— Zabawne. A co w nim pokazują?

— Wiele interesujących przykładów chleba krasnoludów. Vimes zastanowił się przez chwilę.

— To teraz nieważne — uznał. — Zresztą „rusz nic” pisze się osobno. — Wcale nie, panie kapitanie.

— Chciałem powiedzieć, że zwykle pisze się osobno. Obracał w palcach kartonik.

— Trzeba być kompletnym błaznem, żeby włamywać się do Gildii Skrytobójców — mruknął.

— Tak jest.

Gniew wypalił resztki alkoholu. Raz jeszcze Vimes czuł… nie, nie dreszcz, to nie było właściwe słowo… raczej wrażenie czegoś. Wciąż nie był pewien, co to takiego, ale wiedział, że czeka…

— Samuelu, co się tu dzieje?

Lady Ramkin zamknęła za sobą drzwi jadalni.

— Obserwowałam cię — powiedziała. — Byłeś bardzo nieuprzejmy, Sam.

— Starałem się nie być.

— Diuk Eorle to bardzo stary przyjaciel.

— Naprawdę?

— No, szczerze mówiąc, nie cierpię go. Ale zachowywałeś się tak, żeby zrobić z niego głupca.

— Sam robił z siebie głupca. Ja tylko pomagałem.

— Przecież często słyszałam, jak bywasz… nieuprzejmy, mówiąc o krasnoludach i trollach.

— To co innego. Mam do tego prawo. Ten idiota nie poznałby trolla, choćby ten się po nim przespacerował.

— Ależ na pewno by poznał, gdyby troll się po nim przespacerował — wtrącił Marchewa. — Niektóre ważą do…

— Co właściwie stało się takiego ważnego? — przerwała mu lady Ramkin.

— Szukamy… człowieka, który zabił Chubby’ego — wyjaśnił Vimes.

Wyraz twarzy lady Ramkin zmienił się natychmiast.

— To co innego, ma się rozumieć — oświadczyła. — Takich ludzi należałoby publicznie wychłostać.

Dlaczego to powiedziałem? — zastanawiał się Vimes. Może dlatego że to prawda. Ten… rusznic… zaginął, a zaraz potem krasnoludzki rzemieślnik został wrzucony do rzeki z paskudnym przeciągiem w miejscu, gdzie powinien mieć klatkę piersiową. Te fakty jakoś się łączą. Muszę tylko odszukać brakujące ogniwa…

— Marchewa, wrócisz ze mną do Młotokuja?

— Tak jest, kapitanie. Po co?

— Chcę zajrzeć do jego warsztatu. I tym razem będę miał ze sobą krasnoluda.

Więcej nawet, dodał w myślach. Będę miał kaprala Marchewę. A przecież wszyscy lubią kaprala Marchewę.


* * *

Vimes słuchał, jak rozwija się konwersacja po krasnoludzku. Marchewa chyba wygrywał, ale minimalnie. Klan ustępował nie z powodu argumentów rozsądku czy posłuszeństwa wobec prawa, ale dlatego… no cóż… dlatego że prosił Marchewa.

Wreszcie kapral uniósł wzrok. Siedział na krasnoludzim stołku, więc kolanami praktycznie obejmował własną głowę.

— Musi pan zrozumieć, kapitanie, że warsztat krasnoluda jest czymś bardzo ważnym.

— Jasne — przytaknął Vimes. — Rozumiem.

— I jeszcze… tego… jest pan większym.

— Słucham?

— Większym. Znaczy, większym niż krasnolud.

— Aha.

— Więc… Wnętrze warsztatu krasnoluda to jakby… no, jakby wnętrze jego ubrania, jeśli pan rozumie, o co mi chodzi. Mówią, że może pan tam zajrzeć, jeśli ja będę z panem. Ale nie wolno panu niczego dotykać. Hm… nie są z tego zadowoleni, kapitanie.

Krasnolud — być może pani Młotokuj — wręczył mu pęk kluczy.

— Zawsze miałem dobre układy z krasnoludami — przypomniał Vimes.

— Nie są zadowoleni, kapitanie. Myślą, no… myślą, że do niczego nie dojdziemy.

— Dołożymy wszelkich starań!

— Nie… Źle to przetłumaczyłem. Hm… nie chcą nas urazić, kapitanie, ale uważają, że pewne grupy nie pozwolą nam do niczego dojść.


* * *

— Au!

— Przepraszam, kapitanie — powiedział Marchewa, który chodził niczym odwrócona litera L. — Za panem… Proszę uważać na głowę przy…

— Au!

— Może lepiej pan usiądzie, a ja się rozejrzę.

Warsztat był podłużny i oczywiście niski, z niewielkimi drzwiczkami na drugim końcu. Pod świetlikiem stał duży blat, a przy sąsiedniej ścianie było palenisko i stojak z narzędziami.

I dziura.

Kawał rynku odpadł od ściany.

Vimes potarł grzbiet nosa. Nie znalazł dziś wolnej chwili, żeby się przespać. I jeszcze coś: musi przywyknąć do sypiania, kiedy jest ciemno. Nie pamiętał, kiedy ostatnio spał w nocy.

Pociągnął nosem.

— Czuję fajerwerki — oznajmił.

— Może z paleniska — zastanowił się Marchewa. — Zresztą krasnoludy i trolle nad całym miastem puszczały niedawno sztuczne ognie.

Vimes skinął głową.

— No dobrze. Co więc widzimy?

— Ktoś bardzo mocno uderzył o ścianę, w tym miejscu.

— To się mogło przydarzyć kiedykolwiek.

— Nie, kapitanie. Pod dziurą są okruchy tynku, a krasnolud zawsze starannie sprząta swój warsztat.

— Naprawdę?

Na stojakach przy warsztacie stały rozmaite elementy broni, niektóre na wpół wykończone. Vimes sięgnął po większą część kuszy.

— Dobra robota — zauważył. — Młotokuj nieźle sobie radził z mechanizmami.

— Był z tego znany. — Marchewa grzebał wśród drobiazgów na blacie. — Miał delikatną rękę. Jako hobby budował pozytywki. Nigdy nie umiał odrzucić mechanicznego wyzwania. Ehem… a czego właściwie szukamy, kapitanie?

— Nie jestem pewien. O, to dobrze wygląda…

Był to topór bojowy, tak ciężki, że Vimesowi ręka opadła. Skomplikowane linie pokrywały ostrze. Taka broń wymagała z pewnością całych tygodni pracy.

— Nie jest to zabawka na sobotnią noc, co?

— Ależ nie — zaprotestował Marchewa. — To broń pogrzebowa.

— Wyobrażam sobie.

— Chciałem powiedzieć, że zostanie pogrzebana z krasnoludem. Każdego krasnoluda chowa się z bronią. Wie pan? Żeby zabrał ją ze sobą do… do tego miejsca, gdzie idzie.

— Ale jakie świetne wykonanie! I ostra jak… au! — Vimes wsadził palec do ust. — Jak brzytwa.

Marchewa był oburzony.

— Oczywiście. Jak mógłby stawić im czoło z marną bronią?

— O jakich nich mówisz?

— O wszystkich, których może spotkać w swojej podróży po śmierci — wyjaśnił Marchewa, nieco zakłopotany.

— Aha. — Vimes zawahał się. W tej dziedzinie nie czuł się najpewniej.

— To starożytna tradycja.

— Myślałem, że krasnoludy nie wierzą w diabły, demony i takie rzeczy.

— To prawda, ale… nie jesteśmy pewni, czy one o tym wiedzą.

— Aha.

Vimes odłożył topór i sięgnął po coś innego z blatu. Był to rycerz w zbroi, wysokości około dziewięciu cali. W plecach miał kluczyk. Vimes przekręcił go i niemal upuścił rycerza, gdy ten zaczął poruszać nogami. Postawił go na ziemi, a rycerz ruszył sztywno przed siebie, machając mieczem.

— Porusza się trochę jak Colon, zauważyłeś? — rzucił Vimes. — Nakręcany.

— Są popularne — wyjaśnił Marchewa. — Pan Młotokuj robił jedne z najlepszych.

Vimes skinął głową.

— Szukamy czegoś, czego nie powinno tu być. Albo czegoś, co powinno być, ale nie ma. Brakuje czegoś?

— Trudno powiedzieć, kapitanie. Nie ma tu tego.

— Czego?

— Tego, czego brakuje — wyjaśnił z powagą Marchewa.

— Chodzi mi — tłumaczył cierpliwie Vimes — o cokolwiek, czego tu nie widzisz, a spodziewałbyś się zobaczyć.

— No więc… Ma… to znaczy miał wszystkie typowe narzędzia. I to bardzo porządne. Właściwie szkoda.

— Czego?

— Trzeba będzie je przetopić, naturalnie.

Vimes przyjrzał się równym rzędom młotków i pilników.

— Czemu? Czy jakiś inny krasnolud nie mógłby ich używać?

— Jak to? Używać narzędzi innego krasnoluda? — Marchewa skrzywił się z niesmakiem, jakby ktoś mu zaproponował, żeby nosił stare spodenki kaprala Nobbsa. — Nie, to nie jest… właściwe. Znaczy, te narzędzia są jego cząstką. Znaczy, żeby ktoś ich używał po tym, jak on ich używał przez tyle lat, znaczy… urrgh.

— Naprawdę?

Nakręcany rycerz wszedł pod ławę.

— To takie… nieodpowiednie. E… paskudne.

— Rozumiem. Vimes wstał.

— Kapi…

— Au!

— …proszę uważać na głowę. Przykro mi.

Rozcierając czoło jedną ręką, Vimes dotknął drugą dziury w tynku.

— Tam… tam coś jest — oznajmił. — Podaj mi jedno z tych dłutek. Odpowiedziało mu milczenie.

— Dłuto proszę. Jeśli masz od tego poczuć się lepiej, to właśnie próbujemy ustalić, kto zabił pana Młotokuja!

Marchewa z wyraźną niechęcią wybrał narzędzie.

— To dłuto pana Młotokuja, wie pan — przypomniał z wyrzutem.

— Kapralu Marchewa, czy możecie choć na dwie sekundy przestać być krasnoludem? Jesteście strażnikiem. I dajcie tu to nieszczęsne dłuto. Mam za sobą ciężki dzień. Dziękuję!

Vimes wcisnął ostrze w otwór i po chwili na dłoń wypadł mu nierówny ołowiany krążek.

— Z procy? — zdziwił się Marchewa.

— Nie ma tutaj dość miejsca. Zresztą jak, u licha, pocisk wbił się tak głęboko w ścianę?

Wrzucił krążek do kieszeni.

— To chyba byłoby wszystko. — Wyprostował się. — Może lepiej… au!… wyciągnij tego nakręcanego rycerza. Zostawmy po sobie porządek.

Marchewa wsunął się w ciemność pod ławą. Coś zaszeleściło.

— Tu jest jakiś papier, kapitanie.

Wynurzył się, machając pożółkłym arkusikiem. Vimes przyjrzał się uważnie.

— Nic z tego nie rozumiem — oświadczył po chwili. — W każdym razie to nie po krasnoludzku, tyle wiem. Ale te symbole… już gdzieś takie widziałem. Albo bardzo podobne. — Oddał papier Marchewie. — Może ty dasz radę coś z tym zrobić.

Marchewa zmarszczył czoło.

— Mógłbym zrobić kapelusz — powiedział. — Albo stateczek. Albo taką jakby chryzantemę.

— Chodzi mi o symbole. Rozumiesz te symbole?

— Nie bardzo, kapitanie. Ale wyglądają znajomo. Jakby… jakby pismo alchemików.

— Och, nie! — Vimes zakrył oczy rękami. — Nie ci przeklęci alchemicy! Nie ta nieszczęsna banda obłąkanych sprzedawców fajerwerków! Mogę znieść skrytobójców, ale nie tych idiotów. Nie! Błagam! Która godzina?

Marchewa zerknął na klepsydrę u pasa.

— Około wpół do dwunastej, kapitanie.

— No to idę do łóżka. Ci klauni mogą zaczekać do jutra. Mógłbyś uczynić mnie szczęśliwym człowiekiem, gdybyś powiedział, że ten papier należał do Młotokuja.

— Wątpię, kapitanie.

— Ja też. Chodźmy. Wyjdziemy tylnymi drzwiami. Marchewa przecisnął się z trudem.

— Proszę uważać na głowę, kapitanie.

Vimes, niemal na kolanach, zatrzymał się i obejrzał framugę.

— No tak, kapralu — powiedział w końcu. — Wiemy, że nie troll to zrobił, prawda? Z dwóch powodów. Po pierwsze, troll nie przecisnąłby się przez te drzwi, mają krasnoludzi wymiar.

— A jaki jest drugi powód?

Vimes ostrożnie zdjął coś z drzazgi w górnej listwie framugi.

— Drugi powód, kapralu, jest taki, że trolle nie mają włosów.

O drewno zaczepiło się kilka długich rudych pasemek. Ktoś pozostawił je tu nieświadomie — ktoś wysoki. W każdym razie wyższy od krasnoluda.

Vimes przyjrzał się im uważnie. Wyglądały raczej jak nici niż włosy. Cienkie czerwone nici.

Co tam. Ślad to ślad.

Starannie owinął je w papier wypożyczony z notesu Marchewy i wręczył kapralowi.

— Masz. Schowaj w bezpiecznym miejscu.

Wypełzli w ciemność. Do muru umocowany był wąski podest z desek, a za nim płynęła rzeka.

Vimes wyprostował się ostrożnie.

— To mi się nie podoba, Marchewa — rzekł. — Kryje się pod tym coś paskudnego.

Marchewa spojrzał w dół.

— To znaczy, dzieją się rzeczy niewidoczne — wyjaśnił spokojnie Vimes.

— Tak jest, kapitanie.

— Wracajmy do Yardu.

Przeszli się przez Mosiężny Most, dość powoli, gdyż Marchewa uprzejmie witał każdego, kogo napotkali. Zatwardziali opryszkowie, których normalna odpowiedź na uwagę strażnika byłaby elegancko sparafrazowana przez ciąg symboli umieszczanych zwykle w górnym rzędzie klawiatury maszyny do pisania, teraz — słysząc serdeczne: „Dobry wieczór, Tłuczek! Uważaj na siebie” — uśmiechali się z zakłopotaniem i mamrotali coś nieszkodliwego.

Vimes przystanął na środku mostu, by zapalić cygaro. Potarł zapałkę o jednego z ozdobnych hipopotamów. Potem spojrzał na mętne wody.

— Marchewa…

— Słucham, kapitanie.

— Sądzisz, że istnieje coś takiego jak przestępczy umysł? Marchewa niemal słyszalnie próbował się zastanowić.

— Czy… ma pan na myśli kogoś takiego… jak Gardło Sobie Podrzynam Dibblera?

— On nie jest przestępcą.

— A zjadł pan kiedyś jego pasztecik, kapitanie?

— No niby… niby tak, ale… on jest po prostu geograficznie rozbieżny na półkuli finansowej.

— Słucham?

— Rozumiesz, on tylko nie zgadza się z innymi co do położenia rzeczy. Na przykład pieniędzy. Uważa, że wszystkie powinny być w jego kieszeni. Nie, chodzi mi…

Vimes przymknął oczy. Pomyślał o dymie cygar, o drinkach i lakonicznych głosach. Są ludzie, którzy odbierają innym pieniądze. W porządku, to zwykła kradzież. Ale są też ludzie, którzy jednym krótkim słowem potrafią odebrać komuś samo człowieczeństwo. To zupełnie inna sprawa.

Chodzi o to, że… Owszem, nie lubił krasnoludów i trolli. Ale właściwie nikogo specjalnie nie lubił. Jednak codziennie bywał w ich towarzystwie i miał prawo ich nie lubić. Natomiast żaden tłusty idiota nie miał prawa wygadywać takich rzeczy.

Spojrzał w wodę. Tuż pod nim wyrastała jedna z podpór mostu; Ankh chlupotała i bulgotała wokół niej. Odpadki — kawałki belek, gałęzie, śmieci — zbierały się, tworząc obrzydliwą pływającą wyspę. Rosły tam nawet jakieś grzyby.

W tej chwili potrzebował butelki bearhuggera. Świat jakoś się wyostrzał, kiedy Vimes przyglądał mu się przez dno butelki.

Wyostrzył się jakiś inny obraz.

Doktryna podpisu, myślał Vimes. Tak ją nazywają zielarze. To tak jakby bogowie umieszczali na roślinach etykietki z opisem zastosowań. Jeśli roślina wygląda jak część ciała, nadaje się na maści i wywary leczące tę właśnie część. Istnieje więc zębowe zioło na zęby, zanokcica na… pewnie na paznokcie, świetlik na oczy… Jest nawet muchomor zwany „Phallus impudicus” i nie mam pojęcia, na co pomaga, ale Nobby jest wybitnym fachowcem od omletów z grzybami. Otóż… albo ten grzyb na dole to idealne lekarstwo na ręce, albo…

Vimes westchnął.

— Marchewa, czy mógłbyś poszukać gdzieś bosaka? Marchewa podążył wzrokiem za jego spojrzeniem.

— Trochę na lewo od tej belki…

— O nie!

— Obawiam się, że tak. Wyciągnij go, ustal, kim był, przedstaw raport sierżantowi Colonowi.

Zwłoki okazały się klaunem. Kiedy Marchewa zszedł na dół i odsunął na bok stos śmieci, z wody wynurzyła się twarz z wymalowanym na niej szerokim, smutnym uśmiechem.

— On nie żyje.

— To zaraźliwe, prawda?

Vimes obejrzał uśmiechnięte zwłoki. Przerwać dochodzenie. Zostawić sprawę skrytobójcom i temu żałosnemu Quirke. To jest rozkaz.

— Kapral Marchewa!

— Tak jest?

„Wydałem panu rozkaz”…

Niech to demony porwą. Za kogo Vetinari go uważa? Za jakiegoś nakręcanego żołnierzyka?

— Musimy odkryć, co się tutaj dzieje.

— Tak jest!

— Cokolwiek się zdarzy, odkryjemy to.


* * *

Rzeka Ankh jest prawdopodobnie jedyną rzeką na świecie, na której śledczy mogą wyrysować kredą obrys zwłok.


* * *

„Drogi sierżancie Colon,

Mam nadzieję, ze czuje się pan dobzre. Pogoda spzryja. To jest dato które, wyłowiliśmy z rzeki zeszłej nocy ale, nie wiemy kim ono jest oprócz tego że to, członek Gildii Błaznów imieniem Fasollo. Został poważnie uderzony w ty ł głowy i wepchnięty pod most na czas dłuższy więc nie jest Miłym Widokiem. Kapitan Vimes kazał Rozpoznać Sprawę. Uważa, że wiąże się z Morderstwem Pana Młotokuja. Mówił żeby, pogadać z Błaznami. Mówił, żeby pan to zrobił. Także załączam Kawałek Papieru. Kapitan Vimes mówił żeby sprawdzić, u Alchemików…”


Sierżant Colon przerwał lekturę, żeby przekląć alchemików.


„…bo to Zadziwiający Trop. W nadziei, że list ten zastanie pana, w dobrym Zdrowiu, Szczerze oddany Marchewa Żelaznywładsson (kpr.).”


Sierżant poskrobał się po głowie. Co to, u licha, mogło znaczyć?

Zaraz po śniadaniu kilku starszych trefnisiów z gildii zjawiło się, żeby zabrać trupa. Zwłoki w rzece… Właściwie nie było w tym nic niezwykłego. Tyle że błaźni zwykle nie umierali w taki sposób. W końcu co mógł posiadać taki błazen, co warte było rabunku? Jakie mógł stanowić zagrożenie?

A co do alchemików, to prędzej wybuchnie, niż…

Naturalnie, przecież wcale nie musi. Zerknął na rekrutów. Powinni wreszcie się do czegoś przydać.

— Cuddy i Detrytus… nie salutować! Mam dla was drobną robótkę. Zaniesiecie ten papier do Gildii Alchemików, jasne? I zapytajcie któregoś z tych wariatów, czy coś z niego rozumie.

— Gdzie jest Gildia Alchemików, sierżancie? — zapytał Cuddy.

— Przy ulicy Alchemików, oczywiście — wyjaśnił Colon. — Na razie. Ale na waszym miejscu bym się pospieszył.


* * *

Budynek Gildii Alchemików stał naprzeciwko Gildii Graczy. Na ogół. Czasami znajdował się nad Gildią Graczy, pod nią albo też spadał w kawałkach wokół niej. Graczy czasami pytano, dlaczego wciąż pozostają w pobliżu gildii, która co kilka miesięcy wysadza w powietrze swój główny hol. Odpowiadają wtedy: „Czy przed wejściem tutaj przeczytałeś szyld?”. Troll i krasnolud maszerowali w tym kierunku, od czasu do czasu wpadając na siebie wskutek umyślnych przypadków.

— A zresztą jak ty, taki mądry, czemu dał ten papier mi?

— Ha! A potrafisz go przeczytać? No, potrafisz?

— Nie. Mówię ci, żebyś przeczytał. To się nazywa dele-gaj-cya.

— Właśnie! Nie umie czytać! Nie umie liczyć! Głupi troll!

— Nie głupi!

— Jak to nie? Wszyscy wiedzą, że trolle nie potrafią nawet doliczyć do czterech[11].

— Zjadacz szczurów!

— Ile palców widzisz? No, powiedz, panie Mądre Kamienie w Głowie?

— Dużo — zaryzykował Detrytus.

— Cha, cha! Nie, pięć. Będziesz miał poważne kłopoty w dzień wypłaty. Sierżant Colon powie: Głupi troll, nie pozna, ile mu dam dolarów. Jak w ogóle przeczytałeś to ogłoszenie o wstąpieniu do straży? Ktoś ci przeczytał?

— A jak ty przeczytałeś? Ktoś cię podniósł? Dotarli do bramy Gildii Alchemików.

— Ja pukam! Moja praca!

— Nie, ja pukam!

Kiedy Sendivoge, sekretarz gildii, otworzył drzwi, zobaczył krasnoluda uwieszonego u kołatki i trolla, który machał nim w górę i w dół. Sendivoge poprawił kask ochronny.

— Słucham — powiedział.

Cuddy puścił kołatkę. Detrytus zmarszczył masywne czoło.

— Eh… ty wredny czubku, co możesz z tym zrobić? — zapytał.

Sendivoge spoglądał to na Detrytusa, to na kartkę papieru.

Cuddy usiłował wyminąć trolla, który niemal całkowicie blokował wejście.

— Dlaczego niby go tak nazwałeś? — Sierżant Colon, on powiedział…

— Mógłbym z tego zrobić czapkę — stwierdził Sendivoge. — Albo taki łańcuszek figurek, gdybym tylko dostał nożyczki…

— Mojemu… koledze chodziło o to, szanowny panie, czy zechciałby pan pomóc nam w śledztwie dot. zapisu na wyżej wymienionym papierze — wtrącił Cuddy. — To bolało.

Sendivoge przyjrzał mu się uważnie.

— Czy jesteście strażnikami? — zapytał.

— Jestem młodszy funkcjonariusz Cuddy, a to… — Cuddy skinął ręką w górę — jest młodszy starający się funkcjonariusz Detrytus… nie salutuj!

Huknęło i Detrytus zwalił się na bok.

— Oddział samobójczy, co? — mruknął alchemik.

— Zaraz dojdzie do siebie — wyjaśnił Cuddy. — To przez salutowanie. Dla niego niestety za trudne. Zna pan trolle.

Sendivoge wzruszył ramionami i obejrzał papier.

— Wygląda… znajomo — stwierdził. — Gdzieś już widziałem coś takiego. Proszę… jesteś krasnoludem, prawda?

— To na pewno ten mój nos — burknął Cuddy. — On mnie zdradza.

— No cóż, zawsze staramy się wypełniać nasze obywatelskie obowiązki. Proszę wejść.

Okute żelazem buty Cuddy’ego kilkoma kopniakami przywróciły Detrytusowi częściową przytomność. Troll wstał i poczłapał za nimi.

— Po co, no… po co panu ten kask? — zapytał Cuddy, kiedy szli korytarzem.

Ze wszystkich stron dobiegały stukania młotków. Budynek Gildii Alchemików był właśnie remontowany.

Sendivoge przewrócił oczami.

— Kule — wyjaśnił. — Dokładniej: kule bilardowe.

— Znałem kogoś, kto grał w taki sposób.

— Ależ nie. Pan Silverfish jest dobrym graczem. I to właśnie stanowi problem.

Cuddy raz jeszcze spojrzał na kask.

— Widzisz, chodzi o kość słoniową.

— Aha — odpowiedział Cuddy, chociaż wcale nie widział. — Słonie?

— Kość słoniowa bez słoni. Transmutowana kość słoniowa. Pewne przedsięwzięcie komercyjne.

— Myślałem, że pracujecie nad złotem.

— No tak. Oczywiście ludzie wszystko wiedzą na temat złota.

— No tak — przyznał Cuddy, rozważając określenie „ludzie”.

— Złoto — tłumaczył zamyślony Sendivoge — okazało się nieco skomplikowane.

— Jak długo już próbujecie?

— Trzysta lat.

— Kawał czasu.

— Kością słoniową zajmujemy się dopiero od tygodnia i idzie nam doskonale — zapewnił szybko alchemik. — Są tylko pewne skutki uboczne, ale jestem pewien, że szybko sobie z nimi poradzimy.

Pchnął drzwi.

Znaleźli się w sporym pomieszczeniu, obficie zaopatrzonym w typowe źle wentylowane paleniska, szeregi bulgoczących kolb i jednego wypchanego aligatora. Jakieś rzeczy pływały w słojach. W powietrzu unosił się zapach ograniczonej oczekiwanej długości życia.

Dużą część sprzętu odsunięto jednak pod ściany, by zrobić miejsce dla stołu bilardowego. Wokół niego stało kilku alchemików w pozach ludzi w każdej chwili gotowych do ucieczki.

— To już trzeci w tym tygodniu — oznajmił ponuro Sendivoge. Podszedł do mężczyzny pochylonego nad kijem.

— Ehm… panie Silverfish…

— Nie przeszkadzać. Gra się toczy — rzucił główny alchemik, mierząc w białą kulę.

Sendivoge zerknął na tablicę wyników.

