– Zawróć, zawróć! – szepnęło drzewo. Lea od wróciła się gwałtownie.
– Kto to mówi? – spytała drżącym głosem. Drzewo roześmiało się złośliwym, suchym śmiechem.
– Umrzesz, umrzesz, umrzesz…
Lea pobiegła przed siebie, jedną dłoń opierając na rękojeści noża, a drugą rozgarniając malinowe krzewy, które bujnie zarastały ścieżkę. Całe ręce miała już pokłute, czuła, że krwawi jej policzek draśnięty ostrym kolcem. Serce łomotało jak oszalałe, jakby chciało wyrwać się z piersi, trzepotało gdzieś w gardle, dławiło i dusiło.
– Boże, Boże, pomóż! – szeptała, chłostana malinowymi cierniami. – Ja muszę dojść.
Potknęła się na korzeniu skręconym jak odrąbane ludzkie ramię. Upadła, a przenikliwy ból w lewym nadgarstku wyrwał z jej ust jęk. Drzewa stały nad nią pochylone, jak brunatnozielone olbrzymy o zeschłych, zastygłych w gniewnym grymasie twarzach. Dziewczynie zdawało się, że wyciągają w jej stronę konary niczym starcze, zniszczone reumatyzmem ramiona.
– Umrzesz! – pisnęła czarno-pomarańczowa jaszczurka i przemknęła obok jej policzka.
Lea rozpłakała się i wtuliła twarz w ziemię, aby nie widzieć i nie słyszeć już nic. I nagle kątem oka zobaczyła but. Duży męski but z krawędziami podkutymi metalem. Ale nie miała siły, by krzyczeć, nie miała nawet siły, by przestraszyć się jeszcze bardziej.
– Moje dziecko – usłyszała czyjś głos – a cóż to za pomysły, aby zapuszczać się do Cudakowego Lasu?
Jakaś silna dłoń ujęła ją pod ramię i bez wysiłku uniosła. Lea podniosła oczy. Zobaczyła siwego, barczystego mężczyznę o skołtunionej brodzie i wielkim jak kartofel nosie. Mężczyzna był ubrany w skórzany kaftan oraz wełniany płaszcz, w ręku trzymał gruby kij podbity żelazem.
– Co tu robisz, dziecko? – spytał, a jego przenikliwe niebieskie oczy spoglądały bardzo, bardzo uważnie.
– Szukam Cudaka, panie – szepnęła i otarła krew z ust. – I tak się boję!
Rozejrzała się szybciutko wokół i zdumiona dostrzegła, jak daleko są najbliższe pnie. Teraz wyglądały zwyczajnie, nie było w nich nic podobnego ani do olbrzymów, ani do sękatych ramion. Ale strach ucichł tylko na moment. W każdej chwili był gotowy pojawić się znowu.
– Szukasz Cudaka – zdziwił się mężczyzna. – Mój Boże, a czyż nie masz nic lepszego do roboty? Chodź, moje dziecko, odprowadzę cię na skraj lasu. To niedobre miejsce dla młodej panienki. Młoda panienka nie powinna słuchać tego, co mówią drzewa i jaszczurki. Zwłaszcza że czasem przestają mówić, a zaczynają brzydkie zabawy.
– Nie wrócę – szarpnęła się Lea, ale dłoń nieznajomego była bardzo mocna. – Muszę znaleźć Cudaka.
– A po cóż to? – spytał siwobrody.
– Mój ojciec i brat zaginęli w lesie. Wszyscy mówią, że Cudak ich porwał. Czy wiesz, co Cudak robi z ludźmi, panie?
– Przemienia w drzewa albo kamienie – odparł siwobrody – albo w różne inne rzeczy. Jak chcesz nakłonić Cudaka, aby ci ich oddał?
– Nie wiem. – Lea się rozpłakała. – Och, mój Boże, nie wiem. Ale zrobię wszystko, czego zażąda. Czy ty znasz Cudaka, panie?
