5

Novák znalazł jej w Pradze mieszkanie. Maya znalazła pracę. Opiekowała się kotami. Pieniędzy z tego nie było, ale koty rzeczywiście czuły się samotne. Jej mieszkanie należało poprzednio do byłej aktorki, Olgi Jeżkovej. Wśród innych osiągnięć aktorskich Jeżková miała kilka wczesnych wirtualności Nováka. Honoraria rozmnożyła, inwestując w nieruchomości w Czechach, i teraz, po siedemdziesięciu latach, wiodło się jej wcale nieźle. Mgliste praskie zimy spędzała zazwyczaj w szykownym, słonecznym Synaju, robiąc te nieciekawe rzeczy, które robi się na ogół w medycznych uzdrowiskach.

Jej mieszkanie znajdowało się na piętnastym piętrze jednej z siedemdziesięciopiętrowych wież, otaczających kręgiem Pragę, stojących o dwadzieścia minut metrem od starego miasta, była to jednak niewielka cena za przestrzeń i luksusy.

Jeżková miała dwa białe, kudłate persy. Koty te wydawały się w jakiś biocybernetyczny sposób zintegrowane z charakterem jej mieszkania, którego cechą dominującą było białe futro: białe futrzane łóżko, biała futrzana toaleta, biała futrzana sala masażu, biała futrzana otomana, biały futrzany terminal sieciowy. Nocami dwa bardzo dziwne urządzenia, przypominające chodzące dziadki do orzechów, wypełzały i czesały to wszystko zębami.


* * *

Dwudziestego kwietnia Maya wzięła sprzęt i pojechała do mieszkania Emila. Emil był na miejscu. Pracował. Otworzył drzwi ubrany w wysmarowany gliną fartuch.

Ciao, Emil — powiedziała Maya.

Ciao — odparł Emil, uśmiechając się ostrożnie.

— Jestem fotografem.

— Och, bardzo mi miło. — I Emil otworzył drzwi.

W pracowni była z nim dziewczyna. Miała włosy do pasa, kowbojski kapelusz, kurtkę wykończoną futerkiem oraz spodnie. Zajadała gulasz. Była Japonką. I była śliczna.

— Jestem fotografem — przedstawiła się Maya. — Przyszłam zrobić dokumentację fotograficzną najnowszych prac Emila.

Dziewczyna skinęła głową.

— Nazywam się Hitomi — oznajmiła.

Ciao, Hitomi, jmenuji se Maya.

— On ma kiepską pamięć — powiedziała przepraszająco Hitomi. — Nie spodziewaliśmy się ciebie. Chcesz gulaszu?

— Nie, dziękuję. Hitomi, czy ty fotografujesz?

— Och nie, skąd — zaprotestowała energicznie dziewczyna. — Przywędrowałam z Japonii, my nienawidzimy aparatów fotograficznych.

Maya oczyściła stół do pracy, przykryła go zmieniającym kolor fotoplastykiem i ustawiła trójnóg. Białą porcelanę najlepiej fotografować na białym. Ukośne światło, ukazujące wnętrze filiżanek i talerzyków. Przy dzbanach i urnach liczy się tylko kształt, dotykalność. Myślała o tych zdjęciach dniami i nocami. W głowie ułożyła już sobie cały plan.

Nauczyła się doceniać wspaniałe właściwości włókna optycznego. Z włóknem optycznym można było zrobić prawie wszystko, można było dostroić je do każdej barwy spektrum, wygiąć w każdy kształt, włókno świeciło z dowolnym natężeniem na dowolnym odcinku swej długości. Dawało miękkie, równe cienie. Dawało ostre rzeźbiarskie cienie. Dawało głębokie cienie przy podświetleniu od tła. Można było je też podkręcić celem zwiększenia kontrastowości.

Novák powiedział jej, że jeśli fotografuje się dla cieni, reszta przyjdzie sama. Novák powiedział jej, że cały sekret tkwi w cieniach. Novák powiedział jej, że w ciągu dziewięćdziesięciu lat nie udało mu się w pełni opanować cieni. Novák powiedział jej jeszcze bardzo wiele różnych rzeczy, a ona słuchała go, jak jeszcze nigdy w życiu nie słuchała nikogo. Wieczorami wracała do domu, robiła notatki, karmiła koty aktorki i dzień po dniu myślała o fotografii, marzyła o fotografii, żyła fotografią.

— Jak to dobrze, że tak doskonale znasz się na swojej pracy — powiedział serdecznie Emil. — Niektórych dzieł nie oglądałem od… od bardzo długiego czasu.

— Nie chcę odrywać cię od pracy, Emilu.

— Och, nie, kochanie, cała przyjemność po mojej stronie. — Emil nosił za nią sprzęt, przestawiał naczynia i w ogóle był bardzo pomocny.

Bardzo chciała zabrać zdjęcia do kociego mieszkania, dotknąć ich różdżką, ale różdżka wywoływała nałóg niemal natychmiast. Kiedy dotarło się na poziom pixeli, nie było już końca wyostrzaniu, zamazywaniu, skręcaniu, miksowaniu. Wiedza o tym, kiedy się zatrzymać, co pominąć, była równie ważna co postprodukcyjna zręczność. Elegancja tkwi w oszczędności. Maya wydrukowała więc zdjęcia na miejscu, na pożyczonym od Nováka scrollerze. Następnie zdmuchnęła kurz z albumu i ułożyła je porządnie.

— Jakie piękne — powiedział szczerze Emil. — Nikomu nie udało się jeszcze oddać takiej sprawiedliwości mym pracom. Uważam, że powinnaś je podpisać.

— Nie, nie sądzę, by było to wskazane.

— To milo z twojej strony, że przyszłaś. Ile jestem ci winien?

— Nic, Emilu. To takie uczniowskie wprawki. Po prostu zdobywam doświadczenie.

— Nikogo pracującego z takim zapałem nie powinno nazywać się uczniem — powiedział z galanterią Emil. — Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wpadniesz. A może pracowaliśmy już ze sobą? Mam takie wrażenie, jakbym cię znał.

— Naprawdę? Masz takie wrażenie?

Hitomi przysunęła się do nich drobnymi kroczkami. Objęła Emila smukłym ramieniem.

— To nie byłaś ty — stwierdził Emil, przeglądając album. — Twoje zdjęcia są znacznie lepsze od innych.

— Być może spotkaliśmy się w Tête du Noyé — podpowiedziała Maya, nie umiejąc się powstrzymać. — Bywam tam dość często. Wpadniesz? Wkrótce jest spotkanie.

Emil obrzucił Hitomi zakochanym spojrzeniem. Ujął jej smukłą dłoń.

— Nie, nie — powiedział. — Już tam nie chodzimy.


* * *

— Miło mi będzie zobaczyć mojego starego przyjaciela Klausa — mówił po czesku Novák, kiedy szli ulicą Mikulandską. — Kiedyś przychodził na moje wtorki.

Opravdu? — zainteresowała się Maya.

— Prawdę mówiąc, były to wtorki Mileny. Nasi przyjaciele udawali zawsze, że przychodzą do mnie, ale, oczywiście, nikt by nie przyszedł, gdyby nie Milena.

— A potem Klaus poleciał na Księżyc?

— Tak, owszem… nasz stary Klaus w owych czasach nie miał prawie włosów. Był mikrobiologiem na Uniwersytecie Karola. Razem zrobiliśmy serię eksperymentalnych pejzaży, używając bakterii fotoabsorpcyjnych. Podstawialiśmy pod światło kulturę w pożywce. Trwało to wiele dni. Mikroorganizmy rozwijały się tylko, kiedy było jasno. Te dzieła wyglądały niczym organiczne dagerotypy. Potem przez całe tygodnie patrzyliśmy, jak płytki gniły. Czasami… właściwie nawet zdumiewająco często, w procesie rozpadu powstawały dzieła fantastycznej piękności.

— Tak się cieszę, że zgodziłeś się na spotkanie z moimi przyjaciółmi, Josefie. Tyle to dla mnie znaczy.

Novák uśmiechnął się i zaraz spoważniał.

— Ach, te małe praskie społeczności emigrantów — powiedział. — Ich członkowie podziwiają być może naszą architekturę, ale nie poświęcają należnej uwagi nam, Czechom. Być może jeśli dopadniemy ludzi wystarczająco młodych, nauczymy ich lepszych manier.

Novák wypowiedział te słowa niedbale, ale uczesał się przecież starannie, ubrał przyzwoicie i zadał sobie trud włożenia sztucznej ręki. Zgodził się towarzyszyć Mayi, ponieważ Maya zdobyła sobie co najmniej odrobinę jego szacunku.

A przy okazji nieco lepiej poznała swego nauczyciela. Tkwiły w nim złoża złośliwości, interesowności, nawet wściekłości, jak niebieskie żyły w starym serze, ale nie świadczyły one przecież o tym, że jest człowiekiem z gruntu złym. Już raczej można było mówić o uporze, o dzikiej, upartej walce o bycie sobą. Josef Novák nie poddawał się światu. Przez dziesięciolecia, otwarcie i na pokaz, żył w sposób, w który ona ośmielała się żyć wyłącznie w najgłębszej głębi serca. Choć nigdy nie wydawał się szczęśliwy i prawdopodobnie nawet nigdy nie był szczęśliwy, nigdy także nie dał na siebie wpłynąć. Był całkowicie i wyłącznie Josefem Novákiem. I miał nim pozostać do dnia śmierci.

Maya oceniła, że umrze najprawdopodobniej w ciągu pięciu lat. Był słaby i uległ niegdyś ciężkiemu wypadkowi. Mógł oczywiście przedsięwziąć pewne kroki, by przedłużyć sobie życie, ale walkę o przedłużenie życia oceniał, zdaje się, jako coś po prostu wulgarnego. Josef Novák miał sto dwadzieścia jeden lat — ludzie z jego pokolenia nie spodziewali się żyć tak długo. Był zabytkiem, Maya jednak uważała za niesprawiedliwy niezaprzeczalny fakt jego śmiertelności. Novák często mówił o śmierci i śmierć najwyraźniej go nie przerażała, Mayi jednak wydawało się, że sam wszechświat powinien w jakiś sposób dozwolić, by Josef Novák żył wiecznie. Josef Novák był jej nauczycielem, ona zaś nauczyła się go kochać.

Tego wieczora w Tête panowała nadzwyczaj ożywiona atmosfera. Przyszło znacznie więcej osób, niż się spodziewała, a w powietrzu unosiło się napięte oczekiwanie, którego nigdy przedtem tu nie wyczuła. Wraz z Novákiem zalogowali się w barze. Novák wyciągnął sztuczne ramię na jakieś cztery metry i łagodnie poklepał Klausa w kask. Klaus odwrócił się, zaskoczony, a potem uśmiechnął się szeroko. Dwaj starzy mężczyźni zaczęli ożywioną rozmowę po czesku.

Ciao, Maya.

Ciao, Marcel.

Maya dobrze poznała Marcela na sieci — przynajmniej w stopniu, w jakim ktokolwiek mógł znać Marcela. Rudowłosy, wymowny Marcel nie przestawał gadać, nie narzucał się jednak i nie wydawał swych sekretów. Miał dwadzieścia siedem lat i, według własnych obliczeń, zdążył już okrążyć świat trzysta czternaście razy. Marcel nie miał stałego adresu. Nie miał stałego adresu od chwili, gdy skończył dwa lata. Praktycznie mieszkał w pociągach.

Benedetta, uwielbiająca skandale, twierdziła, że Marcel ma syndrom Williamsa. W jego przypadku miał on zostać wywołany specjalnie, poprzez nadmierne powiększenie Fałdy Heschla w zwoju wewnętrznym ucha. Dzięki niemu miał słuch niezwykle wyostrzony i absolutny; był muzykiem i zajmował się sztuczkami dźwiękowymi dla wirtualności. Syndrom Williamsa zdecydowanie podwyższył też jego zdolności werbalne — Marcel był niewyczerpanym źródłem anegdotek, spekulacji, sypał dowcipem w rozmowie, lubował się w paradoksach, myśli wylewały się z niego rzeką, której prąd mógł obrócić kiedyś jakąś umysłową turbinę i…

Benedetta twierdziła, że papież też cierpi na syndrom Williamsa. W tym miała tkwić tajemnica jego wspaniałych kazań.

Benedetta wierzyła, że jest w stanie obrzucić błotem każdego.

— Jakże szykownie wyglądasz, Mayu. Jak to cudownie spotkać cię w formie fizycznej. — Marcel miał na sobie płaszcz, w całości pokryty planami miast. Żył w tym płaszczu, spał w nim i używał go jako nawigacyjnej pomocy. Teraz, kiedy Maya wiedziała już, że jest on tak przyziemnie użyteczny, płaszcz Marcela z jakiegoś powodu przestał wydawać się jej aż tak żywy. Paul opisałby to wrażenie jako błąd kategoryzacji.

Maya pocałowała Marcela w brodaty policzek.

— Ciebie też — powiedziała.

— Gratuluję ci włoskiej sesji. Mówią, że Vietti umiera z chęci powtórzenia tego przedsięwzięcia.

— Giancarlo nie umiera, kochanie, nie rób sobie przesadnych nadziei.

— Jak widzę, przyprowadziłaś swego sponsora. Swojego fotografa. Jest twoim aktualnym chłopcem?

— Jest moim nauczycielem, Marcelu. Nie zachowuj się aż tak niezręcznie.

— Ustawiłem sobie sieć na czytanie twoich listów po francusku — powiedział Marcel. — Żałuję, że piszesz tak rzadko. Po francusku wygłaszane przez ciebie komentarze brzmią wspaniale. Pojawiają się elementy humoru takiego, jakiego nie znajdzie się już w angielszczyźnie.

— Cóż, w dobrych tłumaczeniach zawsze jest coś, czego nie sposób znaleźć w oryginale.

— Widzisz, oto kolejny przykład twego humoru, doskonale. Jak ty to robisz? Z premedytacją?

— Jesteś bardzo domyślny, kochanie. A teraz, jeśli nie przyniesiesz mi frappé, będę chyba musiała cię pocałować.

Marcel przemyślał dostępne mu opcje i przyniósł frappé. Maya popijała powoli, przyglądając się gościom, oparta łokciem o bar.

— Dlaczego wszystko tu wydaje się dziś tak trés żywe? — spytała.

— A wydaje się? Paul ma pomysł na wiosenną wycieczkę. Wielkie zanurzenie. Mam nadzieję, że się pojawisz?

— Och, wielkiego zanurzenia nie opuściłabym za nic. — Nie miała pojęcia, o czym Marcel mówi. — A gdzie jest Paul?

Paul siedział z grupą kilkunastu ludzi. Oczarował ich.

W tej właśnie chwili z małego podróżnego kanistra wyjął wyrzeźbioną figurkę żaby naturalnej wielkości. Błyszcząca, masywna, sprawiała wrażenie zrobionej z rubinu.

— Czy jest piękna? — spytał. — Może ty mi powiesz, Siergiej?

— No cóż — odparł Siergiej. — Jeśli rzeczywiście jest to produkt Faberge’a, tak jak nam mówiłeś, to oczywiście, jest piękna. Tylko popatrz na jakość wykonania.

— Przecież to żaba, Siergiej. Czy żaby są piękne?

— Oczywiście, żaby mogą być piękne. Masz przed sobą dowód.

— Gdyby ktoś powiedział ci, że jesteś piękny jak żaba, czy ucieszyłby cię ten komplement?

— Zmieniasz kontekst — odparł Sergiej, zirytowany.

— A czy to coś samo z siebie nie zmienia kontekstu? Estetyka opiera się na szoku spowodowanym utratą wiary. Wyobraź sobie ludzi z 1912 roku, pracujących nad rzadkim klejnotem, by miesiąc po miesiącu zmieniać go w żabę. Czy to nie perwersja? I czy to właśnie nie perwersja czyni z tego dzieła dzieło sztuki? To oryginał Faberge’a, stworzony dla arystokratki z carskiego dworu. Społeczeństwo czasów carskich stworzyło kulturę żab z klejnotów.

Słuchający Paula wymienili niepewne spojrzenia. Nikt jednak nie ośmielił się mu przerwać.

— Mimo to jednak, czy mamy uznać, że arystokraci z dworu cara uznawali żaby za piękne? Czy ktoś z was wyobraża sobie, że jakaś arystokratka zamówiła w pracowni Faberge’a piękną żabę? — Paul rozejrzał się po wpatrzonych w niego ludziach. — A jednak możemy sobie wyobrazić, że nasza arystokratka była zachwycona dziełem. Gdy już weszła w jego posiadanie, z pewnością wydało się jej piękne.

— Uwielbiam tę żabę — stwierdziła Maya. — Wcale by mi nie przeszkadzało, gdybym dostała ją na własność.

— I co byś z nią zrobiła, Mayu?

