Nie wszystko złoto, co się świeci

(i na odwrót)


Arivald usłyszał skrzypnięcie drzwi i potem kroki. Od razu poznał młodego Sangwaniasza, może po tym charakterystycznym szuraniu podeszwami, a może po cichutkim sapaniu, gdyż Sangwaniasz cierpiał, jak każdego lata, na alergiczny katar. Ale czarodziej nie uniósł głowy znad książki. Coraz bardziej znudzony i zniecierpliwiony pozwolił, aby młodzieniec stał za jego plecami.

– Hm, hm – chrząknął Sangwaniasz.

Arivald bardzo powoli zaznaczył stronę zakładką i zamknął księgę. Potem odwrócił się w stronę gościa.

– Dawno cię nie widziałem – rzekł chłodnym tonem.

– Wczoraj – zdziwił się Sangwaniasz. Arivald spojrzał na niego spod ciężkich powiek. Sangwaniasz miał często kłopoty i często przychodził po radę do czarodzieja. Częściej niż często. Zawsze.

– Tyle rzeczy się wydarzyło! – zakrzyknął młodzieniec. – Gdybyś tylko wiedział!

Arivald z żalem spojrzał na księgę. Zapowiadało się rozstanie z nią na dłużej. Sięgnął po karafkę i nalał sobie kieliszek wina. Wino było pyszne, aromatyczne, z zeszłorocznych zbiorów, które udały się nad wyraz dobrze. Arivald miał własną recepturę. Do winogron dodawał troszkę pomarańcz, cytryn i soku z pigwy. Dzięki temu wino nabierało wyjątkowego smaku. Chociaż Wielki Mistrz Harbularer (niepijający nic, co nie miało co najmniej stu lat i certyfikatu) nazywał je, ku oburzeniu Arivalda, paskudnym sikaczem.

– Sądzę, że nie omieszkasz mi wszystkiego opowiedzieć – westchnął Arivald.

– Zostałem pokąsany przez wampira – obwieścił uroczystym tonem Sangwaniasz.

– Moje gratulacje.

– Słucham?

– Powiedziałem: moje gratulacje – powtórzył czarodziej – ostatni tego typu wypadek zanotowano trzysta lat temu. Tak przynajmniej pisze Waleriusz Lycantrop w swojej rozprawie „Vampyrologos”. A ja nie mam powodu, by nie wierzyć takiemu autorytetowi – spojrzał surowo na Sangwaniasza. – Pamiętaj, mój chłopcze, o szacunku dla uznanych autorytetów.

– Było jakoś dziwnie – rzekł Sangwaniasz, jakby nie słyszał słów czarodzieja – na przemian ciepło i chłodno, i przyjemnie, choć nieco boleśnie. I taki dziwny zapach. Kwiatu czereśni?

Arivald zmarszczył brwi. Waleriusz Lycantrop dokładnie w ten sam sposób opisywał wrażenia osoby kąsanej przez wampira.

– Szperałeś w mojej bibliotece – powiedział oskarżycielskim tonem.

I w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że co cenniejsze dzieła (a do nich należało „Vampyrologos”) były strzeżone wyjątkowo perfidnym i złośliwym zaklęciem skrzynkowym, którego złamanie wymagało znajomości co najmniej Siódmego Wytrychu Balzeryka. I to z modyfikacjami sprzęgająco-zwrotnymi. Tak więc Sangwaniasz nie mógł czytać „Vampyrologos”. Skąd więc, u licha, wiedział? No cóż, pewnie z bajek i opowieści. Tradycja ludowa, doprawdy, przechowuje czasem zdumiewająco wiernie niektóre informacje.

– Widziałeś go? – zapytał Arivald.

– Niestety – pokręcił głową Sangwaniasz.

– Więc może to był komar – poddał czarodziej. – Albo pająk – dodał po chwili namysłu.

– To nie było nic tak trywialnego – oburzył się Sangwaniasz – a poza tym pająk ani komar nie zostawiłyby takich śladów!

– Jakich śladów?

– O, tu – młodzieniec rozpiął kaftan i obnażył szyję. Nachylił się w stronę Arivalda.

Mag uważnie przyjrzał się dwóm ledwo co zasklepionym rankom. Przypominały do złudzenia ślad po ukąszeniu żmii. Waleriusz Lycantrop twierdził, że właśnie tak wyglądają ślady po ssawkach wampira. Ssawkach, bo wampir nie ma zębów. Wbrew temu co uporczywie twierdzi pospólstwo. Dlatego też nie należy mówić o ukąszeniu wampira, ale o przyssaniu tegoż. Arivald uznał jednak, że nie czas teraz na spory leksykologiczne.

– Wampiry wyginęły dawno temu – stwierdził krótko. – Od trzystu osiemdziesięciu lat są objęte ścisłą ochroną. I mimo to na skutek nielegalnych odłowów zostały doszczętnie wytępione przez Bractwo Osikowego Koła i Stowarzyszenie Garlikowe.

– Zaraz, zaraz! – Sangwaniasz podrapał się nerwowo po brodzie. – To znaczy, że jeżeli ktoś zdobyłby żywy egzemplarz, mógłby go sprzedać za niezłą cenę, prawda?

– Drogi chłopcze! – roześmiał się mag. – Akademia w Silmanionie czy Uniwersytet Targetański zapłaciłyby za niego czystym złotem. I ręczę ci, że tego złota byłoby bardzo, bardzo dużo.

– A więc… – Sangwaniasz wyciągnął przed siebie palec – mistrzu Arivaldzie, jak złapać wampira?

Czarodziej ziewnął.

– A może to był skorek – powiedział – albo coś w tym rodzaju. Na przykład kleszcz. Ukąszenia kleszczy są bardzo niebezpieczne. W każdym razie nie zawracaj sobie głowy. Albo wybierz się szukać kwiatu paproci. – Arivald naprawdę bardzo chciał wrócić do lektury.

– To dopiero w czerwcu – zdumiał się Sangwaniasz.

– No tak… – Czarodziej otworzył księgę. – A teraz, mój chłopcze, pozwolisz, że wrócę do lektury. Jakby ci się ta ranka zaogniła, idź do znachorki. Parzy doskonałe ziółka.

– Czuję, że mi nie wierzysz – rozżalił się Sangwaniasz – a przecież niezwykłość wydarzenia nie świadczy o tym, że nie może ono zaistnieć.

– Ale drastycznie zmniejsza prawdopodobieństwo jego zaistnienia – gładko odpowiedział Arivald. – Pomyśl o tym i napisz mi na jutro wypracowanie na ten temat. Życzę sobie szczegółowych rozbiorów logicznych, ździebka statystyki i nawiązania do „Filozofii przypadku” Stragarza Szpaka. Do widzenia.

Kiedy usłyszał trzask zamykanych drzwi, odetchnął z ulgą. Co za chłopak! – pomyślał. Mój Boże, za jakie grzechy zgodziłem się go edukować? Ale problem wampirów na stałe zagościł w jego myślach. Arivald nie mógł się skupić na pięknym tekście Kwizycego Ruszta tyczącym pewnych kosmologicznych aspektów Zaklęć Styfarnijskich, bo ciągle między wiersze właziły mu wampiry. Poddał się więc po krótkiej walce i przywołał z półki „Vampyrologos”, które ostatni raz czytał jakieś siedemnaście lat temu. Albo i osiemnaście. „Vampyrologos” było dziełem równie poważnym i monumentalnym, co trudnym w odbiorze. Waleriusz Lycantrop wychodził bowiem z założenia, że im bardziej książka jest niezrozumiała, tym większą przedstawia wartość (zresztą nie ma się co dziwić, zważywszy, że z wykształcenia nie był ani magiem, ani nawet filozofem, tylko inżynierem). Dlatego jego „Vampyrologos” pełne było zdań wielokrotnie złożonych, naszpikowane metaforami i kwieciście poetyckimi frazami. Czasem też ciężko było się rozeznać, co Waleriusz właśnie opisuje – dokonania wampirów, swoje własne, czy też wampirzych ofiar. A ponieważ przy okazji pisania o wampirach załatwiał również prywatne porachunki z filozofią Orelego Piurwasza i z samym Piurwaszem, jego wywody przybierały niekiedy zupełnie niespodziewany obrót. Ale zwłaszcza nieznośne były wstawki pseudopoetyckie.

