„Zabij go! Zastrzel!”
Vimes z wysiłkiem wcisnął kolbę pod pachę, uwalniając jedną rękę.
— Zrobimy to według regulaminu — powiedział. — Są zasady. Zgodnie z regulaminem.
Nie patrząc, zerwał z resztek żakietu odznakę. Wciąż lśniła, mimo brudu. Zawsze starał sieją polerować. Kiedy raz czy dwa zakręciła się w powietrzu jak moneta, miedź błysnęła, odbijając światło.
Cruces patrzył na nią jak kot.
Dzwony cichły. Większość zegarów już skończyła. Teraz słychać było już tylko dźwięk gongu ze świątyni Pomniejszych Bóstw oraz dzwon Gildii Skrytobójców, jak zawsze elegancko spóźniony.
Gong zamilkł.
Doktor Cruces powoli i starannie odłożył kuszę na biurko.
— Proszę. Odłożyłem broń.
— Aha — potwierdził Vimes. — Ale chcę mieć pewność, że już jej nie podniesiesz.
Czarny dzwon Gildii Skrytobójców przebił się do południa. I umilkł.
Cisza uderzyła jak grom.
Cichy, metaliczny brzęk odbijającej się od podłogi odznaki kapitana Straży Miejskiej wypełnił gabinet od ściany do ściany.
Vimes delikatnie uniósł rusznic i rozluźnił palce.
Zabrzmiał dzwonek.
Grał metalicznie wesołą melodyjkę, ledwie słyszalną, gdyby nie rozlegała się w tej kałuży absolutnej ciszy…
Kling, bing, a-bing, bong…
…ale dokładniejszą niż wszystkie klepsydry piaskowe i wodne, dokładniejszą niż wahadła.
— Proszę odłożyć rusznic, kapitanie — polecił Marchewa, wspinając się wolno schodami.
W jednej ręce trzymał miecz, w drugiej pamiątkowy zegarek.
…bing, bing, a-bing, kling…
Vimes nawet nie drgnął.
— Proszę odłożyć. Niech pan go odłoży, kapitanie. Już.
— Mogę przeczekać jeszcze jeden dzwoneczek — oświadczył Vimes.
…a-bing, a-bing…
— Nie mogę na to pozwolić, kapitanie. To by było morderstwo.
…bong, a-bing…
— Powstrzymasz mnie?
— Tak. …dzyń… dzyń…
Vimes odwrócił nieco głowę.
— On zabił Anguę. Czy to cokolwiek dla ciebie znaczy?
…dzyń… dzyń… dzyń… dzyń…
Marchewa przytaknął.
— Tak. Ale osobiste to nie to samo, co ważne.
Vimes spojrzał wzdłuż swego ramienia. Twarz doktora Crucesa, z otwartymi ze zgrozy ustami, kołysała się na końcu luty.
…dzyń… dzyń… dzyń… dzyń… dzyń…
— Kapitanie Vimes…
…dzyń.
— Kapitanie? Odznaka numer 177, kapitanie. Nigdy nie zbrukało jej nic oprócz brudu.
Niezmożony duch rusznica, płynący wzdłuż ramion Vimesa, napotkał maszerujące z naprzeciwka armie czystej, upartej vimesowości.
— Na pańskim miejscu odłożyłbym go, kapitanie. Nie jest panu potrzebny — mówił Marchewa, jakby zwracał się do małego dziecka.
Vimes patrzył na przedmiot, który trzymał w rękach. Teraz krzyk rozbrzmiewał ciszej, stłumiony.
— Rzućcie to, strażniku! To rozkaz!
Rusznic uderzył o podłogę. Vimes zasalutował i dopiero wtedy uświadomił sobie, co robi. Zamrugał, patrząc na Marchewę.
— Osobiste nie jest tym samym, co ważne? — zapytał.
— Posłuchaj mnie — odezwał się Cruces. — Przykro mi z powodu… dziewczyny, ale to był wypadek; chciałem tylko… Mam dowody! Mam…
Cruces właściwie nie zwracał uwagi na strażników. Porwał z biurka i pomachał skórzaną teczką.
— Są tutaj! Wszystko tu jest, sire! Dowody! Edward był głupi, uważał, że to tylko korona i ceremonie, nie miał pojęcia, co naprawdę znalazł! A potem, zeszłej nocy, to było jak…
— Nie jestem zainteresowany — wymamrotał Vimes.
— Miasto potrzebuje króla!
— Nie potrzebuje morderców — odparł Marchewa.
— Ale…
I nagle Cruces skoczył… Porwał z podłogi rusznic.
W jednej chwili Vimes starał się uporządkować swoje myśli, a w następnej uciekały już w najdalsze zakamarki świadomości. Patrzył prosto w wylot lufy — uśmiechała się do niego.
Cruces oparł się chwiejnie o kolumnę, ale rusznic pozostał nieruchomy, skierowany w Vimesa.
— Wszystko tam jest, sire — mówił Cruces. — Wszystko spisane. Cała historia. Znamiona, przepowiednie, genealogia i w ogóle. Nawet twój miecz. To jest ten miecz!
— Doprawdy? — zdziwił się uprzejmie Marchewa. — Mogę zobaczyć?
Opuścił miecz, podszedł do biurka i — ku przerażeniu Vimesa — wyjął z teczki plik dokumentów. Cruces z aprobatą pokiwał głową, jakby obserwował grzecznego chłopczyka.
Marchewa przeczytał jedną stronicę, odwrócił ją, zerknął na kolejną.
— Interesujące — stwierdził.
— Otóż to — zgodził się Cruces. — Ale teraz musimy się pozbyć tego natrętnego policjanta.
