Arivald był magiem. W każdym razie za takiego uchodził w oczach mieszkańców Wybrzeża. Miał niebieski płaszcz w srebrne gwiazdy, kryształową kulę i Księgę Czarów. Potrafił mamrotać szybkie zaklęcia w obcym języku, o rzeczach jasnych i prostych mówić niezrozumiale i odwrotnie. Umiał leczyć nosaciznę bydła, przyrządzać maści na skaleczenia i oparzenia, wskazywać rybakom miejsca najlepszych połowów, dziewczętom i chłopcom warzyć lubczyk, a starym mężom potrafił dopomóc w kłopotach z młodymi żonami. Dlatego też powszechnie uważano go za czarodzieja i jednego z członków Tajemnego Bractwa. Lecz mieszkańcy Wybrzeża, którzy przez parę lat (dawno przed przybyciem Arivalda) mieli już innego maga, nigdy nie potrafili poważnie traktować nowego opiekuna. Może był zbyt wesoły i dobroduszny jak na kogoś parającego się magią i mającego do czynienia z Mocą, może zbyt wiele popełniał omyłek, z których sam się potrafił śmiać, może przyjmował za mało pieniędzy za swoje usługi. W każdym razie nauczono się już, że nie należy przychodzić do niego z poważnymi sprawami typu zapewnienia dobrej pogody, udanych zbiorów czy pomocy w poszukiwaniu skarbów.
Sama księżniczka bardzo lubiła Arivalda i często zapraszała go do zamku, aby posłuchać barwnych opowieści z dalekich krajów. Jednak miała wiele żalu o to, że nie potrafił wyczarować złotych kolczyków z brylantami, o jakich marzyła od dawna. Ale ludzie z Wybrzeża, chociaż często ukradkiem podśmiewali się z czarodzieja, nie wyobrażali sobie, że mógłby z nimi mieszkać człowiek zimny i wyniosły, jak sławni czarodzieje z Silmaniony. Arivalda zapraszano na chrzciny i wesela, przychodzono do niego po pomoc i radę, a niejednej zakochanej parze pomógł już przekonać opornych rodziców. Potrafił łagodzić spory, zapobiegać waśniom i zażegnywać awantury. Dlatego też cieszył się sympatią i przez palce patrzono na niedostatki jego czarodziejskiej wiedzy. Nikt nie mógł przecież przypuszczać, że już niedługo Wybrzeże będzie potrzebować prawdziwego maga znającego czary najwyższej jakości i umiejącego się posługiwać fortelami magii bojowej.
Arivald bowiem wcale nie był czarodziejem. Dawniej był najemnym żołnierzem, śpiewakiem i poetą, niestrudzonym podróżnikiem, który zwiedził chyba wszystkie krainy znanego nam świata. Jego prawdziwe imię było gminne i proste, a brzmiało po prostu Penszo. Właśnie jako Penszo, najemnik, bard, włóczęga, wieczny podróżnik przeszedł pierwsze półwiecze życia. Ale nadszedł dzień, który miał wszystko zmienić. Dzień, w którym na drodze Pensza stanął prawdziwy czarodziej, członek Tajemnego Bractwa. Zafascynowany opowieścią Pensza o morribrondzkiej wojnie pomiędzy krasnoludkami a elfami i wiedźmiarzami, zabrał go ze sobą w podróż. Pewnego ranka, gdzieś na odludziu, mag umarł cicho i spokojnie w czasie snu, zostawiając Penszowi kłopot, co uczynić z jego ciałem i dobytkiem. Bard pochował maga, zgodnie z obyczajem układając go głową w stronę wschodzącego słońca. Początkowo zamierzał oddać zarówno niebieski płaszcz, jak kryształową kulę oraz różdżkę i Księgę Czarów w ręce kogoś z Bractwa. Ale gdy sięgnął do ciężkiej, obłożonej w skórę, okutej na rogach złotem Księgi Czarów, nie mógł się już od niej oderwać. Okazało się, że napisana była w języku krainy, którą Penszo kiedyś odwiedził. I tak w ciągu jednego dnia i jednej nocy zdecydował, że zostanie czarodziejem. Włożył niebieski płaszcz, wsadził za pas różdżkę, ulokował w jukach Księgę i kulę, po czym dosiadł konia i ruszył przed siebie.
