Świeże ubranie już na niego czekało. Dzisiaj było to coś fantazyjnego w czerwieni i żółci…
…mniej więcej teraz patrolowałby ulicę Kopalni Melasy…
…i kapelusz. Kapelusz z piórem.
Vimes włożył wszystko na siebie — nawet kapelusz. Wydawał się całkiem spokojny i opanowany, dopóki się nie zauważyło, że unika swojego wzroku w lustrze.
Strażnicy siedzieli przy stole, w głębokim mroku. Byli po służbie. Właściwie nigdy dotąd nie byli naprawdę po służbie.
— Może byśmy zagrali w karty? — zaproponował wesoło Nobby. Z tajemniczych zakamarków munduru wyjął brudną talię.
— Już wczoraj wygrałeś od wszystkich pensje — przypomniał mu Colon.
— Będą mieli szansę się odegrać.
— Tak, ale miałeś w ręku pięć króli, Nobby. Nobby przetasował karty.
— Zabawne, wiecie — powiedział. — Jak się przyjrzeć, to wszędzie jest pełno króli.
— Na pewno, jeśli się zajrzy do twojego rękawa.
— Nie, chodzi mi o to, że jest Królewska Droga w Ankh, kilka króli w kartach, po wstąpieniu dostajemy Królewskiego Szylinga… Wszędzie są królowie, tylko nie na złotym tronie w pałacu. Coś wam powiem, nie byłoby takich problemów, gdybyśmy mieli króla.
Wpatrzony w sufit Marchewa w skupieniu marszczył brwi. Detrytus liczył coś na palcach.
— No jasne — odezwał się Colon. — Piwo byłoby po pensie za kufel, a drzewa znów by zakwitły. Pewno. Jak tylko ktoś w tym mieście walnie się w palec, zaraz się okazuje, że nie doszłoby do tego, gdybyśmy mieli króla. Vimesa szlag by trafił, gdyby usłyszał takie gadanie.
— Ale króla ludzie by słuchali.
— Vimes twierdzi, że w tym cały kłopot. Zawsze to powtarza, tak jak to o używaniu magii. Strasznie się wtedy złości.
— A jak w ogóle szukać król? — zainteresował się Detrytus.
— Ktoś musi przeciąć kamień — wyjaśnił Colon.
— Aha! Antykrzemizm!
— Nie! Ktoś musi wyciągnąć miecz z kamienia — poprawił kolegę Nobby.
— Ale skąd ma wiedzieć, że ten miecz tam jest? — zapytał gniewnie Colon.
— Bo on… będzie sterczał, prawda?
— Tam gdzie każdy może go złapać? W tym mieście?
— Tylko prawowity król może to zrobić, rozumiesz — tłumaczył Nobby.
— Pewnie. Jasne, rozumiem. O tak. Chcesz przez to powiedzieć, że ktoś wcześniej zdecydował, kto jest prawowitym królem, zanim jeszcze ten król wyciągnął miecz z kamienia? Dla mnie to oszustwo. Pewnie ktoś przygotował taki fałszywy, pusty kamień i wsadził do środka krasnoluda, żeby trzymał ostrze obcęgami, dopóki nie przyjdzie odpowiedni gość i…
Mucha przez chwilę odbijała się od okiennej szyby, potem przeleciała zygzakiem przez pokój i siadła na belce. Rzucony od niechcenia topór Cuddy’ego przeciął ją na pól.
— Brakuje ci ducha, Fred — stwierdził Nobby. — Mnie by tam nie przeszkadzało, gdybym został rycerzem w lśniącej zbroi. Król może załatwić takie rzeczy, jeśli mu się przydasz. Pasuje cię na rycerza, znaczy.
— Twoje métier to nocny strażnik w pordzewiałej zbroi — oświadczył Colon. Rozejrzał się z dumą, czy ktoś zauważył tę ukośną kreskę nad e. — Nie, nie mam zamiaru słuchać jakiegoś typa tylko dlatego, że wyciągnął miecz z kamienia. Nie od tego zostaje się królem. Chociaż — dodał — ktoś, kto potrafi wbić miecz w kamień… Taki ktoś to byłby faktycznie król.
— Ktoś taki byłby nawet asem — uznał Nobby. Angua ziewnęła.
Ding-ding a-ding-ding…
— Co to jest, u demona? — zdziwił się Colon.
Krzesło Marchewy stuknęło. Pogrzebał w kieszeni i wyjął aksamitną sakiewkę, którą nad stołem odwrócił dnem do góry. Na blat wysunął się złoty krążek średnicy mniej więcej trzech cali. Kiedy Marchewa przycisnął zatrzask na boku, krążek otworzył się jak muszla.
Strażnicy pochylili się nad nim.
— Zegar? — spytała Angua.
— Zegarek.
— Bardzo duży.
— To z powodu mechanizmu. Musi być miejsce dla mnóstwa małych kółeczek. Małe zegarki mają w środku małe demony czasu i nie wytrzymują długo, zresztą nigdy nie są dokładne…
Ding-ding a-ding-ding, ding dingle ding ding…
— Gra melodyjkę! — zawołała Angua.
— Co godzinę — potwierdził Marchewa. — Taki mechanizm. Ding. Ding. Ding.
— A potem wybija godzinę — dodał Marchewa.
— W takim razie jest chyba powolny — uznał Colon. — Wszystkie pozostałe po prostu biją, nie można nie zauważyć.
— Mój kuzyn Jorgen robi podobne — odezwał się Cuddy. — Są dokładniejsze od tych z demonami, od zegarów wodnych i świec. Albo tych wielkich machin z wahadłami.
— Tam są kółeczka i sprężyna — powiedział Marchewa.
Cuddy gdzieś z gęstwiny brody wyjął lupę i starannie obejrzał zegarek.
— Najważniejszy kawałek — tłumaczył — to takie małe coś, co się kiwa i nie pozwala, żeby kółka kręciły się za szybko.
— Skąd to coś wie, że się kręcą za szybko? — zdziwiła się Angua.
— Ma to tak jakby wrodzone. Sam za bardzo nie rozumiem. Zaraz, tu jest dedykacja…
Przeczytał ją na głos:
„Na pamiątkę, wszystkich szczęśliwych godzin, od pzryjaciół ze straży”.
— To taki żarcik — wyjaśnił Marchewa. — Bo zegarek odmierza godziny.
Zapadła długa, niezręczna chwila ciszy.
— Ehm… policzyłem po parę dolarów od wszystkich nowych rekrutów — dodał zaczerwieniony. — Znaczy… możecie mi oddać, kiedy chcecie. Jeśli chcecie. Znaczy… na pewno byście się zaprzyjaźnili. Gdybyście tylko go lepiej poznali.
Reszta strażników wymieniła zakłopotane spojrzenia.
Mógłby prowadzić armie, myślała Angua. Naprawdę by mógł. Niektórzy potrafili całe kraje porwać do wielkich czynów dzięki mocy swej wizji. On też jest do tego zdolny. Nie dlatego że marzy o maszerujących hordach, o władzy nad światem czy o tysiącletnim imperium. On po prostu wierzy, że ludzie są tak naprawdę przyzwoici, że doskonale by się ze sobą zgadzali, gdyby tylko chciało im się postarać. Ta jego wiara jest tak silna, że jaśnieje jak płomień większy niż on sam. Marchewa ma swoje marzenie, a my wszyscy jesteśmy jego elementami, więc to ono kształtuje świat dookoła. A najdziwniejsze, że nikt nie chce go zawieść. To jakby kopnąć największego szczeniaka we wszechświecie. Działa jak magia…
— Złoto trochę się ściera — zauważył Cuddy. — Ale to dobry zegarek — dodał szybko.
— Miałem nadzieję, że damy mu go dziś wieczorem — powiedział Marchewa. — A potem wszyscy pójdziemy… się napić.
— To nie jest dobry pomysł — uznała Angua.
— Zostawmy sprawę do jutra — zaproponował Colon. — Będziemy gwardią honorową na jego ślubie. Taka tradycja. Wszyscy podnoszą miecze i tworzą taki niby tunel.
— Został nam jeden miecz na wszystkich — przypomniał posępnie Marchewa.
Spuścili głowy.
— To niesprawiedliwe — odezwała się Angua. — Nie obchodzi mnie, kto ukradł to, co tam ukradli skrytobójcom, ale uważam, że słusznie chciał odkryć, kto zabił pana Młotokuja. I nikogo nie obchodzi Letycja Knibbs.
— Ja chciałbym wiedzieć, kto strzelał do mnie — powiedział Detrytus.
— Nie mogę zrozumieć, jak ktoś może być takim głupkiem, żeby cokolwiek kraść skrytobójcom — rzekł Marchewa. — To samo mówił kapitan Vimes. Trzeba być kompletnym błaznem, powiedział, żeby pomyśleć o włamaniu do ich gildii.
Znowu spuścili głowy.
— Takim klaunem albo trefnisiem? — spytał Detrytus.
— Detrytus, nie chodziło mu o takiego błazna w czapce z dzwoneczkami — wyjaśnił łagodnie Marchewa. — Chodziło o to, że trzeba być idio…
Urwał. Wlepił wzrok w sufit.
— Do licha — szepnął. — Czy to aż takie proste?
— Co jest takie proste? — zapytała Angua.
Ktoś zaczął się dobijać do drzwi. Nie było to uprzejme stukanie, raczej walenie pięściami. Ktoś wyraźnie postanowił, że albo otworzą mu drzwi, albo wejdzie do środka razem z nimi.
Do pokoju wpadł strażnik. Miał na sobie tylko połowę pancerza i jedno oko podbite, ale można było w nim rozpoznać Skully’ego Muldoona z dziennej zmiany.
Colon pomógł mu wstać.
— Biłeś się z kimś, Skully?
Skully zauważył Detrytusa i jęknął.
— Ci dranie zaatakowali komendę!
— Kto?
— Oni!
Marchewa poklepał go po ramieniu.
— To nie jest troll — zapewnił. — To młodszy funkcjonariusz Detrytus… nie salutować! Trolle zaatakowały komendę dziennej roty?
— Rzucają brukowcami!
— Nie można im ufać — burknął Detrytus.
— Komu? — nie zrozumiał Skully.
— Trollom. To wredne łobuzy, moim zdaniem — wyjaśnił Detrytus z absolutną pewnością trolla noszącego odznakę. — Trzeba ich stale mieć na oku.
— Co się stało z Quirkiem? — spytał Marchewa.
— Nie wiem! Musicie coś zrobić!
— Odsunęli nas — przypomniał mu Colon. — Oficjalnie.
— Nie opowiadaj bzdur!
— Aha! — ucieszył się nagle Marchewa. Wyjął z kieszeni ogryzek ołówka i odhaczył coś w czarnej książeczce. — Wciąż ma pan ten domek przy ulicy Łatwej, sierżancie Muldoon?
— Co? Co? Tak! A co z nim?
— Czy czynsz wynosi ponad ćwierć pensa miesięcznie? Muldoon wlepił w niego jedno działające sprawnie oko.
— Pokręciło cię czy co?
Marchewa uśmiechnął się promiennie.
— Wręcz przeciwnie, sierżancie. Tyle wynosi? Pańskim zdaniem domek wart jest więcej niż ćwierć pensa?
— Krasnoludy biegają po ulicach i szukają bójki, a ty pytasz o ceny nieruchomości?
— Ćwierć pensa?
— Nie bądź durniem! Wart jest co najmniej pięć dolarów miesięcznie!
— Aha. — Marchewa znowu zaznaczył coś w książce. — To inflacja, naturalnie. Spodziewam się, że ma pan garnek… Czy posiada pan co najmniej dwa i jedną trzecią akra ziemi i więcej niż połówkę krowy?
— Dobrze już, dobrze — mruknął Muldoon. — To jakiś żart, prawda?
— Wydaje mi się, że możemy zrezygnować z kwalifikacji majątkowej — stwierdził Marchewa. — Mam tu napisane, że można ją uchylić dla obywatela o odpowiedniej pozycji. I na koniec, czy pańskim zdaniem nastąpiło poważne naruszenie prawa i porządku w mieście?
— Przewrócili wózek Gardła Dibblera i zmusili go do zjedzenia dwóch kiełbasek w bułce!
— Coś podobnego — zdumiał się Colon.
— Bez musztardy!
— Myślę, że można to uznać za „tak”. — Marchewa raz jeszcze coś zaznaczył, po czym stanowczo zamknął książkę. — Lepiej chodźmy — powiedział.
— Kazali nam… — zaczął Colon.
— Zgodnie z Prawami i Przepisami Porządkowymi Miast Ankh i Morpork — wyrecytował Marchewa — dowolni mieszkańcy miasta w okresie poważnego naruszenia prawa i porządku mogą, na żądanie oficjalnego przedstawiciela władz, będącego obywatelem o odpowiedniej pozycji… potem dużo na temat majątku i różnych takich… o, mam: uformować milicję w obronie miasta.
— Co to znaczy? — zapytała Angua.
— Milicja… — zastanowił się sierżant Colon.
— Chwileczkę! Nie możecie tego zrobić! — zaprotestował Muldoon. — To nonsens!
— Takie jest prawo. Nie zostało cofnięte.
— Nigdy nie mieliśmy milicji! Nigdy nie była potrzebna!
— Aż do dzisiaj, jak sądzę.
— Posłuchajcie. — Muldoon uspokoił się trochę. — Chodźcie ze mną do pałacu. Jesteście strażnikami…
— I będziemy bronić miasta — zapewnił go Marchewa.
Rzeka ludzi sunęła przed komendą nocnej straży. Marchewa zatrzymał jakąś parę — prostym manewrem wyciągnięcia ręki.
— Pan Poppley, prawda? — powiedział. — Jak tam interesy w handlu spożywczym? Witam, pani Poppley.
— Nie słyszałeś? — spytał zdenerwowany Poppley. — Trolle podpaliły pałac.
Podążył wzrokiem za spojrzeniem Marchewy, wzdłuż Broad-Wayu aż do miejsca, gdzie wyrastała przysadzista bryła pałacu. Rozszalałe płomienie jakoś nie jarzyły się w oknach.
— Coś podobnego — powiedział Marchewa.
— A bandy krasnoludów rozbijają okna i wszystko — dodał sklepikarz. — Nawet pies nie jest bezpieczny!
— Nie wolno ich spuszczać z oka — mruknął Cuddy. Sklepikarz przyjrzał mu się z zainteresowaniem.
— Jesteś krasnoludem? — spytał.
— Niesamowite! Jak ludzie to robią? — zdumiał się Cuddy.
— W każdym razie ja się stąd wynoszę. Nie chcę patrzeć, jak te małe demony używają przemocy wobec pani Poppley. Wiecie przecież, co mówią o krasnoludach!
Strażnicy przyglądali się niepewnie, jak oboje znikają w tłumie uciekinierów.
— Ja na przykład nie wiem — stwierdził Cuddy, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Co takiego mówią o krasnoludach?
Marchewa zatrzymał człowieka pchającego wózek.
— Czy szanowny pan zechciałby mi wyjaśnić, co się dzieje? — zapytał.
— To nie jest szanowny pan, to Gardło! — zawołał Colon. — I patrzcie tylko, jaki ma kolor!
— Czy powinien się tak błyszczeć? — zdziwił się Detrytus.
— Świetnie się czuję! Doskonale! — zapewnił Dibbler. — Ha! Tyle zostało ze skarg zawistników na jakość mojego towaru!
— Co się dzieje, Gardło? — zapytał Colon.
— Mówią… — zaczął zielony na twarzy Dibbler.
— Kto mówi? — przerwał mu Marchewa.
— Oni mówią — odparł Dibbler. — No wiecie. Oni. Wszyscy. Mówią, że trolle zabiły kogoś przy Siostrach Doiły, a krasnoludy rozbiły całonocną garncarnię trolla Kreduły i zwaliły Mosiężny Most, i…
Marchewa spojrzał w dół ulicy.
— Przecież właśnie pan przeszedł przez Mosiężny Most — zauważył.
— Tak, ale… tak mówią.
— Rozumiem.
— A czy nie wspomnieli przypadkiem… może mimochodem… czegoś jeszcze na temat krasnoludów? — zainteresował się Cuddy.
— Myślę, że trzeba będzie zamienić kilka słów z dzienną rotą na temat aresztowania Węglarza — oznajmił Marchewa.
— Nie mamy broni — przypomniał Colon.
— Jestem pewien, że Węglarz nie ma nic wspólnego z zabójstwem Młotokuja. Jesteśmy uzbrojeni w prawdę. Co może nas powstrzymać, jeśli prawda jest naszą bronią?
— Na przykład bełt z kuszy by mógł… Na przykład gdyby wbił ci się w oko i wyszedł z tyłu głowy…
— Zgoda, sierżancie — ustąpił Marchewa. — Gdzie zatem możemy znaleźć dodatkową broń?
Budynek Arsenału wyrastał na tle zachodzącego słońca. Trochę dziwne było istnienie arsenału w mieście, które do pokonania wroga wykorzystywało podstęp, przekupstwo i asymilację. Jak jednak wyjaśnił sierżant Colon, kiedy już wygrało się broń od najeźdźców, gdzieś trzeba ją trzymać.
Marchewa zastukał do drzwi. Po chwili usłyszeli kroki i uchyliło się małe okienko.
— Tak? — zabrzmiał podejrzliwy głos.
— Kapral Marchewa, milicja miejska.
— Nigdy nie słyszałem. Wynocha.
Klapka się zatrzasnęła. Marchewa usłyszał parsknięcie Nobby’ego.
Uderzył pięścią w drzwi.
— Słucham?
— Jestem kapral Marchewa… — Klapka poruszyła się, ale trafiła na wciśniętą w otwór pałkę Marchewy. — I przyszedłem pobrać uzbrojenie dla moich ludzi.
— Tak? Z czyjego upoważnienia?
— Co? Przecież…
Pałka została wypchnięta i klapka wskoczyła na miejsce.
— Przepraszam. — Kapral Nobbs przecisnął się do przodu. — Byłem już kiedyś tutaj… mniej więcej.
Kopnął drzwi okutym butem, znanym i budzącym lęk wszędzie tam, gdzie ludzie leżeli na podłodze i nie mogli się bronić. Trzask!
— Mówiłem już, żebyście…
— Kontrola — powiedział Nobby. Na chwilę zapadła cisza.
— Co?
— W celu przeprowadzenia remanentu.
— Gdzie masz upo…
— Co? Co? Pyta o upoważnienie. — Nobby uśmiechnął się do kolegów. — Trzyma mnie tu pod drzwiami, a tymczasem jego wspólnicy mogą wyskoczyć tylnym wyjściem i przynieść wszystko z lombardu, tak?
— Ja nig…
— Jasne, a potem spróbuje tej starej sztuczki z tysiącem mieczy, zgadłem? Pięćdziesiąt skrzyń jedna na drugiej, ale okazuje się, że dolne czterdzieści jest pełne kamieni?
— Ja…
— Jak się pan nazywa?
— Ja…
— Proszę natychmiast otworzyć drzwi!
Klapka się zamknęła. Potem zabrzmiał stuk rygli odsuwanych przez kogoś, kto wcale nie jest pewien, czy to dobry pomysł, i ma zamiar za moment zadać kilka pytań.
— Masz przy sobie kawałek papieru, Fred? Szybko!
— Tak, ale…
— Jakikolwiek papier. Już!
Colon pogrzebał nerwowo w kieszeni, po czym wręczył Nobby’emu rachunek ze sklepu. Drzwi właśnie się otworzyły. Nobby wkroczył dumnie, zmuszając człowieka wewnątrz, by wycofywał się tyłem.
— Nie uciekać! — huknął. — Nie znalazłem żadnych nieprawidłowości…
— Nie ucie…
— …na razie!!!
Marchewa miał dość czasu, by pochwycić wizję wielkiej hali pełnej skomplikowanych cieni. Poza człowiekiem, który im otworzył, chyba grubszym od Golona, była tu jeszcze dwójka trolli, która obracała koło szlifierskie. Wydarzenia w mieście nie zdołały przeniknąć grubych murów.
— No dobrze. Bez paniki, przerwijcie wszystkie zajęcia, jeśli można. Jestem kapral Nobbs, Miejska Inspekcja Porządkowa, Audyt Miejski… — Kawałek papieru z oszałamiającą prędkością przemknął przed oczami mężczyzny. Nobby zająknął się lekko, przypominając sobie koniec zdania. — Specjalne… Biuro… Audytu… i Inspekcji. Ilu ludzi tu pracuje?
— Tylko ja.
Nobby wskazał trolle.
— A oni?
Mężczyzna splunął na podłogę.
— Zdawało mi się, że pytał pan o ludzi…
Marchewa odruchowo wystawił rękę, która brzęknęła o pancerz Detrytusa.
— No dobrze — rzekł Nobby. — Zobaczmy, co my tu mamy… — Przeszedł wzdłuż stojaków w takim tempie, że pozostali musieli biec, by za nim nadążyć. — Co to jest?
— Ee…
— Nie wiemy, tak?
— Oczywiście… to jest… to…
— Montowana na wozie kusza oblężnicza z potrójną cięciwą i dwutrybowym kołowrotem napinającym?
— Tak jest.
— A czy to nie wzmocniona kusza klatchiańska z dźwigniowym mechanizmem napinającym i poddrzewcowym bagnetem?
— Ee… tak.
Nobby obejrzał ją pobieżnie i odrzucił na bok. Pozostali strażnicy przyglądali mu się oszołomieni. Nikt nie słyszał, żeby Nobby nosił kiedyś jakąś broń poza nożem.
— Macie może hershebiańskie dwunastostrzałowe łuki z ładowaniem grawitacyjnym? — warknął.
— Co? Mamy to, co pan widzi.
Nobby zdjął ze stojaka kuszę myśliwską. Jego chude ramiona naprężyły się, kiedy szarpnął za dźwignię naciągu.
— Sprzedaliście bełty do tej zabawki?
— Są tutaj!
Nobby wziął jeden z półki i włożył w szczelinę. Potem spojrzał wzdłuż drzewca. Odwrócił się.
— Podoba mi się ten sprzęt — stwierdził. — Weźmiemy wszystko. Mężczyzna spojrzał poprzez celownik w oko Nobby’ego i — ku podziwowi zalęknionej Angui — nie zemdlał.
— Ten mały łuk mnie nie przestraszy — rzekł dumnie.
— Ten łuk miałby cię przestraszyć? — zdziwił się Nobby. — Nie. Oczywiście. Jest mały. Taki mały łuk nie wystraszyłby kogoś takiego jak ty, z powodu swojej małości. Żeby przestraszyć kogoś takiego jak ty, potrzebne jest coś większego.
Angua oddałaby miesięczną pensję, żeby zobaczyć twarz zbrojmistrza od przodu. Patrzyła, jak Detrytus chwyta balistę, z ledwie słyszalnym sieknięciem napina ją jedną ręką i robi krok naprzód. Mogła sobie wyobrazić ruch gałek ocznych, gdy chłodny metal dotknął grubej czerwonej szyi.
— Natomiast ten za tobą jest rzeczywiście wielki — stwierdził Nobby.
Sześciostopowa żelazna strzała nie była szczególnie ostra. W założeniach miała rozbijać bramy, a nie dokonywać zabiegów chirurgicznych.
— Czy mogę już pociągnąć za spust? — zahuczał Detrytus prosto do ucha mężczyzny.
— Nie ośmielicie się wystrzelić tutaj z tej machiny! To broń oblężnicza! Przebije mur!
— Tak, w końcu… — zgodził się Nobby.
— Do czego służy ten kawałek? — zapytał Detrytus.
— Posłuchajcie…
— Mam nadzieję, że dbałeś o tę zabawkę. Strasznie szybko pojawia się w nich efekt zmęczenia metalu. Szczególnie w mechanizmie bezpiecznika.
— Co to bezpiecznik? — zainteresował się Detrytus.
Zaległa cisza. Po chwili Marchewa odzyskał głos. Musiał go szukać bardzo daleko.
— Kapralu Nobbs!
— Tak jest!
— Jeśli to wam nie przeszkadza, od tej chwili ja przejmę dowodzenie.
Delikatnie odsunął wielką kuszę, ale Detrytus, który nie zapomniał uwagi o ludziach i trollach, uparcie przesuwał ją z powrotem.
— Spokojnie — rzekł Marchewa. — Nie podoba mi się element przymusu. Nie przyszliśmy tu, żeby dręczyć tego biedaka. Pracuje w służbie miasta jak my. Niesłusznie postąpiłeś, próbując go zastraszyć. Dlaczego zwyczajnie nie poprosić?
— Przepraszam, sir.
Marchewa poklepał zbrojmistrza po ramieniu. — Czy możemy wziąć stąd trochę broni? — zapytał.
— Co?
— Trochę broni? W celach urzędowych? Zbrojmistrz wyraźnie miał kłopot ze zrozumieniem.
— To znaczy, że mam jakiś wybór?
— Ależ oczywiście. W Ankh-Morpork staramy się uzyskać poparcie obywateli. Jeśli uważa pan, że nie może spełnić naszej prośby, wystarczy powiedzieć.
Stuknęło cicho, gdy ostrze żelaznej strzały po raz kolejny uderzyło o czaszkę zbrojmistrza. Na próżno szukał odpowiedniego słowa, gdyż jedyne, jakie przychodziło mu do głowy, brzmiało „Ognia!”.
— Uh… — powiedział. — Ehem. Tak. Oczywiście. Pewnie. Bierzcie, co chcecie.
— Świetnie, świetnie. Sierżant Colon wyda panu pokwitowanie z zaznaczeniem, że udostępnił pan nam broń z własnej i nieprzymuszonej woli.
— Mojej nieprzymuszonej woli?
— Ma pan w tej kwestii absolutnie wolny wybór. Zbrojmistrz skrzywił się z wysiłku desperackiego myślenia.
— Uważam…
— Tak?
— Uważam, że możecie sobie to zabrać. Bierzcie.
— Praworządny obywatel. Ma pan tu jakiś wózek?
— A nie wie pan przypadkiem, co takiego mówią o krasnoludach? — wtrącił Cuddy.
Angui raz jeszcze przyszło do głowy, że Marchewa nie ma w duszy ani śladu ironii. Każde słowo traktował poważnie. Gdyby ten człowiek wytrzymał, Marchewa prawdopodobnie by zrezygnował z uzbrojenia. Oczywiście, istniała drobna różnica pomiędzy „prawdopodobnie” a „z pewnością”.