— Dwadzieścia jeden punktów — zdziwił się. — Coś podobnego! Może jednak dodajemy do nitrocelulozy odpowiednią ilość kamfory…

Stuknęło. Biała kula potoczyła się, odbiła od bandy…

…i przyspieszyła. Wypuściła biały dym i pomknęła w kierunku niewinnej grupki kuł czerwonych. Silverfish pokręcił głową.

— Niestabilne — stwierdził. — Padnij!

Wszyscy w pomieszczeniu schylili się nisko, z wyjątkiem obu strażników. Jeden z nich był w pewnym sensie pochylony standardowo, drugi natomiast spóźniał się o kilka minut za wydarzeniami.

Czarna bila wystartowała w kolumnie ognia, ciągnąc za sobą smugę dymu, świsnęła obok głowy Detrytusa i rozbiła okno. Zielona tkwiła w jednym miejscu, ale wirowała szaleńczo. Pozostałe pędziły we wszystkie strony, od czasu do czasu wybuchając płomieniem albo odbijając się od ścian.

Czerwona trafiła Detrytusa między oczy, łukiem wróciła na stół, wpadła do środkowej luzy i tam wybuchła.

Zapadła cisza, jeśli nie liczyć głośnych ataków kaszlu. Silverfish wynurzył się z kłębów gęstego dymu i drżącą ręką zaznaczył kolejny punkt płonącym końcem kija.

— Jeden — rzekł. — No cóż… Wracamy do kolb. Niech ktoś zamówi następny stół bilardowy.

— Przepraszam bardzo… — Cuddy szturchnął go w kolano.

— Kto to powiedział?

— Na dole. Silverfish spuścił wzrok.

— Oj… jesteś krasnoludem?

Cuddy spojrzał na niego zimno.

— A ty jesteś olbrzymem?

— Ja? Oczywiście, że nie.

— Aha. No więc ja muszę być krasnoludem, rzeczywiście. A ten za mną to troll.

Detrytus stanął w pozycji nieco przypominającej „na baczność”.

— Przyszliśmy spytać, czy może nam pan powiedzieć, co jest na tym papierze — wyjaśnił Cuddy.

— No — potwierdził Detrytus.

Silverfish spojrzał.

— A tak — powiedział. — Jakieś stare zapiski Leonarda. I co?

— Leonarda? — powtórzył Cuddy. — Zapisz to — polecił Detrytusowi.

— Leonarda da Quirm — wyjaśnił alchemik.

Cuddy nadal nie rozumiał.

— Nie słyszeliście o nim? — zdziwił się Silverfish.

— Nie powiem, że tak, szanowny panie.

— Sądziłem, że wszyscy słyszeli o Leonardzie z Quirmu. Całkiem zwariowany. Ale geniusz.

— Był alchemikiem?

Zapisz to, zapisz to… Detrytus rozejrzał się mętnym wzrokiem, szukając nadpalonego kawałka drewna i jakiejś wygodnej ściany.

— Leonard? Nie. Nie należał do gildii. Czy też raczej należał do wszystkich gildii, jak przypuszczam. Sporo podróżował. On… majstrował, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.

— Nie, proszę pana.

— Trochę malował i grzebał się w mechanizmach. Co mu akurat w ręce wpadło.

Wystarczy nawet młotek i dłuto, myślał Detrytus.

— A tutaj — ciągnął Silverfish — mamy wzór na… Co tam, mogę wam przecież powiedzieć, to żadna wielka tajemnica… To wzór na coś, co nazywamy Proszkiem numer jeden: siarka, saletra i węgiel drzewny. Używa się tego w fajerwerkach. Każdy dureń może go wyprodukować. A tekst wygląda dziwnie, bo jest pisany od tyłu.

— To chyba ważne — syknął Cuddy w stronę trolla.

— Ależ skąd. On zawsze pisał od tyłu — powiedział Silverfish. — Taki dziwak. Ale wybitnie inteligentny. Widzieliście może jego portret Mony Ogg?

— Chyba nie.

Silverfish oddał papier Detrytusowi, który przyjrzał mu się zezem, jakby rozumiał, co znaczą litery. Może na tym dałoby się coś zapisać, pomyślał.

— Zęby ścigały patrzących po całym pokoju. Zadziwiające. Niektórzy mówili nawet, że ścigały ich przez drzwi aż na ulicę.

— Myślę, że powinniśmy porozmawiać z panem da Quirm — stwierdził Cuddy.

— Oczywiście, moglibyście porozmawiać. Na pewno. Ale on raczej by nie słuchał. Zniknął parę lat temu.

A potem, jak już znajdę coś do pisania, muszę poszukać kogoś, kto mnie nauczy pisać, myślał Detrytus.

— Zniknął? — zdziwił się Cuddy. — W jaki sposób?

— Podejrzewamy… — Silverfish zniżył głos — że znalazł sposób, by uczynić się niewidzialnym.

— Naprawdę?

— Ponieważ… — tłumaczył Silverfish konspiracyjnym szeptem — nikt go więcej nie widział.

— Aha — mruknął Cuddy. — No tak. To dla mnie trochę za trudne, rozumie pan, ale nie sądzi pan, że mógł, no… mógł gdzieś wyjechać, gdzie nie mogliście go zobaczyć?

— Nie, to by nie pasowało do starego Leonarda. Na pewno by nie wyjechał. Ale mógł zniknąć.

— Och.

— Był trochę… zwariowany, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Głowa całkiem wypchana mózgiem. Pamiętam, wpadł kiedyś na pomysł uzyskiwania błyskawicy z cytryn! Hej, Sendivoge, pamiętasz Leonarda i jego błyskawiczne cytryny?

Sendivoge zatoczył palcem krąg w okolicy skroni.

— No jasne. „Wystarczy wetknąć miedziany i cynkowy pręt w cytrynę, i „presto”, dostajemy ujarzmioną błyskawicę”. Ależ to był idiota.

— Och nie, nie idiota — zaprotestował Silverfish. Chwycił kulę bilardową, która w cudowny sposób uniknęła detonacji. — Po prostu miał tak ostry umysł, że sam się kaleczył, jak mawiała moja babcia. Błyskawiczne cytryny… Gdzie tu sens? Były równie bzdurne jak jego machina do głosów z nieba. Mówię mu: Leonardzie… Tak mu powiedziałem. Leonardzie, po co są magowie? W takich sprawach jest przecież dostępna całkiem zwyczajna magia. Błyskawice z cytryn? Następni pewnie będą ludzie ze skrzydłami. A wiecie, co on na to? Wiecie? Powiada: Zabawne, że o tym wspominasz… Biedaczysko.

Nawet Cuddy przyłączył się do ogólnej wesołości.

— A spróbowaliście tego? — zapytał po chwili.

— Czego mieliśmy spróbować? — nie zrozumiał Silverfish.

— Wtykania metalowych prętów w cytrynę.

— Nie bądź durniem.

— Co znaczy ta litera? — zapytał Detrytus, wskazując papier. Spojrzeli.

— Nie, to nie jest symbol — wyjaśnił Silverfish. — To taki zwyczaj starego Leonarda. Stale bazgrał na marginesach. Bazgroł, bazgroł, bazgroł. Mówiłem mu, że powinien się nazywać pan Bazgroł.

— Myślałem, że to coś związanego z alchemią — powiedział Cuddy. — Wygląda trochę jak kusza, tylko że bez łuku. I to słowo: cinz-sur. Co to znaczy?

— Nie mam pojęcia. Moim zdaniem brzmi barbarzyńsko. Zresztą… Jeśli to już wszystko, panie strażniku, to czekają nas tu poważne badania. — Silverfish zaczął podrzucać kulę z fałszywej kości słoniowej. — Nie jesteśmy takimi naiwnymi marzycielami jak stary Leonard.

— Cinzsur — mruczał Cuddy, obracając na wszystkie strony kartkę. — R-u-s-z-n-i-c…

Silverfish upuścił kulę. Cuddy ledwie zdążył schować się za Detrytusa.


* * *

— Już to kiedyś robiłem — powiedział sierżant Colon, kiedy wraz z Nobbym zbliżali się do Gildii Błaznów. — Kiedy zastukam kołatką, trzymaj się blisko ściany. Jasne? Kołatka miała kształt sztucznego biustu — należała do odmiany uważanej za bardzo zabawną przez graczy w rugby oraz wszystkich, którym chirurgicznie usunięto poczucie humoru. Colon zastukał szybko, po czym odskoczył w bezpieczne miejsce.

Coś zawyło, kilka razy zatrąbił róg, zabrzmiała melodyjka, którą ktoś pewnie uważał za wesołą. Potem nad kołatką otworzyła się mała klapka i powoli wynurzył się tort śmietankowy na końcu drewnianego ramienia. Po chwili ramię pękło i tort upadł na ziemię u stóp Golona.

— To smutne, prawda? — zauważył Nobby.

Drzwi uchyliły się, ale tylko na kilka cali. Przez szczelinę wyjrzał mały klaun.

— Słuchajcie, słuchajcie, słuchajcie — powiedział. — Dlaczego grubas zastukał do drzwi?

— Nie wiem — odparł odruchowo Colon. — A dlaczego zastukał?

Spoglądali na siebie nawzajem, zaplątani w puentę.

— Ja pierwszy zapytałem — przypomniał z wyrzutem klaun. Miał smętny, zgaszony głos.

Sierżant Colon spróbował wrócić do rzeczywistości.

— Sierżant Colon, nocna straż — przedstawił się. — A to kapral Nobbs. Przyszliśmy z kimś porozmawiać o człowieku, który… którego znaleziono w rzece.

— A tak. Biedny brat Fasollo. W takim razie lepiej wejdźcie do środka.

Nobby chciał już pchnąć drzwi, kiedy Colon powstrzymał go i znacząco wskazał palcem w górę.

— Wydaje mi się, że nad drzwiami stoi wiadro białej farby — oświadczył.

— Rzeczywiście? — zdziwił się klaun. Był bardzo niski i nosił za duże buty, w których wyglądał jak wielkie L. Twarz miał pokrytą cielistą farbą, na której wymalowano szerokie, zmarszczone brwi. Jego włosy były zrobione z kilku starych, zafarbowanych na czerwono mopów. Nie był tęgi, ale obręcz w spodniach miała nadawać mu wygląd człowieka śmiesznie grubego. Para gumowych szelek, które sprawiały, że spodnie podskakiwały w górę i w dół, stanowiła kolejny element w ogólnym obrazie totalnego, absolutnego przygłupa.

— Tak — potwierdził Colon. — Stoi.

— Na pewno?

— Bez wątpienia.

— No to przepraszam — rzekł klaun. — Wiem, że to głupie, ale w pewnym sensie tradycyjne. Chwileczkę.

Usłyszeli odgłos przeciąganej drabiny, potem brzęki i przekleństwa.

— Już dobrze. Możecie wejść.

Klaun przeprowadził ich przez bramę. Jedynym dźwiękiem było klapanie jego butów po kamieniach. Nagle jakby przyszedł mu do głowy jakiś pomysł.

— Wiem, że nie ma na to wielkich szans, ale czy któryś z panów zechciałby powąchać moją dziurkę od guzika?

— Nie.

— Nie.

— Tak przypuszczałem. — Klaun westchnął. — To niełatwe zajęcie, wiecie panowie. Błaznowanie, znaczy. Mam dyżur przy bramie, bo odbywam karę.

— Naprawdę?

— Stale zapominam: płacz na zewnątrz, śmiech w środku, czy odwrotnie? Ciągle mi się miesza.

— Co do tego Fasollo… — zaczął Colon.

— Właśnie trwają uroczystości pogrzebowe. Dlatego mam spodnie opuszczone do połowy masztu.

Wreszcie znowu wyszli na światło dnia.

Wewnętrzny dziedziniec był wypełniony błaznami i klaunami. W podmuchach wiatru brzęczały dzwoneczki. Promienie słońca błyszczały na czerwonych nosach i kilku strumykach wody z fałszywych dziurek od guzików.

Klaun wprowadził strażników między szeregi błaznów.

— Doktor Białolicy na pewno porozmawia z panami, jak tylko skończymy — obiecał. — A przy okazji, mam na imię Boffo.

Z nadzieją wyciągnął rękę.

— Nie podawaj mu — ostrzegł Colon. Boffo był załamany.

Zagrała orkiestra i z kaplicy wyszła procesja członków gildii. Trochę z przodu maszerował klaun niosący niedużą urnę.

— To bardzo wzruszające — szepnął Boffo.

Na podwyższeniu po przeciwnej stronie prostokątnego dziedzińca czekał gruby klaun w workowatych spodniach z szerokimi szelkami. Miał muszkę, wirującą powoli na wietrze, a na głowie cylinder. W ręku trzymał pęcherz na kiju.

Klaun z urną dotarł do podwyższenia, wszedł po stopniach i zatrzymał się.

Orkiestra umilkła.

Klaun w cylindrze uderzył niosącego urnę pęcherzem w głowę — raz, dwa, trzy razy…

Ten z urną zrobił krok naprzód, potrząsnął peruką, jedną ręką złapał urnę, drugą pasek tego w cylindrze, po czym z wielką powagą wysypał popioły zmarłego brata Fasollo do spodni drugiego klauna.

Obecni westchnęli chórem. Orkiestra zagrała hymn błaznów „Marsz idiotów”; pod koniec wyleciał fragment puzonu i trafił jednego z klaunów w potylicę. Ten odwrócił się i uderzył klauna za sobą, który jednak uchylił się, wskutek czego trzeci klaun został powalony na mosiężny bęben.

Colon i Nobby spojrzeli po sobie i pokręcili głowami.

Boffo wyjął dużą biało-czerwoną chustkę i wydmuchał nos, zabawnie przy tym trąbiąc.

— Klasyka — powiedział. — Tego właśnie by sobie życzył.

— Czy domyślasz się, co zaszło? — spytał Colon.

— Oczywiście. Brat Grimeldi wykonał starą sztuczkę pięta-palce i przechylił urnę…

— Czy wiesz, dlaczego zginął Fasollo?

— Hm… naszym zdaniem to był wypadek.

— Wypadek — powtórzył chłodno Colon.

— Właśnie. Tak uważa doktor Białolicy.

Boffo na chwilę uniósł głowę. Podążyli wzrokiem za jego spojrzeniem. Tuż obok Gildii Błaznów widoczne były dachy budynków Gildii Skrytobójców. Nie warto denerwować takich sąsiadów, zwłaszcza kiedy jest się uzbrojonym tylko w śmietankowy tort, w najlepszym razie na kruchym cieście.

— Tak uważa doktor Białolicy — powtórzył jeszcze raz Boffo, wlepiając spojrzenie w swoje ogromne buty.

Sierżant Colon lubił spokojne życie. A miasto spokojnie mogłoby się obejść bez jednego czy dwóch błaznów. Jego zdaniem, gdyby zniknęli wszyscy, świat stałby się odrobinę szczęśliwszym miejscem. A jednak… jednak… Szczerze mówiąc, sam nie wiedział, co ostatnio wstąpiło w straż. Marchewa — wszystko przez Marchewę. Nawet Vimes ostatnio się tym zaraził. Nie zostawiamy już spraw w spokoju…

— Może na przykład czyścił maczugę i ona przypadkiem uderzyła — burknął Nobby. On też to złapał.

— Nikt nie chciałby zabijać młodego Fasollo — stwierdził klaun. — Był przyjazną duszą. Wszędzie miał przyjaciół.

— Prawie wszędzie — poprawił go Colon.

Pogrzeb dobiegł końca. Trefnisie, błazny i klauni wracali do swoich zajęć, po drodze utykając w drzwiach. Było sporo przeciskania się, popychania, trąbienia nosów i opadania spodni. Ta scena nawet najszczęśliwszego człowieka skłoniłaby, żeby podciął sobie żyły w piękny wiosenny poranek.

— Wiem tylko — oświadczył Boffo — że kiedy widziałem go wczoraj, wyglądał bardzo… dziwnie. Zawołałem go, gdy przechodził przez bramę, a on…

— Co to znaczy: dziwnie? — zainteresował się Colon. Detektywuję, pomyślał z dumą. Ludzie pomagają mi w Śledztwie.

— Nie wiem. Dziwnie. Jakby nie był sobą.

— To było wczoraj?

— Tak. Rano. Wiem, bo dyżury przy bramie…

— Wczoraj rano?

— Tak przecież powiedziałem. Co prawda wszyscy byliśmy zdenerwowani po tym wybu…

— Bracie Boffo!

— Och, nie — szepnął klaun.

Jakaś postać kroczyła w ich stronę. Przerażająca postać.

Żaden klaun nie jest zabawny. Na tym właśnie polega jego funkcja. Ludzie śmieją się z klaunów, ale wynika to ze zdenerwowania. Sens działania klauna tkwi w tym, że po obejrzeniu jego występu wszystko, cokolwiek się zdarzy, wydaje się przyjemne. Zawsze miło jest wiedzieć, że ktoś ma gorzej od nas. Ktoś przecież musi być tyłkiem tego świata.

Ale nawet klauni czegoś się boją — i tym czymś jest klaun o białej twarzy. Ten, który nigdy nie znajdzie się na trajektorii tortu. Ten w lśniącym białym ubraniu i ze śmiertelnie białym makijażem. W małym spiczastym kapeluszu, z wąskimi ustami i delikatnymi czarnymi brwiami.

Doktor Białolicy.

— Kim są ci panowie? — zapytał.

— Tego… — zaczął Boffo.

— Nocna straż, proszę pana — wyjaśnił Colon, salutując.

— I co tutaj robicie?

— Przeprowadzamy dochodzenie w sprawie śledztwa dotyczącego tragicznego zejścia klauna Fasollo.

— Wydaje mi się, że to raczej sprawa gildii, sierżancie. Nie sądzi pan?

— No cóż, został znaleziony w…

— Jestem przekonany, że straż nie powinna się kłopotać tym wydarzeniem — oświadczył Białolicy.

Colon zawahał się. Wolałby rozmawiać z doktorem Crucesem niż z tą zjawą. Skrytobójcy przynajmniej powinni być niemili. Klaunów w dodatku tylko krok dzielił od mimów.

— Rzeczywiście, ma pan rację — przyznał. — To był oczywiście wypadek, prawda?

— Naturalnie. Brat Boffo odprowadzi panów do wyjścia — powiedział naczelny klaun. — A potem zgłosi się w moim gabinecie. Zrozumiał?

— Tak, panie doktorze — wymamrotał Boffo.

— Co ci zrobi? — zapytał Nobby, kiedy szli już w stronę bramy.

— Pewnie kapelusz pełen białej farby — wyjaśnił Boffo. — Tort w gębę, jeśli będę miał szczęście.

Otworzył furtkę.

— Wielu z nas wcale się to nie podoba — szepnął. — Nie wiem, czemu tym draniom ma to ujść na sucho. Powinniśmy wybrać się do skrytobójców i załatwić sprawę.

— Dlaczego do skrytobójców? — zdziwił się Colon. — Po co mieliby zabijać klauna?

— Ja nic nie mówiłem! — wystraszył się Boffo. Colon spojrzał na niego groźnie.

— Panie Boffo, tutaj wyraźnie dzieje się coś bardzo dziwnego. Boffo rozejrzał się nerwowo, jakby w każdej chwili oczekiwał karzącego tortu.

— Poszukajcie jego nosa — szepnął. — Wystarczy, że znajdziecie jego nos. Jego nieszczęsny nos.

Zatrzasnął furtkę.

Sierżant Colon zwrócił się do kolegi.

— Nobby, czy dowód rzeczowy A miał nos?

— Tak, Fred.

— No to o co mu chodziło?

— Nie mam pojęcia. — Nobby podrapał obiecującego wągra. — Może miał na myśli fałszywy nos? No wiesz, taki czerwony na gumce. — Skrzywił się. — Jeden z tych, które uważają za śmieszne. Nie miał takiego.

Colon zastukał do furtki, pilnie uważając, by stać z boku, poza zasięgiem wszelkich bardzo zabawnych pułapek. Uchyliła się klapka.

— Słuchani — syknął Boffo.

— Chodziło ci o jego fałszywy nos? — spytał Colon.

— O prawdziwy! A teraz znikajcie! Klapka zatrzasnęła się.

— Psychiczny — uznał Nobby.

— Fasollo miał przecież prawdziwy nos. Czy wydal ci się podejrzany?

— Nie. Miał dwie dziurki.

— Nie znam się na nosach — oświadczył Colon. — Ale albo brat Boffo myli się całkowicie, albo coś w tej sprawie śmierdzi.

— Na przykład co?

— Posłuchaj, Nobby. Masz za sobą karierę zawodowego żołnierza, prawda?

— Zgadza się, Fred.

— Ile razy spotkało cię niehonorowe wydalenie?

— Mnóstwo — oznajmił z dumą Nobby. — Ale robiłem sobie gorące okłady.

— Bywałeś na polach bitew, tak?

— Dziesiątkach.

Sierżant Colon pokiwał głową.

— Widziałeś zatem wiele ciał, kiedy pełniłeś posługę wobec padłych w boju…

Kapral Nobbs pokiwał głową. Obaj wiedzieli, że „posługa” polegała na zebraniu wszelkich osobistych i cennych drobiazgów oraz kradzieży butów. Na niejednym dalekim polu bitwy ostatnią rzeczą, jaką widział śmiertelnie ranny nieprzyjaciel, był kapral Nobby zbliżający się z workiem, nożem i wyrachowanym spojrzeniem.

— Szkoda, żeby porządne rzeczy się zmarnowały — wyjaśnił.

— Widziałeś zatem, jak martwe ciała stają się… martwiejsze… — Martwiejsze od martwych?

— No wiesz. Bardziej zwłokowate — wyjaśnił sierżant Colon, ekspert kryminalistyki.

— Takie sztywne, sine i tak dalej?

— Właśnie.

— A potem tak jakby cuchnące i cieknące?

— Tak. No więc…

— Zauważ, że łatwiej wtedy ściągnąć pierścienie…

— Chodzi mi o to, Nobby, że potrafisz ocenić, od jak dawna ciało jest martwe. Ten klaun, na przykład. Widziałeś go, tak samo jak ja. Ile miał, twoim zdaniem?

— Jakieś pięć stóp dziewięć cali. Ale buty nie pasowały. Za wielkie.

— Chodzi mi o to, jak długo już był martwy.

— Parę dni. Można poznać, bo są…

— No to jak Boffo mógł go widzieć wczoraj rano? Szli przed siebie.

— Nieźle udawał — stwierdził w końcu Nobby.

— Masz rację. Wydaje mi się, że kapitana bardzo to zaciekawi.

— A może był zombi?

— Nie sądzę.

— Nie znoszę zombi — mruczał Nobby.

— Naprawdę?

— Zawsze strasznie trudno było zwinąć im buty. Colon skinął głową przechodzącemu żebrakowi.

— Wciąż ćwiczysz tańce ludowe w wolne noce, Nobby?

— Owszem, Fred. W tym tygodniu przygotowujemy „Zbieranie słodkich lilii”. To bardzo skomplikowany krok podwójnie krzyżowy.

— Jesteś niewątpliwie człowiekiem wszechstronnie uzdolnionym.

— Tylko kiedy nie mogę normalnie zdjąć pierścieni, Fred.

— Chciałem przez to powiedzieć, że prezentujesz sobą interesującą dychotomię.

Nobby spróbował kopnąć małego, brudnego kundla.

— Znowu czytałeś książki, Fred?

— Trzeba rozwijać swój umysł, Nobby. To ci nowi rekruci… Marchewa bez przerwy tkwi z nosem w książce, Angua zna słowa, które muszę potem sprawdzać… Nawet ten kurdupel jest mądrzejszy ode mnie. Ciągle się ze mnie nabijają. Stanowczo jestem odrobinę za słabo wyposażony w rejonie głowy.

— Jesteś mądrzejszy od Detrytusa — pocieszył kolegę Nobby.

— Też sobie to powtarzam. Mówię: „Fred, cokolwiek się stanie, jesteś mądrzejszy od Detrytusa”. Potem mówię: „Fred… ale drożdże też są”.


* * *

Odwrócił się od okna.

A więc tak. Przeklęta straż.

I ten przeklęty Vimes. Dokładnie niewłaściwy człowiek na niewłaściwym miejscu. Czy ludzie niczego nie uczą się z historii? Zdradę ma przecież w genach! Jak miasto może funkcjonować, kiedy ktoś taki pcha wszędzie swój nos? Nie do tego przecież służy straż.

Strażnicy powinni robić to, co się im każe, oraz pilnować, żeby inni zachowywali się tak samo.

Ktoś taki jak Vimes zakłóca właściwy bieg rzeczy. Nie dlatego że jest sprytny. Sprytny strażnik to sprzeczność sama w sobie. Ale nawet czysta losowość może sprowadzić kłopoty.

Rusznic leżał na stole.

— Co mam zrobić z tym Vimesem?

Zabić go.


* * *

Angua się przebudziła. Było już prawie południe, leżała we własnym łóżku w pokoju u pani Cake i ktoś pukał do drzwi.

— Mmm? — zapytała.

— Nie wiem. Mam mu powiedzieć, żeby sobie poszedł? — odezwał się głos z okolicy dziurki od klucza.

Angua zastanowiła się szybko. Inni lokatorzy ostrzegali ją przed tym. Czekała na wskazówkę.

— Oj, dziękuję ci, kochana. Stale zapominam — powiedział głos. Trzeba dobrze pilnować czasu przy rozmowach z panią Cake.

Nie było łatwo mieszkać w domu należącym do kogoś, kogo umysł był tylko nominalnie związany z chwilą bieżącą. Pani Cake była wróżką.

— Znowu ma pani włączone jasnowidzenie, pani Cake — powiedziała Angua, spuszczając nogi z łóżka i przerzucając pospiesznie stos odzieży na krześle.

— Do czego doszłyśmy? — spytała pani Cake, wciąż po drugiej stronie drzwi.

— Powiedziała pani: „Nie wiem. Mam mu powiedzieć, żeby sobie poszedł?”.

Ubranie! Zawsze są z tym kłopoty. Męskie wilkołaki muszą się martwić tylko o parę szortów i udawać, że właśnie wrócili z porannej przebieżki.