— Postawiłabym ją na biurku i podziwiała codziennie.

— Więc ją sobie weź — powiedział Paul, wręczając jej żabę. Była zdumiewająco ciężka, jakby zrobiono ją ze zwykłego czerwonego kamienia.

— Oczywiście nie jest to wcale cenne dzieło Faberge’a — powiedział Paul jak gdyby nigdy nic — tylko dokładna muzealna replika. Oryginał zeskanowano laserem z dokładnością do kilku mikronów, a potem urzeczowiono we współczesnych depozytach gazowych. Co dziwniejsze, wprowadzono nawet kilka skaz, tak że sztuczny rubin niczym nie różni się od prawdziwego korundu, czyli autentycznego rubinu. Wykonano w ten sposób około stu żab.

— Och, no tak, oczywiście — powiedziała Maya. Przyjrzała się małej czerwonej żabce. Jakoś mniej się już jej podobała, choć oczywiście nadal niesamowicie przypominała żabę.

— W rzeczywistości zrobiono ich przeszło dziesięć tysięcy. I to wcale nie jest sztuczny rubin. Kłamałem. Żaba jest z plastyku.

— Och!

— I to nawet nie ze świeżego plastyku — bezlitośnie kontynuował Paul — tylko z recyklowanego plastyku śmieciarskiego, wydobytego z dwudziestowiecznych hałd. Udawałem, że to Faberge, żeby udowodnić to, co chciałem udowodnić.

— No, nie — jęknęła Maya. Otaczający Paula słuchacze roześmieli się.

— Żartuję, oczywiście — stwierdził wesoło Paul. — W rzeczywistości jest to oryginał Faberge’a. Został zrobiony w Moskwie w 1912 roku. Czternastu artystów pracowało nad tą żabą pełne pięć miesięcy. To dzieło jedyne w swoim rodzaju, absolutnie niepowtarzalne. Pożyczyłem je z Antikensammlungen w Monachium. Na litość Boską, niech nikt nie ośmieli się jej upuścić.

— A więc lepiej ją ode mnie weź — powiedziała Maya.

— Ależ nie, potrzymaj ją przez chwilę, kochanie.

— Nie mam ochoty. Mutowała tak długo i wytrwale, że aż mnie to zmęczyło.

— A co, gdybym ci powiedział, że to wcale nie jest dzieło Faberge’a? Że w rzeczywistości mamy do czynienia z prawdziwą żabą? Nie ludzką pracą włożoną w dzieło imitujące żabę, lecz z rzeczywistą zeskanowaną żabą ogrodową? Urzeczowioną w… dobrze, sama wybierz sobie materiał.

Maya przyjrzała się rzeźbie. Miło się ją trzymało i, rzeczywiście, było w niej coś, co naprawdę się jej spodobało, ale też bolał ją od niej mózg.

— Tak naprawdę pytasz mnie o to, czy fotografia żaby może być równie piękna, jak obraz przedstawiający żabę, prawda?

— A może?

— Być może są piękne w innych kategoriach — powiedziała Maya i rozejrzała się. — Czy ktoś może to ode mnie wziąć?

Siergiej wyjął jej z rąk żabę, udając swobodnego i wykonał taki gest, jakby miał zamiar rozbić ją o stół.

— Nie rób tego — powiedział cierpliwie Paul. — Przed chwilą ją przecież podziwiałeś. Dlaczego zmieniłeś zdanie?

Maya odeszła poszukać Benedetty. Odnalazła ją w grupce stojącej przy barze.

Ciao, Benedetta.

Benedetta wstała i objęła ją.

— Słuchajcie, to Maya — powiedziała po włosku.

Benedetta przyprowadziła ze sobą włoskie towarzystwo. Ludzi uprzejmych, spokojnych, patrzących przed siebie nieruchomym wzrokiem i wspaniale się kontrolujących. Wszyscy oni sprawiali wrażenie bardzo inteligentnych, bardzo pewnych siebie i całkiem nieźle ubranych. Nie wyglądali na niebezpieczniejszych od wszystkich poznanych do tej pory przez Mayę dzieciaków.

Benedetta miała fajnych przyjaciół.

I, oczywiście, wszystkimi przyjaciółmi Benedetty były kobiety.

Benedetta znalazła jej kawałek miejsca za stołem.

— Bardzo mi przykro, że nie znam włoskiego — powiedziała Maya, siadając. — Mam tłumacza, ale będę musiała mówić po angielsku.

— Chcemy wiedzieć, co cię łączy z Viettim? — spytała cicho jedna z kobiet.

Maya wzruszyła ramionami.

— Uważa mnie za ładną. To wszystko.

— A co cię łączy z Martinem Warshawem?

Maya zerknęła na Benedettę, zaskoczona i urażona.

— No… jeśli chcecie, dobrze. To był jego pałac. Wiecie o pałacu?

— Wiemy wszystko o pałacu. A co cię łączy z Mią Ziemann?

— Kto to taki?

Przesłuchująca ją kobieta wzruszyła ramionami i rozparła się na kanapie. Lekceważąco machnęła ręką.

— Jesteśmy durne, ufając tej osobie — stwierdziła.

— Oczywiście, że jesteśmy — przytaknęła z zapałem Benedetta. — Jesteśmy durne, ufając sobie nawzajem. Jesteśmy durne, ufając komukolwiek, a teraz może powiesz mi, czy znasz lepsze miejsce na zainstalowanie tych maszyn?

— Benedetto, kim one właściwie są?

— To matematyczki — odparła Benedetta. — Programistki. Buntowniczki. I wizjonerki.

Radykalna studenteria, pomyślała Maya. Zapaleńcy z wyobraźnią, której nie krępuje cudowny brak wiedzy.

— Która z nas jest najstarsza? — spytała ostrożnie.

— Ależ oczywiście, że ty — zdziwiła się Benedetta.

— Dobrze, zapomnijmy o rym pytaniu. A w ogóle, to co to wszystko ma wspólnego ze mną?

— Narysuję ci pewien obrazek — powiedziała Benedetta. Rozłożyła przed sobą furoshiki, zza ucha wyciągnęła stylus. — Pozwól, że podam ci pewne interesujące fakty z życia. Dotyczą kompleksu przemysłowo-medycznego. — Dwoma szybkimi ruchami narysowała osie „X” i „Y”. — Oś pozioma oznacza czas — wyjaśniła. — Oś pionowa zaś spodziewany wzrost długości życia. Z każdym minionym rokiem spodziewana średnia życia wydłuża się o miesiąc.

— Tak?

— Wzrost nie jest idealnie linearny. Stopień przyrostu długości życia wzrasta. W końcu, wskaźnik przyrostu osiągnie rok na rok. W tym momencie ludzie staną się praktycznie nieśmiertelni.

— Jasne. Oczywiście. Może.

— No, w rzeczywistości nie będzie to żadna prawdziwa nieśmiertelność. Nadal będzie się umierać w wypadkach i w ogóle. W momencie styku — Benedetta naszkicowała w odpowiednim miejscu małe „x” — średnia ludzkiego życia, wliczając w to wypadki, będzie wynosiła czternaście tysięcy pięćdziesiąt lat.

— Jakie to wspaniałe… dla tych ludzi.

— Pierwsze pokolenie żyjące w momencie osiągnięcia styku będzie też pierwszą prawdziwą gerontokracją. Będzie gerontokracją nie wymierającą. Pokolenie to zdominuje kulturę w nieskończoność.

— Wiesz, ja już słyszałam te rzeczy, kochanie. Bardzo przyzwoity slogan reklamowy, a poza tym teoria ta wygląda rzeczywiście interesująco.

— Niegdyś rzeczywiście była to teoria. Dla ciebie to nadal wyłącznie teoria, dla nas jednak rzeczywistość. Mayu, przecież my jesteśmy tym pokoleniem. Jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy urodzili się we właściwej chwili. Jesteśmy pierwszymi prawdziwymi nieśmiertelnymi.

— Jesteście pierwszymi nieśmiertelnymi? — powtórzyła powoli Maya.

— Jesteśmy — przytaknęła Benedetta, wtykając stylus z powrotem we włosy — a co więcej, wiemy, że jesteśmy.

— Więc czemu spotykacie się w jakimś nędznym artystycznym barku niczym grupka politycznych spiskowców?

— No, gdzieś musimy się spotykać. — Benedetta uśmiechnęła się.

— Przecież musiało to być jakieś pokolenie — stwierdziła zrzędliwie jedna z kobiet. — I padło na nasze. Nie zaimponowałyśmy ci, prawda? Nigdzie nie jest powiedziane, że miałyśmy ci zaimponować.

— A więc rzeczywiście wierzycie, że jesteście nieśmiertelne. — Maya przyjrzała się wykresowi na furoshiki. — A co, jeśli w waszych obliczeniach jest błąd? A jeśli stopa wzrostu zmaleje?

— Może to być poważnym problemem — zgodziła się z nią Benedetta. Wyciągnęła stylus i ostrożnie poprawiła linię wykresu. — Widzisz? Fatalna sprawa. Będziemy żyć tylko dziewięćset lat.

Maya przyjrzała się prostemu lecz tragicznemu wykresowi. Dla niej linia szła w górę. Dla nich pięła się w niebo jak rakieta.

— Przecież oznacza to, że nie mam szansy — powiedziała przygnębiona. — Z twego wykresu wynika, że dla mnie wszystko skończone.

Benedetta skinęła głową, zachwycona tym, że Maya zaczęła coś pojmować.

— Tak, kochanie, wiemy — powiedziała. — Ale wcale nie mamy ci tego za złe, mówię szczerze!

— Nadal potrzebujemy pałacu — powiedziała jedna z jej przyjaciółek.

— A po co potrzebny wam pałac?

— Zamierzamy zainstalować w nim parę rzeczy — oznajmiła Benedetta.

Maya zmarszczyła brwi.

— Na litość Boską, czy nie dość już dzieje się w tym moim pałacu? O jakich, rzeczach mówicie?

— Świadomościowych. Percepcyjnych. O fabrykach programów świętego płomienia.

Maya zastanowiła się nad tymi słowami. Cała sprawa wydawała się, w najlepszym razie, mglista.

— Co spodziewacie się zyskać?

— Spodziewamy się zyskać sposób odmienienia nas samych, a także szansę popełniania własnych błędów zamiast powtarzania cudzych. Mamy nadzieję, że zajmiemy się sztuczkami i zasłużymy na naszą nieśmiertelność.

— Naprawdę oczekujecie, że uda wam się przeprowadzić… jakby to powiedzieć… swego rodzaju radykalne przemiany świadomości? Wyłącznie dzięki wirtualności?

— Nie przy tych protokołach, na których użycie zezwala się nam dziś. Oczywiście nie uda się dokonać tego pod okiem pomocy obywatelskiej, ponieważ publiczne sieci zaprojektowano w ten sposób, by były absolutnie pewne i bezpiecznie. Ale przy użyciu protokołów, których oni jeszcze nawet sobie nie wyobrazili… tak, Mayu. Dokładnie tego spodziewamy się dokonać w wirtualności. Maya westchnęła.

— Pozwólcie, że ujmę to w najprostszych słowach — powiedziała. — Macie zamiar otworzyć mój pałac i zainstalować tam nowiutkie, nielegalne, grożące uszkodzeniami mózgu systemy wirtualne?

— Wzbogacenie świadomości, to brzmi znacznie lepiej — zauważyła Benedetta.

— Nie wierzę, że mówisz serio, Benedetto. Przecież to czyste szaleństwo, sprawiające wrażenie poronionego pomysłu narkomanów.

— Gerontokraci zawsze popełniają ten sam błąd: mylą kategorie — stwierdziła z pogardą Benedetta. — Programy to nie neurochemia. My… nasze pokolenie… my znamy wirtualność. Dorastaliśmy z nią. To świat, którego dzisiejsi starcy po prostu nie są w stanie zrozumieć.

— Z pewnością nie żartujecie. — Maya powoli rozejrzała się po twarzach Benedetty i jej przyjaciółek. — Jeśli to, co mi powiedziałyście jest prawdą… nie możecie przegrać, prawda? Pewnego dnia będziecie rządziły światem. Więc po co narażać się teraz? Nie lepiej byłoby trochę poczekać? Poczekać, póki nie dotrzecie do tego małego krzyżyka na wykresie?

— Nie możemy czekać. Kiedy osiągniemy punkt zbiegu, musimy być nań przygotowane. Musimy być go warte. W innym przypadku staniemy się tak niezmienne i głupie, jak ludzie, którzy rządzą dziś. Tyle że dziś rządzą nami śmiertelni, ci rządzący okażą się w końcu na tyle uprzejmi, by umrzeć. My jednak będziemy nieśmiertelne, nie umrzemy. Jeśli po objęciu władzy zaczniemy postępować według ich zasad, zanudzimy świat na śmierć. Jeśli raz powtórzymy ich błędy, nasze pokolenie będzie je powtarzać w nieskończoność. Ich wygodny mały raj starych ciot stanie się naszą permanentną tyranią.

— Słuchajcie, nigdy się wam nie uda — powiedziała szczerze Maya. — To, co planujecie, jest niebezpieczne. To bezmyślny, głupi, ekstrawagancki gest, mogący wyłącznie ściągnąć wam kłopoty na głowę. Z pewnością odkryją, co tam robicie i z pewnością was znajdą. Nigdy się wam nie uda utrzymać czegoś w sekrecie przed ugodą, i to przez osiem lat. Dajcie spokój, jesteście tylko bandą dzieciaków. Ja jestem gerontokratką i nie potrafię utrzymać sekretu przez głupie trzy tygodnie.

Nagle odezwała się trzecia z kobiet. Do tej pory właściwie nie zabierała głosu. Teraz zabrała głos, i to bardzo dyplomatycznie.

— Pani Ziemann — powiedziała — jest nam bardzo przykro, że odkryłyśmy pani tajemnicę. Nie było naszą intencją ingerowanie w pani sekretne życie.

— Nie jest ci przykro nawet w połowie tak, jak mnie, kochanie.

Dziewczyna zdjęła spexy.

— Nikomu nic nie powiemy — obiecała. — Nigdy. Dowiedziałyśmy się, kim pani jest naprawdę, pani Ziemann, ale po prostu musiałyśmy sprawdzić. To, co odkryłyśmy, wcale nas nie zszokowało. Nawet w najmniejszym stopniu! Prawda?

Rozejrzała się po twarzach przyjaciółek. Przyjaciółki dzielnie udawały, że wcale ich to nie zszokowało.

— Jesteśmy współczesnymi młodymi ludźmi — mówiła dalej mała dyplomatka. — Nie przejmujemy się staroświeckimi przesądami. Podziwiamy panią. Przyklaskujemy pani postępowaniu. Jest pani dla nas wzorem do naśladowania. Naszym zdaniem jest pani wspaniałym postczłowiekiem.

— Bardzo to miłe i uprzejme — stwierdziła Maya. — Prawie wzruszyłam się twoimi słowami. Wzruszyłabym się nimi gdyby nie to, że wiem, iż prawisz mi komplementy. Że chcesz mnie wykorzystać.

— Proszę, niech pani spróbuje nas zrozumieć. Nie jesteśmy nieostrożne. To, czego pragniemy dokonać, dowodzi prawdziwej dalekowzroczności. Robimy to, co robimy, bo wierzymy, że nasze pokolenie musi mieć jakiś cel. Jesteśmy gotowe ponieść konsekwencje naszych czynów. To prawda, jesteśmy młode i niedoświadczone, ale przecież musimy działać. Nawet jeśli nasze działanie miałoby skończyć się aresztowaniem. Nawet gdyby miano nas za to surowo ukarać. Nawet gdyby miano nas za to wysłać aż na księżyc.

— Dlaczego? Dlaczego chcecie ponieść tak wielkie ryzyko? Nigdy nie wystąpiłyście o oficjalne pozwolenie, nie skierowałyście projektu do odpowiednich władz, nie pomyślałyście nawet, by postąpić legalnie. Co daje wam prawo zmieniania zasad, na jakich działa świat?

— Jesteśmy naukowcami.

— Nigdy nie poddałyście swego projektu pod głosowania, w każdym razie ja o niczym takim nie słyszałam. Wasza propozycja nie została odpowiednio przedyskutowana. To niedemokratyczne. Nie macie wyrażonej świadomie zgody ludzi, których życie tak czy inaczej ulegnie zmianie. Co wam daje prawo zmieniania sposobu myślenia innych?

— Jesteśmy artystkami.

Jedna z kobiet wtrąciła się nagle, po włosku.

— Słuchajcie — powiedziała — ja prawie nie rozumiem tego cholernego angielskiego, a w ogóle polityka po angielsku jest najgorsza. Ale ta kobieta z pewnością nie ma stu lat. W tym musi być jakieś oszustwo.