Vimes miał wrażenie, że może zajrzeć w głąb rury, że widzi małą kulkę metalu, która wkrótce pomknie ku niemu…
— To przykre — mruknął Cruces. — Gdybyś tylko… Marchewa stanął przed rusznicem. Jego ręka zmieniła się w niewyraźną smugę. Właściwie nic nie było słychać.
Módl się, żebyś nigdy nie stanął przeciwko dobremu człowiekowi. Zabije cię bez jednego słowa.
Cruces popatrzył w dół. Miał krew na koszuli. Uniósł dłoń do sterczącej z piersi rękojeści miecza i spojrzał Marchewie prosto w oczy.
— Ale dlaczego? Mogłeś zostać…
Umarł. Rusznic wypadł mu z rąk i wystrzelił w podłogę. Zapadła cisza.
Marchewa wyszarpnął miecz. Ciało osunęło się bezwładnie. Vimes oparł się o blat, dysząc ciężko.
— Niech… go… demony… — wyszeptał.
— Kapitanie?
— On… on nazywał cię „sire”. Co było w tych…
— Jest pan spóźniony, kapitanie — przerwał mu Marchewa.
— Spóźniony? Spóźniony? O co ci chodzi? — Vimes walczył, by powstrzymać swój mózg przed rozstaniem z rzeczywistością.
— Miał pan się ożenić… — Marchewa spojrzał na zegarek, po czym zamknął klapkę i wręczył go Vimesowi — …dwie minuty temu.
— Tak, tak. Ale on mówił do ciebie „sire”, przecież słyszałem…
— To pewnie złudzenie. Może echo.
Jakaś myśl przebiła się przez chaos w umyśle Vimesa. Miecz Marchewy miał kilka stóp długości. Przebił Crucesa na wylot. Ale Cruces opierał się plecami o kolumnę…
Przyjrzał się jej. Była granitowa, średnicy około stopy. Nie znalazł żadnego pęknięcia ani szczeliny, jedynie otwór w kształcie ostrza, od przodu do tyłu.
— Marchewa… — zaczął.
— Strasznie pan wygląda. Musi się pan jakoś doprowadzić do porządku.
Marchewa sięgnął po skórzaną teczkę i zawiesił ją sobie na ramieniu.
— Marchewa…
— Tak?
— Rozkazuję ci oddać…
— Nie, drogi panie. Już nie może mi pan rozkazywać. Bo teraz jest pan, bez obrazy, cywilem. Zaczął pan nowe życie.
— Cywilem?
Vimes potarł czoło. Wszystko mu się mieszało: rusznic, kanały, Marchewa i fakt, że działał na czystej adrenalinie, która wkrótce przedstawi rachunek, a nie udziela kredytu. Przygarbił ramiona.
— Przecież to moje życie, Marchewa. Moja praca.
— Gorąca kąpiel i coś do picia, tego panu teraz potrzeba — zapewnił Marchewa. — Zaraz poczuje się pan lepiej. Chodźmy.
Vimes raz jeszcze spojrzał na bezwładne ciało Crucesa, a potem na rusznic. Sięgnął po niego, ale zdążył się pohamować.
Nawet magowie nie dysponowali niczym podobnym. Jeden błysk z laski i musieli położyć się, by odpocząć.
Nic dziwnego, że nikt nie chciał go zniszczyć. Nie można zniszczyć czegoś tak doskonałego. Przemawiało do myśli ukrytych gdzieś głęboko. Wystarczyło wziąć rusznic do ręki i człowiek zyskiwał moc. Większą niż z dowolnym łukiem czy kuszą — jeśli się dobrze zastanowić, one magazynowały tylko energię mięśni. A rusznic dawał moc z zewnątrz. Człowiek nie wykorzystywał jej — to ona jego wykorzystywała. Cruces był pewnie dobrym człowiekiem; prawdopodobnie uprzejmie wysłuchał Edwarda, a potem wziął rusznic i stał się jego własnością.
— Kapitanie Vimes, chyba powinniśmy stąd wyjść. Marchewa schylił się.
— Cokolwiek chcesz zrobić, nie dotykaj go! — ostrzegł Vimes.
— Dlaczego? To przecież tylko mechanizm.
Marchewa podniósł rusznic za lufę, przyglądał mu się przez chwilę, po czym roztrzaskał o ścianę. Kawałki metalu rozsypały się, wirując na podłodze.
— Jedyny w swoim rodzaju — rzekł. — Jedyny w swoim rodzaju zawsze jest czymś szczególnym, jak mawiał mój ojciec. Chodźmy.
Otworzył drzwi. Zamknął drzwi.
— Przy schodach czeka koło setki skrytobójców — poinformował.
— Ile bełtów masz do swojej kuszy? — spytał Vimes. Wciąż wpatrywał się w połamany rusznic.
— Jeden.
— To dobrze się składa, że i tak nie zdążysz przeładować. Ktoś grzecznie zapukał do drzwi.
Marchewa zerknął na Vimesa, który wzruszył ramionami. Otworzył.
W progu stanął Downey. Uniósł pustą rękę.
— Mogą panowie schować broń. Zapewniam, że nie będzie potrzebna. Gdzie jest doktor Cruces?
Marchewa wskazał palcem.
— Cóż… — Downey westchnął. — Zechcą panowie zostawić nam ciało? Zostanie inhumowany w naszej krypcie.
— Zabił… — zaczął Vimes.
— A teraz jest martwy. Muszę panów prosić o opuszczenie terenu gildii.
Downey otworzył drzwi. Skrytobójcy stali rzędami po bokach szerokich schodów. Nigdzie nie było widać broni, ale u skrytobójców nie jest to konieczne.