Nobby dotarł już do końca rzędu. Od czasu do czasu piszczał z zachwytu, znajdując jakiś ciekawy młot bojowy czy wyjątkowo groźnie wyglądającą klingę. Usiłował utrzymać wszystko naraz.
Nagle upuścił cały zbiór i pobiegł przed siebie.
— O rany… Klatchiańska machina ogniowa! To już bardziej mój meteor!
Słyszeli, jak przesuwa coś w mroku. Pojawił się w końcu, pchając przed sobą niewielki pojemnik na małych piszczących kółkach. Miał różne dźwignie i skórzane miechy, a z przodu dyszę. Przypominał bardzo duży garnek.
— Nawet skórę oliwili tu jak należy!
— Co to? — zdziwił się Marchewa.
— I jest olej w zbiorniku! — wołał Nobby, poruszając energicznie dźwignią w górę i w dół. — Kiedy ostatnio o niej słyszałem, machina była zakazana w ośmiu krajach, a trzy religie zagroziły ekskomuniką żołnierzom, którzy by jej używali[25]. Ktoś ma ogień?
— Trzymaj — powiedział Marchewa. — Ale co…
— Patrzcie!
Nobby zapalił zapałkę, przyłożył do rurki z przodu urządzenia i nacisnął dźwignię.
Po dłuższej chwili udało im się zgasić płomienie.
— Wymaga regulacji — stwierdził Nobby spod maski sadzy.
— Nie — rzekł Marchewa. Do końca życia miał zapamiętać strugę ognia przypalającą mu twarz w drodze do przeciwległej ściany.
— Ale to…
— Nie. Jest zbyt niebezpieczna.
— Przecież ma być…
— Chodzi mi o to, że może poranić ludzi.
— Aha — powiedział Nobby. — No tak. Trzeba było uprzedzić. Szukamy broni, która nie rani ludzi, tak?
— Kapralu Nobbs — odezwał się surowo sierżant Colon, który stał jeszcze bliżej ognia niż Marchewa.
— Słucham, sierżancie.
— Słyszeliście, co powiedział kapral Marchewa. Żadnej pogańskiej broni. A przy okazji, jak to się stało, że tyle wiecie o uzbrojeniu?
— Służba w wojsku.
— Naprawdę, Nobby? — zdziwił się Marchewa.
— Miałem specjalną funkcję, sir. Bardzo odpowiedzialną.
— Co to było?
— Kwatermistrz, sir. — Nobby zasalutował sprężyście.
— Byłeś kwatermistrzem? W czyjej armii?
— Diuka Pseudopolis, sir.
— Ale Pseudopolis zawsze przegrywało wojny!
— No… właściwie…
— Komu sprzedałeś ich broń?
— To oszczerstwo i tyle! Zwykle dużo czasu zajmowało jej czyszczenie i ostrzenie.
— Nobby, to ja, Marchewa. Opanuj się. Jak dużo czasu, w przybliżeniu?
— W przybliżeniu? Około stu procent, jeśli mówimy o przybliżonych rachunkach, sir.
— Nobby…
— Tak, sir?
— Nie musisz do mnie mówić „sir”.
— Tak jest.
W końcu Cuddy pozostał wierny swojemu toporowi, choć po namyśle dodał jeszcze kilka zapasowych. Sierżant Colon wybrał pikę, bo pika ma tę właściwość — bardzo ważną właściwość — że wszystko dzieje się na jej drugim końcu, to znaczy bardzo daleko. Młodsza funkcjonariusz Angua bez wielkiego entuzjazmu wybrała krótki miecz, a kapral Nobbs…
Kapral Nobbs wyglądał jak mechaniczny jeżozwierz, ze sterczącymi ostrzami, łukami, klingami i kulistymi obiektami na łańcuchach.
— Jesteś pewien, Nobby? — spytał Marchewa. — Nie chciałbyś czegoś zostawić?
— Tak trudno coś wybrać… Detrytus zachował swoją wielką kuszę.
— Nic więcej nie weźmiesz, Detrytus?
— Wezmę Flinta i Morenę, sir.
Oba trolle, które wcześniej pracowały w arsenale, stanęły za Detrytusem.
— Zakląłem ich — zapewnił Detrytus. — Użyłem trollowej klątwy.
Flint zasalutował po amatorsku.
— Powiedział, że wkopie nam nasze „goohuloog” głowy do środka, jeśli nie wstąpimy do straży i nie będziemy robić, co nam każą, sir.
— Bardzo stara trollowa klątwa — wyjaśnił Detrytus. — Bardzo sławna, bardzo tradycyjna.
— Jeden z nich mógłby nieść klatchiańską machinę ogniową — zaproponował Nobby.
— Nie, Nobby. A zatem… witajcie w straży.
— Kapralu Marchewa!
— Słucham, Cuddy.
— To niesprawiedliwe. Są trollami.
— Przyda się każdy człowiek, Cuddy. Marchewa odstąpił o krok.
— Słuchajcie. Nie chcemy, by ludzie pomyśleli, że szukamy kłopotów — powiedział.
— Nie. Tak wyposażeni nie będziemy musieli ich szukać — stwierdził przygnębiony Colon.
— Pytanie, sir! — odezwała się Angua.
— Słucham, młodsza funkcjonariusz Angua.
— Kto jest nieprzyjacielem?
— Z takim wyglądem bez żadnego problemu znajdziemy nieprzyjaciół — mruknął sierżant Colon.
— Nie szukamy nieprzyjaciół, szukamy informacji — oznajmił Marchewa. — Najlepszą bronią, jaką możemy w tej chwili wykorzystać, jest prawda. Zaczniemy od wizyty w Gildii Błaznów, żeby się dowiedzieć, dlaczego brat Fasollo ukradł rusznic.
— A ukradł rusznic?
— Myślę, że mógł to zrobić. Tak.
— Przecież zginął, zanim rusznic został skradziony! — zaprotestował Colon.
— Tak — przyznał Marchewa. — Wiem o tym.
— To jest coś, co nazywam alibi — stwierdził Colon.
Oddział stanął w szyku i — po krótkiej dyskusji wśród trolli na temat tego, która noga jest prawa, a która lewa — odmaszerował. Nobby oglądał się tęsknie za machiną ogniową.
Czasami lepiej użyć miotacza ognia niż narzekać na ciemność.
Dziesięć minut później udało im się przedrzeć przez tłum i dotarli przed gildie.
— Widzicie? — spytał Marchewa.
— Stoją obok siebie — stwierdził Nobby. — Co z tego? I tak jest między nimi mur.
— Nie byłbym taki pewien. Może lepiej zobaczymy.
— Mamy czas? — wtrąciła Angua. — Myślałam, że idziemy na komendę dziennej roty.
— Najpierw muszę coś sprawdzić — odparł Marchewa. — Błaźni nie powiedzieli mi prawdy.
— Zaczekaj chwilę. Jedną chwileczkę — wtrącił sierżant Colon. — Mam wrażenie, że to wszystko posuwa się o połowę za daleko. Posłuchajcie, nie chcę, żebyśmy kogoś zabili, zrozumiano? Tak się składa, że to ja jestem tu sierżantem, gdyby to kogoś interesowało. Zrozumiałeś, Marchewa? Nobby? Żadnego strzelania ani szermierki. Wystarczy, że pchamy się na teren gildii, ale jeśli kogoś zastrzelimy, będziemy mieli bardzo poważne kłopoty. Lord Vetinari nie ograniczy się do sarkazmu. Może użyć… — Colon nerwowo przełknął ślinę — …ironii. Więc to jest rozkaz. A w ogóle to co chcesz zrobić?
— Chcę tylko, żeby coś mi powiedzieli — wyjaśnił Marchewa.
— Ale gdyby nie chcieli, masz im nie robić krzywdy, rozumiesz? Jeśli doktor Białolicy będzie niezadowolony, wychodzimy. Czy to jasne? Przy klaunach dostaję dreszczy, a on jest najgorszy ze wszystkich. Jeśli nie odpowie, wynosimy się spokojnie i… sam nie wiem, szukamy innego sposobu. To rozkaz, jak już mówiłem. Czy wszyscy zrozumieli? Rozkaz!
— Jeśli nie zechce odpowiadać na moje pytania — powtórzył Marchewa — mam wyjść spokojnie. Oczywiście.
— Cieszę się, że rozumiesz.
Marchewa zastukał do wrót, uniósł rękę, chwycił tort, który wysuwał się ze szczeliny, i mocno pchnął go z powrotem. Potem kopnął furtkę tak, że odchyliła się na kilka cali do środka.
— Aj! — krzyknął ktoś wewnątrz.
Furtka otworzyła się do końca, odsłaniając małego klauna zalanego białą farbą i kremem.
— Nie musieliście tego robić — powiedział.
— Chciałem tylko wczuć się w nastrój — wyjaśnił Marchewa. — Jestem kapral Marchewa, a to jest miejska milicja obywatelska. Wszyscy lubimy się pośmiać.
— Przepraszam…
— No, może oprócz młodszego funkcjonariusza Cuddy’ego. A młodszy funkcjonariusz Detrytus też lubi się pośmiać, choć na ogół parę minut po wszystkich. Chcemy porozmawiać z doktorem Białolicym.
Klaunowi zjeżyły się włosy. Strumyk wody trysnął z dziurki od guzika.
— Macie… macie zarezerwowany termin?
— Nie wiem. Mamy zarezerwowany termin?
— Mam żelazną kulę z kolcami — odezwał się Nobby.
— To morgenstern, Nobby.
— Tak?
— Tak. To nie to samo co termin. Zarezerwowany termin znaczy, że jesteśmy umówieni na spotkanie, natomiast morgenstern to duży kawał metalu używany do okrutnego miażdżenia czaszek. Ważne, żeby jednego z drugim nie pomylić, prawda, panie… — Pytająco uniósł brwi.
— Boffo, szanowny panie. Ale…
— Gdyby więc zechciał pan pobiec do doktora Białolicego i zawiadomić go, że czekamy tu z żelazną kulą z koi… Goja mówię? Bez zarezerwowanego terminu wprawdzie, ale chcielibyśmy z nim porozmawiać. Jeśli można… Bardzo dziękuję.
Klaun odszedł.
— Załatwione — odetchnął Marchewa. — Czy było jak należy, sierżancie?
— Pewnie będzie wręcz satyryczny — odpowiedział ponuro Colon.
Czekali. Po chwili młodszy funkcjonariusz Cuddy wyjął z kieszeni śrubokręt i zbadał przykręcony do furtki aparat rzucający tortami. Pozostali przestępowali z nogi na nogę — z wyjątkiem Nobby’ego, który na swoje nogi cały czas coś upuszczał.
Boffo pojawił się znowu w towarzystwie dwóch muskularnych trefnisiów, którzy wyglądali, jakby nie mieli nawet śladu poczucia humoru.
— Doktor Białolicy mówi, że nie ma czegoś takiego jak milicja — oznajmił. — Ale… hm. Doktor Białolicy powiedział również, że jeśli to naprawdę ważne, przyjmie niektórych z was. Tylko nie trolla i nie krasnoluda. Słyszeliśmy, że bandy trolli i krasnoludów terroryzują miasto.
— Tak właśnie mówią. — Detrytus pokiwał głową.
— A przy okazji, nie wiesz czasem, co takiego mówią… — zaczął Cuddy, lecz Nobby uciszył go szturchańcem.
— Pan i ja, sierżancie? — zaproponował Marchewa. — I młodsza funkcjonariusz Angua.
— Oj… — jęknął Colon.
Ruszyli jednak oboje za Marchewa do ponurych budynków; szli mrocznymi korytarzami aż do gabinetu doktora Białolicego. Przewodniczący wszystkich klaunów i błaznów stał pośrodku pokoju, a jeden z trefnisiów próbował przyszyć mu do płaszcza dodatkowe cekiny.
— Słucham?
— Dobry wieczór, doktorze — przywitał się Marchewa.
— Chcę od razu uprzedzić, że lord Vetinari dowie się o wszystkim.
— Oczywiście. Na pewno mu powiem.
— Nie mam pojęcia, dlaczego zajmujecie mi czas, kiedy w mieście trwają rozruchy.
— No cóż… tym zajmiemy się później. Ale kapitan Vimes zawsze mi powtarzał, że są poważne przestępstwa i drobne przestępstwa. Czasem te drobne wyglądają na poważne, a tych poważnych prawie nie da się zauważyć, ale najważniejsze to zdecydować, które są które.
Spojrzeli sobie w oczy.
— A więc? — zapytał klaun.
— Chciałbym, żeby mi pan opowiedział o wydarzeniach, jakie tu zaszły dwie noce temu.
Doktor Białolicy zastanawiał się przez chwilę.
— A jeśli nie?
— Wtedy — rzekł Marchewa — obawiam się, że choć bardzo niechętnie, będę jednak zmuszony do wykonania rozkazu, jaki otrzymałem przed wejściem tutaj. — Zerknął na Golona. — Czy nie tak, sierżancie?
— Co? Aha. No… tak.
— Wolałbym wprawdzie tego uniknąć, ale nie będę miał wyboru. Doktor Białolicy spoglądał na nich gniewnie.
— Weszliście na teren gildii. Nie macie prawa…
— Nic o tym nie wiem. Jestem tylko kapralem. Ale nigdy jeszcze nie odmówiłem wykonania bezpośredniego rozkazu, więc z przykrością muszę pana uprzedzić, że i ten wykonam w pełni, co do litery.
— Ale przecież… Marchewa podszedł bliżej.
— Jeśli to pana pocieszy, zapewne będzie mi potem trochę wstyd.
Klaun spojrzał w jego szczere oczy i — jak wszyscy — zobaczył w nich jedynie prawdę.
— Wystarczy mi krzyknąć — ostrzegł, czerwieniejąc pod charakteryzacją — a zjawi się tu dziesięciu ludzi.
— Niech mi pan wierzy, że to tylko ułatwi sprawę.
Doktor Białolicy szczycił się swą umiejętnością oceny ludzkich charakterów. Z twarzy Marchewy nie wyczytał niczego prócz absolutnej, skrupulatnej szczerości. Przez chwilę bawił się gęsim piórem, po czym gwałtownie rzucił je na biurko.
— Do licha z puentą! — krzyknął. — Jak się dowiedzieliście, co? Kto zdradził?
— Właściwie trudno określić — odparł Marchewa. — Ale to ma sens. Wprawdzie gildie mają po jednym wejściu, lecz budynki stoją ściana w ścianę. Ktoś po prostu musiał się przebić.
— Zapewniam, że nic o tym nie wiedzieliśmy.
Sierżant Colon nie mógł wyjść z podziwu. Widywał już ludzi, którzy blefują z marną kartą, ale jeszcze nigdy kogoś, kto blefuje bez żadnych kart.
— Myśleliśmy, że to jakiś dowcip — tłumaczył klaun. — Myśleliśmy, że młody Fasollo zrobił to z intencją humorystyczną, a tu nagle znaleźli jego zwłoki i nie…
— Lepiej niech mi pan pokaże tę dziurę — przerwał mu Marchewa.
Reszta strażników stała na dziedzińcu w różnych pozach będących wariacjami na temat „Spocznij”. — Kapralu Nobbs…
— O co chodzi, młodszy funkcjonariuszu Cuddy?
— Co takiego wszyscy mówią o krasnoludach?
— Daj spokój, żarty sobie stroisz, prawda? Każdy to wie, kto w ogóle wie cokolwiek o krasnoludach.
Cuddy zakaszlał.
— Krasnoludy nie — oświadczył.
— Co to znaczy: krasnoludy nie?
— Nikt nam nie powiedział, co każdy wie o krasnoludach.
— Hm… pewnie myśleli, że wiecie — mruknął niepewnie Nobby.
— Ja nie wiem.
— No dobrze. — Nobby zerknął na trolle, pochylił się nad Cuddym i wyszeptał coś mniej więcej w okolicy jego ucha.
Cuddy pokiwał głową.
— I to wszystko?
— Tak. Tego… to prawda?
— Co? Tak, oczywiście. U krasnoludów to naturalne. Oczywiście, niektórzy są wyposażeni lepiej niż inni.
— Tak jest u wszystkich — zgodził się Nobby.
— Ja na przykład odłożyłem ponad siedemdziesiąt osiem dolarów.
— Nie! To znaczy, nie chodziło mi o to, że są dobrze wyposażeni w pieniądze. Raczej… — Nobby znów zaczął szeptać.
Wyraz twarzy Cuddy’ego się nie zmienił.
— To prawda, co? — Nobby znacząco poruszył brwiami.
— Skąd mogę wiedzieć? Nie mam pojęcia, ile pieniędzy mają zwykle ludzie.
Nobby zrezygnował.
— Przynajmniej jedno jest prawdą — stwierdził. — Wy, krasnoludy, rzeczywiście kochacie złoto.
— A skąd. Nie żartuj.
— Ale…
— Mówimy tak tylko, żeby je zaciągnąć do łóżka.
To była sypialnia klauna. Colon zastanawiał się czasem, jak mieszkają klauni, i teraz mógł to zobaczyć: wielka szafka na buty, bardzo szeroka deska do prasowania spodni, lustro ze świeczkami dookoła, profesjonalnych rozmiarów szminki do charakteryzacji… i łóżko, które wyglądało jak całkiem zwyczajny koc na podłodze, gdyż tym właśnie było. Klauni i błaźni nie powinni się przyzwyczajać do wygód — humor to poważna sprawa.
Była też dziura w ścianie, dostatecznie duża, by przeszedł przez nią człowiek. Obok leżał niewielki stosik pokruszonych cegieł. Po drugiej stronie panował mrok.
Marchewa wsunął w otwór głowę i ramiona, ale Colon próbował wciągnąć go z powrotem.
— Zaczekaj, chłopcze. Nie wiesz przecież, jaka groza kryje się za tym murem…
— Właśnie chcę się rozejrzeć i sprawdzić.
— Może to być izba tortur, loch, przepaść… cokolwiek. — To sypialnia studenta, sierżancie.
— Sam widzisz.
Marchewa przeszedł na drugą stronę. Słyszeli, jak chodzi w mroku. Był to mrok skrytobójców, jakby bogatszy i nie tak ciemny jak mrok klauna.
Po chwili Marchewa znowu wsunął głowę przez otwór.
— Od dłuższego czasu nikogo tam nie było — oznajmił. — Kurz leży na podłodze, ale widzę na nim ślady stóp. A drzwi są zamknięte i zaryglowane. Z tej strony.
Reszta jego ciała podążyła w ślad za głową.
— Chcę się upewnić, że dobrze wszystko rozumiem — powiedział do doktora Białolicego. — Fasollo wybił dziurę do Gildii Skrytobójców, tak? A potem przeszedł tam i doprowadził tego smoka do wybuchu? I wrócił przez tę dziurę? Więc jak został zabity?
— Na pewno przez skrytobójców — odparł doktor. — Mieli do tego prawo. Wtargnięcie na teren gildii to przecież bardzo poważne wykroczenie.
— Czy ktokolwiek widział Fasolla po wybuchu?
— Ależ tak. Boffo miał dyżur przy bramie i dobrze pamięta, jak wychodził.
— Wie, że to był on?
Doktor Białolicy spojrzał zdziwiony.
— Oczywiście.
— Skąd?
— Skąd? Bo go poznał, naturalnie. W ten sposób wiemy, kim są ludzie. Patrzy się na kogoś i mówi: to on. Nazywamy to roz-po-zna-wa-niem. — Klaun ironicznie zaakcentował ostatnie słowo. — To był Fasollo. Boffo mówił, że wyglądał na zmartwionego.
— Aha. Rozumiem. To już właściwie wszystko, doktorze. Czy Fasollo miał jakichś przyjaciół wśród skrytobójców?
— Cóż… możliwe, możliwe. Nie zniechęcamy gości. Marchewa wpatrywał się z uwagą w twarz klauna. I nagle się uśmiechnął.
— Oczywiście. To zamyka sprawę, jak sądzę.
— Gdyby tylko trzymał się czegoś, no wiecie, oryginalnego… — Doktor westchnął.
— Takiego jak wiadro białej farby albo tort? — domyślił się Colon.
— Otóż to!
— Chyba już pójdziemy — stwierdził Marchewa. — Przypuszczam, że nie zamierza pan składać skargi na skrytobójców?
Białolicy starał się wyglądać na przerażonego, ale nie udało mu się to najlepiej pod wymalowanym szerokim uśmiechem.
— Co? Nie! To znaczy… gdyby skrytobójca włamał się do naszej gildii, wiecie, nie w sprawach zawodowych, i coś ukradł, wtedy uznalibyśmy, że mamy pełne prawo, by… cóż…
— Nalać mu galaretki za koszulę? — podpowiedziała Angua.
— Uderzyć go w głowę pęcherzem na kiju? — zaproponował Colon.
— Możliwe.
— Każda gildia ma własne zwyczaje — rzekł Marchewa. — Myślę, że już pójdziemy, sierżancie. Nie mamy tu nic do roboty. Przepraszam, że zajęliśmy panu cenny czas, doktorze. Rozumiem, że ta sytuacja była dla pana bardzo męcząca.
Klaun niemal zasłabł z ulgi.
— Ależ drobiazg. Naprawdę nie ma o czym mówić. Cieszę się, że mogłem pomóc.
Sprowadził ich schodami w dół i na dziedziniec, paplając jakieś zdania bez znaczenia. Czekający strażnicy stanęli na baczność.
— Właściwie… — odezwał się Marchewa, kiedy mijali już bramę — mam jeszcze osobistą prośbę.
— Oczywiście, oczywiście.
— Ehm… wiem, że to trochę bezczelność z mojej strony, ale zawsze mnie interesowały obyczaje różnych gildii… więc… czy byłoby możliwe, żeby ktoś pokazał mi wasze muzeum?
— Słucham? Jakie muzeum?
— Muzeum klaunów.
— Ach, chodzi o Halę Twarzy. To nie jest muzeum. Ale oczywiście, przecież to żaden sekret. Boffo, zanotuj. Z przyjemnością pana oprowadzimy, kapralu. Kiedy tylko pan zechce.
— Bardzo panu dziękuję, doktorze.
— Kiedy tylko pan zechce.
— Właśnie kończę służbę. Może teraz? Byłoby najwygodniej, skoro już tu jestem.
— Nie możesz skończyć służby — zaprotestował Colon — kiedy… aj!
— Słucham, sierżancie?
— Kopnąłeś mnie!
— Przypadkiem nadepnąłem na pański sandał, sierżancie. Bardzo przepraszam.
Colon usiłował zrozumieć wiadomość przekazywaną przez minę Marchewy. Przyzwyczaił się do prostego Marchewy. Marchewa wyrafinowany wytrącał z równowagi, jakby człowieka zaatakowała drapieżna kaczka.
— A więc, tego, więc już pójdziemy, prawda? — zapytał.
— Nie ma powodów, żeby zostawać, skoro wszystko już wyjaśnione — odpowiedział Marchewa, wykrzywiając się wściekle. — Właściwie mogę sobie wziąć jedną noc wolnego. — Spojrzał ponad dachami.
— No cóż, skoro wszystko już wyjaśnione, to wynosimy się stąd — stwierdził Colon. — Mam rację, Nobby?
— Tak jest, wynosimy się, bo wszystko już wyjaśnione — zgodził się Nobby. — Słyszałeś, Cuddy?
— Co, wszystko już wyjaśnione? — upewnił się Cuddy. — No to możemy się wynosić. W porządku, Detrytus?
Detrytus wpatrywał się smętnie w pustkę, opierając kostki palców o bruk. Była to typowa pozycja trolla czekającego na przybycie kolejnej myśli. Sylaby jego imienia wzbudziły chwilową aktywność jakiegoś neuronu.
— Co?
— Wszystko już wyjaśnione.
— Co?
— No wiesz… śmierć pana Młotokuja i cała reszta.
— Jest?
— Tak!
— Aha.
Detrytus zastanawiał się chwilę, kiwnął głową i powrócił do stanu umysłu, w jakim się zwykle znajdował. Zaskwierczał kolejny neuron.
— Dobrze — powiedział Detrytus. Cuddy przyglądał mu się uważnie.
— To by było wszystko — powiedział ze smutkiem. — Więcej nie usłyszymy.
— Zaraz wracamy — zapewnił kolegów Marchewa. — Możemy już iść… Joey, prawda? Doktorze Białolicy?
— Nic chyba nie stoi na przeszkodzie. Oczywiście. Boffo, pokaż kapralowi Marchewie wszystko, co zechce obejrzeć.
— Tak jest — odpowiedział mały klaun.
— To musi być wesoły zawód być klaunem — zagaił uprzejmie Marchewa.
— Musi?
— Mnóstwo dowcipów i żartów, chciałem powiedzieć. Boffo spojrzał na Marchewę z ukosa.
— No… bywają mile chwile…
— Na pewno, na pewno.
— Często masz dyżur przy bramie, Boffo? — zapytał Marchewa, kiedy szli przez dziedziniec Gildii Błaznów. — Ha! Mniej więcej cały czas.
— A zatem wiesz, kiedy ten jego przyjaciel, no wiesz, ten skrytobójca go odwiedził?
— Aha, więc wiecie o nim? — zdziwił się Boffo.
— Tak.
— Jakieś dziesięć dni temu. Teraz tędy, obok strzelnicy tortowej.
— Zapomniał, jak Fasollo ma na imię, ale wiedział, w którym mieszka pokoju. Nie znał numeru, ale trafił bezbłędnie — mówił dalej Marchewa.
— Zgadza się — przyznał Boffo. — Pewnie doktor Białolicy wam powiedział.
— Rozmawiałem z doktorem — przyznał Marchewa.
Angua miała wrażenie, że zaczyna rozumieć, w jaki sposób Marchewa zadaje pytania. Zadawał je, wcale nie pytając. Po prostu mówił, czego się domyślał lub co podejrzewał, a ludzie sami z siebie uzupełniali szczegóły, próbując dotrzymać mu kroku w rozmowie. I nigdy właściwie nie kłamał.
Boffo otworzył drzwi i zakrzątnął się przy świecy.
— Jesteśmy — rzekł. — Ja tego pilnuję, kiedy akurat nie stoję przy tej nieszczęsnej bramie.
— Na bogów! — szepnęła Angua. — To okropne. — Bardzo interesujące — stwierdził Marchewa.
— Historyczne — dodał klaun Boffo.
— Tyle małych główek…
Ich szeregi ciągnęły się w blasku świecy, półka za półką — maleńkie twarze klaunów, jak gdyby szczep łowców głów nagle osiągnął wyrafinowane poczucie humoru i zapragnął uczynić świat weselszym.