— Ona naprawdę ma sto lat — upewniła ją Benedetta, spokojnie lecz z naciskiem — i, co więcej, płonie w niej święty płomień.

— Nie uwierzę. Założę się, że jej zdjęcia cuchną śmiercią, dokładnie tak jak zdjęcia Nováka. Chyba rzeczywiście jest śliczna, ale, na litość Boską, idiotka też może być śliczna. Żaden problem.

— Zróbcie, co chcecie — powiedziała Maya.

Benedetta cała aż się rozjaśniła.

— Naprawdę? Serio mówisz?

— Zróbcie co chcecie. Oczywiście, że mówię serio. Mój los nic mnie nie obchodzi. Jeśli wam się uda… jeśli w ogóle będziecie miały szansę… jeśli oni pomyślą, że macie szansę… usmażą mnie żywcem. Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia, ponieważ mnie i tak dopadną, wcześniej czy później. Nie mam wyjścia. Zdaję sobie z tego sprawę. Jestem dziwolągiem. Gdybyście cokolwiek o tym wiedziały, gdybym obchodziła was w najmniejszym nawet stopniu, zdawałybyście sobie z tego sprawę. Już lepiej zróbcie, co macie zamiar zrobić. I zróbcie to szybko.

Wstała, przewracając stołek, i odeszła.

Znalazła się przy stole Paula. Cierpiała, lecz kąpanie się w niejasnej otaczającej Paula aurze i tak było o wiele lepsze niż siedzenie samej. Paul popijał limoncello. Uśmiechnął się. Przed nim, na stole, leżała nowa furoshiki z widocznym na niej, niczym na gobelinie, pięknym, pointylistycznym zachodem słońca.

— Czy ów zachód słońca jest piękny? — spytał Paul.

— To zależy — odpowiedział ktoś bardzo ostrożnie.

— Nie powiedziałem wam, że przekształciłem paletę barw. — Paul poklepał furoshiki paznokciem. Zachód słońca zmienił się radykalnie. — Widzicie tu prawdziwy, oryginalny zachód słońca. Czy jest on piękniejszy od mej odmienionej wersji?

Tym razem nikt mu nie odpowiedział.

— Załóżmy, że potrafilibyście manipulować prawdziwym zachodem słońca, potrafilibyście bez ograniczeń zmieniać właściwości atmosfery. Załóżmy, że potrafilibyście podkręcić czerwienie, a stłumić żółcień, jak wam dyktuje kaprys. Czy potrafilibyście stworzyć piękniejszy zachód słońca?

— Tak — powiedział ktoś.

— Nie — odparł ktoś inny.

— Rozważmy marsjański zachód słońca widziany z jednego z marsjańskich stanowisk teleprezencji. Zachód słońca na innej planecie, zachód słońca, którego nie jesteśmy w stanie doświadczyć zmysłowo, w naszym własnym ciele. Czy zachody słońca na Marsie są mniej piękne dlatego, że nie jesteśmy w stanie doświadczać ich bez pośrednictwa maszyny?

Milczące cierpienie.

Na szczycie schodów pojawiła się kobieta w ciężkiej, podbitej pelerynie i szarych aksamitnych rękawiczkach, w trójskrzydłowym kapeluszu na głowie, z błyszczącymi spexami, w białej bluzce z rozpiętym kołnierzem; na szyi miała naszyjnik z ciemnego, rzeźbionego drewna. Jej profil był dowodem na istnienie klasycznej perfekcji: prosty nos, pełne usta, szerokie czoło — oto pojawiła się wśród nich modna siostra Statuy Wolności.

Kobieta zeszła po schodach ze sceniczną pewnością primabaleriny. Szła z czymś więcej niż wdzięk — szła z pewnością siebie, jaką daje tylko wtajemniczenie w sztuki walki. Ciągnęła za sobą dwa małe białe pieski.

W Tête de Noyé zapadła martwa cisza.

Bonsoir à tout le monde — powiedziała nieznajoma, uśmiechając się uśmiechem sfinksa.

Paul wstał szybko. Wykonał gest będący w części zaproszeniem, a w części ukłonem. Jego słuchacze, zorientowawszy się, że rzeczywiście chce rozmawiać z tą kobietą, w panice uciekli od stolika.

Paul wskazał nowo przybyłej stołek.

— Wyglądasz doskonale, Heleno — powiedział. — Czego się napijesz?

Policjantka usiadła, elegancko rozpościerając pelerynę.

— Napiję się tego, co pije dżentelmen w kombinezonie — odparła po angielsku. Odczepiła delikatne, lśniące smycze swych piesków — jakby tego rodzaju pieski rzeczywiście potrzebowały smyczy.

Paul natychmiast podniósł rękę, sygnalizując, że chce złożyć zamówienie.

— Bawiliśmy się właśnie w dyskusję o estetyce — powiedział.

Helene Vauxcelles-Serusier zdjęła spexy, złożyła je i schowała w rozcięciu peleryny. Maya gapiła się na nią zdumiona. Naturalne oczy Heleny, szare z pobłyskiem stali, zdumiewająco piękne, nieprawdopodobnie skupione, onieśmielały bardziej niż jakikolwiek komputerowy zestaw wzrokowy.

— Jakimiż to czarującymi rzeczami się zajmujesz, Paul?

— Helene, jak sądzisz, czy zachód słońca oglądany za pomocą środków technicznych może być piękniejszy od naturalnego zachodu słońca?

— Kochanie, naturalny zachód słońca nie istnieje co najmniej od czasu Rewolucji Przemysłowej. — Helene zerknęła niedbale na Mayę, po czym przeszyła ją wzrokiem niczym motyla szpilką. — Proszę, nie stój tak tam, moje dziecko. Usiądź z nami. Czy kiedyś już się spotkałyśmy?

Ciao, Helene. Jestem Maya.

— Ach, oczywiście. Dziewczyna Viettiego, na sieci. Byłam pewna, że skądś cię znam. Jesteś taka śliczna.

— Bardzo pani dziękuję — powiedziała Maya. Helene studiowała ją z poważnym zainteresowaniem i głęboką łaskawością. Maya czuła się dokładnie tak, jakby ją prześwietlano.

— Jesteś urocza, kochanie. I nie masz w sobie za grosz groźnej tajemniczości, tak widocznej na zdjęciach tego okropnego starca.

— Ten okropny starzec stoi tuż obok, przy barze.

— Ojej! — Helene pozostała nieporuszona. — Nigdy nie byłam taktowna, prawda? Naprawę, powinnam bardziej uważać. Będę musiała podejść do twojego przyjaciela Josefa i przeprosić go z głębi serca.

Wstała i podeszła do baru.

— Wielkie nieba, Paul. — Maya odprowadziła ją wzrokiem. Helene sprawiała wrażenie, że płynie w powietrzu. — Jeszcze nigdy, ale to nigdy…

Paul uczynił najdelikatniejszy możliwy gest, przeciągając dłonią po gardle, po czym opuścił wzrok. Maya zamknęła się i spojrzała w dół. Jeden z psów spoglądał na nią z chłodnym, zaawansowanym technicznie napięciem sondy międzyplanetarnej.

Pojawiła się Bouboule, trzeźwa i niespokojna.

Ciao, Maya — powiedziała.

Ciao, Bouboule.

— Kilka dziewczyn ma zamiar wyjść, zaczerpnąć świeżego powietrza. Idziesz z nami? Tylko na chwilę.

— Oczywiście, kochanie. — Maya spojrzała na Paula wymownie. Paul odpowiedział jej spojrzeniem męskim, pełnym bohaterskiego spokoju żołnierza w okopach pod nieprzyjacielskim ostrzałem. Przez chwilę miała ochotę przywiązać do niego jedwabną flagę.

Wraz z Bouboule wyszły przez nie oznaczone drzwi z tyłu baru. Wspięły się dwa piętra po stromych, krętych schodach z metalową poręczą. Bouboule miała ze sobą małpkę. Maya jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa, że widzi małpkę.

Bouboule przeprowadziła je przez zawalony gratami strych, a potem czekała je jeszcze wspinaczka po czarnej żelaznej drabinie. Bouboule odrzuciła ciężką drewnianą klapę i oto znalazły się wreszcie na stromym, antycznym, wyłożonym dachówką dachu Tête du Noyé. Nadeszła wiosna i wiatr przegnał wreszcie praskie zimowe chmury. Na niebie świeciły odnowione gwiazdy.

Bouboule z trzaskiem zamknęła klapę.

— Teraz możemy chyba porozmawiać bezpiecznie — odezwała się po raz pierwszy.

— Skąd się tu dziś wzięła ta glina?

— Czasami przychodzi, czasami nie — odparła ponuro Bouboule. — Nic nie możemy na to poradzić.

Noc była piękna, chłodna i spokojna. Małpka pogadywała coś zdenerwowana.

— Uspokój się, Patapouff — skarciła ją Bouboule po francusku. — Tej nocy musisz mnie pilnować. — Małpka chyba zrozumiała jej słowa. Poprawiła mały cylinder na łebku i rozejrzała się dookoła wzrokiem najgroźniejszym, na jaki zdolny był zdobyć się dwukilogramowy naczelny.

Maya wraz z Bouboule wspięły się na szczyt dachu, na którym, na pozieleniałych wygiętych dachówkach, mogły usiąść mniej więcej wygodnie.

Klapa uniosła się znowu. Na dach wyszli Benedetta i Niko.

— Czy jej chodzi o nas? — spytała z niepokojem Benedetta.

Bouboule wzruszyła ramionami. Pociągnęła nosem.

— Nie powiedziałam! Wy i ta wasza polityka, utrzymujecie wszystko w tak głębokiej tajemnicy, że nie mogłabym powiedzieć, nawet gdybym chciała.

Ciao, Niko — powiedziała Maya. Wyciągnęła rękę i pomogła Niko wspiąć się na dach.

— Jeszcze nie spotkaliśmy się fizycznie — powiedział Niko — ale to, co piszesz na sieci, jest wyjątkowo zabawne.

— Bardzo to słodkie, co powiedziałeś.

— Siniak zszedł mi z oka, które podbiła twoja przyjaciółeczka Klaudia, więc zdecydowałem, że i tak cię lubię.

— To bardzo miło z twojej strony, mój kochany Niko. Jesteś wyjątkowo wyrozumiały.

— Zimno tu — poskarżyła się Bouboule, obejmując się ramionami. — Jakie to idiotyczne, że jedna policjantka jest w stanie nas do tego doprowadzić. Za dwie marki zeszłabym na dół i dała jej po twarzy.

— Dlaczego nazywają ją Wdową? — zainteresowała się Maya. We czwórkę siedzieli teraz w kucki na szczycie dachu, jak cztery żywe sroki. Pytanie to wydawało się idealnie pasować do sytuacji.

— No cóż — wyjaśniła jej Bouboule — większość kobiet w późniejszym okresie życia traci zainteresowanie seksem. Ale Wdowa, nie. Wdowa wychodzi za mąż raz za razem.

— I zawsze poślubia ludzi w pewnym typie — dodała Benedetta. — Artystów. Artystów, którzy niszczą się sami.

— Martwych przed czterdziestką — dodał Niko. — Bez pudła.

— Próbuje ocalić biednych utalentowanych chłopaków przed nimi samymi — wyjaśniła Benedetta.

— No i jak, miała szczęście? — spytała Mia.

— Jak na razie pogrzebała sześciu — powiedziała Bouboule.

— Z pewnością cierpiała — użaliła się nad Helene Maya.

— Jedno trzeba przyznać — powiedziała Benedetta. — Nigdy nie wychodzi za mąż póki sytuacja jej narzeczonego nie jest krytyczna. Sądzę, że rzeczywiście utrzymuje ich przy życiu przez jakiś czas. Mogą pracować.

— Każdy chłopak w jej łóżku za bardzo się boi umrzeć — stwierdził słodko Niko.

Bouboule skinęła głową.

— A kiedy później sprzedaje ich dzieła, zawsze dostaje najwyższe ceny. Tworzy opinię na rynku sztuki! Pięknie zagrane. Nie wiedziałaś?

— Rozumiem — powiedziała Maya. — W takim razie jest to coup de grace. Miłosierdzie.

Benedetta kichnęła, a potem pomachała dłonią.

— Pewnie się zastanawiacie, dlaczego dziś was tu zaprosiłam — powiedziała.

Maya podparła głowę na dłoni.

— Może nam powiesz — zasugerowała.

— Kochanie, chcemy uczynić cię jedną z nas.

— Naprawdę?

— Ale najpierw musisz zdać egzamin.

— Egzamin. Oczywiście.

Benedetta wyciągnęła rękę ponad dachem, który rozciągał się nad całym barem. Po jego przeciwnej stronie na metalowych wspornikach wznosiła się w niebo płytka czara. Antena satelitarna Klausa. Dzieliło ją od nich jakieś dwadzieścia metrów.

— Tak? — zainteresowała się Maya.

Benedetta wyjęła stylus z włosów. Ustawiła maleńkie pokrętło, po czym pochyliła się i ostrożnie dotknęła nim ceramicznej dachówki. Trysnęły iskry. Na dachówce pojawiła się wypalona czarna linia.

— Podpisz naszą listę członkowską — powiedziała Benedetta, wręczając Mayi stylus.

— Świetnie. Doskonały pomysł. Gdzie mam podpisać?

— Podpisujesz tam. — Benedetta wskazała jej antenę.

— Trzeba do niej dojść — wyjaśnił Niko.

— Chodzi ci o to, że mam przejść stąd tam, po kalenicy dachu?

— Jaka ona mądra — zauważyła Bouboule, zwracając się do Niko. Niko radośnie skinął głową.

— Mam po prostu przejść dwadzieścia metrów po kalenicy śliskiego, krytego dachówką dachu trzypiętrowego domu? Tego ode mnie chcecie, prawda? — spytała Maya.

— Pamiętasz może tę naszą żywą przyjaciółkę z Rzymu? Małą Natalie? — spytała Benedetta.

— Natalie? Oczywiście. Dlaczego pytasz?

— Prosiłaś, żebym tak trochę zaopiekowała się twoją małą Natalie.

— Owszem. Prosiłam.

— No więc zaopiekowałam się nią — powiedziała Benedetta. — I dobrze poznałam tę twoją Natalie. Ona nigdy nie zdałaby tego egzaminu. A wiesz, dlaczego? Bo zatrzymałaby się pośrodku, wiedząc, że nie może wygrać. I wówczas strach by ją zabił. Mrok i zło złapałoby ją za maleńkie, bijące w piersi serduszko, i wówczas by się poślizgnęła. I spadła. Spadłaby z dachu, kochanie. Łup, łup, łup po dachówkach i lądowanie na twardej, zimnej praskiej uliczce. Gdyby miała szczęście, wylądowałaby na głowie.

— Ale, ponieważ jesteś jedną z nas, nie ma najmniejszego ryzyka — pocieszyła Mayę Bouboule.

— To tylko sprawia wrażenie niebezpiecznego — stwierdził radośnie Niko.

— Gdyby dachówki rozłożono na ziemi, na rynku Starego Miasta, przeszedłby po nich każdy głupi — powiedziała Benedetta. — Nikt by się nie poślizgnął i nikt by nie spadł. Same płytki nie są niebezpieczne. Niebezpieczeństwo tkwi w tobie. Niebezpieczeństwo tkwi w twoim umyśle, w twoim sercu. To twoja osoba narażona jest na niebezpieczeństwo. Jeśli władasz swą osobą, podpiszesz się na słupku anteny i powrócisz do nas bez problemu. Nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa, przejście jest bezpieczne jak poduszka, bezpieczne jak łóżko… nie, bezpieczniejsze, bo przecież na tym świecie istnieją mężczyźni. Ale przejście pod gwiazdami… cóż, albo masz to coś, albo tego czegoś nie masz.

— Idź, podpisz się dla nas, kochanie — powiedziała Bouboule.

— A potem wróć i bądź naszą siostrą — dorzucił Niko.

Maya przyjrzała się im wszystkim po kolei. Wszyscy byli śmiertelnie poważni. Mówili to, co myśleli. W ten sposób po prostu żyli.

— No, w każdym razie nie mam zamiaru zrobić tego w szpilkach. — Maya zdjęła pantofle i wstała. Jak to dobrze, że Novák nauczył mnie jak chodzić, choć odrobinę, pomyślała. Wpatrzyła się w daleki poblask anteny satelitarnej i ruszyła przed siebie po kalenicy dachu. Nic nie mogło jej zatrzymać. Była doskonale szczęśliwa i doskonale pewna siebie. Napisała:


„BYŁA TU MIA ZIEMANN”


Spod stylusa trysnęły iskry. Bardzo ładnie wyglądało to pośród wszystkich innych napisów, na podporze anteny. Więc wykonała jeszcze mały rysunek.