– Czarna jest dusza wampira jako niebo w piekielnych otchłaniach, gdzie świt nie złoci poranka, a ożywa się jedynie zgrzytanie zębów bezlitosnych, płacz zgłodniałego serca i pokoju nie ma dla nikogo, bo nikt odnaleźć go nie może w krainie, gdzie napojem są jedynie łzy wypalane nieszczęściem – przeczytał na głos Arivald i zachwycił się.

Potem następował długi fragment porównujący duszę wampira z duszą Orelego Piurwasza (porównanie wypadało na niekorzyść tego drugiego), a następnie nawet drobna pochwała wampirzego gatunku (że wampiry nie kantują w sprawach tyczących się pieniędzy, w przeciwieństwie do co poniektórych pseudofilozofów. U dołu był przypis: „dotyczy Orelego Piurwasza”). Poza wszystkimi wadami i śmiesznostkami dzieło Waleriusza Lycantropa było jednak istną kopalnią wiedzy na temat wampirów. Spore ustępy poświęcono również historii i struktury Bractwa Osikowego Koła i Arivald nawet zaczął się zastanawiać, czy Waleriusz przypadkiem do tej organizacji nie należał. No cóż, żył co prawda w czasach, kiedy wampirów już nie było, ale przecież Bractwo Osikowego Koła mogło istnieć nadal. Nieobecność wroga bowiem nie przeszkadza w tworzeniu organizacji, które miałyby go zwalczać. Do dzisiejszego dnia istnieje przecież Zakon Smokobójców, chociaż ostatniego smoka widziano ze dwa tysiące lat temu. I też, być może, chodziło tylko o nadnaturalnie wyrośniętego warana.

– Witaj, panie Arivaldzie…

Czarodziej skinął głową nie wstając z miejsca, ale oderwał się od lektury. Alveryk, komes Berbezzy, ciężko usiadł na krześle obok.

– Co ten chłopak znowu wymyślił? – rzekł. – Ja już nie mam do niego siły. Co za wampir, mistrzu?

– Och, młodzi ludzie mają bujną fantazję – wzruszył ramionami czarodziej. – Przejdzie mu.

– Dwa lata temu było polowanie na syrenę – przypomniał Alveryk – a ja potem o mało co nie musiałem stanąć do walki z Wizgerdem, bo mój syn złapał w sieć jego córkę, kiedy kąpała się nago w rzece. Rok temu przesiadywał całymi nocami na cmentarzach, szukając trupojadów. Omal nie zabili go wtedy jako cmentarnego rabusia. A teraz ten wampir. Co będzie w przyszłym roku? Oskarżenie ojca o nekromancję? Wyprawa na smoka? Szklana wieża czy źródło wiecznej młodości?

Arivald potarł lekko skronie, bo czuł, że zaczyna go boleć głowa. W końcu „Vampyrologos” nie było łatwą lekturą. Rozmowa z komesem mogła być wcale przyjemną odmianą. Choć mogła też nią nie być.

– Może gdybyś zaczął go uczyć magii, panie Arivaldzie… – zaproponował nieśmiało komes.

– Tego jeszcze brakowało! – żachnął się czarodziej. – Magia nie jest zabawką dla znudzonych dzieci. Równie dobrze mógłbym powiedzieć, żebyś wszczął jakieś walki z sąsiadami i postawił go na czele armii. Też miałby zajęcie. Może spodobałaby mu się rola bohatera.


– No cóż, Wizgerd ostatnio wjechał ze swoimi myśliwymi na moje tereny. Stratowali mi kilka dopiero co zasianych pól i poturbowali jednego z kmieci. Niby powód jest… – komes potarł z namysłem brodę – ale nie sądzę, żeby król był zachwycony.

– Żartowałem przecież – rzekł z niesmakiem Arivald. – Co ty sobie właściwie wyobrażasz?

Alveryk wstał i sięgnął po karafkę z winem.

– A co mogło go ugryźć? – spytał.

– Może to psychosomatyka – mruknął do siebie czarodziej.

– Jakieś paskudztwo? – zainteresował się komes.

– Nieważne, zapomnij – machnął ręką Arivald. – Dobrze, zajmę się tym.

Zatrzasnął księgę, starając się, aby Alveryk dostrzegł jego niezadowolenie.

– Udowodnię mu, że wygaduje bzdury i że przydałaby mu się mała lekcja udzielona za pomocą kilku brzozowych witek.

– Jak to zrobisz, panie Arivaldzie?

– Będę spał w jego pokoju. Chłopak musi pojąć, że wampiry to tylko fantazja, bajki i… – Arivald urwał, bo spostrzegł, że komes ma pod kaftanem naszyjnik z owoców czosnku -…i w ogóle jest to skandal – dokończył, a potem wymamrotał Siódme Gaussa i zniknął sprzed oczu Alveryka. – A poza tym owoce czosnku wcale nie odstraszają wampira – obwieścił jeszcze z pustki jego głos.

Arivald prawie zawsze miał problemy z wyznaczaniem współrzędnych do czarów Gaussa i teraz też zamiast znaleźć się na szczycie wieży, w której założył sobie małe laboratorium chemiczne, wylądował w jakimś bliżej nieznanym, ciemnym miejscu.

– Ki diabeł? – mruknął do siebie i wypowiedział Boską Jasność. Łagodna błękitna poświata otoczyła jego ciało i rozproszyła mrok. Arivald nigdy nie mógł zapamiętać Skrzesania Lingorskiego, najprostszego zaklęcia dającego światło i dlatego w sytuacjach takich jak ta przywoływał Boską Jasność. Było to niejakie nadużycie, gdyż Boską Jasność wymyślił Derwin Prawdomówny specjalnie dla podróżujących do dzikich krain misjonarzy i nie był to czar, którego wypada używać w zastępstwie świeczki czy pochodni. Boska Jasność uratowała życie niejednemu misjonarzowi, bo nawet najbardziej krwiożercze dzikusy mieli niejakie opory, aby atakować postać otoczoną błękitną aureolą. Prędzej gotowi byli ją włączyć do swego panteonu.

Czarodziej rozejrzał się ciekawie. Nie poznawał tego miejsca, ale nic dziwnego, bo mogło ono być dosłownie wszędzie. Oczywiście wszędzie niedaleko, gdyż czary Gaussa miały bardzo ograniczony zasięg, zwłaszcza Siódme. Niewątpliwie miejsce to było piwnicą, sądząc z wilgoci na ścianach i panującego chłodu. Arivald mógł co prawda znowu spróbować zaklęcia i spokojnie przenieść się do swej wieży, ale uznał, że skoro już tu jest, powinien się rozejrzeć. Poszedł więc przed siebie i nagle bardzo wyraźnie poczuł czyjąś obecność. W uczuciu tym nie było nic czarodziejskiego. Arivald wyczuwał niebezpieczeństwo jakimś siódmym zmysłem. Tym samym, który wiele lat temu pozwolił mu wydostać się ze Zgniłego Lasu, kiedy krasnoludzka armia Dwyhriga Wszobrodego została dosłownie rozstrzelana przez elfy z Morribrondu. Arivald służył wówczas jako najemnik w krasnoludzkiej armii, gdyż krasnoludy płaciły czystym złotem (i w terminie), a poza tym nie prowadziły wojen. Uważały oddziały najemników za coś w rodzaju gwardii honorowej. Pech chciał, że Dwyhrig Wszobrody postanowił zdobyć bitewną sławę, i pech chciał, że uznał wojska najemników za doskonałe do prowadzenia walk w Zgniłym Lesie. Niestety głęboko się mylił, ale nie przyszło mu żyć z piętnem hańby, bo umarł drugiego dnia wyprawy na bagna. No, ale to były dawne dzieje. Niemniej jednak Arivald wyraźnie czuł, że coś czai się w mroku. Ba, słyszał nawet cichuteńki oddech i to go trochę uspokoiło, gdyż wampiry przecież nie oddychają. A potem zeźlił się na myśl, że przyszedł mu do głowy wampir, bo wampiry, po pierwsze, nie istnieją, a po drugie, natknięcie się na niego w tak przypadkowy sposób byłoby dalece nieprawdopodobne.