— Jajka — wyjaśnił Marchewa. — Zwykłe kurze jaja. Bierze się jajo, robi małe dziurki z obu końców i wydmuchuje środek. Potem klaun maluje na tym jaju swoją charakteryzację i ona oficjalnie należy do niego. Żaden inny nie może takiej używać. To bardzo ważne. Niektóre twarze należą do tych samych rodów od pokoleń. Bardzo cenna jest taka twarz klauna. Mam rację, Boffo?
Klaun przyglądał mu się ze zdziwieniem.
— Skąd wiesz?
— Przeczytałem w książce.
Angua sięgnęła po starożytne jajo. Miało przyczepioną etykietę, a na niej kilkanaście imion — wszystkie przekreślone, z wyjątkiem ostatniego. Atrament, którym wypisano najwcześniejsze, wyblakł już niemal zupełnie.
Odłożyła jajo i mimowolnie wytarła dłoń o tunikę.
— Co się dzieje, jeśli klaun chce użyć twarzy innego klauna? — spytała.
— Porównujemy wszystkie nowe jajka z tymi na półkach — zapewnił Boffo. — Nie pozwala się na takie rzeczy.
Szli między rzędami twarzy. Angua wyobrażała sobie, że słyszy mlaskanie milionów spodni pełnych farby, echa tysięcy trąbiących nosów, widzi miliony uśmiechów na twarzach, które wcale się nie uśmiechają. Mniej więcej w połowie drogi natrafili na wnękę, gdzie stał stolik i krzesło, półka ze starymi księgami i blat pełen słoiczków z zaschniętymi farbami, strzępków barwionego końskiego włosia, cekinów i innych drobiazgów używanych w wyspecjalizowanej sztuce malowania jajek. Marchewa wziął kosmyk końskich włosów i w zadumie przesuwał go między palcami.
— Przypuśćmy jednak — podjęła Angua — że klaun… mający własną twarz… przypuśćmy, że użyje twarzy innego klauna?
— Słucham? — Boffo nie zrozumiał.
— Przypuśćmy, że ktoś użyje charakteryzacji innego klauna — spróbowała wytłumaczyć Angua.
— Och, to się zdarza bez przerwy. Ludzie stale pożyczają sobie pomady…
— Pomady?
— Szminki do charakteryzacji — przetłumaczył Marchewa. — Nie; myślę, Boffo, że młodszej funkcjonariusz chodzi o coś innego. Czy klaun mógłby tak się ucharakteryzować, żeby wyglądać jak inny klaun?
Boffo zmarszczył czoło, jakby z wysiłkiem starał się zrozumieć pytanie, które wyraźnie nie ma sensu.
— Przepraszam…
— Gdzie jest jajo Fasolla, Boffo?
— Tutaj, na stole. Możecie obejrzeć, jeśli chcecie.
Podał im jajo. Miało okrągły czerwony nos i czerwoną perukę. Angua zauważyła, że Marchewa podnosi je do światła i wyjmuje z kieszeni kilka czerwonych pasemek.
Raz jeszcze spróbowała wytłumaczyć Boffowi, czego chce się dowiedzieć.
— Czy nie mógłbyś pewnego ranka nałożyć na siebie takiej charakteryzacji, żeby wyglądać jak inny klaun?
Spojrzał na nią. Trudno było poznać jego minę pod permanentnie wykrzywionymi ustami. O ile jednak zdołała się zorientować, równie dobrze mogłaby mu sugerować wykonanie jakiegoś szczególnego aktu seksualnego z kurczakiem.
— Jak mógłbym to zrobić? — zapytał. — To nie byłbym ja.
— Może ktoś inny by mógł?
Dziurka od guzika Boffa trysnęła wodą.
— Nie lubię słuchać takich nieprzyzwoitych sugestii, panienko.
— Chcesz więc powiedzieć — podsumował Marchewa — że żaden klaun nigdy by nie spróbował pomalować sobie twarzy według hm… projektu innego klauna?
— Znowu zaczynacie!
— Ale może przypadkiem młody klaun mógłby…
— Posłuchajcie no! Jesteśmy tu porządnymi ludźmi, jasne?
— Przepraszam. Chyba już rozumiem. Kiedy znaleźliśmy biednego Fasolla, nie miał swojej peruki, ale łatwo mogła mu się zsunąć w rzece. Za to nos… Mówiłeś sierżantowi Colonowi, że ktoś zabrał mu nos. Prawdziwy nos. Czy mógłbyś… — Marchewa mówił uprzejmym tonem człowieka, który zwraca się do półgłówka. — Czy mógłbyś wskazać swój prawdziwy nos, Boffo?
Boffo stuknął w wielki czerwony nochal na twarzy. — Ale to przecież… — zaczęła Angua.
— …twój prawdziwy nos — przerwał jej Marchewa. — Bardzo ci dziękuję.
Klaun trochę się uspokoił.
— Chyba powinniście już iść — powiedział. — Nie lubię takich dyskusji. Denerwują mnie.
— Wybacz. Po prostu… wpadłem chyba na pewną myśl. Zastanawiałem się nad tym wcześniej, a teraz jestem prawie pewien. Chyba wiem coś o człowieku, który to zrobił. Musiałem zobaczyć jajka, żeby się upewnić.
— Chcesz powiedzieć, że jakiś inny klaun go zabił? — spytał zaczepnie Boffo. — Bo jeśli tak, idę prosto do…
— Niezupełnie. Ale mogę ci pokazać twarz zabójcy.
Odwrócił się i podniósł coś spomiędzy szpargałów na blacie. Podszedł do Boffa i otworzył dłoń. Stał tyłem do Angui, więc nie widziała, co trzyma. Boffo wydał z siebie zduszony krzyk i odbiegł alejką między twarzami; jego wielkie buty tupały rytmicznie o kamienną posadzkę.
— Dziękuję! — zawołał Marchewa w stronę jego pleców. — Bardzo nam pomogłeś.
Znowu zamknął dłoń.
— Chodź — rzucił w stronę Angui. — Lepiej się wynośmy. Obawiam się, że za chwilę nie będziemy tu popularni.
— Co mu pokazałeś? — spytała, kiedy przechadzali się z godnością, ale w dobrym tempie w kierunku bramy. — Coś, co miałeś nadzieję tu znaleźć, prawda? Całe to gadanie, że chciałbyś zobaczyć muzeum…
— Naprawdę chciałem je zobaczyć. Dobry gliniarz zawsze jest otwarty na nowe doświadczenia.
Dotarli do bramy. Żadne mściwe torty nie wyfrunęły za nimi z ciemności.
Na ulicy Angua oparła się o mur. Powietrze pachniało tu bardziej słodko, co jest stwierdzeniem doprawdy niezwykłym, jeśli ma dotyczyć atmosfery w Ankh-Morpork. Ale przynajmniej ludzie tutaj mogli się śmiać i nie żądać za to zapłaty.
— Nie powiedziałeś, co go tak przeraziło — przypomniała.
— Pokazałem mu mordercę — odparł Marchewa. — Przykro mi. Nie sądziłem, że tak zareaguje. Przypuszczam, że wszyscy błaźni żyją ostatnio w napięciu. Widzisz, to tak jak z krasnoludem i jego narzędziami. Każdy myśli na swój sposób.
— Znalazłeś tam twarz mordercy?
— Tak.
Marchewa wyciągnął rękę. Na dłoni leżało gładkie jajko.
— Wygląda tak.
— Nie ma twarzy?
— Nie… Myślisz jak klaun. Jestem prostym chłopakiem, ale sądzę, że było tak: ktoś w Gildii Skrytobójców szukał sposobu, żeby wchodzić tam i wychodzić, nie będąc widzianym. Zdał sobie sprawę, że obie gildie rozdziela tylko cienki mur. Miał pokój. Musiał tylko sprawdzić, kto mieszka po drugiej stronie. Potem zabił Fasolla i zabrał mu perukę i nos. Prawdziwy nos… w taki sposób myślą klauni. Charakteryzacja nie była trudna. Wszedł do gildii, umalowany jak Fasollo. Wybił dziurę w murze. Potem zszedł na plac przed muzeum, tylko że tym razem ubrany jak skrytobójca. Zabrał… rusznic i wrócił tutaj przez ścianę. Znowu przebrał się za Fasolla i wyszedł spokojnie. A później ktoś zabił jego.
— Boffo mówił, że Fasollo wyglądał na zmartwionego.
— A ja pomyślałem: to dziwne, bo trzeba by spojrzeć na klauna całkiem z bliska, żeby zobaczyć, jaki naprawdę ma wyraz twarzy. Ale łatwo można zauważyć, że charakteryzacja nie jest nałożona dokładnie. Tak jakby, na przykład, nakładał ją ktoś, kto nie jest do tego przyzwyczajony. A najważniejsze, że kiedy jakiś klaun widzi twarz wychodzącego Fasolla, to widzi osobę. Nie wyobrazi sobie nawet, że to może być ktoś inny, kto nosi tę samą twarz. Klauni nie myślą w taki sposób. Klaun i jego charakteryzacja są jednym. Bez charakteryzacji klaun nie istnieje. Klaun nie nosiłby twarzy innego klauna, tak jak krasnolud nie użyłby narzędzi innego krasnoluda.
— To jednak ryzykowne — zauważyła Angua.
— Tak, bardzo ryzykowne.
— Marchewa, co teraz zamierzasz?
— Myślę, że warto sprawdzić, czyj pokój był po drugiej stronie. Podejrzewam, że należał do tego koleżki Fasolla.
— W Gildii Skrytobójców? Tylko my?
— Hm… tak, masz rację.
Marchewa wyglądał na tak załamanego, że Angua ustąpiła.
— Która godzina? — spytała.
Marchewa bardzo ostrożnie wyjął z aksamitnej sakiewki pamiątkowy zegarek kapitana Vimesa.
— Jest…
…abing abing abong bong… bing… bing… Czekali cierpliwie, aż skończy się melodyjka.
— Za piętnaście siódma — powiedział Marchewa. — Idealnie dokładnie. Nastawiałem go według tego wielkiego zegara słonecznego przy uniwersytecie.
Angua spojrzała w niebo.
— Dobrze — rzekła. — Chyba mogę sprawdzić. Zostaw to mnie.
— Jak?
— Tego… ja… no, mogę się pozbyć munduru, prawda, i no… jakoś ich zagadać, żeby mnie wpuścili. Udam siostrę pokojówki albo co…
Marchewa przyjrzał się jej z powątpiewaniem.
— Myślisz, że ci się uda?
— A masz lepszy pomysł?
— Nie w tej chwili.
— No właśnie. Ja… słuchaj, wracaj do reszty, a ja znajdę jakieś spokojne miejsce i przebiorę się w coś odpowiedniego.
Nie musiała się oglądać, żeby zgadnąć, skąd dobiegło drwiące prychnięcie. Gaspode potrafił zjawiać się bezgłośnie, niczym niewielki obłoczek metanu w zatłoczonym pokoju; posiadał też taką samą irytującą zdolność wypełniania całej dostępnej przestrzeni.
— Gdzie w tej okolicy znajdziesz cywilne ubranie? — zdziwił się Marchewa.
— Dobry strażnik zawsze jest gotów improwizować.
— Ten piesek strasznie rzęzi — zauważył Marchewa. — Czemu ciągle za nami chodzi?
— Naprawdę nie mam pojęcia.
— Patrz, ma dla ciebie prezent.
Angua zaryzykowała szybki rzut oka. Gaspode trzymał w pysku — ale ledwo-ledwo — wielką kość, szerszą, niż sam był długi. Kość mogła należeć do czegoś, co zginęło w dole ze smołą; była zielonkawa, a miejscami kudłata od pleśni.
— Jak miło — stwierdziła lodowatym tonem Angua. — Ale lepiej już idź. Zobaczę, co da się zrobić.
— Jeśli jesteś pewna… — zaczął z ociąganiem Marchewa.
— Tak.
Kiedy odszedł, Angua ruszyła ku najbliższemu zaułkowi. Do wschodu księżyca pozostało tylko kilka minut.
Sierżant Colon zasalutował, gdy zauważył wracającego Marchewę. Zmarszczył czoło.
— Możemy już iść do domu, sir? — zaproponował.
— Co? Dlaczego?
— No bo wszystko już wyjaśnione.
— Mówiłem tak tylko, żeby odwrócić podejrzenia.
— Aha. Bardzo sprytnie — pochwalił szybko sierżant. — Tak właśnie pomyślałem: mówi tak, żeby odwrócić podejrzenia.
— Po mieście nadal krąży morderca. Albo jeszcze gorzej. — Marchewa zmierzył wzrokiem swój niezbyt dobrze dobrany oddział. — Ale myślę, że teraz zajmiemy się tą sprawą z dzienną rotą.
— Tego… Ludzie mówią, że tam szaleje prawie rewolucja — powiedział Colon.
— Dlatego musimy się tym zająć.
Colon przygryzł wargę. Nie był tchórzem w ścisłym sensie tego słowa. W zeszłym roku miasto zaatakował smok, a on stał na dachu i strzelał do bestii z łuku, choć leciała prosto na niego z otwartą paszczą. Fakt, musiał potem zmieniać bieliznę… Ale to było proste. Wielki, groźny, ziejący ogniem smok to prosta sprawa. Owszem, zamierzał upiec Golona żywcem, lecz nie było większych powodów do zmartwienia. No, może nie tak zupełnie. Powód był, całkiem spory, a jednak… prosty. Nie tkwiła w nim żadna zagadka.
— Załatwimy tę sprawę?
— Tak.
— Aha. To świetnie. Lubię załatwiać sprawy.
Paskudny Stary Roń miał ugruntowaną pozycję w Gildii Żebraków. Był Mamrotaczem, i to dobrym. Chodził za ludźmi i mamrotał coś we własnym, prywatnym języku, dopóki nie dali mu pieniędzy, żeby przestał. Ludzie uważali, że jest obłąkany, ale formalnie rzecz biorąc, nie mieli racji. Po prostu kontaktował się z rzeczywistością na poziomie kosmicznym, dlatego miewał kłopoty z percepcją rzeczy mniejszego kalibru, takich jak ludzie, mury czy mydło (chociaż przy obiektach całkiem małych, takich jak monety, jego wzrok nie miał sobie równych).
Nie był więc zaskoczony, kiedy przystojna młoda kobieta przebiegła obok niego i zaczęła zdejmować ubranie. Takie rzeczy zdarzały się często, choć jak dotąd jedynie w wewnętrznej przestrzeni jego umysłu.
Potem zobaczył, co się z nią stało.
Patrzył, jak przemyka obok smukły, złocisty kształt.
— Mówiłem im! Mówiłem! Tyle razy! — powiedział. — Podam im trąbę szmaciarza drugą stroną! Tak właśnie zrobię! Niech to demoniszcza! Tysiącletnia wskazówka i krewetki! Przecież mówiłem!
Kiedy Angua wróciła, Gaspode zamerdał do niej tym, co teoretycznie było jego ogonem.
— Przefiorę się w coś odpowiedniego — powiedział głosem trochę stłumionym przez kość. — Niezły numer. Przyniosłem ci ten oto drofny symfol…
Upuścił kość na ziemię. Dla wilczych oczu Angui wcale nie wyglądała lepiej niż poprzednio.
— Po co?
— Pełna pożywnego szpiku jest taka kość — odparł z wyrzutem.
— Daj sobie spokój. Powiedz lepiej, jak się dostajesz do Gildii Skrytobójców.
— A potem może pokręcilifyśmy się przy wysypiskach na Drodze Fedry? — Ogryzek ogona Gaspode’a uderzał rytmicznie o ziemię. — Fywają tam takie szczury, że włosy się jeżą na… Nie, w porządku, zapomnij, że o tym wspomniałem — dokończył szybko, gdy w oczach Angui błysnął płomień. — Jest rura odpływowa obok kuchni — wyjaśnił z ciężkim westchnieniem.
— Człowiek się przeciśnie?
— Nawet krasnolud nie da rady. Ale nie warto się męczyć. Dzisiaj podają spaghetti. Trudno liczyć na kości…
— Idziemy. Powlókł się za nią.
— To fyła dofra kość — mruczał. — Ledwie zaczęła zielenieć. Ha! Założę się, że nie powiedziałafyś „nie”, gdyfy twój pan Twardziel wręczył ci pudełko czekoladek.
Skulił się, gdy nagle się odwróciła.
— O czym ty gadasz?
— Nic, nic!
Szedł dalej, skomląc cicho.
Angua też nie była zachwycona. Rosnące o pełni księżyca sierść i kły zawsze sprawiały kłopoty. Kiedyś myślała już, że sprzyja jej szczęście, a potem odkryła, że niewielu mężczyzn jest zachwyconych związkiem z partnerką, która porasta futrem i wyje. Przyrzekła sobie: nigdy więcej takich układów.
Co do Gaspode’a, pogodził się z życiem bez miłości, przynajmniej innej niż te krótkotrwałe afekty, jakich dotąd doświadczał, a na które składały się zauroczenie niczego niepodejrzewającą chihuahuą i przelotny kontakt z nogą listonosza.
Proszek numer jeden wsypał się przez zwinięty papierowy lejek do metalowej rurki. Niech demony porwą tego Vimesa! Kto by przypuszczał, że naprawdę zjawi się na dachu Opery? Przez niego przepadł komplet rurek. Ale zostały jeszcze trzy, ułożone równo w wydrążonej kolbie. Torba Proszku numer jeden i rudymentarna wiedza o odlewaniu ołowiu całkowicie wystarczała do zawładnięcia miastem…
Rusznic leżał na stole. Metal połyskiwał błękitem… Zresztą nie tyle połyskiwał, ile jarzył się raczej. Naturalnie, to tylko oliwa. Koniecznie trzeba wierzyć, że to oliwa. Rusznic wyraźnie jest przedmiotem z metalu. Absolutnie nie może być żywy.
A jednak…
A jednak…
— To była podobno jakaś zwykła żebraczka z gildii.
„I co? Co z tego? Była okazyjnym celem. To nie moja wina. To twoja wina. Ja jestem tylko rusznicem. Rusznice nie zabijają ludzi. Ludzie zabijają ludzi.”
— Ty zabiłeś Młotokuja! Chłopak mówił, że wypaliłeś sam z siebie! A on próbował cię naprawić!
„Spodziewasz się wdzięczności? Zrobiłby drugi rusznic.”
— Czy to powód, żeby go zabijać?
„Oczywiście. Ty tego nie rozumiesz.”
Czy ten głos odzywał się w jego głowie, czy dochodził z rusznica? Trudno powiedzieć. Edward mówił, że odzywa się taki głos… Powtarza, że może ci ofiarować wszystko, czego zapragniesz…
Przedostanie się do głównego budynku gildii okazało się łatwe, nawet przez tłum gapiów. Niektórzy skrytobójcy, ci z arystokratycznych domów, gdzie trzymano duże, leniwe psy, tak jak pospólstwo trzyma dywaniki, często zabierali zwierzęta do szkoły. Poza tym Angua wyglądała na zwierzę ze świetnym rodowodem. Kiedy biegła przez dziedziniec, ścigały ją pełne zachwytu spojrzenia.
Odszukanie właściwego korytarza też nie było trudne. Zapamiętała widok z sąsiedniej gildii i policzyła piętra. Zresztą nie musiała się męczyć — w powietrzu wciąż wisiał ostry zapach fajerwerków.
W korytarzu zebrała się spora grupa skrytobójców. Drzwi do pokoju zostały wyważone. Kiedy Angua wyjrzała zza rogu, zobaczyła, jak wychodzi przez nie doktor Cruces. Twarz miał stężałą z wściekłości.
— Panie Downey!
Siwowłosy skrytobójca stanął na baczność.
— Tak?
— Chcę, żeby go znaleziono!
— Tak, doktorze…
— Więcej! Chcę, by go inhumowano! Z najwyższą nieuprzejmością! Honorarium ustalam na dziesięć tysięcy dolarów. Zapłacę osobiście, rozumie pan? I to bez podatku gildii.
Kilku skrytobójców nonszalancko oddaliło się od grupy. Dziesięć tysięcy dolarów bez podatku to spora suma.
Downey był wyraźnie zakłopotany.
— Myślę, doktorze…
— Myśli pan? Nie płacą panu za myślenie! Bogowie jedyni wiedzą, do czego ten idiota się posunie. Rozkazałem przeszukać cały teren gildii. Dlaczego nikt nie wyważył tych drzwi?
— Proszę wybaczyć, doktorze. Edward opuścił nas już tak dawno, że nie myślałem…
— Nie myślał pan? A za co panu płacą?
— Nigdy nie widziałem go takiego wściekłego — szepnął Gaspode. Ktoś chrząknął za plecami głównego skrytobójcy — z pokoju wyszedł doktor Białolicy.
— Ach, to pan, doktorze — powiedział Cruces. — Chyba lepiej będzie, jeśli przedyskutujemy tę sprawę w moim gabinecie, zgoda?
— Jest mi doprawdy niewymownie przykro, panie…
— Proszę nawet o tym nie wspominać. Ten mały… demon z obu nas zrobił błaznów. Oj… bez urazy. Panie Downey, błazny i skrytobójcy będą pilnować tej dziury, dopóki jutro nie sprowadzimy murarzy. Nikt nie może tędy przejść, zrozumiano?
— Tak, doktorze.
— Doskonale.
— To pan Downey — wyjaśnił Gaspode, kiedy Cruces i główny błazen zniknęli w głębi korytarza. — Numer dwa wśród skrytofójców. — Podrapał się za uchem. — Załatwiłfy Crucesa za dwa pensy, gdyfy to nie fyło wfrew regułom.
Angua podbiegła kawałek. Downey, który właśnie ocierał czoło czarną chusteczką, spojrzał w dół.
— Witaj… jesteś tu nowa — powiedział. Zauważył Gaspode’a. — Widzę, że i kundelek wrócił.
— Hau, hau — odparł Gaspode, merdając szczątkami ogona. — Nawiasem mówiąc — dodał, zwracając się do Angui — czasem rzuci miętusa, jeśli spotkasz go w odpowiednim nastroju. W tym roku otruł już piętnaście osóf. W truciznach jest niemal tak dofry jak Cruces.
— Czy powinnam to wiedzieć? — upewniła się Angua. Downey poklepał ją po głowie.
— Ach, skrytofójcy nie zafijają, jeśli nie są opłaceni. Wiesz, to te drofne napiwki stanowią różnicę.
Angua tymczasem znalazła się w miejscu, skąd widziała drzwi. Kartonik z nazwiskiem był wsunięty w metalową ramkę. Edward d’Eath.
— Edward d’Eath — powiedziała.
— To imię nie jest mi ofce — stwierdził Gaspode. — Rodzina mieszkała przy Królewskiej. Fyli kiedyś fogaci jak Kreozot.
— Kto to był Kreozot?
— Jakiś zagraniczny pętak, który fył fogaty.
— Aha.
— Ale pradziadek cierpiał na straszliwe pragnienie, a dziadek gonił wszystko w sukience… wszystko co fyło w swojej sukience, rozumiesz. Natomiast stary d’Eath, cóż, fył trzeźwy i przyzwoity, ale stracił resztę rodzinnego majątku z powodu ataków ślepoty, kiedy przychodziło mu odróżniać jeden od jedenastu.
— Nie bardzo rozumiem, jak można przez to stracić pieniądze.
— Można, jeśli ci się wydaje, że możesz grać w Okalecz Pana Cefulę z dużymi chłopcami.
Wilkołak i pies szli obok siebie korytarzem.
— A wiesz coś o paniczu Edwardzie? — spytała Angua.
— Nie widziałem go ostatnio. Dom niedawno zlicytowali. Rodzinne długi.
— Jesteś prawdziwą kopalnią informacji.
— Sporo się kręcę. Nikt nie zauważa psów. — Gaspode poruszył nosem, który przypominał pomarszczoną truflę. — Niech to licho. Cuchnie rusznicem, prawda?
— Tak — przyznała Angua. — Ale jest w tym coś dziwnego.
— Co?
— Coś nie pasuje.
Były też inne zapachy: brudne skarpety, obce psy, szminka doktora Białolicego, wczorajsza kolacja… Zapachy wypełniały przestrzeń. Ale żrący jak kwas zapach fajerwerków, który Angua odruchowo kojarzyła z rusznicem, przenikał wszystko.
— Co nie pasuje?
— Nie wiem. Może woń samego rusznica?
— Nie. Przecież on stąd pochodzi. Trzymali tu rusznic przez lata.
— Fakt. No dobrze, mamy już nazwisko. Może Marchewie coś powie.
Angua zbiegła po schodach.
— Przepraszam…
— Tak?
— Jak zdołasz znowu zmienić się w kofietę?
— Wystarczy zejść ze światła księżyca i… się skoncentrować. Tak to działa.
— I to wszystko?
— Jeśli formalnie trwa pełnia, mogę dokonać przemiany nawet w dzień, jeśli zechcę. Ale w świetle księżyca muszę się przemienić.
— Żartujesz. A co z tojadem?
— Tojad? Taka roślina. Jaskrowata, o ile pamiętam. Co z nią?
— Nie zabija cię?
— Wiesz co? Nie musisz wierzyć we wszystko, co opowiadają o wilkołakach. Jesteśmy ludźmi, jak wszyscy. Na ogól — dodała.
Znaleźli się na zewnątrz gildii i ruszyli do znajomego zaułka. Na miejscu odkryli jednak, że pod ich nieobecność stracił pewne istotne właściwości, które posiadał, kiedy byli tu poprzednio. Najbardziej godną uwagi zmianą był brak munduru Angui, ale występowały też znaczne niedostatki w dziedzinie obecności Paskudnego Starego Rona.
— Niech to…
Stali nad pustym skrawkiem ziemi.
— Masz inne ufranie? — zapytał Gaspode.
— Tak, ale w domu, przy Wiązów. To był mój jedyny mundur.
— Musisz coś na siefie wkładać, kiedy jesteś człowiekiem?
— Tak.
— Dlaczego? Wydaje się, że naga kofieta fyłafy mile widziana w każdym towarzystwie. Fez urazy.
— Wolę ubrane. Gaspode obwąchał ziemię.
— No to chodźmy. — Westchnął. — Musimy złapać Paskudnego Starego Rona, zanim twoja kolczuga zmieni się w futelkę fearhuggera.
Angua rozejrzała się. Zapach Paskudnego Starego Rona był niemal dotykalny.
Tojad? Nie trzeba jakichś bezsensownych ziół, żeby utrudnić życie kobiecie. Wystarczy, że przez tydzień każdego miesiąca ma dwie dodatkowe nogi i cztery dodatkowe sutki.