Powrót był trudniejszy — bose stopy miała bardzo zmarznięte. Dachówki raniły je; szła wolniej, przez co miała czas na myślenie. Upadek z pewnością jej nie groził, gdzieś w czarnych głębiach jej umysłu pojawiła się jednak myśl, że być może z premedytacją rzuci się w dół. Było w tej myśli coś gorzkiego, lecz zarazem i słodkiego. Jeśli rzeczywiście była Mią Ziemann, co właśnie przyznała wobec świadków, to istniała w niej jakaś część Mii Ziemann, z którą Maya nie zawarła jeszcze pokoju. Była to wielka, prawdziwie ludzka część Mii, prawdziwie zmęczona życiem, prawdziwie pragnąca śmierci.

Wtedy Maya była jednak znacznie silniejsza niż teraz.

— Spodziewaliśmy się, że poślesz nam całusa — powiedziała Benedetta, przesuwając się by zrobić jej miejsce.

— Całusy zostawiam dla gerontokratów — odparła Maya, oddając jej stylus.

Klapa uchyliła się nieznacznie. Na dach wyszedł jeden z psów Helene. Mały biały piesek nie miał prawa utrzymać się na stromym, pokrytym dachówką dachu, szedł jednak tak, jak nie miał prawa iść żaden prawdziwy pies. Szedł w sposób przypominający raczej gekkona, salamandrę. Dostrzegł ich, w zdumieniu poślizgnął się na dachówce i pisnął.

Voici un raton! — krzyknęła Bouboule. — Patapouff, defends-moi.

Pisk, błysk złotego futra. Naczelne są mądrzejsze od psów. Naczelne umieją się wspinać jak nie wiem co. Piesek pisnął przerażony i spadł z dachu, wyjąc w śmiertelnym strachu.

— Och, biedaku — Bouboule przytuliła drżącą małpkę. — Zgubiłeś taki piękny cylinder.

— Nie, nie zgubił — powiedział Niko. — Widzę go, zatrzymał się na rynnie. — Ześlizgnął się z dachu i przyniósł cylinder.

Przez chwilę milczeli wszyscy, rozważając konsekwencje tego, co się zdarzyło.

— Lepiej, żebyśmy nie schodzili na dół — powiedziała Maya. — Można wydostać się stąd jakąś inną drogą?

— Specjalizuję się w znajdowaniu innych dróg — odparła Benedetta.


* * *

We czwórkę złapali metro, a potem się rozeszli. Ten sposób wydał się im najmądrzejszy. Maya pojechała do domu z Benedettą. Miały o czym rozmawiać. O drugiej nad ranem siedziały w mieszkaniu aktorki, pokrytym w całości białym futrem, zajadając smakowite kanapki. W pewnej chwili Novák zgłosił się na netlink Mayi. Ekran pozostał pusty, było to połączenie głosowe. Novák nienawidził synchronicznego wideo.

— Już nigdy nie spotkacie się w Tête — powiedział.

— Nie?

— Płakała po swoim piesku. Klaus nie ma zamiaru znosić tego rodzaju zabaw. Postąpiliście okrutnie i głupio.

— Przykro mi z powodu wypadku jej psa, Josefie. Wszystko stało się tak szybko.

— Jesteś złą dziewczyną. Niszczysz wszystko.

— Przecież nie chciałam. Naprawdę.

— Helene rozumie cię znacznie, ale to znacznie lepiej, niż ty kiedykolwiek zrozumiesz Helene. Helene ma dobre chęci, ani śladu w niej złośliwości, a tak cierpi, tak strasznie cierpi! Nie dopuszcza do siebie nawet odrobiny szczęścia. — Novák westchnął. — Dziś wieczorem Helene zachowała się bardzo nieuprzejmie w stosunku do mnie. Potrafisz w to uwierzyć, dziewczyno? Jaka to tragedia, widzieć taką damę tak drobiazgową. I to w obecności innych ludzi. Oznacza to, że Helene się boi, rozumiesz?

— Bardzo mi przykro, że byłam w stosunku do niej tak nieuprzejma.

— Gdybyś tylko znała ją za jej młodości, Mayu! Jakąż wspaniałą była patronką sztuk. Jakiż miała wyrafinowany gust! Nie wymagała niczego, chciała nam tylko pomagać. Ale obsiadły ją pasożyty, tyle było pasożytów! Pasożyty żywiły się nią przez dziesięciolecia. Niczego jej nigdy nie zapomniały. To przez nie zgorzkniała. Ona cię broni, powinnaś to wiedzieć. Broni cię przed czymś znacznie gorszym od Helene Vauxcelles-Serusier. Chroni młodych, interesujących się sztuczką ludzi. Helene nadal wierzy.

— Josefie — powiedziała Maya — czy połączyłeś się ze mną od siebie z domu?

— Tak.

— Jak sądzisz, czy na linii może być podsłuch?

— Helene z pewnością na to stać — odparł Novák głosem, w którym wyczuwało się napięcie. — Co nie oznacza, że teraz właśnie nas podsłuchuje.

— Bardzo mi przykro, że zrobiłam z tego taką sprawę. Czy mnie znienawidziłeś, Josefie? Błagam, nie nienawidź mnie. Ponieważ obawiam się, że będzie jeszcze gorzej.

— Ależ kochanie, ja wcale cię nie nienawidzę. Mówię ci to z przykrością, ale obojętnie, co byś zrobiła, nie zmusisz mnie, żebym cię nienawidził. Jestem bardzo starym człowiekiem. Jest już we mnie tylko ironia i duma, wraz z odrobiną nieczystej dobrotliwości. Obawiam się, że podążasz w kierunku zła, ale nie ma we mnie nic, co by twoje zło znienawidziło, czy też nienawidziło ciebie. Na zawsze pozostaniesz moim ulubionym potworkiem.

Maya nie miała mu nic do powiedzenia, więc przerwała połączenie.

— Naprawdę zranił mnie, mówiąc te słowa — wyznała Benedetcie i rozpłakała się.

— Daj spokój temu staremu głupcowi — stwierdziła Benedetta, zajadając kolejną kanapkę. — Powinnaś pojechać ze mną do Bolonii. Jedźmy zaraz. Złapiemy pociąg. Bolonia to najwspanialsze miasto w Europie. Są tam kolumny, komunardzi i sterowce. Powinnaś obejrzeć arkady, takie piękne mamy arkady! I my, Bolończycy, mamy takie wspaniałe plany. Pójdziesz z nami do Istituto di Estetica. Będziesz mogła obserwować nas przy pracy.

— Czy pozwolicie mi sfotografować to, nad czym pracujecie?

— No…

— Robię takie fatalne zdjęcia — użaliła się nad sobą Maya. — Josef Novák nigdy nie zrobił złego zdjęcia. Czasami jego zdjęcia są wspaniałe. Czasami tylko dziwne, ale żadne z jego zdjęć nie było złe. Żadne… on po prostu się nie myli. A ja… ja nie potrafię zrobić dobrego zdjęcia. Nie w tym rzecz, że nie mam techniki. Mogłabym nauczyć się techniki. Po prostu nie widzę.

Benedetta popijała nalewkę.

— Nie ma mnie w środku, nie ma nikogo patrzącego za mnie, wiesz, Benedetto? Mogę sobie być piękna, ponieważ nie istnieje piękno bez zachwiania proporcji, a ja w ogóle jestem zachwiana, ale dzięki urodzie nie jestem jeszcze w porządku. Nie jestem pogodzona ze sobą. Zostałam rozbita na kawałki i czasami myślę, że na zawsze pozostanę w kawałkach. W duszy jestem rozbitym lustrem, więc moje prace w sztuczce pozostają niejasne. Sztuka trwa wiecznie, a życie też już nie jest krótkie.

Maya ukryła twarz w dłoniach.

— Jesteś dobrą przyjaciółką, Mayu — powiedziała Benedetta. — Niewielu mam dobrych przyjaciół, ale ty z pewnością jesteś moją dobrą przyjaciółką. Lata nie liczą się w ten sposób, w jaki sądzisz, że się liczą. Liczą się, ale inaczej niż sądzisz. Proszę, nie bądź taka smutna. — Benedetta zaczęła szukać czegoś w kieszeniach kurtki. — Przywiozłam ci prezent z Bolonii. Będziemy świętować. Bo teraz naprawdę jesteś moją siostrą.

Maya podniosła głowę.

— Prezent? Naprawdę?

Benedetta zakończyła poszukiwania. Z kieszeni wyjęła wyssaną ostrygę. Maya zagapiła się na nią.

— Naprawdę nie wygląda to na coś, w co powinnam się mieszać — powiedziała.

— Wiesz, czym jest przelew mózgowo-rdzeniowy? — spytała Benedetta.

— Na swoje nieszczęście wiem.

— Pozwól, że dam ci to, Mayu. Pozwól, że położę ci to na głowie.

— Benedetto, naprawdę, nie powinnam. Przecież wiesz, ile mam lat. To mnie będzie bolało.

— Oczywiście, że będzie bolało. Przez rok przygotowywałam ten przelew. Bolało mnie za każdym razem. Gdy tylko czułam się w pewien szczególny sposób… czułam się naprawdę sobą… kładłam ją na głowę. Wysysała mnie i zachowywała. Myślałam, że użyję jej kiedyś, później, żeby przypomnieć sobie samą siebie, gdybym się zgubiła, a jednak chcę, żebyś ty to wzięła. Chcę, żebyś wiedziała, kim jestem.

— Życie jest ryzykiem — westchnęła Maya i zdjęła perukę.

Macka ostrygi przeniknęła jej przez głowę. Bolało, mocno bolało i dobrze, że bolało, bo gdyby nie bolało, byłoby za łatwo. Płyny przeniknęły, Maya uspokoiła się, zamarła w nadświadomości.

Czuła umysł innej kobiety. Nie jej myśli, lecz życie. Czuła nieziemską słodycz ludzkiej tożsamości. Samotność, odrobinę gorzkiej siły, jasną płaszczyznę czystego, młodzieńczego egoizmu. Upiorna gładź innego ducha.

Zamknęła oczy. Czuła głęboką, bardzo głęboką postludzką rozkosz. Świadomość zakradła się do jej umysłu, niczym czarne światło innego świata. A potem szare komórki pożarły powoli tę inną duszę. Wessały ją smakowicie w milion maleńkich szczelin.

Kiedy oprzytomniała, ostryga zniknęła. Maya leżała na podłodze, Benedetta zaś delikatnie wycierała jej twarz wilgotnym ręcznikiem.

— Możesz mówić? — spytała.

Maya otworzyła i zamknęła usta, zmusiła język do poruszenia się.

— Tak… chyba tak.

— Wiesz, kim jestem? — Benedetta sprawiała wrażenie zaniepokojonej. — Powiedz mi, kim jestem?

— Przeżyłam coś świętego — wykrztusiła Maya. — Coś wielkiego. Schowaj to w jakimś świętym miejscu. Niech nikt tego nie dotyka, nie gwałci. Byłoby straszne i obrzydliwe, gdyby ktokolwiek w ogóle tego dotknął.

Benedetta objęła ją, przytuliła.

— Bardzo mi przykro, kochanie — powiedziała. — Wiem, jak to zrobić. Wiem, jak to działa. Wiedziałam nawet, jak podać to tobie. Nie wiem tylko, jak ukryć się przed tym, kim jestem i co wiem.


* * *

Minęły trzy tygodnie. Przyszła wiosna i Praga rozkwitła. Maya nadal pracowała z Novákiem, teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. Novák traktował ją teraz jak asystentkę, a nie jak magiczne bezdomne stworzenie, zagubionego elfa. Milena wyczuwała, że zbliżają się kłopoty. Milena nienawidziła gliniarzy, niemniej jednak utrudniała Mayi życie, ponieważ nienawidziła zmian w antycznym gospodarstwie Nováków bardziej, niż nienawidziła gliniarzy.

Maya pojechała pociągiem do Mediolanu. Wzięła tam udział w bardzo nudnej sesji z grupą bardzo nudnych współpracowników Viettiego. Ponieważ pracowała, praktycznie nie obejrzała Mediolanu i praktycznie nie obejrzała sobie również Emporio Vietti. Sam Vietti nie pofatygował się na sesję; wielki człowiek przebywał wówczas w Gstaad, pożerając homary.

Zdjęcia z sesji doskonale wręcz dokumentowały wielki świat… i były straszne, ponieważ nie były zdjęciami Josefa Nováka. Robiąc je, Maya wiele się nauczyła, ale właściwie tylko tego, czego nie znosiła. Mimo wszystko uznała, że postąpiła mądrze. Ludzie za wiele wydziwiali nad fotografiami Nováka. Aż roiło się od nich na sieci, były raczej zbyt piękne, a już z całą pewnością zbyt wierne. Maya miała wrażenie, że ludzie byliby znacznie szczęśliwsi, gdyby udowodniła im, że potrafi nudzić. Kolejna głupia modelka, kolejne typowe fotografie mody. A poza wszystkim innym były w tym prawdziwe pieniądze.

Namówiła Benedettę na przyjazd do Mediolanu, powierzając jej wszystkie swe sprawy finansowe. Benedetta nie zajęła się jej sprawami finansowymi osobiście, ale znała ludzi, którzy znali ludzi, którzy znali ludzi, którzy byli w stanie zająć się sprawami finansowymi. Benedetta kupiła Mayi projektowane w Mediolanie furoshiki, piękne i funkcjonalne, oraz wielki indonezyjski serwer sieciowy, funkcjonalny i piękny. Maya wróciła do Pragi i do mieszkania aktorki, z furoshiki na szyi i serwerem w specjalnym odpornym na wstrząsy pojemniku w ręku.

Indonezyjski serwer wyposażony był w instrukcję skomplikowanej procedury instalacyjnej, napisaną w fatalnej angielszczyźnie. Maya zbootowała go — bez powodzenia — wymazała dane, zbootowała serwer ponownie i ponownie wpadła. Poszła nakarmić koty aktorki. Poprawiła wszystkie luźne styki, włączyła serwer, wpadła znacznie gorzej niż poprzednio, więc wypiła frappé, żeby się uspokoić. Jeszcze raz zbootowała serwer — odnosząc tym razem częściowy sukces — przeszukała kryształ procesora, znalazła trzy nieprzyjemne wewnętrzne konflikty i zlikwidowała je. System natychmiast się zawalił. Maya puściła program diagnostyczny, wyczyściła parę nie trzymających się kupy buforów oraz upuściła główny procesor z pewnej, niewielkiej wysokości. To najwyraźniej załatwiło sprawę. Mogła już zainstalować tożsamość sieciową.

Wreszcie włączyła się do sieci.

Serwer zadzwonił niemal natychmiast. Therese nadała wiadomość voicemailem.

— Skąd wiedziałaś, że jestem on-line? — spytała Maya.

— Mam swoje sposoby — odparła Therese. — Powiedz, naprawdę wyrzucili cię z Tête, bo zabiłaś psa gliniarza?

— Wiadomości szybko się rozchodzą i nie, nie zabiłam psa gliniarza. Przysięgam, że zabił go kto inny.

— Jeśli wiadomości rozchodzą się dziś z szybkością mniejszą od szybkości światła, to znaczy, że po prostu nie uważamy — stwierdziła Therese. — A ja owszem, uważałam. Chcę, żebyś mi zrobiła wielką przysługę.

— Czy chodzi o tę przysługę, Therese?

— O tę przysługę, Mayu… jeśli jesteś dyskretna.

— Therese, mam tyle własnych kłopotów, że żaden z twoich pomysłów prawdopodobnie nie jest mi w stanie zaszkodzić. Czego potrzebujesz?

— Potrzebuję bardzo prywatnego pokoju w Pradze — powiedziała poważnie Therese. — Musi to być bardzo dobry pokój z bardzo dobrym łóżkiem. Nie hotel, bo w hotelach rejestruje się gości. I jeszcze samochodu. Niekoniecznie dobrego, ale musi być bardzo prywatny. Nie wynajęty, bo wynajęcie samochodu też się rejestruje. Pokój ma być na jedną noc, samochód na dwa dni. I nikomu, nigdy, nie wolno zadawać żadnych pytań.

— Nie chcesz pytań, nie chcesz papierów. Dobrze. Na kiedy ci to wszystko potrzebne?

— Na wtorek.

— Skontaktuję się z tobą.

Mieszkanie aktorki? Nie ma mowy. Novák? Nie może go o to prosić. Paul… kto wie?… ale to się oczywiście nie da zrobić. Klaus? Wystarczająco często bywała w Tête, by uświadomić sobie, że Klaus jest człowiekiem wyjątkowo interesującym. Klaus miał wiele możliwości załatwienia wielu spraw na każdym poziomie praskiego towarzystwa. Klaus był prawdziwym starcem plemienia. Wszyscy w Pradze go znali, wszyscy go poważali, najwyraźniej jednak nie był winien nic i nikomu. Klaus do nikogo nie należał. Klaus nawet ją lubił, ale…

Emil! Idealne wyjście!