– Wyłaź – powiedział Arivald – bo się zdenerwuję.

Coś małego, miękkiego i bardzo skulonego odbiło się od ściany i przylgnęło do nóg czarodzieja.

– Ach, proszę, proszę, nie rób mi krzywdy! – zabełkotało cienkim głosikiem.

Arivald odsunął się i zobaczył przed sobą gnoma. Gnom był strasznie przerażony i z tego przerażenia uszy trzęsły mu się tak, że przypominały dwie szarobure flagi wystawione na porywisty wiatr.

– A cóż ty tu robisz? – zdumiał się czarodziej.

– Ja tu mieszkam, srogi panie – odpisnął gnom.

– Wstawaj i nie mów do mnie: srogi panie. Nie zamierzam cię skrzywdzić.

Gnom podniósł się bardzo ostrożnie.

– Czy to prawda, że magowie przyrządzają mikstury z wywaru z gnomich oczu? – zapytał, a słowa ciężko przechodziły mu przez usta, bo tak szczękał zębami.

– Co za bzdury!

– A nie uważają, że suszony język gnoma jest talizmanem strzegącym od reumatyzmu?

– Ktoś cię bardzo poważnie wprowadził w błąd – westchnął Arivald i zrobiło mu się żal gnoma.

Bo gnomy były najbardziej poczciwymi, strachliwymi i niegroźnymi stworzeniami na całym szerokim świecie. Rzadko zdarzało się je spotykać, gdyż kryły się w niedostępnych miejscach, a wychodziły niechętnie i przeważnie nocą. Opowiadały sobie nawzajem budzące dreszcz grozy historie o tym, jak to ludzie polują na nie, by pracowały w kopalniach (więc nie należy się zbliżać do ludzkich obejść), krasnoludy pragną wyszkolić na toporników (więc nie wolno włóczyć się po górach i jaskiniach), elfy uwielbiają smażone gnomie ozorki (więc nie należy wchodzić żadnemu w drogę), a czarodzieje przyrządzają z gnomów tajemne ingrediencje i talizmany. Jako żywo jednak nikt nie widział gnoma pracującego w żadnej kopalni, elfy (z wyjątkiem elfów z Morribrondu) były zdeklarowanymi jaroszami (o czym wszyscy oprócz gnomów wiedzieli), a oddział gnomich toporników mógłby zabijać chyba tylko śmiechem. Ale wszystko to nie zmieniało faktu, że gnomy święcie w bajki te wierzyły. Mimo że tak uporczywie kryły się przed innymi istotami, to można było czasem jakiegoś spotkać na jarmarku (zamkniętego w klatce i bardzo nieszczęśliwego), ale przytrafiało się to niezwykle rzadko, a i tak najczęściej nie był to prawdziwy gnom, tylko karzeł udający gnoma. Wśród gnomów, z natury strachliwych i dobrodusznych, zdarzali się również zuchwali łajdacy, lecz łajdactwo to polegało co najwyżej na sikaniu do mleka, aby kwaśniało. Ten jednak nie wyglądał ani na zuchwalca, ani na łajdaka.

– Och, to dobrze – westchnął. – Nazywam się Bargrim Żelazna Pięść, dostojny czarodzieju. Czy mógłbym ci w czymś usłużyć?

– Bargrim Żelazna Pięść – powtórzył Arivald – taaak… No cóż, mógłbyś mi na przykład powiedzieć, gdzie jesteśmy i co tu robisz.

– Jesteśmy w lochach pod zamkiem – wyjaśnił gnom z leciutkim zdziwieniem w głosie – a ja tu po prostu mieszkam.

– W lochach pod zamkiem? – Czarodziej rozejrzał się dookoła. – Masz na myśli zamek Porrogard w Berbezzie?

– Tak, dostojny czarodzieju. Ale to ukryta część lochów. Przejście zostało zasypane prawie dwieście lat temu.

– Jak więc się stąd wydostajesz? – zmarszczył brwi Arivald.

– Hm, hm – gnom odchrząknął z zakłopotaniem – znam troszeczkę… znaczy, liznąłem tylko, znaczy się…

– No! – przynaglił go Arivald.

– Zaklęcia znam. Parę takich małych, znaczy. Potrafię znaleźć się przed tą karczmą za miasteczkiem, no i wrócić tutaj.

– Proszę, proszę! – zdumiał się czarodziej. – A zawsze mówiono, że gnomy i krasnoludy nie są w stanie przyswoić nawet najprostszej magii. To powiedz mi, dlaczego nie uciekłeś zaklęciem, tylko kryłeś się w ciemnościach?

Bargrim wzruszył chudymi ramionami.

– Zapomniałem – wyznał – tak się przestraszyłem, że zapomniałem. Nikt tu nie był od dwustu lat, szanowny panie czarodzieju. Od dwustu lat.

– To rzeczywiście kawał czasu – pokiwał głową Arivald. – Ano, mieszkaj sobie dalej. Ja ci nie będę przeszkadzał.

– Niestety, dostojny panie. Przyjdzie mi się wynieść – gnom opuścił głowę i utoczył dwie ciężkie łzy.

– A to czemu? Ja naprawdę nikomu nie mam zamiaru powiedzieć, że tu mieszkasz.

– Och, panie czarodzieju. To nie to. Tu zamieszkał – gnom obniżył głos do szeptu – wampir.

Arivald roześmiał się, ale nagle zrobiło mu się trochę nieswojo.

– Bajdy – burknął – wampirów nie ma.

– Ależ są, panie czarodzieju, klnę się, jakem Bargrim Żelazna Pięść – gnom zadudnił piąstkami po swej wątłej piersi. – Widziałem go, jak przemykał, widziałem, jak zmieniał się w nietoperza… – Bargrim zadrżał. – Wszystko, wszystko widziałem. Ten zamek już przepadł, dostojny czarodzieju. Uciekajcie z niego, ratujcie się…

– Ciii… – Arivald przyłożył palec do ust. – Bez paniki. Nawet jak jest tu wampir, w co nawiasem mówiąc, nadal nie wierzę, to przecież na wampiry są sposoby. Jaki zresztą wampir zakradłby się do zamku, gdzie mieszka czarodziej? Chyba musiałby zgłupieć.

– To nie byle jaki wampir, panie czarodzieju. Nie taki zwykły latacz krwiopijca. To specjalny wampir.

– Wampiry dzielą się na trzy rodzaje – rzekł Arivald uczonym tonem. – Wampiry czarne, zwane inaczej kostropatymi. Prawie niegroźne. Boją się ludzi, a żywią krwią małych zwierząt. Czasem potrafią zaatakować owcę czy krowę, bardzo zgłodniałe i w gromadzie napadną nawet człowieka. Nie posiadają zdolności przemiany, boją się światła dnia, amuletów, talizmanów, relikwii, ponoć nawet czosnku. Co noc muszą wracać do trumny, a w trumnie musi koniecznie być ziemia z ich grobu. W lustrze nie dostrzega się ich odbicia. Dalej są wampiry brunatne nazywane krwiopijcami. Dużo groźniejsze. Najchętniej piją ludzką krew, znają sekret przemiany w nietoperza. Mają te same słabostki co wampiry kostropate, ale są dużo odważniejsze i silniejsze. Na ogół jednak nie zabijają. No i trzecie, wampiry sine, inaczej królewskie. Jako jedyne potrafią zarażać wampiryzmem. Wytępione przed prawie trzystu laty. Bardzo złośliwe, bardzo silne i przebiegłe. Uodporniły się na większość magicznych talizmanów. Ale nie uodporniły się na działanie osinowego kołka. I to tyle.

– Panie czarodzieju, nie śmiem zwracać ci uwagi, lecz pominąłeś jeszcze jeden rodzaj wampira.

– Czyżby?

– Cesarskie – wyszeptał gnom. – Potrafią zmieniać się w dym i przenikać przez ściany. Ba, nie zabija ich świt, choć słońce parzy im skórę.