— A rzeczywiście. — Pani Cake odchrząknęła. — Jakiś młody człowiek pyta o ciebie.

— Kto to? — zapytała Angua. Przez chwilę trwała cisza.

— No tak, to chyba mamy wszystko załatwione — uznała pani Cake. — Przepraszam cię, kochana. Strasznie boli mnie głowa, jeśli ludzie nie powiedzą swoich części. Jesteś ludzka, kochana[12]?

— Może pani wejść, pani Cake.

Pokój nie był wystawnie urządzony. Prezentował się na brązowo. Brązowa wykładzina na podłodze, brązowe ściany, nad brązowym łóżkiem obrazek przedstawiający brązowego jelenia atakowanego przez brązowe psy na brązowych mokradłach, na tle nieba, które — wbrew ustalonym danym astronomicznym — było brązowe. W kącie stała brązowa szafa. Gdyby ktoś przecisnął się przez wiszące w niej tajemnicze stare płaszcze[13], dostałby się do magicznej krainy pełnej mówiących zwierząt i goblinów, ale prawdopodobnie nie było to warte wysiłku.

Weszła pani Cake. Była niską, tęgą kobietą, ale braki wzrostu nadrabiała wielkim czarnym kapeluszem — nie spiczastym, w stylu czarownic, ale pokrytym wypchanymi ptakami, woskowymi owocami i innymi elementami dekoracyjnymi, bez wyjątku pomalowanymi na czarno. Angua nawet ją lubiła. Pokoje w jej domu były czyste[14], czynsz niewysoki, a sama pani Cake okazywała wiele zrozumienia wobec ludzi, którzy prowadzili odrobinę niezwykły tryb życia i zdradzali, na przykład, silną awersję do czosnku. Jej córka była wilkołakiem, więc pani Cake zdawała sobie sprawę, jak ważne są okna na parterze i drzwi z długimi klamkami, które można otwierać łapą.

— Ma na sobie kolczugę — poinformowała pani Cake. Trzymała w obu rękach po wiadrze żwiru. — I jeszcze mydło w uszach.

— Aha. No tak. Dobrze.

— Jeśli chcesz, powiem mu, żeby się wynosił. Zawsze tak robię, kiedy zjawiają się tu nieodpowiednie osoby. Zwłaszcza jeśli mają kołek. Nie mogę pozwolić na takie rzeczy, całe to bieganie po korytarzach, wymachiwanie pochodniami i w ogóle.

— Chyba go znam — wyjaśniła Angua. — Zajmę się tym. Zapięła koszulę.

— Zatrzaśnij drzwi, gdybyś wychodziła — zawołała za nią pani Cake, gdy Angua była już na korytarzu. — Wychodzę zmienić ziemię w trumnie pana Winkinsa, bo ostatnio narzekał na bóle w krzyżach.

— To mi raczej wygląda na żwir, pani Cake.

— Ortopedyczny.

Marchewa stał grzecznie w progu; minę miał zakłopotaną, a hełm pod pachą.

— O co chodzi? — spytała Angua, nie bez życzliwości.

— Ehem… Dzień dobry. Pomyślałem sobie, no wiesz, że właściwie prawie nie znasz miasta. Mógłbym, jeśli zechcesz, jeśli nie masz nic przeciw temu, bo mam sporo czasu do służby… pokazać ci to i owo?

Przez chwilę Angua miała wrażenie, że zaraziła się jasnowidzeniem od pani Cake. Rozmaite przyszłości przemknęły jej przed oczami.

— Nie jadłam jeszcze śniadania — powiedziała.

— Bardzo dobre śniadania serwują w krasnoludzkich delikatesach u Świdra, przy Kablowej.

— Jest pora obiadowa.

— Dla Nocnej Straży to czas śniadania.

— Jestem praktycznie wegetarianką.

— Przyrządzają szczura z soi. Poddała się.

— Wrócę tylko po płaszcz.

— Cha, cha… — odezwał się jakiś głos ociekający jadowitym cynizmem.

Zerknęła w dół. Gaspode siedział za Marchewa i usiłował rzucać jej znaczące spojrzenia, a jednocześnie drapać się wściekle.

— Zeszłej nocy pogoniliśmy kota na drzewo — powiedział. — Ty i ja, rozumiesz? Może coś fy z tego fyło. Los zetknął nas razem, tak jakfy.

— Idź sobie!

— Słucham? — zdziwił się Marchewa.

— Nie ty. Ten pies. Marchewa obejrzał się.

— On? Przeszkadza ci? Taki miły mały piesek… — Hau, hau, herfatnik.

Marchewa odruchowo poklepał się po kieszeniach.

— Widzisz? — powiedział Gaspode. — Ten chłopak to żywy pan Prostaczek. Nie mam racji?

— Czy do krasnoludzkich lokali wpuszczają psy? — spytała Angua.

— Nie — zapewnił Marchewa.

— Złapał haczyk — stwierdził Gaspode.

— To brzmi obiecująco — uznała Angua. — Chodźmy.

— Wegetarianką — mruczał Gaspode, wlokąc się za nimi. — Coś podofnego.

— Zamknij się.

— Słucham? — nie zrozumiał Marchewa.

— Nic. Tylko głośno myślałam.


* * *

Poduszka Vimesa była twarda i zimna. Pomacał ją delikatnie. Była twarda i zimna, ponieważ nie była poduszką, ale blatem biurka. Miał wrażenie, że policzek przykleił mu się do drewna, ale nie miał ochoty zgadywać czym.

Nie zdołał nawet zdjąć z siebie pancerza.

Udało mu się za to odkleić jedno oko.

Pisał w swoim notesie. Próbował nadać wydarzeniom jakiś sens. A potem zasnął.

Która to była godzina? Lepiej nie pamiętać.

Odczytał z trudem:


„Skradziono z Gildii Skrytobójców: rusznic — › Młotokuj zabity.

Zapach fajerwerków. Bryłka ołowiu. Symbole alchymiczne. 2.

ciało w rzece. Klaun. Gdzie jego czerwony nos? Nie ma.”


Wpatrywał się w nabazgrane notatki.

Stanąłem na ścieżce, myślał. Nie muszę wiedzieć, dokąd prowadzi. Muszę tylko za nią podążać. Zawsze jest jakieś przestępstwo, jeśli dostatecznie dokładnie się go szuka. I są w nie zamieszani skrytobójcy.

Zbadaj każdy trop. Sprawdź każdy szczegół. Wyjaśnij sprawę.

Jestem głodny.

Wstał chwiejnie i spojrzał w popękane lustro nad miednicą.

Wydarzenia poprzedniego dnia sączyły się z wolna przez brudną gazę pamięci. Najważniejsza była twarz lorda Vetinari. Vimes rozzłościł się na samą myśl o nim. Jak spokojnie powiedział, że Vimesowi nie wolno się interesować kradzieżą z…

Vimes przyglądał się swemu odbiciu.

Coś ukłuło go w ucho i rozbiło szkło.

Vimes przyglądał się dziurze w tynku, otoczonej resztkami ramy. Dookoła spadały z brzękiem odłamki lustra.

Przez długą chwilę Vimes stał bez ruchu.

Wreszcie nogi, które doszły do wniosku, że mózg przebywa gdzie indziej, rzuciły resztę ciała na podłogę.

Znów coś brzęknęło i na biurku eksplodowała wypełniona do połowy butelka bearhuggera. Vimes nie pamiętał nawet, że ją kupował.

Popełzł na czworakach do ściany i stanął wyprostowany obok okna.

Obrazy przebiegały mu przez umysł. Martwy krasnolud. Dziura w ścianie…

Jakaś myśl zrodziła się gdzieś w zakamarkach mózgu i z wolna przeszła na czoło. Ściana była z desek i tynku, w dodatku stara. Przy odrobinie wysiłku można by ją przebić palcem. A bryła metalu…

Padł na podłogę jednocześnie ze stukiem, jakoś związanym z dziurą wybitą w ścianie z boku okna. W powietrze wzleciał pył rozbitego tynku.

Kusza stała oparta o mur. Vimes nie był ekspertem strzeleckim, ale po co miał być? Się celuje, się strzela. Przyciągnął kuszę do siebie, przewrócił się na plecy, wsunął nogę w strzemię i pociągnął cięciwę, aż wskoczyła na miejsce.

Potem przewrócił się znowu, przyklęknął na jedno kolano i wsunął bełt do rowka.

Katapulta — to na pewno katapulta. Nic innego. Być może zbudowana dla trolli. Ktoś na dachu opery albo gdzieś wysoko…

Odciągnąć ogień. Odciągnąć… Sięgnął po hełm i ustawił go na ostrzu drugiej strzały. Trzeba teraz przyklęknąć pod oknem i…

Zastanowił się. Potem przesunął się po podłodze do kąta, gdzie stał drąg z hakiem na końcu. Dawno temu używano go do otwierania górnych okien, teraz już zardzewiałych na głucho.

Umieścił hełm na końcu, wcisnął się w kąt i z pewnym wysiłkiem przesunął drąg tak, żeby hełm wysunął się trochę nad para…

Stuk!

Drzazgi pofrunęły z tego miejsca podłogi, gdzie z pewnością sprawiłyby wiele przykrości komuś, kto leżałby pod oknem i ostrożnie podnosił na patyku hełm.

Vimes uśmiechnął się. Ktoś usiłował go zabić — no, tak pełen życia nie czuł się od dawna.

Ten ktoś był też odrobinę mniej inteligentny od swej ofiary. To cecha, o którą zawsze należy się modlić u potencjalnego zabójcy.

Vimes odrzucił drąg, chwycił kuszę, przeskoczył przed oknem, strzelił do niewyraźnego kształtu na dachu opery, jak gdyby bełt mógł pokonać taki dystans, przebiegł przez pokój i szarpnął drzwi. Coś uderzyło o framugę, kiedy zatrzaskiwały się za nim.

Potem zbiegł tylnymi schodami, po dachu wychodka, w Pasaż Kostkowy, w górę tylnymi schodami Zorga, retrofrenologa[15], do sali operacyjnej Zorga i do okna.

Zorgo i jego pacjent popatrzyli na Vimesa z zaciekawieniem.

Dach był pusty. Vimes odwrócił się i spojrzał w dwie pary zdziwionych oczu.

— Dzień doby, kapitanie Vimes — odezwał się retrofrenolog, wznosząc w dużej dłoni młotek.

Vimes uśmiechnął się szaleńczo.

— Zdawało mi się… — zaczął, po czym odetchnął i dokończył: — że zauważyłem na dachu rzadki okaz motyla.

Troll i jego pacjent przyglądali się cierpliwie.

— Ale go nie było. Vimes podszedł do drzwi.

— Przepraszam, że przeszkadzałem — dodał jeszcze i wyszedł. Pacjent Zorga spoglądał za nim.

— Czy on nie miał kuszy? — zdziwił się. — Trochę nietypowe biegać tak z kuszą za rzadkimi okazami motyli.

Zorgo poprawił siatkę na łysej głowie pacjenta.

— Nie wiem — powiedział. — Pewnie w ten sposób można je powstrzymać przed wywoływaniem tych wszystkich sztormów. — Znowu podniósł młotek. — Czym się dzisiaj zajmiemy? Stanowczość, tak?

— Tak. Chociaż raczej nie. Nie wiem.

— W porządku. — Zorgo wycelował. Po czym zapewnił absolutnie prawdziwie: — To nie będzie bolało trochę.


* * *

To było coś więcej niż tylko delikatesy — raczej coś w rodzaju krasnoludziego ośrodka kulturalnego i miejsca spotkań. Gwar głosów ucichł, kiedy weszła Angua, zgięta niemal wpół, ale rozbrzmiał znowu, trochę głośniejszy i z kilkoma śmiechami, kiedy zjawił się Marchewa. Pomachał wesoło do pozostałych klientów.

Potem starannie odstawił dwa krzesła. Kiedy człowiek usiadł na podłodze, mógł z trudem utrzymać pozycję wyprostowaną.

— Bardzo miły lokal — powiedziała Angua. — Etniczny.

— Często tu bywam — odparł Marchewa. — Jedzenie jest niezłe, no i oczywiście zawsze warto słuchać, co w trawie piszczy.

— Tutaj na pewno jest to o wiele łatwiejsze — roześmiała się Angua.

— Słucham?

— No… Chciałam powiedzieć, że ziemia jest tu… o wiele… bliżej. Czuła, jak z każdym słowem szerzej otwiera się otchłań. Poziom hałasu nagle znów opadł.

— Ehm… — Marchewa patrzył na nią nieruchomo. — Jak by to wyrazić? Ludzie tutaj mówią po krasnoludzku… ale słuchają po człowieczemu.

— Przepraszam.

Marchewa uśmiechnął się, po czym skinął na kucharza za ladą i głośno odkaszlnął.

— Gdzieś chyba mam cukierki na gardło… — zaczęła Angua.

— Zamawiałem śniadanie.

— Znasz menu na pamięć?

— Tak. Ale jest też wypisane na ścianie.

Angua obejrzała się i spojrzała na to, co uznała początkowo za przypadkowe kreski.

— To oggamiczny — wyjaśnił Marchewa. — Starożytne i poetyckie pismo runiczne, którego początki giną w mroku czasu. Uważa się jednak, że zostało wymyślone jeszcze przed bogami.

— O rany… I co tam jest napisane?

Marchewa znowu odkaszlnął, tym razem naprawdę.

— Kiełbaska z jajkiem, fasolką i szczurem 12 pensów, kiełbaska ze szczurem i bekonem 10 pensów, szczur w śmietanie[16] 9 pensów, szczur z fasolką 8 pensów, szczur z keczupem 7 pensów, szczur 4 pensy.

— Dlaczego keczup kosztuje prawie tyle co szczur?

— A próbowałaś kędyś szczura bez keczupu? Zresztą zamówiłem ci chleb krasnoludów. Jadłaś już kiedyś chleb krasnoludów?

— Nie.

— Każdy powinien raz spróbować — oświadczył Marchewa. — Większość tak robi — dodał.


* * *

Trzy i pół minuty od przebudzenia kapitan Samuel Vimes z Nocnej Straży chwiejnie pokonał ostatnie stopnie wiodące na dach budynku opery miejskiej, dysząc ciężko do wtóru „allegro ma non troppo”.

Potem oparł się o mur i słabo pomachał przed sobą kuszą. Na dachu nie było nikogo. Widział tylko ołowiane dachówki; rozciągały się przed nim i spijały ciepło poranka. Już teraz było prawie za gorąco, żeby się poruszać.

Kiedy poczuł się trochę lepiej, zajrzał za parę kominów i poszperał wokół świetlików. Ale z dachu w dół prowadziło kilkanaście dróg, a tysiące zakamarków pozwalały się ukryć.

Z dachu wyraźnie widział swój pokój. Właściwie mógł stąd zajrzeć do większości pokojów w mieście. Katapulta… nie…

Co tam. Przynajmniej byli świadkowie. Podszedł do krawędzi dachu i spojrzał w dół.

— Hej tam! — zawołał. Mrugnął. Od ziemi dzieliło go sześć pięter, co nie jest widokiem, który można oglądać na pusty, niedawno opróżniony żołądek.

— Hm… Czy mógłbyś wejść tutaj, jeśli można prosić?

— Już ię roi.

Vimes cofnął się. Zgrzytnął kamień i gargulec z wysiłkiem podciągnął się na parapet; poruszał się jak tania animacja poklatkowa.

Vimes niewiele wiedział o gargulcach. Marchewa wspominał kiedyś o tym, jakie są wspaniałe. Mówił, że to miejska odmiana trolli, która wyewoluowała w symbiotycznym związku z rynnami, i że podziwia sposób, w jaki przepuszczają ściekającą wodę przez uszy do gęstych sit w paszczach. Były prawdopodobnie najdziwniejszymi stworzeniami na Dysku[17]. Na budynkach skolonizowanych przez gargulce ptaki rzadko zakładały gniazda, a nietoperze zwykle omijały takie domy w locie.

— Jak ci na imię, przyjacielu?

— Gyms-ad-Oad-Ayem.

Vimes poruszył ustami, próbując w pamięci dołączyć dźwięki niedostępne istocie o trwale otwartej paszczy. Gzyms nad Broad Wayem. Osobista tożsamość gargulca wiązała się bezpośrednio z jego zwykłym miejscem pobytu, jak u skałoczepa.

— Posłuchaj mnie, Gzymsie — powiedział. — Wiesz, kim jestem?

— E — odparł posępnie gargulec.

Vimes skinął głową. Taki ktoś siedzi na dachu niezależnie od pogody i przepuszcza komary przez uszy. Pewnie nie ma notesu wypełnionego adresami. Nawet szczeżuja ma więcej znajomych.

— Jestem kapitan Vimes ze Straży Miejskiej. Gargulec postawił uszy na sztorc.

— A. Uka an ana Archey?

Vimes rozpracował również tę wypowiedź i zamrugał.

— Znasz kaprala Marchewę?

— O ak. Yscy ają Archeę.

Vimes parsknął. Wychowałem się tutaj, pomyślał. A kiedy idę ulicą, wszyscy pytają tylko: Kim jest ten smętny frajer? Marchewa przybył do miasta parę miesięcy temu i wszyscy go znają. I on też zna wszystkich. Wszyscy go lubią. Pewnie by mnie to złościło, gdyby nie był taki sympatyczny.

— Cały czas tkwisz tu na górze — powiedział głośno, zaciekawiony mimo ważniejszych spraw, jakie go dręczyły. — Skąd znasz Archeę… Marchewę?

— Rzychozi u asay i rozaia z ai.

— Oażnie?

— Ak.

— Czy jeszcze ktoś był tutaj? Przed chwilą?

— Ak.

— Widziałeś, kto to był?

— E. Ostai i nogę a goie. I yuścił ajererki. Idziaem go ote jak iekał uicą Olo-ernesa.

Ulicą Holofernesa, przetłumaczył Vimes. Ktokolwiek to był, odbiegł już daleko.

— Ał hij — dodał Gzyms bez dodatkowych pytań. — Ajererkoy hij.

— Co?

— Ajererk. E an. Ang! Iskry! Rakiey! Ang!

— Aha, fajerwerki.

— Ak. Ecież óiłe.

— Fajerwerkowy kij? Taki jak… do wystrzeliwania rakiet?

— E, y ijoto! Hij. Elujesz i roi ang.

— Celujesz i robi bang?

— Ak!

Vimes poskrobał się po głowie. Opis pasował do laski maga. Ale one nie robią bang.

— No cóż… Bardzo ci dziękuję. Byłeś… arzo oocny.

Zawrócił do schodów.

Ktoś próbował go zabić.

A patrycjusz zakazał prowadzenia śledztwa w sprawie kradzieży z Gildii Skrytobójców. Kradzieży, powiedział.

Do tamtej chwili Vimes nie był nawet pewien, że nastąpiła jakaś kradzież.

Działa oczywiście prawo przypadku. Odgrywa o wiele większą rolę w procedurach dochodzeniowych, niż narracyjna przyczynowość skłonna jest przyznać. Na każdą zagadkę morderstwa, rozwiązaną dzięki starannemu odkryciu kluczowego śladu stopy czy niedopałka papierosa, setka pozostaje nierozwiązana, ponieważ wiatr przewiał trochę liści w niewłaściwe miejsce albo zeszłej nocy nie padało. Tak wiele spraw udaje się rozwiązać dzięki szczęśliwemu przypadkowi — nieplanowanemu zatrzymaniu samochodu, podsłuchanej uwadze, temu, że ktoś odpowiedniej narodowości przebywał akurat w promieniu pięciu mil od miejsca zbrodni i nie miał alibi…

Nawet Vimes zdawał sobie sprawę ze znaczenia przypadku.

Brzęknęło, kiedy zaczepił sandałem o coś metalowego.


* * *

— A tutaj — mówił Marchewa — jest słynny łuk tryumfalny upamiętniający bitwę pod Crumhorn. Chyba ją wygraliśmy. Wyrzeźbiono na nim ponad dziewięćdziesiąt posągów wielkich żołnierzy. To bardzo ciekawy zabytek.

— Powinni tu ustawić statusa dla księgowych — odezwał się psi głos za Anguą. — To fyła pierwsza fitwa we wszechświecie, gdzie nieprzyjaciel dał się przekonać, żefy sprzedać swoją froń.

— No więc gdzie on jest? — spytała Angua, wytrwale ignorując Gaspode’a.

— No tak. To pewien problem — odparł Marchewa. — Przepraszam, panie Scant. To jest pan Scant, oficjalny Strażnik Pomników. Zgodnie z prastarą tradycją jego pensja wynosi jeden dolar rocznie plus nowa kamizelka w każdy Dzień Strzeżenia Wiedźm.

Na skrzyżowaniu dróg siedział na stołku starszy mężczyzna w kapeluszu zsuniętym na oczy. Uniósł go teraz.

— Witam, panie Marchewa. Chce pan pewnie obejrzeć łuk tryumfalny, co?

— Jeśli można. — Marchewa zwrócił się do Anguy. — Niestety, sam projekt i budowę powierzono Bezdennie Głupiemu Johnsonowi.

Staruszek wyjął z kieszeni tekturowe pudełko i z szacunkiem uniósł pokrywkę.

— Gdzie jest?

— O tutaj. — Marchewa pokazał palcem. — Za tym kawałkiem waty.

— Och.

— Obawiam się, że zdaniem pana Johnsona dokładne wymiarowanie to coś, co zdarza się wyłącznie innym.

Pan Scant zamknął pokrywkę.

— Zbudował też Memoriał Quirmski, wiszące ogrody Ankh i Kolosa z Morpork.

— Kolosa z Morpork?

Pan Scant uniósł chudy palec.

— Chwileczkę — powiedział. — Nie odchodźcie. — Poklepywał kieszenie. — Gdzieś go tu miałem…

— Czy ten człowiek zaprojektował kiedyś coś sensownego?

— Cóż, zaprojektował ozdobny komplet do przypraw dla Snapcase’a Obłąkanego — wyjaśnił Marchewa, kiedy oddalali się już od stanowiska pana Scanta.

— I udało mu się jak należy?

— Niezupełnie. Wiąże się z tym pewna ciekawostka: cztery rodziny mieszkają w solniczce, a pieprzniczki używamy do magazynowania ziarna.

Angua uśmiechnęła się. Ciekawostka… Marchewa znał mnóstwo ciekawostek na temat Ankh-Morpork. Miała wrażenie, że unosi się na ich wzburzonym morzu. Spacer po ulicach z Marchewa był niczym trzy wycieczki z przewodnikiem naraz.

— A tutaj — podjął Marchewa — stoi Gildia Żebraków. To najstarsza z gildii. Mało kto wie o tym.

— Naprawdę?

— Ludzie uważają, że najstarsi są skrytobójcy albo błazny. Zapytaj kogokolwiek. Powie ci: „najstarszą gildią w Ankh-Morpork jest z całą pewnością Gildia Błaznów albo Gildia Skrytobójców”. Ale to nieprawda. Obie powstały stosunkowo niedawno. Za to Gildia Żebraków działa od wieków.

— Naprawdę? — spytała słabym głosem Angua.

W ciągu minionej godziny dowiedziała się o Ankh-Morpork więcej, niż rozsądny człowiek chciałby wiedzieć. Niejasno podejrzewała, że Marchewa próbuje się do niej zalecać. Ale zdawało się, że zamiast zwykłych kwiatów czy czekoladek usiłuje wręczyć jej elegancko opakowane całe miasto.

I wbrew wszelkim instynktom czuła, że jest zazdrosna.

O miasto! Bogowie, przecież znam go dopiero od paru dni!

Chodziło chyba o to, jak traktował to miejsce. Człowiek oczekiwał niemal, że lada chwila zaintonuje piosenkę z podejrzanymi rymami i sformułowaniami typu „miasto, moje miasto” czy „tylko tutaj jest mój dom”. Taką piosenkę, przy której ludzie tańczą na ulicach, dają śpiewakowi jabłka i przyłączają się do chóru, przy której kilkanaście skromnych dziewczynek z zapałkami wykazuje się nagle zadziwiającym talentem choreograficznym, a wszyscy zachowują się jak mili, weseli obywatele, a nie jak mordercze, złośliwe i egoistyczne indywidua, jakimi są we własnej opinii. Jednak najciekawsze jest to, że gdyby Marchewa zaczął śpiewać coś takiego, ludzie rzeczywiście by się przyłączyli. Marchewa potrafiłby nawet kamienny krąg skłonić do ustawienia się za nim w szeregu i odtańczenia rumby.

— Na głównym dziedzińcu stoją bardzo interesujące posągi, w tym Jimiego, boga żebraków. Pokażę ci. Nie będzie im to przeszkadzać.

Zastukał do drzwi.

— Wcale nie musisz… — zaprotestowała Angua.

— To żaden kłopot.

Drzwi się otworzyły.

Nozdrza Anguy rozszerzyły się nagle. Ten zapach…

Jakiś żebrak zmierzył Marchewę wzrokiem i otworzył usta.

— Drętwy Michael, tak? — zapytał uprzejmie Marchewa. Drzwi się zatrzasnęły.

— To nie było uprzejme — zauważył.

— Cuchnie, co? — odezwał się złośliwy głos za plecami Angui. Nie miała ochoty przyznawać, że zauważa obecność Gaspode’a, jednak uświadomiła sobie, że kiwa głową. Co prawda żebracy produkowali cały bukiet odorów, jednak drugim co do wyrazistości zapachem był strach. A najsilniejszym — zapach krwi. Miała ochotę krzyczeć, gdy go wyczuła.

Zza drzwi usłyszeli gwar wielu głosów i w końcu znów im otworzono.

Tym razem wewnątrz ukazał się spory tłumek żebraków. Wszyscy patrzyli na Marchewę.

— No dobrze, wasza wysokość — odezwał się ten, którego Marchewa nazwał Drętwym Michaelem. — Poddajemy się. Skąd wiedzieliście?

— Skąd wiedzieliśmy c… — zaczął Marchewa, ale Angua szturchnęła go mocno.

— Ktoś tu został zabity — oświadczyła.

— Kim ona jest? — spytał Drętwy Michael.

— Młodsza funkcjonariusz Angua to człowiek straży — wyjaśnił Marchewa.

— Cha, cha — odezwał się Gaspode.