U stóp schodów leżało ciało Angui. Strażnicy powoli zeszli na dół, a Marchewa przyklęknął i podniósł je.
Skinął Downeyowi głową.
— Niedługo przyślę tu kogoś po zwłoki doktora Crucesa.
— Sądziłem, że doszliśmy do porozumienia…
— Nie. Musi być widoczne, że nie żyje. Rzeczy muszą być widoczne. Rzeczy nie powinny się dziać w mroku ani za zamkniętymi drzwiami.
— Obawiam się, że nie mogę spełnić pańskiej prośby — oświadczył stanowczo Downey.
— To nie była prośba, drogi panie.
Dziesiątki skrytobójców obserwowały, jak Vimes i Marchewa idą przez dziedziniec.
Czarne wrota były zamknięte. Najwyraźniej nikt nie miał zamiaru ich otworzyć.
— Miałeś rację — rzekł Vimes — ale może powinieneś to jakoś inaczej ująć. Wcale nie wyglądają na zadowolonych…
Wrota się rozpadły. Sześciostopowa żelazna strzała przemknęła na przeciwną stronę dziedzińca i usunęła spory fragment muru. Kilka ciosów powaliło resztkę wrót i do środka wkroczył Detrytus. Rozejrzał się po zebranych skrytobójcach; oczy jarzyły mu się czerwienią. Warknął.
Co bardziej inteligentnym skrytobójcom przyszło do głowy, że w ich arsenale nie ma niczego, co mogłoby zabić trolla. Dysponowali wąskimi sztyletami, ale tutaj potrzebowaliby młotów. Dysponowali strzałkami maczanymi w wyrafinowanych truciznach — ale żadna z nich nie działała na trolle. Nikt nigdy nie uznał trolli za tak ważne, by je skrytobójczo mordować. Nagle jednak Detrytus okazał się bardzo, ale to bardzo ważny. W jednej ręce trzymał pogięty topór Cuddy’ego, w drugiej swą potężną kuszę.
Co rozsądniejsi skrytobójcy rzucili się do ucieczki. Niektórzy mieli mniej rozsądku — kilka strzał odbiło się od Detrytusa. Strzelcy zobaczyli jego oblicze, gdy odwrócił się w ich stronę, i upuścili kusze.
Detrytus sięgnął po maczugę.
— Funkcjonariusz Detrytus!
Słowa odbiły się echem na dziedzińcu.
— Funkcjonariusz Detrytus! Baa-czność! Detrytus bardzo powoli uniósł prawą rękę. Brzdęk!
— Posłuchajcie mnie uważnie, funkcjonariuszu Detrytus — powiedział Marchewa. — Jeżeli istnieje niebo dla strażników, a bogowie świadkami, mam nadzieję, że istnieje, to tam właśnie znajduje się obecnie funkcjonariusz Cuddy: pijany jak zwariowana małpa, ze szczurem w jednej ręce i kuflem bearhuggera w drugiej. Patrzy na nas z dołu[28] i mówi: Mój przyjaciel funkcjonariusz Detrytus nie zapomni, że jest strażnikiem. Nie Detrytus.
Przez długą, niebezpieczną chwilę trwała cisza. Wreszcie zabrzmiało kolejne „brzdęk”.
— Dziękuję wam, funkcjonariuszu. Teraz odprowadzicie kapitana Vimesa na uniwersytet. — Marchewa obejrzał się na skrytobójców. — Do widzenia, panowie. Zapewne jeszcze tu wrócimy.
Trzej strażnicy przekroczyli zrujnowane wrota. Vimes milczał, dopóki nie znaleźli się na ulicy, w bezpiecznej odległości od gildii. Dopiero wtedy zwrócił się do Marchewy.
— Dlaczego on cię nazywał…
— Proszę wybaczyć. Zabiorę ją na komendę.
Vimes spojrzał na ciało Angui i poczuł, że ciąg jego myśli załamuje się nagle. Istniały sprawy zbyt trudne, by je rozważać. Potrzebował godziny w spokoju, by jakoś to wszystko sobie poukładać. „Osobiste to nie to samo, co ważne”. Jaki człowiek mógłby myśleć w taki sposób?
I przyszło mu wtedy do głowy, że wprawdzie Ankh miało w historii swoją porcję złych, okrutnych władców i zwyczajnych marnych władców, nigdy jednak nie znalazło się pod butem dobrego władcy. Byłaby to pewnie najbardziej przerażająca perspektywa.
— Kapitanie? — odezwał się grzecznie Marchewa.
— Uhm. Pochowamy ją przy Pomniejszych Bóstwach. Co o tym myślisz? To taka strażnicza tradycja.
— Tak jest. Proszę iść z Detrytusem. Nie sprawia kłopotów, jeśli wyda mu pan rozkaz. Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, chyba nie wezmę udziału w ceremonii. Wie pan, jak to jest.
— Tak, tak. Naturalnie. Ale… wiesz, Marchewa… — Vimes zamrugał, by odsunąć podejrzenia, które gwałtownie domagały się przemyślenia. — Nie powinniśmy zbyt surowo oceniać Crucesa. Nienawidziłem drania jak wszystkie demony, więc chcę być wobec niego uczciwy. Wiem, co rusznic robił z ludźmi. Dla rusznica wszyscy byliśmy tacy sami. Ja też byłbym taki jak on.
— Nie. Pan rzucił rusznic, kapitanie Vimes. Vimes uśmiechnął się blado.
— Mów do mnie: panie Vimes — powiedział.
Marchewa wrócił do Pseudopolis Yard i ułożył ciało Angui na katafalku w zaimprowizowanej kostnicy. Obejmował je już „rigor mortis”.
Przyniósł wodę i starannie oczyścił futro.