Tłum zgromadził się wokół pałacu patrycjusza i przy Gildii Skrytobójców. Kręcili się tu liczni żebracy. Wyglądali brzydko. Brzydki wygląd i tak należy do stałego ekwipunku żebraka, ci jednak wyglądali jeszcze gorzej.
Milicja wyjrzała zza rogu.
— Są tu setki ludzi — stwierdził Colon. — I masa trolli przed komendą dziennej zmiany.
— Gdzie jest największy tłok? — spytał Marchewa.
— Pewnie między trollami — odparł sierżant, ale zaraz się opanował. — Żartowałem tylko.
— Dobrze — rzeki Marchewa. — Wszyscy za mną.
Gwar ucichł, gdy milicja pomaszerowała, powlokła się, podbiegła truchtem i podeszła, ciągnąc ręce po ziemi, do komendy dziennej roty.
Wejście blokowało kilku bardzo dużych trolli. Tłum patrzył wyczekująco.
Lada chwila, myślał Colon, ktoś czymś rzuci. A potem wszyscy zginiemy.
Spojrzał w górę. Powoli, niepewnie, nad rynnami pojawiały się głowy gargulców. Nikt nie chciał przeoczyć dobrej bójki.
Marchewa skinął dwóm trollom.
Są całe porośnięte mchem, zauważył Colon.
— Bluejohn i Boksyt, prawda? — zapytał Marchewa. Bluejohn odruchowo skłonił głowę. Boksyt był twardszy i tylko spojrzał spode łba.
— Właśnie kogoś takiego jak wy szukałem.
Colon oburącz chwycił swój hełm i wyglądał teraz jak ślimak rozmiaru dziesięć, próbujący się wcisnąć do muszli rozmiaru jeden. Boksyt przypominał lawinę na nogach.
— Przyjmuję was do straży — oznajmił Marchewa. Colon wyjrzał spod hełmu.
— Zgłosicie się do kaprala Nobbsa po odbiór broni. Młodszy funkcjonariusz Detrytus odbierze klątwę. — Cofnął się o krok. — Witajcie w Straży Obywatelskiej. Pamiętajcie, każdy młodszy funkcjonariusz nosi w plecaku buławę marszałka polowego.
Trolle ani drgnęły.
— Nie chcę do straży — powiedział Boksyt.
— Świetnie. Materiał na oficera, nie ma co — stwierdził Marchewa.
— Zaraz! Nie możesz ich brać do straży! — krzyknął jakiś krasnolud w tłumie.
— O, witam, panie Wręcemocny. Miło zobaczyć tu przywódców społeczności. Dlaczego nie mieliby wstąpić do milicji?
Wszystkie trolle słuchały w skupieniu. Wręcemocny uświadomił sobie, że stal się ośrodkiem uwagi. Zawahał się.
— No… bo na przykład macie tylko jednego krasnoluda… — zaczął.
— Ja jestem krasnoludem — przypomniał mu Marchewa.
Wręcemocny wyglądał na trochę zakłopotanego. Cała ta sprawa z entuzjastyczną krasnoludowatością Marchewy była trudna do zaakceptowania dla politycznie uświadomionych krasnoludów.
— Jesteś trochę za duży — powiedział niepewnie.
— Duży? A co wzrost ma do bycia krasnoludem? — zdziwił się Marchewa.
— Ehm… dużo — szepnął Cuddy.
— Słuszna uwaga — przyznał Marchewa. — Bardzo słuszna uwaga. — Przyjrzał się twarzom w tłumie. — Fakt. Potrzebny nam jakiś uczciwy, praworządny krasnolud. Ty tam…
— Ja? — zdziwił się zaskoczony krasnolud.
— Byłeś kiedyś skazany?
— Sam nie wiem… Babcia kazała mi pamiętać, że oszczędnością i pracą krasnoludy się bogacą.
— Dobrze. Wezmę też… was dwóch… i ciebie. Cztery krasnoludy, zgadza się? Nikt nie może się skarżyć.
— Nie chcę do straży — powtórzył Boksyt, lecz w jego głosie zabrzmiała niepewność.
— Wy, trolle, nie możecie teraz odejść — oświadczył Detrytus. — Inaczej za dużo krasnoludy. To liczby, ot co.
— Nie wstąpię do straży — oznajmił stanowczo krasnolud.
— Brakuje odwagi, tak? — rzucił Cuddy.
— Co? Nie jestem gorszy od żadnego trolla!
— No to załatwione. — Marchewa zatarł ręce. — Funkcjonariusz Cuddy!
— Tak jest!
— Zaraz! — zaprotestował Detrytus. — Niby czemu on teraz pełny funkcjonariusz?
— Ponieważ odpowiada za krasnoludzich rekrutów — wyjaśnił Marchewa. — A wy odpowiadacie za trollowych rekrutów, funkcjonariuszu Detrytus.
— Pełny funkcjonariusz dowódca trollowe rekruty?
— Oczywiście. A teraz odsuńcie się, młodszy funkcjonariuszu Boksyt…
Za plecami Marchewy Detrytus nabrał tchu.
— Nie chcę…
— Młodszy funkcjonariusz Boksyt! Ty okropny duży troll! Wyprostować się! Salutować, ale już! Zejść z drogi kapral Marchewa! Wy dwa trolle, podejść tu! Rrraz… dwa… trzy… czter-ry… Jesteście w straż. Auu, nie wierzę w to, co moje oko widzi! Skąd pochodzisz, Boksyt?
— Kromkowa Góra, ale…
— Kromkowa Góra? Kromkowa Góra! Tylko… — Detrytus spojrzał na swoje palce, po czym szybko schował dłoń za plecy. — Tylko dwa rzeczy przychodzą z Kromkowa Góra! Kamienie i… i… — Zająknął się. — I inne kamienie! Która ty jesteś, Boksyt?
— Co się tu dzieje, u demona?
Otworzyły się drzwi komendy. W progu stanął kapitan Quirke z mieczem w dłoni.
— Wy dwa okropne trolle! Podnieść prawa ręka i powtarzać trollowa klątwa…
— O, pan kapitan — ucieszył się Marchewa. — Możemy zamienić słówko?
— Wpadliście w poważne kłopoty, kapralu Marchewa — rzekł Quirke. — Za kogo niby się uważacie?
— Będę robić, co mi każą…
— Nie chcę do… Bum!
— Będę robić, co mi każą…
— Uważam się za człowieka, który znalazł się na miejscu, kapitanie — odparł uprzejmie Marchewa.
— A więc człowieku, który znalazł się na miejscu, jestem tu starszym oficerem i mogę…
— Interesująca uwaga, kapitanie. — Marchewa wyjął swoją czarną książkę. — Odbieram panu dowodzenie.
— …bo jak nie, to wkopią mi do środka mój „goohuloog” łeb.
— Co? Co? Czyś ty zwariował?
— Nie, kapitanie, ale wydaje mi się, że pan owszem. Istnieją przepisy uwzględniające taką ewentualność.
— Kto cię upoważnił? — Quirke spojrzał na zebrany tłum. — Aha! Pewnie ci się wydaje, że ten uzbrojony motłoch cię upoważnia?
Marchewa zdumiał się wyraźnie.
— Ależ skąd. Prawa i Przepisy Porządkowe Ankh-Morpork, kapitanie. Wszystko tu zapisano. Może pan wyjaśnić, jakie ma pan dowody przeciwko aresztowanemu Węglarzowi?
— Temu piekielnemu trollowi? Jest trollem!
— Tak?
Quirke rozejrzał się wkoło.
— Przecież nie muszę ci tłumaczyć przy wszystkich…
— Prawdę mówiąc owszem, musi pan. Po to są dowody. Coś, co służy do wykazywania.
— Słuchaj no — syknął Quirke, przysuwając się do Marchewy. — To przecież troll. Jest winien jak demony. Czegoś na pewno jest winien. Oni wszyscy są.
Marchewa uśmiechnął się promiennie.
— Więc go pan zamknął?
— Właśnie.
— Aha. No tak. Teraz rozumiem. Marchewa odwrócił się.
— Nie wiem, co chcesz… — zaczął Quirke.
Nikt właściwie nie zauważył, kiedy Marchewa się poruszył. Była tylko rozmazana plama, dźwięk jak przy rzuceniu stęka na deskę i kapitan leżał płasko na bruku.
Kilku funkcjonariuszy dziennej roty stanęło ostrożnie w drzwiach.
Zebrani usłyszeli nagle cichy brzęk — to Nobby kręcił morgensternem na łańcuchu. Ponieważ kula z kolcami była bardzo ciężką kulą z kolcami, a różnica między Nobbym a krasnoludem tkwiła raczej w gatunku niż we wzroście, w rezultacie oba te obiekty właściwie orbitowały wokół wspólnego środka. Gdyby Nobbs puścił łańcuch, istniała równa szansa na to, że cel zostanie trafiony przez kolczastą kulę albo kaprala Nobbsa. Żadna z tych możliwości nie wydawała się atrakcyjna.
— Odłóż to, Nobby — syknął Colon. — Oni nie będą sprawiać kłopotów.
— Nie mogę puścić, Fred! Marchewa ssał kostki palców.
— Jak pan myśli, sierżancie, czy można to zakwalifikować jako „minimalną siłę niezbędną”? — zapytał. Wydawał się szczerze zaniepokojony.
— Fred! Fred! Co mam robić?
Nobby zmienił się w przerażoną, rozmytą plamę. Kiedy ktoś kręci kolczastą kulą na łańcuchu, jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest utrzymywanie się w ruchu. Stanie nieruchomo prowadzi do interesującej, lecz krótkiej demonstracji orbity spiralnej.
— Oddycha? — spytał Colon.
— O tak. Wyhamowałem cios.
— Moim zdaniem brzmi to całkiem minimalnie — przyznał lojalnie Colon.
— Freeed!
Nie patrząc, Marchewa wyciągnął rękę i kiedy morgenstern przelatywał obok, chwycił za łańcuch. Potem skierował kulę w mur, gdzie wbiła się głęboko.
— Hej, wy, na komendzie! — zawołał. — Wychodźcie! Pojawiło się pięciu ludzi. Ostrożnie wyminęli leżącego kapitana.
— Dobrze — pochwalił ich Marchewa. — A teraz uwolnijcie Węglarza.
— Ee… Jest trochę zirytowany, kapralu.
— Z powodu tego, że został przykuty do podłogi — dodał inny strażnik.
— No tak — mruknął Marchewa. — Otóż ma zostać natychmiast rozkuty.
Dzienni strażnicy nerwowo przestępowali z nogi na nogę, zapewne pamiętając stare przysłowie, doskonale pasujące do tej okazji[26]. Marchewa pokiwał głową.
— Nie proszę, żebyście wy to zrobili. Sugeruję za to, żebyście może wzięli sobie trochę wolnego.
— Quirm jest piękny o tej porze roku — wtrącił sierżant Colon. — Mają tam zegar kwiatowy.
— Ehm… skoro już o tym mowa, chyba mam zaległe zwolnienie chorobowe — przypomniał sobie któryś ze strażników.
— Myślę, że bardzo się przyda, jeśli jednak pozostaniecie w okolicy.
Dzienni strażnicy oddalili się na tyle prędko, na ile pozwalało im poczucie godności. Tłum prawie nie zwracał na nich uwagi. Nadal bardziej opłacało się przyglądać Marchewie.
— Załatwione — stwierdził Marchewa. — Detrytus, weź dwóch ludzi i wyprowadźcie więźnia.
— Nie rozumiem czemu… — zaczął jakiś krasnolud.
— Zamknij się, okropny człeku! — przerwał mu upojony władzą Detrytus.
Zapadła cisza. Można by usłyszeć, jak opada ostrze gilotyny. W tłumie pewna liczba sękatych dłoni różnych rozmiarów sięgnęła po ukrytą broń różnych typów.
Wszyscy patrzyli na Marchewę.
To było najdziwniejsze, wspominał potem Colon. Wszyscy patrzyli na Marchewę.
Gaspode obwąchał latarnię.
— Widzę, że Trójnogi Shep znowu chorował — stwierdził. — I stary Willy Szczeniak wrócił do miasta.
Dla psa dobrze ustawiony słup do wiązania koni albo latarnia to prawdziwy kalendarz towarzyski.
— Gdzie jesteśmy? — spytała Angua.
Trudno było podążać za tropem Paskudnego Starego Rona. Mieszał się z mnóstwem innych zapachów.
— Gdzieś na Mrokach — wyjaśnił Gaspode. — Pachnie jak aleja Narzeczonej. — Powęszył z nosem przy ziemi. — Aha, tu jest nasz mały…
— Witaj, Gasfode…
Głos był głęboki, gardłowy — rodzaj szeptu, ale wysypany piaskiem. Dobiegał z głębi ulicy.
— To twoja fszyjaciólka, Gasfode? Zabrzmiało lekceważące prychnięcie.
— Ach — powiedział Gaspode. — Uch. Cześć, chłopaki.
Z zaułka wynurzyły się dwa psy. Były wielkie i nieokreślonej rasy: jeden czarny przypominał pitbulla skrzyżowanego z maszynką do mięsa, drugi… Drugi wyglądał jak pies, który prawie na pewno ma na imię Rzeźnik. Górne i dolne kły wyrosły mu tak wielkie, że zdawało się, że patrzy na świat przez kraty. Miał też krzywe nogi, jednak komentarz na ten temat byłby zapewne błędnym, a może również ostatnim posunięciem.
Ogon Gaspode’a drżał nerwowo.
— To moi kumple, Czarny Roger i…
— Rzeźnik? — domyśliła się Angua.
— Skąd wiedziałaś?
— Zgadłam.
Dwa psy przesunęły się i stanęły po obu stronach Gaspode i Angui.
— No, no… — odezwał się Czarny Roger. — Kogo my tu mamy?
— Angua — przedstawił ją Gaspode. — Jest…
— Wilczurem — dokończyła za niego. Dwa psy zachłannie krążyły wokół nich.
— Wielki Fido wie o niej? — spytał Czarny Roger.
— Właśnie ją…
— Wystarczy. Na pewno chcesz iść z nami. Dzisiaj noc gildii.
— Pewnie, pewnie — zgodził się Gaspode. — Żadnych sprzeciwów.
Na pewno poradziłabym sobie z jednym z nich, myślała Angua. Ale nie z dwoma naraz.
Być wilkołakiem oznaczało, że ma się zręczność i siłę szczęk wystarczające, by w jednej chwili rozerwać człowiekowi gardło. Takie sztuczki robił jej ojciec, co zawsze irytowało matkę, zwłaszcza kiedy próbował tego przed obiadem. Angua jednak nigdy nie zdołała się zmusić. Wolała wegetarianizm.
— Hej, mała — wysapał jej do ucha Rzeźnik.
— O nic się nie martw — zaskomlał Gaspode. — Ja i Wielki Fido… rozumiemy się.
— Co ty wygadujesz? I co, krzyżujesz pazury? Nie wiedziałam, że psy to potrafią.
— Fo nie potrafimy — przyznał żałośnie Gaspode.
Inne psy wynurzały się z cieni, a ich dwójkę na wpół prowadzono, na wpół zaganiano przez wąskie przesmyki, które nie były już nawet zaułkami, tylko szczelinami wśród murów. Dotarli w końcu na niewielki pusty plac, właściwie studnię dostarczającą światła otaczającym ją budynkom. W jednym rogu stała wielka beczka przykryta strzępem podartego koca. Przed nią siedziała gromada psów. Wyraźnie na coś czekały. Niektóre miały tylko jedno oko, inne jedno ucho; wszystkie za to miały blizny.
I wszystkie miały zęby.
— Wy — warknął Czarny Roger. — Czekać tutaj.
— Nie flubujcie uciekać — dodał Rzeźnik. — Bo to często boli, kiedy fszeżuwają wam tszewia.
Angua spuściła głowę do poziomu Gaspode’a. Kundel trząsł się cały.
— W co mnie wpakowałeś? — zawarczała cicho. — To jest Psia Gildia, tak? Stado bezpańskich psów?
— Psst! Nie mów tak. To nie są fezpańskie psy. Do licha! — Gaspode rozejrzał się nerwowo. — Nie każdego psa przyjmują do gildii. O nie, moja droga. Te psy ryły… — zniżył głos. — Fyły złymi psami.
— Złymi psami?
— Złymi. Ty niegrzeczny psie. Przylej mu. Niedofry pies — mruczał Gaspode, jakby recytował jakąś straszliwą litanię. — Każdy pies, jakiego tu widzisz, każdy fez wyjątku… uciekł. Uciekł od swojego pana.
— I to wszystko?
— Wszystko? Wszystko? Oczywiście. Ty właściwie nie jesteś psem, więc nie zrozumiesz. Nie wiesz, co to znaczy. Ale Wielki Fido… on im wytłumaczył. Zrzućcie swoje kolczatki, mówił. Gryźcie rękę, która was karmi. Powstańcie i zawyjcie. On dał im dumę. — Głos Gaspode^ wyrażał jednocześnie strach i fascynację. — On im powiedział. Każdy pies, o którym się dowie, że nie jest swofodnym duchem, jest martwym psem. W zeszłym tygodniu zafił dofermana tylko za to, że pomerdał ogonem, kiedy przechodził człowiek.
Angua przyjrzała się psom. Były zaniedbane. Były też w dziwny sposób niepodobne do psów. Siedział wśród nich nieduży, dość chudy biały pudełek, u którego dało się zauważyć pozostałości strzyżenia, i pokojowy piesek, któremu u szyi wisiały strzępy kraciastego wdzianka. Ale te psy nie biegały wokół placu ani nie warczały na siebie. Wszystkie czekały w skupieniu, jakie już widywała, ale nigdy u psów.
Gaspode wyraźnie dygotał. Angua podeszła wolno do pudla. Wciąż miał błyszczącą obrożę widoczną pod sfilcowaną sierścią.
— Ten Wielki Fido — zagaiła. — To jakiś wilk czy co?
— Duchowo wszystkie psy są wilkami — odparł. — Jednak zostały cynicznie i okrutnie odsunięte od swego prawdziwego przeznaczenia wskutek manipulacji tak zwanej ludzkości.
Brzmiało to jak cytat.
— Wielki Fido tak mówi? — domyśliła się Angua.
Pudel odwrócił głowę, a wtedy po raz pierwszy zobaczyła jego oczy — czerwone i obłąkane jak piekło. Coś z takimi oczami mogło zabić każdego, ponieważ szaleństwo, prawdziwe szaleństwo zdolne jest przebić pięścią mur.
— Tak — potwierdził Wielki Fido.
Kiedyś był zwykłym psem. Służył, padał na grzbiet, chodził przy nodze i aportował. Co wieczór wyprowadzali go na spacer.
Kiedy To się zdarzyło, nie przypominało nagłego błysku światła. Pewnej nocy leżał sobie zwyczajnie w swoim koszyku i myślał o swoim imieniu — które brzmiało Fido, i imieniu wypisanym na koszu — które brzmiało Fido. Rozważał też kocyk z wyhaftowanym „Fido”, miseczkę podpisaną „Fido”… Najdłużej zastanawiał się nad obrożą, która też miała tabliczkę z napisem „Fido”. Coś bardzo głęboko w jego mózgu pstryknęło nagle, a Fido zjadł swój koc, pogryzł właściciela i wyskoczył przez okno w kuchni. Na ulicy cztery razy większy labrador parsknął drwiąco na widok jego obroży, a pół minuty później uciekł, skomląc wniebogłosy.
To był dopiero początek.
Psia hierarchia jest właściwie prosta. Fido popytał w okolicy — a pytał zwykle zduszonym głosem, ponieważ akurat trzymał w zębach czyjąś nogę — i odszukał przywódcę największego stada zdziczałych psów w mieście. Ludzie — to znaczy psy — wciąż sobie opowiadali o walce między Fidem a Szczekliwym Wściekłym Arturem, rottweilerem z jednym okiem i wybuchowym charakterem. Jednak większość zwierząt nie walczy do śmierci, tylko do porażki, a Fida nie można było pokonać; był bardzo małą i szybką morderczą smugą z obrożą. Wgryzał się w kawałki Szczekliwego Wściekłego Artura, aż Szczekliwy Wściekły Artur się poddał. I wtedy, ku jego zdumieniu, Fido go zabił.
Była w tym psie jakaś niepojęta determinacja. Choćby polerować go przez pięć minut strumieniem piasku, to, co by pozostało, nie ustąpi i tak. I nawet wtedy lepiej nie odwracać się do tego plecami.
Ponieważ Wielki Fido miał marzenie.
— Jakiś problem? — zapytał Marchewa.
— Tamten troll obraził tego krasnoluda — odparł Wręcemocny, krasnolud.
— Słyszałem tylko, jak funkcjonariusz Detrytus wydał rozkaz młodszemu funkcjonariuszowi… Hrolfowi Piżamie. Coś się nie zgadza?
— On jest trollem!
— I co?
— I obraził krasnoluda!
— Właściwie jest to określenie wojskowe… — wtrącił sierżant Colon.
— Ten przeklęty troll przypadkiem ocalił mi dzisiaj życie! — wrzasnął Cuddy.
— Po co?
— Po co? Po co?! Bo to było moje życie, po to! Tak się składa, że jestem do niego przywiązany!
— Nie o to mi…
— Zamknij się lepiej, Abbo Wręcemocny! Na czym ty się w ogóle znasz, cywilu jeden? Czemu jesteś taki głupi? Niech to, jestem za krótki na takie numery!
W drzwiach pojawił się mroczny cień. Węglarz był niemal poziomym kształtem, ciemną masą linii pęknięć i ostrych powierzchni. Oczy świeciły mu czerwono i podejrzliwie.
— A teraz jeszcze chcecie go wypuścić — jęknął krasnolud.
— Bo nie mamy powodów, by trzymać go w zamknięciu — wyjaśnił Marchewa. — Ktokolwiek zabił pana Młotokuja, był dostatecznie mały, by przejść przez krasnoludzie drzwi. Taki wielki troll by tego nie potrafił.
— Ale wszyscy wiedzą, że to bardzo zły troll — upierał się Wręcemocny.
— Nic żem nie zrobił — powiedział Węglarz.
— Nie możemy go teraz wypuścić — syknął Colon. — Rzucą się na niego.
— Nic żem nie zrobił.
— Słuszna uwaga, sierżancie. Funkcjonariusz Detrytus!
— Tak jest.
— Weźcie go na ochotnika.
— Nic żem nie zrobił.
— Nie możecie! — wrzasnął krasnolud.
— I nie chcę być w straż — burknął Węglarz. Marchewa podszedł do niego.
— Tam stoi setka krasnoludów — szepnął. — Z wielkimi, ciężkimi toporami.
Węglarz zamrugał.
— Wstąpię.
— Zaprzysięgnijcie go, funkcjonariuszu.
— Proszę o zgodę na zaciąg jeszcze jednego krasnoluda. Dla zachowania równowagi.
— Działajcie, funkcjonariuszu Cuddy Marchewa zdjął hełm i wytarł czoło.
— To chyba już wszystko — stwierdził.
Tłum patrzył na niego. Marchewa się uśmiechnął.
— Nikt nie musi tu zostawać, chyba że bardzo chce — powiedział. — Nic żem nie zrobił.
— Tak… ale… zaraz… — jąkał się Wręcemocny. — Jeśli nie on zabił starego Młotokuja, to kto?
— Nic żem nie zrobił.
— Prowadzimy śledztwo.
— Nie wiesz!
— Ale się dowiaduję.
— Ach tak? A kiedy, jeśli wolno spytać, będziesz wiedział?
— Jutro.
Krasnolud zawahał się trochę.
— No dobrze — ustąpił z wyraźną niechęcią. — Jutro. Ale lepiej, żeby to naprawdę było jutro.
— Zgoda.
Tłum się rozszedł, a przynajmniej trochę rozproszył. Nieważne, czy są trollami, krasnoludami czy ludźmi — obywatele Ankh-Morpork niechętnie odchodzą, jeśli jest jeszcze szansa na uliczny teatr.
Funkcjonariusz Detrytus tak dumnie i godnie wypinał pierś, że prawie nie dotykał palcami gruntu. Przyjrzał się swoim trollom.
— Słuchać teraz, okropne trolle!
Przerwał, czekając, aż kolejna myśl wejdzie na pozycję.
— Słuchajcie mnie teraz uważnie! Jesteście w straż, chłopcy! To praca z wielkie możliwości. Jestem tu od dziesięć minut, a już dostałem awans! Otrzymacie też edukacja i szkolenie, a potem dobra praca w cywilu!
Odetchnął.
— To wasza maczuga z gwoździem. Będziecie ją jeść! Będziecie na niej spać! Kiedy Detrytus powie: skakać, wy odpowiecie… jaki kolor! Zrobimy to po numerach! A znam mnóstwo numerów!
— Nic żem nie zrobił.
— Ty, Węglarz, lepiej zmądrzej. Masz marszałka buława w plecaku!
— Ani żem nic nie brał.
— A teraz padnij i zróbcie mi trzydzieści dwa! Albo nie! Lepiej sześćdziesiąt cztery!
Sierżant Colon roztarł grzbiet nosa. Żyjemy, pomyślał. Troll obraził krasnoluda przed tłumem innych krasnoludów… Węglarz… to sam Węglarz, przecież w porównaniu z nim Detrytus jest Panem Delikatnym… Węglarz jest na wolności i został strażnikiem. Marchewa załatwił Majoneza. Powiedział też, że rozwiążemy tę sprawę do jutra, a przecież już ciemno. Ale żyjemy.
Kapral Marchewa jest szaleńcem.
Posłuchajcie tylko tych psów… W takim upale wszyscy są zdenerwowani.
Angua słuchała wycia psów i myślała o wilkach. Biegała parę razy ze stadem i znała wilki. Te psy stanowczo nie były wilkami. Wilki to na ogół spokojne stworzenia — i dość proste. Kiedy się zastanowić, przywódca stada był trochę podobny do Marchewy. Marchewa pasował do miasta tak samo, jak on pasował do lasu.
Psy są sprytniejsze od wilków. Wilki nie potrzebują inteligencji. Mają inne możliwości. A psy otrzymały inteligencję od ludzi, czy tego chciały, czy nie. Z pewnością są okrutniejsze od wilków. To też przejęły od ludzi.
Wielki Fido chciał przemienić to stado bezpańskich psów w coś, co według ignorantów jest wilczym stadem. Coś w rodzaju kudłatej maszyny do zabijania. Rozejrzała się.