– Znam bardzo dobrze.
Nagle Lea przeraziła się jak jeszcze nigdy w życiu. Domyśliła się, że oto ma przed sobą tego, do którego zmierzała. Cudaka z Cudakowego Lasu. Ale mężczyzna roześmiał się szczerze.
– Nie, moje dziecko. Nazywam się Arivald i jestem magiem z Wybrzeża. Słyszałaś kiedyś o Wybrzeżu?
Lea skinęła głową.
– To bardzo daleko stąd – powiedziała.
– Przybyłem tu, aby odwiedzić Cudaka, gdyż znamy się z dawnych lat.
– Naprawdę jesteś prawdziwym magiem, panie? Prawdziwym czarodziejem z Tajemnego Bractwa w Silmanionie? Dlaczego nie masz więc szaty haftowanej w srebrne gwiazdy, spiczastego kapelusza, różdżki, Księgi Czarów i kryształowej kuli?
– Cóż, na maga nie wyglądam, prawda? – zaśmiał się Arivald.
– Mam w torbie Księgę Czarów i kryształową kulę, a tu różdżkę – poklepał się po pasie i Lea dopiero teraz zauważyła, iż z niewielkiego futerału wystaje kościana rączka. – A co do haftowanej szaty i kapelusza… Myślisz, dziecko, że to wygodny strój na leśne wycieczki?
Lea przez chwilę zastanawiała się nad jego słowami.
– Czy przybyłeś, aby zabić Cudaka? – zapytała w końcu i leciutko zadrżała.
– Skąd ten pomysł? – obruszył się Arivald. – Chcę mu wytłumaczyć, że nie postępuje zbyt ładnie i jeżeli nie obieca poprawy, zmuszę go, aby pojechał ze mną do Silmaniony wytłumaczyć się przed Radą Czarodziei. Nie można ludzi zamieniać w drzewa czy kamienie.
– Zmusisz go? – nadzieja wypełniła serce Lei. Oto ktoś, kto nie boi się Cudaka i mówi o nim jak o niegrzecznym dziecku.
– Zapewne nie będzie to łatwe, bo choć był moim uczniem, jest zdolnym czarodziejem. Może i zdolniejszym niż ja – dodał w zadumie.
Leę znowu ogarnęła czarna rozpacz.
– No dobrze, moja droga. Chodźmy więc. Chata Cudaka jest już całkiem niedaleko. Wytrzymasz?
– Tak, panie.
– Możesz zobaczyć tam rzeczy, które niezbyt ci się spodobają – rzekł Arivald dobrze znający poczucie humoru tego, który kazał się nazywać Cudakiem z Cudakowego Lasu.
– Pójdę! – wykrzyknęła Lea. – Choćbym miała trupem paść na miejscu!
– No cóż – uśmiechnął się Arivald – nie ma potrzeby tragizować. Chodź.
Mag szedł pierwszy i Lea była zdumiona, iż malinowe krzewy zdawały się usuwać z jego drogi. W każdym razie nie zauważyła, aby musnęła go choć jedna gałązka. Kiedy wyszli zza zakrętu, zobaczyli przed sobą tabliczkę.
„Tu mieszka Cudak z Cudakowego Lasu” – przeczytała Lea z pewnym trudem i rozejrzała się na boki.
Zaraz potem pojawił się następny znak.
„Pamiętaj, NIE byłeś zaproszony” – głosił napis.
– No, jesteśmy naprawdę blisko – obwieścił Arivald, a Lea poczuła się jak przed wizytą u kowala, który miał zaradzić na bolący ząb.
„Kto pójdzie dalej, zostanie zjedzony!” – ostrzegał kolejny napis wymalowany czerwonymi błyszczącymi literami.
Arivald objął Leę i poczuł, że jej ramiona drżą jak w febrze.
– Nie bój się, dziecko. To takie żarty.