To, co zrobił potem, zdumiałoby pewnie — powiedzmy — krasnoluda, trolla czy kogokolwiek, kto nie zna reakcji ludzkiego umysłu na sytuacje stresowe.
Napisał raport. Zamiótł podłogę w głównej sali — mieli dyżury i dzisiaj wypadała jego kolej. Umył się. Zmienił koszulę i opatrzył zranione ramię. Wyczyścił pancerz — wyszorował go metaliczną wełną, a później polerował coraz delikatniejszymi ściereczkami, aż znowu mógł się w nim przejrzeć.
Z daleka słyszał dźwięki „Marsza weselnego” Fondela w interpretacji na Monstrualne Organy z akompaniamentem Rozmaitych Odgłosów Farmy. Wyłowił pół butelki rumu z miejsca, które sierżant Colon uważał za bezpieczną kryjówkę, nalał sobie odrobinę i wzniósł toast: — Za zdrowie pana Vimesa i lady Ramkin!
Powiedział to czystym, szczerym głosem, który wzbudziłby silne poczucie skrępowania u każdego, kto by go usłyszał.
Coś zaskrobało w drzwi. Wstał i wpuścił Gaspode’a. Kundel bez słowa ukrył się pod stołem.
Potem Marchewa wrócił do swojego pokoju i wyjrzał przez okno.
Popołudnie chyliło się wolno ku wieczorowi. Deszcz przestał padać mniej więcej w porze herbaty. W całym mieście zapłonęły światła.
Wreszcie pojawił się księżyc.
Drzwi otworzyły się. Bardzo cicho weszła Angua.
Marchewa odwrócił się z uśmiechem.
— Nie byłem pewien — powiedział. — Ale pomyślałem, sobie: przecież można je zabić tylko srebrną kulą. I nie traciłem nadziei.
Minęły dwa dni. Deszcz padał bez przerwy. Nie przechodził w ulewę, ale sączył się z szarych chmur i płynął strumyczkami w błocie. Wypełniał Ankh, która znowu chlupotała w swym podziemnym królestwie. Przelewał się paszczami gargulców. Trafiał ziemię tak mocno, że unosiła się mgiełka rykoszetów.
Bębnił o nagrobki na cmentarzu za świątynią Pomniejszych Bóstw i spadał do niewielkiego dołu, wykopanego dla funkcjonariusza Cuddy’ego.
Tylko strażnicy przychodzą na pogrzeb strażnika, mówił sobie Vimes. No, czasem jeszcze krewni, na przykład dzisiaj lady Ramkin i Ruby, dziewczyna Detrytusa, ale nigdy nie zjawiają się tłumy. Marchewa miał chyba rację. Kiedy człowiek zostaje strażnikiem, przestaje być czymkolwiek innym.
Co prawda dzisiaj przyszli też inni ludzie i stali w milczeniu przy ogrodzeniu cmentarza. Nie byli na pogrzebie, ale chcieli popatrzeć.
I był nieduży kapłan, który wygłosił standardowe kazanie typu „tu wstawić imię zmarłego”, napisane tak, żeby mniej więcej zadowolić dowolne bóstwa, jakie mogłyby akurat słuchać. Potem Detrytus opuścił trumnę do grobu, a kapłan rzucił na nią ceremonialną garść ziemi, tyle że zamiast zwykłego grzechotu usłyszeli stanowcze plaśnięcie.
A Marchewa, ku zdumieniu Vimesa, wygłosił mowę. Słychać ją było wyraźnie na całym mokrym cmentarzu, aż po ociekające deszczem drzewa. Właściwie opierała się na jedynym tekście, możliwym do wykorzystania przy takiej okazji: był moim przyjacielem, był jednym z nas, był dobrym gliną.
Był dobrym gliną. Coś takiego Vimes słyszał na wszystkich pogrzebach strażników, w jakich uczestniczył. Takie zdanie padnie pewnie nawet na pogrzebie kaprala Nobbsa, choć wszyscy będą krzyżować palce za plecami. Po prostu trzeba to powiedzieć.
Vimes patrzył na trumnę. I nagle, zdradziecko jak deszcz spływający po karku, nadciągnęło dziwne wrażenie. Nie było właściwie podejrzeniem — gdyby pozostało w umyśle dostatecznie długo, mogłoby się w podejrzenie zmienić. W tej chwili było tylko słabym mrowieniem przeczucia.
Musiał zapytać. Jeśli tego nie zrobi, nigdy nie przestanie o tym myśleć.
Kiedy więc odchodzili już od grobu, odezwał się:
— Kapralu…
— Tak jest!
— Nikt nie znalazł rusznica, prawda?
— Nie.
— Ktoś mówił, że wy mieliście go ostatni.
— Musiałem go gdzieś odłożyć. Wie pan przecież, ile było pracy.
— Tak. O tak. Ale jestem niemal pewien, że widziałem, jak wynosicie większą jego część z gildii…
— To możliwe.
— Tak. Hm… w takim razie mam nadzieję, że odłożyliście go gdzieś w bezpieczne miejsce. Czy, no… czy sądzicie, że trafił w bezpieczne miejsce?
Za nimi grabarz zaczynał zrzucać do dołu mokry, lepki muł Ankh-Morpork.
— Tak chyba musiało być. Nie sądzi pan? Bo przecież nikt go nie znalazł. Znaczy, szybko byśmy się chyba dowiedzieli, gdyby ktoś znalazł rusznic!
— Może jeszcze wszystko dobrze się skończy, kapralu Marchewa.
— Mam taką nadzieję, proszę pana.
— On był dobrym gliną.
— Tak jest.