— Muszę przyznać, że jesteście coraz lepsi — stwierdził Drętwy Michael. — Znaleźliśmy biedactwo ledwie parę minut temu.

Angua czuła, że Marchewa otwiera już usta, by spytać: „Kogo?”. Znów go szturchnęła.

— Lepiej zaprowadźcie nas do niego. „On” okazał się…

Przede wszystkim okazał się nią. W zasłanym łachmanami pokoju na najwyższym piętrze.

Angua przyklęknęła obok ciała. Wyraźnie było już tylko ciałem. Z pewnością nie osobą. Osoba ma zwykle więcej głowy na ramionach.

— Dlaczego? — spytała bezradnie. — Kto mógłby zrobić coś takiego?

Marchewa zwrócił się do stłoczonych przy drzwiach żebraków.

— Kim ona była?

— Letycja Knibbs — odparł Drętwy Michael. — Była pokojówką królowej Molly.

Angua spojrzała na Marchewę.

— Królowej?

— Czasami nazywają głównego żebraka królem albo królową — wyjaśnił. Oddychał ciężko.

Angua okryła ciało pokojówki jej aksamitnym płaszczem.

— Zwykła pokojówka — mruknęła.

Na środku pokoju stało wielkie zwierciadło, a przynajmniej jego rama. Odłamki lustra leżały dookoła niczym cekiny. A także szkło z okiennej szyby.

Marchewa odsunął je nogą. Pod nimi w podłodze wyryty był rowek, a na jego końcu wbiło się w deski coś metalowego.

— Drętwy Michaelu, potrzebny mi gwóźdź i kawałek sznurka — powiedział wolno i wyraźnie. Ani na moment nie odrywał wzroku od kawałka metalu, jakby się spodziewał, że nagle się poruszy.

— Chyba nie… — zaczął żebrak.

Marchewa wyciągnął rękę i nie patrząc, na pozór bez wysiłku, podniósł go za brudny kołnierz.

— Kawałek sznurka — powtórzył. — I gwóźdź.

— Tak jest, panie kapralu.

— A cała reszta niech się wyniesie — poleciła Angua. Wytrzeszczyli oczy.

— No już! — krzyknęła, zaciskając pięści. — I przestańcie się na nią gapić.

Żebracy zniknęli.

— Trochę potrwa, zanim znajdą sznurek — rzucił Marchewa. — Rozumiesz, muszą go od kogoś wyżebrać.

Wyjął nóż i zaczął ostrożnie dłubać w podłodze. W końcu wydobył bryłkę metalu, spłaszczoną trochę przelotem przez okno, lustro, deskę i pewne części zmarłej tragicznie Letycji Knibbs, które nie zostały stworzone, by oglądać światło dnia.

Przez chwilę obracał ją w palcach.

— Angua…

— Słucham.

— Skąd wiedziałaś, że ktoś tu zginął?

— Ja… miałam przeczucie.

Żebracy wrócili — tak zdenerwowani, że kilku próbowało razem nieść kawałek sznurka.

Marchewa wbił gwóźdź w ramę okienną pod wybitą szybą i przywiązał do niego jeden koniec. Wbił nóż w rowek na podłodze i umocował do niego drugi. Potem położył się i spojrzał wzdłuż sznurka.

— Bogowie…

— Co się stało?

— To musiało wpaść z dachu opery.

— Tak? I co?

— To ponad sto sążni stąd.

— Tak?

— I to coś wbiło się na cal w dębową deskę podłogi.

— Czy znałeś wcześniej tę… dziewczynę? — spytała Angua i natychmiast poczuła zakłopotanie.

— Właściwie nie.

— Myślałam, że znasz wszystkich.

— Była po prostu kimś, kogo czasem widywałem. W mieście jest mnóstwo ludzi, których czasem widujesz.

— A po co żebrakom służba?

— Chyba nie sądzisz, moja droga, że włosy robią mi się takie sanie z siebie?

W drzwiach stanęła zjawa. Jej twarz była masą wrzodów. Miała kurzajki, i one też miały kurzajki, a na tych rosły włoski. Zjawa była prawdopodobnie kobietą, choć trudno było to stwierdzić pod warstwami łachmanów. Wspomniane wcześniej włosy sprawiały wrażenie, że trwałą ondulację zrobił im huragan. Z palcami lepkimi od melasy.

Zjawa wyprostowała się nagle.

— Och… To kapral Marchewa. Nie wiedziałam, że to pan.

Głos brzmiał teraz normalnie, bez śladu lękliwości czy błagalnego tonu. Postać odwróciła się i mocno uderzyła swoim kijem w coś stojącego na korytarzu.

— Niegrzeczny Śliniący Sidney! Mogłeś mnie uprzedzić, że to kapral Marchewa!

— Auu!

Postać wkroczyła do pokoju.

— A kim jest pańska przyjaciółka, panie Marchewa?

— To młodsza funkcjonariusz Angua. Anguo, to Molly, królowa żebraków.

Chociaż raz, jak zauważyła Angua, ktoś nie zdziwił się, widząc kobietę w straży. Królowa Molly skinęła jej głową jak jedna pracująca kobieta drugiej. Gildia Żebraków dbała o równouprawnienie przy niezatrudnianiu.

— Dzień dobry. Czy poratuje pani nędzarkę dziesięcioma tysiącami dolarów na niewielką rezydencję?

— Nie.

— Tylko pytałam.

Królowa Molly szturchnęła kijem płaszcz.

— Co to było, kapralu?

— Myślę, że jakaś nowa broń.

— Usłyszeliśmy brzęk szkła, a potem ona już tak leżała — wyjaśniła Molly. — Po co ktoś chciałby ją zabijać?

Marchewa przyjrzał się aksamitnemu płaszczowi.

— Czyj to pokój? — zapytał.

— Mój. To moja garderoba.

— Więc ten, kto to zrobił, nie chciał jej zabić. Celował w panią, Molly. Jedni w łachmanach, drudzy w kajdanach, a jeden w aksamicie”. Tak stanowi wasz statut, prawda? Oficjalny kostium przywódcy żebraków. Prawdopodobnie nie mogła się powstrzymać, żeby nie przymierzyć. Właściwa szata, właściwy pokój. Niewłaściwa osoba.

Molly zasłoniła usta dłonią, ryzykując natychmiastowe ciężkie zatrucie.

— Skrytobójstwo? Marchewa pokręcił głową.

— To do nich nie pasuje. Wolą takie rzeczy robić z bliska. To profesja dbająca o tradycje.

— Co mam teraz robić?

— Na początek całkiem rozsądne będzie pochowanie tej biedaczki.

Marchewa przewrócił w palcach metalową bryłkę. Potem ją powąchał.

— Fajerwerki — oznajmił.

— Tak — zgodziła się Angua.

— I co macie zamiar z tym zrobić? — zapytała Molly. — Jesteście strażnikami, prawda? Co się tu dzieje? Jak chcecie rozwiązać tę sprawę?


* * *

Cuddy i Detrytus przechadzali się wzdłuż Drogi Fedry. Wznosiły się przy niej garbarnie, ceglarnie i tartaki; powszechnie nie uznawano jej za jedną z piękniejszych ulic i pewnie dlatego — jak podejrzewał Cuddy — wysłano ich tu na patrol. „Żeby poznali miasto”. Dzięki temu nie wchodzili nikomu w drogę. Sierżant Colon uważał, że przez nich komisariat wygląda nieporządnie.

Nie słychać było żadnego dźwięku prócz stukania ich butów i obijania kostek palców Detrytusa o bruk. Wreszcie odezwał się Cuddy:

— Chcę, żebyś wiedział. Nie podoba mi się, że mnie z tobą posłali, tak samo jak tobie się nie podoba, że cię posłali ze mną.

— Właśnie!

— Więc skoro musimy sobie jakoś radzić, trzeba dokonać pewnych zmian. Jasne?

— Jakich?

— Takich, że to przecież śmieszne, żebyś nawet nie umiał liczyć. Przecież wiem, że trolle umieją liczyć. Dlaczego ty nie potrafisz?

— Umiem liczyć!

— No to ile palców pokazuję? Detrytus wytrzeszczył oczy.

— Dwa?

— Dobrze. A teraz ile?

— Dwa… i jeszcze jeden…

— A dwa i jeszcze jeden to razem…

Detrytusa zaczęła ogarniać panika. Wchodzili w obszar rachunków…

— Dwa i jeszcze jeden to trzy — tłumaczył Cuddy.

— Dwa i jeszcze jeden to trzy.

— A teraz ile?

— Dwa i dwa.

— To cztery.

— Czter-ry.

— A teraz? — Cuddy spróbował z ośmioma palcami.

— Dwacztery.

Cuddy zdziwił się nieco. Oczekiwał raczej „dużo”, a być może „mnóstwo”.

— Co to znaczy dwacztery?

— Dwa i dwa, i dwa, i dwa. Cuddy przekrzywił głowę.

— Hmm — mruknął. — Zgadza się. Ale my dwacztery nazywamy osiem.

— Osiem.

— Wiesz… — Cuddy obrzucił trolla krytycznym spojrzeniem. — Może i nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz. To nie takie trudne. Zastanówmy się… To znaczy ja się zastanowię, a ty możesz dołączyć, kiedy poznasz odpowiednie słowa.


* * *

Vimes zatrzasnął za sobą drzwi komisariatu. Sierżant Colon uniósł głowę znad biurka — miał bardzo zadowoloną minę.

— Co się tu działo, Fred? Colon nabrał tchu.

— Ciekawe rzeczy, kapitanie. Ja i Nobby podetektowaliśmy trochę w Gildii Błaznów. Zapisałem wszystko, cośmy znaleźli. Wszystko tu jest. Raport jak się patrzy.

— Świetnie.

— Wszystko tu zapisane, proszę spojrzeć. Bardzo porządnie, z terpunkcją i w ogóle.

— Dobra robota.

— Ma przecinki i wszystko. Proszę.

— Jestem pewien, że będę zachwycony, Fred.

— A ci… A Cuddy i Detrytus też trochę znaleźli. I Cuddy napisał raport. Ale nie ma w nim tylu terpunkcji co u mnie.

— Jak długo spałem?

— Sześć godzin.

Vimes bezskutecznie usiłował znaleźć w umyśle miejsce na to wszystko.

— Muszę wlać coś w siebie — oświadczył. — Kawę albo co. Wtedy może świat stanie się lepszy.


* * *

Każdy, kto zabłądziłby na Drogę Fedry, musiałby zauważyć trolla i krasnoluda, którzy krzyczeli na siebie gorączkowo. — Dwa-trzydzieści dwa i osiem, i jeden!

— Widzisz? A ile jest cegieł w tym stosie? Chwila milczenia.

— Szesnaście, osiem, cztery, jeden.

— Pamiętasz, co mówiłem o dzieleniu przez osiem-i-dwa? Dłuższa chwila milczenia.

— Dwa-dzieścia dziewięć…?

— Świetnie.

— Świetnie!

— Radzisz sobie!

— Radzę sobie!

— Masz naturalny talent w liczeniu do dwóch.

— Mam naturalny talent w liczeniu do dwóch!

— Jeśli umiesz policzyć do dwóch, możesz policzyć wszystko.

— Jeśli umiem policzyć do dwóch, mogę policzyć wszystko!

— A wtedy świat jest dla ciebie mięczakiem.

— Moim mięczakiem? Co to mięczak?


* * *

Angua musiała podbiegać, żeby dotrzymać kroku Marchewie.

— Nie zamierzasz obejrzeć budynku Opery? — zapytała.

— Później. Ten, kto był na dachu, z pewnością dawno już zniknie, zanim tam dotrzemy. Trzeba powiedzieć kapitanowi.

— Myślisz, że zabiło ją to samo co Młotokuja?

— Tak.


* * *

— Jest… dziewięć ptaków. — Zgadza się. — Jest… jeden most.

— Zgadza się.

— Jest… cztery-dziesięć lodzi.

— Brawo.

— Jest… jeden tysiąc. Trzy-sto. Sześć-dziesiąt. Cztery cegły.

— Tak.

— Jest…

— Na twoim miejscu zrobiłbym sobie przerwę. Nie chcesz chyba zużyć wszystkiego takim liczeniem…

— Jest… jeden uciekający człowiek.

— Co? Gdzie?


* * *

Kawa Shama Hargi przypominała roztopiony ołów, ale jedno przemawiało na jej korzyść: kiedy człowiek ją wypił, ogarniało go uczucie niezwykłej ulgi, że dotarł do dna kubka.

— To był zdecydowanie okropny kubek kawy, Sham — stwierdził Vimes.

— Fakt — zgodził się Harga.

— Wiesz, wypiłem w życiu sporo paskudnej kawy, ale teraz miałem wrażenie, że ktoś przeciągnął mi piłą po języku. Długo się gotowała?

— A którego dziś mamy? — spytał Harga, czyszcząc szklankę. Harga na ogół czyścił szklanki. Nikt nigdy nie odkrył, co się dzieje z czystymi.

— Piętnasty sierpnia.

— Którego roku?

Sham Harga uśmiechnął się, a przynajmniej poruszył rozmaitymi mięśniami wokół ust. Od wielu lat jego jadłodajnia cieszyła się popularnością, ponieważ zawsze się uśmiechał, nigdy nie udzielał kredytu i był świadom, że większość klientów życzy sobie w posiłku odpowiedniego zrównoważenia czterech głównych składników odżywczych: cukru, skrobi, tłuszczu i spalonych, chrupiących kawałeczków.

— Zjadłbym ze dwa jajka — powiedział Vimes. — Z żółtkami całkiem na twardo, ale białkiem tak rzadkim, że ścieka jak syrop. I z bekonem, ale tym specjalnym bekonem pokrytym odłamkami kości i z wiszącymi kawałkami tłuszczu. I kromkę smażonego chleba, wiesz, takiego, że na sam widok arterie się czopują.

— Ciężkie zamówienie — ocenił Harga.

— Wczoraj dałeś radę. I nalej mi jeszcze kawy. Czarnej jak bezksiężycowa noc.

Harga zdziwił się. Takie porównanie jakoś do Vimesa nie pasowało.

— To znaczy jak czarnej? — zapytał.

— No, chyba bardzo czarnej.

— Niekoniecznie.

— Co?

— W bezksiężycową noc jest więcej gwiazd. To rozsądne. Lepiej je widać. Taka bezksiężycowa noc może być całkiem jasna.

Vimes westchnął ciężko.

— Pochmurna bezksiężycowa noc? — zaproponował. Harga z uwagą zajrzał do imbryka.

— Cumulusy czy cirrostratusy?

— Słucham? Co powiedziałeś?

— Cumulusy wiszą dość nisko, więc odbijają się w nich światła miasta. Z drugiej strony nawet na dużych wysokościach zdarzają się warstwy kryształków lodu…

— Bezksiężycowa noc — powtórzył głuchym głosem Vimes. — Która jest tak czarna jak ta kawa.

— Już się robi.

— I pączka. — Vimes chwycił Hargę za poplamioną kamizelkę i przyciągnął do siebie, aż stanęli nos w nos. — Pączka tak pączkowatego jak pączek zrobiony z mąki, wody, jednego dużego jaja, cukru, szczypty drożdży, cynamonu do smaku i nadzienia z dżemu, galaretki albo szczura, zależnie od lokalnych lub gatunkowych upodobań. Jasne? Nie tak pączkowały jak coś dowolnie metaforycznego. Zwykły pączek. Jeden.

— Pączek?

— Tak.

— Wystarczyło poprosić.

Harga otrzepał kamizelkę, rzucił Vimesowi urażone spojrzenie i wyszedł na zaplecze.


* * *

— Stój! W imieniu prawa! — A jak prawo ma na imię?

— Właściwie dlaczego go gonimy? — Bo ucieka!

Cuddy był strażnikiem dopiero od kilku dni, jednak przyswoił już sobie pewien ważny i podstawowy fakt: jest praktycznie niemożliwe, by ktokolwiek przebywał na ulicy, nie łamiąc prawa. Policjant, który chciałby spędzić jakiś czas na rozmowie z obywatelem, ma do dyspozycji cały zestaw wykroczeń. Obejmują zakres od Włóczęgostwa z Zamiarem, poprzez Utrudnianie, aż po Ociąganie się, Będąc Niewłaściwego Koloru/Kształtu/Gatunku/Płci. Przyszło mu do głowy, że ktoś, kto nie rzuca się do ucieczki, widząc Detrytusa, który pędzi, podpierając się dłońmi, jest prawdopodobnie winny naruszenia Ustawy o Byciu Nieszczęsnym Durniem z 1581 roku. Było już jednak za późno, żeby brać to pod uwagę. Ktoś uciekał, a oni go ścigali. Ścigali go, ponieważ uciekał, a uciekał, ponieważ go ścigali.


* * *

Vimes siedział nad swoją kawą i oglądał dziwny przedmiot, który znalazł na dachu. Wyglądał jak wąska fletnia Pana, pod warunkiem że Pan ograniczyłby się tylko do sześciu nut, wszystkich jednakowych. Rurki były wykonane ze stali i zlutowane razem. Z boku umieszczono grzebieniowaty pasek metalu, jakby rozwinięte kółko zębate, a całość cuchnęła fajerwerkami. Kapitan Vimes ostrożnie ułożył to coś obok talerza. Przeczytał raport sierżanta Golona. Fred Colon siedział nad nim długo i prawdopodobnie ze słownikiem. Raport brzmiał:


„Raport sierż… F. Golona. Ok. godz. 10.00 dzisiaj, 15 sierpienia, udałem się z towarzystwem kaprala C. W. St. J. Nobbsa do Gildii Błaznów i Trefnisiów przy ul. Boskiej. Tam nawiązaliśmy rozmowę z klaunem Boffo, który zeznał, ze klaun Fasollo, corpus derelicti, byt stanowczo zauważony przez niego, kiedy opuszczał Gildię poprzedniego ranka, zaraz po eksplozji. (To zwykła bzdura, moim zdaniem, a to dlatego, że „sztywniak nie żył już od dwóch dni, kpr. C. W. St. J. Nobbs zgadza się, więc ktoś tu opowiada głodne kawałki, nie można wierzyć facetowi, który dla chleba ląduje na tyłku”). Następnie spotkał się z nami dr Białolicy i o mało co nie dał nam derriere velocite z Gildii. Wydawało się nam, mnie i kpr. C. W. St. J. Nobbsowi, że błazny się martwią, że to byli skrytobójcy, ale nie wiemy czemu. Dodatkowo klaun Boffo tłumaczył, że mamy szukać nosa Fasollo, ale on miał nos, kiedyśmy go tu widzieli, wiec spytaliśmy Boffa, czy chodzi o sztuczny nos, na co on zeznał, że o prawdziwy, a teraz znikajcie. Po czym wróciliśmy tutaj.”


Vimes domyślił się, co znaczy „derriere velocite”. Cała ta sprawa z nosem wydawała się zagadką opakowaną w tajemnicę, a przynajmniej w ręczne pismo sierżanta Golona, co praktycznie wychodziło na jedno. Czemu kazał im szukać nosa, który nie zginął?

Zajrzał do raportu Cuddy’ego, spisanego równym, kanciastym charakterem kogoś bardziej przyzwyczajonego do run. I do sag.


„Kapitanie Vimes, oto czytasz kronikę czynów moich, młodszego funkcjonariusza Cuddy ‘ego. Jasny był ranek i serca nasze radośnie biły, kiedy się do Gildii Alchemików udaliśmy, a co się tam stało, pieśń ma opowie. Między innymi o wybuchających kulach. A co do misji, z jaką posłać nas zechciałeś, rzekli nam, że na dołączonym kawałku papieru (dołączam) pismo jest Leonarda z Quirmu, który zaginął w tajemniczych okolicznościach. Mówi tam, jak zrobić proszek zwań Proszkiem Nr l, używany w fajerwerkach. Pan Silverfish alchemik twierdzi, że wszyscy alchemicy go znają. Takoż na marginesie napis głosi: Rusznic, ponieważ spytałem kuzyna mego Grabpota o Leonarda, a on kiedyś sprzedawał mv farby, więc rozpoznał pismo. Rzekł mi on, iż Leonard zawsze pisał od tyłu, jako że był geniuszem. Co skopiowałem w załączeniu.”


Vimes odłożył oba dokumenty i przycisnął je znalezionym kawałkiem metalu. Potem sięgnął do kieszeni i wyjął kilka ołowianych bryłek.

Kij, powiedział gargulec.

Przyjrzał się rysunkowi. Wyglądał jak kolba kuszy z umocowaną u góry rurą. Obok było kilka szkiców dziwacznych mechanicznych aparatów i parę małych sześciorurkowych przedmiotów. Cały rysunek przypominał raczej bazgroły. Ktoś, możliwe, że Leonard, czytał książkę o fajerwerkach i bazgrał na marginesach.

Fajerwerki.

Tak… fajerwerki. Ale fajerwerki nie są przecież bronią. Petardy robiły bum. Rakiety leciały w górę, mniej więcej, ale jedyne, w co na pewno trafiały, to niebo.

Młotokuj był znany ze swych mechanicznych talentów, które nie należały do typowych krasnoludzkich umiejętności. Ludziom wydaje się, że tak, ale to nieprawda. Owszem, krasnoludy mają talent do obróbki metalu, robią dobre miecze i biżuterię, ale nie bardzo znają się na technice, gdy trzeba stosować takie na przykład kółka zębate i sprężyny. Młotokuj był wyjątkowy.

A więc…

Przypuśćmy, że istnieje pewna broń. Przypuśćmy, że jest w niej coś niezwykłego, dziwnego, przerażającego…

Nie, to niemożliwe. Albo spotykałoby sieją wszędzie, albo zostałaby zniszczona. Nie trafiłaby do muzeum skrytobójców. Co się umieszcza w muzeum? Rzeczy, które nie zadziałały albo które się zgubiły, albo które należy pamiętać… Więc jaki jest sens wystawiania naszego fajerwerku na pokaz?

Na tych swoich drzwiach zamontowali sporo zamków. Czyli nie było to muzeum, gdzie można zajrzeć w wolnej chwili. Może trzeba być wysoko postawionym skrytobójcą, może pewnego dnia przywódcy gildii zabierają tam człowieka w martwej, ha, martwej ciszy nocy, i mówią… mówią…

Z jakiegoś powodu przed oczami Vimesa pojawiła się twarz patrycjusza. I znowu poczuł, że stanął o krok od czegoś ważnego, czegoś zasadniczego…


* * *

— Gdzie pobiegł? Gdzie on pobiegł?

Wokół rozpościerał się labirynt uliczek. Cuddy oparł się o mur i z trudem łapał oddech.

— Tam uciekł! — krzyknął Detrytus. — Fiszbinową!

I poczłapał w pościg.


* * *

Vimes odstawił kubek.

Ktokolwiek wystrzelił do niego te ołowiane kulki, trafiał bardzo dokładnie na odległość kilkuset sążni… I wyrzucił ich sześć — szybciej, niż można by naciągnąć łuk…

Sięgnął po rurki. Sześć małych rurek, sześć strzałów. A tych rurek można nosić ze sobą całą kieszeń. I strzelać dalej, szybciej, celniej niż ktokolwiek inny z dowolnej broni…

No tak. To nowy typ broni. Szybszej, o wiele szybszej od łuku. Skrytobójcom by się nie spodobała. Wcale by się nie spodobała. Przecież nawet łuków za bardzo nie lubią. Skrytobójcy wolą zabijać z bliska.

Dlatego odłożyli… rusznic w bezpieczne miejsce i zamknęli solidnie. Jedni bogowie wiedzą, jak w ogóle coś takiego wpadło im w ręce. Oczywiście, wiedziało o tym tylko kilku najważniejszych skrytobójców. Przekazywali sobie tajemnicę: Strzeżcie się czegoś takiego…


* * *

— Tędy! Wbiegł w Omacek!

— Zwolnij! Zwolnij!

— Dlaczego? — zdziwił się Detrytus. — Bo to ślepa uliczka.

Obaj się zatrzymali.

Cuddy wiedział, że w tej chwili jest mózgiem grupy. Nawet jeśli Detrytus, promieniejąc z dumy, liczył właśnie cegły w murze obok.

Dlaczego ścigali kogoś przez pół miasta? Ponieważ uciekał — a nikt nie ucieka przed Strażą Miejską. Złodzieje tylko machali im swoimi licencjami. Nielicencjonowani złodzieje nie bali się straży, bo cały strach poświęcali dla Gildii Złodziei. Skrytobójcy zawsze przestrzegali litery prawa. A uczciwi ludzie nie uciekają przed strażą[18]. Ucieczka przed strażą jest czymś bardzo podejrzanym.

Źródła nazwy zaułka Omacek zaginęły szczęśliwie w celebrowanej pomroce dziejów, jednak obecnie była ona całkiem zasłużona. Zaułek zmienił się bowiem w rodzaj tunelu — górne piętra domów budowano coraz bardziej wysunięte nad drogą, aż wreszcie pozostało zaledwie kilka cali otwartego nieba.

Cuddy wychylił się zza rogu i spojrzał w mrok.

Klik! Klik!

Dźwięk dochodził z regionu głębszej ciemności.

— Detrytus…

— Co?

— Czy on miał jakąś broń?

— Tylko kij. Jeden kij.

— Tylko że… czuję fajerwerki.

Cuddy bardzo ostrożnie cofnął głowę.

Zapach fajerwerków unosił się w warsztacie Młotokuja, a pan Młotokuj skończył z wielką dziurą w piersi. Cuddy’ego ogarnęło uczucie konkretnej grozy, o wiele bardziej skoncentrowane i przerażające od uczucia nieokreślonej grozy. Jest ono zbliżone do tego, co się czuje przy grze o wysokie stawki, kiedy przeciwnik uśmiecha się nagle, a człowiek — w tym wypadku krasnolud — uświadamia sobie, że nie zna wszystkich reguł, ale wie, że będzie miał szczęście, jeśli wyjdzie z tego — w najlepszym razie — z koszulą.

Z drugiej strony… Wyobraził sobie twarz sierżanta Golona. Ścigaliśmy tego człowieka aż do ślepego zaułka, a potem odeszliśmy…

Dobył miecza.

— Młodszy funkcjonariusz Detrytus!