* * *

Zrobiła dla Therese, co tylko mogła. Wymagało to od niej sporego nakładu czasu, energii oraz dużej dozy sprytu, wszystko jednak wyszło całkiem nieźle.

We wtorek o drugiej nad ranem otrzymała pilną wiadomość.

— Nie śpisz? — spytała ją Therese.

— Teraz już nie.

— Możesz przyjechać i wypić ze mną drinka? Jestem w „Cafe Chyba” na czterdziestym siódmym piętrze tej króliczej nory, którą mi znalazłaś.

— Dobrze się czujesz, Therese?

— Nie, nie czuję się dobrze — odparła pokornie Therese. — Chcę, żebyś wpadła i wypiła ze mną drinka.

Maya ubrała się błyskawicznie i pojechała do kawiarni. Zabrało jej to czterdzieści minut. Kiedy znalazła się w „Cafe Chyba” stwierdziła, że kawiarnia jest całkowicie opustoszała. Był to doskonale czysty i doskonale pozbawiony charakteru niewielki bar, całkowicie zautomatyzowany; w takich barach nieomylnie kończą o trzeciej nad ranem osoby przeżywające kryzys emocjonalny w osiemdziesięciopiętrowym wieżowcu w Pradze; sądząc po braku klientów, kryzysy w wieżowcach zdarzały się niezwykle rzadko. W tym wieżowcu mieszkali rodzice Emila, którzy, bardzo taktownie, wyjechali akurat na miesiąc do Finlandii, a raczej do Suomen Tasavalta.

U obrzydliwie ślicznego, nowiutkiego robota Maya zamówiła mineralkę. Popijała ją i czekała.

Therese pojawiła się w barze około wpół do czwartej. Przysiadła na krawędzi barowego stołka, próbując się uśmiechnąć. Płakała.

— Mayu — powiedziała, biorąc ją za rękę. — Jak ty wyrosłaś.

— Przez tę perukę rzeczywiście wyglądam o wiele doroślej — skłamała radośnie Maya.

— Jesteś taka szykowna. Jesteś taka… no, gdybym cię teraz spotkała, z pewnością bym cię nie poznała. Naprawdę bym cię nie poznała. Czy nadal mogę ci ufać?

— Dlaczego nie powiesz mi po prostu, w jakie kłopoty wpadłaś? Zobaczymy, czego uda mi się domyślić później.

— Pobił mnie.

— Pobił? No to chodź, zabijemy go.

— Już on sam się tym zajmie — powiedziała Therese i rozpłakała się.

Chłopak Therese nigdy przedtem jej nie pobił, ale, ponieważ znajdował się w tej chwili w zaawansowanym nastroju samobójczym, odczuwał potrzebę dodania soli i pieprzu ich wzajemnym stosunkom. Sprał ją skórzanym pasem po plecach i pupie.

Chłopak Therese był korsykańskim gangsterem. Nie miał w sobie nic romantycznego. Był zawodowym gangsterem, consigliore Czarnej Ręki: ochrona i wymuszanie, prostytutki, twardzi ludzie od nalewek. Pierwszoligowe pranie pieniędzy. Handel wpływami. Przekupywanie sędziów, policjanci składający fałszywe zeznania. Morderstwa. Mordercy zakładający ofiarom cementowe kamasze. Miał sześćdziesiąt lat i, kiedy nie twierdził, że nazywa się inaczej, twierdził, że nazywa się Bruno.

— Jakim cudem spotkałaś takiego faceta?

— A jak myślisz? Prowadzę półlegalny sklepik z ciuchami. Czasami zdarza mi się spotkać bandytę. Mafiozi ubierają się bardzo wyzywająco, a czasami także kradną stroje i sprzedają je. Handel ciuchami to bardzo stara profesja, wiesz? Bardzo stara i z wieloma interesującymi sekretami. Popełniam różne drobne przestępstwa. Mafiozi popełniają różne wielkie przestępstwa. Czasami podrabiają kolekcje, czasami chronią ludzi. To się zdarza, to się po prostu zdarza. — Therese wzruszyła ramionami.

Maya bębniła palcami po barze.

— Podoba mu się mieszkanie, które dla nas znalazłaś — powiedziała nieśmiało Therese. — Zabawne jest ukraść ostatnią noc mieszczanom.

— Uszom nie wierzę!

— Bruno jest prawdziwym mężczyzną — wyznała Therese. Mówiła powoli, z namysłem. — Kocham prawdziwych mężczyzn. Podoba mi się, kiedy nie umieją być grzeczni w tych sprawach. Podoba mi się, kiedy mężczyzna… — przerwała na chwilę — …kiedy mężczyzna naprawdę się odpręża.

— To niezbyt zdrowe hobby, kochanie.

— Życie to ryzyko. Lubię mężczyzn, kiedy są prawdziwymi mężczyznami. Kiedy nie zależy im na niczym, z wyjątkiem udowodnienia, że są prawdziwymi mężczyznami. To bardzo podniecające. Dopiero wtedy czuję, że naprawdę żyję. Nie sądziłam, by kiedykolwiek mógł mnie zbić, ale dziś robił wszystko, na co tylko miał ochotę. Chciał mnie zbić. Zbił. To jego ostatnia noc na ziemi. Nie powinnam tak się popłakać. Nie powinnam do ciebie dzwonić. Zachowuję się jak wielkie dziecko.

— Therese, przecież to chore!

— Nie, wcale nie. — Therese sprawiała wrażenie urażonej. — Wyłącznie staroświeckie.

— Skąd wiesz, że cię nie zamorduje?

— To człowiek honoru — wyjaśniła Therese. — No i rano mam mu wyświadczyć ogromną przysługę.

Bruno umierał. Therese sądziła, że ma raka wątroby. Nie sposób było powiedzieć na pewno, ponieważ Bruno od czterdziestu lat nie mógł nawet zbliżyć się do oficjalnych maszyn diagnostycznych. Próbował, ale najpierw sprawdzono jego listę aresztowań i wyroków, co natychmiast odebrało mu szansę na kurację przedłużającą życie, a potem on sam zawarł kilka wyjątkowo interesujących i całkowicie nielegalnych transakcji na czarnym rynku medycznym. Jedną z najnowszych było trzecie jądro.

Bruno postanowił umrzeć poza zasięgiem ugody. Gdyby władze zdecydowały się na przekazanie jego ciała jednemu z cmentarnych emulsyfiklatorów, dzwonki alarmowe rozbrzmiałyby na kontynencie, od Dublina po Władywostok. Czarna Ręka zbudowana została na fundamencie starej zasady „omerta” — milczenia aż po grób. W dzisiejszych czasach co najmniej równie konieczne jest milczenie za grobem.

Romans między Brunem i Therese nie był niczym szczególnie skomplikowanym. Spotkała go w Marsylii, kiedy miała dwadzieścia lat. Bruno był zawsze doskonale ubrany, szalenie tajemniczy i niewątpliwie groźny. Na Therese kombinacja ta podziałała jak waleriana na kota. Bruno polubił ją, bo była młoda, śliczna, gotowa praktycznie na wszystko, wdzięczna za przysługi i nie sprawiała mu kłopotów. Czasami kupował jej ładne prezenty: buty, suknie, seksowną bieliznę, kilka dni na Côte d’Azur. Zapewniał jej także kontakt z bardzo, ale to bardzo żywą stroną życia.

Kiedy Therese zajęła się ciuchami, Bruno stał się jeszcze bardziej użyteczny. Therese miała czasem kłopoty z hurtownikami i dostawcami. Jeśli akurat miał na to ochotę, Bruno pojawiał się w mieście i przeprowadzał rozmowę z opornymi. Po takiej rozmowie poprawa następowała zawsze, i zawsze błyskawicznie.

Czasami Bruno dawał jej jednego czy dwa klapsy. Therese to nie zaskakiwało, zwłaszcza u człowieka gotowego założyć jej wrogom cementowe kamasze. Nie w tym rzecz, by kiedykolwiek kogoś dla niej zamordował, a jeśli nawet, to z pewnością by jej o tym fakcie nie poinformował.

— Nie chodzi o to, że bije — powiedziała Therese. — Bije cię, żebyś zrobiła to, co chce. Jest mężczyzną, jest szefem, jego zawsze musi być na wierzchu. Czasami po prostu skłania kogoś, żeby zrobił to, czego chce. Taki właśnie jest.

— To z całą pewnością niedobrze.

Therese, zirytowana, podrzuciła głową.

— Czy ty rzeczywiście myślałaś, że każdy kryminalista w Europie jest jak ten twój pechowy mały kieszonkowiec, Ulrich? Bruno to żołnierz! Bruno jest szefem!

— A co się z nim stało? — zainteresowała się Maya. — Od tak dawna w ogóle o nim nie myślałam.

— Och, złapali go. Zawsze był głupi. Przeprali mu mózg.

— Nie, nie! Biedny Ulrich. Czy nastąpiła poważna zmiana zachowania?

— Całkowita — stwierdziła ponuro Therese. — Przedtem kradł torebki turystkom. Teraz napełnia torebki turystek cennymi rzeczami, kiedy nie widzą.

— W każdym razie dobrze, że pozwolili mu zachować jego anarchistyczne przekonania polityczne.

— Och, zgoda. Oni zawsze tak strasznie martwią się o wzorce zachowań! Łapią jakiegoś wstrętnego typa, takiego jak on, faceta, którego powinno się zrzucić z mostu, i zaraz każdy społecznie nastawiony liberał zaczyna robić zamieszanie na sieci. Doprawdy, mieszczanie nie mają za grosz zdrowego rozsądku.

— Więc jakie macie plany w sprawie Bruna?

— Jutro pojedziemy do Czarnego Lasu. Bruno popełni samobójstwo, a ja pogrzebię go w jakimś sekretnym miejscu, gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie. Tak się umówiliśmy. Taki zawarliśmy prywatny układ. To nasz sekret.

— Młoda damo, kobiety nie powinny grzebać kochanków, chyba że są bardzo, bardzo stare.

— Zawsze byłam za dobrze rozwinięta jak na swoje lata — wyznała Therese. — I zawsze wpędzało mnie to w kłopoty. Pojedziesz ze mną jutro? Proszę!

— Słuchaj, tego doprawdy nie możesz ode mnie wymagać. Jeśli sądzisz, że potrafię poradzić sobie z chorym i zrozpaczonym człowiekiem, gotowym popełnić samobójstwo, to… — Maya zawahała się nagle. — Słuchaj, a właściwie do czegoś takiego jestem chyba przygotowana jak nikt z twoich znajomych.

— Taka jesteś dla mnie dobra, Mayu. Kiedy tylko po raz pierwszy cię zobaczyłam, wiedziałam skądś, że jesteś doprawdy wyjątkowym człowiekiem. — Therese wstała. Sprawiała teraz wrażenie znacznie szczęśliwszej. — Muszę wracać i pójść z Brunem do łóżka. Obiecałam mu całą noc.

— Obietnicy trzeba dotrzymać, prawda?

Therese rozejrzała się po pustym barze.

— Jest tak późno… tak tu dziwnie i samotnie… może chciałabyś pójść na górę i przespać się z nim razem ze mną?

— Pewnie nie sprawiłoby mi to wielkiej różnicy — powiedziała Maya — ale nie widzę, w czym mogłoby to pomóc tobie.


* * *

Maya po raz pierwszy zobaczyła Bruna następnego ranka o dziesiątej. Zdumiało ją, jak szalenie jest podobny do pewnego dwudziestowiecznego idola z seriali. Sprawiał wrażenie dwudziestowiecznego, przede wszystkim dlatego, że chorował, no i z powodu bardzo złego makijażu. Bruno miał szeroką, masywną głowę z kręconymi włosami i tłustą cerę, charakterystyczną dla intensywnej kuracji sterydowej. Na głowie nosił lakierowany kapelusz słomkowy, ubrany był w marynarkę z wąskimi klapami, odprasowane jak brzytwa spodnie oraz koszulę bez telefonu komórkowego.

Nie chwalił się i nie groził. Zachowywał się odrobinę wyzywająco, ale nie miał wielkich połaci mięśni, jakże charakterystycznych dla ludzi, którzy na serio zajmują się mięśniami. Był przerażający i rzeczywiście sprawiał wrażenie człowieka gotowego zabić bez namysłu i bez wyrzutów sumienia. Szła za nim śmierć. Był także chory i osłabiony, co nadawało mu pozór zdychającego starego wilka.

Wyglądał tak, jakby odgryzł sobie łapę i zeżarł ją, rozkoszując się smakiem.

Jak na człowieka jadącego na własną egzekucję, Bruno był w zdumiewająco pogodnym i zdumiewająco filozoficznym nastroju. Maya nie spotkała jeszcze nikogo jednocześnie gotowego na śmierć i oczekującego jej z autentyczną radością. Bruno dowcipkował z Therese w jakimś kryminalnym południowofrancuskim argot, z którym tłumacz w peruce nie za bardzo potrafił sobie poradzić. Dość często używał słów uchodzących za nieprzyzwoite. Tego rodzaju języka dziś się już po prostu nie używało. Nieprzyzwoite słowa zniknęły z języka, przestały grać rolę w dialogach między ludźmi, zniknęły jak katar. Bruno jednak używał nieprzyzwoitych słów z rozkoszą, co za każdym razem szalenie denerwowało Therese. Therese karciła go za każde nieprzyzwoite słowo, choć jej zachowanie dowodziło, że tego rodzaju słownictwo ją podnieca. Sprawiało to wrażenie prywatnego ping-ponga i chyba było ich własną wersją zalotów.

We trójkę zjedli w samochodzie. Kandydat na trupa jadł z apetytem. W końcu znaleźli się w gęstym lesie, gdzieś na północ od czeskiej granicy. Zdaje się, że nie był to właściwy Czarny Las, ale nikt się tym nie przejął. Na drzewach zieleniły się wesoło świeże liście, wiał ciepły wiaterek. Samochód — należący do eksmałżonki Emila — zaprotestował, kiedy kazali mu wjechać w krzaki na poboczu drogi, ale usłuchał. Zostawili go tam.

Z bagażnika samochodu Bruno wyjął składaną łopatę i ciężką walizkę. Dalej poszli pieszo. Bruno wiedział dokładnie, dokąd idą.

W końcu znaleźli się na niewielkiej łące na zboczu pagórka. Bruno rozłożył ostrą ceramiczną łopatkę, kapelusz i marynarkę schludnie powiesił na gałęzi, i zabrał się za kopanie. Na powierzchni zbliżonej do koła uważnie zdjął wierzchnią warstwę ziemi i odłożył ją na bok. Kopiąc, zaczął wspominać.

— Mówi, że kiedyś był tu sekretny cmentarz — przetłumaczyła Mayi Therese. — Dawno temu używali go Cyganie. Potem różni inni ludzie chowali tu tych, którzy sprawiali im kłopoty.

Bruno otarł pot z czoła. Nagle przemówił po angielsku.

— Na tym świecie mężczyzna powinien sam robić to, co musi zrobić — powiedział. Spojrzał na Mayę i uśmiechnął się uroczo.

Kopał, póki nie zmęczył się tak, że o kopaniu nie było nawet mowy. Usiadł blady niczym upiór. Trysnął sobie w usta z szaroczarnego inhalatora. Therese wyręczyła go w kopaniu, a kiedy już miała dość, przyszła kolej na Mayę. Maya miała pantofle na płaskich obcasach, spodnie i lekki sweter — strój całkiem odpowiedni do kopania grobu, Jedyną modną częścią jej ubrania było furoshiki. Nastawiła je na kolory khaki i oliwkowy. Jaskrawsze, kuszące barwy byłyby nietaktem.

Pracowały pod dyktando Bruna. W rezultacie powstało coś nie przypominającego klasyczny grób, lecz raczej odwrócony stożek o podstawie wielkości mniej więcej włazu kanalizacyjnego. Bruno odrzucił kilka ostatnich kawałków ziemi, po czym wyjaśnił im teorię tajemnego chowania ciał.

Najważniejsze, twierdził, to jak najgwałtowniejszy i najkompletniejszy możliwy rozkład. Prawdziwie szybki rozkład powoduje jednak puchnięcie trupa, czego efektem ubocznym jest poruszenie ziemi na grobie. Z tego powodu konieczne jest przepiłowanie żeber po obu stronach oraz przewentylowanie wnętrzności.

Bruno otworzył walizkę. Przezornie przywiózł ze sobą cały potrzebny sprzęt, wyraźnie mocno zużyty, ale w niezłym stanie. Miał staroświecką ceramiczną piłkę do kości, zasilaną bateriami, a także końską strzykawkę, jakiej używają weterynarze, z wielką stalową igłą, którą dałoby się chyba zszyć płaty aluminium.