Nie tak prosto jednak stać się z żołnierza, barda i włóczęgi magiem. Nie na darmo przecież czarodzieje całymi latami, od dzieciństwa uczą się korzystania z Mocy i posługiwania się Księgą Czarów. Ale Penszo (który już nazywał się Arivaldem, gdyż wyobrażał sobie, że to imię lepiej pasuje do jego obecnej pozycji) był dociekliwy, uparty i pracowity. A przy tym niebywale zdolny. Nikt chyba w tak krótkim czasie, korzystając tylko z własnej intuicji, nie potrafiłby nauczyć się tak wiele. Gdyby był szkolony od dziecka, zapewne mógłby stać się najwybitniejszym z żyjących magów. Ale i tak już po miesiącu zajadłych prób potrafił wyczarować sobie na śniadanie bułkę (fakt, że najczęściej czerstwą) oraz ser i mleko. Później dowiedział się, jak zapobiegać zmęczeniu, jak leczyć najprostsze choroby u ludzi i u bydła oraz jak wykonywać najbanalniejsze czarodziejskie sztuczki w rodzaju obłaskawiania dzikich zwierząt czy zapalania ognia z niczego. Po blisko trzech latach umiał już posługiwać się kryształową kulą, tworzyć złudne miraże i odróżniać słowa prawdziwe od kłamliwych. Nie nauczył się jednego: nie stał się taki, jaki powinien być czarodziej. Nie był więc zimny, wyniosły i wzgardliwy. Traktował wszystkich serdecznie i z życzliwością, często się uśmiechał, a z długiej siwej brody co rusz wytrząsał okruszki bułki lub sera. Nikt by nie wierzył, że niegdyś był najemnym żołnierzem, dowódcą tylnej straży samego krasnoludzkiego króla Wszobrodego. Starał się tylko nigdy nie natknąć na prawdziwego maga, bo sądził, że zbyt łatwo rozpoznano by w nim samozwańca. Wiedział już jednak, iż milczenie lub odpowiadanie zbitką niezrozumiałych formuł jest najlepszym sposobem na wszystkie podejrzenia. Może też z powodu obaw przed innymi czarodziejami wybrał się na Wybrzeże, które słynęło ze spokojnego życia oraz z tego, że niewielu gości kiedykolwiek tam przybywa. Wybrzeże, skaliste i nieurodzajne, żyjące głównie z morskich połowów, nie było miejscem, które chętnie odwiedzaliby kupcy, magowie czy rycerze. Życie snuło się tu powolutku, od jednego połowu do drugiego, ludzie byli prości i spracowani, a krajem rządziła młodziutka księżniczka, którą zachwycało, że ma własnego maga, bo powszechnie wiadomo było, że czarodzieje nie lubią opuszczać Silmaniony.
Arivald już szósty rok przebywał na Wybrzeżu. Mieszkał w małym dwuizbowym domku, niedaleko plaży, przycupniętym tuż u stóp Wieży Strażników. Do codziennych obowiązków maga należało poranne wchodzenie na wieżę i przepatrywanie okolic za pomocą kryształowej kuli. Kryształowa kula co prawda równie dobrze spisywałaby się na plaży, ale mieszkańcy mogliby być niespokojni, nie widząc co rano na szczycie niewielkiej sylwetki czarodzieja w charakterystycznym spiczastym kapeluszu. Wieża była stara, miała strome, częściowo już spróchniałe schody, ale najgorzej było w czasie sztormu, kiedy wiatr starał się wywiać czarodzieja za balustradę, a wściekła ulewa całkowicie moczyła niebieski płaszcz. Tak więc życie maga miało i swoje złe strony. I o nich zawsze myślał rankiem z niechęcią i niecierpliwością.
Dzień, w którym rozpocznie się nasza historia, był jednym z tych pięknych słonecznych dni, kiedy niebo jest bezchmurne, wiatr uspokojony gorącem zaszywa się gdzieś w górach, a powierzchnia morza przypomina lustro. W taki właśnie czas Arivald, posapując cicho, wdrapał się na strome schody wieży i odpocząwszy chwilę na górze, ustawił przed sobą kryształową kulę. Od razu zdziwił go odmienny wygląd kryształu. Zwykle jasny i przejrzysty, teraz jakby pociemniał i zmatowiał. Mag splunął na palec. Potarł nim kulę, ale nic się nie zmieniło.
– Coś takiego – mruknął do siebie – sądzę, że nic dobrego to nie oznacza.
– Oczywiście – odezwał się nagle jakiś zgrzytliwy głos.
Arivald drgnął zaskoczony i dojrzał w kuli głowę niemłodego już człowieka w spiczastym niebieskim kapeluszu. Człowiek ten miał czarne, przenikliwe oczy. One właśnie patrzyły z pogardą i złośliwością na zdumionego czarodzieja.
– Będzie to bardzo niemiły dzień, mój drogi Penszo, kiedy zjawię się u ciebie – ciągnął głos – a nie zjawię się sam. Patrz.
Obraz w kuli zmętniał i nagle zamiast twarzy czarnoksiężnika pojawiło się w niej kilkadziesiąt smukłych okrętów o długich smoczych łbach, płynących przez morze pod wielkimi purpurowymi żaglami. Ale Arivald na tyle już doszedł do siebie, że raz-dwa wymamrotał zaklęcie przeciw omamom i szybko dotknął różdżką kuli. Błysnęło, zamigotało i pozostało tylko sześć okrętów. Mag uśmiechnął się sam do siebie.
