wstał rześki, jakby wcale nie zarwał poprzedniej nocy. Cóż to było te parę kielichów wina dla niego, który potrafił dotrzymywać tempa w piciu nawet krasnoludom, i to nie stosując żadnych czarów wspomagających! Natomiast kapitan Sigferdi przeżył tę noc dużo gorzej. Miał napuchniętą twarz, zamglone oczy, a jego oddech wyraźnie było czuć wymiocinami. Tak jak jednak i poprzedniego dnia był nienagannie ubrany, starając się robić dobrą minę do złej gry. Konie czekały już osiodłane przed koszarami, a zapobiegliwy szlachcic przygotował dwa mile bulgoczące bukłaczki, które znalazły się w jukach.

Podróż minęła im szybko, zresztą cóż to była za podróż? Raptem godzina jazdy stępa leśną ścieżką. Kiedy wyjechali z lasu, ujrzeli wysoki, gęsty żywopłot z krzaków tarniny.

– Oto i osada – rzekł Sigferdi.

Pojechali wzdłuż żywopłotu aż do miejsca, w którym tworzył on coś w rodzaju bramy wjazdowej. Przy bramie nie było nikogo.

– Wjeżdżamy? – zapytał z wahaniem w głosie kapitan.

– Po to tu jesteśmy.

Kiedy minęli żywopłot, ich oczom ukazało się kilkanaście solidnych drewnianych domków otoczonych drzewami owocowymi. Na trawie pasło się parę kóz, a przy studni baraszkowały trzy duże psy o płowej sierści.

– Co za sielski widoczek – rzekł Arivald nieco drwiącym tonem. W tym samym momencie psy dostrzegły przybyszów i pędem rzuciły się w ich kierunku. Były to zwierzęta należące do znanej Arivaldowi rasy, bardzo drogie i kiedyś używane do polowań na zbiegłych niewolników. Sigferdi szybkim ruchem wyciągnął z pochwy miecz.

– Nie trzeba – powiedział Arivald i wypowiedział Oswajacz Ruvencrofta, zaklęcie przygotowane dawnymi czasy przez maga, który zasłynął jako badacz obyczajów dzikich zwierząt.

Oswajacz nie należał do najprostszych zaklęć, gdyż jego moc pozwalała nawet na okiełznanie (przynajmniej czasowe) dzikich zwierząt, takich jak lwy, tygrysy czy wielkie małpy. Jednak akurat to zaklęcie, a nie popularnego i prościutkiego Wiernego Pieska, Arivald pamiętał dobrze. Potraktowane Oswajaczem płowe psy biegły dalej, jednak tym razem już z radosnym skomleniem, wywieszonymi jęzorami i z puszystymi ogonami wprowadzonymi w taki wir, iż wydawało się, że odpadną im od tyłków. Natychmiast też każdy uznał za życiowe zadanie obślinić Arivalda i pokazać, jak bardzo jest szczęśliwy z jego przybycia.

W końcu hałas wywabił z najbliższego domu jedną z mieszkanek osady. Arivald uspokoił psy za pomocą następnego zaklęcia, bo póki ogarnięte nagłą radością skakały wokół, nie mógł zsiąść z konia. Kiedy odsunęły się, obaj z kapitanem zeskoczyli z siodeł.

– Kapitan Sigferdi – rzekła wiedźma niezbyt przychylnym tonem. – Co sprowadza pana i pańskiego… – cofnęła się nagle o krok, a w jej oczach pojawił się błysk strachu.

– Jestem Arivald z Wybrzeża, mistrz Tajemnego Bractwa z Silmaniony – przedstawił się szybko czarodziej, który nie chciał, aby wiedźma w popłochu rzuciła któryś ze swoich czarów. – Przybywam tu na prośbę doży Vigarellego i Vendii.

Wiedźma wyraźnie się uspokoiła, ale nadal przyglądała się Arivaldowi podejrzliwie. Zresztą nic dziwnego, takiego właśnie (jeżeli nie gorszego) przyjęcia należało się spodziewać.

– Mam list od doży. – Arivald poklepał się po piersi, gdzie miał zapieczętowane pismo Vigarellego.

– Daj – rzekła wiedźma rozkazującym tonem.

– Hola! Powiedz najpierw, kim jesteś, kobieto. Ten list jest dla tej z was, która zastępuje tu Vendię.

Wiedźma przygryzła wargi.

– Nie bądź taki pewny siebie, mistrzu z Silmaniony – ostatnie słowa wymówiła z bezbrzeżną ironią. – Jesteś tu sam i nawet czarodzieja może spotkać przykry wypadek.

– Sam? – Sigferdi postąpił krok naprzód, opierając dłoń na rękojeści miecza, ale Arivald go powstrzymał.