Duże psy, małe psy, tłuste psy, wychudłe psy. Wszystkie z błyszczącymi oczami słuchały, co mówi pudel.
O Przeznaczeniu.
O Dyscyplinie.
O Naturalnej Wyższości Psiej Rasy.
O Wilkach.
Tyle że te wilki z wizji Wielkiego Fido wcale nie były wilkami, jakie znała Angua. Były większe, dziksze, mądrzejsze… Były Królami Puszczy, Grozą wśród Nocy. Miały imiona, takie jak Szybki Kieł albo Srebrny Grzbiet. Były tym, o czym każdy pies powinien marzyć.
Wielki Fido dobrze przyjął Anguę. Wyglądała prawie jak wilk, powiedział.
Wszystkie oczarowane słuchały małego pieska, który mówiąc, nerwowo puszczał gazy i tłumaczył im, że naturalny kształt psa jest o wiele większy. Angua wybuchnęłaby śmiechem, gdyby nie uznała, że nie wyszłaby stąd żywa.
A potem zobaczyła, co zrobiły z małym, podobnym do szczura kundlem, którego dwa terriery wciągnęły do kręgu. Był oskarżony o przyniesienie kija. Nawet wilki nie robią takich rzeczy innym wilkom. Nie istniał kodeks wilczego zachowania — nie był potrzebny. Wilki nie potrzebują przepisów mówiących, jak być wilkami.
Po egzekucji znalazła Gaspode’a. Siedział w kącie i starał się nie rzucać w oczy.
— Jeśli się teraz wymkniemy, będą nas ścigać? — zapytała.
— Raczej nie. Wiec już się skończył.
— No to chodźmy.
Spokojnie wyszli do zaułka, a kiedy byli już pewni, że nikt ich nie zauważył, puścili się biegiem.
— Na bogów — powiedziała Angua, kiedy od stada psów dzieliło ich już kilka ulic. — On jest obłąkany, prawda?
— Nie. Jak ktoś jest ofląkany, to piana leci mu z pyska — odparł Gaspode. — On jest szaleńcem. Wtedy pieni się mózg.
— Wszystko to, co mówił o wilkach…
— Myślę, że każdy pies ma prawo do marzeń.
— Ale wilki nie są takie! Nie mają nawet imion! — Każdy ma jakieś imię.
— Wilki nie. Po co? Wiedzą, kim są, i wiedzą, kim są inni w stadzie. Wszystko to jest… obrazem. Zapachem, dotykiem, kształtem. Wilki nie znają nawet słowa oznaczającego wilki! To przecież nie tak. Imiona to ludzki pomysł.
— Psy mają imiona. Ja też mam. Gaspode. To jest moje imię — oświadczył Gaspode odrobinę ponuro.
— No… nie potrafię tego wytłumaczyć — odparła Angua. — Ale wilki nie mają imion.
Księżyc stał już wysoko na niebie tak czarnym jak kubek kawy, która nie jest szczególnie czarna. Blade światło zmieniało miasto w siatkę cieni i srebrzystych linii.
Dawno, dawno temu Wieża Sztuk stała w samym środku Ankh-Morpork, ale wszystkie miasta mają tendencję do powolnej migracji, więc ów środek znajdował się teraz w odległości kilkuset sążni. Jednak wieża wciąż dominowała nad miastem; ciemna bryła wyrastała na tle nieba i wyglądała jakoś na czarniejszą, niż mogłyby sugerować cienie.
Mało kto zwracał uwagę na Wieżę Sztuk, ponieważ zawsze stała w tym miejscu. Ludzie nie przyglądają się temu, co znajome.
Zabrzmiał bardzo cichy brzęk metalu o kamień. Przez chwilę ktoś, kto stałby bardzo blisko wieży i patrzył dokładnie we właściwy punkt, mógłby odnieść wrażenie, że plama jeszcze ciemniejszej czerni powoli, ale nieustępliwie pełznie w kierunku szczytu.
Przez moment promień księżyca odbijał się od wąskiej rury umocowanej na plecach czarnej sylwetki. Potem błysk światła zniknął, gdy człowiek wspiął się wyżej.
Okno było zamknięte.
— Przecież zawsze zostawia je otwarte! — jęknęła Angua.
— Musiała zamknąć dziś na noc — stwierdził Gaspode. — Kręci się tu sporo dziwacznych osóf.
— Ale ona zna te dziwaczne osoby! Większość wynajmuje u niej pokoje.
— Musisz zmienić się z powrotem w człowieka i wyfić okno.
— Nie mogę! Byłabym naga!
— Przecież teraz też jesteś naga. I co?
— Ale jestem wilkiem. To co innego.
— Ja tam przez całe życie nic nie nosiłem. Jakoś mi to nie przeszkadzało.
— Na komendę — zdecydowała Angua. — Na pewno coś się tam znajdzie. Przynajmniej zapasowa kolczuga, prześcieradło albo jeszcze coś. A drzwi się nie domykają. Idziemy.
Pobiegła truchtem. Gaspode ruszył za nią, skamląc cicho. Ktoś śpiewał.
— Niech mnie! — zawołał Gaspode. — Popatrz!
Czterech strażników przeszło obok ciężkim krokiem: dwa krasnoludy i dwa trolle. Angua poznała Detrytusa.
— Raz, raz, raz… Jesteście bez wątpienie najgorsi rekruci, jakich widziałem. Ruszać nogi!
— Nic żem nie zrobił!
— A teraz żeście robicie coś po raz pierwszy w twój okropny żywot, młodszy funkcjonariusz Węglarz! Straż to życie dla mężczyzna!
Oddział zniknął za rogiem.
— Co się dzieje? — zdziwiła się Angua.
— Nie mam pojęcia. Dowiedziałfym się czegoś, gdyfy któryś stanął, żefy się odlać.
Przed budynkiem komendy w Pseudopolis Yard zebrała się spora grupa ludzi. Zdawało się, że i oni są strażnikami. Sierżant Colon stał pod migotliwą latarnią, notował coś i rozmawiał z niskim, wąsatym mężczyzną.
— Pańskie nazwisko?
— Silas! Cumberbatch!
— Czy nie był pan przypadkiem miejskim heroldem?
— Zgadza! Się!
— W porządku. Dajcie mu szylinga. Funkcjonariusz Cuddy! Do waszego oddziału.
— Kto! To! Jest! Funkcjonariusz! Cuddy?!
— Tu, na dole. Mężczyzna spuścił głowę.
— Przecież! Jesteś! Krasnoludem! Nigdy…!
— Stańcie na baczność, kiedy zwracacie się do wyższego stopniem! — ryknął Cuddy.
— W straży nie ma ani krasnoludów, ani trolli, ani ludzi, rozumiecie — wyjaśnił Colon. — Są tylko strażnicy. Tak mówi kapral Marchewa. Oczywiście, jeśli wolicie się przenieść do oddziału funkcjonariusza Detrytusa…
— Lubię! Krasnoludy! — zapewnił pospiesznie Cumberbatch. — Zawsze! Lubiłem! Chociaż! W straży! Wcale! Ich! Nie! Ma! — dodał niemal natychmiast.
— Szybko się uczycie. Zajdziecie wysoko — uznał Cuddy. — Lada dzień możecie mieć w portkach tyłek marszałka polowego. W tyyył zwrot! Raz, raz, raz…
— To już piąty ochotnik — poinformował Colon Nobby’ego, kiedy Cuddy z nowym rekrutem odbiegli w mrok. — Nawet dziekan z uniwersytetu próbował się zaciągnąć. Niewiarygodne.
Angua zerknęła na Gaspode’a, który w odpowiedzi wzruszył łopatkami.
— Detrytus nieźle ich ustawia — dodał Colon. — Po dziesięciu minutach są jak glina w jego rękach. Co prawda po dziesięciu minutach wszystko jest w tych rękach jak glina. Przypomina mi mojego sierżanta musztry, kiedy pierwszy raz trafiłem do wojska.
— Twardy był? — Nobby zapalił papierosa.
— Twardy? Twardy? Mało powiedziane. Trzynaście tygodni czystych męczarni, tak to było. Codziennie rano bieg na dziesięć mil, połowę z tego po szyję w błocie, a on wydzierał się na nas i przeklinał bez przerwy. Raz kazał mi przez całą noc czyścić latryny szczoteczką do zębów. Tłukł nas takim ostrym kijkiem, żebyśmy szybciej wstawali z łóżek. Czegośmy nie przeszli przez tego człowieka… Nienawidziliśmy go do szpiku kości i pewnie byśmy mu te kości połamali, gdyby starczyło nam odwagi, ale oczywiście nikomu nie starczyło. Przeżyliśmy trzy miesiące piekła. Ale wiesz… po końcowej paradzie… kiedyśmy zobaczyli siebie w nowych mundurach i w ogóle, wreszcie prawdziwi żołnierze… kiedy zrozumieliśmy, czym się staliśmy… Wiesz, zauważyliśmy go w barze i… tobie mogę powiedzieć. — Psy obserwowały, jak Colon ściera z powieki coś podejrzanie podobnego do łzy. — Ja, Tonker Jackson i Hoggy Spuds zaczekaliśmy na niego na ulicy i spraliśmy, ile wlezie. Trzy dni bolała mnie ręka. — Colon wytarł nos. — Piękne czasy… Masz ochotę na karmelka, Nobby?
— Nie odmówię, Fred.
— Daj jednego pieskowi — powiedział Gaspode.
Colon rzucił mu, po czym zastanowił się, czemu to zrobił.
— Widzisz? — rzucił Gaspode, gryząc cukierka swoimi potwornymi zębami. — Jestem sprytny! Wyfitnie sprytny!
— Lepiej się módl, żeby Wielki Fido się nie dowiedział.
— Nie. On mnie nie ruszy. Trochę się mnie ofawia. Mam Moc. — Gaspode energicznie podrapał się za uchem. — Wiesz, wcale nie musisz tam wracać. Moglifyśmy uciec razem i…
— Nie.
— Oto historia mojego życia. — Pies westchnął. — Tam jest Gaspode. Kopnijmy go.
— Myślałam, że masz szczęśliwą rodzinę, do której możesz wracać. — Angua pchnęła łapą drzwi.
— Co? A tak. Oczywiście. Jasne. Ale lufie niezależność. Mogę wrócić do domu fez proflemów, kiedy tylko zechcę.
Angua wbiegła po schodach i otworzyła najbliższe drzwi.
Znalazła się w sypialni Marchewy. Jego zapach złocistoróżowym kolorem wypełniał pokój od podłogi po sufit.
Na ścianie wisiał rysunek krasnoludziej kopalni. Na drugiej był przypięty duży arkusz taniego papieru z wyrysowaną starannie ołówkiem, pokreśloną i poplamioną mapą miasta.
Przy oknie stał niewielki stolik — w miejscu gdzie umieściłaby go osoba odpowiedzialna, która chce jak najlepiej wykorzystać dostępne oświetlenie i nie marnować świec kupowanych z budżetu miasta. Na blacie leżało kilka kartek i ołówki w kubku. Obok stało stare, kulawe krzesło; pod nogę ktoś wsunął poskładany kawałek papieru.
I to — pomijając kufer z odzieżą — było wszystko. Przypominało pokój Vimesa: miejsce gdzie ktoś przychodzi spać, a nie gdzie mieszka.
Angua zastanowiła się, czy istnieją takie chwile, kiedy człowiek ze straży jest naprawdę nie na służbie. Nie potrafiła sobie wyobrazić sierżanta Golona w cywilnym ubraniu. Kiedy się jest strażnikiem, to jest się nim przez cały czas — niezły interes dla miasta, które płaci za bycie strażnikiem tylko przez dziesięć godzin dziennie.
— W porządku — powiedziała. — Wezmę prześcieradło z łóżka. Zamknij oczy.
— Dlaczego? — zdziwił się Gaspode.
— Dla przyzwoitości! Gaspode wciąż nie pojmował.
— Aha, rozumiem — rzekł po chwili. — Tak, rozumiem twój punkt widzenia. To jasne. Ojej, przecież nie można pozwolić, żefym patrzył na nagą kofietę, o nie. Podglądał. Może coś sofie myślał. To niedopuszczalne.
— Przecież wiesz, o co mi chodzi.
— Nie powiem, że tak. Nie powiem. Ufrania nigdy nie ryły tym czymś w psim jak mu tam. — Poskrobał się za uchem. — Dwie metasyntaktyczne zmienne w jednym zdaniu. Przepraszam.
— Z tobą jest inaczej. Wiesz przecież, czym jestem. Zresztą psy są naturalnie nagie.
— Ludzie też.
Angua przemieniła się.
Gaspode położył uszy po sobie i zaskowyczał mimowolnie.
Angua przeciągnęła się.
— Wiesz, co jest najgorsze? — powiedziała. — Włosy. Ledwie można je potem rozczesać. I stopy mam całkiem upaprane błotem.
Zerwała z łóżka prześcieradło i owinęła się nim jak zaimprowizowaną togą.
— Może być — uznała. — Gorsze rzeczy widuje się codziennie na ulicy. Gaspode…
— Słucham.
— Możesz już otworzyć oczy.
Gaspode zamrugał. Angua w obu wersjach wyglądała dobrze, ale ta sekunda czy dwie pomiędzy nimi, kiedy sygnał morficzny mknął od jednej stacji do drugiej, to widok, którego nikt nie chciałby oglądać z pełnym żołądkiem.
— Myślałem, że tarzasz się po podłodze, stękasz, rośnie ci sierść — wymamrotał.
Korzystając z tego, że wciąż jeszcze widziała w ciemności, Angua przyjrzała się w lustrze swoim włosom.
— A po co?
— Czy to… no, to wszystko… jest folesne?
— To trochę przypomina kichnięcie całym ciałem. Można by sądzić, że będzie tu miał grzebień, prawda? Przecież każdy ma grzebień.
— Takie… porządne… kichnięcie?
— Nawet szczotka do ubrań by wystarczyła. Zamarli, gdy zaskrzypiały drzwi.
Wszedł Marchewa. Nie zauważył ich w mroku i podszedł do stolika. Błysnęło i zapachniało siarką, gdy zapalił zapałkę, a od niej świecę.
Zdjął hełm i przygarbił się, jakby w końcu pozwolił sobie odczuć brzemię na swoich barkach. Usłyszeli jego głos.
— To się nie zgadza!
— Co się nie zgadza? — spytała Angua. Marchewa odwrócił się błyskawicznie.
— Co ty tu robisz?
— Ukradli ci mundur, kiedy szpiegowałaś w Gildii Skrytofójców — podpowiedział Gaspode.
— Ukradli mi mundur — wyjaśniła Angua — kiedy byłam w Gildii Skrytobójców. Szpiegowałam. — Marchewa wciąż się w nią wpatrywał. — Był tam jakiś staruch, który przez cały czas mamrotał — ciągnęła desperacko.
— Demoniszcza? Tysiącletnia wskazówka i krewetki?
— Tak, zgadza się…
— Paskudny Stary Roń. — Marchewa westchnął. — Pewnie wymienił go na alkohol. Ale wiem, gdzie mieszka. Przypomnij mi, żebym w wolnej chwili zamienił z nim parę słów.
— Nie chcesz jej pytać, co miała na sofie, kiedy fyła w gildii — powiedział Gaspode, który wczołgał się pod łóżko.
— Zamknij się — rzuciła Angua.
— Co? — Marchewa nie zrozumiał.
— Sprawdziłam ten pokój — powiedziała szybko. — Mieszkał tam ktoś, kto się nazywał…
— Edward d’Eath? — Marchewa usiadł na łóżku. Stare sprężyny zgrzytnęły głośno.
— Skąd wiedziałeś?
— Myślę, że Edward d’Eath ukradł rusznic. Myślę, że to on zabił Fasolla. Ale… skrytobójca zabija bez zapłaty? To gorsze niż krasnoludy i ich narzędzia. Gorsze niż klauni i ich twarze. Podobno Cruces jest bardzo zły. Kazał skrytobójcom szukać chłopaka po całym mieście.
— Hm… cóż, nie chciałabym być na miejscu Edwarda, kiedy go w końcu znajdą.
— Ja nie chciałbym być na jego miejscu teraz. A wiem, gdzie jest to miejsce, rozumiesz. Jest pod jego biednym ciałem. Martwym.
— Czyli skrytobójcy go znaleźli?
— Nie. Ktoś inny. A potem Cuddy i Detrytus. Jeśli mogę to ocenić, leżał tam już od kilku dni. Rozumiesz? To się nie zgadza! Ale starłem szminkę Fasolla i zdjąłem ten czerwony nos. To na pewno był on. Peruka też miała odpowiednie czerwone włosy. Musiał iść prosto do Młotokuja.
— Ale… ktoś strzelał do Detrytusa. I zabił tę żebraczkę.
— Tak.
Angua usiadła obok niego.
— I nie mógł tego zrobić Edward…
— Właśnie.
Marchewa odpiął napierśnik i ściągnął kolczugę.
— Czyli szukamy kogoś innego. Trzeciego człowieka.
— Ale nie mamy żadnych wskazówek! Po prostu gdzieś chodzi człowiek z rusznicem! Gdzieś w mieście! A ja jestem zmęczony.
Sprężyny znowu brzęknęły, gdy Marchewa wstał i chwiejnym krokiem podszedł do stolika. Usiadł, przysunął sobie kartkę, sprawdził ołówek, naostrzył go swoim mieczem i po chwili namysłu zaczął pisać.
Angua obserwowała go w milczeniu. Pod kolczugą nosił skórzaną kamizelę z krótkim rękawem. Na lewym ramieniu miał znamię — w kształcie korony.
— Zapisujesz wszystko, jak kapitan Vimes? — spytała po chwili.
— Nie.
— No to co robisz?
— Piszę do mamy i taty.
— Poważnie?
— Często piszę do mamy i taty. Obiecałem im. Poza tym to mi pomaga myśleć. Zawsze piszę listy do domu, kiedy się zastanawiam. A tato przysyła mi wiele dobrych rad.
Przed nim stało wypełnione listami drewniane pudełko. Ojciec Marchewy miał zwyczaj odpowiadać synowi na odwrocie jego listów, ponieważ papier był trudno dostępny na dnie krasnoludziej kopalni.
— Jakich dobrych rad?
— Zwykle na temat górnictwa. Przesuwania skał. No wiesz… podpory i stemple. W kopalni nie wolno się mylić. Trzeba wszystko robić prawidłowo.
Ołówek zgrzytał po papierze.
Drzwi wciąż były otwarte, ale ktoś dyskretnie zastukał. Stukanie mówiło — czymś w rodzaju metaforycznego alfabetu Morse’a — że stukający wyraźnie widzi, iż Marchewa przebywa w swoim pokoju ze skąpo ubraną kobietą, wobec tego stukający próbuje stukać tak, by nie być usłyszanym.
Sierżant Colon odchrząknął. W tym odchrząknięciu zabrzmiał drwiący uśmieszek.
— Słucham, sierżancie? — rzucił Marchewa, nie odwracając się nawet.
— Co mam teraz robić, sir?
— Proszę ich wysłać na patrole, sierżancie. Przynajmniej jeden człowiek, jeden krasnolud i jeden troll w każdej grupie.
— Rozumiem, sir. Czym mają się zająć?
— Mają być widoczni, sierżancie.
— Tak jest. I jeszcze coś, sir. Jeden z ochotników przed chwilą… to pan Bleakley. Z ulicy Wiązów, sir. Jest wampirem, to znaczy formalnie, ale pracuje w rzeźni, więc tak naprawdę nie…
— Niech pan mu podziękuje i odeśle do domu, sierżancie. Colon zerknął na Anguę.
— Tak jest, sir. Oczywiście. — Zawahał się. — Ale to żaden kłopot, on tylko potrzebuje dodatkowych homogoblinów w…
— Nie!
— Tak jest. Oczywiście. Ja, tego… powiem mu, żeby sobie poszedł. Colon zamknął za sobą drzwi. Nawet zawias wyszczerzył się drwiąco.
— Mówią do ciebie „sir” — odezwała się Angua. — Zauważyłeś?
— Wiem. Nie powinno tak być. Ludzie powinni myśleć samodzielnie. Tak mówi kapitan Vimes. Ale problem polega na tym, że myślą samodzielnie tylko wtedy, kiedy ktoś im każe. Jak piszesz „możliwość”?
— Wcale.
— Aha. — Marchewa wciąż się nie odwracał. — Chyba utrzymamy jakoś miasto do rana. Wszyscy nabrali rozsądku.
Nie, pomyślała Angua. Oni zobaczyli ciebie. To działa jak hipnoza.
Ludzie przeżywają twoją wizję. Marzysz, jak Wielki Fido, tylko on wymarzył sobie koszmar, a ty marzysz dla wszystkich. Naprawdę wierzysz, że ludzie są w zasadzie przyzwoici. Przez jedną chwilę, póki są blisko ciebie, oni także w to wierzą.
Zza okna dobiegł stuk palców obijających się o bruk — to oddział Detrytusa wykonywał kolejny obchód.
Co tam… wcześniej czy później i tak musi się dowiedzieć.
— Marchewa…
— Hm?
— Wiesz… kiedy Cuddy’ego, trolla i mnie przyjęli do straży, wiesz, czemu to była właśnie nasza trójka?
— Oczywiście. Reprezentacja grup mniejszościowych. Jeden troll, jeden krasnolud, jedna kobieta.
— Aha. — Angua zawahała się.
Na zewnątrz wciąż świecił księżyc. Mogłaby mu powiedzieć, zbiec po schodach, przemienić się i do świtu być już daleko za miastem. Na pewno by się udało. Była specjalistką w uciekaniu z miast.
— Nie całkiem o to chodziło — powiedziała. — Widzisz, w mieście jest sporo nieumarłych i patrycjusz nalegał, żeby…
— Pocałuj ją — odezwał się Gaspode spod łóżka.
Angua zamarła. Na twarzy Marchewy pojawił się ten nieco zdziwiony wyraz człowieka, którego uszy właśnie coś usłyszały, choć mózg został zaprogramowany, by wiedzieć, że to niemożliwe. Zaczerwienił się.
— Gaspode! — warknęła Angua, przechodząc na psi.
— Wiem, co rofię. Mężczyzna i kofieta. To Przeznaczenie. Angua wstała. Marchewa także się poderwał — tak gwałtownie, że przewrócił krzesło.
— Muszę już iść — powiedziała.
— Nie… nie odchodź…
— Teraz wyciągnij rękę — zasugerował Gaspode.
Nic z tego nie wyjdzie, mówiła sobie Angua. Nigdy nie wychodzi. Wilkołaki muszę się trzymać z innymi wilkołakami, bo tylko one rozumieją…
Ale…
Z drugiej strony, skoro i tak będzie musiała uciec…
Uniosła rękę.
— Chwileczkę — powiedziała stanowczo i szybko sięgnęła pod łóżko. Chwyciła Gaspode’a za skórę na karku.
— Jestem ci podrzemy! — skomlał, gdy niosła go do drzwi. — Przecież on niczego nie wie! Jego wyofrażenie o dofrej zafawie to pokazywanie ci Kolosa z Morpork! Postaw mnie…
Drzwi trzasnęły. Angua oparła się o nie.
Skończy się tak samo jak w Pseudopolis, w Quirmie i…
— Anguo — odezwał się Marchewa. Odwróciła się.
— Nic nie mów — szepnęła. — Może będzie dobrze.
Po chwili zgrzytnęły sprężyny łóżka.
Wkrótce potem dla kaprala Marchewy Dysk skoczył.
Nie na pocztę.
Kapral Marchewa obudził się o czwartej rano, w tej tajemniczej godzinie, którą znają tylko ludzie nocy, tacy jak przestępcy, policjanci i inni nieudacznicy. Leżał na swojej połówce wąskiego łóżka i patrzył w ścianę.
Stanowczo była to interesująca noc.
Wprawdzie był prostym chłopakiem, ale nie był głupi. Zawsze zdawał sobie sprawę z tego, co można by określić jako mechanikę. Zdążył poznać kilka młodych dam, które zabierał na wiele ekscytujących spacerów, by pokazać fascynujące okazy artystycznego kowalstwa i ciekawe budynki publiczne, dopóki z niewyjaśnionych powodów panny nie traciły zainteresowania. Często patrolował Domy Ladacznic, choć pani Palm i Gildia Szwaczek próbowały namówić patrycjusza, by zmienił nazwę tego miejsca na ulicę Negocjowalnego Afektu. Nigdy jednak nie dostrzegał ich w relacji z własną osobą. Nie był pewien, jak się do tego wszystkiego — jeśli można tak to określić — wpasować.
Była to jedna z rzeczy, o jakich nie zamierzał pisać w listach do rodziców. I tak pewnie już wiedzieli.
Ostrożnie wstał z łóżka. W pokoju, przy zaciągniętych zasłonach, było duszno.
Za sobą usłyszał, jak Angua przewraca się i zsuwa w zagłębienie pozostawione przez jego ciało.
Energicznie szarpnął zasłony, wpuszczając do wnętrza światło pełni księżyca.
Angua westchnęła przez sen.
Na równinach szalała ulewa. Marchewa widział błyskawice przecinające niebo na horyzoncie, wyczuwał zapach deszczu. Jednak powietrze w mieście było nieruchome i gorące, tym bardziej duszne z powodu dalekiej perspektywy burzy.
Wprost przed nim wyrastała uniwersytecka Wieża Sztuk. Widywał ją codziennie. Dominowała nad miastem.
Za nim brzęknęły sprężyny.
— Chyba zanosi się na… — zaczął i odwrócił się.
Wskutek czego nie zauważył błysku księżyca na metalu na szczycie wieży.
Sierżant Colon siedział na ławeczce. Wolał nie wracać do dusznego budynku komendy.
Z wnętrza dobiegały głośne stuki i brzęki. Cuddy wrócił dziesięć minut temu z workiem narzędzi, paroma hełmami i bardzo stanowczą miną. Colon nie miał pojęcia, nad czym ten mały drań pracuje.
Przeliczył jeszcze raz, bardzo powoli zaznaczając nazwiska na kartce.
Nie ma wątpliwości. Nocna straż miała w tej chwili prawie dwudziestu funkcjonariuszy. Może i więcej. Detrytus dostał szału i zaprzysiągł jeszcze dwóch ludzi, kolejnego trolla i drewniany manekin sprzed sklepu „Szpanerskie ciuchy — Corksock i S-ka”[27]. Jeśli tak dalej pójdzie, można będzie znów otworzyć komisariaty przy bramach miejskich, jak za dawnych czasów.