– No, no – znów pojawiła się twarz czarnoksiężnika – nauczyłeś się czegoś, Penszo. Ale to, co widziałeś, to już nie omam. Niedługo te sześć okrętów dobije do waszego Wybrzeża.
– Czego chcesz ode mnie? – spytał Arivald, przełykając ślinę.
– Od ciebie? Nic. Jesteś tylko nędzną kreaturą i spotka cię zasłużona kara za podszywanie się pod jednego z członków Tajemnego Bractwa. Już dawno nikt nie ośmielił się na taką bezczelność. Kara musi być więc surowa, aby odstraszyć innych niedoszłych samozwańców. Ale tobie poświęcę tylko chwilę. Płynę na Wybrzeże po księżniczkę, bo zapragnąłem jej. Niech się przygotuje do wyjazdu ze mną, bo jeśli nie… – czarnoksiężnik zawiesił głos – to kamień na kamieniu nie pozostanie z całego Wybrzeża. Powtórz jej to.
Arivald potarł mocno brodę i jak zwykle posypały się z niej okruchy chleba. Czarnoksiężnik w kuli zaśmiał się zgrzytliwie.
– Słyszysz, idioto? – syknął. – Powtórz jej, że przybywa oblubieniec i lepiej niech będzie gotowa, aby mnie czule powitać.
Twarz czarnoksiężnika zniknęła, ale kryształ pozostał ciemny, zmatowiały. Arivald usiadł na rozchwierutanym zydlu i starał się zebrać do kupy rozbiegane myśli. Naprawdę był wstrząśnięty i co tu dużo mówić, mocno wystraszony. Kiedy już jednak uspokoił trochę nerwy, pomyślał, że najważniejszą sprawą byłoby dowiedzieć się, jak daleko od Wybrzeża znajdują się okręty najeźdźcy. A na to znał tylko jeden sposób. Wygrzebał z obszernej kieszeni płaszcza, kawałek węgla i narysował na podłodze koło, potem wpisał w nie gwiazdę, której pięć ramion poznaczył odpowiednimi dla każdego symbolami. Stanął w środku koła i podrapał się po nosie.
– Zaraz, zaraz, jak to było… Murem takal faris? Muram pahnal oris?
Różnica była zasadnicza, bo jedno zaklęcie przywoływało któregoś z małych morskich demonów, a drugie leczyło katar. Arivaldowi bardziej zależało na demonie, zwłaszcza że od lat nie chorował na katar.
– Murem takal faris – powiedział w końcu, przymykając oczy i przywołując Moc.
Sprawa zresztą na tym się nie kończyła. Różdżką należało wykonać skomplikowaną sekwencję ruchów (a jeden błąd mógł popsuć wszystko), po czym wypowiedzieć długą formułę rozkazu, która Arivaldowi jakoś nigdy nie chciała na stałe wejść do głowy. Tym razem jednak wszystko musiało pójść dobrze, bo po chwili coś mokrego pacnęło o podłogę. Mag zobaczył małego zielonego demona omotanego wodorostami i złośliwie patrzącego na niego wyłupiastymi oczami.
– Czego chcesz, sklerotyczny czarodzieju, co? – zaskrzeczał.
– No, no – mag pogroził mu różdżką – bądź grzeczny, bo cię uspokoję. Zaraz, zaraz, jak to było… – Przypominał sobie, w jaki sposób karci się krnąbrne demony.
Demon westchnął głośno.
– Już dobrze, dobrze. Gadaj, czego chcesz. Nie mam czasu siedzieć tu godzinami, nim ty przypomnisz sobie formułkę przymuszenia. Wolę po dobroci. Tylko chciałbym wiedzieć, czy pamiętasz, jak mnie uwolnić od rozkazu.
– Zdaje się, że pamiętam – mruknął niepewnie Arivald.
– Mam nadzieję – odparł zrezygnowanym tonem demon. – No, czego chcesz?
– Sześć okrętów płynie w stronę Wybrzeża – powiedział mag.
– Kiedy tu będą?
– A skąd ja mogę wiedzieć, co ja wróżka jestem? – obraził się demon. – Mogę najwyżej powiedzieć, gdzie są – dodał pojednawczo.
– Właśnie o to mi chodzi.
– Swoją drogą ładny z ciebie czarodziej, skoro musisz mnie wzywać do takiego głupstwa – zauważył nie bez złośliwości demon.
– Trzydzieści dwie mile, ale wiatr słabnie i trzeba omijać skały. W tym tempie będą tu nie wcześniej niż pojutrze. No, zadowolony?