— Tak, młodszy funkcjonariuszu Cuddy?

— Za mną!


* * *

Dlaczego? Przecież to draństwo zrobione jest z metalu, prawda? Dziesięć minut w gorącym palenisku załatwiłoby sprawę. Coś takiego, tak niebezpiecznego… Dlaczego się tego nie pozbyć? Po co trzymać?

Ale to nie leży w ludzkiej naturze. Niektóre rzeczy są zbyt fascynujące, by je niszczyć.

Raz jeszcze przyjrzał się dziwnym metalowym rurkom. Sześć krótkich rurek zamocowanych razem, zasklepionych mocno z jednego końca. Od góry na każdej z nich był mały otworek…

Vimes powoli sięgnął po bryłkę ołowiu…


* * *

Zaułek skręcił raz czy drugi, ale nie miał żadnych odgałęzień, nie prowadziły do niego żadne drzwi… Tylko jedne, na samym końcu: większe od normalnych i wyraźnie mocniejsze.

— Gdzie jesteśmy? — szepnął Cuddy.

— Nie wiem — odparł Detrytus. — Gdzieś niedaleko doków. Cuddy ostrożnie otworzył drzwi mieczem.

— Cuddy…

— Co?

— Przeszliśmy siedem-dziesiąt dziewięć kroków!

— To miło.

Owionęło ich zimne powietrze.

— Skład mięsa — szepnął Cuddy. — Ktoś się włamał.

Wśliznął się do środka — do wysokiej, mrocznej hali, wielkiej jak świątynia, którą pod kilkoma względami przypominała. Słaby blask sączył się przez wysokie, pokryte lodem okna. Z prętów, sięgających kolejnymi rzędami po sufit, zwisały mięsne tusze. Wydawały się półprzeźroczyste i tak zimne, że oddech Cuddy’ego w powietrzu zmieniał się w kryształki lodu.

— Ojej — zdumiał się Detrytus. — To chyba skład przyszłej wieprzowiny przy Drodze Morporskiej.

— Co?

— Kiedyś tu pracowałem — wyjaśnił troll. — Wszędzie kiedyś pracowałem. Idź sobie, głupi trollu, ty za tępy — dodał smętnie.

— Czy jest stąd jakieś wyjście?

— Główna brama wychodzi na Morporską. Ale całe miesiące nikt tu nie zagląda. Dopóki wieprzowina nie istnieje[19].

Cuddy zadrżał.

— Hej, ty! — krzyknął. — Tu Straż Miejska! Wychodź!

Ciemna postać pojawiła się między preświniami.

— Co teraz? — zapytał Detrytus.

Daleka sylwetka uniosła coś, co wyglądało jak kij, i przycisnęła do ramienia jak kuszę.

I wystrzeliła. Pierwszy pocisk brzęknął o hełm Cuddy’ego.

Detrytus kamienną dłonią pochwycił głowę krasnoluda, pchnął go za siebie, ale wtedy postać biegła już, pędziła ku nim i wciąż strzelała.

Jeszcze pięć pocisków, jeden po drugim, przebiło napierśnik Detrytusa.

A potem uciekający wybiegł przez otwarte drzwi i zatrzasnął je za sobą.


* * *

— Kapitan Vimes?

Podniósł głowę. Przed nim stał kapitan Quirke z dziennej zmiany, z kilkoma swoimi ludźmi.

— Tak?

— Proszę z nami. I niech pan odda swój miecz.

— Co?

— Chyba słyszał pan, kapitanie.

— Słuchaj no, Quirke, to przecież ja. Sam Vimes. Nie bądź durniem.

— Nie jestem durniem. Mam ze sobą ludzi z kuszami. Ludzi! To ty będziesz durniem, jeśli zaczniesz stawiać opór.

— Aha! Czyli jestem aresztowany?

— Tylko jeśli nie zechcesz sam z nami pójść.


* * *

Patrycjusz wyglądał przez okno w Podłużnym Gabinecie. Wielodzwonna kakofonia godziny piątej właśnie z wolna przycichała.

Vimes zasalutował. Od tyłu patrycjusz przypominał drapieżnego flaminga.

— Ach, Vimes — powiedział, nie odwracając głowy. — Proszę tu podejść, dobrze? I powiedzieć, co pan widzi.

Vimes nie cierpiał takich zgadywanek, ale zbliżył się do okna.

Widok z Podłużnego Gabinetu obejmował połowę miasta, choć w większości same dachy i wieże. Wyobraźnia Vimesa ustawiła na wieżach ludzi trzymających w rękach rusznice. Patrycjusz byłby łatwym celem.

— Co pan widzi, kapitanie?

— Miasto Ankh-Morpork — odparł Vimes, starannie zachowując obojętny wyraz twarzy.

— A z czymś się to panu kojarzy?

Vimes poskrobał się po głowie. Jeśli ma ochotę na takie zabawy, to dostanie takie zabawy…

— No cóż, sir, kiedy byłem małym chłopcem, mieliśmy krowę. Ta krowa zachorowała kiedyś, a do mnie należało sprzątanie obory i…

— Mnie przypomina to zegar — przerwał mu patrycjusz. — Wielkie koła, małe kółeczka. Wszystko tyka i jest w ruchu. Małe kółka wirują, duże się obracają, każde z inną prędkością, ale widzi pan, maszyna działa. I to jest najważniejsze. Zęby maszyna wciąż działała. Bo jeśli się zepsuje…

Odwrócił się nagle i swym zwykłym drapieżnym krokiem podszedł do biurka. Usiadł.

— Czasem tryby potrafi pokrzywić kawałek żwiru, który się między nie dostanie. Jedna drobinka żwiru. — Vetinari podniósł głowę i rzucił Vimesowi pozbawiony radości uśmiech. — Nie pozwolę na to.

Vimes wpatrywał się w ścianę.

— O ile pamiętam, kapitanie, kazałem panu zapomnieć o pewnych wydarzeniach.

— Tak jest.

— A mimo to mam wrażenie, że straż nadal wciska się w tryby.

— Tak jest.

— I co ja mam z panem zrobić?

— Trudno powiedzieć, sir.

Vimes szczegółowo badał wzrokiem ścianę. Żałował, że nie ma tu Marchewy. To może i prosty chłopak, ale czasami dostrzegał rzeczy, które umykały ludziom subtelnym. I stale mówił o prostych sprawach, które pozostawały człowiekowi w myślach. Na przykład policjant. Kiedyś, gdy przechadzali się ulicą Pomniejszych Bóstw, powiedział: Czy wie pan, kapitanie, skąd pochodzi słowo „policjant”? Vimes nie wiedział. Polis oznaczało kiedyś „miasto”, wyjaśnił Marchewa. I stąd się wziął policjant: „człowiek miasta”. Niewielu ludzi o tym wie. Słowo „polityczne” też pochodzi od polis. Kiedyś oznaczało to zachowanie odpowiednie dla kogoś, kto żyje w mieście.

Człowiek miasta… Marchewa ciągle rzucał takie uwagi. Choćby „glina”. Vimes zawsze sądził, że tak się mówi na policjantów, bo włóczą się po różnych miejscach i często wracają brudni, powalani gliną. Ale nie, jak stwierdził Marchewa — glina bierze się stąd, że policjant na tropie lepił się do przestępców jak glina do butów. Ciekawe.

Marchewa w wolnym czasie czytał książki. Nie za dobrze — miałby poważne kłopoty, gdyby mu odciąć palec wskazujący. Ale ciągle. A kiedy miał wolny dzień, chodził na spacer po Ankh-Morpork!

— Kapitanie… Vimes zamrugał.

— Tak jest.

— Nie ma pan pojęcia, jak delikatna jest równowaga w mieście. Powiem więc panu jeszcze raz: ta sprawa ze skrytobójcami, krasnoludem i klaunem… ma przestać pana interesować.

— Nie, sir. To niemożliwe.

— Proszę mi oddać odznakę. Vimes spojrzał na swoją odznakę.

Właściwie nigdy o niej nie myślał. Była czymś, co zawsze miał przy sobie. Nie liczyła się specjalnie, tak czy owak… Po prostu zawsze ją miał.

— Moją odznakę?

— I pański miecz.

Powoli, jakby palce zmieniły mu się nagle w banany, i to banany nie do niego należące, Vimes odpiął pas z mieczem.

— I odznakę.

— Um… Odznakę nie.

— Dlaczego?

— Um… Bo to moja odznaka.

— Przecież i tak pan odchodzi zaraz po ślubie.

— Zgadza się. Spojrzeli sobie w oczy.

— Jak wiele ona dla pana znaczy?

Vimes patrzył bezradnie. Nie potrafił znaleźć właściwych słów. Po prostu zawsze był człowiekiem z odznaką. Nie miał pewności, czy może istnieć jako jedno bez drugiego.

Wreszcie odezwał się Vetinari:

— Dobrze. O ile pamiętam, żeni się pan jutro w południe. — Długimi palcami podniósł z biurka złocone zaproszenie. — Tak. Może pan zachować odznakę. Przejdzie pan na emeryturę z wszelkimi honorami. Ale miecz zatrzymam. A wkrótce wyślę do Yardu dzienną rotę. Rozbroi pańskich ludzi. Zawieszam funkcjonowanie nocnej straży, kapitanie Vimes. W późniejszym terminie może wskażę nowego dowódcę… jeśli uznam to za konieczne. Do tego czasu pan i pańscy ludzie mogą uważać się za urlopowanych.

— Dzienna rota? Ta banda…

— Słucham?

— Tak jest.

— Ale wystarczy jedno wykroczenie i odznaka trafia do mnie.


* * *

Cuddy otworzył oczy.

— Żyjesz? — zapytał Detrytus.

Krasnoluda bolała głowa. Delikatnie zdjął hełm. Na brzegu było wgniecenie.

— Wygląda to na lekkie otarcie skóry — stwierdził Detrytus.

— Co? Auuu… — Cuddy skrzywił się. — A co z tobą?

Troll był jakiś dziwny. Cuddy nie potrafił jeszcze określić, co to takiego, ale było w nim coś obcego, niezwykłego — i nie chodziło o dziury.

— Przypuszczam, że zbroja nieco pomogła — uznał Detrytus. Rozpiął paski mocujące pancerz. Pięć metalowych dysków wypadło z okolic pasa. — Gdyby ich nie spowolniła, doznałbym poważnych obrażeń.

— Co się z tobą dzieje? Dlaczego tak dziwnie mówisz?

— To znaczy jak, jeśli wolno spytać?

— Gdzie się podziały te hasła „ja, wielki troll”? Bez urazy.

— Nie jestem pewien, czy dobrze cię rozumiem. Cuddy zatrząsł się i tupnął parę razy, by rozgrzać stopy.

— Wyjdźmy stąd.

Razem podeszli do drzwi. Były zamknięte na głucho.

— Możesz je wyłamać?

— Nie. Gdyby ten magazyn nie był trolloodporny, to byłby pusty. Przykro mi.

— Detrytus…

— Słucham?

— Dobrze się czujesz? Głowa ci paruje.

— Czuję się… no…

Troll zamrugał. Brzęknął spadający lód. Dziwne rzeczy działy się pod czaszką Detrytusa. Myśli, które zwykle pełzały wolno wokół mózgu, nagle zaiskrzyły, zawibrowały życiem. A zdawało się, że jest ich wciąż więcej i więcej.

— Wielcy bogowie! — powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

Był to komentarz dostatecznie nietrollowy, by nawet Cuddy, którego palce z wolna traciły czucie, bardzo się zdumiał.

— Odnoszę wrażenie — rzekł Detrytus — że prawdziwie rozumuję. Jakież to interesujące!

— O czym ty mówisz?

Odłamki lodu opadły lawiną, gdy Detrytus podrapał się w głowę.

— Oczywiście! — zawołał, podnosząc palec. — Nadprzewodnictwo!

— Co?

— Nie rozumiesz? Mózg z zanieczyszczonego krzemu. Problem z rozpraszaniem ciepła. Dzienna temperatura zbyt wysoka, obróbka informacji zwalnia, kiedy robi się cieplej, mózg zatrzymuje się całkiem, trolle zmieniają się w kamień aż do nocy, tj. niższatemperatura, jednak obniżenietemperaturydosyć,mózgdziałaszybciej i…

— Chyba niedługo zamarznę na śmierć — oznajmił Cuddy. Detrytus rozejrzał się po magazynie.

— Tam w górze widzę niewielkie oszklone otwory — powiedział.

— Za ‘soko żeby sięgną’, nawet jak ci stanę na ‘amiona — wymamrotał Cuddy, kuląc się z zimna.

— Owszem, ale mój plan przewiduje rzucenie czymś przez nie w celu ściągnięcia pomocy.

— ‘Aki pla?

— Przeanalizowałem ich dwadzieścia trzy, ale ten ma dziewięćdziesiąt siedem procent szans na sukces.

— Nie ma’ ‘ym ‘ucić.

— Ja mam — stwierdził Detrytus i podniósł krasnoluda. — Nie martw się, potrafię wyliczyć twoją trajektorię z oszałamiającą precyzją. Potem będziesz musiał jedynie sprowadzić kapitana Vimesa, Marchewę albo jeszcze kogoś.

Słabe protesty Cuddy’ego wykreśliły w powietrzu stromy łuk i zniknęły wraz z okienną szybą.

Detrytus usiadł. Życie było takie proste, jeśli się nad tym zastanowić. A on naprawdę się teraz zastanawiał.

Był w siedemdziesięciu sześciu procentach pewien, że jego ciało ochłodzi się jeszcze o siedem stopni.


* * *

Pan Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, dostawca, przedsiębiorca handlowy i wszechstronny kupiec, długo się zastanawiał nad włączeniem do swojej oferty dań kuchni etnicznej. Ale to przecież naturalny rozwój kariery. Sprzedaż kiełbasek w bułce ostatnio spadała, a jednocześnie wszędzie pełno było krasnoludów i trolli z pieniędzmi w kieszeniach czy gdzie tam trolle je trzymały. A pieniądze w posiadaniu innych zawsze wydawały się Gardłu wbrew naturalnemu porządkowi rzeczy.

Dla krasnoludów łatwo było coś przygotować. Szczur na patyku to proste danie, choć oznaczało ogólną poprawę normalnego standardu kulinarnego Dibblera.

Za to trolle były w zasadzie, kiedy się człowiek zastanowił, bez urazy, ale takie są fakty… były właściwie chodzącymi kamieniami.

Zwrócił się o radę do Chryzopraza, który też należał do trolli, chociaż ostatnio trudno było to zauważyć. Żył obok ludzi tak długo, że nosił nawet garnitur i — jak sam twierdził — nauczył się mnóstwa cywilizowanych rzeczy, na przykład wymuszania, pożyczania pieniędzy na „czysta procent misiuncznie” i temu podobnych. Chryzopraz urodził się pewnie w grocie powyżej linii wiecznego śniegu na jakiejś górze, ale wystarczyło mu pięć minut w Ankh-Morpork, a czuł się jak u siebie. Dibbler lubił myśleć o Chryzoprazie jak o swoim przyjacielu; nie znosiłby myślenia o nim jak o wrogu.

Wybrał dzisiejszy dzień, żeby wypróbować nowe podejście do interesów. Pchał więc swój wózek z jedzeniem przez alejki, zaułki, podcienie, krzycząc:

— Kiełbaski! Gorące kiełbaski! W bułce! Paszteciki! Kupujcie, póki gorące!

Te okrzyki stanowiły tylko rozgrzewkę. Szansę spotkania człowieka, który zjadłby coś z wózka Dibblera — chyba że rozdeptano by to na płasko i wsunięto mu pod drzwi po dwóch tygodniach głodówki — były właściwie znikome. Gardło doszedł już do doków, a tu zawsze pracowało sporo trolli. Odsłonił nową tacę.

Zaraz, jak to było? Aha…

— Konglomeraty dolomitu! Kupujcie doskonale konglomeraty! Buły manganowe! Buły manganowe! Bierzcie, póki… tego… bułowate! — Zawahał się, ale zaraz podjął: — Pumeks! Pumeks! Tuf po dolarze! Palony wapień!

Kilka trolli podeszło bliżej.

— Pan, drogi panie… wygląda pan… na głodnego. — Dibbler uśmiechnął się szeroko do najmniejszego trolla. — Może skosztuje pan naszego łupku w bułce? Mniam, mniam… Smak tych aluwialnych złóż, rozumie pan, co mam na myśli…

G.S.P. Dibbler miał kilka wad, ale uprzedzenia gatunkowe do nich nie należały. Lubił każdego, kto miał pieniądze, niezależnie od barwy i kształtu ręki, która je wręczała. Dibbler wierzył bowiem w świat, gdzie wszystkie myślące istoty mogą chodzić dumnie wyprostowane, oddychać swobodnie, poszukiwać szczęścia, wolności i miejsca w życiu, dążyć ku nowym, jasnym dniom. Jeśli dadzą się przekonać, żeby po drodze przekąsić coś z oferty Dibblera, tym lepiej dla wszystkich.

Troll podejrzliwie obejrzał zawartość tacy i zerknął pod połówkę bułki.

— Błe, fuj — powiedział. — Pełno w nim amonitów! Fuj!

— Słucham? — Dibbler nie zrozumiał.

— Ten łupek — oświadczył troll — jest czerstwy.

— Smaczny i świeżutki! Taki łupała pańska matka!

— Jasne. A w granicie są żyły tego przeklętego kwarcu — wtrącił inny troll, pochylając się nad Dibblerem. — Zatyka arterie taki kwarc.

Z hukiem odłożył kamień na tacę. Trolle odeszły. Od czasu do czasu któryś z nich oglądał się na Dibblera podejrzliwie.

— Czerstwy? Czerstwy? Jak może być czerstwy? Przecież to skała! — krzyczał za nimi Dibbler.

Wzruszył ramionami. Co tam… Najważniejsze u człowieka interesu to wiedzieć, kiedy się wycofać i ograniczyć straty. Zakrył tacę i odsłonił inną.

— Przekąski! Gorące dania! Szczury! Szczury! Szczur na patyku! Szczur w bułce! Bierzcie, póki martwe! Kupujcie…

Gdzieś nad nim brzęknęło tłuczone szkło, a zaraz potem na tacy wylądował głową naprzód młodszy funkcjonariusz Cuddy.

— Nie ma pośpiechu, wystarczy dla wszystkich — zapewnił go Dibbler.

— Wyciągnij mnie — powiedział zduszonym głosem Cuddy. — Albo podaj keczup.

Dibbler szarpnął krasnoluda za buty. Były oblodzone.

— Pewnie prosto z gór? — domyślił się.

— Gdzie jest człowiek, który ma klucz do tego magazynu?

— Jeśli smakował panu nasz szczur, może spróbuje pan znakomitego zestawu…

W ręku Cuddy’ego niemal magicznie pojawił się topór.

— Odrąbię ci kolana!

— SzukapanGerhardtaSockazGildiiRzeźników…

— Dziękuję.

— Aterazproszęzabraćtentopór…

Cuddy ruszył tak szybko, że buty ślizgały mu się po bruku. Dibbler spojrzał na połamane resztki swojego wózka. Liczył coś, poruszając bezgłośnie wargami.

— Hej, ty! — wrzasnął. — Jesteś mi winien za trzy szczury!


* * *

Vetinari z pewnym zawstydzeniem patrzył, jak Vimes wychodzi. Sam nie wiedział dlaczego. Oczywiście, był dla niego surowy, ale to jedyny sposób… Z szafki przy biurku wyjął klucz i podszedł do ściany. Dotknął plamy na tynku, z pozoru nieróżniącej się od dziesiątków innych plam. Ta jednak sprawiła, że fragment ściany odsunął się na dobrze naoliwionych zawiasach.

Nikt nie znał wszystkich przejść i tuneli ukrytych w ścianach pałacu; podobno niektóre prowadziły nawet daleko poza mury. Pod miastem były też stare piwnice. Człowiek z kilofem i dobrym wyczuciem kierunku mógł dojść, gdzie tylko zechciał, zwyczajnie rozbijając zapomniane ściany.

Patrycjusz zszedł po kilkudziesięciu stopniach, dotarł korytarzem do drzwi i otworzył je kluczem. Odchyliły się na dobrze naoliwionych zawiasach.

Trudno by nazwać je lochem — pomieszczenie za drzwiami było przestronne i dobrze oświetlone przez kilka dużych, choć wysoko umieszczonych okien. Pachniało wiórkami drewna i klejem.

— Uwaga!

Patrycjusz uchylił się, a wtedy coś podobnego do nietoperza przefrunęło mu nad głową, brzęcząc i stukając. Zatoczyło nierówny krąg i rozpadło się na kilkanaście podskakujących fragmentów.

— No cóż… — odezwał się łagodny głos. — Wracamy do tablicy. Dzień dobry, wasza wysokość.

— Dzień dobry, Leonardzie — odparł patrycjusz. — Co to było? — Nazwałem to latającym-aparatem-machającym-skrzydłami — odparł Leonard da Quirm, schodząc z drabiny startowej. — Pracuje dzięki bardzo mocno skręconym paskom gutaperki. Ale nie za dobrze pracuje, obawiam się.

Leonard z Quirmu nie był w rzeczywistości aż tak stary. Należał do osób, które nabierają szacownego wyglądu około trzydziestki i pewnie zachowają go do dziewięćdziesiątki. Nie był też właściwie łysy. Głowa po prostu wyrosła mu ponad włosy jak ogromna skalna kopuła wynurzająca się z lasu.

Inspiracje bez przerwy śmigają przez kosmos. Ich celem — gdyby się tym przejmowały — jest odpowiedni umysł w odpowiedniej chwili. Trafiają we właściwy neuron, następuje reakcja łańcuchowa i już wkrótce ktoś mruga nerwowo w świetle telewizyjnych reflektorów i zastanawia się, jak, u licha, w ogóle wpadł na pomysł krojonego chleba.

Leonard z Quirmu wiedział o inspiracjach. Jednym z jego najwcześniejszych wynalazków była uziemiona metalowa szlafmyca, noszona w nadziei, że te małe paskudztwa przestaną zostawiać w jego udręczonej wyobraźni swe rozżarzone do białości ślady. Szlafmyca rzadko działała. Leonard dobrze znal to uczucie zakłopotania, kiedy budząc się, znajdował pościel pokrytą nocnymi szkicami nieznanych machin oblężniczych i nowatorskimi projektami aparatów do obierania jabłek.

Rodzina da Quirmów była dość bogata i młody Leonard uczęszczał do wielu szkół. Przyswoił tam imponującą mieszaninę informacji, mimo swego zwyczaju gapienia się w okno i szkicowania torów ptasich lotów. Był jednym z tych nieszczęsnych osobników, którym los zesłał fascynację światem, jego smakiem, kształtem, ruchem…

On sam zaś zafascynował Vetinariego — dlatego wciąż jeszcze żył. Pewne rzeczy są tak doskonałe w swej kategorii, że trudno zdobyć się na to, by je zniszczyć. Coś jedynego w swym rodzaju zawsze ma wyjątkową wartość.

Był wzorowym więźniem. Wystarczyło dać mu drewno, drut i farbę, a przede wszystkim papier i ołówki, a nawet nie myślał o ucieczce.

Patrycjusz odsunął stos rysunków i usiadł.

— Całkiem niezłe — pochwalił. — Co to jest?

— Moje szkice — wyjaśnił Leonard.

— Podoba mi się ten z chłopcem i latawcem, który zaczepił się na drzewie.

— Dziękuję. Może herbaty? Ostatnio prawie nikogo nie widuję… oprócz człowieka, który oliwi zawiasy.

— Przyszedłem, żeby… — Patrycjusz urwał nagle i szturchnął palcem jeden z rysunków. — Do kartki przyklejony jest kawałek żółtego papieru — oznajmił podejrzliwie.

Pociągnął. Żółta karteczka odkleiła się z cichym cmoknięciem, po czym przylgnęła mu do palców. Na niej, wypisane koślawymi literami, widniały słowa: „ałaizd abyhc oT: aktatoN”.

— Och, z tego jestem dość zadowolony — powiedział Leonard. — Nazywam to poręczną-karteczką-żeby-coś-na-niej-zapisać-i-przykle-ić-a-potem-oderwać-kiedy-się-zechce.

Patrycjusz bawił się nią przez chwilę.

— Z czego jest ten klej?

— Z gotowanych ślimaków.

Patrycjusz oderwał karteczkę od palców. Przykleiła się do drugiej ręki.

— Czy w tej sprawie chciałeś się ze mną widzieć, panie? — spytał Leonard.

— Nie — odparł Vetinari. — Przyszedłem, żeby pomówić o rusznicu.

— Ojej… Tak mi przykro.

— Obawiam się, że… zniknął.

— Wielkie nieba! Mówiłeś chyba, że się go pozbyłeś.

— Dałem go skrytobójcom do zniszczenia. W końcu są tacy dumni z artystycznego podejścia do swej pracy. Powinna ich przerażać sama myśl o tym, że ktoś mógłby mieć aż taką władzę. Ale ci durnie go nie zniszczyli, woleli schować i zamknąć. A teraz go stracili.

— Nie zniszczyli?

— Okazuje się, że nie. Przeklęci głupcy.

— Ty też nie, panie. Zastanawiam się dlaczego.

— Ja… a wiesz, nie mam pojęcia…

— Nie powinienem w ogóle go budować. Był w końcu prostym zastosowaniem zasad. Balistyka, rozumiesz. Podstawowa aerodynamika. Energia chemiczna. Metalurgia na niezłym poziomie, muszę się pochwalić. Przyznaję, że jestem dumny z pomysłu gwintowania. Musiałem w tym celu wykonać dość skomplikowane narzędzie. Mleko? Cukier?

— Nie, dziękuję.

— Ludzie go szukają, mam nadzieję?

— Tak, skrytobójcy. Ale go nie znajdą. Nie myślą w odpowiedni sposób. — Patrycjusz sięgnął po plik szkiców ludzkiego szkieletu. Były doskonałe.

— Ojej…

— Polegam więc na straży.

— Chodzi pewnie o tego kapitana Vimesa, o którym wspominałeś, panie?

Vetinari lubił rozmowy z Leonardem. Ten człowiek mówił o mieście, jakby to był inny świat.

— Tak.