– Patrz, co cię czeka, wiedźmo! – zawołał i w tym momencie kobietę otoczył warkocz płomieni. Usłyszała zawodzenie mnichów, zobaczyła wyciągającego dłoń inkwizytora w czarnym płaszczu, a obok płonęły stosy ogarniające wyrywające się z łańcuchów ciała. Wiedźma czuła swąd palonego mięsa, ale nie czuła bólu. Arivald nie chciał przesadzać. Nad tą zmyślną i bardzo przekonującą halucynacją pracował długie godziny w czasie podróży statkiem, a teraz przywołał ją krótkim zaklęciem.

Widowisko wywarło spodziewany efekt. Wiedźma pobladła. Z jej oczu ulotniła się złość i był tam teraz tylko strach.

– Zawiadomię przełożoną – powiedziała cicho i szybko się wycofała.

Sigferdi spojrzał z szacunkiem na Arivalda.

– To było takie prawdziwe!

Nie musieli długo czekać, kiedy zbliżyła się do nich kobieta, na oko czterdziestoletnia, ale jej twarz nosiła ślady wielkiej urody. Jako dziewczyna była pewnie przedmiotem wielu męskich westchnień, pomyślał Arivald. Wiadomość o przybyciu gości musiała się już rozejść, gdyż coraz to nowe kobiety pojawiały się przed domami, ale zachowywały bezpieczną odległość.

– Bardzo przekonujący popis siły, mistrzu Arivaldzie – odezwała się uprzejmie przełożona osady. – Jestem Ellora. Witam pana, kapitanie Sigferdi.

Komendant skłonił lekko głowę. Arivald w milczeniu wyjął z zanadrza pismo.

– Pozwolicie, panowie… – Wiedźma zerwała lakowe pieczęcie przebiegła pismo wzrokiem. – Proszę do mnie – rzekła po chwili. – Będziemy musieli porozmawiać.

Poszli za nią w stronę domu ukrytego za okazałymi jabłoniami, o gałęziach ciężkich od owoców. W powietrzu unosiły się roje os, ale musiały zostać zaklęte, gdyż nawet nie zbliżały się do przechodzących ludzi. Dom Ellory był skromny, lecz utrzymany w niezwykłej wręcz czystości i porządku. Sigferdi rozglądał się nieco zdziwiony. Sądził zapewne, że wejdą do jakiejś ponurej chaty zasnutej oparami i dymem, gdzie ze ścian szczerzą się trupie czaszki zawieszone wśród pęków ziół. Nie mówiąc już o obowiązkowym czarnym kocie oraz kruku.

– Siadajcie, jeśli łaska. – Wiedźma zaprosiła ich do dużego, półokrągłego stołu. – Wina? – zerknęła na kapitana. – A może świeżego mleka?

– Wolałbym wino – rzekł Sigferdi. Arivald skinął głową.

– Nie takie jak w szlacheckich piwnicach, ale nam wystarcza – powiedziała wiedźma – zeszłoroczne z jabłek i wiśni. Może być?

Arivald znowu kiwnął głową. Ellora wyszła na chwilę i wróciła z dzbankiem oraz trzema drewnianymi kielichami. Rozlała trunek, a Sigferdi przed umoczeniem ust zerknął w stronę Arivalda.

– Nie zatrute i nie zaklęte – zauważyła jego wzrok wiedźma – zwyczajne wino.

– Ale nadzwyczaj smaczne – skwitował Arivald.

– Strata Vendii jest dla nas bolesnym ciosem – rzekła wiedźma. – Vigarelli pisze, iż nie wiadomo, kto ją zabił i dlaczego… Nadal nie wiadomo?

– Być może, odpowiedź znajdę tutaj. Na to pytanie oraz na kilka innych.

– Nie mamy nic do ukrycia – stwierdziła wiedźma spokojnie – w każdym razie nie przed wysłannikiem doży.

– Nie jestem wysłannikiem doży – odpowiedział Arivald ostrzejszym tonem. – Jestem mediatorem w konflikcie Republiki i Księstwa z ramienia Tajemnego Bractwa z Silmaniony.

– Wybacz, proszę. Tu można się odzwyczaić od konwenansów i często nie pamiętamy, jak wielką uwagę wy, w wielkim świecie, przywiązujcie do słów. Zwłaszcza tych, które określają pozycję człowieka.

Arivald roześmiał się.

– Nie zależy mi na słowach, ale na wynikających z nich skutkach praktycznych. Vendia prosiła, bym odwiedził waszą wyspę. Sądziła, iż to wy jesteście powodem wojny.