Arivald skinął głową i wyrecytował formułę odejścia. O dziwo, bezbłędnie. Demon zniknął tak szybko, jak się pojawił. Teraz przyszedł czas, aby poważnie zastanowić się nad całą tą niebywałą i zatrważającą sprawą. Mag usiadł na podłodze i w zamyśleniu przeczesał palcami długą brodę. Przez dwa dni można zrobić wiele. Na przykład na szybkim koniu opuścić Wybrzeże i znaleźć się w Górach Iglicowych, skąd już tylko trzy dni drogi do równin. Ale zostawić księżniczkę? Zostawić tylu dobrych, spokojnych ludzi na pastwę czarnoksiężnika? Lecz cóż innego pozostawało człowiekowi, który pochopnie przywdział maskę mędrca i czarodzieja? Przecież nie ma najmniejszych szans w walce z czarną magią! W walce z sześcioma okrętami morskich rozbójników, a na pokładzie każdego z nich co najmniej czterdziestu ludzi! Toż pokonanie tej potęgi było zadaniem nie tylko dla maga, ale i dla solidnego rycerskiego oddziału. Dwa dni. Cóż to są dwa dni! Przez dwa dni nie wezwie się posiłków zza gór ani nie ufortyfikuje zamku. Przez dwa dni nie można zrobić zupełnie nic! A może jednak? W końcu Arivald nie był byle kim. Dowodził oddziałami Wszobrodego, na jego rękach umierał krasnoludzki król. Przeżył masakrę na morribrondzkich bagnach, zasadzki elfów, czary wiedźmiarzy i bagienną trzęsawicę. Czas było obudzić się z długiego i spokojnego snu!
Kiedy otworzył furtkę do ogrodu, zobaczył, że księżniczka właśnie bawi się w chowanego. Poznał to po zaaferowanych minach dworzan i po nerwowym przetrząsaniu przez nich krzaków oraz wpatrywaniu się w korony drzew. Od kiedy księżniczka zaczęła karać najmniej gorliwych w tej zabawie, wszyscy bieganiną i zgiełkiem starali się udowodnić swoje zaangażowanie. Bo księżniczka karać umiała. Dla każdego potrafiła wymyślić coś niezbyt przyjemnego. Hrubelowi Śpiewakowi odebrała na trzy dni harfę, Bomborowi Borsukowi zabroniła przez tydzień jeść ulubiony pasztet z zajęczych języków, Tardowi Wyniosłemu kazała przez cały dzień chodzić w kobiecym czepku, a Magnusowi Pięknowłosemu ścięła loki przy samej skórze. Księżniczka nie była uosobieniem łagodności. Była krnąbrna, złośliwa i pyskata, ale miała złote serce i wszyscy ją kochali.
– O, Arivald – zadyszany Magnus, który nawiasem mówiąc zupełnie idiotycznie wyglądał ostrzyżony na jeża, zatrzymał się obok. – Witaj. Czy nie mógłbyś znaleźć księżniczki? – spytał ciszej, a potem dodał już szeptem: – I tylko mnie powiedzieć, gdzie się schowała?
– Oczywiście, mój drogi – odparł mag. – Nad jeziorem, pod granitowym lwem. W takiej okropnej dziurze. Całą suknię ma ubłoconą.
– Dzięki, panie! – Magnus pognał pędem w stronę jeziora.
Czarodziej uśmiechnął się lekko do siebie. Takie rzeczy jeszcze potrafił. Zaraz jednak spoważniał. Nie było czasu na chichy, śmiechy i zabawy. Nadszedł czas walki!
Księżniczka wracała razem z zadowolonym Magnusem. Zastanawiała się, czy być nadąsaną, czy nie. W dziurze było wilgotno, brudno i ohydnie śmierdziało, ale dotąd nikt tej kryjówki nie odnalazł. A teraz ten Magnus, no! Wydawało się, że to taki niedorajda.
– Dzień dobry, pani – rzekł mag, pochylając głowę.
– O, Arivald! Od dawna tu jesteś? – spytała podejrzliwie.
– Dopiero co nadszedł – zapewnił spiesznie Magnus.
– No, nie wiem – księżniczka uważnie spojrzała na niego. – Coś wolno odrastają ci te włosy – dodała złośliwie.
Magnus się zaczerwienił. Arivald ujął księżniczkę stanowczo pod rękę i poprowadził parkową aleją w stronę zamku. Dał znak dworzanom, aby nie szli za nimi.
– Cóż to się stało? – księżniczka była zdumiona.
– Nieszczęście, pani – westchnął czarodziej.
– Cóżeś znowu sknocił? – spytała beztrosko i nieco złośliwie. Arivald puścił jej słowa mimo uszu.
– Czy słyszałaś, pani, o morskich rozbójnikach pływających okrętami o smoczych łbach?