Vimes zaatakował wprost:
— Właściwie zdawało mi się, kiedy nieśliśmy tę małą trumnę, że jest… trochę cięższa…
— Rzeczywiście, proszę pana? Nie mogę powiedzieć, żebym coś zauważył.
— Ale przynajmniej miał uczciwy krasnoludzi pogrzeb.
— O tak, dopilnowałem tego — zapewnił Marchewa.
Woda bulgotała, spływając z dachów pałacu. Gargulce za jęły miejsca na wszystkich rogach i odcedzały przez uszy muchy i komary. Kapral Marchewa strząsnął krople ze swej skórzanej peleryny, wymieniając salut z trollem na straży. Przeszedł obok urzędników w sekretariacie i z szacunkiem zastukał do drzwi Podłużnego Gabinetu.
— Wejść.
Marchewa wszedł, przemaszerował do biurka, zasalutował i stanął na „spocznij”.
Patrycjusz poczuł lekkie napięcie.
— No tak — powiedział. — Kapral Marchewa. Oczekiwałem… czegoś w tym rodzaju. Jestem pewien, że przyszliście prosić mnie… o coś?
Marchewa rozłożył pobrudzony kawałek papieru i odchrząknął.
— No więc, sir… Przydałaby się nam nowa tarcza do strzałek. Wie pan… kiedy jesteśmy po służbie…
Patrycjusz zamrugał. Nie zdarzało się to często.
— Przepraszam…
— Nowa tarcza, sir. Pomaga ludziom trochę się odprężyć po swojej zmianie.
Vetinari trochę się opanował.
— Następna? Przecież dostaliście nową w zeszłym roku!
— To przez bibliotekarza, sir. Nobby pozwala mu grać, a on wychyla się trochę i wbija strzałki pięścią. Psuje tarczę. Zresztą Detrytus rzucił strzałkę i przeszła na wylot. I przez mur za tarczą też.
— No dobrze. I…?
— I jeszcze… można by zwolnić funkcjonariusza Detrytusa z płacenia za te pięć dziur w jego pacerzu.
— Zgoda. Powiedzcie mu tylko, żeby na drugi raz uważał.
— Tak jest, sir. Wydaje się, że to chyba wszystko. Poza nowym czajnikiem.
Patrycjusz przesunął dłonią przed ustami. Starał się nie uśmiechać.
— Coś podobnego! I jeszcze nowy czajnik? A co się stało ze starym?
— Nadal go używamy, sir, nadal używamy. Ale będzie potrzebny drugi, z powodu nowej organizacji.
— Słucham? Jakiej nowej organizacji? Marchewa rozłożył drugi, znacznie większy arkusz.
— Straż powiększy swój skład do liczby pięćdziesięciu sześciu ludzi; dawne komisariaty przy Bramie Rzecznej, Bramie Opak i Bramie Osiowej zostaną ponownie uruchomione i obsadzone przez dwadzieścia cztery godziny na dobę…
Twarz patrycjusza jakby cofnęła się, pozostawiając uśmiech opuszczony i samotny w okrutnym świecie.
— …Nowy wydział… No, jeszcze nie mamy dla niego nazwy, ale żeby badał ślady i różne rzeczy, na przykład jak długo dane zwłoki są martwe; na początek potrzebny będzie alchemik i może ghoul, pod warunkiem że obieca niczego nie brać do domu i nie zjadać. Specjalny oddział psów, który byłby bardzo przydatny, a młodsza funkcjonariusz Angua może się tym zająć, bo potrafi, no… potrafi często być swoim własnym treserem. Mam też prośbę kaprala Nobbsa, żeby strażnicy mogli nosić całą broń, jaką zdołają unieść, choć byłbym wdzięczny, gdyby pan odmówił. Następnie…
Vetinari przerwał mu gestem dłoni.
— Wystarczy — stwierdził. — Widzę, dokąd to zmierza. Przypuśćmy jednak, że powiem „nie”. Co wtedy?
Nastąpiła jedna z tych długich, bardzo długich chwil milczenia, w czasie których można dostrzec szansę realizacji kilku różnych przyszłości.
— Wie pan, sir, nawet nie przyszło mi do głowy, że powie pan „nie”.
— Nie przyszło?
— Nie, sir.
— Zaintrygowałeś mnie. Czemu?
— Bo to wszystko dla dobra miasta, sir. Wie pan, skąd pochodzi słowo „policjant”? To znaczy „człowiek miasta”. Od dawnego słowa polis.
— Tak. Wiem.
Patrycjusz przyglądał się Marchewie. Zdawało się, że tasuje przyszłości w głowie.
— Dobrze — powiedział w końcu. — Zgadzam się na wszystkie prośby z wyjątkiem tej, z którą wystąpił kapral Nobbs. A ty, jak sądzę, powinieneś awansować na kapitana.
— Ta-ak. Zgadzam się, sir. Tak będzie dobrze dla Ankh-Morpork. Ale nie będę dowodził strażą, jeśli o to panu chodziło.
— Dlaczego nie?
— Bo naprawdę mógłbym dowodzić strażą. Bo… ludzie powinni robić to, co należy, ponieważ rozkazał im oficer. A nie z tego powodu, że tak powiedział kapral Marchewa, tylko dlatego że kapral Marchewa jest… łatwy do słuchania. — Twarz Marchewy starannie nie wyrażała niczego.
— Interesujący punkt widzenia.
— Ale za dawnych czasów był jeszcze jeden stopień: komendant straży. Proponuję Samuela Vimesa.
Patrycjusz oparł się wygodniej.
— A tak — przyznał. — Komendant straży. Oczywiście, ta funkcja straciła na popularności po historii z Lorenzo Łagodnym. Vimes zajmował wtedy to stanowisko. Jakoś wolałem go nie pytać, czy to przodek.