– Mówiła nam o tym. A raczej nie mówiła, przesłała list. Słyszałyśmy o baronie Dragostasie. Jeśli on dostanie naszą wyspę, to oznacza nasz koniec. – Spojrzała uważnie na Arivalda. – Wydawałoby się jednak, iż ty powinieneś być z takiego rozwiązania zadowolony…

– Mam ogromną niechęć do wszelkich zagadek – wyjaśnił Arivald – i nie zwykłem pochopnie podejmować decyzji. Chcę wiedzieć, dlaczego aż tak jesteście potrzebne baronowi. Nie mówiąc już o tym, skąd dowiedział się o waszym istnieniu. Poza tym rzadko kiedy jestem skłonny uznać skrytobójstwo za sposób rozwiązywania problemów. Nie podobało mi się to, co robiła Vendia, lecz nie podoba mi się również, w jaki sposób zginęła.

– Lepszy byłby uczciwy proces i równie uczciwy kat?

– Właśnie.

Do pokoju weszła bardzo młoda kobieta, wręcz jeszcze dziewczynka, ubrana w prostą białą sukienkę z wysokim kołnierzem.

– Czy podać coś do jedzenia? – spytała. Ellora spojrzała pytającym wzrokiem na gości.

– Wino nam wystarczy – rzekł Arivald, a Sigferdi przytaknął. Uwagi czarodzieja nie umknęło, iż dziewczyna była bardzo podobna do Vendii. Te same włosy koloru starego złota, te same przenikliwe i bystre oczy. Czyżby młodsza siostra? – pomyślał. A może… córka? Jeśli córka, to kto jest ojcem? Vigarelli? Arivald zganił się, że nawet nie przyszło mu do głowy spytać dożę, jak długo znał Vendię. Czyżby była to aż tak długa znajomość?

– Córka – powiedziała wiedźma, jakby czytała w myślach czarodzieja. Oczywiście było to niemożliwe, ale trzeba przyznać, iż wykazała nieprzeciętną przenikliwość.

– Córka? – zapytał nie rozumiejąc kapitan.

– Córka Vendii – wyjaśnił Arivald. – Jeszcze nie wie, prawda? Wiedźma pokręciła głową.

– Rzadko widywała matkę, ale była szalenie do niej przywiązana. Wciąż pytała, kiedy będzie mogła z nią mieszkać. Cóż… życie.

Milczeli przez chwilę.

– Będę musiał zadać ci parę pytań – rzekł Arivald.

– Nie mamy czego ukrywać. Pytaj.

Arivald uniósł kielich do ust i wymruczał Prawdomowę Kelfusa. Tu zaklęcie powinno działać bez zakłóceń. Wyspa pełna była co prawda wiedźmiej magii, ale takie zmiany nie wpływały na funkcjonowanie czarodziejskich zaklęć.

– Co powiedziałeś? – ostrym tonem zapytała wiedźma.

– Powiedziałem, że wpadł mi paproch do wina – wyjaśnił czarodziej.

Ellora popatrzyła na niego nieufnie.

– Wypowiedziałeś zapewne jedno z tych zaklęć, które pozwala wam odróżniać prawdę od kłamstwa. Nieważne, mówiłam już, że nie mamy nic do ukrycia.

Wiedźma była albo bardzo głupia (że nie wierzyła w potęgę czarodziejskich zaklęć), albo bardzo pewna siebie. Gdyż skłamała już w pierwszym zdaniu. A może było to trudne do przezwyciężenia przyzwyczajenie?

– Opowiedz mi, jak powstała wasza osada. Kiedy? I dlaczego akurat na tej wyspie?

– To niezwykłe miejsce. Jedna z wysp, które kiedyś były dnem morskim. Uległo ono wiele lat temu wypiętrzeniu pod wpływem wybuchów podmorskich wulkanów. Tu siły natury są szczególnie potężne. Magia wody, ziemi, powietrza i ognia łączy się w jedno. Pierwsza z nas przybyła blisko trzysta lat temu…

– O! – zdziwił się Sigferdi.

– …i od razu uznała, iż to raj i oaza dla nas. Jednak jak wam zapewne wiadomo, nie jesteśmy kobietami, które tworzyłyby… – zawahała się, szukając słowa.

– Społeczność? – poddał Arivald.

– Tak, właśnie. Zwykle żyłyśmy samotnie, prześladowane i upokarzane…

– Sentymentalizm sobie darujmy – przerwał jej Arivald.

– To fakty, nie sentymenty – odparła wiedźma nad wyraz spokojnie. – W każdym razie wieść powoli się rozchodziła i uznałyśmy, iż warto odwiedzić tę wyspę. A potem zainteresował się nami Vigarelli.

– Dlaczego?

