Terry Pratchett Zbrojni

Kapral Marchewa ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork (nocna zmiana) usiadł w koszuli nocnej przy blacie, wziął ołówek, possał koniec i zaczął pisać:


„Kochana Mamo i Tato,

Zdarzył się kolejny piękny pzrypadek do zanotowania, gdyż zostałem, Kapralem! To znaczy dodatkowe pięć dolarów miesięcznie plus mam też nową kurtkę z, dwoma paskami. I nową odznakę. To wielka odpowiedzialność. A wszystko z powodu tego, żeśmy pzryjęli nowych rektutów, bo Patrycjusz który, jak wcześniej powiadamiałem, jest władcą, zgodził się, że Straż musi odbijać etniczne odcienie Miasta…”


Marchewa przerwał na chwilę. Spojrzał przez niewielkie, zakurzone okno swego pokoiku na zachodzące słońce nad rzeką. Potem znów schylił się nad kartką.


„…czego w pełni nie pojąłem, ale ma to chyba coś wspólnego z kosmetykami z fabryki krasnoluda Grabpota Gromowego Decha. Także, kapitan Vimes, o którym często wam pisałem niedługo, opuszcza Straż bo się żeni i będzie Eleganckim Dżentelmenem. My, wszyscy życzymy mu jak najlepiej. To on nauczył mnie Wszystkiego Co Wiem, poza tym, czego sam się nauczyłem. Zrobiliśmy składkę żeby mu, kupić Prezent Pożegnalny, myślałem o jednym z tych nowych Zegarków, co to nie potzrebują demonów do chodzenia i moglibyśmy wyryć na nim coś w rodzaju „Na pamiątkę wszystkich szczęśliwych Godzin w Straży”, to taki żart, bo zegarek odmierza godziny. Nie wiemy kto, będzie nowym kapitanem. Sierżant Colon mówi, że odejdzie, jakby na niego padło, kapral Nobbs…”


Marchewa znów wyjrzał przez okno. Jego szerokie, szczere czoło zmarszczyło się, gdy szukał czegoś dobrego, co mógłby napisać o kapralu Nobbsie.


„…chyba najlepiej się czuje na Obecnym Stanowisku, a ja jestem w Straży za krótko. Musimy więc zaczekać…”


* * *

Zaczęło się, jak wiele spraw, od śmierci. I pogrzebu wiosennym rankiem, z mgłą nad gruntem tak gęstą, że wlewała się do grobu, więc trumnę opuszczono w chmurę. Nieduży szary kundel, siedlisko tylu psich chorób, że otaczały go obłokiem kurzu, z kopczyka ziemi obojętnie przyglądał się ceremonii. Rozmaite krewne szlochały, jednak Edward d’Eath nie płakał — z trzech powodów. Był najstarszym synem, trzydziestym siódmym lordem d’Eath, a d’Eathowie nie płaczą. Był — od niedawna, dyplom zachował jeszcze sztywność — skrytobójcą, a skrytobójcy nie płaczą przy śmierci, inaczej nigdy by nie przestawali. I po trzecie, był zły. Właściwie nawet był wściekły.

Wściekły, że musiał pożyczyć pieniądze na ten nędzny pogrzeb. Wściekły na pogodę, na ten nędzny cmentarz, na fakt, że gwar miasta nie zmienił się choćby o ton, nawet przy takiej okazji. Wściekły na historię. Nie tak to miało wyglądać. Nie tak to powinno wyglądać.

Spojrzał za rzekę, na posępną bryłę pałacu patrycjusza, a jego gniew podkręcił się jeszcze i zogniskował.

Edwarda posłano do szkoły Gildii Skrytobójców, ponieważ była to najlepsza edukacja dla tych, których status społeczny jest nieco wyższy od inteligencji. Gdyby szkolił się na błazna[1], wymyśliłby satyrę i powtarzał niebezpieczne dowcipy o patrycjuszu. Gdyby został złodziejem, zakradłby się do pałacu i ukradł patrycjuszowi coś bardzo cennego.

Jednakże… posłano go do skrytobójców…

Tego popołudnia sprzedał wszystko, co pozostało z majątku d’Eathów, i raz jeszcze zapisał się do szkoły gildii. Na kurs podyplomowy.

Dostał najwyższe oceny, co przydarzyło się po raz pierwszy w historii gildii. Nauczyciele opisywali go jako człowieka, którego należy pilnie obserwować. A ponieważ miał w sobie coś, co nawet w skrytobójcach budziło niepokój — obserwować raczej ze sporej odległości.


* * *

Na cmentarzu samotny grabarz zasypał dół, który był miejscem ostatniego spoczynku d’Eatha seniora. I nagle zdał sobie sprawę z czegoś, co uznał za myśli we własnej głowie. Mówiły coś takiego:

Będzie szansa na kawałek kości? Nie, przepraszam, to było w złym guście, zapomnij, że o tym wspomniałem. Ale masz kanapki z bekonem w swoim, jak mu tam, tym pudełku na kanapki czy co. Dlaczego by nie dać jednej temu miłemu pieskowi? Grabarz oparł się na łopacie i rozejrzał uważnie. Szary kundel obserwował go czujnie.

— Hau — powiedział.


* * *

Edward d’Eath poświęcił pięć miesięcy na znalezienie tego, czego szukał. Co było tym trudniejsze, że naprawdę nie wiedział, czego szuka. Tyle tylko że kiedy znajdzie, natychmiast się dowie. Edward głęboko wierzył w Przeznaczenie. Tacy ludzie często wierzą.

Biblioteka Gildii Skrytobójców należała do największych w mieście. W pewnych szczególnych, specjalistycznych dziedzinach wręcz była największa. Te dziedziny dotyczyły zwykle nieszczęsnej ulotności ludzkiego żywota oraz środków jej wywołania.

Edward spędzał dużo czasu wśród regałów, często na szczycie drabiny, często w obłoku kurzu.

Przeczytał wszystkie znane teksty o uzbrojeniu. Nie wiedział, czego szuka, ale znalazł to w notce na marginesie nudnej poza tym i bardzo niedokładnej pracy na temat balistyki kuszy. Skopiował wszystko starannie.

Dużo czasu poświęcił też na książki historyczne. Gildia Skrytobójców była towarzystwem dżentelmenów z dobrych rodzin, a tacy ludzie często traktują całą spisaną historię jak listę inwentarza. Biblioteka Gildii posiadała mnóstwo takich książek, a także całą galerię portretów królów i królowych[2]. Edward d’Eath poznał ich arystokratyczne twarze lepiej niż własną — w galerii spędzał przerwy na drugie śniadanie.

Mówiono potem, że na tym właśnie etapie znalazł się pod złym wpływem. Ale tajemnica historii Edwarda d’Eatha polega na tym, że nie ulegał żadnym zewnętrznym wpływom, chyba że policzyć wszystkich tych martwych królów. Po prostu znalazł się pod własnym wpływem.

Tego ludzie zwykle nie rozumieją. Pojedyncze osobniki nie są w naturalny sposób etatowymi członkami ludzkiej rasy — najwyżej biologicznie. Muszą być popychani dookoła przez brownowskie ruchy społeczeństwa, będącego mechanizmem, dzięki któremu istoty ludzkie cały czas przypominają sobie nawzajem, że są… no… istotami ludzkimi. D’Eath także krążył po spirali — w głąb, co często się zdarza w takich przypadkach.

Nie miał żadnego planu. Wycofał się tylko — jak ludzie, którzy czują, że są atakowani — na pozycję łatwiejszą do obrony, to znaczy w przeszłość. A potem wydarzyło się coś, co podziałało na niego tak, jak na badacza dawnych gadów podziałałoby odkrycie plezjozaura w sadzawce ze złotymi rybkami.

Pewnego upalnego popołudnia, mrużąc oczy, wyszedł na dwór po całym dniu spędzonym w towarzystwie minionej chwały. I nagle zobaczył twarz przeszłości, idącej niespiesznie i przyjaźnie kiwającej głową do przechodniów.

Edward nie potrafił się opanować.

— Hej, ty! — zawołał. — Kim j-esteś?

— Kapral Marchewa — odpowiedziała przeszłość. — Nocna straż. Pan d’Eath, prawda? Mogę w czymś pomóc?

— Co? Nie! Nie. Masz p-ewnie ważne sprawy.

Przeszłość skinęła głową, uśmiechnęła się i poszła dalej, w przyszłość.


* * *

Marchewa przestał wpatrywać się w ścianę.


„Wydałem tzry dolary na ikonograf który, jest takim pudełkiem ze skzratem w środku co maluje obrazki różnych rzeczy, to straszny szał ostatnio. Dołączam obrazki mojego pokoju i moich pzryjaciół ze Straży. Nobby to ten, co robi Zabawny Gest, ale to Nieoszlifowany Diament i w głębi serca dobra dusza.”


Znów przerwał. Pisywał do domu co najmniej raz w tygodniu — krasnoludy zwykle tak robią. Marchewa miał dwa metry wzrostu, ale został wychowany jako krasnolud, a dopiero potem jako człowiek. Wyczyny literackie nie przychodziły mu łatwo, jednak się nie poddawał.

Pisał bardzo powoli i bardzo starannie:


„Pogoda wciąż jest Niezwykle Upalna…”


* * *

Edward nie mógł uwierzyć. Sprawdził zapisy. Potem sprawdził jeszcze raz. Zadawał pytania, a ponieważ były to pytania w zasadzie niewinne, ludzie udzielali mu odpowiedzi. W końcu pojechał na wycieczkę w Ramtopy, a tam ostrożne śledztwo doprowadziło go do kopalni krasnoludów pod Miedzianką, a następnie na niczym się niewyróżniającą polankę w bukowym lesie, gdzie — rzeczywiście — kilka minut cierpliwego kopania pozwoliło mu odkryć ślady zwęglonego drewna.

Spędził tam cały dzień. Kiedy skończył o zachodzie słońca, starannie zasypał miejsce próchnem. Wreszcie zyskał pewność.

Ankh-Morpork znowu miało króla.

A on, Edward, miał Rację. To „los” pozwolił mu odkryć ten fakt „akurat” w chwili, kiedy miał już Plan. I „słusznie” uważał, że to „Przeznaczenie” i że miasto zostanie „Zbawione” z niegodnej teraźniejszości przez swą „chwalebną” przeszłość. Miał „Środki” i miał „Cel”. I tak dalej.

Myśli Edwarda często biegły takimi drogami.

Potrafił myśleć „kursywą”. Takich ludzi trzeba obserwować uważnie.

Najlepiej z bezpiecznej odległości.


* * *

„Zainteresował mnie wasz list, gdzie piszecie że, pzryjeżdżali ludzie i pytali o mnie to zadziwiające, jestem tu ledwie Parę Minut, a już zdobyłem Sławę. Bardzo się ucieszyłem, że otworzyliście sztolnię 7. Muszę Warn pzryznać, że choć jestem tu bardzo szczęśliwy, tęsknię za Domem. Czasami, kiedy mam Wolne, schodzę i, siadam w piwnicy i, biję się po głowie tzronkiem topora, ale to Nie To Samo. Mam nadzieję, że cieszycie się dobrym zdrowiem. Uściski

Wasz kochający syn (adoptowany) Marchewa”


Złożył list, wsunął do środka ikonografie, zapieczętował kulką świecowego wosku wciśniętą na miejsce kciukiem, po czym schował list do kieszeni. Krasnoludzia poczta do Ramtopów działała w miarę pewnie. Coraz więcej krasnoludów szukało pracy w mieście, a ponieważ są to osobniki bardzo odpowiedzialne, wielu z nich posyłało pieniądze do domu. Dzięki temu przesyłki były bardzo pewne, gdyż silnie strzeżone. Krasnoludy są bardzo przywiązane do złota. Każdy zbójca, wysuwający żądanie „pieniądze albo życie”, powinien się zaopatrzyć w składane krzesełko, kanapki i książkę do czytania, by jakoś przeczekać dyskusję.

Marchewa obmył twarz, wciągnął skórzaną koszulę, spodnie i kolczugę, zapiął półpancerz, wziął hełm pod pachę i wyszedł na ulice — z uśmiechem, gotów na spotkanie wszystkiego, co mogła mu nieść przyszłość.


* * *

To był już inny pokój, w innym miejscu. Był trochę ciasny, tynk na ścianach osypywał się nieco, a sufit osiadał niczym dolna strona łóżka jakiegoś grubasa. Wrażenie ciasnoty powiększały jeszcze meble.

Były to solidne stare meble, tyle że znalazły się w nieodpowiednim dla siebie miejscu. Powinny stać w rozległych salach, gdzie echo odbija się od ścian. Tutaj wydawały się stłoczone. Były tu ciemne dębowe krzesła. Były szerokie kredensy. Była nawet zbroja. Za to właściwie nie było miejsca dla siedzących przy stole kilku ludzi. Nawet na stół właściwie nie było miejsca. Zegar tykał cicho w mroku.

Okna przesłaniały ciężkie, aksamitne zasłony, choć do zachodu słońca pozostało jeszcze sporo czasu. Było gorąco, zarówno od upału, jak od świec w latarni magicznej.

Jedyne światło rzucał ekran, który w tej chwili ukazywał bardzo dobry profil kaprala Marchewy Żelaznywładssona.

Nieliczna, starannie dobrana publiczność przyglądała mu się ostrożnie, zachowując przy tym obojętny wyraz twarzy ludzi, którzy są niemal pewni, że ich gospodarz jest odrobinę niespełna rozumu. Godzą się z tym jednak, ponieważ właśnie zjedli posiłek i niegrzecznie byłoby wychodzić zbyt szybko.

— I co? — odezwał się jeden z gości. — Widziałem go chyba, jak spaceruje po mieście. Co z tego? To zwykły strażnik, Edwardzie.

— Oczywiście. Ważne, żeby nim był. Niska pozycja w życiu. Wszystko p-asuje do klasycznego wzorca. — Edward d’Eath dał znak. Pstryknęło i kolejna szklana płytka wsunęła się na miejsce. — To nie jest żywy model. Król Paragore, stary portret. — A ten… — pstryk! — to król Veltrick III. Z innego p-ortretu. To jest królowa Alguinna IV… Zwróćcie uwagę na linię podbródka. Tu mamy… — pstryk! — siedmiop-ensową monetę z czasów p-anowania króla Webblethorpe’a Nieprzytomnego, p-roszę znowu przyjrzeć się szczegółom p-odbródka i ogólnej strukturze kości. Tutaj… — pstryk! — odwrócony obrazek wazonu z kwiatami. Ostróżki, jak sądzę. Skąd się wzięły?

— Ehm… Przepraszam, panie Edwardzie. Zostało parę szklanych płytek, a demony nie były zmęczone, więc…

— Poproszę następny obraz. A potem możesz nas zostawić.

— Tak, panie Edwardzie.

— Zgłosisz się do dyżurnego oprawcy.

— Tak, panie Edwardzie. Pstryk!

— Tu widzimy całkiem udany… dobra robota, Blenkin… obraz popiersia królowej Coanny.

— Dziękuję, panie Edwardzie.

— Gdybyśmy jednak widzieli większą część jej twarzy, z pewnością dostrzeglibyśmy podobieństwo. Wystarczy jednak i to. Możesz odejść, Blenkin.

— Tak, panie Edwardzie.

— Może trochę przystrzyc przy uszach, jak sądzę.

— Tak, panie Edwardzie.

Sługa z szacunkiem zamknął za sobą drzwi. Ruszył do kuchni, kręcąc ze smutkiem głową. Już od lat d’Eathowie nie mogli sobie pozwolić na rodzinnego oprawcę. Dla dobra chłopca będzie musiał spróbować jakoś sobie poradzić nożem kuchennym.

Goście czekali, aż gospodarz się odezwie, ale chyba nie zamierzał. Co prawda z Edwardem czasem trudno było się zorientować. Kiedy był podniecony, nie tyle się jąkał, ile raczej mówił z nieregularnymi pauzami, jakby mózg na moment wyłączał usta.

Wreszcie głos zabrał jeden z widzów.

— Doskonale — rzekł. — W jaki celu nam to pokazałeś?

— Sami widzieliście podobieństwo. Czy to nie oczywiste?

— Och, daj spokój…

Edward d’Eath przysunął do siebie zawiniątko ze skóry i zaczął rozwiązywać tasiemki.

— Ale… Chłopiec był adoptowany przez krasnoludy. Znaleźli go jako niemowlę w puszczy w górach, w Ramtopach. Były tam płonące p-owozy, trupy i takie rzeczy. Najwyraźniej atak bandytów. Krasnoludy znalazły wśród szczątków miecz. Nosi go teraz. Bardzo stary miecz. I zawsze jest ostry.

— Co z tego? Świat pełen jest starych mieczy. I osełek.

— Ten miecz był bardzo dobrze ukryty w jednym z powozów, który się rozpadł. Dziwne. Należałoby się raczej spodziewać, że zechcą go mieć pod ręką, prawda? Żeby go używać, prawda? Tam gdzie grasują bandyci. A potem chłopiec dorasta i… Los… sprawia, że wraz z mieczem trafia do Ankh-Morpork, gdzie zostaje strażnikiem w nocnej straży. Nie mogłem w to uwierzyć!

— To przecież żaden…

Edward uniósł dłoń, po czym wyjął z zawiniątko jakiś niewielki przedmiot.

— P-rzeprowadziłem staranne śledztwo, rozumiecie, i udało mi się znaleźć miejsce, gdzie nastąpił atak. Dokładne przeszukanie gruntu ujawniło parę starych gwoździ z powozów, kilka miedzianych monet, a w bryle zwęglonego drewna… to.

Wyciągnęli szyje.

— Wygląda na obrączkę.

— Tak. Oczywiście, powierzchnia jest odbarwiona, inaczej ktoś by zauważył. Pewnie była schowana gdzieś w powozie. Kazałem ją trochę oczyścić, więc można przeczytać inskrypcję. Natomiast tutaj mamy ilustrowany spis klejnotów koronnych Ankh, wykonany w roku 907 AM, za panowania Tyrrila. Jeśli wolno, pozwolę sobie zwrócić waszą uwagę na tę niewielką ślubną obrączkę w lewym dolnym rogu stronicy. Jak zauważycie, artysta uprzejmie zapisał inskrypcję.

Minęło kilka minut, zanim wszyscy obejrzeli obrączkę i rysunek. Byli ludźmi z natury podejrzliwymi. Byli potomkami ludzi, dla których podejrzliwość i paranoja stanowiły zasadnicze cechy umożliwiające przetrwanie.

A to dlatego, że wszyscy należeli do arystokracji. Nie znalazłby się wśród nich nikt, kto by nie znał imienia swego praprapradziadka i nazwy wstydliwej choroby, na którą umarł.

Niedawno spożyli nie najlepszy posiłek, który jednak zawierał liczne stare i godne uwagi wina. Przybyli na spotkanie, ponieważ wszyscy znali ojca Edwarda, a d’Eathowie byli wspaniałym rodem, choć obecnie w dość trudnej sytuacji.

— Widzicie zatem — rzekł z dumą Edward — że dowody nie pozostawiają miejsca na wątpliwości. Mamy króla!

Goście starali się unikać patrzenia sobie nawzajem w oczy.

— Myślałem, że się ucieszycie…

Wreszcie lord Rust wyraził wspólną opinię. W jego lodowatych, błękitnych oczach nie było miejsca na litość, która nie stanowiła cechy ułatwiającej przetrwanie. Czasem jednak mógł zaryzykować odrobinę łagodności.

— Edwardzie — powiedział. — Ostatni król Ankh-Morpork zginął setki lat temu.

— Ścięty p-rzez zdrajców!

— Nawet gdyby udało się znaleźć potomka, królewska krew nieco by się przez ten czas rozcieńczyła, nie sądzisz?

— Królewskiej krwi nie da się r-ozcieńczyć!

No tak, pomyślał lord Rust. Więc to taki typ… Młody Edward wierzy pewnie, że dotknięcie króla może uleczyć skrofuły, jakby królewska krew była odpowiednikiem maści siarkowej. Młody Edward uważa, że nie istnieje jezioro krwi zbyt głębokie, by nie warto było przez nie przebrnąć w celu osadzenia na tronie prawowitego króla, że nie ma czynu zbyt haniebnego w obronie korony. Właściwie to romantyk.

Lord Rust nie był romantykiem. Rustowie dobrze się przystosowali do postmonarchicznych stuleci w Ankh-Morpork, kupując, sprzedając, wynajmując, szukając kontaktów i robiąc to, czym zawsze zajmowali się arystokraci: refowaniem żagli i trwaniem.

— Cóż, możliwe — zgodził się łagodnym tonem człowieka, który próbuje namówić samobójcę do zejścia z parapetu. — Musimy jednak zadać sobie pytanie, czy Ankh-Morpork w obecnym momencie potrzebuje króla.

Edward popatrzył na niego jak na wariata.

— Potrzebuje? Czy potrzebuje? Przecież nasze wspaniałe miasto usycha pod butem tyrana!

— Aha… Masz na myśli Vetinariego.

— Czy nie widzicie, co zrobił z Ankh-Morpork?

— To rzeczywiście bardzo nieprzyjemny człowiek, nuworysz — przyznała lady Selachii. — Ale trudno mu zarzucić, żeby realnie kogokolwiek terroryzował. W każdym razie nie bardzo. Nie w ścisłym sensie.

— Musisz mu to przyznać — dodał wicehrabia Skater. — Miasto funkcjonuje, tak? Mniej więcej. Pospólstwo i kto tam jeszcze pracuje.

— Ulice są bezpieczniejsze niż za czasów Snapcase’a Psychoneurotycznego — zauważyła lady Selachii.

— Bezpieczniejsze? Vetinari powołał Gildię Złodziei! — krzyknął Edward.

— Tak, tak, naturalnie, bardzo naganna decyzja, nie ma wątpliwości. Z drugiej strony, skromna roczna opłata pozwala spacerować bezpiecznie…

— Zawsze powtarza — wtrącił lord Rust — że jeśli musi już występować przestępczość, niech to przynajmniej będzie przestępczość zorganizowana.

— Mam wrażenie — odezwał się wicehrabia Skater — że ludzie z gildii tolerują go, bo ktokolwiek inny byłby gorszy, tak? Mieliśmy przecież kilka naprawdę… trudnych przypadków. Ktoś jeszcze pamięta Windera Morderczego?

— Harmoniego Szalonego?

— Scapulę Wesołego? Człowieka o bardzo ostrym dowcipie?

— Za to Vetinari… to coś niezupełnie… — zaczął lord Rust.

— Wiem, co chcesz powiedzieć — wtrącił wicehrabia Skater. — Nie podoba mi się, że on zawsze wie, co myślisz, zanim jeszcze zdążysz o tym pomyśleć.

— Wszyscy wiedzą, że skrytobójcy wyznaczyli za niego honorarium w wysokości miliona dolarów — przypomniała lady Selachii. — Tyle by kosztowało jego zabicie.

— Prześladuje mnie myśl — dodał lord Rust — że o wiele więcej kosztowałoby dopilnowanie, by pozostał zabity.

— Na bogów! Co się stało z dumą? Co się stało z honorem? Wszyscy wyraźnie drgnęli, gdy ostatni lord d’Eath poderwał się na równe nogi.

— Spróbujcie sami siebie posłuchać! Spójrzcie na siebie! Czy jest tu choć jeden człowiek, który nie patrzył na poniżenie swego rodu od czasu królów? Nie pamiętacie już czynów swych przodków?

Edward zaczął krążyć wokół stołu. Musieli odwracać głowy, by go obserwować.

Wyciągnął rękę.

— Pan, lordzie Rust! Pański p-rzodek został mianowany baronem, kiedy samotnie, uzbrojony jedynie w szp-ilkę, wybił oddział trzydziestu siedmiu Klatchian. Czy tak?

— Tak, ale…

— Pan… lordzie Monflathers! Pierwszy diuk poprowadził sześciuset ludzi do chwalebnej i bohaterskiej klęski w bitwie pod Quirmem! Czy to już nic nie znaczy? Pan, lordzie Venturi, i pan, sir George… Siedzicie w Ankh, w swoich starych rezydencjach, pod starymi nazwiskami, na starych pieniądzach, podczas gdy gildie… Gildie! Bandy mętów i sklepikarzy… Gildie, powiadam, zabierają glos w sp-rawach miasta!

W dwóch krokach znalazł się obok półki i rzucił na stół potężny, oprawny w skórę tom, potrącając nim kieliszek lorda Rusta.

— „Herbarz” Niemózgiego! — krzyknął. — Wszyscy mamy w nim swoje stronice! Należy do nas! Ale ten człowiek chyba was zahipnotyzował! Zap-ewniam was, że zbudowany jest z krwi i kości, że jest śmiertelny! Nikt nie śmie go usunąć, bo obawia się, że sytuacja ułoży się wtedy trochę gorzej! Na bogów!

Goście słuchali ponuro. Miał rację, oczywiście… jeśli tak to ująć. I ocena wcale nie brzmiała lepiej, wygłaszana przez tego wzburzonego, patetycznego młodzieńca.

— Tak, tak. Dobre, stare czasy. Iglice rosnące w niebo, proporce, rycerskość i takie tam — rzekł wicehrabia Skater. — Damy w spiczastych kapeluszach. Chłopcy w zbrojach, walący się czym popadnie. I tak dalej. Ale wiesz przecież, że trzeba iść z duchem czasu…

— To był złoty wiek.

O bogowie, pomyślał lord Rust. On naprawdę w to wierzy.

— Widzisz, mój chłopcze… — Lady Selachii spróbowała uspokoić Edwarda. — Kilka przypadkowych podobieństw i skromny element biżuterii nie dają jeszcze mocnych podstaw, prawda?

— Niania mi opowiadała — wtrącił wicehrabia Skater — że prawdziwy król potrafi wydobyć miecz z kamienia.

— Tak, tak. I wyleczyć łupież — mruknął lord Rust. — To tylko legenda. Nie naprawdę. Nawiasem mówiąc, ta opowieść zawsze mnie dziwiła. Niby co jest takiego skomplikowanego w wyciągnięciu miecza z kamienia? Największa trudność została już pokonana. Jeśli ktoś chce się do czegoś przydać, powinien najpierw poszukać tego miłego człowieka, który wbił miecz w kamień, prawda?

Zabrzmiały pełne ulgi śmiechy. Tyle Edward zapamiętał. Wszystko skończyło się śmiechem. Nie z niego, być może, ale należał do ludzi, którzy śmiech przyjmują bardzo personalnie.

Dziesięć minut później dziedzic rodu d’Eathów został sam.