— Liczę, że wyjaśniłeś mu, jak ważne jest to zadanie.

— W pewnym sensie. Absolutnie zakazałem mu się nim zajmować. Dwukrotnie.

Leonard pokiwał głową.

— Aha. Chyba rozumiem. Mam nadzieję, że to poskutkuje. — Westchnął ciężko. — Przypuszczam, że powinienem go wtedy rozłożyć, ale… był tak wyraźnie… stworzony… Miałem dziwne uczucie, że montuję jedynie coś, co już istniało. Czasami sam się zastanawiam, jak wpadłem na ten pomysł. Zdawało się, że… trudno określić… że to świętokradztwo rozłożyć coś takiego. To jak rozłożyć na części osobę. Herbatnika?

— Rozłożenie osoby jest czasem konieczne — stwierdził patrycjusz.

— Owszem, słyszałem o takim punkcie widzenia — przyznał grzecznie Leonard.

— Wspomniałeś o świętokradztwie — przypomniał Vetinari. — Zwykle łączy się to jakoś z bogami, prawda?

— Użyłem takiego słowa? Nie wyobrażam sobie, żeby istniał bóg ruszniców.

— To trudne do wyobrażenia, w samej rzeczy.

Patrycjusz poruszył się niespokojnie, sięgnął za plecy i wyjął jakiś dziwny obiekt.

— Co to jest? — zapytał.

— Och, właśnie się zastanawiałem, gdzie zniknął. To model mojej maszyny-wkręcającej-się-do-góry-w-powietrze[20].

Vetinari pchnął palcem niewielki wirnik.

— Będzie działać?

— Oczywiście. — Leonard westchnął. — Jeśli znajdziemy człowieka o sile dziesięciu ludzi, który będzie kręcił korbą w tempie około tysiąca obrotów na minutę.

Patrycjusz odprężył się w sposób, który dopiero wtedy pozwalał dostrzec minioną, przelotną chwilę napięcia.

— Mamy więc miasto — rzekł. — A w nim człowieka z rusznicem. Użył go skutecznie już raz, a drugi raz prawie mu się udało. Czy ktoś jeszcze mógłby wynaleźć rusznic?

— Nie — zapewnił Leonard. — Jestem geniuszem. Powiedział to z prostotą. Nie chwalił się — stwierdzał fakt.

— To zrozumiałe. Ale skoro rusznic został już wynaleziony, Leonardzie, ile geniuszu potrzeba, by zbudować drugi?

— Technika gwintowania wymaga znacznej precyzji, a mechanizm kurka, który przesuwa zestaw kuł, jest dokładnie wyważony. I oczywiście koniec lufy musi… — Leonard dostrzegł minę patrycjusza i przerwał. — Musi być bystrym człowiekiem — dokończył.

— To miasto pełne jest bystrych ludzi. I krasnoludów. Bystrzy ludzie i krasnoludy, które majstrują.

— Naprawdę bardzo mi przykro.

— Nigdy nie myślą.

— Rzeczywiście.

Vetinari odchylił się na krześle i spojrzał w okno.

— Robią takie rzeczy… Na przykład otwierają Potrójnie Szczęśliwy Traf — Bar Rybny, Dania na Wynos na miejscu dawnej świątyni przy ulicy Dagona, w noc zimowego przesilenia, kiedy jeszcze akurat wypada pełnia.

— Tacy są właśnie ludzie…

— Nigdy nie odkryłem, co się stało z panem Hingiem.

— Biedaczysko.

— A do tego jeszcze magowie. Tylko majstrują, majstrują i majstrują. Żaden nie zastanowi się dwa razy, zanim złapie za nić osnowy rzeczywistości i szarpnie.

— Szokujące.

— Alchemicy? Ich pojęcie obowiązku obywatelskiego to mieszać ze sobą różne rzeczy i patrzeć, co się stanie.

— Nawet tutaj słyszę wybuchy.

— Po czym, oczywiście, zjawia się ktoś taki jak ty…

— Naprawdę bardzo przepraszam.

Vetinari obracał w palcach model maszyny latającej. — Marzysz o lataniu — stwierdził.

— O tak. Wtedy ludzie byliby naprawdę wolni. W powietrzu nie istnieją granice. Nie byłoby już wojen, ponieważ niebo nie ma końca. Jakże bylibyśmy szczęśliwi, gdybyśmy umieli latać.

Vetinari przyjrzał się maszynie.

— Tak — przyznał. — Sądzę, że tak.

— Próbowałem zastosować mechanizm nakręcany.

— Przepraszam… myślałem o czymś innym.

— Nakręcany… żeby napędzać moją maszynę. Ale nic z tego.

— Doprawdy?

— Jest pewna granica mocy sprężyny, choćby nie wiem jak mocno ją nakręcić.

— A tak, tak. Człowiek ma nadzieję, że jeśli nakręci sprężynę w jedną stronę, cała jej energia uwolni się w drugą. A czasem trzeba naciągnąć tak mocno, że dalej się nie da. I modlić się, żeby nie pękła.

Vetinari spoważniał nagle.

— Ojej — powiedział.

— Słucham? — Leonard nie zrozumiał.

— Nie walnął pięścią w ścianę. Chyba posunąłem się za daleko.


* * *

Detrytus siedział i parował. Odczuwał głód — nie głód jedzenia, ale głód nowych rzeczy, o których mógłby myśleć. Temperatura spadała, a wydajność jego mózgu ciągle rosła. Potrzebował jakiegoś zajęcia.

Porachował liczbę cegieł w murze, najpierw w dwójkach, potem w dziesiątkach i wreszcie w szesnastkach. Liczby formowały się i maszerowały przez jego mózg lękliwie i karnie. Odkryte zostało dzielenie i mnożenie. Została wynaleziona algebra i na minutę czy dwie dostarczyła interesującej rozrywki. A potem poczuł, jak mgiełka liczb odpływa z wolna; spojrzał więc i zobaczył dalekie, roziskrzone szczyty rachunku różniczkowego.

Trolle ewoluowały w wysokich, skalistych, a przede wszystkim zimnych terenach. Ich krzemowe mózgi były przyzwyczajone do działania w niskich temperaturach. Ale niżej, na dusznych nizinach, nagromadzenie ciepła spowalniało je i otępiało. Nie na tym polegał problem, że jedynie głupie trolle schodziły do miast. Trolle, które wyruszały do miast, bywały często całkiem inteligentne — ale stawały się głupie.

Detrytus uważany był za tumana nawet według standardów miejskich trolli, ale jego mózg był zoptymalizowany do pracy w temperaturach rzadko osiąganych w Ankh-Morpork, nawet podczas najbardziej surowych zim.

Teraz jego mózg zbliżał się do optymalnej temperatury działania. Niestety, była ona bardzo bliska optymalnemu punktowi śmierci trolla.

Część jego mózgu poświęciła tej kwestii nieco czasu. Prawdopodobieństwo uratowania było wysokie. A to znaczy, że trzeba będzie stąd wyjść. Co z kolei oznacza, że znowu stanie się głupi, to pewne jak 10-3(Me/Mp6αG1/2N≈10N.

Lepiej więc nie tracić czasu.

Powrócił do świata liczb tak złożonych, że nie miały żadnej interpretacji, jedynie chwilowy punkt widzenia. Jednocześnie kontynuował zamarzanie na śmierć.


* * *

Dibbler dotarł do Gildii Rzeźników krótko po Cuddym. Wielkie czerwone drzwi zostały otworzone kopniakiem, a mały rzeźnik siedział za nimi i rozcierał nos.

— Którędy poszedł?

— Damdendy.

W głównej sali gildii mistrz rzeźnicki Gerhardt Sock zataczał się chwiejnie, gdyż buty Cuddy’ego napierały mocno na jego pierś. Krasnolud wisiał mu na kamizelce, jak żeglarz halsujący przy wichurze, i kręcił toporem przed twarzą Socka.

— Dawaj natychmiast, bo każę ci zeżreć własny nos!

Grupa rzeźnickich uczniów starała się nie wchodzić im w drogę.

— Ale…

— Nie próbuj się kłócić! Jestem funkcjonariuszem straży!

— Ale nie…

— Masz ostatnią szansę! Dawaj mi go, ale już! Sock zamknął oczy.

— Ale czego chcesz?! Gapie czekali.

— Ach — powiedział Cuddy. — Aha. Nie mówiłem?

— Nie!

— Wie pan, głowę bym dał, że powiedziałem.

— Nie powiedziałeś!

— Aha. No tak. Jeśli już musi pan wiedzieć, chodzi o klucz do składu przyszłej wieprzowiny.

Cuddy zeskoczył na podłogę.

— Dlaczego? — spytał rzeźnik.

Topór znowu znalazł się przed jego nosem.

— Tak tylko zapytałem — zapewnił Sock z desperacją.

— Człowiek ze straży zamarza tam na śmierć — wyjaśnił Cuddy.


* * *

Kiedy wreszcie otworzyli główną bramę, wokół zebrał się już spory tłumek. Grudy lodu stuknęły o bruk, dmuchnęło mroźne powietrze. Szron pokrywał posadzkę i rzędy wiszących tuszy w ich wstecznej wędrówce przez czas. Pokrywał też detrytusokształtną bryłę na środku hali.

Wynieśli ją na słońce.

— Czy oczy powinny mu się tak zapalać i gasnąć? — zdziwił się Dibbler.

— Słyszysz mnie?! — krzyknął Cuddy. — Detrytus!

Detrytus zamrugał. Kawałki lodu zsuwały się z niego w cieple dnia. Czuł, jak rozpada się cudowny wszechświat liczb. Rosnąca temperatura uderzyła w jego myśli niczym miotacz ognia pieszczący płatek śniegu.

— Powiedz coś! — błagał Cuddy.

Wieżyce intelektu padały — w mózgu Detrytusa szalał ogień.

— Hej, popatrzcie na to! — odezwał się któryś z uczniów. Wewnętrzne ściany magazynu zapisane były liczbami. W szronie wydrapano równania złożone jak sieci neuronowe. W pewnym punkcie obliczeń matematyk przeszedł z liczb na litery, a potem nawet litery przestały wystarczać; nawiasy jak klatki zamykały wyrażenia, które były wobec normalnej matematyki tym, czym miasto wobec mapy.

Upraszczały się w miarę zbliżania do celu — prostsze, ale w płynnych liniach swej prostoty kryjące spartańską, cudowną złożoność.

Cuddy patrzył. Wiedział, że nie zdoła tego zrozumieć nawet za sto lat.

Szron pękał w ciepłym powietrzu.

Równania zwężały się, przenoszone ze ścian na podłogę, do miejsca gdzie wcześniej siedział troll. Tam stawały się zaledwie kilkoma wyrażeniami, które zdawały się skrzyć własnym życiem. To była matematyka bez liczb, czysta jak błyskawica.

Zwężały się do punktu, a punktem tym był bardzo prosty symbol: „=„.

— Równa się czemu? — szepnął Cuddy. — Równa się czemu?

Warstwa szronu odpadła.

Wyszedł na zewnątrz. Detrytus siedział teraz w kałuży wody, otoczony pierścieniem ludzkich gapiów.

— Moglibyście dać mu koc — powiedział Cuddy.

— Co? — odezwał się bardzo gruby mężczyzna. — Kto by potem używał takiego koca, który wcześniej leżał na trollu?

— Ha, rzeczywiście, słuszna uwaga. — Cuddy spojrzał na pięć dziur w pancerzu Detrytusa. Były mniej więcej na wysokości głowy… głowy krasnoluda. — Mógłbym pana poprosić tutaj na moment?

Mężczyzna uśmiechnął się do kolegów i podszedł wolno.

— Widzi pan, jak przypuszczam, te dziury w jego zbroi? — zapytał.

G.S.P. Dibbler od urodzenia zawsze potrafił przetrwać. Tak jak gryzonie i owady potrafią wyczuć trzęsienie ziemi jeszcze przed pierwszymi wstrząsami, on również wiedział, że wkrótce na ulicy coś wybuchnie. Cuddy był zbyt uprzejmy. Jeśli krasnolud tak się zachowuje, to znaczy, że zamierza być bardzo nieuprzejmy za chwilę.

— Ja, tego… zajmę się interesami — wymamrotał i zaczął się wycofywać.

— Nic nie mam przeciwko krasnoludom, uważasz — oświadczył gruby mężczyzna. — Krasnoludy to według mnie praktycznie ludzie. Tyle że niżsi i tyle. Ale trolle… to co innego.

— Przepraszam bardzo, przepraszam! — powtarzał Dibbler. — Przejście, zróbcie przejście.

Uzyskał ze swym wózkiem wolną drogę w sposób, jaki zwykle kojarzy się z pojazdami, którym za przednią szybą wiszą pluszowe kostki do gry.

— Ładny ma pan płaszcz, trzeba przyznać — zauważył Cuddy.

Wózek Dibblera na jednym kole wziął zakręt.

— Świetny płaszcz — mówił dalej Cuddy. — Wie pan, co mógłby pan zrobić z takim płaszczem?

Mężczyzna zmarszczył czoło.

— Zdjąć go w tej chwili — powiedział Cuddy — i oddać trollowi.

— Chwileczkę, ty mały…

Gruby mężczyzna złapał Cuddy’ego za koszulę i szarpnął. Ręka krasnoluda poruszyła się bardzo szybko. Zgrzytnął metal.

Przez kilka sekund człowiek i krasnolud tworzyli interesującą, absolutnie nieruchomą scenę.

Cuddy, podniesiony prawie do poziomu twarzy, przyglądał się z zainteresowaniem, jak mężczyźnie zaczynają łzawić oczy.

— Postaw mnie — zaproponował. — Delikatnie. Kiedy coś mnie wystraszy, zdarzają mi się mimowolne drgnienia mięśni.

Mężczyzna wykonał polecenie.

— A teraz zdejmij płaszcz… doskonale… Podaj, jeśli łaska. Bardzo dziękuję.

— Twój topór — wybełkotał mężczyzna.

— Topór? Jaki topór? Mój topór? — Cuddy spuścił wzrok. — Coś podobnego! W ogóle nie zauważyłem, że go trzymam. Mój topór. Nie do wiary…

Mężczyzna starał się ustać na palcach. Łzy spływały mu z oczu.

— To nie jest zwykły topór — tłumaczył Cuddy. — Ciekawe jest w nim to, że to topór do rzutów. Trzy lata z rzędu zdobywałem mistrzostwo na Miedziance. W ciągu sekundy potrafiłem go wyciągnąć i rozszczepić gałązkę. Na piętnaście sążni. Bez patrzenia. I nie czułem się wtedy najlepiej. Atak mdłości.

Cofnął się. Mężczyzna z wdzięcznością opadł na pięty. Cuddy narzucił płaszcz na ramiona trolla.

— No już, spróbuj wstać — powiedział. — Idziemy do domu. Troll podniósł się na nogi.

— Ile palców trzymam? Detrytus wytrzeszczył oczy.

— Dwa i jeden — spróbował.

— Wystarczy — stwierdził Cuddy. — Na początek.


* * *

Pan Cheese spojrzał nad barem na kapitana Vimesa, który od godziny nawet nie drgnął. Pod Kubłem często zjawiali się poważni pijacy, którzy pili bez przyjemności, ale z wyraźnym postanowieniem, by nigdy już nie mieć kontaktu z trzeźwością. Ale to było coś nowego. Coś, co go niepokoiło. Nie chciałby mieć zgonu na głowie.

W barze nie było nikogo. Cheese powiesił fartuch na gwoździu i wyszedł. Po chwili dotarł do komendy straży; w drzwiach niemal się zderzył z Marchewą i Anguą.

— Oj, cieszę się, że pana spotkałem, kapralu — powiedział. — Lepiej niech pan do mnie zajrzy. Chodzi o kapitana Vimesa.

— Co się z nim stało?

— Nie wiem. Strasznie dużo wypił.

— Myślałem, że z tym skończył.

— Sądzę — odparł ostrożnie pan Cheese — że ta informacja nie jest już prawdziwa.


* * *

Scena w okolicy alei Kamieniołomów:

— Gdzie idziemy?

— Muszę znaleźć kogoś, kto cię zbada!

— Nie doktor krasnolud!

— Musi przecież być ktoś, kto wie, gdzie ci nałożyć szybko-schnący cement czy co tam robicie w takich sytuacjach. Czy powinieneś tak cieknąć?

— Nie wiem. Nigdy nie ciekłem. Gdzie my?

— Nie wiem. Nigdy tu nie byłem.

Znajdowali się po zawietrznej stronie dzielnicy obór i rzeźni. To oznaczało, że nie była popularna jako miejsce zamieszkania wśród wszystkich z wyjątkiem trolli, dla których fetor organiczny był równie zauważalny i przykry, jak dla ludzi zapach granitu. Stary dowcip brzmiał: Trolle mieszkają przy oborach? Co ze smrodem? Krowom to nie przeszkadza…

To głupi żart. Trolle nie pachną, chyba że dla innych trolli.

Budynki wyglądały na zrujnowane. Zbudowane dla ludzi, zostały zaadaptowane przez trolle, co zwykle polegało na wybiciu kopniakami większych drzwi i zasłonięciu okien. Wciąż trwał dzień. W polu widzenia nie było ani jednego trolla.

— Uch… — odezwał się Detrytus.

— No dalej, olbrzymie — odpowiedział Cuddy, ciągnąc go za sobą jak holownik ciągnie tankowiec.

— Funkcjonariusz Cuddy…

— Słucham?

— Ty krasnolud. To aleja Kamieniołomów. Ciebie znajdą, ty w wielkich kłopotach.

— Jesteśmy strażnikami miejskimi.

— Chryzopraza koprolit to obchodzi. Cuddy rozejrzał się.

— A właściwie kto u was robi za doktorów?

Gęba trolla pojawiła się w drzwiach. I następna. I jeszcze jedna. To, co Cuddy uważał za stos gruzów, okazało się trollem.

Nagle wszędzie było pełno trolli.

Jestem strażnikiem, myślał Cuddy. Tak mówił sierżant Colon: Przestań być krasnoludem, a zacznij strażnikiem. Tym właśnie jestem. Nie krasnoludem. Strażnikiem. Dali mi odznakę w kształcie tarczy. Straż Miejska — to ja. Noszę odznakę.

Szkoda, że nie jest o wiele większa.


* * *

Vimes siedział spokojnie w kącie Pod Kubłem. Przed nim leżało kilka kawałków papieru i garść metalowych przedmiotów, wpatrywał się jednak w swoją pięść. Także leżała na stole — zaciśnięta tak mocno, że aż pobielały kostki.

— Kapitanie Vimes? — odezwał się Marchewa i pomachał mu ręką przed oczami.

Żadnej reakcji.

— Ile wypił?

— Dwa łyki whisky najwyżej.

— To nie powinno tak na niego podziałać, nawet na pusty żołądek.

Angua wskazała szyjkę butelki sterczącą z kieszeni kapitana.

— Nie wydaje mi się, żeby pił na pusty żołądek — stwierdziła. — Najpierw wlał do środka trochę alkoholu.

— Kapitanie Vimes! — zawołał jeszcze raz Marchewa.

— Co on trzyma w ręku? — zainteresowała się Angua.

— Nie wiem. Jest niedobrze. Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie. Idziemy. Ty bierzesz te rzeczy, ja biorę kapitana.

— Nie zapłacił za swoją whisky — wtrącił pan Cheese.

Angua i Marchewa spojrzeli na niego bez słowa.

— Na koszt firmy? — zaproponował pan Cheese.


* * *

Wokół Cuddy’ego wyrósł mur trolli — to określenie nie gorsze od innych. W tej chwili ich zachowanie wyrażało raczej zaskoczenie niż groźbę — tak mogłyby zareagować psy, gdyby nagle do psiarni wszedł spokojnie kot. Ale kiedy w końcu przyzwyczają się do myśli, że Cuddy naprawdę istnieje, będzie jedynie kwestią czasu, by ten opis przestał pasować do stanu rzeczy. W końcu odezwał się jeden z nich.

— Co tu mamy?

— To człowiek ze Straży Miejskiej, tak jak i ja — odparł Detrytus.

— On krasnolud.

— On strażnik.

— On wściekle bezczelny. Tyle wiem. — Gruby paluch trolla szturchnął Cuddy’ego w plecy.

Trolle zwarły szereg.

— Liczę do dziesięć — ostrzegł Detrytus. — I wtedy każdy troll, co się nie zajmuje trollowe sprawy, będzie smutny troll.

— Ty, Detrytus — odparł wyjątkowo szeroki troll. — Wszyscy wiedzą, że ty głupi troll, ty poszedł do straż, bo głupi troll, nie umiesz liczyć do…

Bum!

— Jeden — powiedział Detrytus. — Dwa. Trzy. Czter-ry. Pięć. Sześć…

Leżący troll ze zdumieniem spoglądał w górę.

— Ten Detrytus, on liczy.

Coś zaświszczało i topór odbił się od muru koło głowy Detrytusa. Ulicą nadchodziły krasnoludy z groźnymi, stanowczymi minami. Trolle się rozbiegły.

Cuddy popędził naprzód.

— Co wy tu wyprawiacie? — zapytał. — Poszaleliście czy co? Krasnolud drżącym palcem wskazał Detrytusa.

— Co to jest?

— To strażnik.

— Dla mnie wygląda na trolla. Brać go! Cuddy cofnął się o krok i wydobył topór.

— Znam cię, Wręcemocny! — zawołał. — O co tu chodzi?

— Wiesz co, strażniku? — odparł Wręcemocny. — Straż uważa, że troll zabił Bjorna Młotokuja. Złapali trolla!

— Nie, to…

Cuddy usłyszał za plecami jakiś hałas. Obejrzał się. Trolle powróciły, uzbrojone przeciwko krasnoludom. Detrytus pogroził im palcem.

— Jakiś troll się ruszy — uprzedził — i zaczynam liczyć.

— Młotokuja zabił człowiek — oznajmił Cuddy. — Kapitan Vimes uważa…

— Straż przymknęła trolla — przerwał mu krasnolud. — Przeklęte kamulce!

— Żwirojady!

— Monolity!

— Szczurożercy!

— Ha, dopiero co zostałem człowiekiem w straży, a już mam was dosyć, głupie trolle. Myślicie, co ludzie powiedzą, co? Ci etniczni nie umieją się zachować w mieście, tylko machają maczugami, wystarczy pokiwać im tym, czym się zawsze kiwa.

— Jesteśmy strażnikami — oświadczył Cuddy. — Naszym obowiązkiem jest pilnowanie spokoju.

— Dobrze — zgodził się Wręcemocny. — Idźcie i przypilnujcie go gdzieś, póki nie będzie potrzebny.

— To nie dolina Koom — dodał Detrytus.

— Zgadza się! — wrzasnął jakiś krasnolud z tyłu. — Tutaj was widzimy!

Coraz więcej trolli i krasnoludów wbiegało na oba końce ulicy.

— Co by w takiej sytuacji zrobił kapral Marchewa? — szepnął Cuddy.

— On powie: Wy niegrzeczni, złościcie mnie, przestańcie, ale już.

— A oni by się rozeszli, tak?

— Tak.

— A co się stanie, jeśli my spróbujemy czegoś takiego?

— Poszukamy w rynsztok nasze głowy.

— Chyba masz rację.

— Widzisz ta uliczka? To miła uliczka. Mówi: Hej, oni mają liczebna przewaga… 256+64+8+2+1 do 1. Wpadnijcie do mnie.

Maczuga odbiła się od hełmu Detrytusa.

— Biegiem!

Obaj strażnicy co sił pognali w stronę uliczki. Wrogie armie obserwowały ich przez chwilę, po czym — na moment zapominając o niechęci — ruszyły w pościg.

— Dokąd ona prowadzi?

— Dalej od ludzie, którzy nas gonią!

— Lubię tę uliczkę.

Za nimi ścigający, którzy usiłowali biec przez szczelinę o szerokości ledwie wystarczającej dla jednego trolla, uświadomili sobie, że tłoczą się i przepychają ze swoimi śmiertelnymi wrogami. Zaczęli więc walczyć ze sobą nawzajem w najszybszej, najbrutalniejszej, a przede wszystkim najwęższej bitwie, jaką kiedykolwiek stoczono w mieście.

Cuddy machnął Detrytusowi, żeby się zatrzymał, i wyjrzał zza rogu.

— Chyba jesteśmy bezpieczni — stwierdził. — Musimy teraz wyjść z drugiego końca i wrócić na komendę. Jasne?

Odwrócił się, nie zobaczył trolla, zrobił krok naprzód i na pewien czas zniknął ze świata ludzi.


* * *

— No nie! — jęknął sierżant Colon. — Obiecał, że już więcej tego nie tknie! Patrzcie, musiał wypić całą butelkę!

— Co to? Bearhugger? — spytał Nobby.

— Raczej nie, ciągle jeszcze oddycha. Chodźcie, pomóżcie mi go wnieść.

Nocna straż zebrała się dookoła. Marchewa umieścił kapitana Vimesa na krześle pośrodku pokoju.

Angua sięgnęła po butelkę i sprawdziła etykietę.

— Prawdziwa, Autentyczna Podmokłogórska Rosa G.S.P. Dibblera — odczytała. — On tego nie przeżyje! Tu jest napisane: sto pięćdziesiąt procent!

— Eee, to tylko reklama Dibblera — uspokoił ją Nobby. — Nie ma w niej żadnych pro, najwyżej amatorzy.

— Dlaczego nie ma miecza? — zdziwiła się Angua.

Vimes otworzył oczy. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była zatroskana twarz Nobby’ego.

— Aargh! — powiedział. — Miesz? Oddałem. Hura.

— Co? — Colon nie zrozumiał.

— Konies ze strażo… Szyszcy presz!

— Myślę, że jest trochę pijany — zauważył Marchewa.

— Pjany? Wcale nie jestem pjany! Nie śmiał… byś mnie nazywaś pjanym, jakbym był… szeźwy…

— Dajcie mu kawy — zaproponowała Angua.

— Nasza kawa chyba tu nie pomoże — westchnął Colon. — Nobby, podskocz no do Grubej Sally na Ściskobrzuszną i przynieś dzbanek jej specjalnej klatchiańskiej. Ale pamiętaj, nie metalowy dzbanek.

Vimes zamrugał, kiedy przytrzymywali go na krześle.