– Doża ma szpiegów – wzruszyła ramionami Ellora. – W końcu któryś doniósł o dziwnej osadzie, gdzie mieszkają same kobiety. Aż dziw, że trwało to tak długo. Wpierw przybył tu magik wysłany, by potwierdzić domysły doży. A potem zaproszenie – zaakcentowała ostatnie słowo – od niego samego.

– Jaka była cena?

– Najbieglejsze z nas mogą się przydać w prowadzeniu polityki, zwłaszcza władcy Republiki. Vendia wyjechała, by służyć Vigarellemu.

I znowu nie była to prawda. A raczej nie do końca prawda.

– Tylko tyle? Wiedźmę można sobie znaleźć wszędzie i nie trzeba obiecywać jej złotych gór, wystarczy tylko życie – powiedział Arivald.

– Jesteśmy inne niż te, które nazywasz wiedźmami – rzekła twardo Ellora. – Tak jak czarodzieje, każda z nas od najmłodszych lat przechodzi wyczerpujące szkolenie. Jesteśmy mistrzyniami.

– W wiedźmiarstwie – dodał Arivald – bo jakkolwiek byście chciały się nazywać, zawsze będziecie tylko wiedźmami.

– Nie możemy posiąść prawdziwej mocy, ale czy to nasza wina? Czy to wina kobiet, iż nie dano im dostępu do Aury?

– Nie dano? Natura uczyniła was takimi!

– Więc nadajemy się tylko do rodzenia dzieci, ozdabiania mężczyzny i służenia mu do rozkoszy, póki się nami nie znudzi?

– Nie – rzekł Arivald – tak nie uważam. Ale chyba nie udało wam się rozwiązać problemu samorozmnażania? – zapytał z drwiną w głosie. – Mam wrażenie, iż musicie w tym zakresie korzystać z męskiej pomocy?

– Od czasu do czasu musimy się poświęcić i pozwolić na ten obrzydliwy proceder, aby doprowadzić do zapłodnienia.

– Współczuję. Wracajmy do sprawy. Dlaczego kilka z was opuściło wyspę? Czego chciał od nich doża?

– Niczego. Pozwalał im odejść do zwykłego świata. Nie każda z nas wytrzymuje w tej klatce. Bo przecież jesteśmy w klatce. W skansenie czy ogrodzie zoologicznym, jak chcesz to nazwać.

– Nikt was tu nie ciągnął siłą.

– A lepiej umierać na stosie?

– Lepiej zrezygnować z niegodnych praktyk – powiedział surowo czarodziej.

– A co ty wiesz o naszych praktykach? – Oczy Ellory niebezpiecznie zabłysły, widać było, iż z trudem powstrzymywała się, by nie wybuchnąć. – Czy szkodzimy tu komuś? Nie, żyjemy cicho i spokojnie. Spytaj kogokolwiek z osady, czy oskarżają nas o rzucanie uroków. Spytaj kapitana, czy nie pomogłyśmy kilku kobietom w czasie połogu, czy nie wyleczyłyśmy wielu ran i zakażeń.

– To prawda. – Sigferdi skinął głową. – Czasem ludzie z osady przełamują strach i proszą o pomoc. Kiedyś mieliśmy tu felczera, ale wyjechał dwa lata temu. Kilka razy pisałem o tym do Jego Ekscelencji, ale… – wzruszył ramionami.

– A żołnierze sprzed kilku lat? – zapytał Arivald. – Gdzie teraz gniją ich ciała?

– Co zrobiłbyś, mistrzu z Silmaniony, z watahą pijanych bestii, które wtargnęły tu, by gwałcić i okaleczać? Powiem ci, co myśmy zrobiły. Rzuciłyśmy czary, aby ich obezwładnić. A teraz mieszkają tam, w szopie – machnęła dłonią – uprawiają nasze pola i pomagają przy cięższych pracach. Mają na nogach kajdany, ale to chyba lepsze niż śmierć, prawda? Chcesz ich zobaczyć?

– Nie wiedziałem. – Sigferdi zwrócił się do Arivalda. – Naprawdę myślałem, że ich zabiły. Zresztą, tak jak mówiłem, nie było mnie tutaj.

– Obejdzie się – mruknął Arivald, ale postępowanie wiedźm zrobiło na nim wrażenie. – Tak więc kilka z was nie wytrzymywało już w osadzie i odeszło… Gdzie są teraz?

– Nie wiem.

Zdumiewające, ale wiedźma mówiła prawdę. Rzeczywiście nie wiedziała. Hm, to było zastanawiające.

– A czego chce Dragostas? Skąd wie o osadzie? Co zamierza?