Byli tacy uprzejmi… Iść z duchem czasu! Oczekiwał od nich czegoś więcej. O wiele więcej. Miał wręcz nadzieję, że porwie ich za sobą. Wyobrażał sobie, że dowodzi armią…

Blenkin zjawił się, z szacunkiem powłócząc nogami.

— Odprowadziłem ich, panie Edwardzie — oznajmił.

— Dziękuję ci, Blenkin. Możesz sprzątnąć ze stołu. — Tak, panie Edwardzie.

— Gdzie się podział honor, Blenkin?

— Nie wiem, proszę pana. Ja go nie brałem.

— Nie chcieli słuchać.

— Nie, panie Edwardzie.

— Nie chcieli słuchać…

Edward siedział przy gasnącym palenisku, z wytartym egzemplarzem „Sukcesji Ankh-Morpork” Udgryzjela na kolanach. Martwi królowie i królowe patrzyli na niego z wyrzutem.

I tutaj wszystko mogłoby się skończyć. Właściwie nawet skończyło się w tym miejscu, w milionie innych wszechświatów. Edwardowi d’Eath przybyło lat, a jego obsesja zmieniła się w rodzaj książkowego szaleństwa z tej odmiany, która używa rękawiczek z obciętymi palcami i ciepłych bamboszy. Stał się ekspertem od królewskich rodów, choć nikt o tym nie wiedział, gdyż rzadko opuszczał swoje pokoje. Kapral Marchewa został sierżantem Marchewą, a w odpowiednim czasie — mając lat siedemdziesiąt — zginął na posterunku wskutek nieprawdopodobnego przypadku, w który zamieszany był mrówkojad.

W milionie jeszcze innych wszechświatów młodsi funkcjonariusze Cuddy i Detrytus nie wpadli do dziury. W milionie wszechświatów Vimes nie znalazł rurek. (W jednym dziwnym, ale teoretycznie możliwym wszechświecie budynek Straży Miejskiej został wymalowany w pastelowe kolory przez zabłąkaną trąbę powietrzną, która naprawiła także skobel w drzwiach i wykonała kilka innych drobnych robót). W milionie wszechświatów Straż Miejska poniosła klęskę.

W milionie wszechświatów była to bardzo krótka książka.

Edward zdrzemnął się z grubym tomem na kolanach i miał dziwny sen. Śnił o chwalebnej walce. „Chwała” była kolejnym bardzo ważnym pojęciem w jego słowniku, podobnie jak „honor”.

Skoro zdrajcy i ludzie niehonorowi nie chcą dostrzec prawdy, to on, Edward d’Eath, stanie się palcem Przeznaczenia.

Kłopot z Przeznaczeniem, niestety, polega na tym, że często nie uważa, gdzie wtyka palce.


* * *

Kapitan Sam Vimes ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork (nocna zmiana) siedział w wietrznym przedpokoju komnaty przyjęć patrycjusza. Miał na sobie swój najlepszy płaszcz i wypolerowany półpancerz, a na kolanach trzymał hełm.

Nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w ścianę.

Powinienem być szczęśliwy, powtarzał sobie. I był. W pewnym sensie. Stanowczo. Szczęśliwy jak mało kto.

Za parę dni miał się ożenić.

Miał przestać już być strażnikiem.

Miał się stać dżentelmenem z towarzystwa.

Zdjął miedzianą odznakę i odruchowo przetarł ją o skraj płaszcza. Potem uniósł ją tak, że światło odbiło się od pokrytej patyną powierzchni. SMAM Nr 177. Czasami zastanawiał się, ilu strażników nosiło przed nim tę odznakę.

No cóż, teraz ktoś będzie ją nosił po nim.


* * *

Oto Ankh-Morpork, Gród Tysiąca Niespodzianek (według przewodnika wydanego przez Gildię Kupców). Co jeszcze można dodać? Rozległe miasto, dom miliona mieszkańców, największe na Dysku, położone na obu brzegach rzeki Ankh, tak mętnej i błotnistej, że wygląda, jakby płynęła dnem do góry.

Przybysze często pytają: Jak może istnieć tak wielkie miasto? Skoro ma rzekę, którą można przeżuwać, skąd pochodzi woda do picia? Co jest podstawą jego gospodarki? Jak to się dzieje, że — wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu — działa?

Szczerze mówiąc, przybysze nie pytają o to zbyt często. Zwykle mówią coś w stylu: „Którędy do, no wie pan, do… hm… wie pan, młode panienki, jasne?”.

Ale gdyby zaczęli choć przez chwilę do myślenia używać mózgu, właśnie o to by zapytali.


* * *

Patrycjusz Ankh-Morpork siedział na swym prostym krześle z dziwnym promiennym uśmiechem zapracowanego człowieka, który po ciężkim dniu znajduje w terminarzu notatkę: „7.00-7.05. Bądź wesoły, spokojny i uprzejmy”.

— Cóż, bardzo się zmartwiłem, kiedy otrzymałem pański list, kapitanie…

— Tak jest — odparł Vimes z miną drewnianą jak skład mebli.

— Proszę usiąść, kapitanie.

— Tak jest. — Vimes stał nadal. To była kwestia godności.

— Ale doskonale rozumiem, oczywiście. Wiejskie posiadłości Ramkinów są bardzo rozległe, o ile się orientuję. Jestem przekonany, że lady Ramkin będzie wdzięczna za pomoc pańskiej silnej prawicy.

— Tak jest. — Kapitan Vimes w obecności władcy miasta zawsze kierował spojrzenie w punkt o stopę powyżej i sześć cali w lewo od jego głowy.

— Naturalnie, będzie pan również bardzo bogatym człowiekiem, kapitanie.

— Tak jest.

— Mam nadzieję, że dobrze pan to sobie przemyślał. Czekają pana nowe obowiązki.

— Tak jest.

Patrycjusz uświadomił sobie nagle, że sam dba o obie strony konwersacji. Przerzucił papiery na biurku.

— Ma się rozumieć, będę musiał mianować nowego oficera nocnej straży — stwierdził. — Ma pan jakieś sugestie, kapitanie?

Zdawało się, że Vimes sfruwa z obłoku, jaki otulał przed chwilą jego umysł. Wreszcie chodziło o strażniczą robotę.

— W każdym razie nie Fred Colon. On jest urodzonym sierżantem…


* * *

Sierżant Colon ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork (nocna zmiana) spojrzał na promienne twarze nowych rekrutów. Westchnął. Przypomniał sobie swój pierwszy dzień. Starego sierżanta Wimblera… Co za drań! Ciął językiem jak pejczem. Gdyby dożył i zobaczył…

Jak to nazwali? Rekrutacja afirmatywna czy jakoś tak. Krzemowa Liga Walki ze Zniesławieniem nachodziła patrycjusza tak długo, że w końcu…

— Spróbujcie jeszcze raz, młodszy funkcjonariuszu Detrytus — powiedział Colon. — Sztuczka polega na tym, że zatrzymujecie rękę tuż nad uchem. No już, wstańcie z podłogi i spróbujcie znowu zasalutować. A teraz… Młodszy funkcjonariusz Cuddy?

— Tutaj!

— Gdzie?

— Przed panem, sierżancie.

Colon spojrzał w dół i cofnął się o krok. Wypukła krzywizna jego bardziej niż godziwego brzucha usunęła się, odsłaniając skierowaną ku górze twarz młodszego funkcjonariusza Cuddy’ego, z przyjazną, inteligentną miną i jednym szklanym okiem.

— Aha. Rzeczywiście.

— Jestem wyższy, niż wyglądam.

O bogowie, pomyślał smętnie sierżant Colon. Dodać by ich do siebie i podzielić na pól, toby się dostało dwóch normalnych ludzi, tyle że normalni ludzie nie wstępują do straży. Troll i krasnolud. To zresztą jeszcze nie jest najgorsze…


* * *

Vimes zabębnił palcami o blat.

— A zatem nie Colon — rzekł. — Zresztą nie jest już taki młody. Pora, żeby został na komendzie i zajął się papierkową robotą. Poza tym i tak sporo mu dołożyliśmy.

— Sierżant Colon zawsze lubił dokładki, o ile wiem — zauważył patrycjusz.

— Miałem na myśli pracę z nowymi rekrutami — wyjaśnił Vimes. — Pamięta pan?

To ci, których kazał mi pan przyjąć, dodał już w myślach. Oczywiście, nie trafili na dzienną rotę. A ci dranie z gwardii pałacowej też nie chcieli ich u siebie. Nie, poślijcie ich do nocnej straży, bo ona i tak się nie liczy, więc nikt ich nie zobaczy. W każdym razie nikt ważny.

Vimes ustąpił tylko dlatego, że już niedługo miał to być problem kogoś innego. Nie chodzi o to, że był gatunkistą, przekonywał sam siebie. Ale straż to praca dla ludzi.

— A może kapral Nobbs? — spytał Patrycjusz.

— Nobby?

Równocześnie przywołali przed oczy wizerunek kaprala Nobbsa.

— Nie.

— Nie.

— Jest też, oczywiście… — patrycjusz uśmiechnął się lekko — … kapral Marchewa. Wspaniały młody człowiek. Jak rozumiem, jest już dosyć znany.

— To… prawda — przyznał Vimes.

— Może więc możliwość dalszego awansu? Będę wdzięczny za radę.

Vimes wyobraził sobie kaprala Marchewę…


* * *

— To — rzekł Marchewa — jest Brama Osiowa. Do całego miasta. Jej właśnie strzeżemy.

— Przed czym? — spytała młodsza funkcjonariusz Angua, ostatnia z nowych rekrutów.

— No wiesz. Barbarzyńskie hordy, wojownicze plemiona, bandyckie armie… Takie rzeczy.

— Jak to? My sami?

— My? Ależ nie! — Marchewa roześmiał się głośno. — To by przecież było niemądre. Nie. Jeśli zobaczysz coś w tym rodzaju, zadzwonisz swoim dzwonkiem, jak najgłośniej potrafisz.

— I co się wtedy stanie?

— Sierżant Colon, Nobby i cała reszta przybiegną jak najszybciej. Funkcjonariusz Angua zbadała wzrokiem zamglony horyzont.

I uśmiechnęła się.

Marchewa oblał się rumieńcem.

Funkcjonariusz Angua opanowała salutowanie już przy pierwszej próbie. Nie nosiła na razie kompletnego munduru — i nie będzie, dopóki ktoś nie zaniesie jej… no, co tu ukrywać, napierśnika do starego płatnerza Remitta, żeby wyklepał solidnie tutaj i tutaj. I żaden hełm na świecie nie zdołałby przykryć tej masy popielato-blond włosów. Co prawda Marchewie przyszło do głowy, że Angua wcale tego wszystkiego nie potrzebuje. Ludzie i tak będą ustawiać się w kolejce, żeby dać się zaaresztować.

— Co będziemy teraz robić? — zapytała.

— Przejdziemy się z powrotem na komendę — wyjaśnił Marchewa. — Sierżant Colon będzie pewnie czytał wieczorny raport.

„Przechadzanie się” opanowała także. Był to specjalny krok, opracowany przez funkcjonariuszy na patrolach w całym multiwersum: lekkie uniesienie podbicia, ostrożne machnięcie nogą — krok marszowy, który można utrzymywać godzina po godzinie, ulica po ulicy. Młodszy funkcjonariusz Detrytus nie zacznie nauki „przechadzania się” jeszcze przez dłuższy czas, a przynajmniej dopóki przy salutowaniu nie przestanie powalać sam siebie na ulicę.

— Sierżant Colon — powtórzyła Angua — to ten gruby?

— Zgadza się.

— Dlaczego chodzi z tą małpiatką?

— Hm — mruknął kapral Marchewa. — Wydaje mi się, że masz na myśli kaprala Nobbsa.

— Jest człowiekiem? Przecież ma twarz jak te łamigłówki „Połącz punkty”.

— Ma, biedaczysko, spory zbiór wągrów. Robi z nimi różne sztuczki. Nigdy nie stawaj między nim a lustrem.

Niewielu ludzi spacerowało o tej porze po ulicach. Było za gorąco, nawet jak na lato w Ankh-Morpork. Żar promieniował z każdej powierzchni. Rzeka po dnie swego koryta wlokła się smętnie niczym student około pierwszej w nocy. Ludzie niemający pilnych spraw czekali w piwnicach i wychodzili jedynie po zmroku.

Marchewa sunął po przypiekanych ulicach z miną właściciela oraz lekką patyną uczciwego potu. Od czasu do czasu wymieniał z kimś powitanie. Wszyscy znali Marchewę. Był łatwo rozpoznawalny. Nikt poza nim nie miał dwóch metrów wzrostu i płomiennie rudych włosów. Poza tym szedł tak, jakby do niego należało miasto.

— A kim był ten z granitową twarzą, co go widziałam na komendzie? — wypytywała Angua, kiedy przechodzili przez Broad-Way.

— To troll Detrytus — wyjaśnił Marchewa. — Kiedyś był trochę przestępcą, ale teraz zaleca się do Ruby i musi…

— Nie. Pytam o człowieka — wyjaśniła Angua, odkrywając, jak już wiele osób przed nią, że Marchewa ma niejakie problemy z metaforami. — Twarz zachmu… jak u kogoś głęboko rozczarowanego.

— Och, to kapitan Vimes. Ale wydaje mi się, że on nigdy nie był zaczarowany. Odchodzi pod koniec tygodnia i żeni się.

— Nie wygląda na szczęśliwego.

— Trudno powiedzieć.

— Nie przypuszczam, żeby lubił nowych rekrutów.

Kolejną cechą kaprala Marchewy była jego niezdolność do kłamstwa.

— Rzeczywiście, niezbyt lubi trolle. Kiedy się dowiedział, że ma dać ogłoszenie o poszukiwaniu rekruta trolla, przez cały dzień nie odezwał się ani słowem. Potem musieliśmy przyjąć krasnoluda; inaczej byłyby kłopoty. Ja też jestem krasnoludem, ale tutejsze chyba mi nie wierzą.

— Co ty powiesz? — Angua uniosła głowę, żeby mu się przyjrzeć.

— Matka urodziła mnie przez adopcję.

— Aha. Ale przecież ja nie jestem trollem ani krasnoludem — zauważyła słodko Angua.

— Nie, ale jesteś ko… Zatrzymała się w miejscu.

— I o to chodzi? Wielcy bogowie! Żyjemy przecież w Wieku Nietoperza. Czy on naprawdę myśli w taki sposób?

— Jest trochę staromodny…

— Raczej zakrzepły.

— Patrycjusz uznał, że powinniśmy mieć reprezentantów wszystkich grup mniejszościowych.

— Grup mniejszościowych?

— Przykro mi. Zresztą zostało mu jeszcze tylko parę dni…

Z drugiej strony ulicy zabrzmiał trzask łamanego drewna. Odwrócili się oboje akurat w chwili, gdy jakaś postać wypadła z tawerny i pomknęła ulicą jak zając, ścigana — przynajmniej przez kilka pierwszych kroków — przez grubego mężczyznę w fartuchu.

— Stój! Stój! Złodziej bez licencji!

— Aha — rzeki z naciskiem Marchewa. Przeszedł przez ulicę. Angua maszerowała za nim, a gruby mężczyzna zwolnił do truchtu. — Dzień dobry, panie Flannel. Jakieś kłopoty?

— Zabrał mi siedem dolarów, a nawet nie zauważyłem złodziejskiej licencji! — poskarżył się pan Flannel. — Co macie zamiar zrobić? Płacę podatki!

— Już za chwilę podejmiemy nieustępliwy pościg — zapewnił spokojnie Marchewa i sięgnął po notes. — Siedem dolarów, tak?

— Co najmniej czternaście.

Pan Flannel wzrokiem zmierzył Anguę od stóp do głów. Mężczyźni rzadko kiedy rezygnowali z takiej okazji.

— Dlaczego ona nosi hełm? — zapytał.

— To nowy rekrut, panie Flannel.

Angua uśmiechnęła się promiennie. Pan Flannel cofnął się o krok.

— Przecież jest…

— Musimy iść z duchem czasu, panie Flannel — wyjaśnił Marchewa, chowając notes.

Pan Flannel z pewnym wysiłkiem wrócił myślami do ważniejszych spraw.

— A tymczasem ucieka gdzieś osiemnaście dolarów, których już pewnie nie zobaczę — rzekł ostrym tonem.

— Ależ nil desperandum, panie Flannel, nil desperandum. Chodźmy, młodsza funkcjonariusz Angua. Podejmiemy śledztwo.

Odeszli. Flannel spoglądał za nimi z otwartymi ustami.

— Nie zapomnijcie o moich dwudziestu pięciu dolarach! — krzyknął jeszcze.

— Nie masz zamiaru gonić tego człowieka? — spytała Angua, podbiegając, żeby dotrzymać kroku Marchewie.

— Nie warto — odparł i skręcił w boczną alejkę, tak wąską, że prawie niewidoczną. Szedł dalej między wilgotnymi, porośniętymi mchem ścianami, w głębokim cieniu. — To ciekawe — dodał. — Niewielu ludzi wie, założę się, że można dotrzeć z Broad-Wayu prosto na Zefir. Zapytaj kogokolwiek. Powie, że nie przedostaniesz się z drugiego końca Zaułka Koszuli. Ale to możliwe, ponieważ wystarczy przejść przez Mormius, potem przecisnąć się między tymi tutaj słupkami na Aleję Borborygmiczną… dobre żelazo, trzeba przyznać… i już jesteśmy na Wcześniejszej…

Podszedł do wylotu alejki i zaczął nasłuchiwać.

— Na co czekamy? — zainteresowała się Angua.

Zabrzmiał tupot biegnących stóp. Marchewa oparł się o ścianę i wystawił rękę na ulicę Zefir. Rozległ się głuchy stuk, a ramię Marchewy nie przesunęło się nawet o cal. To musiało przypominać zderzenie ze stalowym dźwigarem.

Przyjrzeli się nieprzytomnemu na bruku. Srebrne dolary potoczyły się po kamieniach.

— Ojojoj — westchnął Marchewa. — Biedny Tuiteraz. Przecież obiecał mi, że da spokój. No trudno…

Chwycił leżącego za nogę.

— Ile pieniędzy? — zapytał.

— Chyba trzy dolary — odparła Angua.

— Dobra robota. Zgadza się co do pensa.

— Nie, oberżysta mówił…

— Wracamy na komendę. Idziemy, Tuiteraz. To twój szczęśliwy dzień.

— Dlaczego szczęśliwy? Przecież został schwytany.

— Tak. Przez nas. Gildia Złodziei nie dorwała go pierwsza. Oni nie są tacy delikatni jak my.

Głowa Tuiteraz podskakiwała na kamieniach.

— Zwinął trzy dolary i zaraz pobiegł do domu — westchnął Marchewa. — Cały Tuiteraz. Najgorszy złodziej na świecie.

— Ale mówiłeś, że Gildia Złodziei…

— Kiedy popracujesz jakiś czas, zrozumiesz, jak to wszystko działa. — Głowa Tuiteraz odbiła się od krawężnika. — W końcu — dodał Marchewa — rzeczywiście działa. Zdziwisz się. Wszystko działa. Wolałbym, żeby nie działało. Ale działa.


* * *

W czasie kiedy Tuiteraz doznawał lekkich wstrząsów w drodze do bezpiecznego aresztu, ginął klaun. Szedł sobie alejką, swobodny i pewny siebie jak człowiek, który w pełni spłacił ten rok u Gildii Złodziei. I nagle stanęła przed nim zakapturzona postać.

— Fasollo?

— O, to ty… Edward, prawda? Postać zawahała się.

— Właśnie wracałem do gildii — wyjaśnił Fasollo. Zakapturzona postać skinęła głową.

— Dobrze się czujesz? — spytał Fasollo.

— P-rzykro mi — oświadczyła postać. — Ale to dla dobra miasta. Nic osobistego.

Przeszła za plecy klauna. Fasollo poczuł chrupnięcie, a później jego osobisty wszechświat nagle się wyłączył.

Potem Fasollo usiadł.

— Au — powiedział. — To bolą… Ale wcale nie bolało.

Edward d’Eath spoglądał na niego z góry przerażonym wzrokiem.

— Oj… Nie chciałem uderzyć cię tak mocno! Chciałem tylko usunąć cię z drogi!

— A dlaczego w ogóle musiałeś mnie uderzyć?

I wtedy Fasollo doznał wrażenia, że Edward nie patrzy właściwie na niego i z pewnością nie do niego mówi.

Spuścił wzrok i ogarnęło go dziwne uczucie, znane tylko niedawno zmarłym — groza, gdy patrzył na to, co leżało przed nim, a zaraz potem niepokojące pytanie: kto właściwie patrzy?

PRZYCHODZI ŚMIERĆ DO LEKARZA…

Uniósł głowę.

— A lekarz pyta… — podjął.

Chłód przeszył powietrze. Fasollo czekał. Edward gorączkowo poklepywał jego twarz… to, co jeszcze niedawno było jego twarzą.

MOŻE… CZYMOGLIBYŚMY ZACZĄĆ OD POCZĄTKU? JAKOŚ NIE UMIEM ZAŁAPAĆ, O CO W TYM CHODZI.

— Słucham?

— Przep-raszam! — jęczał Edward. — Chciałem jak najlepiej. Fasollo przyglądał się, jak morderca odciąga jego ciało… Nie, odciąga ciało.

— Nic osobistego, powiedział — wymruczał pod nosem. — Miło, że to nic osobistego. Byłoby mi naprawdę przykro, gdyby mnie zabił z powodów osobistych.

CHODZI O TO, ŻE NIEDAWNO ZASUGEROWANO MI, BYM ZACHOWYWAŁ SIĘ BARDZIEJ DELIKATNIE.

— Ale dlaczego? Myślałem, że całkiem dobrze się dogadujemy. W moim fachu trudno znaleźć przyjaciół. W twoim też, jak przypuszczam.

STARAJ SIĘ PRZEKAZAĆ IM TO ŁAGODNIE, O TO CHODZI.

— W jednej chwili człowiek idzie sobie spokojnie, a w następnej jest już martwy. Dlaczego?

POMYŚL, ŻE JESTEŚ RACZEJ… WYMIAROWO UPOŚLEDZONY.

Cień klauna Fasollo zwrócił się do Śmierci.

— O czym ty gadasz?

JESTEŚ MARTWY.

— Tak, wiem. — Fasollo rozluźnił się i przestał zbyt intensywnie myśleć o coraz bardziej nieważnym świecie. Śmierć przekonał się, że ludzie często tak robią, kiedy się otrząsną z początkowego szoku. W końcu najgorsze mieli już za sobą… przy odrobinie szczęścia.

GDYBYŚ ZECHCIAŁ PÓJŚĆ TERAZ ZA MNĄ…

— Czy będą tam torty? Czerwone nosy? Żonglerka? Czy są szansę na za szerokie spodnie?

NIE.

Fasollo niemal całe swoje krótkie życie przeżył jako klaun. Uśmiechnął się posępnie pod makijażem.

— To mi się podoba.


* * *

Spotkanie Vimesa z patrycjuszem skończyło się tak, jak często takie rozmowy — gość wyszedł z niejasnym, ale dokuczliwym wrażeniem, że ledwie udało mu się ujść z życiem.

Vimes powlókł się więc na spotkanie z narzeczoną. Wiedział, gdzie może ją znaleźć.

Napis nabazgrany w poprzek podwójnych wrót przy ulicy Morficznej głosił: „Tu żyją smoki”.

Mosiężna tabliczka obok wrót głosiła: „Słoneczne Schronisko dla Chorych Smoków”.

Obok stał mały, pusty w środku i żałosny smok z papier-mâché. Trzymał przykutą ciężkim łańcuchem do muru skarbonkę z napisem: „Nie pozwól, by zgasł mój płomień”.

Tutaj właśnie lady Sybil Ramkin spędzała prawie całe dnie.

Była, jak poinformowano Vimesa, najbogatszą kobietą w Ankh-Morpork. Właściwie to była bogatsza niż wszystkie inne kobiety w Ankh-Morpork zlane — gdyby to było możliwe — w jedną.

To będzie dziwaczny ślub, mówili ludzie. Vimes traktował osoby o wyższej pozycji towarzyskiej z ledwie skrywanym niesmakiem, ponieważ kobiety powodowały u niego ból głowy, a mężczyźni świerzbienie pięści. Natomiast Sybil Ramkin pochodziła z jednej z najstarszych rodzin w Ankh. Ale los rzucił ich razem niczym wir wodny dwie gałązki, poddali się więc temu, co nieuniknione.

Sam Vimes w dzieciństwie wierzył, że bardzo bogaci jadają ze złotych talerzy i żyją w marmurowych domach. Teraz nauczył się czegoś nowego: ci bardzo, bardzo bogaci mogą sobie pozwolić na ubóstwo. Sybil Ramkin żyła w nędzy, dostępnej tylko bogaczom — w biedzie, do której podchodzili z przeciwnej strony. Kobiety, którym zwyczajnie dobrze się powodziło, oszczędzały i kupowały suknie zdobione koronką i perłami; lady Ramkin była tak bogata, że mogła sobie pozwolić na chodzenie w gumowych butach i tweedowej spódnicy, która należała do jej matki. Była tak bogata, że stacją było na żywienie się sucharkami i kanapkami z serem. Tak bogata, że korzystała tylko z trzech pokojów w trzydziestoczteropokojowej rezydencji; w pozostałych stały bardzo drogie i bardzo stare meble osłonięte pokrowcami od kurzu.

Powodem, dla którego bogacze są tacy bogaci, rozumował Vimes, jest to, że mogą wydawać mniej pieniędzy.

Weźmy na przykład buty. Vimes zarabiał trzydzieści osiem dolarów miesięcznie, nie licząc dodatków. Porządna para skórzanych butów kosztowała pięćdziesiąt dolarów. Ale para butów, na jaką mógł sobie pozwolić — całkiem przyzwoita na jeden czy dwa sezony, bo potem zupełnie przetarła się tektura, przeciekająca jak demony, to koszt około dziesięciu dolarów. Takie właśnie buty zawsze kupował Vimes i nosił je, aż podeszwy były tak cienkie, że w mgliste noce po kamieniach bruku poznawał, gdzie w Ankh-Morpork się znajduje.

Jednak dobre buty wytrzymywały lata, długie lata. Bogatego stać na wydanie pięćdziesięciu dolarów na parę butów, w których po dziesięciu latach wciąż będzie miał suche nogi. Tymczasem biedak, którego stać tylko na tanie buty, wyda w tym czasie sto dolarów — a nogi i tak stale będzie miał przemoczone.