— Szysko presz! — powiedział. — Pif-paf!

— Lady Sybil się wścieknie — stwierdził Nobby. — Wiecie przecież, że obiecał rzucić to paskudztwo.

— Kapitanie Vimes — powiedział Marchewa.

— Mm?

— Ile mam tu palców?

— Mm?

— No to ile rąk?

— Sztry?

— Niech to licho, od lat go takim nie widziałem — mruknął Colon. — Zaraz, spróbuję czegoś. Może jeszcze drinka, kapitanie?!

— Na pewno nie powinien więcej…

— Cicho, wiem, co robię. Jeszcze drinka, kapitanie Vimes?

— Mm?

— Nie pamiętam, żeby nie był w stanie głośno i wyraźnie odpowiedzieć „tak”. — Colon cofnął się. — Lepiej zanieśmy go do jego pokoju.

— Ja go wezmę, biedaczysko — zaofiarował się Marchewa. Bez wysiłku podniósł Vimesa i przerzucił sobie przez ramię.

— To straszne widzieć go w takim stanie — powiedziała Angua, idąc za nim przez korytarz i schodami w górę.

— Pije tylko w depresji — wyjaśnił Marchewa.

— A dlaczego wpada w depresję?

— Czasami dlatego że nie może się napić.

Budynek Pseudopolis Yard był kiedyś rezydencją Ramkinów. Teraz pierwsze piętro — w miarę potrzeb — zajmowali strażnicy. Marchewa miał tu swój pokój. Nobby miał pokoje — jak dotąd cztery. Opuszczał je kolejno, kiedy trudno mu było znaleźć podłogę. I Vimes miał swój pokój.

Mniej więcej. Trudno było to poznać. Nawet więzień w celi potrafi jakoś zademonstrować swoją osobowość, a takiego niezamieszkanego pokoju Angua jeszcze nie widziała.

— On tu mieszka? — zdziwiła się. — Nie do wiary.

— A czego się spodziewałaś?

— Sama nie wiem. Czegokolwiek. Czegoś. Ale nie niczego. Stało tu smętne żelazne łóżko. Sprężyny i materac opadły tak, że tworzyły coś w rodzaju formy; każdego, kto się położył, zmuszały, żeby natychmiast zwinął się do pozycji snu. Stała szafka z miską do mycia pod rozbitym lustrem. Na szafce leżała brzytwa, starannie ułożona w kierunku Osi, gdyż Vimes wyznawał ludowy przesąd, że dzięki temu zachowuje ostrość. Było brązowe drewniane krzesło z naddartym trzcinowym siedzeniem. I nieduży kuferek w nogach łóżka.

I to wszystko.

— Wiesz, przynajmniej jakiś dywanik — powiedziała Angua. — Obrazek na ścianie. Coś.

Marchewa ułożył Vimesa na łóżku, gdzie kapitan odruchowo spłynął do właściwego kształtu.

— Czy ty masz coś w swoim pokoju? — spytała Angua.

— Tak. Mam rysunek przekroju szybu numer pięć, z domu. Są tam bardzo ciekawe warstwy. Pomagałem go kopać. I jeszcze parę książek i drobiazgów. Kapitan Vimes rzadko bywa w domu.

— Przecież nie ma tu nawet świecy!

— Mówi, że drogę do łóżka zna na pamięć.

— Ani ozdoby, ani niczego!

— Jest arkusz tektury pod łóżkiem — rzekł Marchewa. — Pamiętam, byłem z kapitanem na Filigranowej, kiedy go znalazł. Powiedział: Na moje oko są w tym podeszwy na cały miesiąc. Był bardzo zadowolony.

— Nie stać go nawet na buty?

— Nie przypuszczam. Wiem, że lady Sybil chciała mu kupić tyle nowych butów, ile tylko zapragnie, ale on trochę się o to obraził. Chce chyba, żeby długo wytrzymywały.

— Ale ciebie jakoś stać na buty, a zarabiasz mniej od niego. I jeszcze posyłasz pieniądze do domu. Musi wszystko przepijać, idiota jeden.

— Chyba nie. Wydaje mi się, że nie tykał alkoholu od miesięcy. Lady Sybil namówiła go, żeby przeszedł na cygara.

Vimes zachrapał głośno.

— Jak możesz go szanować? — zdziwiła się Angua.

— To wspaniały człowiek.

Czubkiem sandała uniosła wieko kuferka.

— Zaraz! Nie powinnaś tego robić! — zaprotestował Marchewa.

— Tylko zaglądam — odparła Angua. — Prawo tego nie zabrania.

— Właściwie, zgodnie z Ustawą o prywatności z 1467 jest to…

— Tu są tylko stare buty i różne takie. I trochę papieru. — Schyliła się po prymitywny notesik. Właściwie był to pęk świstków papieru o nieregularnych kształtach, ściśniętych razem w kartonowych okładkach.

— To należy do kapitana…

Przeczytała kilka linijek i otworzyła usta ze zdumienia.

— Popatrz no! Nic dziwnego, że nigdy nie ma pieniędzy!

— O co ci chodzi?

— Wydaje na kobiety! Nie wpadłbyś na to, prawda? Zobacz ten wpis. Cztery w ciągu tygodnia.

Marchewa zajrzał jej przez ramię. Vimes prychnął na łóżku. Na papierze, zakręconymi literami Vimesa, było napisane:


pani Gaskin, ul. Mielona: $5

pani Scurrick, ul. Melasy: $4

pani Maroon, ul. Wixona: $4

Annabel Curry, Lobrady: $2


— Annabel Curry nie była chyba za dobra za marne dwa dolary — stwierdziła Angua. Zdała sobie sprawę z nagłego spadku temperatury.

— Nie przypuszczam — odparł powoli Marchewa. — Ma dopiero dziewięć lat.

Zacisnął dłoń na jej przegubie, a drugą wyjął z ręki notes.

— Hej! Puszczaj! — Angua próbowała się wyrwać, ale nie miała szans.

— Sierżancie! — krzyknął Marchewa przez ramię. — Może pan tu przyjść na chwileczkę?

Schody zatrzeszczały pod ciężarem Golona. Otworzyły się drzwi. Sierżant trzymał w żelaznych szczypcach bardzo małą filiżankę.

— Nobby przyniósł ka… — zaczął i urwał.

— Sierżancie — powiedział Marchewa, patrząc w twarz Angui: — Młodsza funkcjonariusz Angua chce się dowiedzieć czegoś o pani Gaskin.

— Wdowy po starym Leggym Gaskinie? Mieszka przy Mielonej.

— A pani Scurrick?

— Przy Melasy? Utrzymuje się z prania. — Sierżant Colon patrzył to na jedno, to na drugie, i usiłował zrozumieć, co się dzieje.

— Pani Maroon?

— To wdowa po sierżancie Maroonie, handluje węglem na…

— A co z Annabel Curry?

— Wciąż jeszcze chodzi do charytatywnej szkoły Sarkastycznych Sióstr Siedmiorękiego Sęka, o ile pamiętam. — Sierżant uśmiechnął się niepewnie do Angui. Wciąż nie rozumiał, o co chodzi. — Jest córką kaprala Curry’ego, ale on służył, zanim do nas przyszłaś…

Angua spojrzała na Marchewę. Wyraz jego twarzy był absolutnie nieodgadniony.

— To wdowy po gliniarzach? Przytaknął.

— I jedna sierota.

— Ciężkie życie — dodał Colon. — Nie ma emerytury dla wdów, rozumiesz… A co, coś się stało?

Marchewa puścił rękę Angui, wsunął notes do kuferka i zatrzasnął wieko.

— Nie — odparł.

— Słuchaj, naprawdę mi przy… — zaczęła Angua. Marchewa nie zwracał na nią uwagi. Skinął na sierżanta.

— Trzeba mu dać kawy.

— Ale… piętnaście dolarów… prawie połowa jego pensji! Marchewa ujął dłoń Vimesa i spróbował wyprostować mu palce, jednak kapitan — choć nieprzytomny — mocno zaciskał pięść.

— Przecież to połowa wypłaty!

— Nie wiem, co on tam trzyma — rzekł Marchewa, ignorując ją całkowicie. — Może to jakiś ślad.

Wziął filiżankę kawy i podciągnął Vimesa za kołnierz.

— Proszę to wypić, kapitanie. Wszystko będzie wyglądało… wyraźniej.

Klatchiańska kawa ma lepsze działanie trzeźwiące niż nieoczekiwana brązowa koperta od inspektora podatkowego. Entuzjaści tego napoju pamiętają, żeby przed skosztowaniem najpierw solidnie się upić, ponieważ klatchiańska kawa przenosi człowieka do trzeźwości, a jeśli nie był ostrożny, to na drugą stronę, gdzie umysł ludzki błądzić nie powinien. W Straży Miejskiej uważano powszechnie, że Samuel Vimes jest przynajmniej dwa drinki poniżej poziomu i potrzebuje solidnej whisky, żeby być zwyczajnie trzeźwym.

— Ostrożnie… ostrożnie… — Marchewa wlał kilka kropel między zaciśnięte zęby Vimesa.

— Posłuchaj mnie. Kiedy powiedziałam… — wciąż próbowała tłumaczyć się Angua.

— Nie ma o czym mówić. — Marchewa nawet nie odwrócił głowy. — Ja tylko…

— Powiedziałem już, nie ma o czym mówić. Vimes otworzył oczy, spojrzał na świat i wrzasnął.

— Nobby! — zawołał Colon.

— Słucham, sierżancie.

— Kupiłeś Czerwoną Pustynię Special czy Krzywą Górę Ekstra?

— Czerwoną Pustynię, sierżancie, bo…

— Mogłeś uprzedzić. Przynieś zaraz… — Colon przyjrzał się wykrzywionej ze zgrozy twarzy Vimesa. — Przynieś mu pół szklanki bearhuggera. Posłaliśmy go za daleko na tamtą stronę.

Szklanka została dostarczona i zaaplikowana. Alkohol zaczął działać i Vimes rozluźnił mięśnie. Rozprostował palce.

— O bogowie! — szepnęła Angua. — Mamy tu gdzieś bandaże?


* * *

Niebo było tylko jasnym krążkiem wysoko w górze.

— U demona, gdzie jesteśmy, partnerze? — spytał Cuddy.

— Jaskinia.

— Pod Ankh-Morpork nie ma jaskiń. Stoi na iłach.

Cuddy spadł z trzydziestu stóp, ale wylądował stosunkowo miękko na głowie Detrytusa. Troll siedział otoczony przegniłymi belkami w… no… w jaskini. Albo, pomyślał Cuddy, gdy wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności, w wyłożonym kamieniami tunelu.

— Nic nie zrobiłem — zapewnił Detrytus. — Stałem tylko, a potem wszystko poleciało do góry.

Cuddy sięgnął w błoto pod nogami i wyjął kawałek deski. Była bardzo gruba. Była również bardzo spróchniała.

— Spadliśmy przez coś do czegoś — stwierdził. Przesunął dłonią po wklęsłej ścianie tunelu. — A to solidny mur. Bardzo solidny.

— Jak się wydostać?

Nie było sposobu, żeby wrócić tą samą drogą — tunel był o wiele wyższy niż Detrytus.

— Wyjdziemy stąd chyba.

Cuddy wciągnął powietrze. Wilgotne. Krasnoludy mają pod ziemią doskonałe wyczucie kierunku.

— Tędy — zdecydował i ruszył.

— Cuddy…

— Tak?

— Nikt nigdy nie mówił tunele pod miastem. Nikt o nich nie wie.

— I co?

— Czyli nie ma wyjście. Bo wyjście jest też wejście, a jak nikt nie wie o tunele, to nie ma wejście.

— Ale gdzieś muszą prowadzić. — Może.

Czarne błoto, mniej lub bardziej wyschnięte, tworzyło wąską ścieżkę na dnie tunelu. Ściany pokrywał szlam wskazujący, że w pewnym punkcie niedawnej przeszłości tunel był wypełniony wodą. Tu i tam kępy świecących grzybów rzucały słabe światło na starożytne kamienne płyty[21].

Idąc przez mrok, Cuddy czuł, jak poprawia mu się humor. Krasnoludy zawsze są szczęśliwsze pod ziemią.

— Musimy znaleźć jakieś wyjście — oświadczył.

— Jasne.

— A przy okazji… jak to się stało, że wstąpiłeś do straży?

— Ha! Moja dziewczyna Ruby, ona mówi, chcesz się żenić, znajdź porządna praca, nie wyjdę za troll, co mówią o nim, to zły troll, tępy jak krótka drewniana deska. — Głos Detrytusa odbijał się echem w tunelu. — A ty?

— Nudziło mi się. Pracowałem dla szwagra, Durance’a. Prowadził niezły interes, hodował szczury szczęścia dla restauracji. Ale uznałem, że to nie jest odpowiednia praca dla krasnoluda.

— Wydaje się całkiem łatwa.

— Wiesz, jak się trzeba namęczyć, żeby je zmusić do połykania wróżb?

Cuddy znieruchomiał. Zmiana w powietrzu sugerowała, że przed nimi jest większy tunel.

I rzeczywiście, korytarz kończył się w ścianie innego, o wiele szerszego. Na ziemi leżała tu gruba warstwa błota, a środkiem płynęła strużka wody. Cuddy’emu zdawało się, że słyszy, jak szczury — przynajmniej miał nadzieję, że to szczury — uciekają w ciemnej pustce. Słyszał też chyba niewyraźne odgłosy miasta przesączające się przez warstwy ziemi.

— To jak świątynia — powiedział, a jego głos zahuczał echem.

— Napis tu na ścianie — zauważył Detrytus.

Cuddy przyjrzał się literom wyrytym głęboko w kamieniu.

— VIA CLOACA — odczytał. — Hm… zaraz, chwileczkę… „Via” to dawne słowo, oznaczające drogę lub ulicę. „Cloaca” znaczy…

Wytrzeszczył oczy w ciemności.

— To kanał ściekowy — oświadczył.

— Co to jest?

— Tak jakby… czekaj, gdzie trolle wyrzucają swoje… nieczystości?

— Na ulica — wyjaśnił Detrytus. — Higienicznie.

— To jest… podziemna ulica dla… no, dla odchodów. Nie wiedziałem, że jest taka w Ankh-Morpork.

— Może Ankh-Morpork nie wie, że jest taka w Ankh-Morpork.

— Słusznie. Masz rację. Ten kanał jest stary. Dotarliśmy do samych trzewi ziemi.

— W Ankh-Morpork nawet gówno ma swoja ulica — stwierdził Detrytus z podziwem i zachwytem w głosie. — To rzeczywiście kraina wielkie możliwości.

— Tu jest jakiś inny napis. — Cuddy zdrapał szlam ze ściany. — „Cirone IV me fabricat” — przeczytał głośno. — To chyba jeden z pierwszych królów. Zaraz… wiesz, co to znaczy?

— Nikt tutaj nie był od wczoraj — oświadczył Detrytus.

— Nie. Ten tunel ma ponad dwa tysiące lat. Jesteśmy chyba pierwsi, którzy tu zeszli od…

— …wczoraj.

— Wczoraj? Wczoraj? Co wczoraj ma z tym wspólnego?

— Ślady ciągle świeże.

Detrytus wskazał je ręką — w błocie widoczne były odciski stóp.

— Jak długo już tu mieszkasz? — zapytał Cuddy, czując się nagle bardzo widoczny pośrodku tunelu.

— Dziewińć lat. To liczba lat, jakie tutaj żyję. Dzie-więć — rzekł z dumą Detrytus. — To tylko jedna z dużej… liczby liczb, do jakich umiem liczyć.

— I czy kiedykolwiek słyszałeś o tunelach pod miastem?

— Nie.

— A jednak ktoś o nich wie.

— Tak.

— Co zrobimy?

Odpowiedź była nieunikniona. Ścigali człowieka do składu przyszłej wieprzowiny i o mało co nie zginęli. Potem trafili w środek niewielkiej lokalnej wojny i o mało co nie zginęli. Teraz znaleźli się w tajemniczym tunelu i odkryli tu świeże ślady. Gdyby kapral Marchewa albo sierżant Colon zapytali: „I co wtedy zrobiliście?”, żaden z nich nie potrafił sobie wyobrazić, że odpowiadają: „Zawróciliśmy”.

— Ślady kierują się w tę stronę — stwierdził Cuddy. — A potem wracają. Ale te, które wracają, nie są tak głębokie jak te, które idą. Widać, że są późniejsze, bo są odciśnięte na tych pierwszych. Czyli idąc tam, był cięższy, niż kiedy wracał.

— Zgadza się — przyznał Detrytus.

— To oznacza…

— …że stracił na waga?

— Niósł coś i zostawił to… gdzieś przed nami. Wpatrzyli się w ciemność.

— Czyli idziemy sprawdzić, co to? — upewnił się Detrytus.

— Chyba tak. Jak się czujesz?

— Dobrze.

Choć należeli do różnych gatunków, oba ich umysły zogniskowały się na tym samym obrazie, na którym był błysk u wylotu lufy i ołowiany pocisk gwiżdżący w podziemnej nocy.

— Wrócił — przypomniał Cuddy.

— Tak — zgodził się Detrytus. Znowu spojrzeli w ciemność.

— To nie był przyjemny dzień — orzekł Cuddy.

— Szczera prawda.

— Chciałbym cię o coś spytać na wypadek… znaczy… słuchaj, co się właściwie stało w składzie przyszłej wołowiny? Wypisałeś całą tę matematykę. Różne obliczenia.

— Ja… nie wiem. Zobaczyłem to wszystko. — Wszystko co?

— Po prostu wszystko. Zupełnie. Wszystkie liczby na świecie. I potrafiłem je wszystkie policzyć.

— Czemu się równały?

— Co to znaczy „się równały”?

Brnęli dalej, by się przekonać, co skrywa przyszłość.

Wreszcie dotarli do węższego tunelu, tak ciasnego, że troll ledwie mógł się wyprostować. Ze stropu wypadł kamień, a przez otwór przesypało się tyle ziemi i gruzu, że zablokowały przejście. Co zresztą nie miało znaczenia, bo trafili na to, czego szukali, chociaż wcale nie tego spodziewali się znaleźć.

— Oj — powiedział Detrytus.

— Stanowczo — zgodził się z nim Cuddy. Rozejrzał się niepewnie. — Wiesz co? Moim zdaniem te tunele są zwykle pełne wody. Leżą poniżej normalnego poziomu rzeki.

Raz jeszcze spojrzeli na swe nieszczęsne odkrycie.

— Będzie z tym mnóstwo kłopotów.


* * *

— To jego odznaka — oznajmił Marchewa. — Wielcy bogowie! Trzymał ją tak mocno, że rozcięła mu rękę.


* * *

Technicznie rzecz biorąc, Ankh-Morpork jest zbudowane na iłach, ale tak naprawdę jest zbudowane głównie na Ankh-Morpork. Było wzniesione, spalone, zamulone i odbudowane tyle razy, że jego fundamentami są dawne piwnice, zasypane drogi, skamieniałe kości i wysypiska wcześniejszych miast.

Poniżej tego wszystkiego, w ciemności, siedzieli troll i krasnolud.

— Co teraz?

— Powinniśmy to zostawić i sprowadzić kaprala Marchewę. On będzie wiedział, co robić.

Detrytus zerknął przez ramię na leżący za nimi obiekt.

— Nie podoba mi się to — stwierdził. — To niewłaściwe tak to zostawiać.

— Jasne. Owszem, masz rację. Ale ty jesteś trollem, a ja krasnoludem. Jak myślisz, co się stanie, kiedy ludzie zobaczą, że niesiemy to po ulicy?

— Wielkie kłopoty.

— Otóż to. Trafiłeś. Chodź, pójdziemy teraz za wracającymi śladami.

— A jeśli to zniknie, kiedy nas nie będzie? — zaniepokoił się Detrytus, wstając.

— Jak? Idziemy z powrotem za odciskami stóp. Jeżeli ten, kto to tutaj położył, zechce wrócić, najpierw zderzy się z nami.

— Świetnie. Dobrze, że to powiedziałeś.


* * *

Vimes siedział na krawędzi łóżka, a Angua bandażowała mu rękę.

— Kapitan Quirke? — nie dowierzał Marchewa. — To przecież… nie jest dobry wybór.

— Majonez Quirke, tak go zawsze nazywaliśmy — mruknął Colon. — Straszny tuman.

— Nie mówcie! — zawołała Angua. — Jest tłusty, śliski i oleisty?

— I trochę pachnie jajkami — dokończył Marchewa.

— Pióropusz na hełmie — dodał Colon. — I pancerz, w którym można się przejrzeć.

— Niby Marchewa też taki nosi… — przypomniał Nobby.

— Tak, ale jest różnica. Marchewa poleruje swój pancerz, bo… bo lubi mieć porządnie wyczyszczoną zbroję — oświadczył lojalnie Colon. — A Quirke poleruje swoją, bo jest tumanem.

— W każdym razie zamknął sprawę — poinformował Nobby. — Słyszałem, jak byłem po kawę. Zamknął Węglarza, tego trolla. Zna go pan, kapitanie? Czyści wychodki. Ktoś go widział niedaleko Szronowej tuż przed tym, jak zginął krasnolud.

— Przecież on jest masywny — zdumiał się Marchewa. — Nie mógłby się przecisnąć przez drzwi.

— Miał motyw — oświadczył Nobby.

— Tak?

— Tak. Młotokuj był krasnoludem.

— To nie jest żaden motyw.

— Dla trolla jest. Zresztą nawet jeśli tego nie zrobił, prawdopodobnie coś jednak przeskrobał. Mają przeciw niemu masę dowodów.

— Jakich na przykład? — zainteresowała się Angua.

— Jest trollem.

— To nie jest żaden dowód.

— Jest, dla kapitana Quirke’a — wyjaśnił sierżant.

— Na pewno coś przeskrobał — powtórzył Nobby.

Przytaczał w ten sposób pogląd patrycjusza na zbrodnię i karę. Jeśli zdarzyła się zbrodnia, musi być wymierzona kara. Jeśli ów konkretny zbrodniarz winowajca zostanie uwzględniony w procesie karania, jest to szczęśliwy przypadek, ale jeśli nie, to wystarczy dowolny zbrodniarz, a że każdy był niewątpliwie winien jakiegoś przestępstwa, to w sensie ogólnym sprawiedliwość tryumfowała.

— Paskudny typ, ten Węglarz — stwierdził Colon. — Prawa ręka Chryzopraza.

— To fakt. Ale nie mógł zabić Bjorna — upierał się Marchewa. — I co z tą żebraczką?

Vimes siedział nieruchomo, ze spuszczoną głową.

— Co pan o tym myśli, kapitanie? — zapytał Marchewa. Vimes wzruszył ramionami.

— A kogo to obchodzi?

— Na przykład pana obchodzi. Zawsze pana obchodziło. Nie można pozwolić, żeby nawet ktoś taki…

— Posłuchaj mnie — przerwał mu słabym głosem Vimes. — Przypuśćmy, że znajdziemy tego, kto zabił krasnoluda i klauna. Albo tę dziewczynę. Nic z tego nie wyniknie. I tak wszystko tu gnije.

— Co gnije, kapitanie? — zdziwił się Colon.

— Wszystko. Równie dobrze można by próbować wyczerpać studnię sitem. Niech skrytobójcy to załatwią między sobą. Albo złodzieje. Następnym razem może spróbować ze szczurami. Czemu nie? My się do tego nie nadajemy. Trzeba było dalej machać dzwonkami i krzyczeć „Wszystko jest w porządku!”.

— Ale nie wszystko jest w porządku, kapitanie — zauważył Marchewa.

— Co z tego? Czy kiedyś miało to znaczenie?

— Oj — mruknęła pod nosem Angua. — Chyba daliście mu za dużo tej kawy…

— Jutro odchodzę ze straży — mówił dalej Vimes. — Dwadzieścia pięć lat na ulicach…

Nobby zaczął uśmiechać się nerwowo i przestał nagle, kiedy sierżant, pozornie nie zmieniając pozycji, chwycił jego rękę i wykręcił mu za plecami — delikatnie, ale znacząco.

— …i co mi z tego przyszło? Co dobrego zrobiłem? Zdarłem tylko mnóstwo butów. W Ankh-Morpork nie ma miejsca dla policjantów! Kogo obchodzi, co jest dobre, a co złe? Skrytobójcy, złodzieje, trolle, krasnoludy! Brakuje jeszcze tylko króla i możemy kończyć z tym wszystkim.

Pozostali funkcjonariusze nocnej straży stali wpatrzeni we własne stopy, milczący i zakłopotani. Wreszcie odezwał się Marchewa:

— Lepiej zapalić świecę niż narzekać na ciemność. Tak mówią.

— Co? — nagły wybuch gniewu Vimesa był jak piorun. — Kto tak mówi? Czy to w ogóle była kiedyś prawda? Nigdy! Takie rzeczy powtarzają ludzie bezsilni, żeby świat nie wydawał się paskudny. Ale to tylko słowa, nic z tego nie wynika…

Ktoś zastukał do drzwi.

— To pewno Quirke — stwierdził Vimes. — Macie mu oddać broń. Nocna straż zostaje zawieszona na czas dnia. Nie można pozwolić, żeby gliny chodziły na swobodzie i zakłócały porządek, prawda? Otwórz, Marchewa.

— Ale… — zaczął Marchewa.

— To był rozkaz. Może i nie nadaję się do niczego, ale potrafię jeszcze, do demonów, rozkazać ci, żebyś otworzył drzwi, więc otwórz te drzwi!

Quirke’owi towarzyszyło sześciu ludzi z dziennej zmiany. Mieli kusze. Przez szacunek dla faktu, że uczestniczą w niezbyt miłej akcji rozbrajania kolegów, trzymali je skierowane lekko w dół. Przez szacunek dla faktu, że nie byli durniami, mieli odsunięte bezpieczniki.