– Za dużo pytań i za mało pewnych odpowiedzi. – Ellora wzięła do rąk pusty już kielich, zresztą nic dziwnego, bo nalała sobie bardzo mało wina, i obracała go w zamyśleniu w dłoniach. – W swych włościach tępił nie tylko wiedźmy, ale i kobiety, które ledwo o to podejrzewano. Miałyśmy tu dwie siostry, które uciekły z jego baronii, ale były stare i chore. Niedługo po przybyciu umarły. Może ktoś kiedyś rzucił na niego urok i dlatego się mści?

– Ktoś kiedyś – mruknął Arivald. – Po prostu jedna z was.

– Kto wie, jak było naprawdę? A co zamierza? Podejrzewam, iż chce nas zniszczyć. Ba, jestem pewna, że to zrobi, kiedy tylko będzie mógł.

Arivald pomyślał, iż baron rzeczywiście nie ma nic do stracenia. Oddając księciu swą baronię, oddawał włości, które już tak naprawdę nie należały do niego. I których nie miał żadnej nadziei odzyskać. W zamian miał dostać kawałek ziemi na wybrzeżu należącym do tej pory do Republiki oraz wyspę wiedźm. Terenów tych nawet nie można było porównać z bogatą baronią, którą utracił, ale zawsze lepiej mieć coś niż nic. Zagadką pozostawało jednak, dlaczego książę zdecydował się na wojnę z Republiką. Jednak by to ocenić, trzeba było znać zwyczaje Dessvonu. Mieszkańcy tego księstwa, które dopiero niedawno stało się jednym z silniejszych militarnie i bogatszych państw, zawsze rozkochani byli w wojnach, łupieżczych najazdach na sąsiadów. Władca, który swym podwładnym nie zapewniał ulubionej rozrywki, mógł rychło stać się obiektem szyderstw. A od szyderstwa do zabójstwa w Dessvonie droga była krótka. Dlatego Arivald podejrzewał, iż księciu Riheriusowi baron Dragostas jakby spadł z nieba. Wojna i tak była mu konieczna, a tu jeszcze mógł zyskać dzięki niej władzę nad bogatą baronią. Bogatą baronią, która miała niedługo szansę stać się dużo, dużo bogatsza. Inna rzecz, że w osobie doży znalazł sobie niewygodnego rywala. Być może, zmylił go ustrój Republiki. Jak każdy monarcha absolutny żywił pogardę dla demokracji, uważał ją za system nieudolny i niewydolny. Zresztą bardzo słusznie. Ale w Republice demokracja była fikcją. Co z tego, że stanowisko doży było obieralne, a nie dziedziczne, skoro doża posiadał prawie nieograniczoną, dożywotnią władzę? Co z tego, iż działał parlament oraz rady miejskie, skoro tak naprawdę nie miały nic do gadania? Z drugiej strony jednak Riherius słusznie przypuszczał, że Republika będzie wolała utracić niewielkie posiadłości, zamiast wplątywać się w wojnę niszczącą handel. A handel był głównym źródłem dochodów poddanych Vigarellego, którzy im więcej czasu upłynie, tym bardziej będą niezadowoleni z rujnującej ich kampanii. Rzecz jasna wyjście będzie musiało być polubowne, by nikt nie stracił twarzy. Na przykład Riherius odkupi od Republiki ziemie, które odda potem baronowi Dragostasowi. Na przykład z klauzulą, iż jest to tylko dożywocie, które przechodzi potem z powrotem we władanie Republiki.

Tak czy inaczej nadal aktualne było pytanie, kto zabił Vendię. Arivald był coraz bliższy myśli, iż zrobił to Dragostas. Na korzyść barona działał jednak fakt, iż wszyscy zapewne przypuszczali, że to jego sprawka.

– Musimy jakoś wybrnąć z tego galimatiasu – powiedział Arivald – bo jest dla mnie oczywiste, iż doża odda was. Nie będzie prowadził wojny, która rujnuje interesy jego poddanych.


Ellora zacisnęła usta.

– Jakie więc mamy wyjście? Uciekać?

– Na pewno wam na to nie pozwolę – zaprotestował Sigferdi.

– Nikogo stąd nie wypuszczę bez specjalnych rozkazów Jego Ekscelencji i dobrze o tym wiesz.

– Być może, znalazłbym rozwiązanie – rzekł wolno Arivald – ale…

– Ale… – poddała wiedźma.

– Zależeć to będzie od tego, jak dalece jesteście skłonne do współpracy.

– A jakie mamy wyjście?

– Właśnie – uśmiechnął się głupawo Sigferdi, któremu bardzo podobał się fakt, iż znajduje się w centrum spraw światowych.