– Skąd masz takie informacje? – Arivald nieufnie pokręcił głową.

– Czytałem księgi, dostojny czarodzieju – zająknął się gnom.

– Kiedyś mieszkałem w passadeńskiej bibliotece, na strychu znaczy się. Ale nocą wkradałem się i czytałem…

– Biblioteka w Passadenie spłonęła ponad czterysta pięćdziesiąt lat temu. Jak mogłeś…

– Ale ten czas leci! – westchnął gnom. – No i tam przeczytałem o wampirach.

– Mój Boże! – Arivald był głęboko wstrząśnięty. – W bibliotece w Passadenie przechowywano jedyne egzemplarze tysięcy ksiąg. Czarodzieje daliby wszystko, aby móc je dzisiaj przeczytać. A ty tam byłeś!

– Ach, jak mnisi pilnie strzegli tej biblioteki – wspomniał gnom. – Nikogo nie chcieli wpuszczać. Ile ja słuchałem próśb, ile widziałem poselstw. Nie złapali mnie nigdy – dodał z dumą. – Czasem podejrzewali, że zakradły im się myszy. A to byłem ja!

– No, no – czarodziej spojrzał na gnoma z nagłym szacunkiem – czy pamiętasz, co to była za księga?

– O tak, panie czarodzieju. Miała śliczny tytuł. „O stworach nocy i stworach krwi. Rzecz spisana przez Irydesa z Valikoveru ku nauce i przestrodze”.

– Pięknie zapamiętałeś – pochwalił go Arivald. – Czy to była twoja ulubiona?

– Nie, panie czarodzieju. Ja pamiętam wszystko.

– To znaczy? – spytał Arivald machinalnie, ale myślami już był przy rozmowie z komesem i zastanawiał się, jak w sposób łagodny i nie budzący trwogi podać mu wiadomość, że wampir jednak istnieje. A przynajmniej że istnienie jego jest wysoce prawdopodobne.

– Wszystko co przeczytałem. Każdziuteńkie słówko. Arivald ocknął się z zamyślenia.

– Coś powiedział? – spytał takim tonem, że gnom aż przysiadł.

– Kaaażdziuteńkie słowo – powtórzył.

Czarodziej chwycił go za ramię i zaskoczony Bargrim pisnął.

– Ileś tych książek przeczytał?

– Tysiąc czterysta siedemdziesiąt trzy, zacząłem tysiąc czterysta siedem…

– I wszystko pamiętasz?

– Ja nie rozumiem tego, co tam pisano, nie wszystko, znaczy, ale pamiętam, tak, pamiętam.

Czarodziej zwolnił uchwyt i wyszeptał Prawdomowę Kelfusa. Potem spojrzał gnomowi prosto w oczy.

– No, kochany Bargrimie – rzekł wolno – mam przeczucie, że spędzimy razem sporo czasu. Powiedz mi, czy jest coś, co ja mógłbym dla ciebie zrobić?

– Magia – szepnął gnom w uniesieniu. – Czy nauczysz mnie czarów?

– No cóż – pokiwał głową Arivald – zawsze możemy spróbować. A teraz daj mi rękę.

– Rękę?

– Tak – odparł Arivald i tym razem bezbłędnie namierzył Gaussa, chociaż musiał wziąć poprawkę na zmianę masy.


– Bądźże poważny i odpowiedzialny – napomniał Alveryka Arivald.

– Jeszcze dzisiaj zarządzę ewakuację – komes nie chciał być wcale ani poważny, ani odpowiedzialny.

– Opuścisz gniazdo rodowe? – próbował zagrać mu na ambicji czarodziej. – Siedzibę władców Berbezzy od czterystu dwudziestu lat?

– Opuszczę – odparł godnie komes. – Nawet chwili się nie zawaham.

– Staniał honor rycerski – kwaśno zauważył Arivald.

– Obrażasz mnie – nadął się Alveryk – ale powiedz, czy wampira mógłbym pokonać odwagą i mieczem? Czy przeciwko niemu mogę wysłać rycerzy? Ha, milczysz, panie Arivaldzie! Wampir to zajęcie dla czarodziei, wiedźminów albo Braci Garlikowych. Ale nie dla nas, prostych ludzi. Rozłupać komuś łeb, przejechać ostrzem po gardle… proszę bardzo. Powiedz tylko komu. A czy wampirowi to zaszkodzi? Nie zaszkodzi. Jeszcze dzisiaj pchnę gońca do króla. Niech przyśle mi jakiegoś nieustraszonego zabójcę wampirów. Bo wy, panie Arivaldzie, jakże sobie poradzicie, skoro nawet nie chcieliście uwierzyć w istnienie wampirów?

Czarodziej poczuł się z lekka urażony, lecz nie dał tego po sobie poznać.

– Ach, róbże, co chcesz – westchnął – ale mam nadzieję, że dokładnie policzyłeś już wszystkie straty?

– Hm?

– No, straty związane z ewakuacją zamku – wyjaśnił łagodnie czarodziej. – Wiesz, nieuchronne kradzieże, zniszczenie sprzętów, utrzymanie płac dla pracowników, zakwaterowanie dworu. A dalej: myślisz, że panika nie przeniesie się do miasta? Co z zyskami z ceł i myta? Co z podatkami? Czy pomyślałeś o tym wszystkim? Jeśli będziesz miał kłopoty z gotówką, polecam krasnoluda Grumbaxa. Bierze tylko dwadzieścia od sta. Co prawda żąda zastawu w wysokości podwójnej wartości pożyczki, ale poza tym jest bardzo uczciwy. No, jest jeszcze oczywiście Forholt, lecz z jego usług osobiście bym nie radził korzystać.

Alveryk opadł na fotel.

– Co, co? – spytał nieprzytomnie.

– No dobrze. – Arivald spojrzał z zadowoleniem na zgnębionego komesa. – Widzę, że teraz możemy rozsądnie pogadać.

– Więc co mam robić? – zapytał Alveryk.

– Przede wszystkim nie siać paniki – poradził czarodziej – a resztą już ja się zajmę.

– Jak?

– No cóż – westchnął Arivald – wampiry nadal są pod ochroną. A poza tym zbadanie takiego okazu byłoby wielkim osiągnięciem naukowym. Postaram się więc nie zrobić mu krzywdy, tylko uwięzić i następnie bezpiecznie przewieźć do Silmaniony.

– Nie zrobić mu krzywdy – powtórzył komes w osłupieniu. – Na Boga, ty się lepiej martw, żeby on nie zrobił krzywdy nam! Przecież to wampir!

– Nie sądzisz, komesie, że skoro wampiry zostały wybite do nogi… no, prawie do nogi, to znaczy, że ich zdolności samozachowawcze nie mogły wcale być wysokie?

– Ni cholery nie rozumiem – wybuchnął Alveryk. – Wiem tylko, że to coś dobiera się do mojego syna!

– Od tej pory będę nocował razem z nim. A jeśli nasz gość się pojawi, to koniec. Wpadnie jak śliwka w kompot. – Arivald naprawdę chciał wierzyć w to, co mówi.

Alveryk bez przekonania pokiwał głową.

– A więc nikogo nie zawiadamiać? – zapytał.

– Nikogo. Załatwimy to we własnym zakresie. Niepotrzebne byłoby całe to zamieszanie. A powiem ci też, że wcale nie byłbym zachwycony, gdyby królowi wpadło do głowy zatrzymać sobie wampira jako dworską ciekawostkę.

Arivald dostrzegł nagłe zainteresowanie na twarzy komesa.

– Nawet o tym nie myśl – ostrzegł – wampir pojedzie do Silmaniony.

– Już podzieliłeś skórę, a niedźwiedź jeszcze żyje – wzruszył ramionami Alveryk – ale dobrze. Obiecuję: złapiesz go, to jest twój.