Rozebrał się. Od stóp do głów pokryty był tatuażami: węże, róże, rewolwery, życiowe motta w rynsztokowej francuzczyźnie. Przynajmniej Therese zawsze mogła poczytać sobie w łóżku. Bruno mocno szczypał się w pokryte gęsią skórką ciało, pokazując im, gdzie powinny wbić igły. w kości udowe, w mięśnie łydek, w bicepsy, w pośladki i czaszkę. Miał ze sobą mały pojemnik bardzo żarłocznych bakterii gnilnych. Zaczynając ucztę w nakłutych miejscach, bakterie miały wygotować go jak łój.

Po złożeniu w grobie, dziewczyny będą musiały zakopać go, a potem ostrożnie położyć na miejscu zdjętą uprzednio wierzchnią warstwę ziemi. Lepiej, by nad grobem powstało coś w rodzaju kopuły. Z początku będzie to wyglądało nieco podejrzanie, ale tak jest lepiej na dłuższą metę, ponieważ ziemia osiada. Pozostałą ziemię należy rozrzucić po lesie. No i oczywiście Bruno musi zostać pochowany nago, bez ubrania. W pobliżu grobu nie może być żadnego metalu. Nie może być nic zwracającego uwagę.

— Spytaj go, czy nie ma w sobie metalu — powiedziała Maya do Therese. — W zębach i w ogóle.

— Mówi, że nie jest wystarczająco stary, by mieć metal w zębach — przetłumaczyła Therese. — Mówi, że z dobrego żelaza ma tylko męskość. — I Therese rozpłakała się.

Z kieszeni leżących na ziemi spodni Bruno wyjął dwa metalowe pojemniki wielkości ludzkiego kciuka. Potem, nagi i spokojny, wlazł do grobu.

Stanął w grobie, niedbale oparty o jego ścianę, i zacisnął pięść na pierwszym z pojemników. Na prawą rękę trysnął sobie cienką warstwą czarnej farby. Skinął na Therese, powiedział coś do niej w żargonie. Therese podeszła do niego powoli, niechętna i przestraszona. Bruno delikatnie ujął jej dłoń swą pomalowaną na czarno dłonią, potrząsnął nią, przytulił do siebie, szepnął coś i złożył jej na ustach pocałunek.

Potem przywołał Mayę. Ją też pocałował. Był to długi, głęboki, mocny i bardzo gorzki pocałunek. Mocno trzymał Mayę za kark lewą ręką, nie dotknął jej jednak prawą, pomalowaną na czarno.

W końcu uwolnił Mayę, która cofnęła się o krok, niepewnie, walcząc o oddech i omal nie wpadła do grobu. Bruno przez chwilę przyglądał się Therese; wydawało się, że walczy ze łzami. Therese leżała na ziemi, patrzyła na niego i szlochała żałośnie.

Nagle Bruno podniósł do ust drugi z przedmiotów — inhalator. Wcisnął go do ust, przycisnął spust, wziął głęboki oddech. Zdążył jeszcze odrzucić inhalator jak niedopałek cygara i natychmiast dostał konwulsji. Po pięciu sekundach nie żył.

— Zabierz to, zabierz! — wrzasnęła Therese. — Zabierz, zabierz! — Wymachiwała w powietrzu umazaną na czarno ręką, ściskając jej przegub palcami lewej dłoni.

Maya czyściła barwnik niepotrzebną już Brunowi marynarką.

— Co to jest? — spytała.

— Lacrimogen!

— O mój Boże! — Zabrała się za czyszczenie ręki Therese ze zdwojonym zapałem, lecz znacznie większą ostrożnością.

— Och, och, och, tak strasznie go kochałam! — krzyczała Therese, kołysząc się w histerycznym żalu. — Och, myślałam, że znów mnie zbije, że będę musiała kochać się z nim w grobie. Nie wiedziałam, że da mi czarną rękę. — Przeszła na histeryczną niemczyznę. — Gdzie jest trucizna? Daj mi nią odetchnąć! Nie, niech go pocałuję, ma na języku tyle trucizny, że zabiłaby setkę kobiet!

Therese zaczęła czołgać się w stronę grobu, napędzana narkotycznym żalem. Maya złapała ją za nogę i przyciągnęła ku sobie.

— Trzymaj się od niego z daleka — ostrzegła. — Nie żartuję. Trzymaj się od niego z daleka i ani się waż podejść. Mam zamiar go teraz pociąć.

— Maya, jak możesz! Jak możesz go pociąć, żeby zgnił? To nie jest byle kawał mięsa, to Bruno!

— Bardzo mi przykro kochanie, ale gdybyś jak ja przeżyła parę epidemii, jak ja wiedziałabyś, że kiedy ludzie są martwi, to są po prostu martwi i tyle. — Za późno ugryzła się w język. Mogła darować sobie to wyznanie, ale w gruncie rzeczy nie miało ono żadnego znaczenia, Therese była zbyt zaprawiona, by zrozumieć cokolwiek. Wyła teraz aż drżał las, wyła w pierwotnym żalu i bólu.

W jej plecaku Maya znalazła płachtę alcionagu. Alcionag był bardzo łagodnym środkiem, więc odczepiła sześć plastrów. Therese nie broniła się, kiedy Maya przylepiała je na jej karku. Kołysała się z żalu, skulona w pozycji płodu i jęczała, ściskając czarną dłoń.

W tym momencie środek uspokajający walnął ją jak pałką.

Maya znalazła resztki mineralki i domyła dłoń Therese. Lacrimogen w sprayu był strasznym środkiem, zdolnym zabić człowieka. Trudno wyobrazić sobie zgrabniejszy sposób na zamordowanie kogokolwiek.

Maya podeszła do grobu. Bruno nadal nie żył, a nawet nieco bardziej niż poprzednio. Zamknęła mu oczy. Napełniła strzykawkę.

— No, wielki człowieku — powiedziała — spoczywaj w spokoju. Znalazłeś sobie dziewczynkę, która z radością zrobi to, co ma zrobić.

Kiedy skończyła, zapadał zmrok. Jej praca należała do tych obrzydliwszych, była czymś w rodzaju makabrycznej odmiany operacji medycznej. A jednak przypominała operację wystarczająco, by uznać ją za uczciwą pracę.

Therese jakoś się wygrzebała. Była młoda i silna. Młodzi ludzie bez problemu dają sobie radę z tyloma zmianami nastroju dziennie, z iloma w miesiącu nie poradziliby sobie starsi. Wraz z Mayą poszła do samochodu.

— Gdzie jego walizka? — spytała. Drżała jeszcze, oczy miała zaczerwienione.

— Włożyłam ją do bagażnika z jego ubraniami i narzędziami.

— Wyjmij ją!

Therese przeszukała walizkę Bruna, z trudem powstrzymując podniecenie. Znalazła w niej długie prostokątne pudełko z szarego stopu szklanometalowego. Otworzyła je.

— Nie wierzę własnym oczom — powiedziała, przyglądając się zawartości pudełka w oszołomieniu, lecz z radością. — Byłam pewna, że mnie oszuka.

— Sądzę, że zamierzał cię raczej zabić.

— Ależ skąd. W końcu była to przecież bardzo niewielka ilość sprayu. Chciał tylko, żeby kobieta po nim płakała. Zresztą teraz, kiedy sobie popłakałam, czuję się znacznie lepiej. Czuję się całkiem nieźle. Już nigdy się przez niego nie popłaczę. Popatrz, Mayu, co dał mi w prezencie! Popatrz na mój wspaniały spadek po starym, nieżyjącym człowieku. — Obróciła ku niej otwarte pudełko.

Pudełko wyłożone było czarnym aksamitem. Znajdowały się w nim dwa tuziny małych nakrapianych muszelek.

— Muszelki? — zdziwiła się Maya.

— Ostrygi! Jestem bogata! — Therese ostrożnie zamknęła pudełko, zatrzasnęła walizkę i wrzuciła ją do bagażnika. — Jedźmy już — powiedziała, ściskając pudełko w obu dłoniach. — Jedźmy i napijmy się czegoś. Tyle płakałam, że jestem strasznie spragniona. Och, nie wierzę, że udało mi się tego dokonać. — Otworzyła drzwiczki i wsiadła do samochodu.

Odjechali wśród trzasków gniecionych kołami krzaczków. Therese obejrzała się nagle, roześmiała.

— Aż trudno mi w to uwierzyć, ale rzeczywiście wygrałam! Wreszcie mi się udało. Życie teraz będzie takie inne!

— Pudełko muszelek — powiedziała Maya cichym, pełnym namysłu głosem. Samochód jechał wśród ciemnego lasu, kierując się w stronę autostrady.

— Muszelki po prostu nie są śmieciem. Dzisiejszy świat jest pełen śmiecia. — Therese wygodnie usadowiła się w samochodzie. — Wirtualności i podróbki. Wszystko zmieniliśmy w śmiecie. Diamenty i drogie kamienie staniały. Numizmaty… już chyba każdy potrafi podrobić numizmaty. Znaczki są tak łatwe do sfałszowania, że aż śmiech bierze. Pieniądze to tylko jedynki i zera. Ale muszle, Mayu… nikt nie potrafi sfałszować muszli!

— Może to po prostu tanie śmiecie, fałszywe muszle?

Therese, zaniepokojona, szybko otworzyła pudełko. Zajrzała do środka i uśmiechnęła się.

— Nie, nie. Spójrz na te kręgi, linie wzrostu. Spójrz na wzór plamek. Tylko całe lata organicznego wzrostu są w stanie doprowadzić do powstania muszli. Ostrygi są zbyt skomplikowane, by w ogóle dało się je sfałszować. One są prawdziwe! Wymarły gatunek! Takie strasznie rzadkie! Nowe nie powstaną już nigdy. Te muszle są warte fortunę! Tyle, że… że mogę zrobić co zechcę!

— Więc co właściwie masz zamiar z nimi zrobić?

— Oczywiście mam zamiar dorosnąć. Mogę wreszcie porzucić tę dziurę na Viktualienmarket. Założę prawdziwy sklep. W prawdziwym budynku, w wieżowcu. Dla prawdziwych klientów, którzy będą mi płacić prawdziwymi pieniędzmi. Jestem bardzo młoda jak na właścicielkę prawdziwego sklepu, ale, mając te muszle, mogę otworzyć sklep. Zatrudnię starych ludzi. Zatrudnię własnego księgowego i prawnika. Będę legalna. Wszystko będzie legalnie, zgodnie z przepisami. Będę prowadzić księgi i płacić podatki!

— Jejej, brzmi to cudownie!

— Właśnie spełniły się moje marzenia. Prawdziwi styliści zwrócą teraz na mnie uwagę. Będę sprzedawać prawdziwe kolekcje prawdziwych zawodowych projektantów. Dość już tych ubrań dla dzieci! Dzieci, dzieci, i dzieci; jak strasznie zmęczyło mnie to żywe życie!

— Mam nadzieję, że przyjaciele Bruna nie sprawią ci już żadnych kłopotów.

— Oczywiście, żadnych kłopotów. Możesz myśleć sobie o ugodzie co chcesz, ale prawdą jest, że ugoda uczyniła świat… lepszym. Naprawdę lepszym. A jeśli chodzi o gangsterów Bruna… cóż, policja ich dostała. Sprawy medyczne, pieniądze, nadzór… to wszystko okazało się po prostu skuteczne. Źli chłopcy zwyczajnie od tego wymierają. Ich liczba spada z każdym rokiem. Są bardzo starzy, byli bardzo silni, lecz teraz jest ich coraz mniej. Byli jak zaraza. Jest w tym coś tragicznego, ale to bardzo… bardzo wielkie osiągnięcie polityczne.

Maya westchnęła z rezygnacją. Była zmęczona.

— Chyba nie powinnam dać ci aż tyle środka uspokajającego — powiedziała.

— Nie mów tak. Przecież nie chodzi o środki uspokajające! Nie widzisz, jaka jestem szczęśliwa? Powinnaś cieszyć się razem ze mną. — Spojrzała Mayi prosto w oczy. — Co cię tak odmieniło? Kochanie? Nie jesteś już tak pogodna jak w Monachium.

— Cierpisz na huśtawkę nastrojów, kochanie. Spróbuj mniej mówić. Odpocznijmy trochę, dobrze? Jestem bardzo zmęczona.

Therese opadła na siedzenie.

— Oczywiście, że jesteś zmęczona. Byłaś taka dzielna. Przepraszam cię, Mayu. Dziękuję ci bardzo.

Przez pewien czas jechały w milczeniu. Therese popłakała jeszcze trochę. W końcu zasnęła.

Oświetlona światłami spokojnej, wiejskiej, prowincjonalnej Europy, twarz Therese była maską spokoju.

— Przeszłaś na drugą stronę — powiedziała jej łagodnie Maya. — Jesteś teraz doskonałą małą mieszczką. Nie wierzę, by działało to w ten sposób. Nie wierzę, by działało to aż tak dobrze. Ja pozwoliłam, by świat stał się właśnie taki. Ja na to pozwoliłam, to moja wina, a ten świat był dokładnie taki, jakim chciałam go widzieć. Nie wierzę, że aż tak bardzo chcesz żyć w świecie, którego ja nie potrafiłabym znieść ani chwili dłużej. Muszę żyć poza prawem, żeby żyć i oddychać, i teraz nie ma już dla mnie drogi powrotu. I Wdowa mnie ściga. Wdowa wie. Doskonale wiem, że wie. Aresztowałaby mnie natychmiast, gdyby nie była taka cierpliwa i łagodna. Wiesz, kim jest Wdowa?

Śpiąca Therese mocniej przytuliła kasetkę.

— Lepiej, żebyś się nigdy nie dowiedziała — powiedziała Maya.


* * *

Przeprojektowanie pałacu nie było zajęciem łatwym. Największy kłopot sprawiało oczywiście to coś, co w nim żyło. Sporo czasu zabrało Benedettcie i jej przyjaciółkom odkrycie, czym to coś jest. Był to Platort. Pies Martina biegał sobie swobodnie po pałacu pamięci.

Martin podłączył organiczny mózg psa bezpośrednio do wirtualności. Procesu tego nie aprobowano w stosunku do ludzkich mózgów, i to z wielu doskonałych powodów. Aktywność mózgowa była zjawiskiem dopiero poznawanym i wysoce nielinearnym. Mózg rośnie, metabolizując fizyczne substancje organiczne. Programom, próbującym rosnąć wraz z mózgiem, nie udawało się osiągnąć symbiozy; nigdy jeszcze nie doszło do równomiernego rozwoju myśli i zdolności obliczeniowej; pojawiał się co najwyżej potężny, hałaśliwy bajzel. Rozwój pozostawiony sam sobie kończył się na ogół indukowanym szaleństwem.

Benedetta pokazała jej ukryte skrzydło pałacu, w którym pracował mózg psa. Cyborganiczna mieszanka rosła latami, węzeł za węzłem, zwój za zwojem, w potężnych frotażach i lśniących zestalonych wodospadach, tworząc labirynt zrobiony pozornie z koralowców i płatków śniadaniowych. Neuralna augmentacja działała jeszcze, znaleźli jednak linki do psiego oprogramowania organicznego i zablokowali je. Tu i ówdzie były tam monstrualne perły, potężne wirujące moduły, wyglądające jak nigdy nie kończące się koszmary.

Od śmierci Warshawa mózgowe procesy psa włamały się do pałacu w pięciu miejscach. Uwolnione mentalności pływały w ruinach pięter niczym rozgwiazdy.

— Jak to wygląda w kodzie? — spytała Maya.

— Och, to bardzo piękny kod. Nie dałoby się go przeanalizować linia po linii, nawet gdyby człowiek miał milion lat.

— I naprawdę sądzisz, że to mu pomaga myśleć?

— Nie przypuszczam, żeby psy myślały tak, jak my myślimy, ale z pewnością mamy tu do czynienia z procesem kognitywnym ssaka. Warshaw podłączył pałac netlinkiem do mózgu swojego psa. Jak na tamte czasy, to bardzo skomplikowany proces, choć oczywiście dzisiaj próbuje się na zwierzętach laboratoryjnych nie takie rzeczy. Jak na lata 2060-te było to jednak bardzo szerokie pasmo i bardzo szybkie łącze. Kręgosłup tego zwierzaka musi być najeżony antenami.

— Dlaczego?

— Zakładamy, że miał zamiar ukryć dane w mózgu zwierzęcia, a być może nawet przenieść cały ten pałac w jego system nerwowy. Tego rodzaju wizjonerskie nonsensy były bardzo popularne w 2060-tym. Ludzie wierzyli wówczas dosłownie we wszystko. Komputery były dla nich romantyczne, a wirtualność wręcz mistyczna. Prowadzono mnóstwo przedziwnych eksperymentów. Myśleli, że wszystko jest możliwe i nie mieli za wiele zdrowego rozsądku. Ale Warshaw nie był programistą, tylko starym bogatym facetem. Starym, bogatym, lekkomyślnym facetem.