– Osada mogłaby nadal istnieć – zaczął Arivald – ale Bractwo objęłoby nad nią i nad całą wyspą pieczę. Wysłalibyśmy żołnierzy oraz kilku magów, by przyglądali się temu, co robicie. Z punktu widzenia nauki jesteście ciekawym przypadkiem, któremu warto poświęcić studia. O ile mi wiadomo, nikt do tej pory nie badał wnikliwie waszych obyczajów. A jeszcze ta osada…

W miarę jak Arivald wyłuszczał swoje plany, Ellora coraz bardziej czerwieniała.

– Chcesz więc z nas zrobić obiekt doświadczeń?! – wybuchła.

– Ogród zoologiczny z dzikimi zwierzętami w klatkach? A dostojni magowie będą badać, jak żyjemy, jak się rozmnażamy i co jemy?

– Zawsze pozostaje stos – rzucił beztroskim tonem Arivald. Wiedźma patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu pełnym nienawiści.

– Przemyślę twą szczodrobliwą propozycję – powiedziała, nie starając się nawet ukryć szyderstwa – i dam odpowiedź.

– Jutro – rzekł Arivald wstając. – Tyle czasu musi ci wystarczyć.


W komnacie siedzieli mistrz Eren vard Din, książę Riherius wraz z ministrem o trudnym do zapamiętania imieniu, który jak zwykle sprawiał wrażenie lekko przepitego, doża w towarzystwie ubranego na czarno doradcy oraz Arivald. Wszystko potoczyło się tak, jak przewidział to czarodziej. Doża był skłonny do ustępstw, a książę nie wysuwał wziętych z sufitu roszczeń.

– Zgadzamy się odsprzedać zaznaczone tu ziemie – czarno ubrany doradca doży postukał palcem w mapę – pod warunkiem iż przekazane baronowi Dragostasowi zostaną tylko w dożywocie, po upływie którego wrócą do Republiki.

– Uważamy, iż to rozsądna propozycja – odparł minister o trudnym imieniu w imieniu Riheriusa.

– Istnieje jednak pewien problem…

– Tak? – tym razem odezwał się sam książę.

– Z uwagi na pewne specjalne właściwości magiczne panujące na jednej z wysp, Bractwo z Silmaniony odkupiło ją od Republiki.

– Która to wyspa? – zapytał Riherius, a kiedy mu ją pokazano, przyjrzał się bacznie Arivaldowi. – Coście tam znaleźli? Złoto? Diamenty?

Arivald roześmiał się szczerze.

– Klnę się, że nic podobnego. To wyspa, której znaczenie dla nas można określić za pomocą wartości duchowych, a nie materialnych.

Riherius przez chwilę przetrawiał słowa Arivalda.

– Skoro tak, nie widzę przeszkód – odparł. – Jeśli chcecie ten kawałek skały, to go bierzcie.

Arivald nie mógł wyjść z podziwu nad łatwością, z jaką książę rozdaje ziemie nie należące jeszcze przecież oficjalnie do niego. Jednak ucieszyła go obojętność Riheriusa. Oznaczała, iż nie wiedział nic o całej aferze z wiedźmami i wszystko robił dla konkretnego zysku, czyli przechwycenia władzy nad dawnymi lennikami Dragostasa. Swoją drogą ciekawe, czy będą zadowoleni z nowego pana. No, ale to już była ich sprawa. Zawsze mogą znowu nająć sobie kuszników z Landfordu, choć nie wiadomo, czy ich jeszcze na to stać.

Arivald szykował się właśnie do uroczystej kolacji, na której w obecności zagranicznych posłów miała być oficjalnie podpisana umowa oraz traktat pokojowy, kiedy drzwi w pokoju obok trzasnęły z potężnym hukiem. Za moment do komnaty czarodzieja wpadł oszalały z gniewu baron Dragostas. Jego zwykle czerwona twarz teraz nabiegła już krwistą purpurą, jakby za chwilę miał dostać apopleksji.

– Zdrajco! – wrzasnął i runął na czarodzieja jak skłuty ostrzami byk.

Arivald, jak to najczęściej bywało w tego rodzaju nagłych niebezpieczeństwach, nie skorzystał z dobrodziejstwa magii. Zwinnie uchylił się przed ciosem barona, a sam wymierzył mu cios pięścią prosto w serce. Nie za mocny, aby nie zabić. Już uderzając zdał sobie sprawę, iż cios może okazać się średnio skuteczny, jeżeli Dragostas włożył kolczugę. Na szczęście baron nie był na tyle przewidujący. Siadł ciężko na ziemi, z trudem łapiąc powietrze. Arivald usiadł spokojnie i pozwolił Dragostasowi wrócić do sił. Trwało to dłuższą chwilę, a tym razem baron przypominał nie byka, lecz ogromnego suma, którego odpływ zostawił na brzegu i który rozpaczliwie zastanawia się, gdzie jest woda.