Ktoś jednak puścił plotkę o wampirze. Arivald spodziewał się tego, bo w końcu zbyt wiele osób szeptało po kątach o podejrzeniach Sangwaniasza, zbyt często też spotykało się osobników obwieszonych sznurami z główek czosnku. Ale Arivald nie sądził, iż skutki rozpowszechnienia tej wieści będą aż takie. Na zamek w Berbezzie przybył bowiem wiedźmin. Alveryk postanowił go przywitać godnie, w sali tronowej, w otoczeniu sług i doradców, gdyż od wielu lat nikt nie widział na oczy żywego wiedźmina (jeden wypchany egzemplarz stał w silmaniońskiej bibliotece) i podejrzewano, że wszyscy przedstawiciele tego fachu zeszli już ze świata na skutek opilstwa i poróbstwa.

Wiedźmin był mały, szpakowaty i pijany w siwy dym. Na plecach taszczył skórzaną pochwę po mieczu, ale samego miecza nie było widać. Ukłonił się, z trudem zachowując równowagę.

– Jestem… – zaczął butnym tonem i urwał zastanawiając się, co też miał powiedzieć dalej.

– Wiedźminem – życzliwie podpowiedział Arivald, przyglądając mu się z zainteresowaniem.

– A tak, wiedźminem jestem. A imię me słynny Puffer z Lyzienny.

– Czy słynny to część imienia? – zapytał Borhorgast, jeden z doradców Alveryka, i coś sobie zanotował w kajecie.

Wiedźminowi to pytanie sprawiło spore trudności.

– Jaki jest powód twej wizyty, szanowny wiedźminie? – wybawił go z kłopotu Arivald.

– Doszły mnie słuchy, że zalągł się w tym zamku straszliwy wampir i jedynie srebrne ostrze słynnego wiedźmińskiego miecza może przerwać wasze udręki. A więc jestem i jeśli nagroda za głowę wampira będzie dość hojna, to – wiedźmin pstryknął palcami – oswobodzę was od maszkary.

Ktoś za plecami komesa zaczął głośno bić brawo, lecz zaraz przestał pod karcącym spojrzeniem Alveryka.

– Tak, czemu nie – rzekł z wahaniem komes – ale jeśli mogę spytać: jakie są twe kompetencje, mości wiedźminie?

– Kom… co? – spytał z głupim wyrazem twarzy Puffer z Lyzienny.

– No, co potrafisz? – wyjaśnił komes nieco bardziej oschłym tonem.

– Wszystko – odparł z rozbrajającą szczerością wiedźmin. – Służyłem w tajnej policji króla Mrzeczysława z Podgłowia Dolnego, byłem pułkownikiem komandosów samego Qulawicjusza, brałem udział w walkach w Matandze i Paffanistanie. Potwory, które zabiłem, nie zmieściłyby się na dziedzińcu tego zamku. Co ja mówię na dziedzińcu! Nie pomieściłyby się w całym tym kraju!

Puffer z Lyzienny przerwał na moment i oblizał wargi. Wyraźnie zaschło mu w ustach. Nagle jego wzrok, prześlizgujący się do tej pory po dworzanach otaczających komesa, zatrzymał się na Sangwaniaszu.

– Ach – rzekł zauroczony wiedźmin – czy pani wie, że ma pani piękne oczy? – zatoczył się w stronę Sangwaniasza. – Chciałbym stanąć do śmiertelnego boju przewiązany twą szarfą, o piękna.

– Zabierzcie go stąd – warknął zniesmaczony Alveryk. Arivald zręcznie odholował wiedźmina na bok. Sangwaniasz stał czerwony jak burak. Ktoś w kącie zaczął już się z niego podśmiewać.

– Chodź, napijemy się piwa – zaproponował Arivald wiedźminowi.

– O, nie odmówię – wiedźmin zatrzymał się na moment i balansując, aby utrzymać równowagę, wpatrzył się maślanymi oczami w Arivalda. – A czy pani wie…

– Wiem, wiem – mruknął czarodziej i pociągnął go za sobą w stronę drzwi.

Poszli do komnaty, którą komes Alveryk kazał przygotować gościowi. Stał tam już antałek przedniego marcowego piwa. Arivald zakonotował w pamięci, iż ma spytać, który ze służących był na tyle domyślny. Wiedźmin zatoczył się na zydel i siadł na nim w dość niebezpiecznej pozycji.

– A gdzie twój miecz, mości wiedźminie? – zapytał uprzejmie Arivald.

– Miecz – powtórzył Puffer z Lyzienny, jakby pierwszy raz w życiu usłyszał to słowo, po czym pomacał pochwę przewieszoną przez plecy. – A tak, miecz. Zastawiłem. – Podrapał się lekko po czole. – Jaka będzie zaliczka? – spytał z chytrym wyrazem twarzy.

Arivald westchnął.

– Gdzie go zastawiłeś?

– W lombardzie – odparł wiedźmin z godnością.

– W którym lombardzie? – Arivald był bardzo cierpliwy.

– A w takim na rogu. Obok karczmy.

– U Zbrybaxa – czarodziej pokręcił głową – trudno trafić gorzej. Chodźmy po ten twój miecz.

Wiedźmin tęsknym wzrokiem obrzucił antałek piwa.

– Możesz sobie nalać jeden kufel – zezwolił wielkodusznie Arivald – i ruszajmy.

Puffer z Lyzienny wypił kufel piwa duszkiem, po czym otarł wąsy z piany. Uśmiechnął się szeroko.

– No, macie tu dukata, dobry człowieku – rzekł, gmerając w kabzie i najwyraźniej tym razem biorąc Arivalda za służącego. – A zresztą – machnął dłonią, omal nie przetrącając sobie nosa – dacie mi go później, tylko nie zapomnijcie.

Ziewnął, zachybotał się, rozsądnie postąpił dwa kroki w stronę łóżka i zwalił się na nie z westchnieniem rozkoszy. Potem głośno zachrapał. Arivald postanowił sam się przejść do lombardu. Głównie dlatego, że chciał zobaczyć słynny srebrny wiedźmiński miecz (bo do tej pory widział takowy tylko raz, w dłoni wypchanego eksponatu). Poza tym zastanawiał się, czy jeżeli wykupi miecz od Zbrybaxa, to uczciwie będzie go zatrzymać, czy jednak należy oddać Pufferowi z Lyzienny. Ale tak w ogóle to raczej przypuszczał, że znajdzie jakąś nędzną podróbkę wiedźmińskiego miecza, a nie miecz autentyczny.

Nim dotarł do lombardu, musiał co chwila się zatrzymywać i udzielać dobrych rad typu: jak chronić się przed wampirem, czy osikowy kołek działa, gdzie można kupić czosnek i takie tam podobne głupstwa. Starał się sprawiać wrażenie znudzonego i obojętnego.

– Ach, to wszystko bajki – mówił ludziom wokół i czuł wręcz namacalnie, jak jego autorytet spada.

Tak więc z ulgą przekroczył próg lombardu. Za kontuarem stał sam właściciel, czyli Zbrybax. Zbrybax był mieszańcem. Półczłowiekiem, półkrasnoludem. Podobne dziwy natury zdarzały się niezmiernie rzadko i sądząc po Zbrybaxie, całe szczęście, że tak rzadko. Jego ojciec musiał być nie lada odszczepieńcem, skoro wziął sobie ludzką kobietę. Albo był wtedy bardzo pijany.

– Dostojny Arivald – przemówił Zbrybax swym najbardziej uprzejmym i najbardziej uniżonym tonem. – Czym mogę służyć tak znamienitemu gościowi? Czyżby – starał się nadać głosowi wyraz smutku – jakieś finansowe kłopociki?

– Nie. Zamierzam coś od ciebie odkupić.

– A! – Zbrybax z trudem ukrył niepokój. – Cóż takiego?

– Był tu niedawno pewien wiedźmin…

– Wiedźmin.

– …i zastawił miecz…

– Miecz.

– …który ja chciałbym teraz wykupić.

– Wykupić.

– Jeżeli nie przestaniesz powtarzać po mnie – rzekł Arivald zimnym tonem – to zamienię całe twoje złoto w muszelki.

– W muszelki… – Zbrybax rozdziawił gębę, pokazując istne karczowisko sczerniałych pni. – Nie, bardzo proszę. Był wiedźmin, był. Dałem mu dwanaście denarów.