— Tak, sir. Sprawdziłem.
— Ale czy się zgodzi?
— A czy najwyższy kapłan jest offlianinem? Czy smoki wybuchają w lesie?
Patrycjusz złożył czubki palców razem i spojrzał ponad nimi na Marchewę. Ten manieryzm wielu wyprowadzał z równowagi.
— Ale widzi pan, kapitanie, kłopot z Samem Vimesem polega na tym, że denerwuje on wiele ważnych osób. A sądzę, że komendant straży powinien poruszać się swobodnie w wyższych sferach, bywać na naradach gildii…
Wymienili spojrzenia. Patrycjusz wyszedł na tym lepiej, gdyż twarz Marchewy była większa. Obaj starali się skrywać uśmiechy.
— Doskonała kandydatura, muszę przyznać — stwierdził patrycjusz.
— Pozwoliłem sobie, sir, przygotować szkic listu do kap… do pana Vimesa, w pańskim imieniu. Żeby zaoszczędzić panu kłopotu, sir. Może zechce pan spojrzeć?
— Myśli pan o wszystkim, kapitanie…
— Staram się, sir.
Vetinari przeczytał list. Uśmiechnął się raz czy dwa. Potem sięgnął po pióro, podpisał na dole strony i oddał list Marchewie. — Czy to ostatnie z pańskich żą… propozycji? Marchewa podrapał się za uchem.
— Właściwie jest jeszcze coś. Potrzebuję domu dla małego psa. Musi tam być duży ogród, miejsce przy kominku i szczęśliwe, roześmiane dzieci.
— Wielkie nieba! Naprawdę? Cóż, chyba znajdę coś takiego.
— Dziękuję, sir. To już chyba wszystko.
Patrycjusz wstał i kulejąc podszedł do okna. W całym mieście zapalały się światła.
— Proszę powiedzieć, kapitanie — zaczął, stojąc plecami do Marchewy. — Ta historia, jakoby żył gdzieś następca tronu… co pan o tym myśli?
— Nie myślę o tym, sir. To bzdura, jak z tym mieczem w kamieniu. Królowie nie przychodzą znikąd, machając mieczem, żeby wszystko naprawić. Każdy to wie.
— Krążyły jednak pogłoski o… o dowodach.
— Nikt nie wie, gdzie one są.
— Kiedy rozmawiałem z kapitanem… z komendantem Vimesem, twierdził, że to pan je zabrał.
— Więc chyba musiałem je gdzieś odłożyć. Zapewniam, sir, że nie pamiętam gdzie.
— Coś podobnego… Mam nadzieję, że w roztargnieniu odłożył je pan w jakieś bezpieczne miejsce.
— Jestem pewien, że są… dobrze strzeżone.
— Chyba wiele się pan nauczył od kapi… komendanta Vimesa, kapitanie.
— Ojciec zawsze mówił, że szybko się uczę, sir.
— Ale może miasto naprawdę potrzebuje króla. Zastanawiał się pan nad tym?
— Jak ryba… ryba potrzebuje tego czegoś, co nie działa pod wodą.
— Jednak król mógłby odwoływać się do uczuć swych poddanych, kapitanie. W sposób… bardzo zbliżony do tego, co pan zademonstrował ostatnio, jak słyszałem.
— Zgadza się, sir. Ale co by zrobił następnego dnia? Nie można traktować ludzi jak marionetki. Nie, sir. Pan Vimes zawsze powtarzał, że człowiek powinien znać swoje ograniczenia. Gdyby rzeczywiście żył gdzieś król, najlepsze, co mógłby zrobić, to wziąć się do jakiejś przyzwoitej pracy.
— W samej rzeczy.
— Gdyby jednak wystąpiła paląca potrzeba… wtedy może przemyślałby to jeszcze raz. — Marchewa się rozpromienił. — To trochę podobne do służby w straży, sir. Kiedy jesteśmy potrzebni, to naprawdę jesteśmy potrzebni. A kiedy nie… wtedy lepiej, jeśli po prostu chodzimy sobie po ulicach i krzyczymy „Wszystko jest w porządku!”. Pod warunkiem że naprawdę jest w porządku.
— Kapitanie Marchewa — odezwał się Vetinari. — Ponieważ rozumiemy się tak dobrze, a myślę, że naprawdę się rozumiemy… chciałbym coś panu pokazać. Proszę tędy.
Kuśtykając, poprowadził Marchewę do pustej o tej porze sali tronowej.
— Wie pan zapewne, co to jest, kapitanie.
— Oczywiście. To złoty tron Ankh-Morpork.
— I nikt nie siedział na nim od wieków. Zastanawiał się pan kiedyś dlaczego?
— Nie bardzo rozumiem, sir.
— Tyle złota… A przecież nawet mosiądz zerwano z Mosiężnego Mostu. Niech pan spojrzy za tron, dobrze?
Marchewa wspiął się po stopniach.
— Wielcy bogowie! To tylko złota folia na drewnie…
— Słuszna uwaga.
Właściwie nie było to już nawet drewno. Walka próchna z kornikami utknęła w martwym punkcie nad ostatnim biodegradowalnym fragmentem. Marchewa szturchnął tron mieczem i niewielki kawałek opadł jako obłoczek pyłu.
— Co pan o tym myśli, kapitanie? Marchewa odszedł od tronu.
— Ogólnie rzecz biorąc, sir, chyba lepiej, że ludzie nie wiedzą.
— Też tak zawsze sądziłem. No cóż, nie będę pana zatrzymywał. Z pewnością ma pan wiele pracy organizacyjnej.
Marchewa zasalutował.
— Dziękuję, sir.