– Już? – zapytał Arivald, kiedy zobaczył, że Dragostas sprawia wrażenie nieco przytomniejszego.

Baron ponuro skinął głową i dowlókł się do najbliższego fotela.

– Cóżeś ty zrobił, głupi człowieku? – rzekł w końcu. – Uratowałeś te cholerne wiedźmy!

– A co ci do tego? – równie niegrzecznie zapytał czarodziej.

– Te suki, te dziwki z piekła rodem podsunęły mi kobietę – chwilę ciężko oddychał – a ja się z nią ożeniłem…

– Twoja żona? – Arivald osłupiał. – Ta, którą kazałeś zamurować w wieży?

– Ta sama – warknął baron – pomiot tej ich przeklętej osady. A diabeł wie, jak wiele tych suk rozesłano po całym świecie…

– Co takiego?!

– Co takiego?! – przedrzeźniał go baron. – Czy tylko ty jesteś taki tępy, czy wy wszyscy w Silmanionie macie mózgi wyżarte przez robaki? A jak myślisz, po co jest ta ich osada? Wychowują piękne dziewczyny, uczą je nie tylko tych suczych czarów, ale i dobrych manier, a potem wysyłają na dwory. To już załatwiała ta dziwka Vendia. A taka suka jedna z drugą zaraz łapie bogatego i wpływowego męża. Ja, ja – walnął się w pierś – ja dałem się podejść tym dziwkom!

– Nie ty jeden – rzekł zimno Arivald – ale dlaczego mi nie powiedziałeś, na Boga? Wtedy, poprzednim razem?

– Sam lubię załatwiać swoje sprawy – wzruszył ramionami Dragostas.

– Co byś z nimi zrobił? – po chwili milczenia zapytał Arivald.

– Nie chciałbyś tego wiedzieć – baron błysnął zdumiewająco białymi zębami – ale te suki umierałyby tak długo, że śmierć stałaby się ich najsłodszym marzeniem. Oddaj mi wyspę! – dodał po chwili nieco spokojniejszym tonem. – Dam ci wszystko, czego zechcesz. Wiem, że masz prawo to zrobić!

– Mam – skinął głową Arivald – ale nie zrobię. A wiesz dlaczego?

Dragostas spojrzał na niego bez słowa.

– Bo to już jest moja sprawa. Nie lubię być oszukiwany, a dałem się zwieść bajkom. Zresztą – dodał uczciwie – częściowo prawdziwym bajkom. Teraz ta wyspa to jest już mój problem. Powiedz mi tylko: zabiłeś Vendię?

– Oczywiście, że zabiłem tę sukę. – Dragostas uśmiechnął się na wspomnienie tamtej nocy. – I nie pomogły jej wiedźmie czary. Widziałem, jak gasną te przeklęte oczy, a ja dusiłem, dusiłem i dusiłem…

– Odejdź – powiedział czarodziej, bo wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć. – Dość usłyszałem.

Dragostas wstał ciężko.

– Będę polował na nie, czarodzieju. A ty mi w tym już nie przeszkodzisz.


Vigarelli siedział sam i popijał wino pogrążony w lekturze jakiegoś wyjątkowo grubego tomiszcza.

– Dostojny Arivald – doża wstał uprzejmie z krzesła – miło pana widzieć, przyjacielu.

Na biurku doży leżały dwa listy gotowe do wysłania, zalakowane i zapieczętowane.

– Rozkazy ewakuacji? – zapytał Arivald.

– Słucham?

– Podejrzewam, iż to rozkaz, by przewieźć wszystkie wiedźmy. Gdzie tym razem?

Na blade policzki doży powoli wypełzł rumieniec.

– Nie rozumiem…

– Doskonale rozumiesz – przerwał mu Arivald. – Szatański pomysł. I skuteczny. Byłby skuteczny, gdyby nie Dragostas.

– Jeżeli ten nędznik naopowiadał panu…

– I owszem – znowu nie dał dokończyć doży Arivald – powiedział o parę słów za dużo. Opowiedział, z jaką to radością dusił Vendię…

– Nie chcę tego słuchać!

– …z jaką to radością dusił Vendię – powtórzył czarodziej – a ona przecież nie została uduszona! Spostrzegawczy młody lekarz dostrzegł, iż chusta została zadzierzgnięta tylko dla zmylenia tych, którzy znajdą ciało. Kto więc zabił wiedźmę?

Doża wpatrywał się w Arivalda jak w upiora.