Nie pamiętał, kiedy straż liczyła sobie dwudziestu ludzi.
Pomysł wydawał się dobry. Z pewnością uspokoił sytuację. Ale rano patrycjusz dowie się o wszystkim i wezwie oficera dowodzącego.
Sierżant Colon nie był całkiem pewien, kto właściwie jest w tej chwili oficerem dowodzącym. Miał wrażenie, że powinien to być albo kapitan Vimes, albo — choć nie potrafiłby określić dlaczego — kapral Marchewa. Ale kapitana tu nie ma, a kapral Marchewa jest tylko kapralem. Freda Golona dręczyło więc straszne przeczucie, że kiedy Vetinari wezwie kogoś, by być wobec niego ironicznym, by mówić na przykład: „A kto będzie im płacił, jeśli wolno spytać?”, tym kimś okaże się właśnie on, Fred Colon — rzucony na głęboką Ankh bez wiosła.
Poza tym zaczynało brakować stopni. Istniały tylko cztery do rangi sierżanta włącznie, a Nobby się irytował na samą sugestię, że kogoś jeszcze mianują kapralem. W efekcie na niższych poziomach robiło się ciasno. W dodatku niektórzy strażnicy wbili sobie do głów, że aby dostać awans, należy wciągnąć do straży pół tuzina nowych rekrutów. Przy obecnym tempie przed końcem miesiąca Detrytus będzie najwyższym głównodowodzącym generalissimusem majorem.
A co najdziwniejsze, Marchewa ciągle jest tylko…
Colon uniósł głowę, gdy usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Coś złocistego i rozmazanego wyskoczyło z okna na piętrze, wylądowało w mroku i uciekło, zanim zdążył rozpoznać, co to takiego.
Drzwi budynku otworzyły się gwałtownie i wypadł Marchewa z mieczem w ręku.
— Gdzie to pobiegło? Gdzie?
— Nie wiem. Co to było, u demona? Marchewa zatrzymał się.
— Ee… nie jestem pewien.
— Marchewa…
— Tak, sierżancie?
— Na twoim miejscu, chłopcze, włożyłbym coś na siebie. Marchewa wciąż wpatrywał się w mrok.
— Odwróciłem się i to tam było, a potem… — Spojrzał na miecz w dłoni, jakby dotąd nie zdawał sobie sprawy, że go trzyma. — Do licha!
Biegiem wrócił do siebie i chwycił spodnie. Wciągał je właśnie, gdy uświadomił sobie, że do mózgu wpada mu myśl, ostra jak lód.
Dureń jesteś i tyle, wiesz? Złapałeś za miecz odruchowo, tak? Wszystko zepsułeś. Teraz uciekła i już nigdy jej nie zobaczysz.
Obejrzał się. Mały szary kundel stał w drzwiach i patrzył na niego uważnie.
Po takim szoku może już nigdy się nie przemienić, mówiły myśli. Kogo obchodzi, czy jest wilkołakiem? Nie przeszkadzało ci to, dopóki się nie dowiedziałeś. A przy okazji rzuć herbatnika temu pieskowi w drzwiach. Chociaż, jeśli się zastanowić, szansę, że w tej chwili masz przy sobie herbatnika, są właściwie zerowe, więc możesz zapomnieć, że o tym pomyślałeś. Niech to licho, naprawdę spaprałeś sprawę, co? …pomyślał Marchewa.
— Hau, hau — powiedział pies. Marchewa zmarszczył czoło.
— To ty, prawda? — zapytał, wskazując psa mieczem.
— Ja? Psy nie mówią — zapewnił szybko Gaspode. — Wiem o tym dofrze, fo sam jestem psem.
— Powiesz mi, gdzie uciekła. Ale już! Bo…
— Fo co? Słuchaj no — odparł ponuro Gaspode. — Pierwsze, co w życiu pamiętam, to że wrzucili mnie w worku do rzeki. Z cegłą. Mnie. Owszem, nogi mi się trzęsły i miałem zafawnie wywinięte ucho. Puszysty tyłem. Owszem, to przecież fyła Ankh, więc jasne, udało mi się dojść do frzegu. Ale to dopiero początek, potem wcale nie zrofiło się lepiej. Znaczy, doszedłem do frzegu ciągle w worku i przywlokłem za sofą tę cegłę. Trzy dni zajęło mi wygryzienie się na swofodę. No, dalej! Możesz mi grozić.
— Proszę — rzekł Marchewa. Gaspode podrapał się w ucho.
— Może dam radę ją wytropić. — Przy odpowiedniej, rozumie się, zachęcie. — Znacząco poruszył brwiami.
— Jeśli ją znajdziesz, dostaniesz, co tylko zechcesz — obiecał Marchewa.
— No tak. Jeśli. Zgadza się. Jasne. Doskonałe jest takie „jeśli”. A może tak coś z góry? Popatrz tylko na te łapy: całkiem schodzone. A nos też nie wącha sam z siefie. Taki instrument wymaga precyzyjnego dostrojenia.
— Jeśli nie zaczniesz szukać w tej chwili, osobiście… — Marchewa zawahał się. Nigdy w życiu nie był okrutny dla zwierząt. — Przekażę sprawę kapralowi Nobbsowi — zagroził.
— To właśnie lufie — burknął Gaspode. — Zachęta. Przycisnął plamisty nos do ziemi — tylko na pokaz, bo zapach Angui wisiał w powietrzu jak tęcza.
— Naprawdę umiesz mówić? — zapytał Marchewa. Gaspode przewrócił oczami.
— Ależ skąd — zapewnił.
Postać dotarła na szczyt wieży.
Wszędzie paliły się lampy i świece. Miasto rozciągało się poniżej. Dziesięć tysięcy przykutych do ziemi gwiazdek… a on mógł zgasić każdą, którą by zechciał. To było jak boskość.
Zadziwiające, jak wyraźnie dobiegały tu wszelkie dźwięki. To było jak boskość. Słyszał wycie psów, głosy ludzi… Od czasu do czasu któryś rozbrzmiewał wyraźniej od innych i wznosił się w nocne niebo.
To jest władza. Władza, którą miał w dole, władza, by mówić: zrób to, zrób tamto, była czymś ludzkim, ale to… to było jak boskość.
Ułożył rusznic na pozycji, wsunął magazynek i wymierzył w przypadkowe światełko. A potem następne. I następne.
Naprawdę nie powinien mu pozwolić, żeby zabił tę żebraczkę. Nie taki był plan. Szefowie gildii — tak wymyślił biedny Edward. Pozostawić miasto bez przywództwa, pogrążone w chaosie, a potem stanąć przed tym jego żałosnym kandydatem i powiedzieć: Weź władzę i rządź, to twoje przeznaczenie.
Takie myślenie to bardzo dawna choroba. Można się nią zarazić od koron i głupich opowiastek. Człowiek zaczynał wierzyć… ha… wierzyć, że jakaś sztuczka, jakieś wyciągnięcie miecza z kamienia stanowi kwalifikację do królewskiego urzędu. Miecz z kamienia? Rusznic jest bardziej magiczny.
Leżał więc, gładził rusznic i czekał.
Nastał dzień.
— Niczego żem nie ruszał — oświadczył Węglarz i przewrócił się na drugi bok na swojej płycie. Detrytus przyłożył mu w głowę maczugą. — Pobudka, żołnierze! Wstawać, kamienne buce, i wiązać onuce! Nadszedł wasz kolejny wspaniały dzień w straży! Młodszy funkcjonariusz Węglarz, wstawać natychmiast, ty okropny maluchu!
Dwadzieścia minut później sierżant Colon spoglądał zaczerwienionymi oczami na swoich ludzi. Kulili się na ławach — z wyjątkiem funkcjonariusza Detrytusa, który siedział sztywno wyprostowany, pełen urzędowej chęci pomocy.
— Strażnicy! — zaczął Colon. — Jak pewnie wiecie…
— Hej tam! Słuchać uważnie! — huknął Detrytus.
— Dziękuję, funkcjonariuszu Detrytus — rzucił ze znużeniem Colon. — Dzisiaj jest ślub kapitana Vimesa. My będziemy jego gwardią honorową. Zawsze to robiliśmy za dawnych czasów, kiedy żenił się strażnik. Dlatego hełmy i pancerze mają być wypucowane i błyszczące. A kohorty lśniące. Ani drobinki kurzu… Gdzie kapral Nobbs?
Brzęknęło, kiedy dłoń funkcjonariusza Detrytusa uderzyła o jego nowy hełm.
— Nie widziano go od kilku godzin, sir! — zameldował.
Colon wzniósł oczy.
— Niektórzy z was… Gdzie jest młodsza funkcjonariusz Angua?
Brzdęk!
— Nikt jej nie widział od nocy, sir!
— Dobrze. Przetrwaliśmy jakoś noc, przetrwamy i dzień. Kapral Marchewa mówi, że macie wyglądać idealnie.
Brzdęk!
— Tak jest!
— Funkcjonariusz Detrytus.
— Tak, sir?
— Co macie na głowie? Brzdęk!
— Funkcjonariusz Cuddy go dla mnie zrobił, sir. Specjalny nakręcany hełm do myślenia.
Cuddy odchrząknął, a Detrytus tłumaczył dalej:
— Te duże kawałki to panele chłodzące, widzi pan, sierżancie? Pomalowane na czarno. Podprowadziłem mechanizm zegarowy od mojego kuzyna, więc ten wiatrak nawiewa powietrze na… — Przerwał, widząc minę Golona.
— Przy tym pracowałeś całą noc?
— Tak, bo sądzę, że mózgi trolli są… Sierżant machnął ręką.
— Czyli mamy nakręcanego żołnierza, tak? — powiedział. — Jesteśmy rzeczywiście modelową armią, nie ma co.
Gaspode był geograficznie zakłopotany. Wiedział, gdzie się znalazł — mniej więcej. Gdzieś za Mrokami, w plątaninie basenów portowych i obór z bydłem. I chociaż uważał, że całe miasto do niego należy, to jednak trafił na obce terytorium. Żyły tu szczury niemal tak duże jak on, a on miał kształt mniej więcej terriera; na szczęście miejskie szczury były dostatecznie inteligentne, by to uznawać. Dwa razy kopnął go koń, a raz o mało co nie przejechał powóz. W dodatku Gaspode zgubił trop. Angua kręciła się tam i z powrotem, czasem wykorzystywała dachy, kilka razy przekroczyła rzekę. Wilkołaki miały instynktowną zdolność unikania pościgu; w końcu te, które przetrwały, były potomkami tych, które potrafiły przechytrzyć gniewny tłum. Te, które tłumu przechytrzyć nie potrafiły, nie miewały potomków ani nawet grobów.
Czasami trop urywał się przy murze albo niskiej szopie, a Gaspode krążył dookoła, aż znów na niego trafił.
Przypadkowe myśli falowały w jego schizofrenicznie psim mózgu.
— Genialny pies ratuje sytuację — mruczał. — Wszyscy mówią: dofry piesek. Nie, wcale nie mówią. Rofię to tylko dlatego, że mi groził. Cudowny Nos. Wcale nie mam na to ochoty. Dostaniesz pyszną kość. Jestem tylko śmieciem na powierzchni morza życia. Kto jest grzecznym pieskiem? Zamknij się.
Willikins rozsunął story. Do pokoju wlało się światło słońca. Vimes jęknął i usiadł na tym, co pozostało z jego łóżka. — Wielkie nieba, chłopie — wymamrotał. — Która to godzina, że tak się tu kręcisz?
— Już prawie dziewiąta rano, jaśnie panie.
— Dziewiąta? Rano? Czy to jest pora na wstawanie? Normalnie nigdy nie wstaję, dopóki połysk nie zetrze się już z popołudnia.
— Ale jaśnie pan nie jest już w pracy.
Vimes spojrzał na skłębioną pościel. Prześcieradło i koc miał zwinięte wokół kostek i splątane. A potem przypomniał sobie sen.
Chodził po mieście.
Właściwie to raczej wspomnienie niż sen. W końcu chodził po mieście każdej nocy. Jakaś jego część nie chciała zrezygnować. Niektóre fragmenty Vimesa uczyły się cywilnego życia, ale dawne elementy maszerowały… nie, przechadzały się w innym rytmie.
Wydawało mu się, że miasto jest opuszczone i chodzi się po nim trudniej niż zwykle.
— Czy jaśnie pan życzy sobie, żebym go ogolił, czy może jaśnie pan sam się tym zajmie?
— Denerwuję się, kiedy inni ludzie przykładają mi ostrza do twarzy — odparł Vimes. — Ale jeśli zaprzęgniesz do powozu, spróbuję jakoś dojechać na drugi koniec łazienki.
— Bardzo zabawne, jaśnie panie.
Vimes jeszcze raz wziął kąpiel, wciąż mającą dla niego urok nowości. Przez cały czas słyszał stłumiony szum — rezydencja przygotowywała się do godziny W. Lady Sybil poświęcała ceremonii ślubu i przyjęciu weselnemu całą uwagę, jaką zwykle kierowała — przykładowo — na usunięcie tendencji do obwisłych uszu u smoków bagiennych. Kilku kucharzy od trzech dni nie schodziło ze stanowisk. Piekli całego wołu i robili zadziwiające rzeczy z owocami egzotycznymi. Do tej pory Sam Vimes wyobrażał sobie wykwintny posiłek jako wątróbkę bez żadnych rurek w środku. „Haute cuisine” okazało się kawałkami sera na patyczkach wbitych w połówkę grapefruita.
Niejasno sobie przypominał, że przyszły pan młody nie powinien rankiem w dzień ślubu oglądać planowanej oblubienicy. Pewnie na wypadek gdyby na jej widok próbował wziąć nogi za pas. To niedobrze. Chętnie by z kimś porozmawiał. Gdyby mógł pogadać, może wszystko jakoś nabrałoby sensu.
Sięgnął po brzytwę i spojrzał w lustro, na twarz kapitana Samuela Vimesa.
Colon zasalutował, po czym przyjrzał się Marchewie. — Dobrze się pan czuje, sir? Chyba przydałoby się panu parę godzin snu.
Dziesiąta — czy też różne próby jej określenia — zaczynały właśnie rozbrzmiewać w całym mieście. Marchewa odwrócił się od okna.
— Byłem na poszukiwaniach — wyjaśnił.
— Trzech nowych rekrutów zgłosiło się z samego rana — poinformował sierżant.
Powiedzieli, że chcą wstąpić do „armii pana Marchewy”. Trochę go to zaniepokoiło.
— Dobrze.
— Detrytus zajął się ich szkoleniem bardzo podstawowym. Skutecznie. Po godzinie słuchania jego krzyków robią wszystko, co im powiem.
— Wszystkich wolnych ludzi proszę rozstawić na dachach między pałacem a uniwersytetem — polecił Marchewa.
— Są tam już skrytobójcy — zauważył Colon. — A Gildia Złodziei też posłała swoich na dachy.
— To są złodzieje i skrytobójcy. Nas tam jeszcze nie ma. I proszę posłać kogoś na szczyt Wieży Sztuk.
— Sir…
— Tak, sierżancie?
— Gadaliśmy trochę… ja z chłopakami. No i, tego…
— Słucham.
— Zaoszczędzilibyśmy sobie kłopotów, gdybyśmy poszli do magów i poprosili…
— Kapitan Vimes nigdy nie ufał magii.
— Nie, ale…
— Żadnej magii, sierżancie.
— Tak jest.
— Gwardia honorowa przygotowana?
— Tak jest. Ich kohorty lśnią purpurą i złotem.
— Naprawdę?
— Bardzo ważne są takie solidne, czyste kohorty, sir. Przerażają wrogów na śmierć.
— Dobrze.
— Ale nie mogę znaleźć kaprala Nobbsa, sir.
— Czy to jakiś problem?
— No, to znaczy, że gwardia honorowa będzie bardziej elegancka, sir.
— Wysłałem go z misją specjalną.
— Ee… I nie ma młodszej funkcjonariusz Angui, sir.
— Sierżancie…
Colon przygotował się. Na zewnątrz kolejno milkły dzwony.
— Czy wiedzieliście, że ona jest wilkołakiem?
— Tego… kapitan Vimes tak jakby sugerował, sir…
— Jak sugerował? Colon cofnął się o krok.
— Tak jakby powiedział: „Fred, ona jest pieprzonym wilkołakiem. Nie podoba mi się to, tak samo jak tobie, ale Vetinari się uparł, że musimy przyjąć też kogoś od nich, a lepszy wilkołak niż wampir albo zombi, więc bez dyskusji”. Tak właśnie sugerował.
— Rozumiem.
— Ehm… Przykro mi z tego powodu, sir.
— Po prostu przeżyjmy jakoś ten dzień, Fred. To wszystko…
…ading, ading, a-ding-dong…
— W końcu nie wręczyliśmy kapitanowi zegarka. — Marchewa wyjął go z kieszeni. — Na pewno pomyślał, że nam nie zależy. Prawdopodobnie czekał na taki zegarek. Wiem, że to tradycja…
— Ostatnie dni były bardzo ciężkie, sir. Zresztą możemy mu go wręczyć po ślubie.
Marchewa wsunął zegarek do aksamitnej sakiewki.
— Chyba tak. No, bierzmy się do roboty, sierżancie.
Kapral Nobbs maszerował ciężko przez mrok pod miastem. Oczy już przyzwyczaiły mu się do ciemności. Marzył o papierosie, ale Marchewa ostrzegał go przed tym. Weź tylko worek, powiedział, idź za śladami, przynieś z powrotem zwłoki. I nie kradnij biżuterii.
Ludzie powoli wypełniali Główny Hol Niewidocznego Uniwersytetu.
Vimes był bardzo stanowczy w tej kwestii — jedynej, przy której się upierał. Nie był właściwie ateistą, ponieważ ateizm stanowił cechę zmniejszającą szansę przetrwania w świecie, gdzie jest kilka tysięcy bóstw. Po prostu żadnego z nich specjalnie nie lubił i nie rozumiał, co ich właściwie obchodzi jego ślub. Odrzucił wszystkie świątynie i kościoły, ale Główny Hol wyglądał dostatecznie kościelnie — powszechnie uważa się, że to niezbędne przy tego rodzaju ceremoniach. Nie zależało mu szczególnie na obecności dowolnych bogów, gdyby jednak któryś postanowił zajrzeć, powinien czuć się jak w domu.
Sam Vimes zjawił się na miejscu wcześnie, ponieważ nie ma nic bardziej nieużytecznego niż pan młody tuż przed ślubem. Wymienne Emmy opanowały cały dom.
Na miejscu było już kilku portierów, gotowych pytać gości, po czyjej są stronie. Kręciła się też grupka starszych magów. Byli obowiązkowymi gośćmi na ślubach w wyższych sferach, a także na późniejszym przyjęciu weselnym. Jeden pieczony wół prawdopodobnie nie wystarczy.
Mimo głębokiej nieufności wobec magii Vimes właściwie dosyć lubił samych magów. Nie sprawiali kłopotów. Przynajmniej jemu nie sprawiali. Owszem, czasami przebijali continuum czasoprzestrzenne albo doprowadzali łódkę rzeczywistości zbyt blisko spienionych wód chaosu, jednak nigdy nie łamali prawa.
— Dzień dobry, nadrektorze — powiedział.
Nadrektor Mustrum Ridcully, najwyższy przewodniczący wszystkich magów w Ankh-Morpork — jeśli tylko chcieli się tym przejmować — skinął mu uprzejmie.
— Dzień dobry, kapitanie. Muszę przyznać, że trafił się panu piękny dzień.
— Cha, cha! Trafił dzień — zaśmiał się kwestor.
— Ojej — zmartwił się Ridcully. — Znowu go wzięło. Nie rozumiem. Czy ktoś ma pigułki z suszonej żaby?
Dla Mustruma Ridcully’ego, człowieka stworzonego przez naturę do życia na świeżym powietrzu i radosnego mordowania wszystkiego, co porusza się w gąszczu, było absolutnie niepojęte, dlaczego kwestor (człowiek stworzony przez naturę do siedzenia w ciasnym pokoiku i dodawania kolumn liczb) jest taki nerwowy. Próbował wszelkich sposobów, żeby jakoś wzmocnić jego ducha. Wśród nich były rozmaite kawały, niespodziewane poranne przebieżki czy wyskakiwanie zza drzwi w masce Williego Wampira, aby — jak tłumaczył — trochę wyprowadzić kwestora z siebie.
Samą ceremonię miał odprawić dziekan, który starannie ją wymyślił. W Ankh-Morpork nie istniała oficjalna formuła ślubu cywilnego, jeśli nie liczyć czegoś zbliżonego do „No dobrze, skoro naprawdę musicie”. Pomachał entuzjastycznie do Vimesa.
— Specjalnie na tę okazję wyczyściliśmy organy — pochwalił się.
— Cha, cha, cha, organy — wtrącił kwestor.
— Bardzo potężne jak na organy… — Ridcully przerwał i gestem przywołał kilku studentów. — Odprowadźcie kwestora i spróbujcie go na chwilę położyć, dobrze? — poprosił. — Podejrzewam, że znowu ktoś nakarmił go mięsem.
Po drugiej stronie holu rozległo się syczenie, a potem stłumiony jęk. Vimes spojrzał na monstrualny zestaw piszczałek.
— Ośmiu studentów pompuje miechy — poinformował Ridcully przy akompaniamencie zgrzytów i pisków. — Instrument ma trzy klawiatury i setkę dodatkowych pokręteł, w tym dwanaście oznaczonych „?”.
— Wydaje się niemożliwe, żeby człowiek zdołał na nich zagrać — zauważył uprzejmie Vimes.
— Och, sprzyjało nam szczęście…
Nagle rozległ się dźwięk tak głośny, że nerwy słuchowe same się rozłączyły. Kiedy zadziałały znowu, gdzieś w okolicach progu bólu, słuchacze z pewnym wysiłkiem zdołali rozpoznać początkowe, bardzo silnie zniekształcone akordy „Marsza weselnego” Fondela. Entuzjastycznym wykonawcą był najwyraźniej ktoś, kto właśnie odkrył, że instrument ma nie tylko trzy klawiatury, ale cały zestaw specjalnych efektów akustycznych, od Wzdęcia do Zabawnego Pisku Kurczaka. Wśród dźwiękowej eksplozji dały się czasem słyszeć radosne „uuk”.
Leżąc pod stołem, Vimes wrzasnął do Ridcully’ego:
— Zadziwiające! Kto je zbudował?
— Nie wiem! Ale na klapie ma wypisane „B.S. Johnson”! Zabrzmiało cichnące wycie, ostatni efekt Katarynki, a potem cisza.
— Chłopcy dwadzieścia minut pompowali rezerwuary — stwierdził Ridcully, wstał i otrzepał się z kurzu. — Ostrożnie z przejściem Vox Dei, dobrze?
— Uuk!
Nadrektor zwrócił się znowu do Vimesa, który miał na twarzy standardowy przedmałżeński grymas. Hol wypełniał się już gośćmi.
— Nie jestem specjalistą od takich imprez, ale ma pan obrączkę? — zapytał.
— Tak.
— Kto prowadzi pannę młodą?
— Jej wuj, Lofthouse. Jest trochę zwariowany, ale uparła Się.
— A pierwszy drużba?
— Co?
— Pierwszy drużba. Nie wie pan? To on podaje panu obrączki i musi się ożenić z panną młodą, gdyby pan uciekł. Dziekan to wyczytał. Prawda, dziekanie?
— Tak jest — potwierdził dziekan, który cały wczorajszy dzień spędził nad „Księgą etykiety” lady Deirdre Waggon. — Kiedy już się pojawi, musi za kogoś wyjść. Nie można pozwolić, żeby niezamężne panny młode biegały po okolicy, stanowiąc zagrożenie dla społeczeństwa.
— Całkiem zapomniałem o drużbie — zmartwił się Vimes. Bibliotekarz, który porzucił organy, dopóki nie nabiorą trochę tchu, rozpromienił się wyraźnie.
— Uuk?
— Niech pan kogoś znajdzie — poradził Ridcully. — Zostało jeszcze prawie pół godziny.
— To nie takie łatwe. Drużbowie nie rosną przecież na drzewach.
— Uuk?
— Nie mam pojęcia, kogo by poprosić.
— Uuk!
Bibliotekarz lubił być pierwszym drużbą. Miał wtedy prawo całować druhny, a one nie mogły uciekać. Był szczerze rozczarowany, kiedy Vimes zignorował jego propozycję.
Funkcjonariusz Cuddy wspinał się z wysiłkiem po stopniach Wieży Sztuk, mrucząc niechętnie pod nosem. Wiedział, że nie powinien narzekać. Ciągnęli losy, ponieważ — tak mówił Marchewa — nie należy zlecać ludziom czegoś, czego człowiek sam by nie zrobił. I Cuddy wyciągnął najkrótszą słomkę, cha, cha, cha, co oznaczało najwyższy budynek. A z tego wynika, że jeśli wybuchnie jakaś awantura, on ją straci.
Nie zwracał uwagi na cienką linkę zwisającą z klapy w sklepieniu, wysoko w górze. Nawet gdyby ją zauważył… co z tego? Przecież to tylko linka.
Gaspode zajrzał w mrok.
W ciemności rozległo się warczenie. I to nie zwyczajne psie warczenie. Ludzie pierwotni słyszeli takie odgłosy w głębokich jaskiniach.
Gaspode usiadł. Niepewnie zamerdał ogonem.
— Wiedziałem, że cię znajdę, wcześniej czy później — oświadczył. — Ten stary nos, co? Najdoskonalsza aparatura znana psom.
Znowu warknięcie. Gaspode zaskomlał cicho.
— Chodzi o to… chodzi o to… rozumiesz, chodzi o coś takiego… To, po co mnie tu przysłano…
Tak, wymarły człowiek słyszał takie dźwięki. Tuż przed tym, nim stał się wymarły.
— Widzę, że… nie masz teraz ochoty na rozmowę — mówił Gaspode. — Ale chodzi o to… wiem, co sofie myślisz: Gaspode słucha rozkazów człowieka?
Obejrzał się konspiracyjnie, jakby za nim mogło się znaleźć coś gorszego niż przed nim.
— Na tym właśnie polega cały ten fałagan z ludźmi, rozumiesz. To, czego Wielki Fido nie potrafi ofejść. Widziałaś psy w gildii, prawda? Słyszałaś ich wycie. O tak. Śmierć ludziom! Jasna sprawa. Ale pod tym wszystkim kryje się strach. Kryje się głos mówiący: „Niegrzeczny pies”. I nie dofiega znikąd, tylko ze środka, z samych kości, ponieważ ludzie stworzyli psy. Ja to wiem. Wolałfym nie wiedzieć, ale tak już jest. To jest Moc: wiedzieć. Czytałem książki, poważnie. No, może raczej gryzłem książki.