„To BYŁO ostatnie ostrzeżenie” – przeczytała Lea i w tej samej chwili na ścieżce przed nimi stanął smok.
Wielki karmazynowy smok. Z nozdrzy buchały mu kłęby dymu, z gardzieli powoli wydobył się ryk. Ryk tak przeraźliwy, aż Arivaldowi przez moment wydawało się, że ogłuchnie. Jedną ręką mocno przytrzymał dziewczynę, bo nie był pewien, czy zechce mdleć, czy uciekać, a drugą wyszarpnął zza pasa różdżkę. Smok zionął pod niebo ogniem.
– Meangil massumo xanath! – krzyknął czarodziej, kreśląc różdżką Prawdziwy Łuk.
Smok zniknął.
– Tego już za wiele, Cudaku – rzekł gniewnie Arivald. – Naprawdę mnie rozzłościłeś.
– Umrzesz, um… – zaskrzypiało drzewo.
– Och, zamknij się – warknął mag.
Pogłaskał Leę po policzku, a ona wtuliła się w jego płaszcz.
– Pogromca Smoków – szepnęła jeszcze trwożnie, ale już z podziwem.
Arivald uśmiechnął się i uniósł głowę. Zaledwie o trzy kroki przed nimi stał Cudak. Stał i uśmiechał się złośliwie.
– Obrzydlistwo – mruknął Arivald, a Lea pisnęła i znowu schowała głowę w płaszcz maga.
Bo Cudak rzeczywiście wyglądał obrzydliwie. Twarz koloru zeschniętej kory, pomarszczona i złuszczona, nos jak zagięty konar, a zamiast włosów rudobrązowe liście. Jedno oko miał zielone, drugie pomarańczowe, oba zaś ciągle na przemian mrugały, co dawało naprawdę niesamowity efekt.
– Powinieneś się wstydzić – powiedział Arivald i wymruczał Piąty Czar Hyalla z Zapewnieniem Trustowym.
Teraz zobaczył przed sobą już nie Cudaka, lecz dobrze znaną postać czarodzieja Galladrina. Galladrin miał złote włosy, duże błękitne oczy i jasną cerę. Jak zwykle ubierał się w dobrany do koloru oczu kubrak ze złotym pasem, u którego nosił sztylet z rękojeścią w kształcie smoczej głowy.
– Witaj, Panienko – powiedział Arivald i Galladrin od razu się rozzłościł.
– Zabroniłem raz na zawsze, aby mnie tak nazywano – rzekł wyniośle.
Lea ostrożnie wychyliła głowę spod płaszcza Arivalda. Ona nadal widziała Cudaka, ale była zdumiona, że nie doszło jeszcze do walki. Spodziewała się zaklęć. Kul ognia, stożków lodu, ścian mgły, może nawet tego, że magowie zmienią się w potwory. Spodziewała się burzy i hałasów i wezwania demonów. Ale tego się nie spodziewała.
– Zjesz ze mną obiad? – spytał Galladrin.
– Z przyjemnością – odparł Arivald.
– A to kto? – Galladrin wskazał Leę. – Co ona taka poszarpana? Ach, ty stary zbereźniku, nie mogłeś poczekać, aż dojdziecie do mnie, tylko musiałeś to robić w lesie?
– On zabił twojego smoka! – krzyknęła Lea. – Poddaj się!
– Szczerze przyznaję, że nieudolnie zrobiłem tę halucynację – roześmiał się Galladrin. – Chodźcie.
Chata Galladrina stała pośrodku niedużej polany, obok przyczaiła się rozchwierutana szopa i pieniek na drzewo z wbitą siekierą.
– Śmierć, śmierć! – wrzasnęła siekiera.
– Bardzo niesmaczne – skwitował Arivald.