– Oczywiście, Arivaldzie, ale cóż…
– Płyną tutaj – dokończył mag – w sześć okrętów. Księżniczka umilkła i odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Teraz nie była to już wesoła dziewczynka bawiąca się w chowanego i drocząca ze wszystkimi. Przed Arivaldem stała władczyni.
– Jesteś pewien?
– Tak, pani.
– Kiedy tu będą?
– Za dwa dni, pani.
– Dobrze, wyślę gońców w góry, ogłoszę wici po wioskach. Do pojutrza powinno stanąć z pięćdziesiąt zbrojnych, jak sądzisz?
– Zgadzam się z tobą, pani. Ale razem będziemy mieć tylko setkę mężczyzn umiejących władać toporem czy łukiem. Przeszło dwa razy mniej niż oni. A to są mordercy, pani. Najlepiej wyćwiczeni i najbardziej okrutni mordercy na świecie.
– A twoja magia? Nic nie poradzisz? Teraz trzeba było przejść do najgorszego.
– Płynie z nimi czarnoksiężnik, pani. Mag o potędze tak wielkiej, że nie śnię nawet, by mu dorównać.
– Czarnoksiężnik! – powtórzyła księżniczka i pobladła. – Czy utrzymamy się choć dwa tygodnie w zamku? Wyślę gońców za góry. Mój wuj…
– Nie utrzymamy się, pani – pokręcił głową Arivald. – Kilka dni, może tak, ale nie trzy tygodnie. Bo najmniej tyle potrzeba.
– Cóż robić? – księżniczka splotła nerwowo dłonie. – Czego oni tu chcą? Nie ma u mnie bogatych łupów ani… – spojrzała w twarz maga i umilkła. – Ty wiesz – szepnęła po chwili. – Wiesz, czego chcą, prawda?
– Tak, pani.
– Mów więc!
– Ciebie!
– Mnie… mnie… och, rozumiem. – Ukryła twarz w dłoniach. Znów była tylko małą dziewczynką. Teraz przestraszoną i zapłakaną. Arivald objął ją. Wtuliła głowę w jego ramię.
– Nie płacz, malutka – powiedział czule – ja cię obronię. I kiedy mówił te słowa, święcie w nie wierzył.
Hrenwig Wilk stał na dziobie statku i w milczeniu wpatrywał się w dal. Za sobą słyszał równy łomot wioseł i miarowy, monotonny głos żeglarza podającego rytm. Wiatr zupełnie ucichł, żagle wisiały sflaczałe, więc do Wybrzeża dopłyną dopiero za dwa dni. Hrenwigowi nie podobała się ta cała wyprawa, nie podobał mu się też ten, z którym ubili interes. Może dlatego że Hrenwig jak wszyscy Danskarczycy nie lubił czarnoksiężników i nie ufał im. Zresztą nikomu nie ufał. I pewnie tylko dlatego żył do tej pory. Nigdy nie popłynąłby z własnej woli na Wybrzeże, bo i po co? Okolica uboga, ludzie twardzi, nawykli do topora i oszczepu. Za niewielkie łupy zapłaciłby dużymi stratami. Ale czarownik obiecał im coś, co warte było o wiele więcej niż paręnaście trupów, coś, o czym marzył każdy danskarski rozbójnik. Obiecał im mapę morza wokół Złotej Wyspy, mapę, na której ponoć zaznaczono wszystkie prądy i mielizny. Hrenwig znał wielu, którzy próbowali dotrzeć na wyspę, tyle że żadnego z nich nie widział już potem żywego. A na wyspie, jeśli wierzyć temu, co gadają ludzie, złoto samo pcha się do rąk. Hrenwig cierpiał ostatnio na brak tego kruszcu, więc dał się skusić. Wprawdzie wszyscy czarownicy to chytrusi i oszuści, ale nie głupcy. Długo umiera ten, kto oszukał danskarskiego rozbójnika. A jak nawet ucieknie, świat stanie się dla niego bardzo malutki. Danskar wszędzie ma szpiegów, a krzywda jednego jest krzywdą wszystkich. Hrenwig zacisnął mocno dłonie w pięści. Czarownik dostanie, czego chce, dostanie dziewczynę, ale biada mu, jeżeli nie da mapy. Magia magią, a topór toporem. A Hrenwig miał wielką ochotę sprawdzić, czy czarownicy umierają tak samo jak zwykli ludzie.
Na Wybrzeżu trwały gorączkowe przygotowania. Ściągali już ludzie z niedalekich osad, gońcy pośpieszenie przemierzali kraj, kuźnia pracowała pełną parą, a u mistrza ciesielskiego aż kipiało. Arivald nie był od tego, aby nie spróbować siły swej magii. Ślęczał całą noc i następny dzień nad księgą, rysował jakieś znaki, powtarzał formuły i zaklęcia, wzywał demony. W efekcie nad ranem padał już z nóg, ale miał to, co chciał mieć. Wiedział już, jak wywołać burzę. Co tam burzę, mało powiedziane! Sztorm, cyklon, nawałnicę. Oto do czego doszedł!…
Lecz kiedy stanął na szczycie Wieży Strażników, kiedy po kilku pomyłkach wreszcie puścił w świat straszne zaklęcie, aż zadrżał. Bo na pełnym morzu miał się rozpętać żywioł przerażający w najwyższym stopniu. Próżno jednak Arivald czekał ni – pierwsze czarne chmury, grzmoty i błyskawice.