To właśnie kapitan Vimes nazywał obuwniczą teorią niesprawiedliwości społecznej.

W dodatku Sybil Ramkin rzadko w ogóle musiała coś kupować. Rezydencja była pełna ciężkich, solidnych mebli kupionych przez jej przodków. Nigdy się nie zużywały. Miała całe skrzynie biżuterii, która jakoś tak się nazbierała przez wieki. Vimes widział piwnicę z winem, w której cały regiment speleologów mógłby pić tak długo, aż przestałoby im przeszkadzać, że zaginęli bez śladu.

Lady Sybil Ramkin mogła żyć wygodnie z dnia na dzień, wydając — jak oceniał Vimes — połowę tego co on. Ale o wiele więcej wydawała na smoki.

Słoneczne Schronisko dla Smoków miało bardzo, ale to bardzo grube mury i bardzo, ale to bardzo lekki dach — architektoniczne dziwactwo, normalnie spotykane tylko w fabrykach fajerwerków.

To dlatego, że naturalnym stanem pospolitego smoka bagiennego jest chroniczna choroba, a naturalnym stanem chorego smoka jest rozsmarowanie się na ścianach, podłodze i suficie pomieszczenia, w którym akurat przebywał. Smok bagienny to fatalnie zorganizowany, ryzykownie niestabilny zakład chemiczny, o jeden krok od katastrofy. Całkiem mały krok.

Istnieją teorie, że zwyczaj wybuchania w chwili gniewu, podniecenia, strachu czy zwyczajnej nudy to wykształcona ewolucyjnie cecha, zwiększająca szansę przetrwania[3] — metodą odstraszania drapieżników. Zjedz smoka, głosi płynąca z niej nauka, a będziesz miał taką niestrawność, do której opisu odpowiednim terminem jest „promień rażenia”.

Dlatego Vimes bardzo ostrożnie pchnął drzwi. Owionął go zapach smoków. Był to zapach niezwykły, nawet jak na standardy Ankh-Morpork — Vimesowi kojarzył się ze stawem, gdzie przez kilka łat zatapiano odpady chemiczne, a potem go osuszono.

Małe smoki świstały i skamlały na niego ze swoich boksów po obu stronach przejścia. Kilka podekscytowanych strug ognia przypaliło mu włoski na nagich łydkach.

Znalazł Sybil Ramkin w towarzystwie kilku młodych, ubranych w spodnie kobiet, które pomagały jej prowadzić schronisko. Zwykle miały na imię Sara albo Emma i dla Vimesa wyglądały identycznie. W tej chwili walczyły z czymś, co wyglądało na rozzłoszczony worek.

Kiedy się zbliżył, Sybil podniosła głowę.

— O, jest Sam — powiedziała. — Przytrzymaj naszego baranka.

Wciśnięto mu worek do rąk. W tej samej chwili szpon rozciął materiał i drapnął o półpancerz w entuzjastycznej próbie wyprucia Vimesowi flaków. Ostrouchy łeb wysunął się z drugiego końca, para lśniących czerwienią oczu na moment skupiła na nim wzrok, zębata paszcza rozwarła się i dmuchnęła cuchnącym oparem.

Lady Ramkin tryumfalnie chwyciła dolną szczękę małego smoka, a drugą rękę aż po łokieć wcisnęła mu do gardła.

— Mam cię! — Spojrzała na Vimesa, wciąż nieruchomego z zaskoczenia. — Ten mały diabeł nie chce połknąć swojej wapiennej tabletki. Łykaj! No, łykaj! O właśnie! Grzeczny maluch. Możesz go już puścić.

Worek wysunął się z rąk Vimesa.

— Paskudny przypadek kolki bezogniowej — wyjaśniła lady Ramkin. — Mam nadzieję, że zdążyłyśmy na czas.

Smok rozpruł worek i rozejrzał się za czymś, co mógłby spopielić. Wszyscy starali się zejść mu z pola widzenia.

Potem zrobił zeza i czknął. Wapienna tabletka stuknęła o ścianę.

— Wszyscy padnij!

Skoczyli za osłony, jakich mogły im dostarczyć koryto z wodą i stos cegieł.

Smok znowu czknął i spojrzał zdumiony.

Po czym eksplodował. Kiedy dym się rozwiał, wystawili zza osłon głowy i zobaczyli smętny, nieduży krater.

Lady Ramkin wyjęła z kieszeni skórzanego kombinezonu chusteczkę i wytarła nos.

— Biedny głuptas… — Westchnęła. — No cóż… Jak się masz, Sam? Rozmawiałeś z Havelockiem?

Vimes przytaknął. Nigdy w życiu, uznał, nie przyzwyczai się do myśli, że patrycjusz Ankh-Morpork ma jakieś imię albo że ktokolwiek może go znać tak dobrze, by się do niego tym imieniem zwracać.

— Zastanawiałem się nad jutrzejszym bankietem — oznajmił z desperacją. — Wiesz, naprawdę nie wydaje mi się, żebym mógł…

— Bądź rozsądny — przerwała mu lady Ramkin. — Spodoba ci się. Najwyższa pora, żebyś zaczął spotykać Odpowiednich Ludzi. Sam wiesz.

Żałośnie pokiwał głową.

— W takim razie czekamy na ciebie w domu koło ósmej — rzekła. — I nie rób takiej miny. To ci bardzo pomoże. Jesteś za dobry, żeby po całych nocach włóczyć się po ciemnych, wilgotnych zaułkach. Czas, żebyś wszedł w wielki świat.

Vimes miał ochotę odpowiedzieć, że lubi włóczyć się po ciemnych i wilgotnych zaułkach, ale uznał, że to nie ma sensu. Aż tak tego nie lubił. Po prostu zawsze się tym zajmował. Myślał o swojej odznace tak samo jak o swoim nosie. Nie to, że ją lubił albo jej nienawidził. Zwyczajnie — to była jego odznaka.

— Uciekaj teraz. Zobaczysz, będzie świetnie. Masz chusteczkę? Vimes wpadł w panikę.

— Co?

— Daj. — Podsunęła mu swoją do ust. — Popluj — nakazała.

Po czym starła mu brud z twarzy. Któraś Wymienna Emma zachichotała ledwie dosłyszalnie. Lady Ramkin nie zwróciła na to uwagi.

— Dobrze — stwierdziła. — Już lepiej. Teraz idź i dopilnuj, żeby ulice były dla nas bezpieczne. A jeśli chcesz naprawdę się na coś przydać, to poszukaj Chubby’ego.

— Chubby’ego?

— Wczorajszej nocy zniknął z boksu.

— Smoka?

Vimes jęknął i sięgnął do kieszeni po tanie cygaro. Smoki bagienne zaczynały być utrapieniem w mieście. Lady Ramkin bardzo to irytowało. Ludzie kupowali je, kiedy miały sześć cali długości i służyły jako przymilny przyrząd do rozpalania ognia, a potem, kiedy przypalały meble i zostawiały żrące dziury w dywanach, podłogach i sklepieniach piwnic pod spodem, wyrzucali je na ulicę, żeby same się o siebie troszczyły.

— Uratowaliśmy go od kowala przy Łatwej — wyjaśniła lady Ramkin. — Powiedziałam: „Mój dobry człowieku, możesz przecież używać paleniska, tak jak wszyscy”. Biedne maleństwo.

— Chubby — powtórzył Vimes. — Ktoś ma ogień?

— Nosi niebieską obrożę — dodała lady Ramkin. — Tak, oczywiście.

— Pójdzie za tobą jak baranek, jeśli pomyśli, że masz węglowe ciasteczko.

— Rozumiem. — Vimes poklepał się po kieszeniach.

— W tym upale są trochę pobudzone.

Vimes sięgnął do zagrody pisklaków. Wybrał jednego, który w podnieceniu machał krótkimi skrzydłami i dmuchnął strużką błękitnego ognia. Vimes zaciągnął się szybko.

— Sam, naprawdę wolałabym, żebyś tego nie robił.

— Przepraszam.

— I gdybyś polecił młodemu Marchewie i temu przemiłemu kapralowi Nobbsowi, żeby mieli oko na…

— Żaden kłopot.

Z jakiegoś nieznanego powodu lady Ramkin, pod każdym innym względem bystra i rozsądna, uparcie uznawała kaprala Nobbsa za bezczelnego, lecz sympatycznego łobuza. Dla Sama Vimesa była to nierozwiązalna zagadka. Pewnie chodzi o to, że przeciwieństwa się przyciągają. Ramkinowie mieli pochodzenie wyższe niż spacer po szczytach, podczas gdy kapral Nobbs w ewolucyjnej rozgrywce został zdyskwalifikowany za faule.

Kiedy Vimes szedł potem ulicą w swojej starej skórzanej tunice i zardzewiałej kolczudze, a bruk wyczuwany przez wytarte podeszwy butów mówił mu, że jest w Akrowym Zaułku, nikt by nie uwierzył, że oto idzie człowiek, który już niedługo ma poślubić najbogatszą kobietę w Ankh-Morpork.


* * *

Chubby nie był szczęśliwym smokiem. Tęsknił za kuźnią. Całkiem mu się tam podobało. Miał tyle węgla, ile mógł zjeść, a kowal nie był człowiekiem okrutnym. Chubby niewiele pragnął od życia i dostawał to.

Potem przyszła ta wielka kobieta i wsadziła go do zagrody. Dookoła były też inne smoki. Chubby niespecjalnie lubił inne smoki. I ludzie dawali mu nieznajomy węgiel.

Właściwie to nawet był zadowolony, kiedy ktoś nocą go stamtąd zabrał. Myślał, że wraca do kowala.

Teraz zaczynał sobie uświadamiać, że stanie się inaczej. Siedział w skrzynce, obijał się o ścianki i zaczynał odczuwać irytację…


* * *

Sierżant Colon wachlował się kartką z notesu, spoglądając ponuro na zebranych strażników. Odchrząknął. — No dobra, chłopcy — powiedział. — Siadać.

— Już siedzimy, Fred — odpowiedział kapral Nobbs.

— Dla ciebie jestem sierżantem, Nobby.

— A w ogóle to po co mamy siedzieć? Kiedyś tego nie było. Czuję się jak głupek, kiedy tak siedzę i słucham, jak nawijasz o…

— Teraz, kiedy jest nas więcej, trzeba załatwiać sprawy jak należy — przypomniał koledze sierżant Colon. — Jasne! Ehem… jasne? Dobrze. Dzisiaj witamy w naszych szeregach młodszego funkcjonariusza Detrytusa… nie salutować!… Młodszego funkcjonariusza Cuddy’ego i młodszą funkcjonariusz Anguę. Mam nadzieję, że wasza służba będzie… Co tam macie, Cuddy?

— Ja? — zdziwił się Cuddy z niewinną miną.

— Trudno mi nie zauważyć, że wciąż trzymacie coś, co mi wygląda na dwuostrzowy topór do rzutów, mimo że tłumaczyłem przecież, co mówi regulamin Straży Miejskiej.

— Broń etniczna, sierżancie? — zasugerował z nadzieją Cuddy.

— Możecie ją trzymać w szafce. Strażnicy noszą miecz, krótki, jedna sztuka, i pałkę, jedna sztuka.

Z wyjątkiem Detrytusa, dodał w myślach. Po pierwsze dlatego, że nawet najdłuższy miecz wygląda w łapskach trolla jak wykałaczka. A po drugie, dopóki nie nauczy się salutować, Colon nie chciał ryzykować, że funkcjonariusz Straży Miejskiej przybije sobie własną rękę do własnego ucha. Detrytus będzie nosił pałkę i koniec. I tak zresztą pewnie zatłucze sam siebie na śmierć.

Trolle i krasnoludy… Krasnoludy i trolle… Czym sobie na to zasłużył, w swoim wieku? A to jeszcze nie jest najgorsze.

Odchrząknął znowu. Kiedy czytał z kartki, mówił śpiewnym głosem człowieka, który wystąpień publicznych uczył się w szkole.

— Dobrze — powtórzył znowu, odrobinę niepewnie. — No tak. Mam tu napisane…

— Sierżancie…

— O co… A, to wy, kapralu Marchewa. Słucham.

— Czy nie zapomniał pan o czymś, sierżancie?

— Nie wiem — odparł czujnie Colon. — A zapomniałem?

— Chodzi o rekrutów, sierżancie. O coś, co powinni przyjąć — podpowiadał Marchewa.

Colon potarł z roztargnieniem nos. Chwileczkę… Dostali zgodnie z regulaminem i za pokwitowaniem kolczugę jedną, hełm jeden, żelazno-miedziany, półpancerz jeden, żelazny (z wyjątkiem młodszej funkcjonariusz Anguy, której trzeba sprzęt specjalnie dopasować, i młodszego funkcjonariusza Detrytusa, który pokwitował odbiór prowizorycznie dostosowanej zbroi, przeznaczonej kiedyś dla słonia bojowego), pałkę jedną, dębową, pikę lub halabardę alarmową jedną, kuszę jedną, klepsydrę jedną, miecz krótki jeden (oprócz młodszego funkcjonariusza Detrytusa) oraz odznakę jedną, urzędową, Straży Miejskiej, miedzianą.

— Chyba przyjęli już wszystko, Marchewa — stwierdził. — Za pokwitowaniem. Nawet Detrytus znalazł kogoś, kto postawił za niego krzyżyk.

— Powinni przyjąć zobowiązanie. Klątwę znaczy, sierżancie.

— Aha. No tak. Powinni?

— Tak, sierżancie. Takie jest prawo.

Sierżant Colon wyraźnie się stropił. Pewnie rzeczywiście było takie prawo. Marchewa lepiej się w tym wszystkim orientował. Prawa Ankh-Morpork znał na pamięć. Był pod tym względem absolutnie wyjątkowy. Colon pamiętał tylko, że on sam nie przyjmował żadnych zobowiązań. Co do Nobby’ego, to klątwy przychodziły mu dość łatwo, a w sytuacjach szczególnie uroczystych ograniczał się do „niech demon porwie takie zabawy”.

— No dobra — zgodził się w końcu. — Wszyscy macie przyjąć klątwę i… tego… Kapral Marchewa wyjaśni wam jak. A czy ty, no, ty przyjmowałeś, kiedy do nas przyszedłeś, Marchewa?

— Oczywiście, sierżancie. Tylko nikt tego nie żądał, więc złożyłem klątwę sam sobie, tak po cichu.

— Tak? Aha. No to prowadź.

Marchewa wstał i zdjął hełm. Przygładził włosy. Uniósł prawą dłoń.

— Wy też podnieście prawe ręce — polecił. — Ehm… Funkcjonariuszu Detrytus, to ta bliższa funkcjonariusz Anguy. Powtarzajcie za mną…

Przymknął oczy i poruszył wargami, jak gdyby odczytywał coś zapisanego wewnątrz czaszki.

— Ja przecinek nawias kwadratowy imię rekruta zamknąć nawias przecinek…

Skinął na pozostałych.

— Powtarzajcie.

Zaczęli chórem. Angua usiłowała się nie roześmiać.

— …uroczyście przysięgam na nawias kwadratowy bóstwo do wyboru rekruta zamknąć nawias przestrzegać Praw i Przepisów Porządkowych Miasta Ankh-Morpork przecinek nie zawieść publicznego zaufania i chronić poddanych Jego łamane Jej nawias kwadratowy niepotrzebne skreślić zamknąć nawias Wysokości nawias kwadratowy imię panującego Monarchy zamknąć nawias…

Angua usiłowała wpatrywać się nieruchomo w punkt powyżej ucha Marchewy. Na dodatek spokojny, monotonny głos Detrytusa był już o kilkanaście słów spóźniony.

— …bez trwogi przecinek korzyści ani dbałości o własne bezpieczeństwo średnik ścigać złoczyńców i osłaniać niewinnych przecinek a w razie konieczności własne życie złożyć dla wspomnianej Sprawy przecinek tak mi dopomóż nawias kwadratowy wyżej wymienione bóstwo zamknąć nawias kropka Bogowie chrońcie Króla łamane Królową nawias kwadratowy niepotrzebne skreślić zamknąć nawias kropka.

Angua dokończyła z ulgą i dopiero wtedy przyjrzała się twarzy Marchewy. Trudno było nie zauważyć, że po policzkach spływają mu prawdziwe łzy wzruszenia.

— Tego… bardzo dobrze. No to załatwione, dziękuję — rzekł po chwili sierżant Colon.

— …osła-niać nie-win-nych przeci-nek…

— Bez pośpiechu, Detrytus.

Sierżant odchrząknął i znowu zajrzał do notatek.

— Do rzeczy. Łapacz Hoskins znowu wyszedł z aresztu, więc uważajcie. Wiecie, jak się zachowuje, kiedy zacznie świętować. Ten przeklęty troll Węglarz pobił wczoraj cztery osoby…

— …dla wspom-nianej Spra-wy przeci-nek…

— Gdzie jest kapitan Vimes? — zainteresował się Nobby. — On powinien to prowadzić.

— Kapitan Vimes… porządkuje swoje sprawy — wyjaśnił Colon. — Nie tak łatwo nauczyć się cywilnego życia. No dobrze. — Znowu zajrzał do notatek, a potem na swoich ludzi. Ludzi… akurat!

Poruszył ustami, licząc w myślach. O tam, między Nobbym i funkcjonariuszem Cuddym, siedział niski, obszarpany człowieczek z brodą i włosami tak zapuszczonymi i splątanymi, że przypominał fretkę wyglądającą zza krzaka.

— …mi dopo-móż na-wias kwadratowy wy-żej wymie-ni-one bós-two zamk-nąć na-wias kro-pka.

— Nie, nie! — jęknął Colon. — Co tu robisz, Tuiteraz? Dziękuję, Detrytus… nie salutuj! Możesz usiąść.

— Pan Marchewa mnie przyprowadził — wyjaśnił Tuiteraz.

— Areszt zapobiegawczy, sierżancie — dodał Marchewa.

— Znowu? — Z gwoździa nad biurkiem Colon zdjął pęk kluczy i rzucił je złodziejowi. — Niech tam. Cela numer trzy. Weź klucze. Zawołamy, gdyby były potrzebne.

— Niezły z pana gość, sierżancie — rzucił jeszcze Tuiteraz, po czym ruszył po schodach do celi.

Colon pokręcił głową.

— Najgorszy złodziej na świecie — mruknął.

— Nie wyglądał na takiego sprytnego — zauważyła Angua.

— Nie, on jest najgorszy. Znaczy: niedobry w tym, co robi.

— Pamiętacie, kiedyś chciał się wspiąć aż do Dunmainfestin, żeby wykraść bogom Tajemnicę Ognia? — przypomniał Nobby.

— Powiedziałem mu wtedy: „Przecież ją mamy, Tuiteraz, mamy od tysięcy lat” — dodał Marchewa. — A on mi na to: „I dobrze, ma wartość muzealną”[4].

— Biedaczysko — westchnął Colon. — W porządku. Co tam jeszcze mamy… Słucham, Marchewa?

— Teraz powinni wziąć Królewskiego Szylinga, sierżancie — podpowiedział Marchewa.

— A tak, rzeczywiście. — Colon pogrzebał w kieszeni i wyjął trzy ankhmorporskie dolary rozmiaru cekinów, mające zawartość złota mniej więcej równą morskiej wodzie. Rzucił je po jednym w stronę rekrutów.

— To się nazywa Królewski Szyling — poinformował, zerkając na Marchewę. — Nie wiem czemu. Musicie takiego dostać, jak wstępujecie do straży. Regulamin, znaczy. Pokazuje, że wstąpiliście. — Przez moment był wyraźnie zakłopotany. Odchrząknął. — No to do rzeczy. Kupa kamul… grupa trolli — poprawił się szybko — urządza jakiś marsz ulicą Krótką. Młodszy funkcjonariusz Detrytus… Nie pozwólcie mu salutować! Dobrze. O co tam chodzi?

— Trollowy Nowy Rok — wyjaśnił Detrytus.

— Naprawdę? Musimy to zapamiętać. Mam tu jeszcze zapisane, że banda żwiroja… że odbywa się jakieś zgromadzenie krasnoludów czy coś w tym rodzaju…

— Rocznica bitwy w dolinie Koom — oznajmił funkcjonariusz Cuddy. — Wielkie zwycięstwo nad trollami. — Wyglądał na zadowolonego z siebie, o ile w ogóle można było coś dostrzec pod gęstą brodą.

— Tak? Ale z zasadzki — burknął Detrytus, spoglądając na niego ponuro.

— Jak to? Przecież to trolle…[5] — zaczął Cuddy.

— Cisza! — przerwał im Colon. — Tu stoi… tu stoi, że maszerują… stoi, że maszerują też ulicą Krótką. — Przewrócił kartkę. — Zgadza się?

— Trolle w jedną stronę, a krasnoludy w drugą — domyślił się Marchewa.

— Takiej parady nie wolno przegapić — mruknął Nobby.

— Coś z nią nie tak? — zdziwiła się Angua. Marchewa zamachał rękami.

— Ojej… Będzie strasznie. Musimy coś zrobić.

— Krasnoludy i trolle dogadują się jak drzewo i ogień — wtrącił Nobby. — Byłaś kiedyś w pożarze, panienko?

Czerwona zwykle twarz Golona przybrała barwę bladoróżową. Pospiesznie zapiął pas z mieczem i sięgnął po pałkę.

— Pamiętajcie — powiedział jeszcze. — Zachowajcie szczególną ostrożność.

— Akurat — burknął Nobby. — Szczególna ostrożność byłaby, gdybyśmy się nie ruszali z komendy.


* * *

Żeby zrozumieć, dlaczego krasnoludy i trolle tak się nie lubią, należy się cofnąć daleko w mroki historii. Można ich porównać do kredy i sera. To bardzo dobre porównanie — jedno jest organiczne, drugie nie, ale też trochę pachnie serem. Krasnoludy żyją z tego, że rozbijają kamienie zawierające cenne minerały, a oparte na krzemie formy życia, znane jako trolle, to w zasadzie kamienie zawierające cenne minerały. W warunkach naturalnych godziny dnia spędzają w uśpieniu, nieruchomo — a nie tak powinien się zachowywać kamień zawierający cenne minerały, kiedy w pobliżu są krasnoludy. Krasnoludy zaś nienawidzą trolli, ponieważ kiedy już się znajdzie interesującą żyłę cennego minerału, nie chciałoby się, żeby kamień nagle wstawał i wyrywał komuś rękę tylko dlatego, że ten ktoś akurat walnął go kilofem w ucho.

Między krasnoludami a trollami trwała permanentna międzygatunkowa wendeta i jak wszystkie porządne wendety nie potrzebowała już żadnych dodatkowych powodów. Wystarczy, że trwała od zawsze. Krasnoludy nienawidziły trolli, bo trolle nienawidziły krasnoludów. I odwrotnie.

Strażnicy przyczaili się w Zaułku Trzech Lamp, mniej więcej w połowie ulicy Krótkiej. Z dala dobiegały trzaski sztucznych ogni. Krasnoludy wystrzeliwały je, żeby odpędzić złe duchy kopalń. Trolle wypuszczały je, bo miały przyjemny smak.

— Nie rozumiem, czemu nie pozwolimy im rozstrzygnąć tego między sobą, a potem aresztować przegranych — odezwał się kapral Nobbs. — Zawsze tak robiliśmy.

— Patrycjusz się denerwuje z powodu rozruchów etnicznych — wyjaśnił smętnie sierżant Colon. — I robi się sarkastyczny.

Wpadła mu do głowy pewna myśl. Uśmiechnął się. — Masz jakiś pomysł, Marchewa?

I zaraz wpadła mu do głowy inna myśl. Marchewa był prostym chłopakiem.

— Kapralu Marchewa!

— Słucham, sierżancie.

— Załatwcie tę sprawę, dobrze?

Marchewa wyjrzał zza rogu na zbliżające się ściany trolli i krasnoludów. Już widzieli siebie nawzajem.

— Tak jest, sierżancie — powiedział. — Młodsi funkcjonariusze Cuddy i Detrytus… nie salutować! Pójdziecie ze mną.

— Nie możecie go tam posyłać! — wystraszyła się Angua. — To pewna śmierć!

— Ten chłopak ma poczucie obowiązku — stwierdził kapral Nobbs. Wyjął zza ucha niedopałek i zapalił zapałkę o podeszwę buta.

— Nie ma powodu do obaw, panienko — pocieszył Anguę Colon. — On…

— Młodsza funkcjonariusz — poprawiła go.

— Co?

— Młodsza funkcjonariusz — powtórzyła. — Nie „panienka”. Marchewa twierdzi, że kiedy jestem na służbie, seks dla mnie nie istnieje.

— Chodzi mi o to — powiedział szybko Colon przy akompaniamencie nerwowego kaszlu Nobby’ego — że nasz młody Marchewa ma krizmę. Całe mnóstwo.

— Krizmę?

— Mnóstwo.


* * *

Kołysanie ustało. Chubby był teraz naprawdę zły. Bardzo, ale to bardzo zły.

Coś zaszeleściło. Kawałek szmaty odsunął się na bok, a za nim, patrząc na Chubby’ego, stał inny smoczy samiec. Wyglądał na rozzłoszczonego. Chubby zareagował w jedyny znany sobie sposób.


* * *

Marchewa stanął na środku ulicy i skrzyżował ręce na piersi. Obaj nowi rekruci trzymali się za jego plecami, usiłując obserwować dwa zbliżające się marsze równocześnie.

Colon uważał, że Marchewa jest prostym chłopakiem. Na innych ludziach Marchewa też często robił wrażenie prostego chłopaka. Był nim.

Ludzie jednak mylili się często, uznając, że prosty oznacza głupi.

Marchewa nie był głupi. Był bezpośredni, szczery, uprzejmy i honorowy we wszystkich swych działaniach. W Ankh-Morpork cechy te i tak sprowadzały się do głupoty i dawałyby mu oczekiwaną długość życia meduzy w wielkim piecu — jednak istniały też inne czynniki. Jednym z nich był cios, który nawet trolle nauczyły się szanować. Drugi to fakt, że Marchewa był szczerze, niemal w nadprzyrodzony sposób sympatyczny. Ludzie lubili go, nawet kiedy ich aresztował. I miał wyjątkową pamięć do nazwisk.

Większą część dzieciństwa i młodości przeżył w niewielkiej kolonii krasnoludów, gdzie po prostu brakowało osób, które mógłby rozpoznawać. Potem nagle znalazł się w wielkim mieście i zdawało się, że jego talent czekał na tę okazję, by się rozwinąć. Wciąż się rozwijał.

Marchewa pomachał serdecznie w stronę nadchodzących krasnoludów.