— Jak słyszałem, pan i …hm, funkcjonariusz Angua dogadujecie się doskonale.
— Osiągnęliśmy głębokie porozumienie, sir. Oczywiście, wystąpią drobne trudności. Ale też, patrząc z tej lepszej strony, mam kogoś, kto zawsze chętnie przespaceruje się po mieście.
Marchewa trzymał już klamkę, gdy Vetinari raz jeszcze go zawołał.
— Tak, sir?
Marchewa popatrzył na wysokiego, chudego mężczyznę stojącego w wielkiej, pustej komnacie, obok złotego tortu przeżartego zgnilizną.
— Interesują pana słowa, kapitanie. Chciałbym, by rozważył pan coś, czego pański poprzednik nigdy w pełni nie zrozumiał.
— Tak?
— Czy zastanawiał się pan, od czego pochodzi słowo „polityk”? — zapytał patrycjusz.
— Jest jeszcze komitet Słonecznego Sanktuarium — mówiła lady Sybil ze swojej strony nakrytego stołu. — Musimy cię do niego wciągnąć. I Stowarzyszenie Właścicieli Ziemskich. I Liga Przyjaznych Miotaczy Ognia. Nie martw się. Ani się obejrzysz, a będziesz miał czas wypełniony po brzegi.
— Tak, moja droga — mruknął Vimes.
Dni rozciągały się przed nim, wypełnione komitetami, dobroczynnością… że nawet nie chciało się oglądać. To chyba lepsze niż chodzenie po ulicach.
Lady Sybil i pan Vimes.
Westchnął.
Sybil Vimes, primo voto Ramkin, przyglądała mu się z troską. Kiedy go poznała, aż wibrował od wewnętrznego gniewu, jak gdyby chciał aresztować bogów za to, że nie pracują należycie. Potem oddał swoją odznakę i stał się… stał się kimś, kto nie jest już właściwie Samem Vimesem.
Zegar w kącie wybił czwartą. Vimes sięgnął po swój pamiątkowy zegarek.
— Ten zegar spieszy się o pięć minut — oznajmił.
Zatrzasnął klapkę i raz jeszcze przeczytał dedykację:
„Na pamiątkę, wszystkich szczęśliwych godzin, od pzryjaciół ze straży”.
To był pomysł Marchewy, na pewno. Vimes nauczył się rozpoznawać tę nieświadomość co do pozycji „r” i „z”, a także niesprawiedliwe okrucieństwo wobec pospolitego przecinka.
Mówią ci „do widzenia”, wykreślają z rozkładu dni i dają zegarek…
— Przepraszam jaśnie panią…
— Słucham, Willikins.
— Przed drzwiami czeka strażnik, jaśnie pani. Przy wejściu dla dostawców.
— Posłałeś strażnika do wejścia dla dostawców? — zdziwiła się lady Sybil.
— Nie, jaśnie pani. On sam tam zapukał. To kapitan Marchewa. Vimes potarł czoło.
— Został kapitanem, ale puka do kuchennych drzwi… — powiedział. — Tak, to cały Marchewa. Wprowadź go.
Kamerdyner zawahał się prawie niedostrzegalnie — ale nie dla Vimesa — i spojrzał na lady Sybil, czekając na jej aprobatę.
— Zrób, co każe twój pan — powiedziała uprzejmie.
— Nie jestem niczyim… — zaczął Vimes.
— Daj spokój, Sam.
— Bo nie jestem — upierał się Vimes.
Marchewa wszedł i stanął na baczność. Jak zwykle pokój subtelnie przemienił się w tło dla jego osoby.
— W porządku, chłopcze — rzekł Vimes najłagodniej, jak potrafił. — Nie musisz salutować.
— Owszem, muszę, sir — zapewnił Marchewa. Wręczył Vimesowi kopertę. Miała pieczęć patrycjusza. Vimes sięgnął po nóż i otworzył ją.
— Pewnie grzywna pięć dolarów za zużycie kolczugi — mruknął. Poruszał wargami, czytając. — Niech mnie — rzucił w końcu. — Pięćdziesięciu sześciu?
— Tak jest. Detrytus czeka już, żeby ich przeszkolić.
— W tym nieumarłych? Tutaj jest napisane: otwarta dla wszystkich, niezależnie od gatunku i stanu śmiertelności…
— Tak jest — potwierdził stanowczo Marchewa. — Wszyscy są obywatelami.
— To znaczy, że możesz mieć w straży wampiry?
— Doskonale się sprawdzają w nocnych patrolach. I rozpoznaniu lotniczym.
— Albo kiedy trzeba będzie aresztować jakiegoś kołka.
— Tak jest.
Vimes patrzył, jak ten nie najlepszy żarcik przelatuje przez głowę Marchewy, nie uruchamiając mózgu. Wrócił do listu.
— Hm… renty dla wdów, jak widzę…
— Tak jest.
— Uruchomienie dawnych komisariatów?
— Tak jest napisane, sir. Vimes czytał dalej.
„Uważamy w szczególności ze, ta powiększona straż potzrebuje pzrewodnictwa człowieka doświadczonego, cieszącego się Szacunkiem we wszystkich grupach społecznych i, jesteśmy pzrekonani iż pan, winien wypełnić tę Rolę. Natychmiast podejmie pan zatem Obowiązki jako, Komendant Straży Miejskiej Ankh-Morpork. Stanowisko to tradycyjnie łączy się z tytułem rycerskim który zamiezramy, w tym celu pzrywrócić. W nadziei że pozostaje pan w dobrym zdrowiu Szczezre oddany
Vimes przeczytał jeszcze raz.
Zabębnił palcami po stole. Nie ma wątpliwości, podpis jest autentyczny. Ale…
— Kapra… Kapitanie Marchewa!