– Dwanaście denarów. – Arivald pokiwał głową. – Jak ty byś komuś dał dwanaście denarów, świat by się zawalił. Poza tym wiedźmin już by nie żył z przepicia. Ile mu dałeś? Tylko bez krętactw!

– Cztery…?

Arivald chrząknął ostrzegawczo.

– Półtora – rzekł naburmuszony Zbrybax. – Półtora denara za ten szmelc.

– Szmelc?

Zbrybax zniknął na zapleczu i po chwili wrócił, niosąc ostrożnie pięciostopowy miecz. Srebrny. Ale srebrny był tylko kolor. Miecz był wykuty ze zwykłej stali, i to nie najlepszego gatunku.

– Ile ja na tym zarobię? Pół denara? Denara? A poza tym kto to kupi?

– Dawaj – mruknął czarodziej niezadowolony, choć w zasadzie tego właśnie się spodziewał. – Odliczysz sobie denara przy płaceniu podatku.

– Dwa denary – powiedział szybko Zbrybax – przecież ja też muszę coś z tego mieć.

– Muszelki – przypomniał łagodnie Arivald. Zbrybax w końcu machnął ręką.

– Przyjdzie pójść na żebry, jeśli częściej będę robił takie interesy.

– Daj mi jakiś worek – rozkazał Arivald, któremu wcale nie podobała się perspektywa paradowania przez miasto z mieczem w dłoni. I to w dodatku srebrnym. A przynajmniej srebrnego koloru.

– Pięć miedziaków – rzucił Zbrybax, podając worek.

– Oto jak się dochodzi do majątku – rzekł z podziwem Arivald. – Też sobie odliczysz przy podatku.


Komes zaczynał powątpiewać w odwagę i lojalność swych rycerzy. Atanazar stwierdził, że jego obecność jest pilnie wymagana w rodowym majątku, i wyjechał z niewiarygodną szybkością wraz ze wszystkim służącymi. Rebnir Starodźwięk postanowił zapolować na jelenie w Lasach Durham, odległych o dobre trzy dni drogi, a Liskor Czteropalec poskarżył się na reumatyzm i udał do wód. Następnych chętnych komes powstrzymał surowym oświadczeniem, w którym aż pięciokrotnie przewijało się sformułowanie „naszą wieczną niełaską”. Trudno jednak było zatrzymać służbę, zwłaszcza tę niedawno przyjętą, która wyciekała z zamku niczym woda z dziurawego garnka. Powstała też koteria nawołująca do szybkiego powiadomienia króla i uważająca, iż to król powinien zająć się problemem wampira. „W końcu na co idą nasze podatki?!” – krzyczeli ci ludzie i komes poniekąd przyznawał im rację. Arivald czuł więc, że jego pozycja jest nadzwyczajnie osłabiona, autorytet zaś kruchy jak nigdy. Ale nie miał zamiaru ustępować. Powiadomienie króla wiązałoby się, po pierwsze, z przyjazdem całego dworu, a co za tym idzie nadwerężeniem skarbca Berbezzy, po drugie, z kompromitacją, jeżeli wampir by się nie ujawnił, a po trzecie, król niechybnie kazałby wampira odstawić na swój zamek (jeżeli udałoby się go pokonać). Po czwarte, wampir mógłby zająć się samym królem, a Arivald wcale nie życzył sobie przejść do historii jako „wiesz, ten mag, co przez niego nasz król został wampirem”. Tak więc Arivald był w podłym humorze, ale zdesperowany i gotów do walki, jeżeli takowa miałaby nastąpić. Choć zamierzał bardzo uważać, bo również nie uśmiechała mu się sława maga, który „no wiesz, został wampirem”. Czarodziej był tak pogrążony w myślach, że zapomniał o istnieniu Bargrima Żelaznej Pięści i przypomniał sobie, dopiero kiedy zobaczył go przycupniętego w kącie pokoju, zatopionego w lekturze. Gnom oderwał się od księgi i podniósł na Arivalda nieco spłoszony wzrok.

– Czytaj sobie, czytaj – mruknął do niego uspokajająco czarodziej i wyjął miecz z worka.

– A co to takiego? – zapytał Bargrim.

– Miecz wiedźmina – wyjaśnił Arivald – bezczelna i źle zrobiona fałszywka.

Gnom pokiwał współczująco głową.

– Wiedźmin pije w kuchni – obwieścił.

– No nie, przecież spał.

– Spał, a teraz pije.

Czarodziej usiadł z westchnieniem w fotelu.

– Jeszcze tego mi brakowało. Może by go kazać wsadzić do lochu? – zastanowił się. – A zresztą, niech sobie pije. Bargrim!

– Tak, panie czarodzieju?

– Opowiadaj. Wszystko, co zapamiętałeś o wampirach. Mamy czas do zmroku.

Gnom pamiętał rzeczywiście wszystko. Potrafił cytować wybrane fragmenty księgi niczym biegły prawnik przepisy kodeksów. Ale sęk w tym, że jego wiedza była nieusystematyzowana i chaotyczna. Nie wiedział, co jest ważne, a co nieważne dla sprawy, więc wyciągnięcie od niego właściwych informacji wcale nie było sprawą łatwą. Arivald starał się nie stracić cierpliwości, choć nie raz i nie dwa przychodziła mu ochota, by wrzasnąć albo pójść sobie w świat. Ale Bargrim naprawdę chciał być pomocny i patrzył na czarodzieja z takim oddaniem, że po prostu nie wypadało go strofować.

W końcu, kiedy zachód słońca był już blisko, doszli do jakichś rozsądnych wniosków.

– Niemożliwe – powiedział po raz kolejny Arivald. – To zaklęcie nie ma nic wspólnego z wampirami.

Na to Bargrim po raz kolejny, bezbłędnie, cytował wybrany fragment z księgi.

– A ta mikstura! – załamał dłonie czarodziej. – Co za bezsens. Mam wszystkie potrzebne składniki, ale z tego nic nie wyjdzie. Jesteś pewien?

Arivaldowi nie udało się jednak wydobyć od gnoma wiadomości o tym, jak zabić lub okiełznać wampira. Jedyne, do czego doszli, to jak pozbawić go zdolności przemiany. A to było już coś, gdyż wampir, straciwszy zdolności przemiany, stawał się dużo mniej groźny. O ile oczywiście te z pozoru bezsensowne zaklęcia i dziwaczne mikstury podziałają. A co do tego Arivald miał bardzo poważne wątpliwości. Nie pozostawało mu jednak nic innego jak zaryzykować. Cały czas kołatała się w nim nadzieja, że sprawa wampira okaże się bzdurą wyssaną z palca, efektem wybujałej fantazji Sangwaniasza i strachliwości Bargrima.

– Dobrze – spojrzał w okno, za którym widać było czerwony krąg zachodzącego słońca – idziemy przygotować tę truciznę. Chodź.

Wtedy do komnaty wszedł chwiejnym krokiem wiedźmin.

– Mój miecz – odgadł, widząc leżące na łożu ostrze.

– Tak, tak, możesz go sobie zabrać – stwierdził oschle czarodziej. Wiedźmin ujął rękojeść w dłoń i nadspodziewanie zgrabnym ruchem umieścił oręż w pochwie na plecach.

– No – powiedział – czułem się bez niego jak bez ręki. Ile jestem ci winien, panie… – zmrużył oczy, aby skoncentrować wzrok – czarodzieju, jeśli się nie mylę.

– Nic – burknął Arivald. – Idziemy – rzucił do Bargrima – a ty – zwrócił się do Puffera z Lyzienny – przestań się szwendać po zamku, bo każę cię wsadzić do lochu.

Wyszedł zagniewany, pozostawiając wiedźmina w dobrodusznym zdumieniu.

– A cóżeż go ugryzło? – mruknął do siebie Puffer z Lyzienny i zaczął się rozglądać po komnacie w poszukiwaniu jakiejś miło bulgoczącej buteleczki.


– Ach, żeby tylko przyszedł – westchnął z nadzieją Sangwaniasz i schował stopy pod kołdrę.

Arivald obrzucił go złym spojrzeniem.

– A jak nie podziała? – zachrypiał Bargrim, bo z wrażenia zaschło mu w gardle. Wcisnął się głębiej do kąta.