— Dzień dobry, panie Stospopas! Witam, panie Wręcemocny.

Potem odwrócił się i skinął głową prowadzącemu pochód trollowi. Zabrzmiało stłumione puknięcie, gdy wystrzelił kolejny fajerwerk.

— Dzień dobry, panie Boksyt. Złożył dłonie koło ust.

— Proszę się zatrzymać i posłuchać! — huknął.

Oba pochody rzeczywiście się zatrzymały, z pewnym wahaniem i ogólnym wpadaniem na siebie tych, co szli z tyłu. Mieli do wyboru albo to, albo przejść po Marchewie.

Jeśli Marchewa miał jakąś niewielką wadę, polegała na tym, że kiedy był skupiony na innych sprawach, nie zwracał uwagi, co dzieje się dookoła. Dlatego umknęła mu rozmowa, prowadzona szeptem za jego plecami.

— Ha! To też była zasadzka! A twoja matka była rudą…

— Moi panowie — zaczął Marchewa spokojnym, przyjaznym tonem. — Jestem przekonany, że nie ma powodów do tak wojowniczej postawy…

— Wy też nas zasadzka! Mój prapradziadek on w dolinie Koom i on mówił!

— …w naszym pięknym mieście w tak pogodny dzionek — mówił dalej Marchewa. — Muszę poprosić was, dobrzy obywatele Ankh-Morpork…

— Tak? To nawet wiesz, kim był twój ojciec?

— …abyście, absolutnie nie rezygnując z prawa do świętowania waszych wspaniałych etnicznych tradycji, brali przykład z moich kolegów funkcjonariuszy, którzy zapomnieli o dawnych waśniach…

— Rozbiję ci głowę, ty paskudny krasnolud!

— …dla dobra naszego…

— Załatwię cię nawet z ręką przywiązaną za plecami!

— …miasta, któremu służą i którego odznakę…

— To masz okazja! Zwiążę ci dwie ręce za plecy!

— …noszą z dumą i godnością.

— Aargh!

— Auuu!

Marchewa uświadomił sobie, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Obejrzał się.

Młodszy funkcjonariusz Cuddy odwrócony był nogami do góry, ponieważ młodszy funkcjonariusz Detrytus usiłował obijać bruk jego hełmem, chociaż młodszy funkcjonariusz Cuddy wykorzystywał tę pozycję, ściskając młodszego funkcjonariusza Detrytusa za kolana i próbując wbić zęby w jego kostkę.

Uczestnicy obu marszów przyglądali się im zafascynowani.

— Powinniśmy coś zrobić! — stwierdziła Angua w zaułku, gdzie kryli się strażnicy.

— Boja wiem… — odparł z wolna sierżant Colon. — Takie etniczne historie są zawsze bardzo delikatne.

— Można łatwo pogorszyć sytuację — dodał Nobby. — Strasznie wrażliwi są tacy typowi etnicy.

— Wrażliwi? Przecież oni próbują się pozabijać!

— To kwestia kulturowa — wyjaśnił żałośnie Colon. — Nie możemy przecież narzucać im norm naszej kultury. To byłby gatunkizm.

Na środku ulicy kapral Marchewa poczerwieniał.

— Jeśli tknie któregoś choćby palcem, kiedy wszyscy ich kumple patrzą, wiejemy ile sił — szepnął Nobby.

Żyły wystąpiły Marchewie na karku. Podparł się pod boki.

— Młodszy funkcjonariusz Detrytus! — ryknął. — Zasalutować!

Wiele godzin usiłowali go tego nauczyć. Mózg Detrytusa potrzebował czasu, by przyswoić sobie zasadę, kiedy jednak już tam trafiła, nie znikała prędko.

Zasalutował. Ręką pełną krasnoluda.

Zasalutował, trzymając młodszego funkcjonariusza Cuddy’ego — podnosząc go niczym niewielką, rozzłoszczoną maczugę.

Brzęk uderzających o siebie hełmów odbił się echem od ścian budynków. Po nim nastąpił trzask obu ciał padających na bruk.

Marchewa potrącił ich czubkiem sandała.

Potem odwrócił się i podszedł do krasnoludów. Trząsł się z gniewu.

W zaułku sierżant Colon zaczął z przerażenia ssać brzeg własnego hełmu.

— Macie broń, co? — warknął Marchewa, zwracając się do setki krasnoludów. — Oddajcie ją! Jeśli krasnoludy, które mają broń, nie rzucą jej natychmiast, cala parada, i to naprawdę cała, trafi do aresztu! Nie żartuję!

Krasnoludy w pierwszym szeregu cofnęły się o krok. Tu i tam brzęknęły padające na bruk metalowe narzędzia.

— Całą broń — powiedział groźnie Marchewa. — To dotyczy również ciebie, z tą czarną brodą, co się chowasz za panem Młociskaczem! Widzę pana, panie Wręcemocny! Proszę to odłożyć! Nikogo to nie śmieszy!

— On tam zginie, prawda? — spytała cicho Angua.

— To zabawne — odparł Nobby. — Gdybyśmy to my czegoś takiego spróbowali, już byśmy byli małymi kawałkami mielonki. Ale jemu jakoś się udaje.

— Krizma — stwierdził sierżant Colon, który musiał oprzeć się o mur.

— Chce pan powiedzieć: charyzma? — domyśliła się Angua.

— Jedna z nich. Zgadza się.

— Jak on to robi?

— Nie wiem — mruknął Nobby. — Pewnie to dlatego, że łatwo daje się polubić.

Marchewa zwrócił się do trolli, które uśmiechały się drwiąco, widząc zakłopotanie krasnoludów.

— A co do was — powiedział — z całą pewnością będę dziś patrolował okolice Alei Kamieniołomów. Na pewno nie zobaczę tam niczego niestosownego, prawda?

Nastąpiło ogólne przestępowanie z jednej wielkiej nogi na drugą i pomrukiwanie.

Marchewa przyłożył dłoń do ucha.

— Nie dosłyszałem…

Pomruk wzniósł się jak toccata rozpisana na setkę niechętnych głosów, podejmujących wspólny temat: „Tak, panie kapralu Marchewo”.

— Doskonale. A teraz rozejść się. I nie chcę już żadnych awantur. Dobre chłopaki.

Marchewa strzepnął pył z rąk i uśmiechnął się do wszystkich. Trolle przyglądały mu się zaskoczone. W teorii powinien już być cienką warstwą mazi na kamieniach, ale jakoś się tak nie stało.

— On właśnie nazwał sto trolli dobrymi chłopakami — szepnęła zdumiona Angua. — Przecież niektóre dopiero co zeszły z gór! Mech je porasta!

— Najsprytniejsza rzecz na trollu — stwierdził sierżant Colon.

A potem świat eksplodował.


* * *

Strażnicy wyszli, zanim kapitan Vimes zdążył wrócić do Pseudopolis Yard. Powlókł się schodami do gabinetu i usiadł na brudnym skórzanym krześle. Patrzył tępo na ścianę.

Chciał przecież odejść ze Straży. Oczywiście, że chciał.

Przecież tego tutaj nie można nazwać życiem. Nie prawdziwym życiem.

Nienormalne godziny pracy. Człowiek z dnia na dzień nie jest pewien, jakie prawo obowiązuje aktualnie w tym pragmatycznym mieście. Żadnego życia rodzinnego. Marne posiłki, zjadane, gdy akurat trafi się wolna chwila — Vimes kilka razy jadł nawet kiełbaskę w bułce od Gardło Sobie Podrzynam Dibblera. Zawsze panuje upał albo leje deszcz. Żadnych przyjaciół oprócz innych strażników, bo tylko oni żyli w jego świecie.

Tymczasem on za parę dni przeniesie się, jak to określał sierżant Colon, do luksusów. Całe dnie nic do roboty, tylko jeść, jeździć sobie na wielkim koniu i wykrzykiwać rozkazy.

W takich chwilach pamięć przywoływała wspomnienie starego sierżanta Kepple. To on dowodził Strażą Miejską, kiedy Vimes był młodym rekrutem. Wkrótce potem odszedł na emeryturę. Zrobili składkę i kupili mu tani zegarek, jeden z tych, co chodzą przez parę lat, aż demon w środku wyparuje.

Głupi pomysł, myślał ponuro Vimes, wpatrzony w ścianę. Człowiek odchodzi z pracy, oddaje komuś odznakę, klepsydrę i dzwonek, a my co mu dajemy? Zegarek.

Ale i tak przyszedł następnego dnia do pracy — ze swoim nowym zegarkiem. Żeby pokazać młodym, jak wszystko działa — tak powiedział; żeby załatwić parę niedokończonych spraw, cha, cha. Dopilnować, żebyście wy, żółtodzioby, nie narobili sobie kłopotów, cha, cha. Miesiąc później nosił węgiel, zamiatał podłogę, biegał na posyłki i pomagał ludziom pisać raporty. I wciąż przychodził sześć lat później, aż raz ktoś zjawił się wcześniej i znalazł go na podłodze…

Okazało się, że nikt, ale to nikt nie wiedział, gdzie mieszkał, ani nawet czy istniała pani Kepple. Vimes pamiętał, że musieli się zrzucić, by go pochować. Na pogrzeb przyszli tylko strażnicy…

Właściwie, jeśli się zastanowić, to zawsze tylko strażnicy przychodzą na pogrzeb strażnika.

Oczywiście, teraz wszystko wygląda inaczej. Sierżant Colon od lat jest szczęśliwie żonaty — głównie dlatego, że on i żona tak sobie zorganizowali pracę, by spotykać się z rzadka, najczęściej w drzwiach. Ale zostawiała mu w piekarniku solidne posiłki i rzeczywiście coś ich łączyło — mieli nawet wnuki, więc musiały się zdarzać okazje, kiedy nie unikali siebie nawzajem. Młody Marchewa niemal miotłą odpędzał dziewczyny. Nobbs… cóż, pewnie też to jakoś załatwiał. Podobno miał ciało osoby dwudziestopięcioletniej, chociaż nikt nie wiedział, gdzie je trzyma.

Rzecz w tym, że każdy kogoś miał, chociaż w przypadku Nobby’ego prawdopodobnie wbrew woli.

A więc, kapitanie Vimes, o co naprawdę chodzi? Nie zależy ci na niej? Miłością nie warto się przejmować, to ryzykowne określenie u ludzi po czterdziestce. A może zwyczajnie się boisz, że zmienisz się w staruszka, umrzesz w rynsztoku swego życia i zostaniesz pochowany z litości przez bandę młodziaków, którzy znali cię tylko jako starego piernika, co to zawsze kręcił się w pobliżu, chodził po kawę i pączki i można było się z niego pośmiać za plecami?

Tego wolałby uniknąć. I nagle Los podsunął mu rozwiązanie jak z bajki.

Wiedział, oczywiście, że jest bogata. Ale nie oczekiwał wezwania do biura pana Morecombe.

Pan Morecombe był prawnikiem rodziny Ramkin od bardzo dawna. Prawdę mówiąc, od wieków. Był wampirem.

Vimes nie lubił wampirów. Krasnoludy to praworządne małe dranie — kiedy są trzeźwe; nawet trolle są mniej więcej w porządku, byle je mieć na oku. Ale ci wszyscy nieumarli powodowali u niego świerzbienie na karku. Żyj i daj żyć innym — to ładne hasło, ale tkwił w nim pewien haczyk, jeśli człowiek logicznie się zastanowił…

Pan Morecombe był chudy, pomarszczony jak żółw i bardzo blady. Całe wieki trwało, zanim przeszedł do rzeczy, ale kiedy już przeszedł, rzecz wgniotła Vimesa w fotel.

— Ile?!

— Ehm… Nie pomylę się chyba, mówiąc, że nieruchomości, włączając w to farmy, tereny zabudowy miejskiej i niewielki obszar odrobinę ruchomej nieruchomości w pobliżu uniwersytetu są razem warte w przybliżeniu… siedem milionów dolarów rocznie. Tak. Siedem milionów wedle dzisiejszej wyceny.

— I to wszystko moje?

— Od chwili pańskiego ślubu z lady Sybil. Chociaż w liście instruuje mnie, że ma pan uzyskać dostęp do wszelkich jej aktywów już w tej chwili.

Perłowe, martwe oczy z uwagą obserwowały Vimesa.

— Lady Sybil — rzekł adwokat — jest właścicielką około jednej dziesiątej Ankh, a także sporych terenów w Morpork, plus oczywiście znaczne posiadłości wiejskie w…

— Ale… ale… przecież będą nasze wspólne…

— Lady Sybil udzieliła bardzo szczegółowych instrukcji. Przekazuje cały swój majątek panu jako swojemu małżonkowi. Ma nieco… staroświeckie poglądy.

Morecombe podsunął mu jakiś dokument. Vimes wziął go, rozłożył i spojrzał.

— Gdyby zmarł pan wcześniej niż ona — mówił dalej Morecombe — majątek powróci do niej, wedle prawa małżeńskiego. Lub do owoców związku, naturalnie.

Vimes nawet się nie odezwał. Poczuł tylko, że opada mu szczęka, a niewielkie obszary mózgu stapiają się razem.

— Lady Sybil — tłumaczył prawnik, a jego słowa zdawały się dobiegać z bardzo daleka — choć już nie tak młoda jak kiedyś, cieszy się jednak doskonałym zdrowiem i nie ma powodu…

Całą resztę spotkania Vimes przetrwał w trybie automatycznym. W tej chwili nie potrafił o tym myśleć. Kiedy tylko spróbował, myśli rozbiegały się natychmiast. I jak zawsze, kiedy świat przesadził, odpływały w inne miejsca.

Otworzył dolną szufladę biurka i spojrzał na błyszczącą butelkę Starej Wybornej Whiskey Bearhuggera. Nie był pewien, skąd się tam wzięła. I jakoś nigdy się nie zdecydował, żeby ją wyrzucić.

Zacznij znowu, pomyślał, a nawet nie doczekasz emerytury. Trzymaj się cygar.

Zamknął szufladę, oparł się wygodnie i wyjął z kieszeni na wpół wypalone cygaro.

Zresztą Straż Miejska nie była już taka jak dawniej. Polityka, ot co! Starzy strażnicy, tacy jak Kepple, przewracaliby się w grobach, gdyby wiedzieli, że do straży przyjmują teraz te…

I nagle świat eksplodował.

Podmuch wybił szyby, odłamki uderzyły w ścianę za fotelem Vi-mesa. Jeden skaleczył go w ucho.

Vimes rzucił się na podłogę i wtoczył pod biurko.

Tego już za wiele! Alchemicy wysadzili w powietrze swoją gildię po raz ostatni, jeśli tylko Vimes będzie miał w tej sprawie coś do powiedzenia…

Ale potem wyjrzał przez okno i zobaczył kolumnę dymu wznoszącą się za rzeką nad budynkiem Gildii Skrytobójców.


* * *

Cala reszta Straży Miejskiej przybiegła od strony Filigranowej w chwili, gdy Vimes dotarł przed bramę gildii. Para czarno ubranych skrytobójców zastąpiła mu drogę uprzejmie, lecz w sposób sugerujący, że nieuprzejmość wciąż pozostaje otwartą opcją. Zza wrót dochodził tupot licznych biegnących stóp.

— Widzicie odznakę? — zapytał Vimes. — Widzicie?

— Mimo wszystko jest to posiadłość gildii — odparł skrytobójca. — Wpuśćcie nas w imieniu prawa! — ryknął Vimes. Skrytobójca uśmiechnął się nerwowo.

— Prawo mówi, że wewnątrz murów gildii obowiązuje prawo gildii.

Vimes zmierzył go wzrokiem. Prawo miasta, jakiekolwiek by było, kończyło się przed bramami budynków gildii. Gildie miały swoje własne prawa. Gildie posiadały…

Znieruchomiał.

Za jego plecami młodsza funkcjonariusz Angua schyliła się i podniosła z ziemi kawałek szkła.

Potem czubkiem sandała rozgarnęła gruz.

W tej właśnie chwili poczuła na sobie spojrzenie trudnego do opisania kundla, który przyglądał jej się uważnie spod jakiegoś wózka. Właściwie był całkiem łatwy do opisania — wyglądał jak cuchnący oddech z wilgotnym nosem.

— Hau, hau — powiedział z wyraźnym znudzeniem. — Hau, hau, hau i jeszcze wark, wark.

Po czym odbiegł i zniknął w bocznym zaułku. Angua rozejrzała się czujnie i ruszyła za nim. Reszta grupy stała nieruchomo za Vimesem, który nagle się uspokoił.

— Sprowadź tu Mistrza Skrytobójców — polecił. — Natychmiast. Młody skrytobójca usiłował uśmiechnąć się drwiąco.

— Pański mundur nie robi na mnie wrażenia — rzekł. Vimes spojrzał na swój powgniatany półpancerz i wytartą kolczugę.

— Masz rację — przyznał. — Nie jest to imponujący mundur. Kapral Marchewa i młodszy funkcjonariusz Detrytus, wystąp.

Skrytobójca dostrzegł nagle, że promienie słońca przesłaniają coś dużego.

— Te za to — odezwał się Vimes gdzieś spoza zaćmienia — to mundury, które mogą wystraszyć.

Skrytobójca wolno pokiwał głową. Nie prosił o tę funkcję. Zwykle przed bramą gildii nie było wartowników. Po co? On osobiście miał ukryte w idealnie skrojonym czarnym kostiumie co najmniej osiemnaście narzędzi służących do zabijania ludzi. Zaczynał jednak uświadamiać sobie, że młodszy funkcjonariusz Detrytus miał po jednym na końcu każdego z ramion. I miał je — jeśli można tak powiedzieć — pod ręką.

— Ja, tego, może… Pójdę po mistrza, dobrze? Marchewa schylił się.

— Dziękujemy za współpracę — powiedział groźnie.


* * *

Angua patrzyła na psa. Pies patrzył na nią. Przykucnęła, kiedy pies usiadł i zaczął wściekle drapać się w ucho. Rozejrzała się uważnie, by mieć pewność, że nikt ich nie podgląda, po czym szczeknęła pytająco.

— Nie męcz się — powiedział pies.

— Umiesz mówić?

— Jasne. To akurat nie wymaga specjalnej inteligencji. Podofnie jak rozpoznanie ciefie.

— Po czym poznałeś? — wystraszyła się Angua.

— Po zapachu, dziewczyno. Niczego się nie nauczyłaś? Wyczułem cię o milę stąd. I pomyślałem: Ho, ho, cóż jeden z nich robi w straży?

Angua pogroziła mu palcem.

— Jeśli komuś powiesz…

Pies zrobił minę bardziej zbolałą niż zwykle.

— Nikt nie fędzie słuchał.

— Dlaczego nie?

— Fo wszyscy wiedzą, że psy nie umieją mówić. Słyszą mnie, rozumiesz, ale dopóki sytuacja nie jest naprawdę fatalna, wydaje im się, że sami to do siefie myślą. — Westchnął. — Możesz mi zaufać. Wiem, o czym mówię. Czytałem książki. No… Przeżuwałem książki. — Znowu podrapał się w ucho. — Mam wrażenie — rzekł — że możemy sofie nawzajem pomóc.

— W jaki sposób?

— Na przykład mogłabyś mnie postawić na drodze funtowego steku. Taki stek czyni prawdziwe cuda z moją pamięcią. Nagle staje się czysta i wyraźna.

Angua zmarszczyła brwi.

— Ludzie nie lubią słowa „szantaż”.

— To nie jedyne słowo, którego nie lufią. Weź mój przypadek. Cierpię na chroniczną inteligencję. Czy psu to do czegoś potrzefne? Prosiłem o nią? A skąd. Znajduję sofie wygodne miejsce na nocki w fudynku Magii Wysokich Energii na uniwersytecie, ale nikt mnie nie uprzedza o tej wrednej magii, co fez przerwy tam wycieka. I zaraz potem otwieram oczy, w głowie mi szumi jak po dawce soli trzeźwiących, ojoj, myślę, znowu się zaczyna, witaj afstrakcyjna konceptualizacjo, rozwoju intelektualny, oto nadchodzę… Ale po demona mi to wszystko? Ostatnim razem, kiedy mnie trafiło, musiałem ratować świat przed ohydnymi… jak im tam z Piekielnych Wymiarów. I czy ktoś chociaż powiedział dziękuję? Grzeczny piesek, dajcie mu kość? Cha, cha. — Podniósł wytartą łapę. — Mam na imię Gaspode. Coś takiego zdarza mi się mniej więcej raz na tydzień. Poza tym jestem zwyczajnym psem.

Angua poddała się. Chwyciła wyżartą przez mole łapę i potrząsnęła nią energicznie.

— Mam na imię Angua — powiedziała. — Wiesz, czym jestem.

— Już zapomniałem — zapewnił ją Gaspode.


* * *

Kapitan Vimes przyjrzał się gruzom rozrzuconym po dziedzińcu z otworu wybitego w ścianie jednego z pomieszczeń na parterze. Wszystkie okna były powybijane, a na ziemi leżały odłamki szkła. Lustrzanego szkła. Oczywiście wiadomo, że skrytobójcy są próżni, ale lustra powinny wisieć w pokojach, prawda? Skąd się wzięło szkło na dziedzińcu? Podmuch eksplozji wpycha je do środka, nie na zewnątrz.

Zauważył, że młodszy funkcjonariusz Cuddy podnosi kilka krążków z kawałkiem przypalonej na końcu linki.

Wśród gruzu Vimes spostrzegł prostokątny kartonik. Poczuł, że jeżą mu się włoski na grzbietach dłoni.

Poczuł dziwny odór w powietrzu.

Vimes sam pierwszy chętnie by przyznał, że nie jest dobrym gliną, ale mógł sobie zaoszczędzić fatygi, gdyż wiele osób przyznałoby to za niego. Miał w sobie jądro ślepego uporu, które działa na nerwy ważnym ludziom, a ktoś, kto działa na nerwy ważnym ludziom, oczywiście nie może być dobrym gliną. Ale rozwinął w sobie instynkty. Bez nich nie da się przeżyć tylu lat na ulicach. I tak jak cała dżungla zmienia się subtelnie, gdy nadchodzi łowca, tak i teraz nastąpiła przemiana w jego odczuwaniu miasta.

Coś się tutaj działo, coś niedobrego… I nie całkiem pojmował, co to takiego. Zaczął się schylać…

— Co to ma znaczyć?

Vimes wyprostował się. Nie odwracał głowy.

— Sierżancie — zwrócił się do Golona. — Wrócicie na posterunek razem z Nobbym i Detrytusem. Kapral Marchewa i młodszy funkcjonariusz Cuddy zostaną ze mną.

— Taa jest! — Sierżant Colon głośno stuknął obcasami i zasalutował, żeby zdenerwować skrytobójców.

Vimes skinął głową. Dopiero wtedy się odwrócił.

— Och, doktor Cruces — powiedział.

Mistrz skrytobójców był blady ze złości, co tworzyło ładny kontrast z absolutną czernią jego ubioru.

— Nikt was tu nie wzywał! — oznajmił. — Jakim prawem pan tu wtargnął, panie policjancie? I tak sobie pan spaceruje, jakby był pan właścicielem tej posesji?

Vimes znieruchomiał. Serce śpiewało mu z radości. Rozkoszował się tą chwilą. Chciałby zachować ją, włożyć ostrożnie między kartki grubej książki, żeby na starość wyjmować czasem i wspominać.

Sięgnął pod pancerz i wyjął list od prawnika.

— Cóż, jeśli chce pan poznać najbardziej zasadniczy powód — rzekł — to dlatego, że wydaje mi się, iż nim jestem.

Człowieka definiuje to, czego nienawidzi. Istniało wiele rzeczy, których nienawidził kapitan Vimes. Skrytobójcy byli prawie na samym szczycie listy, zaraz za królami i nieumarlymi.

Musiał jednak przyznać, że doktor Cruces opanował się błyskawicznie. Nie wybuchnął złością, kiedy przeczytał list, nie protestował, nie twierdził, że to fałszerstwo. Złożył dokument i oddał go Vimesowi.

— Rozumiem — oświadczył lodowato. — Przynajmniej dożywotnio.

— W samej rzeczy. Czy mógłbym się więc dowiedzieć, co tu zaszło?

Kątem oka widział, że inni starsi skrytobójcy wychodzą na dziedziniec przez dziurę w ścianie budynku. Bardzo uważnie wpatrywali się w gruzowisko.

Doktor Cruces zawahał się na moment.

— Fajerwerki — wyjaśnił.


* * *

— Stało się to — tłumaczył Gaspode — że ktoś wsadził smoka do skrzynki tuż przy ścianie na dziedzińcu, potem się schował za posągiem i pociągnął za sznurek. A zaraz potem: fęc!

— Bęc?

— Tak. Nasz przyjaciel wskakuje do dziury na parę sekund, rozumiesz, wychodzi, fiegnie dookoła dziedzińca, a potem wszędzie roi się od skrytofójców, a on między nimi. Co mu tam, jeszcze jeden facet w czerni. Nikt nie zauważył, rozumiesz.

— Chcesz powiedzieć, że on ciągle tu jest?

— Skąd mam wiedzieć? Kaptury, płaszcze, wszyscy na czarno…

— A jak to się stało, że to zobaczyłeś?

— W środy wieczorem zawsze zaglądam do Gildii Skrytofójców. Ruszt. — Gaspode westchnął, widząc brak zrozumienia Anguy. — Co środę kucharz przygotowuje kolację z rusztu. Nikt nie je kaszanki.

Wystarczy pobiegać koło kuchni, rozumiesz, hau, hau, służyć, służyć, jaki grzeczny piesek, wygląda, jakfy rozumiał każde słowo, zofaczymy, co się tu znajdzie dla pieska…

Zawstydził się na moment.

— Duma jest w porządku, ale jedzenie to jedzenie — zakończył.


* * *

— Fajerwerki? — powtórzył Vimes.

Doktor Cruces wyglądał jak człowiek, który na wzburzonym morzu zdołał chwycić dryfującą belkę.

— Tak. Fajerwerki. Na Dzień Fundatora. Ktoś przypadkiem upuścił płonącą zapałkę i wybuchła cała skrzynka. — Cruces uśmiechnął się nagle. — Mój drogi kapitanie — rzekł, składając dłonie. — Naprawdę szczerze jestem wdzięczny za pańską troskę, jednak…

— Były przechowywane w tamtym pokoju?