– Cóż, każdy musi mieć swoje drobne radości – stwierdził filozoficznie Galladrin, nie precyzując, czy chodzi mu o siekierę, czy o samego siebie. Weszli do środka. Na kuchni buzowało coś w rondlach, wokół rozchodził się aromatyczny zapach. – Zupa grzybowa i kotlety z kani – zapowiedział, przestawiając rondle.
– Nadal nie jadasz mięsa?
– Oczywiście, że nie. Każde stworzenie ma prawo do życia.
– Na przykład grzyby – dodał złośliwie Arivald.
– Mój drogi – uniósł się Galladrin – nieśmiertelny Pantaleon Poliwajtes w swojej pracy „O odczuwaniu” dawno udowodnił, iż…
– Dobra, dobra – przerwał niegrzecznie Arivald – dawaj te grzyby. Grzyby nie mają co prawda żadnych wartości odżywczych i są ciężkostrawne – wyjaśnił Lei – no ale na bezrybiu i rak ryba.
Usiadł na ławie, a Lea przezornie wcisnęła się pomiędzy niego a ścianę. Z lękiem przyglądała się krzątającemu przy kuchni Cudakowi.
– Nie mógłbyś się odmienić? Widzisz, że dziewczyna się boi.
– A kto ty w ogóle jesteś? – spytał Leę Cudak. Jego oczy zamrugały szczególnie groźnie.
Arivald sapnął z niezadowoleniem.
– Jestem Lea, panie Cudaku, i przyszłam prosić, abyś uwolnił mojego tatę i brata – wyrecytowała szybciutko i jeszcze mocniej przylgnęła do Arivalda.
– Ach, to tak. A ciebie pewnie przysłali z Bractwa. – Galladrin surowo spojrzał na starego czarodzieja. – Mogłem się spodziewać, że to nie jest towarzyska wizyta.
– Masz zwolnić zaklęcia. – Arivald wymierzył palec w Cudaka. – Jak śmiesz zamieniać ludzi w drzewa i kamienie? Mistrz był bardzo rozgniewany, kiedy się o tym dowiedział. Poza tym powinieneś wiedzieć, że stosowanie tak silnej magii może poważnie zaszkodzić twojemu zdrowiu! Choć zdaję sobie sprawę, że zważywszy na twoją słynną koncentrację, mogłeś niezbyt uważnie uczestniczyć w zajęciach.
– A jeśli nie zwolnię zaklęć?
– Będę zmuszony odprowadzić cię na sąd Bractwa.
– To ciekawe… Jak ty to sobie wyobrażasz? – Galladrin uśmiechnął się złośliwie.
– Mój drogi, jestem tu w oficjalnej misji i jeżeli odmówisz, czy nawet mnie pokonasz, Bractwo nigdy ci tego nie wybaczy. Wcześniej lub później przyślą kogoś innego. Dodam, że sam poprosiłem o tę misję, bo początkowo miał jechać Velvelvanel, a on zrobiłby z ciebie kotlety i to, sam wiesz, jeśli trzeźwo oceniasz własne umiejętności, bez najmniejszego trudu.
– Palą las – powiedział Galladrin. – Całe olbrzymie obszary. Tłuką bobry, co pomijając aspekt moralny, spowodowało rozchwianie gospodarki wodnej. A ja lubię bobry – przymrużył porozumiewawczo oko – w każdej postaci. Czy nie rozumiecie, mieszczuchy z Silmaniony – kontynuował znowu poważnie – że ja ich chronię przed nimi samymi? Ostatnio mieli pomysł, by zmienić koryto rzeki i wykopać sztuczny staw. Wyliczyłem, że dzięki temu przemieniliby w pustynię ładnych parę kilometrów łąk i pól. I niedługo zdychaliby z głodu albo musieli się przenieść gdzieś indziej. Ale jak kilku zmieniłem w kamienie, zaraz się uspokoiło. Nikomu nie zaszkodzi, gdy parę lat czy miesięcy pobędzie w zmienionej formie. Przynajmniej mają czas na przemyślenie błędów. Poza tym mistrz Chałates Srebrnogórzec zawsze twierdził, że zmiana formy zewnętrznej sprzyja wewnętrznemu rozwojowi.