– Podziała – uspokoił go bez przekonania Arivald – a jak nie, to spróbujemy innych metod.

Głównie myślał tu o czarze Gaussa, bo bez trudu mógłby nim przenieść wszystkich w bezpieczne miejsce. Przyjrzał się sceptycznie butelce, którą trzymał w ręku. Wrzała w niej gęsta zielona ciecz, nazywana przez Bargrima, a raczej przez Irydesa z Valikoveru, którego Bargrim cytował, Trucizną Koltari. Sądząc po użytych składnikach, była to po prostu niezwykle kosztowna trutka na szczury, lecz Arivald wolał nie zapeszać i nie mówić o tym na głos.

– Ile da nam Akademia, panie Arivaldzie? – odezwał się znowu Sangwaniasz. – Powinniśmy dostawać procent od wpływów z biletów. Bo chyba będą go pokazywać, prawda?

– Jeżeli jeszcze raz się odezwiesz – rzekł czarodziej lodowatym tonem – to w Akademii będą pokazywać ciebie jako przykład, do czego prowadzi rozgniewanie maga. Rozumiesz, tępa pało?

Sangwaniasz umilkł. Częściowo z oburzenia, częściowo ze strachu, a częściowo z przykrości, jaką sprawiły mu słowa Arivalda. Ale był na tyle rozsądny, by nie oburzać się ani nie uskarżać na głos.

– Za dziesięć dwunasta – rzekł grobowym głosem Bargrim i spojrzał na zatrzaśnięte okiennice, jakby spodziewał się, że wampir za chwilę przez nie przeleci.

– Jeśli nie przyjdzie do czwartej, to nie przyjdzie w ogóle – mruknął Arivald i zaczął po raz kolejny sprawdzać magiczne bariery, jakimi otoczył pokój. Co prawda miał niewielką nadzieję, by któraś z nich podziałała na wampira. Kątem oka zauważył, że Sangwaniasz spluwa trzy razy przez lewe ramię. Chciał już coś powiedzieć, ale się powstrzymał.

– Idzie, idzie! – wrzasnął nagle z ciemności demon i zmaterializował się przed nimi.

Sangwaniasz wrzasnął, a Bargrim zanurkował pod łóżko. Nawet Arivaldowi różdżka drgnęła w dłoni. Demon należał do jednej z barier i miał pełnić funkcje ostrzegawcze, ale zbyt sobie to wziął do serca.

– Pomyliłem się – mruknął po chwili przepraszająco i zniknął.

– Zamorduję go – syknął Arivald.

Sangwaniasz wynurzył się spod kołdry, a Bargrim spod łóżka.

– Przecież on wie, że tu jesteśmy – gnom mówił, starając się nie kłapać zębami – i na pewno nie przyjdzie. Wie, że tu czuwa czarodziej, z pewnością się przestraszył.

Arivald nie był wcale tego taki pewien.

Nagle powietrze w komnacie zgęstniało, a ściany zaczęły emanować różowawy blask. To była następna bariera postawiona przez czarodzieja. Wampir się zbliżał. Sangwaniasz i Bargrim, znieruchomiali, przyglądali się coraz silniej świecącym ścianom, które teraz rzucały tęczowe blaski.

– Och! – westchnął Sangwaniasz. – Ale kolory!

Arivald wstał i mocniej ścisnął różdżkę w dłoni. Wypowiedział szybko, jedno po drugim kilka zaklęć, które miały ich ustrzec przed wpływem wampira. I zrobił to w samą porę, bo wampir właśnie się pojawił. Najpierw ujrzeli tylko czarny dym przenikający przez ścianę od korytarza, potem dym zgęstniał i zaczął przybierać postać wysokiego mężczyzny w granatowym płaszczu.

– Idzie! – wrzasnął znowu demon, ale tym razem przezornie się nie pojawił.

Wampir już zakończył transformację i stał pośrodku komnaty. Bardzo wysoki, o bladej twarzy i płonących, czarnych jak noc oczach. W prawej dłoni trzymał laskę ze srebrną gałką, w lewej wytworne rękawiczki. Arivald nie zamierzał czekać na pierwszy ruch wampira. Szybko wypowiedział Akuratność Kemleya, odkorkował butelkę i chlusnął zawartością w przybysza. Czar posłusznie poniósł ciecz, wampir dostał prosto w twarz. Zakrztusił się i zaczął ścierać z policzków gęstą zieloną maź. Upuścił przy tym rękawiczki.

Arivald nie bardzo wiedział, co robić dalej. Wampir jak na razie nie odezwał się ani słowem, nie uczynił też żadnego jawnie wrogiego gestu. Stał po prostu i w milczeniu czyścił się z trucizny, którą potraktował go czarodziej. Bargrim natomiast krzyknął. W pierwszej chwili Arivald sądził, że to okrzyk przestrachu, ale to był krzyk triumfu. Gnom wyciągnął zza pazuchy osinowy kołek i skoczył w stronę wampira. Jednak okazał się zuchwałym łajdakiem.

Kiedy on to zdążył zastrugać? – zdołał tylko pomyśleć Arivald, a potem wydarzenia nastąpiły błyskawicznie.

Wampir na widok osinowego kołka skrzywił się straszliwie, o krok odstąpił na bok, po czym chwycił błyskawicznym ruchem gnoma za klapy płaszcza, okręcił nim w powietrzu i cisnął o ścianę. Bargrim z jękiem huknął w mur i znieruchomiał na podłodze. Kołek wypadł mu z dłoni.

– Taaa… – rzekł wampir i jego oczy zapaliły się złym blaskiem. Obrócił głowę w stronę łoża, na którym siedział Sangwaniasz niczym kamienny posąg. Uśmiechnął się, a spod bladoróżowych warg wysunęły się dwa długie, ostre i olśniewająco białe kły.

Wampiry mają przecież ssawki, pomyślał Arivald i mimo grozy sytuacji wściekł się na Waleriusza Lycantropha razem z całym jego „Vampyrologos”.

Postanowił być twardy i bezczelny.

– No i co dalej? – zwrócił się w stronę wampira. – Zostałeś rozpoznany i schwytany. Ofiarowuję ci ochronę i opiekę Akademii w Silmanionie. Jesteś archeologicznym zabytkiem i będziemy dbać, aby nikt ci nie zrobił krzywdy.

Wampir zasyczał wściekle i rozpostarł poły płaszcza. Do złudzenia przypominał wielkiego, zdenerwowanego nietoperza.

– Koltari! – wrzasnął, aż Arivaldowi zaświdrowało w uszach. – To była Koltari!

– Jasne, że Koltari – odparł mag, a coś w nim radośnie krzyczało: Działa! Działa! – Co ty sobie myślałeś? Teraz poddasz się sam, czy mam ci złoić skórę?

Wampir wrzasnął raz jeszcze i skoczył w stronę czarodzieja. Arivald wolał zawierzyć sile swych mięśni niż czarom, więc odrzucił różdżkę i trzasnął wampira szybkim prawym sierpem celowanym w podbródek. Ale uderzenie nie doszło celu. Wampir zatrzymał pięść czarodzieja, ścisnął ją w swej dłoni i Arivald usłyszał, jak chrupnęły mu kostki nadgarstka. Zdołał szybko wyszeptać Bezból, po czym został chwycony za brodę oraz pas i ciśnięty w powietrze. Grzmotnął potężnie o ścianę, odwinął się, by uniknąć kopnięcia, lecz i tak oberwał pod kolano. Nic go nie bolało, tylko czuł, że ma bezwładną lewą nogę. Chciał się zerwać, ale noga zawiodła i padł z powrotem, w ostatniej chwili osłaniając twarz przed ciosem. I kiedy już żegnał się z życiem, huknęły drzwi komnaty.

– Rrrahn! – głos wiedźmina zatrzymał wampira, a Znak Podwójnego Phallusa odepchnął go pod okiennice.