— Tak, ale to przecież…

Vimes podszedł do dziury w ścianie i zajrzał do środka. Kilku skrytobójców spojrzało na Crucesa i nonszalancko sięgnęło pod różne części odzieży. Pokręcił głową. Jego ostrożność mogła wypływać z faktu, że Marchewa położył dłoń na rękojeści miecza, ale może i z tego, że skrytobójcy przestrzegali jednak pewnego kodeksu. Zabijanie ludzi bez zapłaty uznawane było za niehonorowe.

— To wygląda jak muzeum — stwierdził Vimes. — Pamiątki gildii, jak się domyślam.

— W samej rzeczy. Różne drobiazgi. Wie pan, jak potrafią gromadzić się przez lata.

— No tak. Cóż, chyba wszystko jest tu w porządku. Przepraszam, doktorze, że zająłem panu czas. Pójdę już. Mam nadzieję, że nie sprawiłem kłopotu.

— Ależ skąd! Cieszę się, że mogłem pomóc.

Strażników uprzejmie, ale stanowczo poprowadzono w stronę bramy.

— Na pańskim miejscu kazałbym sprzątnąć to szkło — rzucił Vimes, raz jeszcze patrząc na gruz. — Ktoś może sobie zrobić krzywdę, kiedy tyle szklą leży na ziemi. Nie chciałbym, żeby któryś z pańskich ludzi się pokaleczył.

— Zajmiemy się tym natychmiast, kapitanie — obiecał doktor Cruces.

— Dobrze. Dobrze. Bardzo panu dziękuję. — Vimes zatrzymał się jeszcze w bramie i nagle uderzył dłonią o czoło. — Najmocniej przepraszam… pamięć mam ostatnio jak sito… Mówił pan, że co zostało skradzione?

Ani jeden mięsień, ani ścięgno nie drgnęło na twarzy doktora Crucesa.

— Nie powiedziałem, że cokolwiek zostało skradzione, kapitanie.

Vimes przyglądał mu się przez chwilę.

— Rzeczywiście! Przepraszam. Naturalnie, że pan nie powiedział. Proszę wybaczyć, jestem ostatnio przepracowany. Cóż, chyba już pójdę.

Furtka zatrzasnęła mu się przed nosem.

— Dobrze — powiedział.

— Kapitanie, dlaczego… — zaczął Marchewa. Vimes uniósł dłoń.

— No to sprawa załatwiona — oświadczył nieco głośniej, niż było to konieczne. — Nie ma się czym przejmować. Wracajmy do Yardu. Gdzie jest młodsza funkcjonariusz… jak jej tam było?

— Tutaj, kapitanie. — Angua wyszła zza rogu.

— Chowałaś się, tak? A to co takiego?

— Hau, hau, pisk, pisk.

— To mały piesek, kapitanie. — Na bogów…


* * *

Dźwięk wielkiego, zardzewiałego Dzwonu Inhumacyjnego odbił się echem w korytarzach Gildii Skrytobójców. Czarno odziane postacie pospieszyły ze wszystkich stron, przeciskając się i przepychając, by jak najprędzej dotrzeć na dziedziniec.

Wykładowcy Gildii Skrytobójców zebrali się natychmiast przed drzwiami gabinetu doktora Crucesa. Zastępca mistrza, pan Downey, zastukał delikatnie. — Proszę.

Weszli gęsiego.

Gabinet Crucesa był największym pomieszczeniem w całym budynku. Gościom zawsze wydawało się niewłaściwe, że Gildia Skrytobójców dysponuje tak przestronnymi, doskonale zaprojektowanymi lokalami, bardziej nadającymi się na klub dżentelmenów niż na budynek, gdzie codziennie planuje się czyjś zgon.

Na ścianach wisiały barwne widoczki z polowania, choć — kiedy się dobrze przyjrzeć — zwierzyną nie były lisy ani jelenie. Zebrano też sporo miedziorytów, a ostatnio dodano nawet nowomodne ikonogramy. Członkowie gildii siedzieli na nich w rzędach, z uśmiechniętymi twarzami wśród czerni, najmłodsi w pierwszym szeregu, ze skrzyżowanymi nogami, a jeden robił głupią minę[6].

Z boku stał długi mahoniowy stół, przy którym starsi gildii zasiadali na cotygodniowych naradach. Po drugiej stronie była osobista biblioteczka Crucesa i niewielki warsztat. Nad blatem wisiała aptekarska szafka, zbudowana z setek małych szufladek; nazwy na szufladkach zapisano kodem skrytobójców, ale goście spoza gildii i tak byli zwykle dostatecznie zdenerwowani, by nie przyjmować poczęstunków.

Sklepienie podtrzymywały cztery filary z czarnego granitu. Wyrzeźbiono na nich nazwiska słynnych historycznych skrytobójców. Cruces ustawił swoje biurko pomiędzy filarami. Teraz stał obok niego, z twarzą drewnianą jak blat.

— Chcę sprawdzić obecność — oznajmił. — Czy ktoś opuścił gildię?

— Nie.

— Skąd ta pewność?

— Wartownicy na dachach domów przy Filigranowej zapewniają, że nikt nie wchodził ani nie wychodził.

— A kto ich pilnuje?

— Pilnują siebie nawzajem.

— Doskonale. Posłuchajcie uważnie. Trzeba sprzątnąć te gruzy. Jeśli ktokolwiek będzie musiał opuścić teren, ma być pilnowany. A potem przeszukacie gildię od piwnic po stropy. Zrozumiano?

— Czego mamy szukać, doktorze? — zapytał młodszy wykładowca trucizn.

— No… wszystkiego, co jest ukryte. Jeśli znajdziecie cokolwiek i nie będziecie wiedzieć, co to jest, natychmiast wezwiecie członka rady. I niczego nie dotykajcie.

— Ależ doktorze, wiele tu jest ukrytych rzeczy…

— Ta będzie inna. Zrozumiano?

— Nie, panie doktorze.

— To dobrze. I nikomu nie wolno pisnąć ani słowa tej przeklętej straży. Ty, chłopcze, przynieś mi kapelusz. — Cruces westchnął. — Obawiam się, że muszę powiedzieć o tym patrycjuszowi.

— To pech, panie doktorze.


* * *

Kapitan nie odzywał się, dopóki nie minęli Mosiężnego Mostu.

— A teraz, kapralu Marchewa… — rzekł wtedy. — Pamiętacie, zawsze mówiłem, jak ważna jest obserwacja?

— Tak, panie kapitanie. Uważnie wysłuchiwałem pańskich uwag w tej kwestii.

— Co więc zaobserwowaliście?

— Ktoś rozbił lustro. Wszyscy wiedzą, że skrytobójcy lubią lustra. Ale jeśli to muzeum, po co je tam powiesili?

— …Można?

— Kto to powiedział?!

— Tu na dole, kapitanie. Młodszy funkcjonariusz Cuddy.

— A tak. Słucham.

— Znam się trochę na fajerwerkach, kapitanie. I jest pewien szczególny zapach, który po nich pozostaje. Nie wyczułem go tam. Pachniało czymś innym.

— Dobrze… wywąchane, Cuddy.

— Znalazłem też kawałki przypalonej liny i rolki.

— Ja wyczułem smoka — dodał Vimes.

— Jest pan pewien, kapitanie?

— Możecie mi wierzyć.

Vimes skrzywił się. Po spędzeniu pewnego czasu w towarzystwie lady Ramkin człowiek uczył się, jak pachną smoki. A kiedy przy posiłku coś kładło mu łeb na kolanach, milczał, podawał smaczne kąski i miał nadzieję, że temu czemuś się nie odbije.

— W tym pomieszczeniu stała szklana gablota — rzekł. — Rozbita. Ha! Coś zostało skradzione. Na dziedzińcu leżał kartonik, ale ktoś musiał go podnieść, kiedy rozmawiałem z Crucesem. Dałbym sto dolarów, żeby się dowiedzieć, co na nim było napisane.

— Dlaczego, kapitanie? — zdziwił się Marchewa.

— Bo ten drań Cruces nie chce, żebym się dowiedział.

— Wiem, co mogło wybić tę dziurę w murze — wtrąciła Angua.

— Co takiego?

— Wybuchający smok.

Przez chwilę szli w zdumionym milczeniu.

— To możliwe — przyznał Marchewa. — Te małe łobuzy wybuchają od upuszczenia hełmu.

— Smok… — mruknął Vimes. — Skąd pomysł, że to smok, młodsza funkcjonariusz Angua?

Angua zawahała się. „Pies mi mówił” nie było, w jej ocenie, wypowiedzią zwiększającą szansę na szybki awans.

— Kobieca intuicja? — spróbowała.

— Podejrzewam — odparł Vimes — że nie zaryzykujecie intuicyjnego odgadnięcia, co takiego skradziono?

Angua wzruszyła ramionami. Marchewa zauważył, jak interesująco faluje jej klatka piersiowa.

— Coś, co skrytobójcy tam trzymali, żeby móc na to popatrzeć?

— No tak… A zaraz powiecie jeszcze, że ten pies wszystko widział.

— Hau?


* * *

Edward d’Eath zaciągnął zasłony, zaryglował drzwi i oparł się o nie plecami. To było takie łatwe! Położył zawiniątko na stole. Było wąskie, długości około czterech stóp.

Rozwinął je ostrożnie i… on… leżał przed nim. Wyglądał całkiem jak na rysunku. Typowe dla tego człowieka: cała strona starannie wykreślonych kuszy, a coś takiego na marginesie, jakby nie miało znaczenia.

Taki prosty! Czemu go ukrywać? Pewnie dlatego że ludzie się bali. Ludzie zawsze boją się rzeczy, dających władzę. Robią się nerwowi.

Edward podniósł go, przez chwilę ważył w dłoni, po czym odkrył, że idealnie pasuje do ramienia i ręki.

„Jesteś mój.”

I to był — mniej więcej — koniec Edwarda d’Eatha. Coś jeszcze istniało przez pewien czas, ale czym było i w jaki sposób myślało, nie do końca mieści się w ludzkich kategoriach rozumienia.


* * *

Było już prawie południe. Sierżant Colon zabrał nowych rekrutów na strzelnicę przy Antałku. Vimes poszedł z Marchewą na patrol. Czuł, jak coś w nim się gotuje i przelewa na zewnątrz. Coś łechtało skorodowane, ale wciąż czynne instynkty, próbując zwrócić na siebie uwagę. Musiał być w ruchu. Marchewa mógł najwyżej dotrzymywać mu kroku.

Uczniowie wciąż sprzątali ulice wokół gildii.

— Skrytobójcy w biały dzień — burknął Vimes. — Aż dziwne, że nie rozpadają się w proch.

— To robią wampiry, panie kapitanie — poprawił go Marchewa.

— Ha! Masz rację. Skrytobójcy, licencjonowani złodzieje i przeklęte wampiry! Wiesz, chłopcze, kiedyś to było wspaniałe miasto.

Odruchowo weszli w zwykły rytm kroków… Przechadzali się.

— Kiedy mieliśmy królów, panie kapitanie?

— Królów? Królów? Nie, do licha!

Kilku skrytobójców obejrzało się ze zdziwieniem.

— Coś ci powiem — podjął Vimes. — Monarcha jest władcą absolutnym, tak? Głównym szefem…

— Chyba że jest królową — wtrącił Marchewa.

Vimes spojrzał na niego niepewnie, po czym skinął głową.

— Owszem, albo główną szefettą…

— Nie, to pasuje raczej do młodych kobiet. Królowa jest zwykle starsza. Musiałaby być… szefessą? Nie, to raczej młode księżniczki. Jak by to… Chyba szeferiną.

Vimes przystanął. To chyba coś w atmosferze miasta, pomyślał. Gdyby Stwórca powiedział w Ankh-Morpork: „Niech się stanie światło”, nie posunąłby się już dalej, bo ludzie zaczęliby pytać: „A jakiego koloru?”.

— Najwyższym władcą, tak? — podsumował, ruszając przed siebie.

— Tak.

— Ale to niesłuszne, rozumiesz? Żeby jeden człowiek miał władzę nad życiem i śmiercią.

— Ale jeśli jest dobrym człowiekiem… — zaczął Marchewa.

— Co? Co?! No dobrze. Przyjmijmy, że jest dobrym człowiekiem. Ale jego zastępca też jest dobrym człowiekiem. Miejmy taką nadzieję. Bo on też jest najwyższym władcą, w imieniu króla. I reszta dworu… też muszą być dobrymi ludźmi. Bo jeśli choć jeden z nich jest człowiekiem złym, w rezultacie rodzi się korupcja i kumoterstwo.

— Patrycjusz jest najwyższym władcą — zauważył Marchewa. Skinął głową przechodzącemu trollowi. — Dzień dobry, panie Karbunkuł.

— Ale nie nosi korony, nie siedzi na tronie i nie tłumaczy ci, że powinien rządzić — wyjaśnił Vimes. — Nienawidzę tego drania. Ale jest uczciwy. Uczciwy jak korkociąg.

— Mimo wszystko dobry człowiek na tronie…

— Tak. A potem co? Królowanie zatruwa ludzkie umysły, mój chłopcze. Porządni ludzie zaczynają kłaniać się i dygać tylko dlatego, że czyjś ojciec był większym morderczym sukinsynem niż ich ojciec. Posłuchaj mnie tylko! Kiedyś pewnie mieliśmy dobrych królów. Ale królowie płodzą innych królów. Krew robi swoje i w końcu dostajesz bandę aroganckich, morderczych sukinsynów! Takich, co to ścinają głowy królowym i co pięć minut walczą ze swoimi kuzynami! To trwało całe wieki! Aż pewnego dnia jakiś człowiek powiedział: „Dosyć już królów!”, powstaliśmy i walczyliśmy z przeklętymi arystokratami, ściągnęliśmy króla z tronu i zawlekliśmy go na plac Sator, a tam odrąbaliśmy mu ten jego paskudny łeb! Dobra robota!

— A niech mnie… — westchnął z podziwem Marchewa. — Kto to był?

— Kto?

— Ten człowiek, który powiedział: „Dosyć już królów”. Ludzie się im przyglądali. Twarz Vimesa, czerwona z gniewu, stała się czerwona z zakłopotania. Jednak odcień nie zmienił się zbytnio.

— Och… Był… był wtedy komendantem Straży Miejskiej — wymamrotał. — Nazywali go Kamienną Gębą.

— Nigdy o nim nie słyszałem.

— On, tego… nieczęsto występuje w podręcznikach historii — wyjaśnił Vimes. — Czasami musi się zdarzyć wojna domowa, a czasami potem lepiej jest udawać, że nic nie zaszło. Ludzie muszą wykonać jakieś zadanie, a później powinni być zapomniani. To on wzniósł topór, rozumiesz. Nikt inny nie chciał tego zrobić. W końcu chodziło o królewską szyję. Królowie są… wyjątkowi. — Niemal wypluł to ostatnie słowo. — Nawet kiedy widzieli już… prywatne pomieszczenia i zebrali… kawałki. Nawet wtedy. Nikt nie chciał oczyścić świata. Ale on chwycił topór, przeklął ich wszystkich i zrobił, co należało.

— Który to był król? — spytał Marchewa.

— Lorenzo Łagodny — odparł z roztargnieniem Vimes.

— Widziałem jego portret w pałacowym muzeum. Gruby staruszek. Otoczony przez gromadę dzieci.

— O tak — zgodził się ostrożnie Vimes. — Bardzo lubił dzieci. Marchewa pomachał ręką parze krasnoludów.

— Nie wiedziałem o tym — stwierdził. — Myślałem, że wybuchła jakaś haniebna rebelia czy coś w tym rodzaju.

Vimes wzruszył ramionami.

— Można to znaleźć w książkach historycznych, jeśli się umie szukać.

— I to był koniec królów w Ankh-Morpork?

— Nie, ocalał jeszcze jeden syn, o ile pamiętam. I paru obłąkanych krewnych. Wygnano ich. To podobno straszny los dla królewskiego rodu. Ja tam nie uważam, żeby był taki straszny.

— A ja chyba tak. Pan przecież lubi to miasto, kapitanie.

— Niby tak. Ale gdybym miał wybierać między wygnaniem a odrąbaniem głowy… to podajcie moją walizkę. Nie, królów pozbyliśmy się na dobre. Ale miasto działało.

— Wciąż działa.

Minęli już Gildię Skrytobójców i szli obok wysokich, ponurych murów Gildii Błaznów stojącej przy sąsiedniej ulicy.

— Nie. Ono tylko toczy się z rozpędu. Popatrz tam. Marchewa posłusznie uniósł głowę.

Przy rogu Broad-Wayu i Alchemików wznosił się znajomy budynek. Miał ozdobną, ale pokrytą brudem fasadę. Dach skolonizowały gargulce.

Wykute nad wejściem motto głosiło pokruszonymi literami:


DESZCZ NI ŚNIEG, NI MROK NOCY NIE PSZESZKODZOM POSŁAŃCOM W WYPEŁNIENIU OBOWIONZKU.


W lepszych czasach mogło to być prawdą, ale ostatnio ktoś uznał za stosowne przybić do muru załącznik o treści:


ALE LEPIEJ NIE PYTAJ O:

skały

trolle z kijami

wszelkiego typu smoki

panią Cake

wjelkie zielone stwory z zembami

dowolne odmiany czarnych psów z pomarańczowymi brwiami

stada spanieli

mgłę

panią Cake


— Rozumiem — rzekł Marchewa. — Królewska Poczta.

— Urząd Pocztowy — poprawił go Vimes. — Dziadek opowiadał, że kiedyś można było nadać tu list i w ciągu miesiąca docierał na miejsce, bez opóźnienia. Nie trzeba było czekać na przejeżdżającego krasnoluda i mieć nadzieję, że mały drań nie zje przesyłki, zanim… — przerwał nagle. — Tego. Przepraszam. Nie chciałem cię urazić.

— Nic nie szkodzi — zapewnił grzecznie Marchewa.

— Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko krasnoludom. Zawsze powtarzałem, że trzeba by długo szukać, żeby znaleźć lepiej wykwalifikowanych, praworządnych i pracowitych…

— …małych drani?

— Tak. Nie! Przeszli się dalej.

— Ta pani Cake — zaczął Marchewa. — Z pewnością bardzo stanowcza osoba, prawda?

— Niestety, prawda — zgodził się Vimes.

Coś zgrzytnęło pod wielkim sandałem Marchewy.

— Znowu szkło! — zdziwił się. — Ależ daleko zaleciało.

— Wybuchające smoki! Ta dziewczyna ma wyobraźnię!

— Hau, hau — odezwał się jakiś głos za ich plecami.

— Ten przeklęty pies biegnie za nami — stwierdził Vimes.

— Szczeka na coś na murze — zauważył Marchewa. Gaspode zmierzył ich lodowatym wzrokiem.

— Hau, hau, do demona, pisk, pisk — powiedział. — Jesteście ślepi czy co?

To prawda — zwykli ludzie nie słyszeli, jak Gaspode mówi, ponieważ psy nie mówią. To powszechnie znany fakt. Jest powszechnie znany na poziomie organicznym, jak liczne powszechnie znane fakty, które blokują obserwacje zmysłów. No bo gdyby ludzie chcieli zauważać wszystko, co się dzieje dookoła, nikt by niczego nie robił[7]. Poza tym prawie wszystkie psy rzeczywiście nie mówią. Te, które potrafią, to jedynie błąd statystyczny i jako taki można je zaniedbać.

Jednak Gaspode odkrył, że na ogół potrafi być słyszalny na poziomie podświadomości. Zaledwie wczoraj ktoś odruchowo kopnął go do rynsztoka i przeszedł kilka kroków, nim nagle pomyślał: Ależ ze mnie drań, prawda?

— Tam coś jest na górze — powiedział Marchewa. — Proszę spojrzeć! Coś niebieskiego wisi na tym gargulcu.

— Hau, hau, hau! Zauważyliście wreszcie!

Vimes stanął na ramionach Marchewy i przesunął dłoń po murze, ale niebieski pasek wciąż był poza zasięgiem.

Gargulec przesunął kamienne oko i spojrzał na niego.

— Można prosić? — zapytał Vimes. — Wisi ci na uchu…

Ze zgrzytem kamienia o kamień gargulec sięgnął łapą i zdjął niepożądany obiekt.

— Dziękuję.

— Nie a o czy óić.

Vimes zsunął się na ziemię.

— Lubi pan gargulce, prawda, kapitanie? — spytał Marchewa, kiedy odeszli kawałek.

— Owszem. To wprawdzie tylko odmiana trolli, ale nie mieszają się w cudze sprawy, rzadko kiedy schodzą poniżej pierwszego piętra i nie popełniają przestępstw, które inni mogą odkryć. Lubię takich.

Obejrzał niebieski pasek.

Była to obroża, a przynajmniej coś, co z obroży zostało po przypaleniu z obu końców. Imię „Chubby” wciąż było czytelne pod sadzą.

— To dranie! — zaklął Vimes. — Rzeczywiście wybuchnęli smoka.


* * *

W tym miejscu należy przedstawić najbardziej niebezpiecznego człowieka na świecie.

Nigdy, ale to nigdy nie wyrządził krzywdy żywemu stworzeniu. Owszem, rozciął kilka, ale dopiero kiedy byty martwe[8], i zachwycał się tym, jak wspaniale są poskładane — jak na dzieło niewykwalifikowanej siły roboczej. Od kilku lat nie wychodził z dużego, przestronnego pomieszczenia, co mu nie przeszkadzało, ponieważ większość czasu spędzał wewnątrz własnego umysłu. Niektórych ludzi bardzo trudno jest uwięzić.

Uważał jednak, że godzina fizycznych ćwiczeń dziennie jest niezbędna dla zdrowego apetytu i prawidłowej pracy jelit. W tej chwili siedział na urządzeniu własnego wynalazku.

Składało się z siodełka nad parą pedałów, które poprzez łańcuch napędzały duże drewniane koło, obecnie uniesione nad podłogą na metalowym stojaku. Drugie, swobodne drewniane koło umieszczone było przed siodełkiem i można było je skręcać czymś w rodzaju poprzecznego rumpla. To dodatkowe koło i rumpel dołączył, żeby po zakończeniu ćwiczeń móc całe urządzenie podprowadzić do ściany, a poza tym dzięki temu zyskiwało miłą dla oka symetrię.

Nazwał je „maszyna-z-kołem-obracanym-pedałami-i-drugim-kołem”.


* * *

Lord Vetinari pracował.

Zwykle zamykał się w Podłużnym Gabinecie albo siedział na swym prostym drewnianym krześle u stóp stopni w pałacu; na szczycie stopni stał bogato zdobiony tron pokryty grubą warstwą kurzu. Był to tron Ankh-Morpork, rzeczywiście zrobiony ze złota. Vetinari nawet nie pomyślał, żeby na nim zasiąść.

Dziś jednak była ładna pogoda, więc postanowił wyjść do ogrodu. Odwiedzający Ankh-Morpork często byli zdziwieni, odkrywając, że obok pałacu patrycjusza leżą bardzo interesujące ogrody.

Patrycjusz osobiście nie przepadał za ogrodami. Ale niektórzy z jego poprzedników je lubili, a Vetinari nigdy niczego nie zmieniał ani nie niszczył, jeśli nie było po temu logicznych powodów. Utrzymywał więc małe zoo, stajnię wyścigową, uznawał nawet, że sanie ogrody są niezwykle ciekawym zabytkiem, ponieważ w oczywisty sposób tak właśnie było.

Zostały zaprojektowane przez Bezdennie Głupiego Johnsona.

Wielu znakomitych ogrodników i artystów pejzaży przeszło do historii, a potomność pamięta o nich dzięki wspaniałym parkom i ogrodom, stworzonym z niemal boską potęgą i zdolnością przewidywania, niewahającą się przed kopaniem jezior, przesuwaniem wzgórz i sadzeniem lasów po to, by przyszłe pokolenia mogły podziwiać subtelne piękno dzikiej Natury przekształconej ręką Człowieka. Byli wśród nich Uzdolniony Brown, Przewidujący Smith, Intuicja De Vere Slade-Gore…

A w Ankh-Morpork był Bezdennie Głupi Johnson.

Bezdennie Głupi „Może teraz wygląda to trochę nieporządnie, ale proszę przyjść za pięćset lat” Johnson. Bezdennie Głupi „Przecież te plany nie były odwrócone, kiedy je rysowałem” Johnson. Bezdennie Głupi Johnson, który z dwóch tysięcy ton ziemi zbudował sztuczny pagórek przed frontem Quirm Manor, bo „chybabym zwariował, jakbym tak musiał się cały dzień gapić na kupę drzew i góry, a wy nie?”.

Ogrody pałacowe w Ankh-Morpork uznawano za szczytowe osiągnięcie — jeśli tak można określić — jego kariery. Na przykład był w nich malowniczy staw rybny, długi na trzysta łokci, ale — wskutek jednej z tych błahych pomyłek w notacji, będących tak charakterystyczną cechą projektów Bezdennie Głupiego — szeroki na cal. Mieszkał w nim jeden pstrąg i było mu całkiem wygodnie, pod warunkiem że nie próbował zawrócić. Przy stawie zbudowano kiedyś ozdobną fontannę, która — uruchomiona po raz pierwszy — przez pięć minut tylko warczała groźnie, po czym wystrzeliła kamiennego cherubina na tysiąc stóp w górę.

W ogrodzie był też rów graniczny — właściwie rowek, tyle że dość głęboki. Rowek graniczny służył oznaczeniu posiadłości i powstrzymaniu bydła czy nieproszonych biedaków od włóczenia się po trawnikach, w taki sposób jednak, by — w przeciwieństwie do muru granicznego — nie zasłaniać pięknych widoków. Tutaj — zgodnie ze wskazaniami błędnego ołówka Bezdennie Głupiego — został wykopany na głębokość pięćdziesięciu stóp i pochłonął już trzech ogrodników.

Za to labirynt był tak mały, że ludzie gubili się, szukając go po okolicy.

Jednak patrycjusz dosyć lubił ogrody — na swój spokojny sposób. Miał pewne poglądy na temat umysłowości większej części rodzaju ludzkiego i ogrody sprawiały, że uznawał je za w pełni uzasadnione.

Stosy papierów leżały równo na trawie dookoła krzesła. Co jakiś czas urzędnicy uzupełniali je lub wynosili. Byli to różni urzędnicy. Do pałacu spływały wszelkie rodzaje i typy informacji, ale tylko w jednym miejscu zbiegały się razem, całkiem jak pajęcze nici, które łączą się w środku pajęczyny.

Wielu, bardzo wielu władców — dobrych, złych, a bardzo często martwych, z reguły wie, co się działo. Nieliczni potrafią, kosztem ogromnego wysiłku, wiedzieć, co się dzieje. Vetinari oba typy uważał za pozbawione ambicji.