Czarnoksiężnik Vargaler przerwał na chwilę rozmowę ze sternikiem, popatrzył bacznie w stronę Wybrzeża, uśmiechnął się pod nosem, po czym wyciągnął zza pasa różdżkę, machnął nią kilkakroć w powietrzu, zamruczał coś i wrócił do przerwanego dialogu.
Burza niestety nie nadciągnęła; Arivald, szczerze mówiąc, był rozczarowany. Nie spodziewał się wiele po swoich umiejętnościach, ale liczył, no, chociażby na ulewę i grzmoty. A tymczasem niebo było bezchmurne jak poprzednio i pogoda robiła się iście letnia. Pocieszające było to, że ludzie na plaży dwoili się i troili, a praca paliła im się w rękach. Zresztą nic dziwnego. Nikt nie lubi odwiedzin danskarskich rozbójników.
Vargaler był coraz bardziej zadowolony. Okręty zbliżały się do Wybrzeża. Jeszcze godzina, może dwie i ląd stanie się widoczny. Czarnoksiężnik traktował tę wyprawę nader lekceważąco. Zresztą kogóż było się bać? Nędznego uzurpatora, który liznął jakieś okruchy magii? Vargaler nie zadał sobie nawet trudu, by zajrzeć w kryształową kulę. W końcu nic ciekawego w niej nie zobaczy. A Penszo próbował, i to się czarnoksiężnikowi nawet podobało, bo lubił ludzi upartych. Próbował zrobić burzę, ale Vargalerowi chciało się śmiać na myśl o tym, ilu ważnych elementów brakowało w zaklęciu. Zresztą nie zlikwidował sztormu, tylko wysłał bardziej na wschód, niech tam się martwią.
Wytężył wzrok. Zdawało mu się, że widzi już linię brzegu.
– Dopływamy – doszedł go zza pleców głos Hrenwiga. – Mam nadzieję, że wiesz, co mówiłeś.
– Jestem pewien – odparł czarnoksiężnik. – Jak uzbierają setkę, to chyba będzie cud, ale nie sądzę, by księżniczka chciała bitwy. Zobaczysz, przyjdzie błagać o łaskę.
– Mam nadzieję – mruknął rozbójnik – a poza tym nienawidzę mieć przeciw sobie magów. Wcale mi się nie podoba, że jakiś tam mieszka.
– Bądź spokojny – uśmiechnął się lekceważąco Vargaler. – Jego biorę na siebie.
Hrenwig przyłożył dłoń do czoła i zmrużył oczy.
– Tam stoją ludzie – powiedział lekko zdziwiony, wytężając wzrok.
Czarnoksiężnik wzruszył ramionami.
– Tym lepiej, skoro witają nas na plaży. Wszystko pójdzie szybciej, niż gdyby zamknęli się w grodzie.
– Jest ich dużo – rzekł wolen Hrenwig i spojrzał badawczo w stronę Vargalena.
Czarnoksiężnik zniecierpliwiony, gdyż miał słabszy wzrok od rozbójnika, strzepnął tylko dłońmi.
– Zaraz zobaczymy, co się dzieje – mruknął. – Poczekajmy. Zbliżali się. Wiosła zwolniły rytm i sześć idących łeb w łeb okrętów sunęło jedynie siłą rozpędu. Byli już tak blisko plaży, że widoczny stał się każdy szczegół. No, może nie każdy szczegół, ale wszystko co wydawało się znaczące.
– Oszukałeś nas – warknął Hrenwig, chwytając czarnoksiężnika za ramiona.
Vargaler ogłupiały wpatrywał się w brzeg, na którym w pięciu szeregach długości może tysiąca kroków stali okuci w stal rycerze. Na przedzie widać było łuczników, co najmniej dwustu, a za nimi jeszcze trzystu zbrojnych z toporami, pikami lub mieczami. Tuż przy brzegu wody spoczywały trzy balisty, obok każdej leżał pokaźny stos kamieni.
– Głupcze! – krzyknął Vargaler. – To musi być omam! Hrenwig puścił go na chwilę i przeciągnął spojrzeniem po swoich ludziach, którzy zasępieni i zdumieni przypatrywali się obrońcom Wybrzeża.
– Rób, co chcesz, czarowniku – warknął Hrenwig – ale póki widzę to, co widzę, żadna łódź nie dobije do plaży.