– Co za demagogia! – obruszył się Arivald. – Nienawidzę, kiedy ktoś wyrywa twierdzenia z kontekstu. Poza tym, znając twój poziom umysłowy, ręczę, że nigdy nie doczytałeś do końca traktatu „O zmianie”.
– Wypraszam sobie!
– Mój drogi, nie zapominaj, że przez trzy lata miałem przyjemność – mocno zaakcentował ostatnie słowo – być twoim nauczycielem i przyznam, że rzadko kiedy spotyka się osobników tak odpornych na wiedzę.
– Może więc mały sprawdzian sił? – policzki Galladrina pokryły się purpurą.
– Czemu nie – burknął gniewnie Arivald i wstał z miejsca, wymachując swoim okutym żelazem kijem.
– Chwileczkę! – Galladrin cofnął się pod ścianę. – Czy nadal potrafisz złamać w ręku podkowę?
– Nadal – ponuro odparł mag.
– A czy nadal podrzucasz trzydziestopudowy worek?
– Tak.
– W takim razie traktuj moją propozycję jako niebyłą – powiedział Galladrin wesoło – i porozmawiajmy jak przyjaciele.
– A co z nią? – wskazał Leę Arivald. – Zabrałeś jej ojca i brata. Nie wstyd ci?
Galladrin wzruszył ramionami.
– Wszystko kosztuje – powiedział – bardzo mi przykro, ale takie jest życie. Każda rewolucja wymaga ofiar.
– Ilu ich tam przemieniłeś?
– Kilkunastu. Ale część już wypuściłem. Arivald gwizdnął.
– Masówka – powiedział. – To chyba przesada. Musisz wypuścić resztę.
– Mowy nie ma! I nie strasz mnie Velvelvanelem. Też coś. Przysłać do mnie tego starego nekromantę. Co to w ogóle za pomysł? Wcale nie jestem pewien, kto komu da radę, jak przyjdzie co do czego. Oczywiście, że nie będę ich trzymał zbyt długo – dodał łagodniej, widząc, że palce Arivalda znów zacisnęły się na kiju – należy umiejętnie stosować bat i marchewkę.
– To są amoralne metody. Co za bzdury gadasz o rewolucji, ofiarach, bacie i marchewce? Dziwię się, że nie mogłeś wymyślić czegoś bardziej finezyjnego. Jesteś w końcu absolwentem Akademii! Który to byłeś na roku? Przypomnij mi…
– Skosztuj może zupy – uśmiechnął się wdzięcznie Galladrin, który nie chciał sobie przypomnieć. A poza tym był przekonany, iż Arivald doskonale to pamięta.
Arivald skosztował zupy.
– Co za paskudztwo – powiedział – zdecydowanie za dużo soli i za dużo wody.
– Niezwykle uprzejmie z twojej strony – kwaśno odparł Galladrin.
– Nigdy nie miałem zaufania do wegetarian. Jest w tym coś z choroby umysłowej. Powiem więcej, coś z…
– Nie pozwolę, aby w moim własnym…
– Panie Cudaku, co z moim tatą i bratem? – ośmieliła się przerwać im Lea i silniej przytuliła się do Arivalda.
– A co mi dasz w zamian za ich wolność? – Cudak spojrzał na nią z uwagą, a Galladrin mrugnął do Arivalda.
– Wszystko czego zażądasz – odważnie odparła Lea, ale Arivald czuł, jak drżą jej dłonie.
– A więc dobrze, Leo – podniósł głos Cudak, a z uszu spłynęły mu kłęby błękitnego dymu. – Ty zostaniesz tu zamiast nich i będziesz moją żoną.
Lea zakrztusiła się zupą.