Srebrna błyskawica wiedźmińskiego miecza zygzakiem pomknęła w stronę wampira, który, choć oszołomiony Podwójnym Phallusem, zdołał jednak uskoczyć. Próbował zamienić się najpierw w dym, potem w nietoperza, ale tylko rozbolała go głowa. Wiedźmin chlasnął mieczem, zwalając ze stołu świecznik i obcinając wampirowi przy okazji połę płaszcza. Świece zgasły, zapanowała ciemność, w której jarzyły się tylko białe oczy wiedźmina i błyszczało ostrze srebrnego miecza. Wiedźmin złożył palce w Znak Negging i czerwonawa aura rozświetliła komnatę. Wampir skoczył, chcąc wykorzystać ten moment, ale Puffer z Lyzienny płynnie odszedł na bok, palce lewej dłoni złożył w Znak Pedding, który wampira oślepił i przeraził, a prawą wyprowadził pchnięcie. Ostrze przecięło płaszcz i przejechało wampirowi po boku.

– Poddaję się! – krzyknął wampir i uciekł za łóżko. – Magu, ochroń mnie!

Arivald wypowiedział Boską Jasność, bo źle widział w tym czerwonawym poblasku, i zerwał się z podłogi. O mało co nie upadł, ale zdołał zatrzymać wiedźmina.

– Dość! – wydyszał mu w ucho. – Dość!


Puffer z Lyzienny nie chciał nigdzie jechać. Na dworze w Berbezzie czuł się właściwie oceniony i doceniony. W związku z tym prawie wcale nie trzeźwiał, a nocami przyjmował liczne delegacje dam dworu, służek i kuchennych dziewek. Kiedy z jakichś powodów napadała go chandra, wychodził do miasta i rozkoszował się entuzjastycznym przyjęciem tłumów. Było mu dobrze i wcale nie zamierzał zmieniać miejsca pobytu.

– Nie odważę się sam eskortować wampira – powiedział Arivald do Bargrima.

Gnom czuł się już dobrze, choć rękę i nogę miał jeszcze w łupkach, a głowę obwiązaną bandażem. On również cieszył się ogromną popularnością, ale przede wszystkim pragnął jak najszybciej dostać się do biblioteki w Silmanionie i nacieszyć oczy księgami. Zamierzał też rozpocząć studia magiczne, a do tego niezbędna była zgoda Wielkiego Mistrza Harbularera.

– Ale jak on to zrobił? – rozłożył ręce Bargrim, myśląc o Pufferze z Lyzienny.

– Nasz przyjaciel okazał się prawdziwym wiedźminem, a jego miecz prawdziwym mieczem. Kto by przypuszczał? – Czarodziej pokiwał głową. – Fałszywy Obraz Stetrycego. Ktoś sobie zadał wiele trudu. To niezwykle trudne zaklęcie o niespodziewanych skutkach ubocznych. Właściwie w ogóle nie stosowane.

– Chcę stąd wyjechać – wtrącił się do rozmowy wampir, wyglądając z klatki o srebrnych prętach. – Jak król się dowie, to każe mnie wypchać. Przysięgam, że nie będę próbował uciekać.

Arivald jednak wolał nie zawierzać przysięgom wampira. Natomiast wpadł na zadziwiająco prosty sposób przekonania wiedźmina do wyjazdu. Wprost zachwycał się własną przebiegłością. Nie był tylko pewien, czy Wielki Mistrz Harbularer podzieli to uczucie.

Tak więc następnego dnia rano serdecznie pożegnali się z komesem i Sangwaniaszem, a pożegnanie Puffera z jego wielbicielkami przeciągnęło się do wczesnego popołudnia.

– Wracaj do nas, panie Arivaldzie – rzekł komes ze łzami w oczach – i ty, nieustraszony gnomie. A was, panie wiedźminie, zawsze będziemy wspominać w pieśniach i opowieściach. Pamiętajcie, że macie tu, w Berbezzie, drugi dom.

– Nie mogę z wami jechać? – pytał po raz kolejny Sangwaniasz.

– A czemuż by ta urocza panienka nie miała z nami pojechać? – podtrzymywany silnym ramieniem Arivalda wiedźmin usiłował utrzymać pion.

Ale tym razem nawet to pytanie mu darowano. Tylko całe jeszcze lata później, kiedy to już Sangwaniasz był komesem Berbezzy, pytano go czasami, czy wie, że ma piękne oczy.


– No nie! – powiedział Wielki Mistrz. – Naprawdę obiecałeś gnomowi naukę magii?

– Cóż, pomijając inne sprawy, będzie to bardzo interesujące doświadczenie. Zawsze twierdzono, że gnomy są niezdolne do opanowania sztuki magicznej. Założę się, że w przyszłym roku będzie już parę doktoratów na ten temat.

– Hm, zrobimy więc wyjątek. – Harbularer potarł wierzchem dłoni brwi. – Z bólem serca pozwolę mu też na dostęp do ksiąg, ale tylko pod warunkiem że trzy godziny dziennie spędzi z naszymi kopistami, dyktując im to, co zapamiętał z Passadeny. To wielka, wielka rzecz, panie Arivaldzie. – Mistrz sięgnął po kielich wina i umoczył wargi. – Jedno z ważniejszych, a może najważniejsze wydarzenie w moim życiu. Niedługo będę miał zaszczyt powiadomić cię oficjalnie, że Tajemne Bractwo zdecydowało ustawić twój posąg w Komnacie Arcymagów. Zostaniesz też zapewne moim następcą – uciszył gestem chcącego protestować Arivalda – bo czuję, iż czas już, abym odpoczął od obowiązków i trudów. Arivald zdecydował się jednak mu przerwać.

– Posąg, proszę bardzo, ale nawet nie myśl o wakacjach, mistrzu. Nie wolno ci opuścić Bractwa, a ja zamierzam wreszcie wrócić na Wybrzeże. Już nie pamiętam, kiedy byłem tam ostatni raz. Aha, co z wampirem? Obiecałem mu, że nie będzie żadnego wypychania i żadnych wiwisekcji.

Harbularer skinął głową.

– Zgoda. Ach, jeszcze jedno. Ten wiecznie pijany wiedźmin. Kazałem skarbnikowi wypłacić mu tysiąc dukatów. Starczy?

– Ja… – Arivald odchrząknął, bo rozmowa dochodziła do bolesnego miejsca -…obiecałem mu… – odetchnął głęboko -…Kartę Wolnego Kredytu.

– Nie! – Harbularer osłupiał.

– To nie powinno tak drogo wynieść. – Arivald starał się Wielkiego Mistrza omijać wzrokiem. – On ma proste upodobania. A poza tym bez jego pomocy – czarodziej przeszedł do kontrataku – nie byłoby ani mnie, ani wampira, ani gnoma z jego niesamowitą wiedzą. Więc w sumie wychodzimy na plus.

Wielki Mistrz wypił wino do dna, co świadczyło o ogromnym wzburzeniu, gdyż zwykle sączył je wolno i ze smakiem.

– To wszystko toczy się zbyt szybko – rzekł. – Zmiany, jakie wprowadzasz, mnie wprowadzają w osłupienie. Jestem chyba człowiekiem starej daty. Ale dobrze, niech będzie. Skoro obiecałeś. Radzę jednak, abyś przez najbliższy czas nie pokazywał się na oczy mistrzowi Lamrosowi.

Arivald pokiwał głową ze zrozumieniem. Mistrz Lamros był przełożonym skarbników Bractwa. Znanym z tego, że każdego szeląga liczył dwa razy.

– Och, jestem pewien, że nie będą to jakieś straszne sumy – powiedział.

– Miejmy nadzieję – rzekł Harbularer.

Nadzieja ta zmarła śmiercią naturalną, kiedy zaczęły nadchodzić pierwsze rachunki z szynków i wesołych domów. Wiedźmin był bowiem człowiekiem towarzyskim i nie zamierzał korzystać egoistycznie z nowo nabytych praw. Rychło też zaczął się cieszyć wielką sławą wśród Silmaniończyków. Mistrz Lamros w efekcie podał się do dymisji.

Arivald już jednak o tym wszystkim nie wiedział, bo był w drodze na Wybrzeże, gdzie oczekiwała go z utęsknieniem księżniczka, Hogwar Srebrnyliść i gruby Bombor, który od dawna nie mógł się z nikim porządnie napić.

Загрузка...