— Tak jest. — Marchewa patrzył prosto przed siebie, z miną człowieka obowiązkowego, skutecznego i zdecydowanego za wszelką cenę unikać odpowiedzi wprost na dowolne bezpośrednie pytanie.
— Ja…
Vimes podniósł list, odłożył, podniósł znowu i podał Sybil.
— Coś podobnego! — zawołała. — Szlachectwo! W samą porę, muszę przyznać.
— Nie! Nie ja! Wiesz dobrze, co myślę o tak zwanych arystokratach w tym mieście… z wyjątkiem ciebie, naturalnie.
— Może więc pora, by trochę udoskonalić stado.
— Jego wysokość stwierdził — dodał Marchewa — że poszczególne elementy propozycji nie podlegają negocjacjom, sir. Znaczy, wszystko albo nic, jeśli pan rozumie, co mam na myśli.
— Wszystko…?
— Tak jest.
— …albo nic.
— Tak jest.
Vimes znowu zabębnił palcami.
— Wygrałeś, co? — mruknął. — Wygrałeś.
— Nie wiem, o czym pan mówi, sir. — Twarz Marchewy promieniała szczerą ignorancją.
Zapadła groźna chwila ciszy.
— Ale oczywiście — dodał Vimes — w żaden sposób nie mógłbym nadzorować czegoś takiego.
— Nie bardzo rozumiem, sir.
Vimes przysunął sobie kandelabr i stuknął palcem w list.
— Popatrz, co tu jest napisane. Chodzi o uruchomienie dawnych komisariatów przy bramach. W jakim celu? Na samych obrzeżach miasta?
— Jestem pewien, że szczegóły organizacyjne mogą ulec zmianom, sir — zapewnił Marchewa.
— Utrzymywać posterunki przy bramach, owszem. Ale jeśli chcesz trzymać palec na pulsie… Pomyśl. Będzie potrzebny komisariat gdzieś przy ulicy Wiązów, gdzieś w pobliżu doków na Mrokach, drugi jakoś w połowie Krótkiej, i może mniejszy przy Królewskiej Drodze. W każdym razie w tej okolicy. Musisz pilnować regionów gęsto zamieszkanych. Ilu ludzi planujesz na każdym komisariacie?
— Myślałem o dziesięciu. Żeby obsadzić wszystkie zmiany.
— Nie, to na nic. Najwyżej sześciu. Kapral i jeden funkcjonariusz na zmianę. Resztę trzeba przesuwać po mieście, powiedzmy co miesiąc. Chcesz przecież, żeby zachowali czujność, prawda? No i dzięki temu każdy będzie patrolował wszystkie ulice po kolei. To ważne. Dalej… przydałaby się mapa… o, dziękuję ci, moja droga. Właśnie. Popatrz tutaj. Masz oficjalnie pięćdziesięciu sześciu ludzi, tak? Ale przejmujesz dzienną służbę, musisz uwzględniać dni wolne, dwa pogrzeby babki rocznie na strażnika… Bogowie jedni wiedzą, jak nieumarli sobie z tym poradzą, może będą brać wolne, żeby chodzić na własne pogrzeby… Mogą się też zdarzyć choroby i tym podobne. Czyli… mamy ludzi na czterech zmianach, rozrzuconych po mieście. Masz ognia? Dziękuję. Nie chcemy też, żeby cała straż jednocześnie kończyła swoją zmianę. Z drugiej strony należy każdemu dowódcy komisariatu zostawić trochę inicjatywy. Powinniśmy też utrzymywać specjalną grupę w Pseudopolis Yard, na nieprzewidziane sytuacje… Podaj mi ołówek. I ten notes. Dobrze…
Dym cygara wypełnił pokój. Pamiątkowy zegarek co kwadrans odgrywał swoją melodyjkę, nie zwracając niczyjej uwagi.
Lady Sybil z uśmiechem zamknęła za sobą drzwi i poszła nakarmić smoki.
„Kochani Mamo i Tato,
Mam dla Was zadziwiające wieści gdyż, zostałem Kapitanem! Mieliśmy bardzo pracowity i ciekawy tydzień co zaraz Wam, pzredstawię…”
I jeszcze coś…
W jednej z ładniejszych dzielnic Ankh stoi duży dom. Ma rozległy ogród i dziecięcą chatkę na drzewie oraz — prawdopodobnie — przytulne miejsce przy kominku.
I okno, właśnie wybijane…
Gaspode wylądował na trawniku i na złamanie karku pognał w stronę płotu. Z jego sierści spływały pachnące kwiatami bąbelki piany. Miał też obrożę z kokardą, a w pysku niósł miskę podpisaną PAN PIESZCZOCH.
Gorączkowo przekopał się pod ogrodzeniem i wyskoczył na drogę.
Świeży stosik końskich odchodów załatwił sprawę kwiatowych aromatów, a pięć minut drapania usunęło kokardę.
— Ani jednej pchły nie zostawili — jęknął, upuszczając miskę. — A miałem już prawie pełny zestaw! O rany! Wreszcie się wyrwałem. No!
Nastrój szybko mu się poprawił. Był wtorek, to znaczy stek i paszteciki z podejrzanymi organami w Gildii Złodziei; główny kucharz znany był tam z podatności na merdający ogon i przenikliwe spojrzenie. Zdaniem Gaspode’a trzymanie w pysku pustej miski i żałosny wygląd musiały przynieść pożądane rezultaty. Zdrapanie PANA PIESZCZOCHA nie powinno być trudne.
Może nie tak miało się to ułożyć. Ale tak się ułożyło.
Szczerze mówiąc, uznał Gaspode, mogło się ułożyć o wiele gorzej.