— Słucham, doktorze Cruces — powiedział, nie podnosząc głowy. Skąd on to wie, u diabła? — pomyślał Cruces. Przecież jestem pewien, że nie wywołałem żadnego hałasu…

— Och, Havelock… — zaczął.

— Ma pan mi coś do powiedzenia, doktorze?

— On gdzieś… Gdzieś się zawieruszył.

— Tak. I bez wątpienia pilnie go szukacie. Doskonale. Miłego dnia. Przez cały czas patrycjusz nie odwracał głowy. Nie zadał sobie nawet trudu, by zapytać, co takiego się zawieruszyło. On to wie, do licha, myślał Cruces. Dlaczego nigdy nie można mu powiedzieć czegoś, czego już by nie wiedział?

Vetinari odłożył na jeden ze stosów kartkę papieru i sięgnął po następną.

— Wciąż pan tu jest, doktorze Cruces. — Mogę zapewnić, panie, że…

— Jestem pewien, że pan może. Bez wątpienia. Jest jednak drobny problem, który mnie intryguje.

— Tak, panie?

— Skąd on się wziął w budynku gildii, przez co mógł zostać skradziony? Dano mi do zrozumienia, że go zniszczono. Jestem przekonany, że wydałem rozkazy.

No tak, skrytobójca liczył, że akurat to pytanie nie padnie. Ale patrycjusz był zbyt dobry w tej grze.

— Tego… Uznaliśmy… to znaczy mój poprzednik uznał… że powinien służyć za ostrzeżenie i przykład.

Patrycjusz uniósł głowę i uśmiechnął się promiennie.

— Kapitalne! — stwierdził. — Zawsze głęboko wierzyłem w skuteczność przykładów. Jestem więc przekonany, że potraficie rozwiązać ten problem przy minimalnych komplikacjach.

— Oczywiście, panie — zapewnił posępnie skrytobójca. — Ale… Zaczęło się południe.

Południe w Ankh-Morpork zwykle trwa dłuższą chwilę, gdyż godzina dwunasta ustalana jest przez ogólny konsensus. Zwykle pierwszym dzwonem, który ją wybijał, był ten należący do Gildii Nauczycieli, w odpowiedzi na powszechne modły jej członków. Następnie zegar wodny w świątyni Pomniejszych Bóstw uruchamiał wielki gong z brązu. Czarny dzwon w świątyni Losu uderzał tylko raz, nieoczekiwanie, ale wtedy dźwięczał już srebrny, napędzany pedałami carillon w Gildii Błaznów, a gongi, dzwony i kuranty wszystkich gildii i świątyń kołysały się mocno i trudno było je odróżnić — z wyjątkiem pozbawionego serca, oktironowego dzwonu zwanego Starym Tomem na wieży zegarowej Niewidocznego Uniwersytetu, którego dwanaście odmierzonych ciszy na moment przytłumiło ogólny hałas.

W końcu, o kilka uderzeń za resztą, odzywał się dzwon Gildii Skrytobójców, który zawsze był ostatni.

Ozdobny słoneczny zegar obok patrycjusza brzęknął dwa razy i przewrócił się.

— Coś pan mówił? — zapytał uprzejmie patrycjusz.

— Kapitan Vimes — wyjaśnił Cruces — przejawia zainteresowanie.

— Coś podobnego. Ale to jego praca.

— Doprawdy? Muszę zażądać, by go odwołano.

Słowa przemknęły echem po ogrodzie. Kilka gołębi odfrunęło.

— Zażądać? — powtórzył słodkim głosem patrycjusz. Doktor Cruces cofnął się o krok.

— Jest przecież tylko sługą — tłumaczył rozpaczliwie. — Nie widzę powodu, by miał się zajmować sprawami, które go nie dotyczą.

— Ja sądzę raczej, że jest sługą prawa — oświadczył patrycjusz.

— To zwykły figurant i bezczelny zarozumialec!

— Coś podobnego. Nie doceniałem siły pańskich uczuć, doktorze. Ale skoro pan żąda, natychmiast przywołam go do porządku.

— Bardzo dziękuję.

— Nie ma o czym mówić. Niech pan mi nie pozwala się zatrzymywać.

Doktor Cruces odszedł w kierunku wskazanym lekkim gestem patrycjusza.

Vetinari pochylił się nad papierami i nawet nie podniósł wzroku, gdy rozległ się daleki, stłumiony krzyk. Sięgnął tylko po mały srebrny dzwonek.

Po chwili przybiegł urzędnik.

— Przynieś drabinę, dobrze, Drumknott? Doktor Cruces wpadł chyba do rowka granicznego.


* * *

Skobel tylnego wejścia do warsztatu krasnoluda Bjorna Młotokuja uniósł się, zgrzytnęły drzwi. Krasnolud wyszedł sprawdzić, czy nikogo nie ma, i zadrżał. Zamknął drzwi.

— Chłodny wiatr — stwierdził, zwracając się do drugiego obecnego w warsztacie. — Ale można sobie z tym poradzić.

Sklepienie warsztatu znajdowało się zaledwie pięć stóp nad podłogą. To dostatecznie wysoko dla krasnoluda.

AU, odezwał się głos, którego nikt nie usłyszał.

Młotokuj spojrzał na przedmiot zamocowany w imadle i sięgnął po śrubokręt.

AU.

— Zadziwiające — stwierdził. — Wydaje mi się, że poruszanie tej rury wzdłuż lufy zmusza te, hm, sześć komór do przesunięcia i podania nowej do, hm, otworu odpalającego. To dość oczywiste. Mechanizm spustowy to właściwie zwykłe pudełko z hubką i krzesiwo. Sprężyna… o tutaj… całkiem przerdzewiała. Łatwo ją wymienić. Wiesz — powiedział, unosząc głowę — to bardzo interesujące urządzenie. Razem z tymi alchemikaliami w rurkach i całą resztą. Taki prosty pomysł… To jakiś klaunowski aparat? Jakaś mechaniczna sztuczka?

Pogrzebał w wiadrze metalowych ścinków, znalazł kawałek stali i wybrał pilnik.

— Potem chciałbym zrobić parę szkiców — powiedział. Trzydzieści sekund później zabrzmiał huk i wzniósł się obłok dymu.

Bjorn Młotokuj podniósł się i potrząsnął głową.

— Mieliśmy szczęście — stwierdził. — Mógł się zdarzyć paskudny wypadek.

Spróbował dłonią odpędzić dym, po czym znów sięgnął po pilnik.

Dłoń przeszła mu przez narzędzie.

EHM.

Bjorn spróbował jeszcze raz.

Pilnik był niematerialny jak dym.

— Co jest…

EHM.

Właściciel dziwnego urządzenia wpatrywał się przerażony w coś leżącego na podłodze. Bjorn spojrzał także.

— Ojej… — powiedział. Zrozumienie, unoszące się na obrzeżach świadomości, wreszcie zajaśniało pełnym blaskiem. Tak to już jest ze śmiercią. Kiedy się komuś przytrafi, on sam zwykle dowiaduje się o tym pierwszy.

Gość porwał urządzenie z pulpitu i wcisnął je do worka. Rozejrzał się nerwowo, uniósł zwłoki pana Młotokuja i przez tylne drzwi powlókł w stronę rzeki.

Rozległo się ciche pluśnięcie, a przynajmniej odgłos tak bliski pluśnięcia, jak to tylko możliwe w Ankh.

— Niedobrze — westchnął Bjorn. — Przecież nie umiem pływać.

TO, OCZYWIŚCIE, NIE SPRAWI ŻADNYCH KŁOPOTÓW, zapewnił go Śmierć.

Bjorn spojrzał na niego.

— Jesteś niższy, niż sobie wyobrażałem.

JA KLĘCZĘ, PANIE MŁOTOKUJ.

— To paskudztwo mnie zabiło!

TAK.

— Pierwszy raz mnie coś takiego spotkało.

JAK WSZYSTKICH. ALE NIE OSTATNI, JAK PRZYPUSZCZAM.

Śmierć wyprostował się. Stuknęły stawy kolanowe. Nie zaczepiał już czaszką o sufit — nie było sufitu. Pomieszczenie rozwiewało się z wolna.

Istnieją bogowie krasnoludów. Krasnoludy nie są osobnikami z natury religijnymi, ale w świecie, gdzie kopalniane stemple mogą pęknąć bez najmniejszego ostrzeżenia, gdzie nagle może wybuchnąć metan, bogowie są potrzebni jako rodzaj nadprzyrodzonego odpowiednika kasku ochronnego. Poza tym, kiedy ktoś uderzy się w palec ośmiofuntowym młotem, przyjemnie jest rzucić jakieś bluźnierstwo. Tylko wyjątkowy ateista o bardzo zdecydowanych poglądach potrafi w takiej sytuacji podskakiwać, wsuwając dłoń pod pachę, i krzyczeć: „A niech to przypadkowe fluktuacje w kontinuum czasoprzestrzennym!”, albo „Aargh, prymitywna i przestarzała koncepcja na krzyżu!”.

Bjorn nie marnował czasu na pytania. Wiele spraw staje się bardziej pilnych, kiedy się już zginie.

— Wierzę w reinkarnację — oznajmił. WIEM.

— Starałem się żyć przyzwoicie. Czy to pomoże?

NIE JA O TYM DECYDUJĘ. Śmierć odchrząknął. OCZYWIŚCIE, SKORO PAN WIERZY W REINKARNACJĘ, PANIE MŁOTOKUJ… BĘDZIE PAN JAK NA NOWO WYKUTY.

Odczekał chwilę.

— Tak, to prawda — przyznał Bjorn.

Krasnoludy znane są ze swego poczucia humoru… w pewnym sensie. Ludzie wskazują ich palcami i mówią: „Te małe dranie nie mają poczucia humoru”.

HM… CZYW MOJEJ WYPOWIEDZI BYŁO COŚ ZABAWNEGO?

— No… Nie, raczej nie. Nie zauważyłem.

TO TAKA GRA SŁÓW. NA NOWO WYKUTY. MŁOTEM. MŁOTOKUJ.

— I co?

NIE ZROZUMIAŁ PAN?

— Niestety.

CÓŻ…

— Przykro mi.

ZASUGEROWANO MI, ŻE POWINIENEM ZADBAĆ, BY PRZY TAKICH OKAZJACH NIECO POPRAWIĆ NASTRÓJ.

— Wykuty?

TAK.

— Pomyślę nad tym.

DZIĘKUJĘ.


* * *

— No dobra — rzekł sierżant Colon. — Rekruci, to jest wasza pałka służbowa. — Przerwał na chwilę, sięgając pamięcią do czasów służby wojskowej. — Będziecie o nią dbać. Będziecie z nią spać, z nią jeść…

— Przepraszam.

— Kto to powiedział?

— Tu, na dole. Młodszy funkcjonariusz Cuddy. — Słucham, rekrucie.

— Jak mamy nią jeść, sierżancie?

Rozpędzona machina wymowy sierżanta Golona wyhamowała nagle. Miał swoje podejrzenia co do młodszego funkcjonariusza Cuddy’ego. Podejrzewał mianowicie, że młodszy funkcjonariusz Cuddy jest wichrzycielem.

— Co?

— No, czy mamy jej używać jako noża, widelca, czy może przeciąć na pół, żeby dostać pałeczki? Czy jak?

— O czym ty gadasz?

— Przepraszam, sierżancie.

— O co jeszcze chodzi, młodsza funkcjonariusz Angua?

— Jak dokładnie mamy z nią spać?

— No więc… chodziło mi o to, że… Kapral Nobbs, w tej chwili przestańcie chichotać!

Colon poprawił półpancerz i zdecydował, by zmienić temat dyskusji.

— Tutaj widzicie kukłę, manekina czy też sylwetkę — rzekł, wskazując mniej więcej humanoidalny kształt wykonany ze skóry wypchanej sianem i osadzony na paliku. — Znany pod imieniem Artura, do użytku przy ćwiczeniach z bronią. Młodsza funkcjonariusz Angua, wystąp. Powiedzcie no, młodsza funkcjonariusz, czy bylibyście w stanie zabić człowieka?

— A jak długo mogę próbować?

Nastąpiła przerwa w ćwiczeniach, podczas której podnosili z ziemi kaprala Nobbsa i klepali go po plecach, dopóki się nie uspokoił.

— Wracamy do zajęć! — zawołał w końcu Colon. — Macie teraz chwycić swoją pałkę o tak, na raz podejść szybko do Artura i na dwa stuknąć go w głowę. Raz… dwa…

Pałka odbiła się od Arturowego hełmu.

— Bardzo dobrze, zjedna poprawką. Ktoś wie, o co mi chodzi?

Pokręcili głowami.

— Od tyłu — wyjaśnił sierżant. — Uderzacie ich od tyłu. Po co narażać się na kłopoty, prawda? Teraz wy, młodszy funkcjonariusz Cuddy.

— Ale sierżancie…

— Wykonać! Patrzyli.

— Może przynieść mu stołek? — zaproponowała Angua po krępujących piętnastu sekundach.

Detrytus parsknął.

— On za mały, żeby strażnik — powiedział.

Młodszy funkcjonariusz Cuddy przestał podskakiwać.

— Przepraszam, sierżancie — wysapał. — Krasnoludy robią to inaczej.

— Ale strażnicy robią to właśnie tak — odparł Colon. — Teraz młodszy funkcjonariusz Detrytus… nie salutować… Wy spróbujcie.

Detrytus chwycił pałkę między coś, co technicznie było jego kciukiem i palcem wskazującym, po czym uderzył Artura w hełm. Spojrzał w zadumie na ułamek pałki. Potem zacisnął swoją — z braku lepszego określenia — pięść i walił Artura w to, co było głową, do chwili kiedy wbił palik na trzy stopy w ziemię.

— Teraz krasnolud, on spróbuje — rzekł.

Na kolejne pięć sekund zapadło pełne zakłopotania milczenie. Sierżant Colon odchrząknął.

— No tak. Możemy go chyba uznać za dokładnie zatrzymanego — stwierdził. — Kapralu Nobbs, proszę zanotować: młodszego funkcjonariusza Detrytusa… nie salutować… obciążyć sumą jednego dolara za stratę pałki. Poza tym po wszystkim macie jeszcze mieć możliwość zadawania im pytań.

Zerknął na szczątki Artura.

— Myślę, że pora już zademonstrować wam trudną sztukę łucznictwa.


* * *

Lady Sybil Ramkin spoglądała na smętny skórzany pasek, który był wszystkim, co pozostało po nieszczęsnym Chubbym. — Kto mógł zrobić coś takiego biednemu smokowi? — zapytała.

— Staramy się to odkryć — zapewnił Vimes. — Sądzimy… Sądzimy, że został może przywiązany do muru i wtedy wybuchł.

Marchewa przechylił się nad ścianą zagrody.

— Kuci-kuci-kuu — powiedział. Przyjazny ogień spalił mu brwi.

— Przecież był oswojony i spokojny — ciągnęła lady Ramkin. — Muchy by nie skrzywdził.

— Jak można spowodować wybuch smoka? — zapytał Vimes. — Można na przykład go kopnąć?

— Na pewno — przyznała Sybil. — Tyle że wtedy stracisz nogę.

— Więc to nie to. Jakiś inny sposób? Tak żeby samemu nie ucierpieć?

— Właściwie nie. Już łatwiej go skłonić, żeby sam eksplodował. Naprawdę, Sam, nie lubię mówić o…

— Muszę to wiedzieć.

— Cóż… O tej porze roku samce walczą ze sobą nawzajem. Próbują wydać się jak największe, rozumiesz. Dlatego zawsze staram się trzymać je osobno.

Vimes pokręcił głową.

— Tam był tylko jeden smok — przypomniał.

Za nimi Marchewa pochylił się nad następną zagrodą, gdzie gruszkowaty smoczy samiec otworzył jedno oko i spojrzał na niego leniwie.

— Grzeczny smoczek — wymruczał Marchewa. — Czekaj, mam gdzieś kawałek węgla…

Smok otworzył drugie oko, zamrugał i nagle rozbudził się całkowicie. Skoczył na tylne łapy. Uszy spłaszczyły się, nozdrza rozszerzyły, skrzydła rozwinęły na pełną rozpiętość. Nabrał tchu. Z żołądka dobiegł bulgot płynących kwasów, gdy otworzyły się śluzy i zawory. Stopy oderwały się od ziemi, pierś wypięła…

Vimes skoczył, trafił Marchewę na wysokości pasa i powalił na ziemię.

Smok w zagrodzie zamrugał. Wróg zniknął tajemniczo… Przestraszył się!

Zwierzę uspokoiło się, wypuszczając z paszczy strugę ognia.

Vimes przestał osłaniać głowę i przetoczył się na bok.

— Dlaczego pan to zrobił, kapitanie? — zdziwił się Marchewa. — Przecież nie…

— On atakował smoka! — zawołał Vimes. — Takiego, który by się nie cofnął!

Podniósł się na kolana i stuknął w pancerz Marchewy.

— Idealnie wypolerowałeś tę zbroję. Mógłbym się w niej przejrzeć. I wszystko inne też.

— No tak, oczywiście, o tym nie pomyślałam — przyznała lady Sybil. — Wszyscy wiedzą, że trzeba trzymać smoki z dala od luster.

— Lustra — powtórzył Marchewa. — Zaraz, przecież odłamki…

— Tak — zgodził się Vimes. — Pokazał Chubby’emu lustro.

— I biedaczysko próbował wydać się większy, niż był naprawdę — domyślił się Marchewa.

— Mamy tu do czynienia ze zboczonym umysłem — oznajmił Vimes.

— Nie! Naprawdę pan tak myśli?

— Tak.

— Ale… Nie… To niemożliwe. Przecież Nobby był z nami przez cały czas.

— Nie z Nobbym — rzucił niechętnie Vimes. — Cokolwiek mógłby zrobić ze smokiem, wątpię, czy skłoniłby go do wybuchu. Mój chłopcze, na tym świecie zdarzają się ludzie jeszcze dziwniejsi od kaprala Nobbsa.

Twarz Marchewy zastygła powoli w wyrazie zdumienia i grozy.

— Niesamowite — szepnął.


* * *

Sierżant Colon rozejrzał się po strzelnicy. Potem zdjął hełm i otarł czoło. — Myślę, że młodsza funkcjonariusz Angua powinna zrezygnować z ćwiczeń, dopóki się nie nauczy, jak usuwać z drogi… siebie.

— Przepraszam, sierżancie.

Podeszli do Detrytusa, który stał zakłopotany obok stosu połamanych łuków. Kusze nie wchodziły w grę — w jego masywnych dłoniach wyglądały jak spinki do włosów. W teorii powinien ze śmiertelną skutecznością używać długiego łuku — gdy tylko nauczy się, kiedy przerwać naciąganie cięciwy.

Detrytus wzruszył ramionami.

— Przepraszam pana — rzekł. — Łuki to nie broń trolli.

— Ha! — burknął niechętnie Colon. — A co do was, młodszy funkcjonariuszu Cuddy…

— Jakoś nie mogę załapać tego numeru z celowaniem, sierżancie.

— Myślałem, że krasnoludy są znane ze swych talentów bojowych.

— Tak, ale… nie tych talentów.

— Z zasadzek — mruknął Detrytus.

A ponieważ był trollem, jego pomruk odbił się echem od dalekich budynków. Cuddy zjeżył brodę.

— Ty kłamliwy trollu, niech tylko…

— Spokój! — zawołał szybko Colon. — Chyba na tym zakończymy szkolenie. Będziecie musieli, no… dokształcać się po drodze. Jasne?

Westchnął. Nie był człowiekiem okrutnym, ale przez całe życie służył albo jako żołnierz, albo strażnik. Teraz czuł się wykorzystywany. W przeciwnym razie nie powiedziałby tego, co właśnie powiedział.

— Nie wiem, naprawdę nie wiem. Kłócicie się między sobą, łamiecie własną broń… Znaczy, kogo właściwie chcemy tu oszukiwać? Już prawie południe, weźcie sobie parę godzin wolnego, zobaczymy się wieczorem. Jeśli uważacie, że warto zjawiać się na posterunku.

Coś brzęknęło — to kusza Cuddy’ego wystrzeliła mu w ręku. Bełt świsnął koło ucha kaprala Nobbsa i wylądował w rzece, gdzie utknął.

— Przepraszam — powiedział Cuddy.

— Tsk, tsk… — rzucił Colon.

To było najgorsze. Lepiej, gdyby krasnoludowi nawymyślał. Gdyby uznał, że Cuddy wart jest przekleństwa.

Odwrócił się i odszedł w stronę Pseudopolis Yard. Usłyszeli, jak mruczy coś pod nosem.

— Co powiedział? — zainteresował się Detrytus.

— Ładnych chłopów mi dali — odparła Angua i zaczerwieniła się.

Cuddy splunął na ziemię, co nie trwało długo z powodu jej niewielkiego oddalenia. Potem sięgnął pod płaszcz i wydobył — niczym iluzjonista wyjmujący królika rozmiaru 10 z kapelusza rozmiaru 5 — swój obosieczny topór bojowy. I ruszył biegiem.

Nim dotarł do swego dziewiczego celu, mknął już jak błyskawica. Świsnęło i manekin eksplodował niczym atomowy stos siana.

Pozostała dwójka podeszła wolniej, by obejrzeć efekty. Niewielkie strzępki wolno opadały na ziemię.

— Tak, niby w porządku — przyznała Angua. — Ale mówił przecież, że potem mamy mieć możliwość zadawania im pytań.

— Ale nie mówił, że mają być w stanie odpowiadać — zauważył ponuro Cuddy.

— Młodszego funkcjonariusza Cuddy’ego obciążyć sumą jednego dolara za stratę celu — powiedział Detrytus, który miał już jedenaście dolarów długu za łuki.

— Jeśli warto się zjawiać! — Cuddy znowu ukrył gdzieś topór. — Gatunkista!

— Na pewno nie miał nic złego na myśli — uspokajała go Angua.

— Dobrze ci mówić, tobie to nie przeszkadza — burknął Cuddy.

— Dlaczego?

— Bo ty chłop — wyjaśnił Detrytus.

Angua była dostatecznie inteligentna, żeby przemyśleć ten zarzut, zanim odpowie.

— Raczej chłopka — poprawiła.

— Na jedno wychodzi.

— Tylko w sensie ogólnym. Chodźcie, napijemy się czegoś. Ulotne poczucie wspólnoty wobec przeciwności losu minęło.

— Pić z trollem?

— Pić z krasnoludem?

— No dobrze — przerwała im Angua. — A może tak ty i ty pójdziecie się napić ze mną?

Zdjęła hełm i potrząsnęła włosami. Żeńskie trolle nie mają włosów, choć te, którym dopisze szczęście, hodują czasem na głowach delikatny mech. Natomiast kobiety krasnoludów liczą raczej na komplementy związane z jedwabistością brody, nie fryzury. Ale całkiem możliwe, że widok Angui wykrzesał drobne iskierki jakiejś wspólnej, kosmicznej samczości.

— Właściwie nie zdążyłam się jeszcze rozejrzeć — powiedziała. — Ale widziałam sensowne miejsce przy Błyskotnej.

To oznaczało, że muszą przejść na drugą stronę rzeki. I przynajmniej dwójka z nich starała się wywrzeć na przechodniach wrażenie, że nie idą razem z przynajmniej jednym z pozostałej dwójki. To z kolei znaczyło, że rozglądali się z desperacką nonszalancją.

Co doprowadziło do tego, że Cuddy zauważył krasnoluda w wodzie.

Jeśli można to nazwać wodą.

Jeśli nadal można go nazwać krasnoludem.

Spojrzeli w dół.

— Wiecie — zauważył po chwili Detrytus — on wygląda jak ten krasnolud, co robi broń przy Szronowej.

— Bjorn Młotokuj? — podpowiedział Cuddy.

— On. Tak.

— To rzeczywiście trochę go przypomina — zgodził się Cuddy, wciąż lodowatym tonem. — Ale niezupełnie.

— O co ci chodzi? — nie zrozumiała Angua.

— O to, że pan Młotokuj nie miał takiej strasznie wielkiej dziury w miejscu, gdzie normalnie jest pierś.


* * *

Czy on w ogóle śpi? — zastanawiał się Vimes. Czy ten przeklęty typ kiedyś kładzie głowę na poduszce? Czy jest gdzieś pokój, w którym na drzwiach wisi czarny szlafrok? Zastukał do drzwi Podłużnego Gabinetu.

— Witam, kapitanie — rzucił patrycjusz, unosząc głowę znad papierów. — Jest pan niezwykle szybki.

— Szybki?

— Dostał pan moją wiadomość?

— Nie. Byłem… zajęty.

— Doprawdy? A cóż pana zajmowało?

— Ktoś zabił pana Młotokuja. Gruba ryba wśród krasnoludów. Został… zastrzelony, chyba z jakiejś machiny oblężniczej, i wrzucony do rzeki. Właśnie go wyłowiliśmy. Szedłem zawiadomić jego żonę. Mieszka gdzieś przy Melasy. I wtedy pomyślałem, że skoro już przechodzę…

— To bardzo nieszczęśliwy wypadek — zauważył patrycjusz.

— Dla pana Młotokuja z całą pewnością. Patrycjusz oparł się wygodnie i spojrzał na Vimesa.

— Niech pan opowie — rzekł — jak został zabity.

— Nie wiem. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Miał w piersi taką wielką dziurę… Ale dowiem się, co to było.

— Hm… Czy wspominałem, że dziś rano odwiedził mnie doktor Cruces?

— Nie, sir.

— Był niezwykle… zatroskany.

— Tak jest.

— Myślę, że go pan zirytował.

— Tak, sir?

Zdawało się, że patrycjusz podjął decyzję. Przysunął krzesło do biurka.

— Kapitanie Vimes…

— Tak jest?

— Wiem, że pojutrze przechodzi pan w stan spoczynku, a więc czuje się pan odrobinę… podekscytowany. Ale dopóki pozostaje pan kapitanem Nocnej Straży, chciałbym, żeby przestrzegał pan dwóch bardzo konkretnych instrukcji…

— Tak jest.

— Przerwie pan wszelkie dochodzenia w sprawie tej kradzieży w Gildii Skrytobójców. Rozumie pan? To wewnętrzna sprawa gildii.

— Sir… — Vimes starał się zachować nieruchomą twarz.

— Chcę wierzyć, że niedopowiedziane słowo w tej uwadze brzmiało „tak”, kapitanie.

— Sir.

— I w tej również. A co do nieszczęsnego pana Młotokuja… Ciało zostało odkryte niedawno?