Ciemność milczała.
— A ty jesteś wilkiem i człowiekiem jednocześnie, prawda? Niezła sztuczka, jak rozumiem. Solidna dychotomia, mniej więcej. To czyni z ciefie coś w rodzaju psa. Fo psy tym właśnie są: na wpół wilkiem, na wpół człowiekiem. Mamy nawet imiona. Ha! W efekcie nasze ciała mówią nam jedno, a mózgi co innego. To pieskie życie ryć psem. I założę się, że nie zdołasz przed nim uciec. Naprawdę. On jest twoim panem.
Ciemność milczała jeszcze intensywniej. Gaspode’owi zdawało się, że słyszy jakieś poruszenia.
— On chce, żefyś wróciła. Kłopot w tym, że jeśli cię znajdzie, to koniec. Przemówi, a ty fędziesz posłuszna. Ale jeśli wrócisz z własnej woli, to fędzie twoja decyzja. Fędziesz szczęśliwsza jako człowiek. Znaczy, co ja mogę ci zaproponować oprócz szczurów i pcheł do wyforu? Widzisz, naprawdę nie rozumiem, na czym polega twój proflem. Musisz tylko nie wychodzić z domu przez sześć czy siedem nocy w miesiącu…
Angua zawyła.
Włosy, które pozostały jeszcze Gaspode’owi na grzbiecie, teraz się zjeżyły. Usiłował sobie przypomnieć, co to właściwie jest aorta.
— Nie chciałfym wchodzić tam, żery cię wyciągnąć. — Szczerość dźwięczała w każdym słowie. — Ale chodzi o to… chodzi o coś takiego… że fędę musiał. Paskudnie jest ryć psem — dodał, drżąc cały.
Pomyślał przez chwilę i westchnął.
— Przypomniałem sofie — oznajmił. — To taka żyła.
Vimes wyszedł na słońce, tyle że nie było go zbyt wiele. Chmury nadciągały znad Osi. I…
— Detrytus!
Brzdęk!
— Tak jest, kapitanie!
— Kim są ci wszyscy ludzie?
— To strażnicy, sir.
Vimes przyjrzał się zdumiony zróżnicowanej grupie strażników.
— Kim jesteś?
— Młodszy funkcjonariusz Hrolf Piżama, panie kapitanie.
— A ty… Węglarz?
— Nic żem nie zrobił.
— Nic żem nie zrobił, panie kapitanie! — wrzasnął na niego Detrytus.
— Węglarz? W straży? Brzdęk!
— Kapral Marchewa twierdzi, że w każdym gdzieś głęboko ukryte jest dobro — oświadczył Detrytus.
— A twoja funkcja, Detrytus?
Brzdęk!
— Inżynier kierujący głębokościowymi operacjami wydobywczymi, sir!
Vimes podrapał się po głowie.
— To był niemal żart, prawda? — upewnił się.
— To przez ten nowy hełm, który zrobił dla mnie mój kumpel Cuddy, sir. Ha! Ludzie nie powiedzą już: tam idzie głupi troll. Powiedzą: kim jest ten przystojny wojskowy troll, ho, ho, jest już pełnym funkcjonariuszem, ma za sobą wielką przeszłość, ma Przeznaczenie wypisane na sobie jak litery!
Vimes przetrawiał to z wolna. Detrytus uśmiechał się promiennie.
— A gdzie jest sierżant Colon?
— Tutaj, kapitanie.
— Potrzebny mi pierwszy drużba, Fred.
— Tak jest, sir. Sprowadzę kaprala Marchewę. W tej chwili sprawdza ludzi na dachach…
— Fred, znamy się już ponad dwadzieścia lat! Na miłość bogów, musisz tylko stać obok! Fred, jesteś w tym świetny!
Truchtem nadbiegi Marchewa.
— Przepraszam za spóźnienie, kapitanie. Tego… chcieliśmy, żeby to była niespodzianka…
— Co? Jaka niespodzianka? Marchewa sięgnął do kieszeni.
— No więc, kapitanie… w imieniu straży… to znaczy większej części straży…
— Zaczekaj chwilę — przerwał mu Colon. — Nadjeżdża jego wysokość.
Stukanie kopyt i brzęk uprzęży sygnalizowały zbliżanie się bryczki patrycjusza.
Marchewa obejrzał się na pojazd. Potem spojrzał jeszcze raz. A potem popatrzył w górę.
Na szczycie Wieży Sztuk zauważył błysk metalu.
— Sierżancie, kto jest na wieży? — zapytał.
— Cuddy, sir.
— Aha. To dobrze. — Odchrząknął. — W każdym razie, kapitanie… złożyliśmy się wszyscy i… — Przerwał. — Funkcjonariusz Cuddy, tak?
— Tak. Pewny człowiek.
Bryczka patrycjusza była już w połowie drogi do placu Sator. Marchewa widział chudą, czarną postać na tylnym siedzeniu. Spojrzał na wielką szarą bryłę wieży. I rzucił się biegiem.
— Co jest? — zdziwił się Colon. Vimes też zaczął biec.
Kostki palców Detrytusa stuknęły o ziemię, kiedy ruszył za tamtymi dwoma.
I wtedy Colon zrozumiał — poczuł coś w rodzaju gorączkowego mrowienia, jak gdyby ktoś dmuchnął na jego odkryty mózg.
— A niech to! — mruknął pod nosem.
Pazury drapnęły o ziemię.
— Wyciągnął miecz!
— A czego się spodziewałaś? W jednej chwili jest panem stworzenia, zyskał w życiu całkiem nowe zainteresowania, prawdopodofnie nawet lepsze niż spacery, a potem odwraca się i widzi coś, co jest zasadniczo wilkiem. Mogłaś rzucić mu jakąś aluzję: to te trudne dni w miesiącu, czy coś w tym rodzaju. Nie możesz mieć pretensji, że fył zaskoczony.
Gaspode wstał.
— No to jak? Wyjdziesz stamtąd, czy mam po ciefie wejść i zostać frutalnie okaleczony?
Vetinari wstał, kiedy zobaczył biegnących ku niemu strażników. Tylko dzięki temu pierwszy strzał przebił jego udo, a nie pierś.
Potem Marchewa przeskoczył drzwiczki powozu i rzucił się na patrycjusza, dzięki czemu następny strzał przebił Marchewę.
Angua wysunęła się powoli.
Gaspode odetchnął z ulgą.
— Nie mogę wrócić — powiedziała. — Ja…
Zamarła nagle. Zastrzygła uszami.
— Co? Co?
— Jest ranny!
Skoczyła naprzód.
— Zaraz! Zaczekaj na mnie! — szczeknął Gaspode. — Tamtędy dofiegniesz na Mroki!
Trzeci strzał wybił odłamek Detrytusa, który wpadł na bryczkę, przewrócił ją na bok i zerwał naszelniki. Woźnica zdążył już błyskawicznie porównać obecne warunki pracy z wysokością pensji i zniknął w tłumie.
Vimes dojechał na brzuchu za przewrócony powóz. Kolejny strzał uderzył w bruk koło jego ramienia.
— Detrytus!
— Tak jest.
— Co z tobą?
— Trochę cieknę, sir.
Strzał trafił w koło bryczki nad głową Vimesa. Zakręciło się.
— Marchewa?
— Przeszło przez ramię, kapitanie. Vimes przeciągnął się kawałek na łokciach.
— Dzień dobry, wasza wysokość — powiedział z maniakalną uprzejmością. Uniósł się trochę i sięgnął po zgniecione cygaro. — Ktoś ma ogień?
Patrycjusz otworzył oczy.
— Ach, kapitan Vimes. Co teraz?
Vimes uśmiechnął się. Zabawne, pomyślał, że nigdy nie czuję się tak pełen życia jak wtedy, kiedy ktoś usiłuje mnie zabić. Dopiero wtedy człowiek zauważa, że niebo jest błękitne. Chociaż właściwie wcale nie jest teraz błękitne. Zasłaniają je chmury. Aleje zauważam.
— Czekamy na jeszcze jeden strzał — wyjaśnił. — A potem biegniemy pod lepszą osłonę.
— Mam wrażenie… że tracę sporo krwi — oznajmił Vetinari.
— Kto by pomyślał, że ma pan ją w sobie — odparł Vimes ze szczerością ludzi, którzy szykują się na śmierć. — Co u ciebie, Marchewa?
— Mogę ruszać ręką. Boli jak… jak nie wiem co, kapitanie. — Ale pan wygląda gorzej.
Vimes spojrzał na siebie. Cały żakiet miał we krwi.
— Musiał mnie trafić jakiś odprysk kamienia — stwierdził. — Nawet nie poczułem.
Spróbował nakreślić w myślach obraz rusznica.
Sześć rurek w rzędzie. Każda z ołowianym pociskiem i ładunkiem Proszku numer jeden, wsuwana do rusznica jak bełty do kuszy. Zastanawiał się, ile czasu trwa włożenie następnych sześciu…
Ale mamy go tam, gdzie chcieliśmy! Tylko jedna droga prowadzi z wieży w dół.
Owszem, siedzimy na otwartej przestrzeni, a on strzela do nas ołowianymi kulkami, ale mamy go tam, gdzie chcieliśmy.
Rzężąc ciężko, Gaspode biegł przez Mroki, aż zobaczył przed sobą stado psów. Serce w nim zamarło. Przeciskał się i prześlizgiwał przez gąszcz łap.
Angua stała otoczona kręgiem kłów.
Warczenie ucichło. Dwa duże psy odsunęły się i na czoło wyszedł ostrożnie Wielki Fido.
— No tak — powiedział. — Co my tu mamy? To wcale nie jest pies. Może szpieg? Wrogowie działają bezustannie. Są wszędzie. Wyglądają jak psy, ale wewnątrz nie są psami. Co tu robiłaś?
Angua zawarczała.
Bogowie, pomyślał Gaspode. Pewnie zdoła załatwić paru z nich, ale to przecież uliczne psy…
Przecisnął się między nimi i wkroczył do kręgu. Wielki Fido skierował na niego swe czerwone ślepia.
— Gaspode też tu jest — stwierdził. — Mogłem się domyślić.
— Zostawcie ją w spokoju — powiedział Gaspode.
— Bo co? Będziesz o nią walczył z nami wszystkimi?
— Mam Moc. Wiesz o tym. Zrofię to. Użyję jej.
— Nie ma na to czasu — warknęła Angua.
— Nie zrobisz — odparł Wielki Fido.
— Zrofię.
— Każda psia łapa zwróci się przeciw tobie…
— Mam Moc. Cofnijcie się wszyscy.
— Jaką foc? — zdziwił się Rzeźnik. Ślinił się.
— Wielki Fido wie — rzekł Gaspode. — Studiował. A teraz ja i ona wyjdziemy stąd spokojnie i powoli. Tak?
Psy spojrzały na Wielkiego Fido.
— Brać ich — rozkazał. Angua wyszczerzyła kły. Psy się zawahały.
— Wilk ma szczękę cztery razy silniejszą niż dowolny pies — poinformował je Gaspode. — I to całkiem zwyczajny wilk…
— Co się z wami dzieje? — warknął Wielki Fido. — Jesteście stadem! Watahą! Nie ma litości! Brać ich!
Ale stado nie działa w taki sposób, jak tłumaczyła Angua. Stado to związek wolnych jednostek. Stado nie atakuje dlatego, że ktoś mu rozkazał — atakuje, ponieważ każdy jego członek niezależnie, ale w tej samej chwili, postanowił zaatakować.
Kilka większych psów przygotowało się do skoku.
Angua obracała głowę tam i z powrotem, czekając na pierwszego napastnika…
Pies podrapał łapą ziemię…
Gaspode nabrał tchu i poruszył szczęką.
Psy skoczyły.
— SIAD! — zawołał Gaspode w całkiem znośnym ludzkim.
Komenda odbiła się echem od ścian i pięćdziesiąt procent zwierząt posłuchało. W większości przypadków było to zadnie pięćdziesiąt procent. Psy w locie odkryły, że zdradzieckie łapy podwijają się pod nimi…
— NIEGRZECZNY PIES!
…po czym ogarnęło je przytłaczające uczucie rasowego zawstydzenia, wskutek czego odruchowo się skuliły — zły pomysł, kiedy jest się w powietrzu.
Gaspode zerknął na Anguę, gdy oszołomione psy spadały wokół jak deszcz.
— Mówiłem, że mam Moc, prawda? A teraz fiegiem!
Psy nie są jak koty, które z rozbawieniem tolerują ludzi tylko do chwili, kiedy ktoś wymyśli otwieracz do puszek obsługiwany łapą. Psy stworzyli ludzie — wzięli wilki i dodali im ludzkie cechy: niepotrzebną inteligencję, imiona, pragnienie przynależności oraz wibrujący kompleks niższości. Wszystkie psy śnią sny wilków i wiedzą, że marzą o ugryzieniu swego stwórcy. Każdy pies wie w głębi serca, że jest niegrzecznym psem…
Wściekłe szczekanie Wielkiego Fido przełamało czar.
— Gonić ich!
Angua pędziła po bruku. Na końcu uliczki stał wózek. A za nim mur.
— Nie tędy! — zaskomlał Gaspode.
Psy biegły już za nimi. Angua wskoczyła na wózek.
— Nie dam rady! — jęczał Gaspode. — Nie z moją nogą.
Zeskoczyła, złapała go za skórę na karku i wskoczyła z powrotem. Za wózkiem był dach szopy, wyżej parapet i… kilka dachówek zsunęło się jej pod łapami i spadło na uliczkę… dom.
— Niedofrze mi.
— Hankij hę!
Angua przebiegła po dachu i przeskoczyła nad zaułkiem po drugiej stronie. Wylądowała ciężko na jakiejś starej strzesze.
— Aaargh!
— Hankij hę!
Psy nie rezygnowały z pościgu. Zresztą uliczki na Mrokach nie były zbyt szerokie.
Kolejny wąski zaułek przemknął w dole.
Gaspode obrócił się niebezpiecznie w szczękach wilkołaka.
— Są ciągle za nami!
Zamknął oczy, kiedy Angua naprężyła mięśnie.
— Nie! Nie przez Kopalni Melasy!
Poczuł gwałtowne przyspieszenie, a po nim moment spokoju. Otworzył oczy…
Angua wylądowała. Przez chwilę przebierała łapami na wilgotnej powierzchni, a dachówki jak wodospad zsuwały się w dół. Potem spokojnie dobiegła do kalenicy.
— Możesz mnie już postawić — powiedział Gaspode. — Postaw mnie natychmiast! Nadchodzą!
Prowadzące psy pojawiły się na sąsiednim dachu, zobaczyły szczelinę i usiłowały zawrócić. Pazury zgrzytnęły po dachówkach.
Angua odwróciła się, z trudem łapiąc oddech. Próbowała tego unikać w czasie początkowego, szaleńczego biegu — musiałaby oddychać Gaspodem.
Usłyszeli gniewne ujadanie Wielkiego Fido.
— Tchórze! Nie ma nawet dwudziestu stóp! Dla wilka to głupstwo!
Psy z powątpiewaniem oceniały dystans. Czasami każdy pies musi się zastanowić i sam siebie zapytać: do jakiego gatunku należę?
— To łatwe! Pokażę wam! Patrzcie!
Wielki Fido odbiegł kawałek, zatrzymał się, zawrócił, rozpędził… i skoczył.
Właściwie nie zakreślił łuku. Wyleciał w przestrzeń, napędzany mniej siłą mięśni, a bardziej tym, co płonęło mu w duszy.
Przednie łapy sięgnęły dachu, przez moment drapały śliską powierzchnię i nie znalazły zaczepienia. W milczeniu zsuwał się z dachu w dół, przez krawędź…
…i zawisł.
Skierował wzrok ku górze, na psa, który go trzymał.
— Gaspode? To ty?
— Ak — potwierdził Gaspode z pełną paszczą.
Pudel prawie nic nie ważył, ale Gaspode również. Odchylił się i zaparł łapami, by wyhamować, lecz nie bardzo miał się o co zapierać. Zjeżdżał nieuchronnie w dół, aż przednie nogi znalazły się w rynnie, która zazgrzytała niebezpiecznie.
Gaspode mógł niezwykle wyraźnie obejrzeć sobie ulicę trzy piętra niżej.
— Niech to demony!
Mocne zęby złapały go za ogon.
— Puść go — powiedziała niewyraźnie Angua. Gaspode spróbował pokręcić głową.
— Szestań się szarfać! — powiedział kątem paszczy. — Zielny fies ocala życie! Ratunek na achu! Nie fuszcze!
Rynna znów zatrzeszczała.
Nie wytrzyma, pomyślał. Oto historia mojego życia…
Wielki Fido zdołał się obejrzeć.
— Za co ty mnie trzymasz?
— Za foją ofrożę — odparł przez zęby Gaspode.
— Co? Niech ją demony porwą!
Pudel spróbował się odwrócić, wściekle machając łapami w powietrzu.
— Szestań, ty tęfy durniu! Szez ciefie szyscy fadniemy! — warczał Gaspode.
Na dachu po drugiej stronie ulicy wataha psów przyglądała się temu ze zgrozą. Szpony Angui kreśliły białe linie na dachówkach.
Wielki Fido wywijał się i szarpał, walcząc z uciskiem obroży…
…która w końcu pękła.
Pudel odwrócił się w powietrzu i zawisł na moment, zanim pochwyciła go grawitacja.
— Wolny! — krzyknął.
I runął.
Gaspode przeleciał do tyłu, gdy Angui pośliznęły się łapy; spadł wyżej, hamując rozpaczliwie.
Po chwili oboje dotarli do szczytu dachu i tam dyszeli przez chwilę.
Potem Angua odbiegła i przeskoczyła nad sąsiednią uliczką, zanim jeszcze Gaspode przestał widzieć czerwoną mgłę przed oczami. Wypluł obrożę Wielkiego Fido — zjechała po dachu i zniknęła za krawędzią.
— Dzięki ci! — krzyknął. — Fardzo dziękuję! Tak! Zostaw mnie tutaj, co się fędziesz przejmować! Mnie, na tylko trzech zdrowych nogach! Nie martw się o mnie! Jeśli fędę miał szczęście, to spadnę, zanim umrę z głodu! Tak! Historia mojego życia! Ty i ja, mała! Razem! Mogło nam się udać!
Odwrócił się do psów stojących szeregiem na dachu sąsiedniego domu.
— Hej, wy! — szczeknął. — Do domu! NIEGRZECZNY PIES!
Poczołgał się w dół z drugiej strony dachu. W dole była uliczka, ale dzieliła go od niej przepaść. Przeszedł na dach następnego budynku, ale i tam nie znalazł zejścia. Zobaczył za to balkon piętro niżej.
— Myślenie lateralne — mruknął. — O to właśnie chodzi. Taki wilk, na przykład, typowy pospolity wilk skacze. A jeśli nie może przeskoczyć, to utyka. Podczas gdy ja, dzięki swojej wyższej inteligencji, potrafię ocenić całą jak jej tam i odkryć rozwiązanie dzięki zastosowaniu procesów myślowych.
Szturchnął gargulca siedzącego nad zakrętem rynny.
— Eo esz?
— Jeśli nie pomożesz mi zejść na ten falkon, nasikam ci do ucha.
WIELKI FIDO?
— Tak.
DO NOGI!
W późniejszych czasach powstały dwie teorie na temat śmierci Wielkiego Fido.
Pierwsza, prezentowana przez psa Gaspode’a i oparta na dowodach obserwacyjnych, głosiła, że szczątki przywódcy zostały zabrane przez Paskudnego Starego Rona i pięć minut później sprzedane kuśnierzowi. Wielki Fido zobaczył więc znowu światło dnia — jako futrzane nauszniki i para ocieplanych rękawiczek.
Druga teoria, w którą wierzyły wszystkie inne psy, opierała się na czymś, co można by ogólnie określić jako wiedzę płynącą z serca. Głosiła, że Wielki Fido przeżył upadek, porzucił miasto i w końcu poprowadził wielkie stado górskich wilków, które co noc budziło grozę wśród mieszkańców odosobnionych farm. Ta teoria sprawiała, że grzebanie na śmietnikach i czekanie pod kuchennymi drzwiami na resztki wydawało się… wydawało się bardziej znośne. Psy robiły to przecież tylko do powrotu Wielkiego Fido.
Obrożę przechowywano w tajnej kryjówce. Psy zjawiały się tam regularnie, dopóki nie zapomniały.
Sierżant Colon ostrożnie pchnął drzwi ostrzem piki. Dawno temu Wieża Sztuk miała stropy. Teraz była pusta do samej góry; powietrze przecinały jasne promienie światła z dawnych wnęk okiennych.
Jeden z nich, wypełniony migotliwymi drobinkami kurzu, sięgał na sam dół — do tego, co jeszcze niedawno było funkcjonariuszem Cuddym.
Colon ostrożnie trącił ciało. Nie poruszyło się. Nic, co tak wygląda, nie powinno się ruszać. Obok leżał pogięty topór. — Och, nie — szepnął Colon.
Zauważył linkę — cienką, jakiej zwykle używali skrytobójcy. Zwisała gdzieś z wysoka. I kołysała się lekko.
Colon spojrzał w mgiełkę pod sklepieniem i wydobył miecz.
Widział linkę aż do samej góry i nikogo na niej nie było. A to znaczy…
Nie obejrzał się nawet, co ocaliło mu życie. Jego rzut na ziemię i wystrzał z rusznica nastąpiły jednocześnie. Potem przysięgał, że czuł podmuch pocisku, który przeleciał mu nad głową.
Jakaś postać wynurzyła się z obłoczku dymu i bardzo mocno uderzyła go w głowę, nim wybiegła przez otwarte drzwi na deszcz.
FUNKCJONARIUSZ CUDDY?
Cuddy otrzepał się z pyłu.
— Aha — powiedział. — Rozumiem. Nie sądziłem, że to przeżyję. Nie po pierwszych stu stopach.
MIAŁEŚ RACJĘ.
Nierzeczywisty świat żywych rozwiewał się już, ale Cuddy spojrzał jeszcze gniewnie na pogięte szczątki swego topora. Zdawało się, że irytują go o wiele bardziej niż połamane szczątki Cuddy’ego.
— Popatrzcie tylko — rzekł. — Tato zrobił dla mnie ten topór! Piękna broń, żeby ją zabrać na tamten świat, nie ma co!
CZY TO JAKIŚ OBRZĄDEK POGRZEBOWY?
— Nie wiesz? Przecież jesteś Śmiercią, nie?
TO NIE ZNACZY, ŻE MUSZĘ SIĘ ZNAĆ NA OBRZĄDKACH POGRZEBOWYCH. NA OGÓŁ SPOTYKAM LUDZI, ZANIM ZOSTANĄ POGRZEBANI. CI, KTÓRYCH SPOTYKAM POTEM, SĄ ZWYKLE PODENERWOWANI I NIE MAJĄ OCHOTY NA DYSKUSJE.
Cuddy skrzyżował ręce na piersi.
— Jeśli nie zostanę należycie pogrzebany — stwierdził — nigdzie nie pójdę. Moja udręczona dusza będzie się w męce błąkać po świecie.
PRZECIEŻ NIE MUSI.
— Ale może, jeśli ma ochotę — oznajmił z dumą duch Cuddy’ego.
— Detrytus! Nie ma czasu na przeciekanie! Biegnij do wieży! Weź ze sobą paru ludzi!
Vimes dotarł do drzwi Głównego Holu, niosąc przerzuconego przez ramię patrycjusza. Marchewa szedł za nim chwiejnym krokiem. Magowie zebrali się przy wejściu. Wielkie, ciężkie krople deszczu zaczynały już spadać, sycząc na rozgrzanym bruku. Ridcully podwinął rękawy.
— Piekielne dzwony! Co tak mu załatwiło nogę?
— Tak działa rusznic! Zajmijcie się nim! I kapralem Marchewa!
— Nie ma potrzeby — odezwał się Vetinari. Spróbował się uśmiechnąć i stanąć o własnych siłach. — To tylko ciało…
Noga odmówiła mu posłuszeństwa.
Vimes zamrugał. Nie spodziewał się czegoś takiego. Patrycjusz był człowiekiem, który zawsze miał odpowiedź, nigdy nie dawał się zaskoczyć. Vimes miał uczucie, że historia zerwała się nagle z uwięzi i trzepocze na wietrze…
— Zajmiemy się tym, sir — powiedział Marchewa. — Mam ludzi na dachach i…
— Zamknij się. Masz tu zostać! To rozkaz. — Vimes pogrzebał w sakiewce, po czym zawiesił na podartym żakiecie odznakę. — Hej, ty! Piżama! Potrzebny mi miecz!
Piżama spojrzał ponuro.
— Słucham tylko rozkazów kaprala Marchewy…
— Dawaj miecz, ty okropny maluchu! Właśnie! Dziękuję. A teraz chodźmy do wie…
Jakiś cień pojawił się w drzwiach. Wszedł Detrytus.
Niósł na rękach jakiś bezwładny kształt. Bez słowa ułożył go ostrożnie na ławie, po czym odszedł i usiadł w kącie. Wszyscy podbiegli, żeby obejrzeć doczesne szczątki funkcjonariusza Cuddy’ego, a troll zdjął swój hełm chłodzący domowej roboty i raz po raz obracał go w dłoniach.
— Leżał na ziemi — wyjaśnił sierżant Colon, opierając się o framugę. — Ktoś musiał go zepchnąć ze schodów, już na samej górze. I ten ktoś tam był. Pewnie ześliznął się po linie i solidnie przywalił mi w głowę.
— Nie warto za szylinga dać się zepchnąć z wieży — stwierdził niezbyt jasno Marchewa.
Lepiej było, kiedy przyleciał smok, myślał Vimes. Przynajmniej gdy kogoś zabił, nadal pozostawał smokiem. Mógł lecieć w inne miejsce, ale i tak człowiek wiedział: to jest smok i tyle. Nie potrafił przeskoczyć przez mur i stać się kimś innym. Zawsze było wiadomo, z czym się walczy. Nie trzeba…
— Co Cuddy trzyma w ręku? — zapytał. Uświadomił sobie, że już od pewnego czasu patrzy na to, nie widząc.
Pociągnął. Był to strzęp czarnego materiału.
— Skrytobójcy takie noszą — zauważył Colon.