Quirke nie był tak naprawdę złym człowiekiem. Na to brakowało mu wyobraźni. Charakteryzowała go raczej dość ogólna, prymitywna złośliwość, jaka odrobinę bruka dusze wszystkich, którzy się z nią zetkną[22]. Wielu ludzi pełni funkcje, które nieco przekraczają ich możliwości, jednak istnieją sposoby zachowania się w takich sytuacjach. Niektórzy są podenerwowani i uprzejmi; inni są jak Quirke. Quirke wyznawał jedną zasadę: nieważne, czy masz rację, czy nie, bylebyś był stanowczy. Na przykład w Ankh-Morpork właściwie nie istniał problem przesądów rasowych. Kiedy ma się w mieście krasnoludy i trolle, zwykły kolor skóry innych ludzi nie wydaje się szczególnie istotny. Ale Quirke był człowiekiem, który w naturalny sposób używa słowa „czarnuch”. Miał na głowie kapelusz z piórami.

— Wejdźcie, wejdźcie — zaprosił ich Vimes. — W końcu nie robiliśmy tu nic ważnego.

— Kapitanie Vimes…

— W porządku. Wiemy. Oddajcie im broń. To rozkaz, Marchewa. Jeden miecz służbowy, jedna pika albo halabarda, jedna pałka, jedna kusza. Zgadza się, sierżancie Colon?

— Tak jest.

Marchewa wahał się tylko przez sekundę.

— No trudno — mruknął. — Mój służbowy miecz jest na stojaku.

— A ten, co go masz u pasa?

Marchewa nie odpowiedział. Zmienił tylko trochę pozycję. Bicepsy napięły skórzane rękawy.

— Służbowy miecz. Oczywiście. — Quirke odwrócił się. Należał do ludzi, którzy cofają się przed siłą, ale bezlitośnie atakują słabych. — Gdzie jest żwirojad? I kamulec?

— Nie mam pojęcia — odparł uprzejmie Vimes. Angui wydało się, że znów jest pijany, jak gdyby można się upić rozpaczą.

— Nie wiemy, sir — powiedział Colon. — Nie widzieliśmy ich cały dzień.

— Pewnie się biją w alei Kamieniołomów, razem z całą resztą — stwierdził Quirke. — Nie można ufać takim typom. Powinniście o tym wiedzieć.

Angua miała też wrażenie, że choć takie słowa jak „żwirojad” czy „kamulec” są obraźliwe, wyrażają raczej uczucie powszechnego braterstwa wobec określenia „takie typy” w ustach Quirke’a. Ku swemu zdumieniu odkryła, że wpatruje się w jego tętnicę szyjną.

— Biją się? — zdziwił się Marchewa. — Dlaczego? Quirke wzruszył ramionami.

— Kto to wie?

— Niech się zastanowię — wtrącił Vimes. — Może to mieć jakiś związek z niesłusznym aresztowaniem. Może mieć związek z pewnymi niespokojnymi krasnoludami szukającymi pretekstu, żeby dołożyć trollom. Co o tym myślisz, Quirke?

— Ja nie myślę, Vimes.

— Zuch. Właśnie tacy są w mieście potrzebni. Vimes wstał.

— Chyba już pójdę — rzekł. — Zobaczymy się jutro. Jeżeli nastąpi jutro.

Trzasnęły za nim drzwi.


* * *

Ta hala była ogromna jak miejski plac. Co kilka sążni stały filary podtrzymujące strop. Tunele rozbiegały się z niej we wszystkich kierunkach i na różnych wysokościach. Z wielu sączyła się woda z małych źródełek i podziemnych strumieni.

Na tym polegał kłopot. Warstewka bieżącej wody na kamiennym podłożu hali starła wszelkie ślady stóp.

Bardzo szeroki tunel, na wpół zablokowany gruzem i mułem, prowadził — Cuddy był prawie pewien — w kierunku ujścia.

Było tu niemal przyjemnie. Nie czuli żadnych zapachów prócz wilgotnej, podziemnej stęchlizny. I było chłodno.

— Widziałem wielkie sale krasnoludów w górach — powiedział Cuddy. — Ale muszę przyznać, że to co innego.

Jego głos odbijał się echami w podziemnej komorze.

— Oczywiście — zgodził się Detrytus. — To musi być coś innego, ponieważ to nie jest sala krasnoludów w górach.

— Widzisz jakieś wyjście?

— Nie.

— Mogliśmy tu minąć z dziesięć dróg na powierzchnię i nawet o tym nie wiedzieć.

— Tak — przyznał troll. — To skomplikowany problem.

— Detrytus…

— Słucham.

— Wiesz, tutaj w chłodzie znowu się robisz mądrzejszy.

— Naprawdę?

— Może byś wykorzystał tę mądrość i wymyślił jakieś wyjście.

— Kopanie? — zaproponował Detrytus.

Tu i tam w tunelach spotykali leżące na ziemi kamienie, które wypadły ze ścian. Niewiele — tunele zbudowano solidnie.

— Nie. Nie mamy łopat — przypomniał mu Cuddy. Detrytus kiwnął głową.

— Daj swój napierśnik — powiedział.

Przycisnął go do ściany i kilka razy uderzył pięścią, po czym oddał krasnoludowi. Pancerz miał teraz mniej więcej kształt łopaty.

— Do powierzchni daleko… — zauważył Cuddy z powątpiewaniem.

— Mamy do wyboru albo to, albo zostać tu i do końca życia żreć szczury.

Krasnolud zawahał się. Ta perspektywa miała swoje kuszące aspekty.

— Bez keczupu — dodał troll.

— Kawałek stąd chyba widziałem leżący kamień — powiedział Cuddy.


* * *

Kapitan Quirke rozejrzał się po pokoju strażników z miną człowieka, który wyświadcza scenerii zaszczyt, patrząc na nią. — Całkiem miłe miejsce — stwierdził. — Chyba się tu przeniesiemy. Lepsze od naszej kwatery koło pałacu.

— Przecież my tu jesteśmy — zdziwił się Colon.

— To będziecie musieli się ścieśnić.

Quirke zerknął na Anguę. Jej spojrzenie zaczynało mu działać na nerwy.

— Nastąpią też pewne zmiany — rzekł.

Drzwi za nim się otworzyły. Do środka wszedł mały cuchnący kundel.

— Przecież lord Vetinari nie mówił, kto obejmie dowództwo w nocnej straży — zauważył Marchewa.

— Ach tak? Ale zdaje mi się, tak mi się coś zdaje… że niewielka jest szansa, by to był ktoś z was tutaj, co? Coś mi się zdaje, że obie zmiany będą połączone. Coś mi się zdaje, że za dużo tu niechlujstwa. Coś mi się zdaje, że trochę tu za dużo przybłędów.

Znowu spojrzał na Anguę. To, jak na niego patrzyła, zbijało go z tropu.

— Coś mi się zdaje… — zaczął znowu i wtedy zauważył psa. — Popatrzcie tylko! — zawołał. — Psy na komisariacie!

Kopnął mocno Gaspode’a i uśmiechnął się złośliwie, gdy pies skomląc wbiegł pod stół.

— A co z Letycją Knibbs, tą żebraczką? — spytała Angua. — Jej nie zabił troll. Klauna też nie.

— Trzeba na to spojrzeć z szerszej perspektywy — odparł Quirke.

— Szanowny panie kapitanie — odezwał się spod stołu cichy głos, słyszalny na poziomie świadomości jedynie dla Angui. — Swędzi pana tyłek.

— Co to za szersza perspektywa? — zainteresował się Marchewa.

— Musimy myśleć w kategoriach całego miasta — wyjaśnił Quirke. Poruszył się niespokojnie.

— Naprawdę swędzi — rzekł substołowy głos.

— Dobrze się pan czuje, kapitanie? — spytała Angua. Quirke zaczął się wiercić.

— Swędzi, swędzi, swędzi — powiedział głos.

— Znaczy, pewne sprawy są ważne, a inne nie — oświadczył Quirke. — Argh!

— Słucham?

— Swędzi.

— Nie mogę tu siedzieć przez cały dzień i z wami rozmawiać — rzekł Quirke. — Ty. Zameldujesz się. U mnie. Jutro po południu…

— Swędzi, swędzi, swędzi…

— W tyyył zwrot!

Dzienna rota wymaszerowała z pokoju. Wijący się Quirke zamykał — tak się złożyło — tyły.

— Słowo daję, chyba strasznie mu się spieszyło — rzucił Marchewa.

— Rzeczywiście — przyznała Angua. — Ciekawe czemu. Spojrzeli po sobie.

— To już koniec? — spytał Marchewa. — Koniec z nocną strażą?


* * *

W bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu zwykle panuje spokój. Owszem, słychać szuranie stóp maga wędrującego między pólkami, czasem krótki kaszel zakłócający akademicką ciszę, niekiedy też śmiertelny krzyk nieświadomego studenta, który nie potraktował starożytnej magicznej księgi z należną jej ostrożnością.

Rozważmy orangutany.

We wszystkich światach obdarzonych łaską ich obecności podejrzewa się, że umieją mówić. Wolą jednak tego nie robić z obawy, że ludzie zaprzęgną je do pracy, być może w przemyśle telewizyjnym. Rzeczywiście umieją. Tyle że mówią w orangutańskim. Ludzie zaś są w stanie słuchać tylko w oszołomieniu.

Bibliotekarz Niewidocznego Uniwersytetu jednostronnie zdecydował zwiększyć poziom zrozumienia, tworząc „Słownik orangutańsko-ludzki”. Pracował nad nim od trzech miesięcy.

Nie było to łatwe. Na razie doszedł do „uuk”[23].

Siedział w Dziale Zbiorów Zamkniętych, bo tutaj było chłodniej.

I nagle usłyszał czyjś śpiew.

Upuścił pióro spomiędzy palców stopy i zaczął nasłuchiwać.

Człowiek pewnie nie uwierzyłby własnym uszom. Orangutany są rozsądniejsze. Jeśli nie wierzy się własnym, to czyim uszom można uwierzyć?

Ktoś śpiewał pod ziemią. A przynajmniej próbował śpiewać. Chtoniczne głosy brzmiały mniej więcej tak:

— Tołzo, zołto. Tołzo, żółto…

— Słuchaj no, ty… trollu! Przecież to najłatwiejsza piosenka na świecie. To idzie tak: „Złoto, złoto, złoto, złoto”.

— Złoto, złoto, złoto, złoto…

— Nie! To druga zwrotka!

Dobiegał też rytmiczny szelest odgarnianej ziemi i odsuwanego gruzu.

Bibliotekarz się zamyślił. A więc… krasnolud i troll. Oba te gatunki przedkładał nad ludzi. Przede wszystkim ani jedni, ani drudzy nie należeli do grupy zapalonych czytelników. Bibliotekarz był oczywiście wielkim entuzjastą czytelnictwa jako takiego, ale sami czytelnicy działali mu na nerwy. Było coś… coś bluźnierczego w tym, jak stale zdejmowali książki z pólek i odczytywaniem zużywali słowa. Lubił tych, którzy książki kochają i szanują, a najlepszą metodą wyrażania tych uczuć — zdaniem bibliotekarza — było pozostawianie ich na pólkach, w miejscu przeznaczonym im przez Naturę. Stłumione głosy chyba się zbliżały.

— Złoto, złoto, złoto…

— Nie! Teraz śpiewasz refren!

Z drugiej strony istniały właściwe sposoby wchodzenia do biblioteki.

Rozkołysanym krokiem podszedł do regału i wybrał wspaniale dzieło Humtulipa „Jak zabijać insekty”. Cale dwa tysiące stron tego dzieła.


* * *

Vimes z lekkim sercem szedł aleją Scoone’a. Był świadom, że jakiś wewnętrzny Vimes wrzeszczy rozpaczliwie w jego głowie. Nie zwracał na niego uwagi.

W Ankh-Morpork nie można być prawdziwym gliną i nie zwariować. Trzeba przecież choć trochę się przejmować. A przejmować się w Ankh-Morpork to jak otworzyć puszkę z mięsem pośrodku ławicy piranii.

Każdy radził sobie z tym problemem na swój sposób. Colon w ogóle o nim nie myślał, Nobby się nim nie martwił, nowi nie służyli jeszcze tak długo, by poczuć, jak ich dręczy, natomiast Marchewa… Marchewa po prostu był sobą.

Codziennie ginęły w mieście setki ludzi, często wskutek samobójstwa. Jakie znaczenie ma kilku więcej?

Wewnętrzny Vimes tłukł pięściami w ściany umysłu.

Przed rezydencją Ramkinów stało kilka powozów, a w domu roiły się rozmaite krewne i Wymienne Emmy. Piekły różne rzeczy i polerowały inne rzeczy. Vimes przeszedł na tyły, właściwie niedostrzeżony.

Znalazł Sybil przy zagrodach smoków — w jej gumowych butach i ochronnej zbroi. Wygarniała gnój, błogo nieświadoma panujące go w domu celowego chaosu.

Uniosła głowę, gdy Vimes zamknął za sobą drzwi.

— Och, jesteś już. Wcześnie wróciłeś — powiedziała. — Nie mogłam wytrzymać w tym zamieszaniu, więc wyniosłam się tutaj. Ale już niedługo będę musiała wrócić i się przebrać…

Urwała, widząc wyraz jego twarzy.

— Coś się stało, prawda?

— Nie wracam już — odparł Vimes.

— Naprawdę? W zeszłym tygodniu mówiłeś, że odpracujesz pełną zmianę. Mówiłeś, że nie możesz się już doczekać.

Niewiele umyka uwagi Sybil, pomyślał Vimes. Poklepała go po ręku.

— Cieszę się, że to rzuciłeś.


* * *

Kapral Nobbs wpadł na komendę i zatrzasnął za sobą drzwi.

— I co? — zapytał Marchewa.

— Nie jest dobrze — odparł Nobby. — Podobno trolle chcą ruszyć na pałac i uwolnić Węglarza. Całe bandy trolli i krasnoludów włóczą się po mieście i szukają zwady. Żebracy też. Letycja była bardzo popularna. Sporo widzi się też ludzi z gildii. Miasto — podsumował z dumą — jest wyraźnie podobne do beczułki Proszku numer jeden.

— Co byś powiedział na biwak na otwartej równinie? — wtrącił Colon.

— A co to ma do rzeczy?

— Jeśli ktokolwiek rzuci dzisiaj gdzieś zapałkę, to żegnaj, Ankh — wyjaśnił ponuro sierżant. — Zwykle zamykamy rzekę, ale ostatnio w korycie jest najwyżej parę stóp wody.

— Zalewacie miasto tylko po to, żeby zgasić pożar? — zdziwiła się Angua.

— Tak.

— Jeszcze coś — dodał Nobby. — Ludzie rzucali we mnie różnymi rzeczami.

Marchewa wpatrywał się w ścianę. Po chwili wyjął z kieszeni niewielką, pogniecioną czarną książkę i zaczął przerzucać strony.

— Powiedz — odezwał się głosem jakby nieco odległym — czy nastąpiło poważne naruszenie prawa i porządku?

— Tak — potwierdził Colon. — I trwa już od pięciuset lat. Poważne naruszanie prawa i porządku to podstawa istnienia Ankh-Morpork.

— Nie, chodzi mi o większe niż zwykle. To ważne. — Marchewa odwrócił stronę. Czytając, bezgłośnie poruszał wargami.

— Rzucanie we mnie wygląda na naruszenie prawa i porządku — zauważył Nobby.

Poczuł na sobie ich spojrzenia.

— To chyba nie przejdzie — stwierdził Colon.

— Jak to nie przejdzie, kiedy przeszło? — zaprotestował Nobby. — Trochę nawet pociekło mi za koszulę.

— Dlaczego w ciebie rzucali? — zdziwiła się Angua.

— Dlatego że jestem strażnikiem. Krasnoludy nie lubią straży z powodu pana Młotokuja, trolle nie lubią straży, bo aresztowali Węglarza, a ludzie nie lubią straży z powodu wszystkich tych wściekłych krasnoludów i trolli na ulicach.

Ktoś zastukał do drzwi.

— To pewnie już rozwścieczony tłum — domyślił się Nobby. Marchewa otworzył.

— To nie jest rozwścieczony tłum — oznajmił.

— Uuk.

— To orangutan niosący nieprzytomnego krasnoluda, a za nim troll. Ale chyba jest wściekły, jeśli to w czymś pomoże.


* * *

Willikins, kamerdyner lady Ramkin, przygotował mu kąpiel. Ha! Jutro to będzie jego kamerdyner i jego łazienka. I nie była to kąpiel w balii, którą należy przeciągnąć bliżej pieca. O nie. W rezydencji Ramkinów woda zbierała się w wielkiej cysternie na dachu; po odcedzeniu gołębi ogrzewał ją stary gejzer[24], po czym spływała dudniącymi, jęczącymi ołowianymi rurami do emaliowanej wanny. Na szorstkim ręczniku czekały już wielkie szczotki do szorowania, trzy typy mydła i gąbka.

Willikins stał cierpliwie obok wanny, niczym odrobinę zagrzany wieszak na ręczniki.

— O co chodzi? — zapytał Vimes.

— Jego lordowska mość… to znaczy ojciec lady Sybil… wymagał, żeby szorować mu plecy — wyjaśnił kamerdyner.

— Lepiej pomóż staremu gejzerowi przy palenisku — odparł stanowczo Vimes.

Kiedy został sam, ściągnął hełm i cisnął w kąt. Za hełmem poleciał napierśnik i kolczuga, sakiewka oraz rozmaite skórzane i płócienne drobiazgi oddzielające zwykle strażnika od zewnętrznego świata.

Potem Vimes zanurzył się — z początku ostrożnie — w pianę.


* * *

— Spróbować mydło. Mydło pomaga — zaproponował Detrytus.

— Nie ruszaj się, dobrze? — poprosił Marchewa.

— Odkręcasz mi głowę!

— Namydlić mu głowa!

— Sam sobie namydl!

Zabrzmiał głośny brzęk i głowa Cuddy’ego została uwolniona z hełmu.

Mrugając mocno, Cuddy wynurzył się na światło dnia. Popatrzył na bibliotekarza i warknął.

— On mnie walnął po głowie!

— Uuk.

— Mówi, że wyszliście z podłogi — przetłumaczył Marchewa.

— To nie powód, żeby mnie walić po głowie.

— Niektóre stwory wychodzące z podłogi na Niewidocznym Uniwersytecie w ogóle nie mają głów.

— Uuk!

— Albo mają ich setki. Dlaczego się podkopaliście?

— Wcale się nie podkopaliśmy. Chcieliśmy się wykopać… Marchewa uważnie wysłuchał opowieści. Przerwał tylko dwa razy.

— Strzelał do was?

— Pięć raz — odparł z satysfakcją Detrytus. — Muszę zameldować uszkodzenie napierśnik, ale nie naplecznik, bo szczęśliwie moje ciało go zasłoniło, ratując cenną własność miasto wartą trzy dolary.

Marchewa słuchał jeszcze chwilę.

— Kanały? — zapytał.

— To całe podziemne miasto. Widzieliśmy korony i różne takie wyrzeźbione na ścianach.

Marchewie błysnęły oczy.

— To znaczy, że pochodzą z czasów, kiedy mieliśmy królów! A potem tyle razy odbudowywaliśmy miasto, aż zapomnieliśmy, że są pod nami…

— Ehm… — chrząknął Cuddy. — To nie wszystko, co tam jest pod nami. Znaleźliśmy… coś.

— Tak?

— Coś niedobrego.

— Nie spodoba ci się — uzupełnił Detrytus. — Niedobre, niedobre, niedobre. Albo jeszcze gorsze.

— Uznaliśmy, że lepiej to zostawić na miejscu. Z takiej przyczyny, że to jest Dowód. Ale powinniście to zobaczyć.

— To wszystko zmieni — dodał troll, nabierając zapału.

— Co to było?

— Jak powiemy, wy mówić: Głupi etniczni ludzie, naciągacie mnie. — Naprawdę lepiej, żebyście sami zobaczyli.

Sierżant Colon zmierzył wzrokiem swych strażników.

— My wszyscy? — upewnił się nerwowo. — Tego… może kilku starszych funkcjonariuszy powinno zostać tutaj? Na wypadek gdyby coś się stało.

— Znaczy, na wypadek gdyby coś się stało tu na górze? — spytała kwaśnym tonem Angua. — Czy na wypadek gdyby coś się stało tam na dole?

— Pójdę ja, z młodszym funkcjonariuszem Cuddym i młodszym funkcjonariuszem Detrytusem — zdecydował Marchewa. — Reszta nie będzie potrzebna.

— Ale to może być niebezpieczne — zaprotestowała Angua.

— Jeśli znajdę tego, kto strzelał do strażników, na pewno bezpiecznie nie będzie.


* * *

Samuel Vimes wysunął z wody wielki palec u nogi i przekręcił kurek z gorącą wodą.

Ktoś z szacunkiem zastukał do drzwi i krokiem starego sługi wszedł Willikins.

— Czy jaśnie pan czegoś sobie życzy? Vimes zastanowił się chwilę.

— Lady Sybil uprzedziła, że nie będzie pan sobie życzył alkoholu — zaznaczył Willikins, jakby czytał mu w myślach.

— Naprawdę?

— Empatycznie. Mam jednak doskonałe cygara.

Skrzywił się lekko, gdy Vimes odgryzł koniec i splunął obok wanny, jednak wyjął zapałki i podał mu ognia.

— Dziękuję ci, Willikins. Jak ci na imię?

— Na imię, sir?

— No, jak się do ciebie zwracają ci, którzy już cię lepiej poznali?

— Willikins, sir.

— Aha. No tak. Oczywiście. Możesz odejść, Willikins.

— Tak, sir.

Vimes zanurzył się w ciepłej wodzie. Starał się nie zwracać uwagi na wewnętrzny głos, który wciąż gdzieś tam się odzywał. Mniej więcej teraz, mówił ów głos, przechadzałbyś się ulicą Pomniejszych Bóstw, akurat obok tego kawałka miejskich murów, gdzie można przystanąć i mimo wiatru zapalić skręta…

Żeby go zagłuszyć, Vimes zaczął śpiewać. Bardzo głośno.


* * *

Rozlegle kanały pod miastem rozbrzmiewały echami ludzkich i prawie ludzkich głosów — po raz pierwszy od tysięcy lat.

— Hej-ho…

— …hej-ho…

— Uk, uuk, uk, uk, uk…

— Wy wszyscy głupi!

— Nie mogę się powstrzymać! Mam to w prawie krasnoludziej krwi. Po prostu lubimy śpiewać pod ziemią. To dla nas całkiem naturalne.

— Dobrze, ale dlaczego on śpiewa? To małpolud!

— Jest towarzyski.

Wzięli ze sobą pochodnie. Cienie tańczyły między filarami w wielkiej grocie i przemykały przez tunele. Niezależnie od możliwych zagrożeń Marchewa był wręcz pijany radością odkrycia.

— Niewiarygodne! Via Cloaca wspomniana jest w jakiejś starej książce, którą czytałem, ale wszyscy myśleli, że to zaginiona ulica! Znakomita robota! Mieliście szczęście, że rzeka prawie wyschła. Wygląda na to, że normalnie te tunele są pełne wody.

— Tak właśnie mówiłem — zgodził się Cuddy. — Pełne wody. Tak powiedziałem.

Zerknął czujnie na tańczące cienie tworzące niesamowite, niepokojące kształty na ścianie — dziwaczne dwunogie istoty, groźne podziemne stwory…

Marchewa westchnął.

— Detrytus, przestań urządzać teatr cieni.

— Uuk.

— Co on mówił?

— Powiedział: Zrób Kalekiego Królika, to mój ulubiony — przetłumaczył Marchewa.

Szczury chrobotały w ciemności. Cuddy rozglądał się niespokojnie. Wciąż wyobrażał sobie postacie zaczajone w mroku, spoglądające nad jakimiś dziwnymi rurami…

Nastąpił nerwowy moment, kiedy stracił trop na mokrych kamieniach, ale odnalazł go znowu pod zarośniętą mchem ścianą. Zaraz potem trafili na właściwy kanał — oznaczył go zadrapaniem na kamieniu.

— To niedaleko stąd — powiedział, wręczając pochodnię Marchewie.

Marchewa zniknął. Słyszeli jego kroki w błocie, potem gwizd zdumienia i ciszę.

Marchewa pojawił się znowu.

— Coś podobnego — rzekł. — Wiecie, kto to jest?

— Wygląda na… — zaczął Cuddy.

— Wygląda na kłopoty — stwierdził Marchewa.

— Teraz rozumiesz, czemu go nie wynieśliśmy? Pomyślałem sobie, że noszenie ludzkiego trupa po ulicy w takim czasie to nie jest dobry plan. Zwłaszcza tego.

— Ja też trochę z tego pomyślałem — pochwalił się Detrytus.

— Słusznie — przyznał Marchewa. — Dobra robota. Sądzę, że lepiej będzie… jeśli zostawimy go na razie, a później wrócimy tu z workiem. Aha… i nikomu nie mówcie.

— Z wyjątkiem sierżanta i reszty — domyślił się Cuddy.

— Nie… im też nie. Tylko… tylko by się zdenerwowali.

— Według rozkazu, kapralu Marchewa.

— Mamy tu do czynienia z chorym umysłem. Podziemne światło zajaśniało w głowie Cuddy’ego.

— Rozumiem — rzekł. — Podejrzewa pan kaprala Nobbsa, kapralu?

— Coś gorszego. Lepiej wracajmy. — Spojrzał w kierunku wielkiej hali z filarami. — Domyślasz się, gdzie jesteśmy, Cuddy?

— Możliwe, że pod pałacem, kapralu.

— Też mi się tak wydaje. Oczywiście, tunele biegną we wszystkie strony…

Ciąg zatroskanych myśli Marchewy przyhamował nieco.

W kanałach była woda, mimo suszy w mieście. Pewnie biły tu podziemne źródła albo spływała gdzieś z góry. Ze wszystkich stron słyszał chlupot i kapanie. I czuł chłód.

Byłoby tu całkiem przyjemnie, gdyby nie smutne, skulone ciało kogoś, kto wyglądał zupełnie jak klaun Fasollo.


* * *

Vimes wytarł się ręcznikiem. Willikins przygotował mu również szlafrok zdobiony brokatem na mankietach. Vimes włożył go i przeszedł do garderoby. To kolejna ciekawostka. Bogaci mają pokoje służące do tego, żeby się w nich ubierać, i specjalne ubrania, żeby przejść do takiego pokoju i się ubrać.

Загрузка...