— Tak, sir.

— A więc nie leży w zakresie pańskiej jurysdykcji.

— Co? Sir?

— Zajmie się tym dzienna zmiana.

— Przecież nigdy nie dbaliśmy o te ograniczenia „poza godzinami dnia”!

— Mimo to, w obecnych okolicznościach, polecę kapitanowi Quirke, by przejął dochodzenie. Jeśli okaże się ono konieczne.

Jeśli okaże się konieczne, myślał Vimes. Jeśli ludzie nie kończą z dziurą na połowę piersi całkiem przypadkiem. Może od uderzenia meteoru?

Odetchnął głęboko, pochylił się i oparł dłonie na biurku patrycjusza.

— Majonez Quirke nie potrafiłby znaleźć własnego tyłka, nawet gdyby mu dać atlas. I nie ma pojęcia, jak rozmawiać z krasnoludami. Nazywa ich żwirojadami! To moi ludzie znaleźli ciało. I podpada pod moją jurysdykcję!

Patrycjusz zerknął na dłonie Vimesa.

Vimes zdjął je z biurka, jakby blat nagle rozpalił się do czerwoności.

— Nocna Straż. Tym właśnie pan jest, kapitanie. Pańskie obowiązki dotyczą godzin ciemności.

— Tutaj chodzi o krasnoludy! Jeśli nie załatwimy tego jak trzeba, wezmą sprawiedliwość we własne ręce! A to zwykle oznacza odrąbanie łba najbliższemu trollowi! I do tego chce pan posłać Quirke’a?

— Wydałem panu rozkaz, kapitanie.

— Ale…

— Może pan odejść. — Nie można…

— Powiedziałem: może pan odejść, kapitanie Vimes!

— Sir…

Vimes zasalutował, po czym odwrócił się i wymaszerował z gabinetu. Zamknął drzwi ostrożnie, tak że ledwie stuknęły.

Patrycjusz słyszał, jak huknął pięścią o ścianę w korytarzu. Vimes nie zdawał sobie z tego sprawy, ale ściany przed Podłużnym Gabinetem znaczyło kilka ledwie widocznych wgnieceń; ich głębokość odpowiadała jego stanowi emocjonalnemu w danej chwili.

Sądząc po odgłosie, do tego trzeba będzie wezwać tynkarza.

Lord Vetinari pozwolił sobie na lekki, pozbawiony wesołości uśmieszek.

Miasto działało. Było samoczynnie regulowanym zespołem gildii połączonych żelaznymi prawami wzajemnych korzyści — i działało. Na ogół. Zwykle. Normalnie.

Na pewno nie potrzebowało jakiegoś strażnika, który kręciłby się i budził niepokój, niczym spuszczony z uwięzi… spuszczony… spuszczona katapulta oblężnicza.

Normalnie.

Wyglądało na to, że Vimes osiągnął odpowiedni stan emocjonalny. Przy odrobinie szczęścia rozkazy powinny doprowadzić do pożądanych skutków.


* * *

W każdym dużym mieście jest taki bar. Bar, gdzie piją gliny. Strażnicy po służbie rzadko zaglądali do przyjemniejszych lokali — zbyt łatwo było tam zobaczyć coś, co znowu posłałoby ich na służbę[9]. Dlatego zwykle chodzili Pod Kubeł przy Błyskotnej. Tawerna była mała, niska, a obecność strażników miejskich zniechęcała innych gości, ale pan Cheese, właściciel, nie przejmował się tym specjalnie. Nikt nie pije tak jak gliniarz, który za dużo widział, żeby zostać trzeźwy.

Marchewa przeliczył monety na ladzie.

— To będą trzy piwa, jedno mleko, jedna płynna siarka z koką i kwasem fosforowym…

— I parasolką — uzupełnił Detrytus.

— …i Powolne Swobodne Podwójne Entendre z lemoniadą.

— I sałatką owocową w środku — dodał Nobby.

— Hau?

— I trochę piwa w miseczce — zamówiła Angua.

— Ten piesek wyraźnie cię polubił — zauważył Marchewa.

— Rzeczywiście. Nie mam pojęcia dlaczego. Drinki stanęły na barze. Popatrzyli na nie. Wypili.

Pan Cheese, który znał gliny, bez słowa napełnił szklanki i izolowany kubek Detrytusa.

Popatrzyli na swoje drinki. Wypili swoje drinki.

— Wiecie? — odezwał się po chwili Colon. — Złości mnie, ale naprawdę złości, że tak cisnęli go do wody. Znaczy, nawet nie obciążyli kamieniami. Zwyczajnie go wyrzucili. Jakby nie miało znaczenia, czy ktoś go znajdzie. Wiecie, o co mi chodzi?

— Mnie bardziej złości — wtrącił Cuddy — że to był krasnolud.

— A mnie, że ktoś go zamordował — odparł Marchewa.

Pan Cheese znów przeszedł wzdłuż baru. Popatrzyli na swoje drinki. Wypili swoje drinki.

Wbrew wszelkim sugestiom morderstwo nie było w Ankh-Morpork częstym zjawiskiem. Jak już wspomniano, istniało wiele sposobów mimowolnego popełnienia samobójstwa. W sobotnie noce zdarzały się też awantury domowe, kiedy ludzie szukali tańszej alternatywy rozwodu. To wszystko się działo, ale tam przynajmniej był jakiś logiczny powód, choćby ł całkiem nielogiczny.

— Wielki człowiek wśród krasnoludów ten Młotokuj — stwierdził Marchewa. — I dobry obywatel. Nie z tych, co to ciągle robią problemy, jak pan Wręcemocny.

— Ma warsztat przy Szronowej — przypomniał Nobby.

— Miał — poprawił go sierżant Colon. Popatrzyli na swoje drinki. Wypili swoje drinki.

— A ja bym chciała się dowiedzieć czegoś innego — odezwała się Angua. — Co wybiło w nim taką dziurę?

— Nigdy czegoś takiego nie widziałem — przyznał Colon.

— Chyba ktoś powinien iść i zawiadomić panią Młotokujową — zauważyła Angua.

— Kapitan Vimes się tym zajął — rzeki Marchewa. — Powiedział, że nikogo nie mógłby o to prosić.

— Lepiej on niż ja — zgodził się z powagą Colon. — Nie poszedłbym tam nawet za skarby świata. Te małe dranie potrafią być straszne, kiedy się rozzłoszczą.

Wszyscy ponuro pokiwali głowami, łącznie z małym draniem i większym małym draniem przez adopcję.

Popatrzyli na swoje drinki. Wypili swoje drinki.

— Nie powinniśmy szukać tego, kto to zrobił? — zapytała znowu Angua.

— Po co? — zdziwił się Nobby.

Raz czy dwa otworzyła i zamknęła usta, nim wreszcie odpowiedziała:

— Bo mógłby spróbować jeszcze raz.

— To nie było skrytobójstwo, prawda? — upewnił się Cuddy.

— Nie — zgodził się Marchewa. — Oni zawsze zostawiają notkę. Zgodnie z prawem.

Popatrzyli na swoje drinki. Wypili swoje drinki.

— Co za miasto — westchnęła Angua.

— Ale wszystko działa. To jest właśnie zabawne — odparł Marchewa. — Wiesz, kiedy wstąpiłem do straży, byłem taki naiwny, że aresztowałem przewodniczącego Gildii Złodziei za kradzież.

— Jak dla mnie, całkiem rozsądnie.

— Miałem potem trochę kłopotów.

— Widzisz — wyjaśnił Colon — złodzieje są tutaj zorganizowani. Znaczy się, działają oficjalnie. Pewien zakres kradzieży jest dozwolony. Chociaż ostatnio nie pracują zbyt dużo. Jeśli płacić im niewielki datek raz w roku, dają pokwitowanie i zostawiają w spokoju. Obie strony oszczędzają sobie czasu i trudu.

— I wszyscy złodzieje są członkami?

— O tak — zapewnił Marchewa. — W Ankh-Morpork nie da się kraść bez zezwolenia gildii. Chyba że ktoś ma szczególny talent.

— Dlaczego? I co wtedy? Jaki talent?

— Na przykład potrafi przeżyć, wisząc głową w dół na którejś z miejskich bram, z uszami przybitymi do kolan.

— To straszne — szepnęła po chwili Angua.

— Owszem, wiem — zgodził się Marchewa. — Ale rzecz w tym, że to działa. Wszystko działa. Gildie, przestępczość zorganizowana i wszystko. Jakoś funkcjonuje.

— Ale dla pana Młotokuja nie zadziałało — przypomniał Colon.

Popatrzyli na swoje drinki. Bardzo powoli, niczym potężna sekwoja wykonująca swój pierwszy krok ku zmartwychwstaniu jako miliony ulotek „Ratujmy drzewa”, Detrytus runął na plecy, wciąż ściskając swój kubek. Poza zmianą pozycji o dziewięćdziesiąt stopni nie poruszył nawet palcem.

— To siarka — stwierdził Cuddy, nie oglądając się nawet. — Uderza im do głów.

Marchewa walnął pięścią w bar.

— Powinniśmy coś zrobić!

— Możemy zwinąć jego buty — zaproponował Nobby.

— Chodzi mi o pana Młotokuja.

— No tak, jasne. — Nobby machnął ręką. — Mówisz jak stary Vimesio. Gdybyśmy mieli się martwić o każdego trupa w tym mieście…

— Nie w taki sposób zabitego — przerwał mu Marchewa. — Na ogół to zwyczajne, no… samobójstwa albo wewnętrzne konflikty gildii. Takie rzeczy. Ale on był zwykłym krasnoludem! Filarem społeczności! Po całych dniach robił miecze, topory, broń pogrzebową, kusze i narzędzia tortur. I nagle znajduje się w rzece z wielką dziurą w piersi! Kto się zajmie tą sprawą, jeśli nie my?

— Chyba dosypałeś sobie czegoś do mleka — uznał Colon. — Przecież krasnoludy załatwią to same. To jak Aleja Kamieniołomów. Nie wystawiaj nosa, bo ktoś ci go złapie i odgryzie.

— Jesteśmy Strażą Miejską — oznajmił stanowczo Marchewa. — A to nie oznacza wyłącznie tej części miasta, która przypadkiem ma ponad cztery stopy wzrostu i jest zrobiona z ciała!

— Tego nie zrobił krasnolud — stwierdził Cuddy, który kołysał się lekko. — Ani troll. — Spróbował puknąć się palcem w bok nosa, ale chybił. — A to z powodu tego, że wciąż miał jeszcze ręce i nogi.

— Kapitan Vimes na pewno będzie chciał przeprowadzić dochodzenie — uznał Marchewa.

— Kapitan Vimes próbuje się nauczyć, jak być cywilem — przypomniał Nobby.

— No, ja w każdym razie nie mam zamiaru… — zaczął Colon i nagle poderwał się ze stołka.

Podskoczył. Podskoczył jeszcze kilka razy, otwierając i zamykając usta. Wreszcie wydobył z siebie jakieś słowa.

— Moja noga!

— Co z twoją nogą?

— Coś się do niej przyczepiło!

Odskoczył do tyłu, chwytając rękami sandał, i potknął się o Detrytusa.

— Zdziwiłbyś się, co może się w tym mieście przyczepić do butów — mruknął Marchewa.

— Coś tu jest na podeszwie sandała — zauważyła Angua. — No, proszę nie machać nogą!

Sięgnęła po sztylet.

— Jakaś kartka albo coś. Z pinezką. Musiał pan na nią nadepnąć, sierżancie. Trochę trwało, zanim przebiła się przez podeszwę… Mam.

— Karton? — upewnił się Marchewa.

— Coś tu jest napisane… Angua zeskrobała błoto.


RUSZNIC


— Co to znaczy? — zdziwiła się.

— Nie wiem. Że nie można niczego ruszać, chyba. A może to wizytówka jakiegoś pana Rusznica — zgadywał Nobby. — Kogo to obchodzi? Wypijmy jeszcze po…

Marchewa obracał w ręku kartonik.

— Nie wyrzucaj pinezki — ostrzegł go Cuddy. — Sprzedają je po pięć za pensa. Wiem, bo mój kuzyn Gimick je robi.

— To ważne — powiedział wolno Marchewa. — Kapitan musi się o tym dowiedzieć. Wydaje mi się, że tego szukał.

— Co tu może być ważnego? — zdziwił się Colon. — Oprócz tego, że stopa mnie boli jak poparzona.

— Nie wiem. Kapitan wie — upierał się Marchewa.

— No to sam mu powiedz — zdecydował Colon. — Mieszka teraz u jej wysokości.

— Uczy się być dżentelmenem — dodał Nobby.

— Pewnie, że mu powiem.

Angua zerknęła przez brudną szybę. Niedługo wzejdzie księżyc… Na tym polega kłopot z życiem w mieście — łobuz może się czaić za jakąś wieżą, a człowiek niczego nawet nie podejrzewa.

— Ja chyba wrócę na kwaterę — powiedziała.

— Pójdę z tobą — zaproponował szybko Marchewa. — I tak muszę szukać kapitana.

— To nie po drodze…

— Naprawdę, będzie mi miło. Przyjrzała się jego szczerej twarzy.

— Nie chcę sprawiać kłopotu.

— Nic nie szkodzi. Lubię chodzić. To mi pomaga w myśleniu. Angua uśmiechnęła się mimo desperacji.

Wyszli na zewnątrz, w nie tak już dokuczliwy upał wieczoru. Marchewa instynktownie ruszył krokiem policjanta.

— To bardzo stara ulica — powiedział. — Podobno płynie tędy podziemny strumień. Jak myślisz?

— Naprawdę lubisz chodzić? — spytała Angua, podchwytując rytm marszu.

— O tak. Tu jest mnóstwo ciekawych uliczek i historycznych budynków do oglądania. Kiedy mam wolne, często chodzę na spacery.

Przyjrzała mu się z uwagą. O bogowie, pomyślała.

— Dlaczego wstąpiłeś do straży?

— Ojciec mówił, że zrobią tu ze mnie mężczyznę.

— Chyba miał rację.

— Chyba tak. To najlepsza praca, jaką można znaleźć.

— Naprawdę?

— Tak. Wiesz, co to znaczy „policjant”? Angua wzruszyła ramionami.

— Nie.

— To znaczy „człowiek polis”. To takie stare określenie miasta.

— Tak?

— Przeczytałem w książce. Człowiek miasta.

Znowu zerknęła z ukosa. Jego twarz lśniła w świetle pochodni na rogu ulicy, ale miała też własny, wewnętrzny blask. Jest dumny, pomyślała. Przypomniała sobie klątwę. Dumny, że służy w tej przeklętej straży, na litość bogów…

— A ty czemu wstąpiłaś?

— Ja? Wiesz… Lubię jeść regularnie i spać pod dachem. Zresztą nie ma wielkiego wyboru, prawda? Albo straż, albo zostać… no… szwaczką[10].

— A szycie nie bardzo ci wychodzi?

Ostry wzrok Angui wykrył na jego twarzy jedynie szczerą niewinność.

— Właśnie — przyznała z westchnieniem. — Zgadza, się. I nagle zobaczyłam ten plakat: „Zostań prawdziwym mężczyzną w straży! Straż Miejska potrzebuje ludzi!”. Pomyślałam, że spróbuję. W końcu mogłam tylko coś zdobyć.

Czekała, czy tego też nie zauważy. Rzeczywiście.

— Sierżant Colon wypisał tę wiadomość — wyjaśnił. — On myśli w sposób bardzo bezpośredni.

Pociągnął nosem.

— Czujesz coś? — zapytał. — Pachnie jak… trochę jakby ktoś wyrzucił stary chodnik z wygódki.

— Och, dziękuję uprzejmie — odezwał się jakiś głos bardzo nisko, gdzieś w ciemności. — Tak, fardzo dziękuję. To fardzo jak to się mówi z twojej strony. Stary chodnik z wygódki. Dokładnie.

— Niczego nie czuję — oświadczyła Angua.

— Kłamiesz — stwierdził głos.

— I niczego nie słyszę.


* * *

Buty kapitana Vimesa poinformowały go, że jest na Alei Scoone’a. Stopy maszerowały samodzielnie — umysł krążył gdzie indziej. Właściwie to jego część rozpuszczała się z wolna w najlepszym nektarze Jima Bearhuggera.

Gdyby chociaż nie byli tacy wściekle uprzejmi! Widział już w życiu sporo rzeczy, o których wciąż próbował — choć bez wielkich sukcesów — zapomnieć. Do dzisiaj na szczycie listy skłonny był umieścić migdałki wielkiego smoka, który nabiera tchu, by zmienić kapitana Straży Miejskiej w bryłkę zanieczyszczonego węgla. Wciąż budził się spocony na samo wspomnienie niewielkiego światełka sygnalizacyjnego, zapowiadającego strumień ognia. Obawiał się jednak, że teraz tamten widok zostanie zastąpiony przez wspomnienie obojętnych krasnoludów, przyglądających mu się uprzejmie, i uczucia, że jego słowa spadają w bezdenną przepaść.

W końcu co mógł im powiedzieć? Przykro mi, on nie żyje — to pewne. A dalej co? Sprawą zajmują się nasi najgorsi ludzie?

Dom zmarłego Bjorna Młotokuja był pełen krasnoludów — milczących, obojętnych, uprzejmych… Wiadomości szybko się rozchodziły — Vimes nie powiedział nic, o czym by już nie wiedzieli. Wielu z nich miało przy sobie broń. Był tam też pan Wręcemocny. Kapitan Vimes odbył z nim kiedyś rozmowę na temat tych jego przemówień o konieczności rozkruszenia trolli na małe kawałki i wykorzystania do budowy dróg. Teraz Wręcemocny po prostu wyglądał na zadowolonego z siebie. Panowała atmosfera uprzejmej groźby. Jakby mówili: Wysłuchamy cię, a potem zrobimy to, co sami postanowimy.

Vimes nie był nawet pewien, która z nich jest panią Młotokujową. Kiedy mu ją przedstawiono — brodatą, w hełmie — udzielała grzecznych, wymijających odpowiedzi. Nie, zamknęłam warsztat męża i chyba gdzieś zapodziałam klucz. Dziękuję.

Starał się możliwie subtelnie zasugerować, że gromadny marsz na Aleję Kamieniołomów nie będzie dobrze widziany przez Straż Miejską (prawdopodobnie dlatego że będzie go oglądać ze sporej odległości), ale nie miał odwagi zakazać im tego wprost. Nie mógł przecież powiedzieć: Nie bierzcie spraw we własne ręce, bo straż ściga właśnie złoczyńcę. Nie wiedział nawet, od czego zacząć. Czy pani mąż miał wrogów? Rzeczywiście, ktoś wybił w nim wielką dziurę, ale czy miał jakichś wrogów poza tym?

Dlatego wyszedł stamtąd, zachowując resztki godności — nie za wiele. Potem stoczył bitwę sam ze sobą i przegrał: sięgnął po pół butelki Old Persnickety Bearhuggera i powędrował w noc.


* * *

Marchewa i Angua dotarli do końca Błyskotnej.

— Gdzie mieszkasz? — zapytał Marchewa.

— Kawałek stąd. — Pokazała palcem.

— Przy Wiązów? Chyba nie u pani Cake?

— Owszem. Dlaczego nie? Szukałam czystego pokoju w rozsądnej cenie. Co w tym złego?

— No… rozumiesz, nic nie mam przeciwko pani Cake, wspaniała kobieta, jedna z najlepszych… Ale… no wiesz… musiałaś przecież zauważyć…

— Co zauważyć?

— Tego… że ona nie jest… no wiesz… wybredna.

— Przepraszam, wciąż nie bardzo rozumiem.

— Na pewno widziałaś innych jej lokatorów? Wiesz, na przykład Reg Shoe… Nadal tam mieszka?

— Och — domyśliła się Angua. — Chodzi ci o zombi.

— I jeszcze banshee na strychu.

— Pan Ixolite. Zgadza się.

— I jeszcze starsza pani Drull.

— Ghoul. Ale wycofała się. Teraz przygotowuje bale dla dzieci.

— Chodzi mi o to, czy ten dom nie wydaje ci się trochę dziwaczny.

— Ale czynsz jest rozsądny, a łóżka czyste.

— Bo pewnie mało kto w nich sypia.

— No dobrze! Musiałam brać to, co mogłam znaleźć!

— Przepraszam. Wiem, jak to jest. Sam taki byłem, kiedy pierwszy raz tu przyszedłem. Ale dam ci dobrą radę: wyprowadź się jak najszybciej, kiedy tylko będzie już wypadało, i poszukaj sobie mieszkania… no… bardziej odpowiedniego dla młodej damy, jeśli wiesz, o co mi chodzi.

— Właściwie to nie wiem. Pan Shoe próbował nawet pomóc mi wnieść na górę moje rzeczy. Fakt, musiałam mu potem pomagać wnosić jego ręce. Cały czas gubi jakieś swoje kawałki, biedaczysko.

— Ale oni nie są… no, nie są z naszej sfery — tłumaczył zakłopotany Marchewa. — Nie zrozum mnie źle. Bo wiesz… Krasnoludy? Kilku moich najlepszych przyjaciół jest krasnoludami. Moi rodzice to krasnoludy. Trolle? Żadnych problemów. Sól ziemi, dosłownie. Świetne chłopaki pod tą swoją skorupą. Ale… nieumarli… Wolałbym, żeby wrócili tam, skąd przyszli. Nic więcej.

— Większość pochodzi z tych okolic.

— Zwyczajnie ich nie lubię. Przykro mi.

— Muszę już iść — oświadczyła chłodno Angua. Przystanęła przy mrocznym wylocie zaułka.

— Dobrze, dobrze. Hm… kiedy cię znowu zobaczę?

— Jutro. Pracujemy w tym samym miejscu, prawda?

— Ale może po służbie moglibyśmy…

— Muszę lecieć!

Angua odwróciła się i odbiegła. Nad dachami Niewidocznego Uniwersytetu widoczne już było księżycowe halo.

— Oczywiście. Jasne. W porządku. No to do jutra! — zawołał za nią Marchewa.


* * *

Angua czuła, jak świat wiruje wokół niej. Potykając się, biegła wśród cieni. Nie powinna tak długo tego odkładać. Przebiegła uliczkę, którą szło kilku ludzi, i wbiegła za róg, szarpiąc ubranie…

Widział ją Bundo Prung, niedawno usunięty z Gildii Złodziei za nadmierny entuzjazm i zachowanie nielicujące z profesją bandyty, człowiek zdesperowany. Samotna kobieta w ciemnym zaułku była mniej więcej tym, z czym powinien sobie poradzić.

Rozejrzał się i ruszył za nią.

Przez pięć sekund trwała cisza. Potem wybiegł Bundo, bardzo szybko — i nie zwalniał, dopóki nie dotarł do nabrzeża, gdzie akurat statek szykował się do wyjścia w morze. Bundo wpadł na pokład tuż przed wciągnięciem trapu, został marynarzem i zginął trzy lata później, kiedy w dalekim kraju spadł mu na głowę pancernik. Przez cały ten czas nikomu nie zdradził, co widział, chociaż krzyczał trochę za każdym razem, kiedy zobaczył psa.

Angua pojawiła się kilka sekund po nim i pobiegła przed siebie.


* * *

Lady Sybil Ramkin otworzyła drzwi i wciągnęła nosem powietrze. — Samuelu Vimes! Jesteś pijany!

— Jeszcze nie! Ale mam nadzieję, że będę — odparł Vimes z satysfakcją.

— I nie przebrałeś się z munduru!

Vimes spojrzał w dół, po czym uniósł głowę. — Zgadza się — potwierdził radośnie.

— Goście zjawią się tu lada chwila. Idź do swojego pokoju. Masz wodę w wannie, a Willikins przygotował ci ubranie. No, już cię nie ma…

— I bardzo dobrze…

Vimes wykąpał się w letniej wodzie i różanej alkoholowej mgiełce. Potem wytarł się jak najlepiej potrafił i przyjrzał ubraniu na łóżku.

Uszył je dla niego najlepszy krawiec w mieście. Sybil Ramkin miała dobre serce. Takie kobiety dają wszystko, co mogą.

Ubranie było niebieskie i ciemnofioletowe, z koronką na mankietach i kołnierzu. Powiedziano mu, że to najnowszy krzyk mody. Sybil chciała, żeby wszedł do wyższych sfer — nie mówiła tego wprost, ale wiedział, że jej zdaniem jest za dobry na zwykłego glinę.

Przyglądał się ubraniu w zamglonym niezrozumieniu. Nigdy dotąd nie nosił jeszcze czegoś takiego. Kiedy był chłopakiem, wkładał takie łachmany, jakie potrafił na sobie umocować. Potem zmienił je na skórzane spodnie do kolan i kolczugę straży — wygodny, praktyczny kostium.

Do ubrania dodano jeszcze kapelusz. Z naszytymi perłami.

Vimes nigdy dotąd nie założył żadnego nakrycia głowy, które nie zostało wykute z jednego kawałka metalu.

Buty były długie i spiczaste.

Zawsze latem nosił sandały, a zimą tradycyjne tanie buty.

Kapitan Vimes jako tako radził sobie z byciem oficerem. Zupełnie nie miał pojęcia, jak być dżentelmenem. Włożenie tego ubrania stanowiło chyba ważny element funkcji…

Przybywali już goście. Słyszał chrzęst kół powozów na podjeździe i tupanie noszących lektyki.

Wyjrzał przez okno. Aleja Scoone’a znajdowała się wyżej niż większość Morpork i dawała niezrównany widok na miasto, jeśli człowiekowi podobały się akurat takie rzeczy. Pałac patrycjusza wyrastał jako ciemniejszy kształt w półmroku, z jednym tylko rozświetlonym oknem na którymś z wyższych pięter. Stanowił centrum dobrze oświetlonego rejonu, lecz miasto ciemniało w miarę, jak wzrok obejmował coraz większą jego część, aż po dzielnice, gdzie nie zapalało się świecy, bo szkoda marnować dobre jedzenie. Wokół Alei Kamieniołomów jarzył się czerwony blask pochodni — to zrozumiałe, trollowy Nowy Rok. I lekko lśnił budynek Magii Wysokich Energii na terenach Niewidocznego Uniwersytetu; Vimes chętnie aresztowałby wszystkich magów pod zarzutem bycia dwa razy za sprytnymi. Więcej niż zwykle świateł paliło się przy Kablowej i Stromej, w tej części miasta, którą ludzie podobni do kapitana Quirke’a nazywali „małym miasteczkiem”…

— Samuelu!

Vimes, jak umiał, zawiązał pod szyją chustę.