– Ga-lla-dri-nie – wycedził Arivald – nie posuwaj się za daleko. Czy chcesz, abym powtórzył Velvelvanelowi, że nazwałeś go starym nekromantą? A mistrzowi szepnął, iż wspominasz o rewolucji?
– Zgadzam się – powiedziała Lea cicho i spuściła wzrok. – Zrobię wszystko, aby ich ocalić. Na pewno masz dobre serce, panie Cudaku, tylko potrzeba ci miłości. Zostanę z tobą.
– Nienawidzę bajek – warknął Galladrin. – Patrz, Arivaldzie, co za oklepane schematy. Pobliska znachorka ciągle leczy z parchów dziewczęta, które zbyt intensywnie całują żaby. Mój Boże, ja już nie mam siły do tego wszystkiego. Chciałbym zamieszkać w mieście, wieczorem chodzić do teatru i na przyjęcia, mieć własnego krawca i piwniczkę ze stuletnimi winami. Chciałbym studiować dzieła z silmaniońskiej biblioteki i pogrążyć się w atmosferze nauki i uduchowienia… – Galladrin wzniósł oczy do nieba, starając się wywołać przekonujący obraz uduchowienia.
– Chcesz mnie rozśmieszyć? – burknął Arivald i pogłaskał Leę po włosach. – Nie bój się, moje dziecko. On tylko żartował. Uwolni ich tak czy inaczej.
I wtedy usłyszeli głos sprzed drzwi.
– Wyłaź, ohydny Cudaku! Wyłaź przed chatę i skosztuj błysku mego ostrza.
– Znowu! – westchnął Galladrin smętnie. – To już trzeci rycerz w tym miesiącu. A w dodatku nie umie nawet poprawnie mówić. Co za upadek obyczajów. Kiedyś wyzwanie na pojedynek było istnym popisem poetyckim, a teraz co? Skosztuj błysku mego ostrza. Jakież to niskie.
Pstryknął palcami i zamienił się w chimerę. Rozdziawił paszczę najeżoną ociekającymi jadem kłami.
– Śmierć!!! – wrzasnął tak, że Arivald myślał, iż pękną mu bębenki. Lea dawno była pod ławą.
Wyskoczył na zewnątrz, a Arivald powoli wyszedł za nim. Lecz kiedy stanął w progu, zaniepokoił się, na polanie bowiem stał potężny rumak w czarnym czapraku, a na jego grzbiecie siedział kobold w długiej po łydki kolczudze, z czterostopowym mieczem w dłoni. Galladrin cofnął się. Czarodzieje nie potrafią wpływać ani na trolle, ani na koboldy. Toteż kobold od razu ujrzał Galladrina w jego prawdziwej postaci.
– Zginiesz, magu – rzekł i zakręcił młyńca mieczem – z ręki Assvihawera syna Tssymaxa. Zawieszę u boku twą czaszkę i…
– Cholera! – Galladrin zamierzał rzucić szybko Czar Gaussa, ale nim zdążył się przygotować, kobold bodnął konia ostrogami i już był tuż przy nim. Uznał, że potem dokończy historię czaszki Galladrina. Mag przetoczył się pod końskim brzuchem i wypuścił z dłoni różdżkę.
– Ha! – ryknął kobold, spinając rumaka.
Arivald uznał, że czas wejść do akcji. Skoczył w stronę napastnika, chwycił jego konia przy pysku. Uchylił się przed ciosem koboldziego miecza i grzmotnął jeźdźca kijem w potylicę. Kobold jęknął i spadł z siodła. Arivald uklęknął mu na piersi, chwycił za gardło. Kobold machnął pięścią w okutej stalą rękawicy, ale czarodziej zatrzymał cios. Kobold wrzasnął, kiedy chrupnął mu nadgarstek.
– Magia magią, a siła siłą – mruknął niezdyszany nawet Arivald i walnął kobolda otwartą dłonią w głowę.
Assvihawer syn Tssymaxa zrozumiał, że nie ma się co stawiać.