– Zabił ją sam dostojny doża – odpowiedział sobie Arivald – patron i kochanek. A dlaczego? Czyżby zaprotestowała przeciwko wysyłaniu coraz to większej liczby młodych wiedźm na dwory? Czyżby obawiała się, iż jeśli sprawa się wyda, to wiedźmy zostaną bezlitośnie zlikwidowane? Wszystkie wiedźmy. A nikt oczywiście nie będzie podejrzewał dostojnego doży. Czy dobrze myślę? Vendia mogła mi powiedzieć o wszystkim, prawda? Tylko że nie miała do mnie zaufania. Bała się. A jako jedyna kobieta z wyspy wiedziała, co naprawdę się dzieje. Tymczasem doża nie mógł dopuścić, by wydała się tajemnica, która bardzo, ale to bardzo drogo by go kosztowała.

Vigarelli opanował się już i roześmiał sztucznie.

– Nie interesują mnie pańskie przypuszczenia, myśli i insynuacje. Czy zdaje pan sobie sprawę, iż mówi do doży Republiki? Wasze Bractwo nie ma i nigdy nie będzie miało władzy ani nade mną, ani nad moim państwem. A teraz pozwoli pan… – jednoznacznie wskazał w stronę drzwi.

– Chciałbym, aby ta sprawa miała inny koniec – rzekł smutno Arivald. – Musi pan wiedzieć, dożo, iż w pewnych wypadkach mamy prawo do, nazwijmy to, ingerencji. To bardzo rzadkie wypadki, lecz ten się do nich zalicza.

– O czym pan mówi?

Wtedy Arivald wyciągnął różdżkę i wypowiedział zaklęcie, które wcześniej przygotował w swym pokoju. Zaklęcie, które wypowiadać powinno się jedynie w sytuacji krytycznej. Ale cóż, właśnie taka była ta sytuacja. Doża ze zdumieniem na twarzy osunął się na podłogę. Arivald go nie zabił. Nie dawał sobie prawa odbierania życia innym ludziom, a przynajmniej nie dawał go sobie zbyt często. Ale na pewno Vigarelli nie będzie już sprawiał kłopotów. Arivald zabrał zalakowane listy ze stołu i wyszedł.


Doża spóźniał się na kolację. Opóźnienie było już tak znaczne, że graniczyło z obelgą. Goście siedzieli wściekli i głodni przy suto zastawionych stołach, a Riherius współczującym wzrokiem przyglądał się wszystkim, wiedząc, iż niechęć do Vigarellego jest dla niego dobrą lokatą kapitału. Nagle do komnaty wszedł czarno ubrany doradca doży, którego twarz była jeszcze bledsza niż zazwyczaj. Nie przestrzegając żadnych konwenansów, podszedł do mistrza Eren vard Dina i zaczął coś szybko szeptać mu na ucho. Vard Din słuchał go najpierw z niechęcią, a potem z coraz bardziej rosnącym zdumieniem.

– Panowie – rzekł w końcu, zwracając się do Riheriusa i Arivalda – proszę za mną.

Książę rozłożył ręce gestem, który miał oznaczać: nie wiem, co tu się wyprawia, ale wierzcie mi, iż nie podoba mi się to tak samo jak wam. Wstał wraz z czarodziejem i Eren vard Dinem. Za nim podniósł się, nieodłączny jak cień, minister o trudnym do zapamiętania imieniu.

– Co się stało, u diabła? – kiedy wyszli z komnaty, Riherius nie starał się już być grzeczny.

– Chodźcie – odparł tylko Eren vard Din – sam tak naprawdę nie wiem, co tu się…

Resztę drogi do komnaty Vigarellego przebyli w milczeniu. Zobaczyli dożę siedzącego na ziemi i z debilnym wyrazem twarzy usiłującego dłubać w nosie palcem obnażonej lewej stopy. Eren vard Din i Riherius zaniemówili. Książę nawet się nie roześmiał, tak był zdumiony.

– Ga? – zapytał doża opuszczając nogę i z niejakim zainteresowaniem przyglądając się gościom.

– Obawiam się, dostojni panowie, że Jego Ekscelencja nie podpisze dziś traktatu – zduszonym i urywanym głosem rzekł ubrany na czarno doradca.

– Obawiam się, że najpierw będzie musiał nauczyć się pisać – odparł Arivald, patrząc, jak doża usiłuje wcisnąć na dłoń pantofel z fantazyjnie zakręconym noskiem.

Odwrócił się od mistrza i księcia stojących nadal w osłupieniu. Klepnął ministra w ramię.

– Chodźmy się napić, Ran – powiedział, bo wreszcie, nieoczekiwanie, przypomniał sobie, jak brzmi imię ministra.

Загрузка...