— Podobnie jak wielu innych ludzi — przypomniał Ridcully. — Czarny to czarny.
— Słusznie — zgodził się Vimes. — Podejmowanie jakichkolwiek działań na tak kruchej podstawie byłoby przedwczesne. Pewnie straciłbym pracę.
Machnął czarną szmatką przed Vetinarim.
— Wszędzie skrytobójcy — powiedział. — Na straży. Ale wygląda na to, że niczego nie zauważyli. Dał im pan ten przeklęty rusznic, bo sądził pan, że najlepiej go przypilnują. Nie przyszło panu do głowy, żeby go oddać strażnikom?
— Nie ruszamy w pogoń, kapralu Marchewa? — zapytał niepewnie Piżama.
— Pogoń za kim? Którędy mamy go gonić? — mruknął zniechęcony Vimes. — Przyłożył Fredowi w głowę i uciekł. Może schować się za rogiem, przerzucić rusznic przez mur i kto go pozna? Nie wiemy, kogo szukać!
— Ja wiem — odezwał się Marchewa. Wstał, trzymając się za ramię.
— Łatwo jest biegać — rzekł. — Dużo już biegaliśmy, ale nie tak się poluje. Poluje się, siedząc i czekając we właściwym miejscu. Kapitanie, niech sierżant wyjdzie i powie ludziom, że schwytaliśmy zabójcę.
— Co?
— Nazywa się Edward d’Eath. Niech powie, że mamy go w areszcie. Że został schwytany i jest ciężko ranny, ale żyje.
— Przecież nie…
— Jest skrytobójcą.
— Nie schwytaliśmy…
— Tak, kapitanie. Nie podobają mi się te kłamstwa, ale tym razem chyba nie ma innego wyjścia. Zresztą to już nie pański problem.
— Nie? A dlaczego nie?
— Za niecałą godzinę odchodzi pan ze służby.
— Ale w tej chwili jestem jeszcze kapitanem, kapralu. I macie mi wyjaśnić, co się dzieje. Tak to się robi w Straży Miejskiej.
— Nie mamy czasu, kapitanie. Proszę iść, sierżancie.
— Marchewa, wciąż jestem dowódcą straży! Ja powinienem wydawać rozkazy!
Marchewa spuścił głowę.
— Przepraszam, kapitanie.
— Dobrze. I nie zapominajcie o tym. Sierżancie Colon!
— Tak jest.
— Ogłoście, że aresztowaliśmy Edwarda d’Eatha. Kimkolwiek jest.
— Tak jest.
— A następne posunięcie, Marchewa? — zapytał Vimes. Marchewa spojrzał na zebranych wokół magów.
— Przepraszam pana bardzo…
— Uuk?
— Najpierw musimy się dostać do biblioteki…
— Najpierw — przerwał mu Vimes — niech ktoś mi pożyczy hełm. Bez hełmu nie czuję, że jestem w pracy. Dzięki, Fred. W porządku… hełm… miecz… odznaka… do roboty.
Pod miasto docierał dźwięk. Przesączał się tu różnymi drogami, ale był niewyraźny — jak szum ula. Widać też było najdelikatniejsze lśnienie. Wody — używając tego określenia w najszerszym możliwym sensie — rzeki Ankh obmywały — naginając definicję do granic — tunele przez wieki.
Teraz rozległ się dodatkowy odgłos: czyjeś kroki po mule. Odgłos ledwie słyszalny, chyba że uszy przyzwyczaiły się do dźwiękowego tła. Niewyraźny kształt przesuwał się w mroku.
Przystanął przed kręgiem czerni prowadzącym do węższego tunelu…
— Jak pan się czuje, wasza miłość? — zapytał kapral Nobbs, awansujący towarzysko.
— Kim jesteś?
— Kapral Nobbs, sir! — Nobby zasalutował.
— Zatrudniamy cię?
— Tak jest!
— Aha. Jesteś krasnoludem, prawda?
— Nie, sir! Krasnoludem był zmarły Cuddy, sir. Jestem człowiekiem, sir.
— I nie zostałeś zatrudniony w wyniku… specjalnych procedur naboru?
— Nie, sir! — zapewnił z dumą Nobby.
— Coś podobnego — mruknął patrycjusz.
Trochę kręciło mu się w głowie z upływu krwi. W dodatku nadrektor dał mu solidny łyk czegoś, co — jak twierdził — stanowiło cudowne remedium, choć nie sprecyzował, co takiego leczyło. Zapewne pionowość. Lepiej jednak siedzieć wyprostowanym. Lepiej być widzianym żywym. Sporo ciekawskich osób zaglądało przez drzwi. Ważne, by ich przekonać, że pogłoski o jego śmierci są stanowczo przesadzone.
Kapral samozwańczy człowiek Nobbs i kilku innych strażników otaczało patrycjusza na rozkaz kapitana Vimesa. Niektórzy wyglądali na bardziej rozrośniętych, niż sobie dość niejasno przypominał.
— Hej! Ty, mój dobry człowieku. Wziąłeś Królewskiego Szylinga? — zwrócił się do jednego z nich.
— Niczego żem nie brał.
— Kapitalne. Dobra robota.
Potem nagle wszyscy się rozstąpili. Coś złocistego i mniej więcej podobnego do psa przebiegło, warcząc, z nosem przy ziemi. I zaraz zniknęło, długimi, lekkimi skokami ruszając w stronę biblioteki. Patrycjusz usłyszał prowadzoną półgłosem rozmowę.
— Fred…
— Tak, Nobby?
— Czy to nie wydało ci się znajome?
— Wiem, o co ci chodzi. Nobby kręcił się zakłopotany.
— Powinieneś ją objechać za to, że biega bez munduru.
— To nie takie proste.
— Gdybym ja tędy przebiegł bez ciuchów, przywaliłbyś mi pół dolara grzywny za nieodpowiedni ubiór.
— Masz tu pół dolara, Nobby, i zamknij dziób.
Vetinari uśmiechnął się do nich promiennie. Zwrócił też uwagę na innego strażnika, w kącie. Jednego z tych wielkich, barczystych…
— Nadal w porządku, wasza miłość? — upewnił się Nobby.
— Kim jest ten dżentelmen?
Nobby podążył za wzrokiem patrycjusza.
— To troll Detrytus, wasza miłość.
— Dlaczego on tak siedzi?
— Myśli.
— Nie rusza się już od jakiegoś czasu.
— Myśli wolno, wasza miłość.
Detrytus wstał. Sposób, w jaki to zrobił, miał w sobie coś — jakąś sugestię wielkiego kontynentu, który rozpoczyna ruchy tektoniczne, prowadzące do porażającej kreacji łańcucha niezdobytych gór — co skłoniło wszystkich do znieruchomienia i spojrzenia na niego. Żaden z patrzących nigdy nie oglądał kreacji górskiego łańcucha, ale teraz mniej więcej wiedzieli, jak to wygląda: jak Detrytus wstający na nogi, z pogiętym toporem Cuddy’ego w dłoni.
— Ale czasem bardzo głęboko — dodał Nobby, wypatrując możliwych dróg ucieczki.
Troll spojrzał na zebranych, jakby się zastanawiał, co tu robią. Potem, machając rękami, ruszył przed siebie.
— Funkcjonariusz Detrytus… — zaczął Colon. — E… tego… co wy tam…
Detrytus nie zwracał na niego uwagi. Wbrew pozorom poruszał się szybko, jak to zwykle czyni lawa. Dotarł do ściany i jednym ciosem odsunął ją z drogi.
— Czy ktoś mu dawał siarkę? — zapytał Nobby. Colon rozejrzał się nerwowo.
— Młodszy funkcjonariusz Boksyt! Młodszy funkcjonariusz Węglarz! Zatrzymać funkcjonariusza Detrytusa!
Dwa trolle spojrzały najpierw na oddalającą się postać Detrytusa, potem na siebie nawzajem, wreszcie na Golona. Boksyt zasalutował.
— Proszę o zgodę na odejście z powodu konieczności udziału w pogrzebie babki!
— Dlaczego?
— Albo jej, albo mój, sierżancie.
— Wkopie nam do środka nasze „goohuloog” łby — wyjaśnił Węglarz, myśliciel nie tak wyrafinowany.
Błysnęła zapałka. W kanałach jej płomyk był niczym nowa. Vimes zapalił najpierw cygaro, potem latarnię. — Doktor Cruces? — powiedział. Główny skrytobójca zamarł.
— Kapral Marchewa, tu obok, też ma kuszę. Nie jestem pewien, czyjej użyje. To dobry człowiek. Uważa, że wszyscy inni też są dobrymi ludźmi. Ale ja jestem inny. Ja jestem złośliwy, wredny i zmęczony. A teraz, doktorze, miał pan czas się zastanowić. Jest pan człowiekiem inteligentnym… Po co pan tu właściwie przyszedł, jeśli wolno spytać? Przecież nie po to, żeby popatrzeć na doczesne szczątki młodego Edwarda, ponieważ nasz kapral Nobbs przeniósł go dziś rano do kostnicy straży, pewnie przy okazji usuwając wszelkie drobne elementy biżuterii, jakie znalazł przy zwłokach, ale Nobby taki już jest. Ma przestępczy umysł ten nasz Nobby. Jedno trzeba mu przyznać: nie ma przestępczej duszy.
Vimes dmuchnął dymem z cygara.
— Mam nadzieję, że zmył biedakowi tę klaunowską charakteryzację. To przykre… wykorzystał go pan, prawda? Zabił biednego Fasolla, potem zabrał rusznic i był na miejscu, kiedy rusznic zabił Młotokuja. Zostawił nawet w drzwiach kawałek peruki Fasolla. I kiedy akurat przydałaby się mu dobra rada, na przykład żeby się sam do nas zgłosił, pan go zabił. Ciekawa sprawa, naprawdę ciekawa, to że Edward nie mógł być tym człowiekiem na wieży przed chwilą. Nie z raną od sztyletu w sercu i w ogóle. Wiem, że bycie martwym nie zawsze jest przeszkodą w korzystaniu z dyskretnych rozrywek w naszym mieście, ale nie przypuszczam, żeby młody Edward kręcił się po okolicy. Ten kawałek materiału to było niezłe pociągnięcie. Wie pan, osobiście nigdy nie wierzyłem w te wszystkie ślady stóp na trawniku, wiele mówiące zgubione guziki i takie rzeczy. Ludzie myślą, że na tym polega policyjna robota. Wcale nie. Policyjna robota to szczęście i harówka, na ogół. Ale wielu ludzi wierzy. Cóż, on nie żył od… ilu… od dwóch dni, a tu, na dole, jest przyjemnie i chłodno. Mógłby go pan stąd wyciągnąć; więcej nawet, mógłby pan przekonać ludzi, jeśli nie przyglądaliby mu się zbyt uważnie na katafalku. I miałby pan człowieka, który zabił patrycjusza. Trzeba pamiętać, że połowa miasta walczyłaby już wtedy z drugą połową. Nastąpiłyby kolejne zgony. Zastanawiam się, czyby się pan nimi przejął. Umilkł na chwilę.
— Wciąż pan nic nie mówi.
— Niczego nie rozumiesz — powiedział Cruces.
— Naprawdę?
— D’Eath miał rację. Był obłąkany, ale miał rację.
— W jakiej kwestii, doktorze Cruces? — zainteresował się Vimes.
I wtedy skrytobójca zniknął. Zanurkował w cień.
— No nie… — mruknął Vimes.
— Kapitanie Vimes… — Szept odbił się echem od ścian zbudowanej przez ludzi jaskini. — Jedną z rzeczy, których uczy się dobry skrytobójca, to… — Zagrzmiał wystrzał i lampa rozpadła się na kawałki. — …nigdy nie stawać blisko światła.
Vimes padł na ziemię i przetoczył się w bok. Drugi strzał trafił o stopę od niego. Na kapitana spadły krople zimnej wody.
Pod nim też była woda.
Ankh wzbierała i — zgodnie z prawami starszymi niż miejskie — woda znajdowała sobie drogę do tuneli.
— Marchewa — szepnął Vimes.
— Tak?
Głos dobiegał z absolutnej ciemności po prawej stronie.
— Nic nie widzę. Kiedy zapaliłem tę przeklętą lampę, przestałem widzieć po ciemku.
— Czuję, że wlewa się woda.
— Musimy… — zaczął Vimes i urwał. Wyobraził sobie ukrytego Crucesa mierzącego w źródło dźwięku.
Powinienem od razu go zastrzelić, pomyślał. To przecież skrytobójca!
Musiał się trochę podnieść, żeby utrzymać twarz nad powierzchnią wody.
Rozległo się ciche drapnięcie, a potem błysnęło światło. Cruces zapalił pochodnię i Vimes zobaczył jego chudą sylwetkę. Drugą ręką skrytobójca trzymał rusznic.
Z pamięci wypłynęło wspomnienie czegoś, czego Vimes nauczył się jako młody strażnik. Jeśli już musisz spojrzeć wzdłuż drzewca strzały z jej niewłaściwego końca, jeśli ktoś ma cię w swej mocy, to módl się jak tylko potrafisz, żeby był złym człowiekiem. Ponieważ źli lubią władzę, władzę nad ludźmi — chcą widzieć twój strach. Chcą, byś wiedział, że umierasz. Dlatego gadają. Napawają się swoją przewagą.
Chcą patrzeć, jak się wijesz w przerażeniu. Dlatego odkładają moment zabójstwa, jak ktoś inny mógłby odkładać na później dobre cygaro.
Trzeba więc mieć nadzieję, że zabójca jest złym człowiekiem. Dobry człowiek zabije cię bez słowa.
I wtedy, ku swej niezmierzonej grozie, zauważył, że Marchewa wstaje.
— Doktorze Cruces, aresztuję pana za zabójstwo Bjorna Młotokuja, Edwarda d’Eatha, klauna Fasolla, Letycji Knibbs oraz funkcjonariusza Cuddy’ego ze Straży Miejskiej.
— Na bogów, ich wszystkich? Obawiam się, że brata Fasollo zabił Edward. To był jego pomysł, tego głuptasa. Mówił, że wcale nie chciał. Natomiast Młotokuj, jak rozumiem, zginął wskutek wypadku. Dziwacznego wypadku. Grzebał przy rusznicu, ładunek wypalił, kula odbiła się od kowadła i go zabiła. Tak mówił Edward. Potem przybiegł do mnie. Był bardzo zdenerwowany. Wyznał wszystko. Więc go zabiłem. Co innego mogłem zrobić? Był wyraźnie obłąkany. Z takim człowiekiem nie da się nic ustalić. Czy mogę prosić, żebyś się odsunął, sire? Wolałbym cię nie zabijać. Nie! Chyba że będę musiał!
Vimes miał wrażenie, że Cruces kłóci się sam ze sobą. Rusznic kołysał się gwałtownie.
— Bredził — mówił dalej Cruces. — Powiedział, że rusznic zabił Młotokuja. Spytałem: To był wypadek? A on na to: Nie, rusznic zabił Młotokuja.
Marchewa zrobił krok naprzód. Zdawało się, że Cruces przebywa teraz w swoim własnym świecie.
— Nie! Rusznic zabił też tę żebraczkę. To nie byłem ja! Po co miałbym robić coś takiego?
Cruces odstąpił o krok, ale rusznic skierował się w stronę Marchewy. Vimes miał wrażenie, że poruszył się samodzielnie, jak zwierzę łapiące zapach…
— Padnij! — szepnął.
Wyciągnął rękę i usiłował odnaleźć swoją kuszę.
— Powiedział, że rusznic był zazdrosny! Młotokuj zrobiłby więcej rusznicowi Nie ruszaj się!
Marchewa zrobił kolejny krok.
— Musiałem zabić Edwarda! Był romantykiem, wszystko by pomieszał! Ale Ankh-Morpork potrzebuje króla!
Rusznic szarpnął się i wystrzelił w tej samej chwili, w której Marchewa odskoczył na bok.
Tunele jarzyły się od zapachów, głównie gryzących żółci i pomarańczowych brązów starych ścieków. Prawie nie było podmuchów, które mogłyby zakłócić tropy. Linia będąca Crucesem sunęła w ciężkim, nieruchomym powietrzu. I był też zapach rusznica, ostry jak rana.
W gildii pachniało rusznicem, pomyślała. Kiedy tylko obok przeszedł Cruces… Gaspode twierdził, że to normalne, bo przecież rusznic leżał w gildii — ale przecież nie strzelał w gildii. Wyczuła go, bo ktoś z niego wystrzelił.
Brnąc w wodzie, dotarła do wielkiej jaskini i zobaczyła — nosem — wszystkich trzech: niewyraźną sylwetkę pachnącą Vimesem, padającą postać Marchewy, odwracający się kształt z rusznicem…
I wtedy przestała myśleć mózgiem; pozwoliła, by ciało przejęło kontrolę. Wilcze mięśnie pchnęły ją naprzód, do skoku; krople wody pryskały z grzywy, oczy wpatrywały się w szyję Crucesa.
Rusznic wystrzelił cztery razy. Ani razu nie chybił.
Vimes poderwał się w rozbryzgach wody.
— Sześć strzałów! To było sześć strzałów, ty draniu! Teraz cię mam!
Widząc, że Vimes brnie w jego stronę, Cruces odwrócił się i pobiegł tunelem, rozchlapując wodę.
Vimes wyrwał Marchewie kuszę, wycelował rozpaczliwie i nacisnął spust. Nic się nie stało.
— Marchewa! Ty idioto! Nawet jej nie napiąłeś! — Odwrócił się. — Idziemy! Nie możemy pozwolić mu uciec!
— To jest Angua, kapitanie!
— Co?
— Ona nie żyje!
— Marchewa! Posłuchaj! Potrafisz znaleźć wyjście z tej plątaniny? Nie! No więc chodź za mną!
— Ja… nie mogę jej tak zostawić…
— Kapralu Marchewa! Za mną!
Vimes na wpół biegł, na wpół brnął przez wzbierającą wodę w stronę tunelu, który pochłonął Crucesa. Droga prowadziła pod górę — czuł, że poziom wody opada z każdym krokiem.
Nigdy nie dawaj uciekającemu czasu do namysłu. Tego się nauczył pierwszego dnia w straży. Jeśli już musisz go gonić, to bądź konsekwentny. Wystarczy, że ścigany zdąży się zastanowić, a mijając najbliższy róg spotkasz skarpetę z piaskiem lecącą w przeciwną stronę.
Ściany i strop zbliżały się coraz bardziej.
Z boków mijał inne tunele. Marchewa miał rację. Setki ludzi musiało pracować latami, żeby stworzyć coś takiego. Ankh-Morpork było zbudowane na Ankh-Morpork.
Vimes zatrzymał się.
Nie słyszał chlapania; otaczały go wyloty tuneli.
A potem w jednym z bocznych zauważył błysk.
Pobiegł ku niemu i zobaczył parę nóg w strudze światła padającego z otwartej klapy.
Rzucił się do nich i chwycił jeden but, który już znikał na górze. Noga szarpnęła; Vimes usłyszał, że Cruces przewraca się na podłogę.
Chwycił się krawędzi otworu, podciągnął i przeszedł.
To już nie był tunel. Pomieszczenie wyglądało raczej jak piwnica. Pośliznął się w błocie i uderzył w wilgotną ścianę. Na czym to zbudowane jest Ankh-Morpork? No właśnie…
Cruces był o kilka sążni od niego; wspinał się i ślizgał na stopniach. U ich szczytu stały kiedyś drzwi, jednak już dawno przegniły.
Kolejne stopnie, kolejne pomieszczenia. Pożar i powódź, powódź i odbudowa. Pomieszczenia zmieniały się w piwnice, piwnice w fundamenty. To nie był elegancki pościg: obaj ślizgali się, padali, wstawali znowu, przedzierali przez zasłony brudu. Tu i tam Cruces zostawił świece — dawały akurat tyle światła, by Vimes pożałował, że to robią.
Aż nagle poczuł pod stopami suchy kamień, a potem minął już nie drzwi, ale otwór wybity w murze. Stały tam beczki, połamane meble, zamknięte i zapomniane stare sprzęty.
Cruces leżał o kilka stóp dalej, z trudem łapał oddech i wbijał do rusznica następny szereg rurek. Vimes zdołał jakoś podnieść się na kolana i nabrał tchu. Niedaleko płonęła wbita w szczelinę świeca.
— Mam… cię… — wysapał.
Cruces spróbował wstać. Wciąż ściskał rusznic. — Jesteś… za stary… na takie… biegi… — wykrztusił Vimes. Cruces podniósł się wreszcie i chwiejnie postąpił o krok. Vimes zastanowił się chwilę.
— Ja też jestem za stary na takie biegi — dodał i skoczył.
Przetaczali się obaj w kurzu, z rusznicem między sobą. O wiele później Vimesowi przyszło do głowy, że człowiek mający choć odrobinę rozsądku na pewno nie walczyłby wręcz ze skrytobójcą — tacy przecież wszędzie mieli poukrywaną broń. Jednak Cruces nie chciał wypuścić rusznica. Ściskał go oburącz i starał się uderzyć Vi-mesa lufą albo kolbą.
Co ciekawe, skrytobójcy właściwie nie uczyli się walki wręcz. Zwykle nie była im potrzebna, gdyż dobrze radzili sobie z bronią. Dżentelmeni nosili broń; plebs używał rąk.
— Mam cię — dyszał Vimes. — Jesteś aresztowany! Bądź aresztowany, dobrze?
Ale Cruces nie rezygnował. Vimes nie mógł ustąpić — Cruces wyrwałby mu rusznic. Stękając, szarpali go między sobą z desperacką zaciętością.
I wtedy eksplodował.
Wystrzelił jęzor czerwonego płomienia, uniósł się smród fajerwerków i coś stuknęło o trzy ściany. Vimes poczuł, że pocisk uderza z brzękiem w jego hełm i odbija się do stropu.
Spojrzał na wykrzywioną twarz Crucesa. Potem schylił głowę i mocno szarpnął rusznic.
Skrytobójca wrzasnął i puścił, chwytając się za nos. Vimes odtoczył się do tylu. W rękach ściskał rusznic… który poruszył się nagle. Niespodziewanie kolba znalazła się przy ramieniu, a palec na spuście.
„Jesteś mój.”
„On nie jest już nam potrzebny.”
Vimes był tak zaszokowany, że aż krzyknął.
Potem przysięgał, że wcale nie naciskał spustu — spust poruszył się sam i pociągnął za sobą palec. Rusznic uderzył mocno w ramię, a w ścianie obok głowy skrytobójcy, zasypując go tynkiem, pojawiła się sześciocalowa dziura.
Przez czerwoną mgłę przesłaniającą oczy Vimes niewyraźnie widział, że Cruces zatacza się w stronę drzwi, wychodzi i zatrzaskuje je za sobą.
„Wszystko, czego nienawidzisz, wszystko, co źle — teraz możesz naprawić.”
Vimes dosięgną! drzwi i szarpnął za klamkę. Były zamknięte.
Przesunął rusznic, nieświadom żadnej myśli, i pozwolił, by spust znów pociągnął jego palec. Spory fragment drzwi i framugi zmienił się w najeżoną drzazgami dziurę.
Otworzył je kopniakiem i podążył za rusznicem.
Znalazł się w korytarzu. Kilkunastu młodych ludzi przyglądało mu się ze zdumieniem zza uchylonych drzwi pokojów. Wszyscy nosili się na czarno.
Był w Gildii Skrytobójców.
Uczeń gildii spojrzał na niego przez nozdrza.
— Kim jesteś, jeśli wolno spytać?
Rusznic przesunął się ku niemu. Nim wypalił, Vimes zdołał poderwać lufę do góry; strzał wyrwał kawał sufitu.
— Przedstawicielem prawa, wy sukinsyny! — wrzasnął. Patrzyli na niego w milczeniu.
„Zastrzel ich wszystkich. Oczyść świat.”
— Zamknij się! — Vimes, stwór z głębi ziemi, z przekrwionymi oczami, pokryty kurzem, ociekający błotem, spojrzał na trzęsącego się studenta. — Dokąd poszedł Cruces?
Mgła kłębiła mu się w głowie. Stawy trzeszczały z wysiłku niestrzelania.
Młody człowiek nerwowo wskazał palcem schody. Stał bardzo blisko, kiedy wypalił rusznic. Pył tynku pokrył go niczym diabelski łupież.
Rusznic znów ruszył do przodu, wlokąc za sobą Vimesa — obok pokojów chłopców, po schodach, gdzie pozostały ślady czarnego błocka. Dotarł na kolejny korytarz. Otworzyły się drzwi — i zatrzasnęły, kiedy rusznic wystrzelił, rozbijając żyrandol.
Korytarz doprowadził go do szerokiego podestu u szczytu o wiele bardziej imponujących schodów i szerokich dębowych drzwi naprzeciwko.
Vimes przestrzelił zamek, kopnął drzwi, po czym walczył z rusznicem dostatecznie długo, by się uchylić. Bełt z kuszy świsnął mu nad głową i trafił kogoś daleko w głębi korytarza.
„Zabij go! Zastrzel!”
Cruces stał przy biurku i gorączkowo usiłował umieścić w kuszy następny bełt…
Vimes starał się uciszyć śpiew w uszach.
Ale… dlaczego nie? Czemu nie strzelić? Zawsze przecież chciał oczyścić miasto, więc równie dobrze może zacząć tutaj i teraz. A potem ludzie się dowiedzą, co to znaczy prawo…
Oczyścić świat…
Nastało południe.
Zabrzmiał pęknięty spiżowy dzwon z Gildii Nauczycieli; miał południe tylko dla siebie przez co najmniej siedem uderzeń, nim dopędził go szybko bijący zegar Gildii Piekarzy.
Cruces wyprostował się i zaczął wycofywać za osłonę jednej z kolumn.
— Nie możesz mnie zastrzelić — oświadczył, wpatrzony w rusznic. — Znam prawo. I ty też. Jesteś strażnikiem. Nie możesz mnie zabić z zimną krwią.
Vimes spojrzał wzdłuż lufy.
To byłoby takie łatwe… Spust lekko ściągał mu palec.
Zadźwięczał trzeci dzwon.
— Nie możesz mnie tak po prostu zabić. Takie jest prawo. A ty jesteś strażnikiem. — Cruces oblizał zeschnięte wargi.
Lufa opadła trochę. Cruces niemal się odprężył.
— Tak. Jestem strażnikiem.
Lufa uniosła się znowu, celując w czoło skrytobójcy.
— Ale kiedy dzwony ucichną — dodał spokojnie Vimes — już nim nie będę.