— Czy ten pies nadal jest tu, on-line?

— Niewłaściwy dobór terminologii, Mayu. Ten pies nigdy nie miał małych psich rękawic i małych psich gogli. Nigdy nie doświadczył tego pałacu jako pałacu, on się w nim po prostu zagnieździł. A może pałac zagnieździł się w nim…? A może Warshaw myślał, że pewnego dnia sam tu zamieszka? Odłączy całą swą fizyczność i zniknie w materii czystych mediów. Ludzie myśleli kiedyś, że to możliwe, ale potem spróbowali i zrozumieli, że będzie im cholernie trudno. Warshaw zrobił raz o tym głupiutki filmik.

— Widziałaś filmy Warshawa? Naprawdę?

— Wzięłyśmy sobie za punkt honoru, żeby je odgrzebać.

— I podobały wam się?

— Był prymitywem.

— To tutaj nie wydaje mi się prymitywne.

— Bo to tutaj nie jest przecież kinem. To sztuczne życie. Miliardy cykli dziennie, przez trzydzieści lat.

Na dole, w piwnicy pałacu, ustawiły już i podłączyły część maszyn świętego płomienia. Maszyny jak z marzeń. Miały robić coś wyjątkowo skomplikowanego z częściami mózgu odpowiedzialnymi za postrzeganie i słyszenie. Można było na nie w pewien sposób patrzeć, można było je w pewien sposób słyszeć, ale nigdy właściwie nie czuło się niczego. Świadomość ludzka nie jest w stanie postrzegać głęboko przedświadomej aktywności centrów postrzegania i słuchu, podobnie jak nikt świadomie nie postrzega fotonów padających na siatkówkę, nie czuje małych kostek poruszających włoski błędnika. Maszyny nie wydawały się wcale zamazane, po prostu nie całkiem były tam, gdzie były. Ich obecność uspokajała, jak poruszanie się pod wodą, jak lekki sen w fabryce kolorów, jak na pół słyszalny dźwięk, nie będący do końca muzyką.

Nie było w tym nic wspaniałego ani podniecającego. Nic tu nie wybuchało, nie płonęło, nie błyskało. Ale i nic się tu nie kończyło. To coś było prostym przeciwieństwem końca. Benedetta z przyjaciółkami próbowała wynaleźć bardzo, ale to bardzo trwałe pożywienie dla postludzkich dusz nowego świata. I nie za bardzo wiedziały, jak to zrobić. Próbowały różnych rzeczy, różnych podejść, pracowicie zapisywały wyniki prób.

Na Mayi nie testowano niczego, ale pozwolono jej przyglądać się wszystkiemu, ponieważ była lubiana. Widziała pudełka w pudełkach, w pudełkach, cieknące własną geometrią, przestrzenny kalejdoskop. Widziała kwieciste wiatraczki z kłosów. Słyszała ruch kwiatów, ale tak naprawdę nigdy nie trafiały one do oczu. Postrzegała też wielkie rzeczy bezustannie wkopujące się w bezustannie wkopujące się wielkie rzeczy. Wszystko to było bardzo podświadome i bardzo subtelne, niczym umysłowa witamina.

Maya wręcz nie potrafiła znużyć się świętym płomieniem. Chyba nie można było się nim znużyć. Nie wymagał, by poświęcano mu uwagę, działał poza wszelką uwagą. Był czymś, co przydarzało się człowiekowi, nie czymś, co człowiek robił. Ale zawsze nadchodził moment, w którym rękawice i słuchawki zaczynały jej dokuczać, w którym pojawiał się ból w plecach. Maya wylogowywała się wówczas i wpatrywała w ścianę.

Po obcowaniu ze świętym płomieniem, ściana wydawała się pełna znaczeń. Można było siedzieć godzinami, medytując nad pustą ścianą, medytując nad niezmierzonym bogactwem jej fizyczności; całkowita, totalna obecność jej całkowitej i totalnej obecności słodko zawłaszczała zmysły. Już nie wewnętrzność wywoływała działanie, liczyła się działalność, gdy wyszło się z wewnętrzności, spojrzało…

Czasami Maya kładła się na podłodze, obserwując sufit. Koty aktorki podchodziły, siadały jej na piersi, lizały się po łapach, wpatrywały w jej twarz. Zwierzęce oczy ze świata, który nie znał słów, nie znał symboli…

Benedetta z przyjaciółkami ciężko pracowała także poza pałacem. Dziewczyny przeprowadziły ataki na kilka pozornie opuszczonych miejsc i zdołały się włamać do trzech z nich. Znalazły fizyczne źródło pałacu Warshawa — rozbite dane przepływały przez sekwencję serwerów wyspy Nauru na Pacyfiku. Przenosiły pałac linia po linii z sieci Nauru przez Maroko, Bolonię i wreszcie, kawałek po kawałku, na krystaliczny serwer, stojący w praskim mieszkaniu aktorki. Sądziły, że znalazłszy się całkowicie na tym serwerze, odmieniony pałac będzie działał znacznie szybciej i sprawniej. W końcu Maya miała zyskać możliwość spacerowania z pałacem, zaklętym w optycznie obrobionym komputacyjnym diamencie wielkości pięści, pod pachą.

Pewnego czerwcowego dnia Maya spędziła za wiele czasu wśród płatków śniegu, tańczących galopkę w podmuchach pary i, zdjąwszy wreszcie gogle, pojęła natychmiast, że wyrządziła sobie krzywdę. Kiedy zamykała oczy, świat na wnętrzu jej powiek zmieniał się. Dziewczynom udało się dotrzeć do najintymniejszego z miejsc — miejsca, gdzie chowała się, zamykając oczy. Jeśli nie śpisz, a zamkniesz oczy, nigdy nie widzisz prawdziwej ciemności. Pod opuszczonymi powiekami zawsze coś się dzieje. Pozbawione światła oko nadal pracuje, szare komórki kogoś, kto nie jest ślepcem, próbują na swój sposób dojść do ładu z rzeczywistością. Tworzą swój własny, mały świat. Intymny mały świat za zamkniętymi powiekami składa się z łagodnych nieforemnych błękitów i słabych, poruszających się punktów fioletu, optycznych chlapnięć stłumionej żółci i brązu. Lecz teraz świat ten został w jakiś sposób dotknięty. Został w jakiś sposób zmieniony. Był nowy i nie był światem Mayi.

Maya połączyła się z Benedettą. Łączenie się z Benedettą było ostatnio kłopotliwe, Benedetta bowiem była stale napięta i tajemnicza. Ale Maya musiała z nią porozmawiać.

— Benedetto, popełniłam błąd — powiedziała.

— Jaki to błąd?

— W moim przypadku to nie zadziała.

— Musisz być bardzo cierpliwa — tłumaczyła jej Benedetta bardzo cierpliwie. — Ten projekt obliczony jest na bardzo długi czas.

— W moim przypadku to nie zadziała, ponieważ nie jestem młoda. Raz już kiedyś byłam młoda. Byłam młoda w innym świecie. Ten tu świat jest waszym światem. Tworzycie coś, czego nie potrafię sobie nawet wyobrazić. Mogę z wami współpracować, mogę nawet pomóc wam budować to coś, ale nie mogę tam mieszkać, ponieważ nie jestem jedną z was.

— Ależ oczywiście, że jesteś jedną z nas. Nie martw się, jeśli nie odczuwasz efektu. To nic w porównaniu z tym, co zrobimy w ciągu stu lat.

— Nie będę żyła jeszcze sto lat. Świata poza zbiegiem nigdy nie zobaczę na własne oczy. Nie w tym rzecz, żebym nie chciała. Po prostu nie urodziłam się w odpowiednim momencie.

— Mayu, nie poddawaj się. Co to za defetystyczne gadanie. Jesteś ważna dla naszego morale.

— Kocham cię, zrobiłabym dla ciebie wszystko, ale musisz sama zatroszczyć się o swe morale. Ja już nigdy tam nie wrócę. Zaczynam wreszcie czuć i rozumieć, co to wszystko naprawdę znaczy. Ja nigdy nie będę w stanie sięgnąć tak daleko. Nie chcę tego i w moim stanie nawet tego nie potrzebuję. Mogę pomóc wam w waszych kłopotach, ale wy nie możecie pomóc mi w moich. To uczyniłoby mnie tylko gorzej niż martwą.

— Czy są rzeczy gorsze od śmierci, Mayu?

— Na Boga, oczywiście!

Maya przerwała połączenie. Położyła się na łóżku na wznak i wbiła wzrok w sufit.

W jakiś nieokreślony czas później dźwięk dzwonka doprowadził ją do przytomności. Maya wstała niczym lunatyczka, przeszła po białym kosmatym dywanie i otworzyła drzwi.

Duży brązowy pies puścił dzwonek i opadł na cztery łapy. Skoczył w otwarte drzwi. Maya cofnęła się, potknęła i pies znalazł się w mieszkaniu.

— Zadałaś mi ból — powiedział.

— Wejdź, Platonie. Gdzie twoje śliczne ubranie?

— Zadałaś mi ból.

— Nie wyglądasz najlepiej. Czy dobrze się odżywiałeś? Powinieneś zawsze uważać, co jesz. To bardzo ważne, odżywiać się właściwie.

— Zadałaś mi ból… wielki.

Maya cofnęła się w stronę kuchni.

— Chcesz coś zjeść? Mam teraz mnóstwo pysznego jedzenia.

— Zadałaś mi ból… wielki. Ból w głowie. — Pies wszedł do pokoju. Łeb, pokryty zmatowiałą sierścią, trzymał nisko. Powąchał podłogę, potrząsnął brudnym łbem. — To przez ciebie — powiedział.

Jeden z białych kotów przebudził się, spojrzał na psa ze zdumieniem, najeżył się jak szczotka i wpadł w panikę.

— Spokojnie, kotku — krzyknęła natychmiast Maya. — Platonie, zaraz dam ci jeść. Wszystko będzie dobrze. Zaraz wykonam kilka połączeń. Zaraz się tobą zajmę. Zrobimy sobie ciepłą kąpiel, znajdziemy śliczne ubranie, pójdziemy…

— Tu są koty! — zawył pies.

I zaatakował.

Maya wrzasnęła. W powietrze wzbiły się kłaki białego futra. Pokój eksplodował zwierzęcą furią. Pies zmiażdżył pierwszego kota w wielkich białych kłach; kot padł na podłogę w konwulsjach. Zaczął zdychać przy wtórze włączonego alarmu.

Maya doskoczyła do psa atakującego drugiego kota. Próbowała złapać go za matową, zmierzwioną sierść na karku. Pies odwrócił się błyskawicznie i, jakby była to najłatwiejsza rzecz na świecie, ugryzł ją w łydkę. Maya poczuła się tak, jakby nogę przytrzasnęły jej stalowe zębate drzwi. Krzyknęła i upadła.

Kot próbował wspiąć się po tapecie. Pies złapał go za ogon jedną ze swych chwytnych przednich łap, ściągnął i zagryzł.

Maya szarpnięciem otworzyła drzwi.

Uciekła.

Nie miała nic. Nie miała butów. Wiedziała, że teraz jest pierwsza na liście psa. Noga jej krwawiła, Maya śmierdziała strachem tak strasznym, że pod jego ciężarem mógłby zawalić się świat. Pobiegła. Pobiegła korytarzem do wind. Stała w windzie, jęcząc i drżąc, póki nie zamknęły się drzwi.

Nie mogła zrobić nic. Więc złapała pociąg.


* * *

Pierwszego dnia ukradła ubranie. Kradzież była bardzo trudna, ponieważ Maya tak się bała. Łatwo jest kraść, kiedy jest się doskonale szczęśliwym i pewnym siebie, ponieważ wszyscy kochają doskonale szczęśliwe i pewne siebie ładne dziewczyny. Nikt jednak nie kocha niewyraźnych dziewczyn o sztywnych włosach, kulejących, mrużących ze strachu oczy, sprawiających wrażenie narkomanek i nie mających bagażu.

Pies był w sieci. Maya nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że kiedyś uważała sieć za miłe miejsce. Sieć była akurat tak miła, by za jej pomocą głuszyć ryby. Wielkie kawały szarych psich komórek urosły wewnątrz sieci. Pies nawiedził pałac jak duch, a potem użył go, by ją wytropić. Teraz podążał, węsząc, jej tropem, i był obecny na całym świecie, jak jakaś para wodna.

Maya wiedziała, że policja znajdzie ją, gdy tylko przestanie uciekać. Maya była bardzo zmęczona, gnębiło ją straszne poczucie winy i wszystko ją bolało. Gdy tylko zdarzyło się jej usiąść nieruchomo, natychmiast ogarniała ją panika, musiała iść gdzieś, by zwymiotować.

Ale na Synaju było lato. Synaj nie był Europą. Maya nie znajdowała już wyzwolenia w podróży; podróżując, czuła się dziwnie i źle. Aktorka przebywała w centrum turystycznym nad Morzem Czerwonym. Było to miejsce, do którego ludzie uciekali, gdy czuli się bardzo, bardzo zmęczeni. Naturalnie, aktorka pozostawiła ścisłe instrukcje by nikt jej nie niepokoił.

Maya przekonała funkcjonariuszy centrum, że ma ważne informacje o śmierci w rodzinie. Nie było wątpliwości, że jest roztrzęsiona, nieszczęśliwa, przepełniona smutkiem, uwierzono więc w tę opowieść i ulitowano się nad nią. W rajskiej niszy odsalania wód i udomowionej dżungli żyli uprzejmi i łagodni ludzie, których zawodem było dbanie o innych. Ci ludzie dali jej notebook i poinformowali, gdzie ma szukać tropu aktorki.

Aktorka była włochatym hominidem o mocnych czarnych pazurach i owłosionych, twardych od odcisków stopach. Nagie ciało pokryte miała szorstkim czarnym futrem. Ludzie mogą robić ze sobą takie rzeczy bez problemu, jeśli tylko zdecydują się uaktywnić część swego nieaktywnego DNA. Nie była to działalność medyczna przedłużająca życie, tylko coś, co robiło się w uzdrowisku.

W pewnych współczesnych kręgach społecznych cofnięcie się do formy przedludzkiej uważano za wyjątkowo relaksujące. Regresowano się na kilka bardzo uspokajających miesięcy bardzo ograniczonej świadomości. W formie utrzymywało człowieka poszukiwanie żywności. Przedludzcy goście uzdrowisk jedli owoce, a także ścigali małe zwierzęta i zabijali je kijami. Wyposażano ich w nadajniki umożliwiające lokalizację i raz w miesiącu częstowano padliną.

Maya podporządkowała się sugestiom notebooka i w końcu znalazła pannę Jeżkovą. Panna Jeżková gapiła się na morze, rozbijając pięściakiem skorupy żywych ostryg.

— Czy pani Olga Jeżková? — spytała Maya.

Panna Jeżková przełknęła ostrygę z głośnym mlaśnięciem. Notebook powiedział coś po czesku. Maya nawigowała w menu.

— Teraz nie — odparła niejednoznacznie maszyna.

— Nazywam się Mia Ziemann, panno Jeżková — powiedziała Maya do mikrofonu notebooka. — Przykro mi, że spotykamy się w tych okolicznościach. Przyjechałam z Pragi i mam dla pani złe wieści.

— Złe wieści mogą poczekać — powiedział notebook niepewną angielszczyzną. — Złe wieści zawsze mogą poczekać. Jestem głodna.

— Mieszkałam w pani mieszkaniu. Opiekowałam się pani kotami. Tym właśnie zajmowałam się w Pradze, opieką nad kotami. Czy pani mnie rozumie?

Panna Jeżková przeżuła kolejną ostrygę. Skóra na niej zadrżała i aktorka podrapała się energicznie.

— Moje śliczne kotki — powiedział w końcu notebook.

Personel kurortu uprzedził Mayę, że nawiązanie porozumienia z panną Jeżkovą będzie wymagało cierpliwości. Ich klienci nie przyjeżdżali tu, żeby sobie pogadać, pozostawiali jednak aktywnymi niektóre mózgowe połączenia, na wszelki wypadek.

— Co z moimi kochaniątkami? — powiedział w końcu notebook.

— Nie żyją. Bardzo mi przykro. Byłam gościem w pani domu i kotki zostały zabite. Strasznie się z tego powodu czuję. To moja wina. Przyjechałam, jak mogłam najszybciej, ponieważ chciałam poinformować panią o tym osobiście.

— Moje kotki nie żyją? — powtórzyła panna Jeżková. — Kiedy wrócę do domu, będzie mi bardzo smutno.

— Pies wtargnął do domu i zabił je. Straszne to było, i wszystko przeze mnie. Po prostu musiałam przyjechać i poinformować panią o wszystkim tym osobiście. Po prostu musiałam. — Maya drżała na całym ciele. Nie potrafiła opanować dreszczy.