Vargaler wyciągnął zza pasa różdżkę, machnął kilkakroć, wymamrotał jakieś zaklęcie, ale pięciuset wojowników jak stało, tak stało. Łucznicy szukali sobie najdogodniejszych miejsc, obsługa balist układała kamienie, a siwobrody starzec chodził między rycerzami.
– Nic nie rozumiem – potrząsnął głową czarnoksiężnik. – Przecież nie mogli zdążyć wezwać posiłków zza gór.
– Słuchaj, czarowniku! – Hrenwig oparł się o reling. – Nie boję się tych ludzi i chętnie bym przejechał im po karkach. Zwłaszcza że mogą to być przebrane kobiety, stąd przecież nie widać dobrze. Ale ciekaw jestem, z kim podbiję Złotą Wyspę, jak mi tu wytną połowę załogi. Wymyśl coś, mądralo.
Vargaler w zdenerwowaniu wzruszył ramionami.
– No, zrób coś – rzucił ponaglająco rozbójnik. – Burzę, ogień. Sam chyba wiesz najlepiej.
Czarnoksiężnik po raz kolejny zadumał się nad niewiedzą ludzi. Czy oni sądzą, że burza to tak jak pstryknąć palcami? Nad dobrą burzą należy siedzieć ładne pół dnia, a i wtedy nie zawsze wychodzi. Żeby jeszcze stali w lesie, ale tutaj? Co on ma palić? Piasek? Wodę? Też pomysł! Vargaler uznał, że czas użyć kryształowej kuli. Wygrzebał ją ze swego wora, zasłonił palcami przed rozbójnikiem i po chwili wiedział już wszystko. Tylko stu, może stu dziesięciu ludzi stało na brzegu. Reszta, ci w dalszych szeregach, to zręcznie wykonane manekiny w drewnianych zbrojach pomalowanych błyszczącą farbą. Pierwsze szeregi, kręcąc się i przemieszczając, sprawiały dla patrzącego z oddali wrażenie, iż cała plaża pełna jest ruchu. Vargaler uśmiechnął się triumfująco.
– To atrapy – powiedział radośnie. – Naprawdę jest ich tylko stu.
– Pokaż! – Hrenwig odepchnął go od kuli. – Nic w niej nie widzę – warknął.
– Tylko ja potrafię w nią patrzeć – odparł wyniośle Vargaler – ale wierz mi, możemy atakować.
Hrenwig nie był człowiekiem głupim. Zresztą gdyby był głupi, nie przeżyłby tyle lat jako hovding danskarskich rozbójników. Nie miał co prawda pojęcia, w jaki sposób liczba obrońców sięgnęła tak zawrotnej wysokości, ale nie podejrzewałby nikogo będącego przy zdrowych zmysłach, żeby budował na plaży sztucznych ludzi. Przecież na Wybrzeżu wiedziano, iż przypływa czarnoksiężnik, a jego nie próbowano by nabierać na tak prymitywną sztuczkę. Teraz oczywiście Vargaler chce walki, ale przecież jemu nie zależy, czy przeżyje ją dwustu rozbójników, czy żaden. Żaden to nawet lepiej, bo nie trzeba będzie nikomu dawać mapy. Hrenwig był za szczwanym lisem, aby złapać się w pułapkę.
– Ręczę – powiedział Vargaler – że trzy ostatnie szeregi to tylko imitacja, balisty zresztą z pewnością też. Uwierz mi.
Hrenwig dał znak dłonią i łódź z lewej pomknęła w stronę brzegu.
– Zobaczymy – mruknął absolutnie nieprzekonany.
Kiedy okręt był całkiem niedaleko i czarnoksiężnik zaczynał się już triumfalnie uśmiechać, nagle balisty jęknęły. Huragan kamieni uderzył w łódź, która wprawdzie zdołała umknąć, ale Hrenwig dobrze widział kilku swoich ludzi leżących na pokładzie.
– Idioto! – Oczy rozbójnika pałały gniewem. – Atrapa, co? Sztuczka, imitacja? Brać go, chłopcy! – ryknął nagle.
Czarnoksiężnik zajęczał w żelaznych ramionach żeglarzy. Nim zdołał uczynić choć ruch, związali mu linami ręce i nogi.
– Przeklnę was – zaczął. – Rzucę taki urok, że nigdy…
– Zatkać mu gębę! – rozkazał Hrenwig.
Popatrzył na omotanego czarnoksiężnika i podrapał się po głowie. W gruncie rzeczy jak na danskarskiego pirata był dość uczciwym człowiekiem, ale magów serdecznie nienawidził.
– Odpływamy – zadecydował – a ty, łotrze – zwrócił się do Vargalera – opowiesz wszystko, co wiesz o tej mapie. Bo jeśli nie – zawiesił głos i spojrzał na załogę – to już od dawna chcę usłyszeć, jak śpiewa przypiekany czarownik.