– Broń, zbroja i koń zostaje, a ty do domu – rozkazał Arivald. Kobold pojękując zdjął kolczugę i pas.
– Spotkamy się jeszcze – warknął masując nadgarstek i zniknął w lesie. – I zawieszę u boku twoją czaszkę! – ryknął zza ściany drzew.
Galladrin stanął obok Arivalda.
– Jestem twoim dłużnikiem – rzekł, ocierając krew z twarzy. – Mój Boże, zawsze o twojej sile krążyły legendy, ale nigdy nie widziałem cię w walce. Żebyś ty miał takie zdolności magiczne, jaką masz krzepę!
– Skoro jesteś moim dłużnikiem, to słuchaj teraz… – powiedział Arivald.
Weszli do chaty, Galladrin już we własnej postaci, ale w kolczudze kobolda i z mieczem w dłoni. Kolczuga, co prawda, sięgała mu zaledwie do pasa, ale i tak robiło to imponujące wrażenie. W każdym razie z pewnością robiło to wrażenie na kimś, kto miał nikłe pojęcie o tym, jak powinien wyglądać prawdziwy rycerz.
– A gdzie Cudak? – Lea patrzyła na nich, jeszcze przerażona wspomnieniem o chimerze.
– Nie ma Cudaka – obwieścił uroczyście Arivald. – Ten oto rycerz zwyciężył go w uczciwej walce i wygnał. Ale zostanie tu, aby się wami opiekować, aby nigdy już Cudak nie śmiał powrócić do Cudakowego Lasu. A ja odczaruję tych, co zostali zaklęci przez Cudaka.
– Och, jesteście ranni, panie – szepnęła nieśmiało Lea i krajem rękawa otarła krew z policzka Galladrina.
Po kilku dniach Arivald był już w drodze do Silmaniony, aby zameldować Wielkiemu Mistrzowi Harbularerowi o wykonaniu zadania. Zatrzymał się w karczmie przy gościńcu i nim położył się spać, zdążył jeszcze wysłuchać pieśni o Cudaku z Cudakowego Lasu, Pogromcy Smoków (smok nosił imię Halucacja) Arivaldzie i Nieustraszonym Rycerzu. Wysłuchał jej trzykrotnie, gdyż była to pieśń niezwykłej piękności. Arivald dorobił się w niej, co prawda, spiczastego kapelusza, płaszcza haftowanego w srebrne gwiazdy oraz „oblicza pełnego mądrości i dostojeństwa”, ale uznał, że w poezji niekonieczna jest nadmierna dbałość o szczegóły.
– I oto cała historia – rzekł Arivald. – Teraz naprawdę chciałbym już wrócić na Wybrzeże.
Wielki Mistrz Harbularer, Pan Czarnej Różdżki i Władca Tysiąca Zaklęć, pogładził się wolno po brodzie.
– Cała? – spytał nieco kpiąco. – Naprawdę cała, dostojny Arivaldzie?
Arivald westchnął.
– Nic nie ujdzie twojej przenikliwości, Mistrzu. No dobrze, ślub był dwa dni później. To bardzo piękna dziewczyna.
– A więc wszystko się dobrze skończyło – powiedział Harbularer, nalewając wina do kielichów. – Wypijmy.
– Za co?
– Za bajki. Wypili.
– No to wracam na Wybrzeże – sapnął Arivald i podniósł się z krzesła.
– Chwileczkę, Arivaldzie. Doszły mnie słuchy, że komesowi Berbezzy niezbędna jest pomoc Bractwa. A ponieważ nie mam akurat nikogo wolnego…
– Ty naprawdę nie znasz słowa „wakacje” – westchnął Arivald i napełnił sobie kielich – ale nim wyjadę, każ przyjść tu swemu minstrelowi. W drodze słyszałem pewną zajmującą pieśń i myślę, że powinien ją włączyć do swego repertuaru. Powiedziałbym nawet: koniecznie włączyć.