Stawał już twarzą w twarz ze smokami i trollami, ale teraz miał spotkać całkiem nowy gatunek: bogaczy.


* * *

Zawsze potem trudno było sobie przypomnieć, jak wyglądał świat, kiedy ona znajdowała się „dans une certaine condition”, jak to delikatnie określała jej matka.

Pamiętała na przykład, że widziała zapachy. Ulice i budynki… istniały, naturalnie, ale tylko jako szare, monochromatyczne tło, a na nim dźwięki i — tak — zapachy płonęły niczym jaskrawe linie… barwnego ognia i chmury… no, barwnego dymu.

O to wiśnie chodzi. Na tym się wszystko załamywało. Potem nie miała już odpowiednich słów, żeby opisać to, co słyszała i czuła. Gdyby człowiek mógł choćby na moment zobaczyć wyraźnie ósmy kolor, a potem opisać go po powrocie do siedmiobarwnego świata, mówiłby, że to… „coś w rodzaju zielono-fioletowego”. Doświadczenia niełatwo się przenoszą z jednego gatunku na drugi.

Czasami, choć niezbyt często, Angua uważała, że ma szczęście i widzi oba światy. Zawsze też było te dwadzieścia minut po Przemianie, kiedy wszystkie zmysły są wyczulone, a świat jarzy się w pasmach widm niczym tęcza. To wspomnienie niemal wynagradzało jej niewygody.

Istnieją różne odmiany wilkołaków. Niektórzy muszą jedynie golić się co godzinę i nosić kapelusz, żeby ukryć uszy. Uchodzą za prawie normalnych.

Ale ona i tak ich rozpoznawała. Wilkołaki potrafią zauważyć inne wilkołaki nawet wśród tłumu na ulicy. Zdradzało je coś dziwnego w oczach. Oczywiście, jeśli było dość czasu, dało się zauważyć inne charakterystyczne cechy. Wilkołaki mieszkały samotnie i nie podejmowały prac, które wymagały bliskiego kontaktu ze zwierzętami. Obficie używały perfum lub płynu po goleniu i były bardzo wybredne, jeśli chodzi o jedzenie. I prowadziły dzienniki z fazami księżyca wyraźnie zaznaczonymi czerwonym atramentem.

Życie wilkołaka na wsi jest trudne. Wystarczy, że zginęła gdzieś kura, a natychmiast stawał się podejrzanym numer jeden. Wszyscy twierdzili, że w mieście jest łatwiej.

Z pewnością było tu porażająco.

Angua widziała naraz kilka ostatnich godzin ulicy Wiązów. Strach opryszka był gasnącą pomarańczową linią. Ślad Marchewy to rozszerzająca się bladozielona chmura z odcieniem sugerującym, że jest lekko zaniepokojony; towarzyszyły jej dodatkowe tony starej skóry i proszku do polerowania zbroi. Inne tropy, słabe i mocne, przecinały ulicę tam i z powrotem.

Jeden przypominał stary dywanik z wygódki.

— Cześć, suczko — odezwał się jakiś głos z tyłu.

Odwróciła głowę. W psim systemie widzenia Gaspode nie wyglądał lepiej, tyle że teraz był również ośrodkiem chmury zmieszanych odorów.

— Aha. To ty.

— Zgadza się. — Gaspode podrapał się gorączkowo. Spojrzał na nią z nadzieją. — Tylko pytam, rozumiesz, chcę załatwić tę sprawę od razu, dla samej zasady, żefy potem do tego nie wracać… Przypuszczam, że nie ma szansy, żefym mógł ofwąchać…

— Najmniejszej.

— Tylko spytałem. Fez urazy. Angua skrzywiła pysk.

— Jak to możliwe, że tak strasznie pachniesz? Znaczy owszem, kiedy byłam człowiekiem, też paskudnie cuchnąłeś, ale teraz…

Gaspode zrobił dumną minę.

— Nieźle, co? To nie przyszło samo. Musiałem się napracować. Gdyfyś ryła prawdziwym psem, fyłofy to dla ciefie jak porządny płyn po goleniu. A przy okazji, potrzefujesz ofroży, panienko. Nikt cię nie zaczepi, jeśli masz ofrożę.

— Dzięki.

Gaspode’a wyraźnie coś niepokoiło.

— Tego… Nie wyrywasz serc, prawda?

— Nie, chyba że mi na tym zależy — odparła Angua.

— Jasne, oczywiście — zgodził się szybko Gaspode. — Gdzie teraz idziesz?

Ruszył truchtem na krzywych nogach, by dotrzymać jej kroku.

— Chcę powęszyć u Młotokuja. Nie prosiłam, żebyś szedł ze mną.

— Nie mam nic innego do rofoty. W Zeferkach u Hargi nie wystawiają śmieci przed północą.

— Nie masz domu, do którego mógłbyś wracać? — zainteresowała się Angua, kiedy przebiegli pod straganem z rybami.

— Domu? Ja? Domu? Oczywiście. No proflemo. Roześmiane dzieciaki, wielka kuchnia, trzy posiłki dziennie, nadęty kot u sąsiadów, żeby fyło kogo pogonić, własny koc i miejsce przy kominku, wiesz, to stary pieszczoch, ale i tak go kochamy i w ogóle. Zero fraków. Ale lufie się czasem wyrwać.

— Tyle że, jak widzę, nie masz obroży.

— Spadła.

— Naprawdę?

— Pod ciężarem wszystkich tych zdofień.

— Tak przypuszczałam.

— Pozwalają mi rofić, co zechcę — zaznaczył Gaspode.

— Rozumiem.

— Czasami nie wracam do domu, no, całymi dniami.

— Naprawdę?

— Fywa, że tygodniami.

— Jasne.

— Ale zawsze się cieszą, kiedy wracam.

— Mówiłeś, zdaje się, że sypiasz na uniwersytecie — przypomniała Angua, kiedy na Szronowej odskoczyli przed wózkiem.

Przez chwilę Gaspode pachniał zakłopotaniem, ale błyskawicznie odzyskał głos.

— Rzeczywiście — przyznał. — Wiesz, jak to fywa w rodzinie… Wszystkie dzieciaki chcą cię nosić na rękach, dawać herfatniki i takie tam, ludzie fez przerwy cię głaszczą. Działa na nerwy. Dlatego często tam sypiam.

— Aha.

— Częściej tam niż gdzie indziej, szczerze mówiąc.

— Naprawdę?

Gaspode zaskomlał krótko.

— Musisz uważać, wiesz? Takiej młodej suczce jak ty mogą się w tym psim mieście przytrafić duże kłopoty.

Dotarli do drewnianego pomostu za warsztatem Młotokuja.

— Skąd ty… — zaczęła Angua.

Unosiła się tu mieszanina zapachów, a jeden z nich był ostry jak piła.

— Fajerwerki?

— I strach — dodał Gaspode. — Dużo strachu. Obwąchał deski.

— Ludzki strach, nie krasnoludzi. Krasnoludzi łatwo można poznać. To przez tę ich szczurzą dietę, rozumiesz? Fiu, fiu… Musiał być rzeczywiście mocny, skoro tak długo wytrzymał.

— Wyczuwam jednego człowieka i jednego krasnoluda.

— Zgadza się. Jednego martwego krasnoluda.

Gaspode przytknął swój zmaltretowany nos do szczeliny pod drzwiami i głośno wciągnął powietrze.

— Są też inne rzeczy — oznajmił. — Ale wściekle ciężko poznać tak flisko rzeki i w ogóle. Jest olej… smar… i różne… Hej, dokąd fiegniesz?

Ruszył za Anguą, która z nosem przy ziemi zawróciła na Szronową.

— Idę za tropem.

— Po co? Przecież wiesz, że on ci nie podziękuje.

— Kto nie podziękuje?

— Ten twój młody człowiek.

Angua zatrzymała się tak nagle, że Gaspode wpadł na nią z tyłu.

— Chodzi ci o kaprala Marchewę? On nie jest moim młodym człowiekiem.

— Akurat. Jestem psem, nie? Wszystko tkwi w nosie, nie? Zapach nie kłamie. Feromonia. Klasyczna płciowa alchemia.

— Przecież znam go dopiero od paru nocy!

— Aha!

— Co ma znaczyć to „aha”?

— Nic, nic. Zresztą nic w tym złego.

— Nie istnieje żadne „to”, żeby mogło w nim być coś złego!

— Pewnie, pewnie. Alefy nie ryło — dodał szybko Gaspode — nawet gdyfy istniało. Wszyscy lufią kaprala Marchewę.

— Lubią, to fakt. — Angua uspokajała się. — Jest bardzo… sympatyczny.

— Nawet Wielki Fido tylko ugryzł go w rękę, kiedy Marchewa prófował go pogłaskać.

— Kto to jest Wielki Fido?

— Główny Szczekacz Psiej Gildii.

— Psy mają gildię? Psy? Spróbuj czegoś innego, ten numer nie przejdzie.

— Nie, poważnie. Prawo grzefania w śmietnikach, miejsca wylegiwania się na słońcu, nocne dyżury szczekania, prawo rozmnażania, przydziały czasu wycia… Cała ta kość gumowa.

— Psia Gildia — warknęła sarkastycznie Angua. — No tak.

— Pogoń kawałek rurą za szczurem przy niewłaściwej ulicy i wtedy nazwij mnie kłamcą. Masz szczęście, że jestem przy tofie, bo mogłafyś wpaść w poważne kłopoty. Takie, jakie czekają w tym mieście każdego psa, który nie jest członkiem gildii. Naprawdę ci się udało, że mnie spotkałaś.

— Jak przypuszczam, jesteś w tej gildii grubą ryb… grubym psem?

— Nie jestem członkiem — odparł z satysfakcją Gaspode.

— No to jak przeżyłeś?

— Potrafię myśleć, stojąc na łapach. I tyle. Zresztą Wielki Fido zostawia mnie w spokoju. Mam Moc.

— Jaką moc?

— Mniejsza z tym. Wielki Fido… to mój kumpel.

— Gryzienie człowieka w rękę za to, że próbował go pogłaskać, nie wydaje mi się szczególnie przyjazne.

— Nie? Kiedy poprzednio jakiś człowiek chciał pogłaskać Wielkiego Fido, znaleźli po nim tylko sprzączkę od paska.

— Tak?

— Wisiała na drzewie.

— Gdzie jesteśmy?

— I to nie fyło drzewo w pofliżu. Co?

Gaspode powęszył chwilę. Jego nos potrafił czytać na mapie miasta w sposób przypominający wyedukowane podeszwy kapitana Vimesa.

— Na rogu Scoone’a i Dumy — wyjaśnił.

— Trop tu zanika. Za bardzo jest wymieszany z innymi. Przez chwilę Angua łapała okalające ją zapachy. Ktoś dotarł aż tutaj, ale potem zbyt wielu ludzi przecinało ślad. Ostry zapach wciąż był obecny, lecz tylko jako sugestia w kotle walczących o pierwszeństwo aromatów.

Nagle zdała sobie sprawę, że czuje przytłaczający zapach zbliżającego się mydła. Zauważała go już wcześniej, ale tylko jako kobieta i tylko jako delikatny podmuch. Dla czworonoga zapach ten zdawał się wypełniać cały świat.

Kapral Marchewa szedł ulicą i wyglądał na zamyślonego. Nie patrzył, dokąd idzie — nie potrzebował. Ludzie schodzili z drogi kapralowi Marchewie.

Po raz pierwszy widziała go tymi oczami. Wielcy bogowie! Jak ludzie mogą tego nie dostrzegać? Szedł przez miasto niczym tygrys przez wysokie trawy albo niedźwiedź osiowy po śniegu, nosząc miejski pejzaż jak skórę…

Gaspode zerknął z ukosa. Angua przysiadła na tylnych łapach i patrzyła.

— Język ci wisi — zauważył.

— Co… ? Tak? I co z tego? To naturalne. Dyszę.

— Cha, cha.

Marchewa zauważył ich i przystanął.

— Coś podobnego, to przecież ten mały kundelek — powiedział.

— Hau, hau — odparł Gaspode; jego zdradziecki ogon zaczął merdać.

— Widzę, że chociaż ty masz przyjaciółkę — stwierdził Marchewa, poklepał psa po głowie i odruchowo wytarł dłoń o tunikę. — Niech mnie, co za piękne zwierzę. Ramtopowy wilczarz, jeśli się nie mylę. — Pogłaskał Anguę przyjaźnie, choć z roztargnieniem. — Trzeba się zbierać. W ten sposób niczego nie załatwię.

— Hau, hau, pisk, pisk, daj pieskowi ciasteczko — powiedział Gaspode.

Marchewa wstał i poklepał się po kieszeniach.

— Miałem tu gdzieś kawałek herbatnika… Można by pomyśleć, że rozumiesz każde moje słowo…

Gaspode zaczął służyć i po chwili bez trudu złapał herbatnik.

— Hau, hau, pisk, hau — oświadczył.

Marchewa rzucił mu nieco zdziwione spojrzenie — jak wszyscy, kiedy Gaspode mówił „hau”, zamiast szczekać. Potem skinął głową Angui i ruszył Aleją Scoone’a w stronę rezydencji lady Ramkin.

— Tam oto — stwierdził Gaspode, głośno przeżuwając zeschnięte ciasteczko — idzie fardzo miły chłopak. Prosty, ale miły.

— Tak, rzeczywiście jest prosty, prawda? — zgodziła się Angua. — To właśnie pierwsze rzuciło mi się w oczy. A wszystko inne jest tu skomplikowane.

— Wiesz, on już wcześniej rofił do ciefie cielęce oczy. Nie żefym miał coś przeciwko cielęcym oczom. O ile są świeże.

— Jesteś obrzydliwy.

— Może. Ale przynajmniej zachowuję ten sam kształt przez cały miesiąc. Fez urazy.

— Prosisz się o ugryzienie.

— Ach, tak — jęknął Gaspode. — Tak, na pewno mnie ugryziesz. Auuu. Teraz to się naprawdę zmartwiłem. Poważnie, pomyśl chwilę. Mam tyle psich choróf, że żyję, fo te małe dranie zajęte są walkami między sofą. Mam nawet lizawy język, a na to można zachorować tylko wtedy, kiedy się jest ciężarną owcą. No dalej. Ugryź mnie. Odmień moje życie. Przy każdej pełni fędzie mi wyrastać sierść, żółte zęfy i fędę fiegał po okolicy na czworakach. Tak, to fędzie istotna zmiana w stosunku do ofecnej sytuacji. Właściwie… — Zastanowił się. — Muszę przyznać, że w zakresie sierści jestem trochę do tyłu, więc może, no wiesz, nie porządne ugryzienie, ale choćfy skufnięcie…

— Zamknij się.

Chociaż ty masz przyjaciółkę, mówił Marchewa. Całkiem jakby miał coś na myśli…

— To może szyfkie liźnięcie?

— Zamknij się.


* * *

— Te niepokoje to wina Vetinariego — stwierdził diuk Eorle. — Ten człowiek nie ma wyczucia stylu. Teraz więc, naturalnie, mamy miasto, gdzie sklepikarze dorównują wpływami baronom. Przecież nawet hydraulikom pozwolił stworzyć własną gildię! Jeśli wolno mi wyrazić swoją pokorną opinię, takie rzeczy są wbrew naturze.

— Nie byłoby źle, gdyby sam towarzysko dawał przykład — oświadczyła lady Omnibus.

— Czy choćby rządził — dodała lady Selachii. — A teraz wydaje się, że ludziom wszystko może ujść na sucho.

— Przyznaję, że dawni królowie niekoniecznie byli ludźmi z naszej sfery, zwłaszcza pod koniec — ciągnął diuk Eorle. — Ale przynajmniej coś sobą reprezentowali, jeśli wolno mi wyrazić swoją pokorną opinię. W tamtych czasach mieliśmy przyzwoite miasto. Ludzie okazywali szacunek i znali swoje miejsce. Pracowali uczciwie, a nie lenili się po całych dniach. I z całą pewnością nie otwieraliśmy bram przed wszelkim tałatajstwem, które potrafi przez nie przejść. Mieliśmy też prawa. Czy nie tak, kapitanie?

Kapitan Vimes wpatrywał się zaszklonym wzrokiem w punkt tuż powyżej lewego ucha mówiącego.

Dym cygar niemal nieporuszony wisiał w powietrzu. Vimes niejasno uświadamiał sobie, że spędził kilka godzin, za dużo jedząc w towarzystwie ludzi, których nie lubił.

Tęsknił za zapachem wilgotnych ulic i uciskiem bruku przez tekturowe podeszwy. Taca z drinkami orbitowała wokół stołu, ale jej nie dotykał, bo to denerwowało Sybil. Starała się tego nie okazywać, co z kolei jego denerwowało jeszcze bardziej.

Bearhugger przestał już działać. Vimes nienawidził bycia trzeźwym. Oznaczało, że zaczynał myśleć. Jedna z myśli, które walczyły o miejsce, podpowiadała, że nie ma czegoś takiego jak czyjaś pokorna opinia.

Nie miał doświadczenia z bogatymi i potężnymi. Gliniarze nie spotykali się z nimi zbyt często. Nie dlatego że bogaci są mniej skłonni do popełniania przestępstw, ale dlatego że ich przestępstwa tak dalece przewyższają normalny poziom przestępczości, że pozostają niedosiężne dla kogoś w marnych butach i rdzewiejącej kolczudze. Posiadanie setki ruder w mieście nie jest przestępstwem, chociaż mieszkanie w jednej z nich już tak — prawie. Bycie skrytobójcą — gildia nigdy nie stwierdziła tego wprost, ale jedną z istotnych kwalifikacji było odpowiednie pochodzenie — nie jest przestępstwem. Jeśli człowiek ma dość pieniędzy, trudno mu w ogóle popełnić jakieś przestępstwo. Zdarzają mu się tylko zabawne, drobne niezręczności.

— A teraz, gdzie tylko spojrzeć, wszędzie widać te zarozumiałe krasnoludy i trolle. I bezczelny plebs — podjęła lady Selachii. — W Ankh-Morpork mieszka obecnie więcej krasnoludów niż w ich własnych miastach, czy jak tam nazywają te jamy.

— Co pan o tym myśli, kapitanie? — zapytał diuk Eorle.

— Hm? — Kapitan Vimes sięgnął po winogrono i zaczął obracać je w palcach.

— Obecne problemy etniczne.

— A mamy takie?

— No, oczywiście… Proszę spojrzeć na Aleję Kamieniołomów. Co noc wybuchają tam bójki.

— W dodatku oni nie mają żadnej koncepcji religii!

Vimes z uwagą przyglądał się owocowi. Miał ochotę powiedzieć: Oczywiście, że się biją. Przecież są trollami. Oczywiście, że okładają się maczugami — język trollowy to przede wszystkim mowa ciała, a one lubią pokrzyczeć. Tak naprawdę kłopoty sprawia jedynie ten sukinsyn Chryzopraz, a to tylko dlatego, że małpuje ludzi i szybko się uczy. Co do religii, to trolle okładały się maczugami przez dziesiątki tysięcy lat, zanim jeszcze my przestaliśmy próbować jeść kamienie.

Ale wspomnienie zabitego krasnoluda trąciło w jego duszy jakąś perwersyjną strunę.

Odłożył winogrono na tacę.

— Oczywiście — rzekł. — Moim zdaniem te bezbożne dranie należy otoczyć i pod włóczniami wyprowadzić z miasta.

Na moment zapadło milczenie.

— Na nic więcej nie zasługują — dodał Vimes.

— Otóż to! To przecież prawie zwierzęta — zgodziła się lady Omnibus.

Vimes podejrzewał, że ma na imię Sara.

— Zauważyli państwo, jakie mają masywne głowy? — zapytał. — To właściwie sam kamień. Praktycznie bez mózgu.

— A moralność, ma się rozumieć… — rzucił diuk Eorle. Zabrzmiał pomruk aprobaty. Vimes sięgnął po kieliszek.

— Willikins, nie sądzę, żeby kapitan miał ochotę na wino — rzekła lady Ramkin.

— Błąd — oświadczył z uśmiechem Vimes. — A skoro jesteśmy już przy tym temacie, co państwo sądzą o krasnoludach?

— Nie wiem, czy ktoś to zauważył — odparł diuk Eorle — ale ostatnio nie widuje się już tylu psów co kiedyś.

Vimes spojrzał na niego z uwagą. To prawda z tymi psami. Ostatnio jakoś mniej włóczyło się po ulicach, trudno zaprzeczyć. Ale odwiedził z Marchewą kilka krasnoludzkich barów i wiedział, że krasnoludy są skłonne zjeść psa wyłącznie wtedy, gdy nie mogą dostać szczura. A nawet dziesięć tysięcy krasnoludów, jedzących bez przerwy nożem, widelcem i łopatą, nie doprowadziłoby do istotnego zmniejszenia szczurzej populacji Ankh-Morpork. To był główny temat krasnoludzkich listów do domu: przyjeżdżajcie tu wszyscy i zabierzcie keczup.

— Zauważyli państwo, jakie małe są ich głowy? — powiedział tylko. — Bardzo ograniczona pojemność czaszki. Fakt wynikający z pomiarów.

— No i nigdy się nie widzi ich kobiet — przypomniała lady Sara Omnibus. — Znajduję to bardzo… podejrzanym. Wiecie, co mówią o krasnoludach — dodała mrocznym tonem.

Vimes westchnął. Wiedział przecież, że cały czas spotyka się kobiety krasnoludów, tyle że wyglądają całkiem jak mężczyźni. Na pewno każdy o tym wie, kto w ogóle orientuje się w temacie.

— I chytre z nich demony — oznajmiła lady Selachii. — Ostre jak igły.

— A wiedzą państwo… — Vimes pokręcił głową. — Wiedzą państwo, co jest potwornie irytujące? To, że potrafią być całkowicie niezdolne do jakiejkolwiek racjonalnej myśli, a jednocześnie tak wściekle sprytne.

Tylko on sam dostrzegł spojrzenie, jakie rzuciła mu lady Ramkin. Eorle zgasił cygaro.

— Po prostu wchodzą i zajmują teren. I pracują jak mrówki przez cały czas, kiedy porządni ludzie powinni się wysypiać. To nie jest naturalne.

Umysł Vimesa przeanalizował tę uwagę i porównał ją z poprzednią, na temat uczciwej pracy.

— Cóż, przynajmniej jeden z nich nie będzie już tak ciężko pracował — zauważyła lady Omnibus. — Pokojówka mówiła, że któregoś znaleziono dziś rano w rzece. Zapewne wojna plemienna albo coś w tym rodzaju.

— Ha… To już jakiś początek. — Eorle zaśmiał się głośno. — Co prawda nikt nie zauważy jednego mniej czy więcej.

Vimes uśmiechnął się promiennie.

Niedaleko jego ręki stała butelka wina — mimo wysiłków Willikinsa, by ją stamtąd usunąć. Szyjka wydawała się zachęcająco dopasowana do uchwytu dłoni…

Poczuł na sobie czyjś wzrok. Spojrzał ponad stołem na twarz człowieka, który obserwował go z uwagą i którego ostatni wkład w konwersację brzmiał: „Czy byłby pan tak uprzejmy i podał mi przyprawy, kapitanie?”. W twarzy nie było nic niezwykłego — oprócz wzroku, absolutnie spokojnego i lekko rozbawionego. Należała do doktora Crucesa. Vimes odniósł silne wrażenie, że ktoś czyta jego myśli.

— Samuelu!

Dłoń Vimesa znieruchomiała w pół drogi do butelki. Willikins stał obok swojej pani.

— Właśnie się dowiedziałam, że przed drzwiami czeka jakiś młody człowiek i pyta o ciebie — poinformowała lady Ramkin. — Kapral Marchewą.

— Och, to podniecające — oświadczył Eorle. — Czyżby przyszedł nas aresztować, jak myślicie? Cha, cha, cha.

— Cha — odparł Vimes.

Diuk Eorle szturchnął swoją partnerkę.

— Przypuszczam, że gdzieś właśnie popełniane jest przestępstwo.

— Tak — zgodził się Vimes. — Całkiem blisko, jak sądzę. Marchewą wszedł, ściskając z szacunkiem hełm.

Spojrzał na zebrane towarzystwo, nerwowo oblizał wargi i zasalutował. Wszyscy na niego patrzyli — trudno byłoby nie zauważyć obecności Marchewy w pokoju. Owszem, w mieście zdarzali się ludzie więksi od niego. Nie wywyższał się. Zdawało się po prostu, że bez świadomego wysiłku zniekształca wszystko wokół siebie — wszystko stawało się tłem dla kaprala Marchewy.

— Spocznij, kapralu — rzucił Vimes. — Co tam słychać? To znaczy… — dodał pospiesznie, znając nietypowe podejście Marchewy do ogólnie stosowanych powiedzonek — …jaki jest powód waszej obecności tutaj o tej porze?

— Muszę coś panu pokazać, kapitanie. Ehm… Myślę, że to pochodzi z Gildii Skry…

— Porozmawiamy o tym na zewnątrz, dobrze? — zaproponował Vimes.

Doktorowi Crocesowi nie drgnął na twarzy żaden mięsień. Diuk Eorle usiadł wygodniej.

— Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem — oświadczył. — Zawsze sądziłem, że Straż Miejska to dość nieskuteczna formacja. Teraz widzę, że nigdy nie zapominacie o obowiązkach. Zawsze czujnie poszukujecie przestępczych umysłów, co?

— A tak — zgodził się Vimes. — Przestępczy umysł. Tak jest. Chłodne powietrze w starym holu przyjął jak błogosławieństwo.

Oparł się o ścianę i spojrzał na kartonik.

— „Rusznic”?

— Mówił pan, że zauważył coś na dziedzińcu… — zaczął Marchewa.

— Co to jest rusznic?

— To mogło być cokolwiek w muzeum skrytobójców, ale delikatne, więc dali taki znak przy gablocie, żeby niczego nie ruszać. Tak czasem robią w muzeach.

— Nie, nie przypuszczam… A skąd wiesz, co robią w muzeach?

— Wie pan, kapitanie, czasami je odwiedzam, kiedy mam wolny dzień. Jest jedno na uniwersytecie, a lord Vetinari pozwolił mi pochodzić po starym pałacu. Są muzea gildii, gdzie zwykle mnie wpuszczają, jeśli ładnie poproszę. I jest muzeum krasnoludów niedaleko Szronowej…

— Naprawdę? — zainteresował się mimowolnie Vimes. Tysiące razy przechodził ulicą Szronową.

— Tak jest. Kawałek w bok, w Zaułku Bąkowym.

Загрузка...