Odpowiedział mu rechot rozbójników. Łodzie płynęły na pełne morze.
Na zamkowy podwórzec wyniesiono stoły, suto zastawiono je jadłem i napojami. Zarżnięto wiele krów, świń, mnóstwo kur, kucharze księżniczki pracowali jak w ukropie przez cały dzień. Wytoczono beczki dobrego, marcowego piwa, a księżniczka kazała nawet sięgnąć po dwustuletnie wino trzymane na specjalne okazje. Okazja była przecież jedyna w swoim rodzaju. Wybrzeże odparło Danskarczyków i w dodatku czarnoksiężnika! Będzie co opowiadać dzieciom i wnukom, będzie czym zadziwiać przyjezdnych. Teraz goście jeden przez drugiego chełpili się, co kto zrobił dla wspólnej sprawy. Ten krzyczał, że najlepiej i najszybciej ciosał drewniane zbroje, ów twierdził, że gdyby nie hełmy, które zrobił, to kto wie, co by się stało, tamten na odmianę uważał, że zwycięstwo Wybrzeże zawdzięcza zręcznemu pomalowaniu sztucznych pancerzy. Najgłośniej wydzierali się otoczeni zachwyconymi dziewkami Magnus i mistrz Borhan. Oni bowiem doprowadzili do ładu stare i nieużywane od lat balisty, oni postarali się, aby były zdolne oddać choć jeden strzał.
O Arivaldzie nikt nie wspominał. Ale nie z niewdzięczności. Po prostu dla każdego było zupełnie jasne, że właśnie mag uratował Wybrzeże, a oni wszyscy mogli się spierać tylko o to, kto najlepiej wykonywał jego polecenia. Teraz wpatrywano się w niego z nabożnym szacunkiem, uważnie słuchano każdego słowa, które raczył wypowiedzieć, jego opinię uważano za ostateczną, a o tym, by kto go poklepał po ramieniu, huknął pucharem w jego puchar, czy poprosił o zrobienie kilku niewinnych czarodziejskich sztuczek, nie było nawet mowy.
Arivald odszedł od stołów, od rozbawionych i pijanych ludzi. Plażą doczłapał do własnego domu i raz jeszcze rzucił tylko okiem na groźnie stojące zastępy drewnianych rycerzy. Usiadł za stołem i rozłożył Księgę Czarów. Czuł przepełniającą go Moc. Kiedy uczyni to, co zamierzał od dawna, wtedy będzie naprawdę magiem. Potężnym magiem Arivaldem.
Księżniczka była niewyspana, choć dawno minęło południe, ale na prośbę Arivalda wyszła z sypialni.
– Co tak wcześnie? – spytała ziewając.
– Mam dla ciebie prezent, pani – odparł dumnie mag.
– Prezent? – zainteresowała się księżniczka, zapominając o senności.
– Tak, pani. – Czarodziej położył na stole dwa niewielkie kamyki. – One zamienią się w to, o czym zawsze marzyłaś.
– Brylantowe kolczyki! – klasnęła w dłonie księżniczka.
– Otóż to – stwierdził z godnością Arivald.
– Poczekaj, zawołam wszystkich! – krzyknęła księżniczka i już wypadła z komnaty wołając: – Magnusie, Hrubelu, Tordzie, Bomborze!
Kiedy zjawili się na rozkaz, księżniczka obwieściła:
– Arivald stworzy dla mnie brylantowe kolczyki. Tylko mają być duże – zastrzegła.
Wszyscy zastygli w podziwie, z szacunkiem wpatrując się w skupioną twarz maga i w jego uniesioną różdżkę.
– Marraris, develtos, sambargo! – krzyknął Arivald, po czym wykonał kilka skomplikowanych ruchów i stuknął różdżką w kamienie. Błysnęło, pod sufit podniósł się dym, a kiedy opadł, obecni ujrzeli siedzącą na stole wielką ropuchę. Wyjątkowo wielką i wyjątkowo paskudną.
– Oj! – pisnęła zaskoczona księżniczka.
Dworzanie na chwilę zamarli, jakby zmienili się w posągi, a wreszcie gruchnęli potężnym śmiechem. Bombor aż się zatoczył i wpadł pod stół. Ropucha uciekła.
Arivald zwiesił głowę i wolno schował różdżkę za pas. Chciał odwrócić się i odejść, kiedy księżniczka rzuciła mu się na szyję i ucałowała w policzek.
– Przecież właśnie takiego cię kochamy – szepnęła.
Spojrzał po twarzach dworzan i uśmiechnął się. Był pewien, że następnym razem nikt nie będzie się bał stuknąć z nim pucharem ani poklepać po ramieniu. Dzieci znów poproszą o czarodziejskie sztuczki. A to przecież było najważniejsze na świecie.