Panna Jeżková patrzyła na nią ponadczasowymi brązowymi oczami.

— Przestań płakać. Źle wyglądasz. Musisz być głodna.

— Chyba rzeczywiście jestem głodna.

— Zjedz trochę kamiennych słodkości. Są takie soczyste i smaczne. — Olga Jeżková zgrabnie rozbiła pięściakiem kolejną ostrygę.

Maya wydłubała żywe zwierzę z roztrzaskanej skorupy. Przełknięcie go wymagało od niej niemałej odwagi. W dotyku obrzydliwa, przełknięta ostryga dała jej jednak głęboką zmysłową przyjemność.

Spojrzała na Morze Czerwone. Trudno jej było zrozumieć, dlaczego morze to nazwano czerwonym, skoro było tak nieprawdopodobnie, intensywnie niebieskie. Może zrobiono z nim coś dziwnego, może w jakiś podstawowy sposób zmieniono sam charakter oceanu? Pozostały jednak fale, uderzające w czarne skały w niespiesznym, wiecznym i niezmiennym rytmie, pozostały miliony kilometrów kwadratowych błękitnego, gorącego i pogodnego nieba.

— Mówią, że człowiek topi się szybko. Że to łatwa śmierć.

— Nie bądź głupia. Jedz.

Maya zjadła kolejną ostrygę. Jej zaciśnięty w ciasny supeł żołądek rozluźnił się powoli, zaburczał radośnie.

— Jestem głodna — powiedziała nagle. — Nie potrafię uwierzyć w to, jaka jestem głodna. Na Boga, nie jadłam chyba od tygodni!

— Jedz. Martwe dziewczyny są gorsze od martwych kotów.

Maya zjadła kolejną ostrygę, wpatrzona w morze. Fale, błyszcząc odbitym słońcem, wznosiły się i opadały rytmicznie. Nagle poczuła, jak ogarnia ją jakieś straszne napięcie. Czuła, że całe jej ciało budzi się, jakby stało się jedną wielką, unoszącą się powieką.

Zalało ją światło świata.

Była wewnętrznie rozdarta. Tu i teraz dowiedziała się, że na zawsze pozostanie wewnętrznie rozdarta. Że nigdy już nie będzie jednością, kompletną kobietą, że blizny na samym jądrze jej istoty nigdy się już nie zagoją. Była stworzeniem zszytym z kawałków, że zawsze już będzie składać się z kawałków i szwów.

Teraz jednak po raz pierwszy wszystkie jej części patrzyły na to samo. Całość jej, uchwycona przez promienie gorącego światła, odbierała jeden obraz, zewnętrznego świata.

A potem, nagle, zniknęło okno, przez które patrzyła na świat i Maya stanęła we wnętrzu świata. Zamieszkiwała świat. Nie przeskakiwała już z jednej w drugą potrzaskaną świadomość własnego umysłu, lecz żyła w świecie, oddychała światem, nad którym świeciło słońce. Nie było to szczęście, nie była to nawet przyjemność, lecz raczej radosne doświadczenie, dotykające każdego, nawet najbardziej ukrytego zakątka jej wnętrza.

Świat pod słońcem zdumiał ją i oszołomił. Był to świat o wiele większy i o wiele bardziej interesujący niż każdy jej pojedynczy, mały wewnętrzny światek. Ten wielki świat dotykał całej jej istoty, wystarczyło tylko, by patrzyła. Żyła w środku tego świata. Żyła, świadoma i przebudzona, w jasnym blasku dnia. Ten świat był całkowicie, poważnie, nie do uniknięcia i wyzwalająco rzeczywisty.

— Czuję, jak przewiewa mnie wiatr — szepnęła.

Olga odpowiedziała jej chrząknięciem.

Maya obróciła się i spojrzała na włochatego humanoida.

— Olgo, czy rozumiesz cokolwiek z tego, co do ciebie mówię? Bo ja sama zaledwie się rozumiem. Ostatnio tak strasznie ciężko mi się żyło. Sądzę, że… sądzę, że miałam jakiś atak.

— To ty nic nie rozumiesz — powiedziała Olga. — Życie to cierpliwość. Ty jesteś beztroska, mówisz za wiele, za bardzo się spieszysz. Ja wiem, jak być cierpliwą. Żałować jest smutno, ale żal przemija. Być winnym to smutno, ale wina przemija. Ty jeszcze tego nie wiesz. Dlatego jestem od ciebie mądrzejsza, nawet jako małpa.

— Naprawdę bardzo mi przykro z powodu kotów. Słuchaj, może mogę coś zrobić, żeby zadośćuczynić ich śmierci.

— Doskonale, znajdź nam więcej kamieni do jedzenia.

— To ostrygi, Olgo. Te kamienie to ostrygi i, jasne, znajdę nam jeszcze kilka.

Nad Morzem Czerwonym świeciło słońce, gorące i prawdziwe. Przyjemnie będzie brodzić między głazami. Rozkosznie będzie pływać.

Maya zrzuciła ubranie.

— Ostrygi — powiedziała głośno Olga. — Słowa są takie śmieszne, prawda?


* * *

Skandal z Heleną odciął ich od Tête, ale zwykły skandal nie był w stanie powstrzymać człowieka tak pomysłowego, jak Paul. Paul znalazł im inne miejsce spotkań, w greckiej Dimokratia. Załatwił im wielkie zanurzenie.

Wczesnym latem Grecja była piękna. Grecja była krajem, na którym wielkie cywilizacje wyrastały z łatwością rosnącej na chlebie pleśni. Centrum turystyczne znajdowało się niedaleko małego miasteczka Korynt, na pachnących lasami wzgórzach Peloponezu. Należało do czterdziestoletniego multimilionera, który trafił na nieprawdopodobną żyłę śmiecia w kiepsko zbadanych złożach przemysłowej dziczy wschodnich Niemiec. Jako jeden z najmłodszych prawdziwie bogatych ludzi w Europie, ekscentryczny prospektor uwielbiał irytować świat.

Paul wraz z trzydziestką swych żywych przyjaciół-podróżników siedział nad błyszczącym w słońcu basenem, wysmarowany olejkiem i nagi pod przerzuconym przez ramię, jak toga, plażowym ręcznikiem. Wszyscy byli w kłopotach większych niż te, w jakie zdarzyło im się już wpaść w ich młodym życiu, co wszystkich niezmiernie wręcz cieszyło.

— Zjedz winogrono — powiedziała Benedetta, podając Mayi glazurowaną wazę na długiej nóżce.

— Naturalne owoce są pełne toksyn — odparła Maya.

— To genetyczne cudo.

— Dobrze, daj mi kilka. — Spróbowała. Winogrona były przepyszne. Napchała ich do ust, ile się zmieściło.

— Wspaniałe — powiedziała. — Daj mi jeszcze parę. Utyję i zrujnujesz mi tę moją kretyńską karierę.

Benedetta roześmiała się. Naga i roześmiana Benedetta była cudownie, uderzająco piękna. Wysmarowana olejkiem najada. Wszyscy byli tacy swobodnie piękni, ci współcześni młodzi ludzie. Nieśmiertelni, ustrojeni w togi najwspanialszej technicznej retoryki. Nadnaturalnie piękne stworzenia.

— Ostatnio bez przerwy jestem głodna — powiedziała Maya, zajadając winogrona. — To dobrze. Znów jestem własnością mego ciała. A może ciało jest moją własnością…

— O wiele zabawniej jest dzielić się ciałem — stwierdziła Bouboule, wyciskając sobie olejek na dłoń. — Nie mogę dosięgnąć swoich stóp. Niech któryś z chłopców posmaruje mi nogi. Rozleniwiają się w tym słońcu… chłopcy potrzebują trochę ruchu.

— Lepiej wyglądasz — oznajmiła Benedetta Mayi bardzo poważnie. — Nie wolno ci już tak uciekać. Powinnaś przestać się przejmować, zacząć się kontrolować, trzymać się blisko nas. Już my się o ciebie zatroszczymy, wiesz? Widzisz? — Szerokim gestem objęła zgromadzone nad basenem towarzystwo. — Czy to nie cudowne? Nie powiesz chyba, że się o ciebie nie troszczymy.

— Sprawiam tylko kłopoty — powiedziała Maya.

— To ja sprawiam kłopoty — stwierdziła z naciskiem Bouboule. — Większe od twoich. Nie bądź taka zachłanna.

— Kłopoty przyniosły nam same korzyści — wtrąciła Benedetta. — Dzięki kłopotom staliśmy się znani.

— Jeszcze nie wiecie, co to są kłopoty — ostrzegła ją Maya.

— Ale przecież kłopoty przyniosły nam sławę. Dzięki kłopotom jesteśmy prawdziwie żywi! Teraz my definiujemy słowo „żywi”. Tylko na nas popatrz. Straciliśmy Tête, zgoda, i odpoczywamy sobie teraz nad tym pięknym basenem, a jakiś bogaty idiota, śmieciarz, płaci wszystkie nasze rachunki. Myśli, że jesteśmy fajni, bo gliny twierdzą, że jesteśmy niebezpieczni. Facet jest bogatym radykałem. Czy to nie cudowne, że na świecie istnieją jeszcze bogaci radykałowie? Jesteśmy młodymi modnymi Europejczykami. Narzucamy Europie radykalną modę. To wspaniale, prawda?

Épater les bourgeois — wtrąciła Bouboule. — Succés de scandale. Stare gry i zabawy to dobre gry i zabawy.

— Nie czytasz sieci, Mayu? Nadają tam naszej grupie takie ładne nazwy.

— „Upiorne Dzieciaki” — powiedział kwaśno Niko. — Nienawidzę tej nazwy.

— Ale po francusku brzmi dobrze — poprawiła go Bouboule.

— Dlaczego nie poprzestać na „Grupie Tête”? — spytał Niko. — Przecież sami zawsze nazywaliśmy się „Grupą Tête”.

— Nie ma znaczenia, jak nazywaliśmy się sami — powiedziała Benedetta. — Sami powinniśmy wymyślić naszą nową nazwę. Jesteśmy twórczymi młodymi ludźmi. Sami powinniśmy zająć się naszą reklamą. Jak wam się podoba „Illuminati”?

— Już było — zauważył Niko.

— „Młodzi Nieśmiertelni” — rzuciła Bouboule.

— „Ludzie, Którzy Biorą Paula Na Serio” — zaproponowała Maya.

— „Niszczące Wszechświat Boginie Anarchii” — podpowiedział Niko. — I ich przyjaciele.

— ”Ci, Przeciw Którym Prowadzi Się Śledztwo” — powiedziała Maya. — „Potencjalni Przestępcy”.

— Wstrętne nazwy — obraził się Niko.

— Ale nie takie wstrętne jak te, którymi mnie się nazywa — zauważyła Maya. — Jestem szaloną przestępczą gerontokratką, która sprowadziła was wszystkich na złą drogę.

Benedetta wyprostowała się gwałtownie, zszokowana.

— To było głupie — powiedziała. — Kto tak twierdzi?

— Wszyscy będą tak twierdzić. Ja też stałam się sławna. Kiedyś nikt nie wiedział, kim jestem, i nikogo to nie obchodziło. Mogłam robić co chciałam pod warunkiem, że nie będzie to nic wielkiego. Jednak teraz wy robicie coś wielkiego, a ja jestem w to wmieszana. Jestem waszą wspólniczką, nie mogę jednak tłumaczyć się żadnymi szlachetnymi motywami. Wy możecie sobie uchodzić za wizjonerów, ja jestem tylko nielegalną cudzoziemką, która zdefraudowała cenne walory medyczne. — W tym momencie Maya poklepała się po piersi. — Wiem, że nie uda mi się uciec przed konsekwencjami tego, co zrobiłam, mam więc zamiar sprowokować własne aresztowanie. Mam zamiar oddać się w ręce sprawiedliwości.

Benedetta zastanowiła się nad jej słowami.

— Mam wrażenie, że uważasz się za bardzo szlachetną — powiedziała w końcu, powoli. — Cóż, najwyraźniej nie rozumiesz naszej strategii. Zabrali ci serwer sieciowy wraz z pałacem pamięci, zgoda. I co z tego? Zginęło kilka domowych zwierzątek. I co z tego? To tylko drobne niedogodności, a my przynajmniej wiemy, co jest możliwe. Już jesteśmy w innych pałacach. Zaleźliśmy gerontokratom za skórę. Starcy nie mogą już walczyć z nami, nie mogą też zepchnąć nas na boczny tor. Niech spróbują, a wywrócimy ich na drugą stronę.

— Nie, kochanie, to ty nic nie rozumiesz. W odróżnieniu ode mnie nigdy nie byłaś gerontokratką. Gerontokratów nie obchodzą wasze wirtualności. Nie obchodzą ich wasze idiotyczne problemy z nieskończoną wyobraźnią. Udają, że obchodzi ich co myślicie, bo przyznanie się, że nic ich to nie obchodzi, byłoby nieuprzejmością, ale tak naprawdę marzenia niewiele ich obchodzą. Obchodzi ich rzeczywistość. Obchodzi ich odpowiedzialność. Wiedzą, że pewnego dnia będą musieli umrzeć. Wiedzą, że będziecie tańczyć na ich grobach. Z radością wybaczą wam, cokolwiek zrobicie… pod warunkiem, że przedtem spokojnie spoczną w grobach. Ja, kochanie, nie jestem jakimś futurystycznym buntownikiem. Jestem heretyczką, tu i teraz. Nie tańczę na ich grobach, tańczę im po odciskach.

— Mayu, przestań rozmawiać o niedobrej polityce, i to po angielsku. Lepiej zrób to, co radzi ci Benedetta — powiedziała Bouboule. — Benedetta jest bardzo mądra. Och, tylko popatrzcie. Lodewijk ją całuje! — I, podniecona, zaczęła coś mówić po francusku.

Mayi bardzo brakowało tłumacza z peruki. Perukę straciła, uciekając z praskiego mieszkania aktorki. Uciekając, straciła wszystko co posiadała, choć oczywiście niewiele miała do stracenia. Żałowała przede wszystkim fotografii. Nie były to najlepsze fotografie, ale lepszych przecież nie zrobiła. Troskliwie ukryła je w pałacu, a pałac należał teraz do Wdowy.

Niko i Bouboule podniecili się straszliwie, obserwując Lodewijka w nieoczekiwanym zapaśniczym uścisku z Yvonne. Chichotali i komentowali to wydarzenie. Nawet Benedetta zainteresowała się nim na swój specyficzny naukowy sposób. Gdyby Maya skupiła się na ich raptownej francuszczyźnie, zrozumiałaby może jedno słowo na dziesięć. Teraz, kiedy nie miała w uchu komputerowej błony, ci młodzi ludzie wydawali się jej nieprawdopodobnie odlegli, wydawali się jej pokoleniem z innej kultury, z innego kontynentu. Pokoleniem, które od jej pokolenia dzieliło osiemdziesiąt lat.

Na swój własny sposób znała ich wszystkich: Paula, Benedettę, Marcela, Nika, Bouboule, Eugene’a, Larsa, Julię, Evę, Maxa, Renée, Fernande’a, Pabla, Lunię, Jeanne. Victora, Berthę, Enheduannę znaną jako Hedda, dziwnego chłopaka Berthe, którego twarzy nie potrafiła zapamiętać, Lodewijka, nowego chłopaka z Kopenhagi, Yvonne, która jakieś dziesięć sekund temu przestała być mniej lub bardziej oficjalną dziewczyną Maxa, tego stale spiętego rosyjskiego rzeźbiarza o dwunastu palcach, śliczną małą Indonezyjkę, która przylgnęła do nich ostatnio i podobno była dziewczyną brata Bouboule… Jej przyjaciele byli wspaniali. Miała szczęście, łapiąc ich w krótkiej fazie larwalnej, kiedy byli jeszcze mniej więcej ludźmi. Kochali ją i kochali się nawzajem, siebie nawzajem kochali jednak tak, jak powinni to robić kochankowie i przyjaciele, ją zaś tak, jak kochać można album bardzo cennych, starych, znakomitych fotografii portretowych.

Bouboule z wężowym wdziękiem wstała z leżaka i poszła podrażnić się z Yvonne i Lodewijkiem. Niko poszedł za nią, dopilnować, by Bouboule nie drażniła się z nimi przesadnie, a także by dobrze się zabawić. Odczytała to z mowy ich ciał. Mowę ciał łatwo odczytać u ludzi bez ubrania.

Benedetta ułożyła smukłe nogi na plecionym podnóżku.

— Rozumiesz, on przysyła Yvonne tyle wierszy — powiedziała do Mayi, bardzo pragnąc okazać się pomocna. — Kiedy je czytam, nie mogę nie płakać. Sama dziwię się temu, że poezja po duńsku doprowadza mnie do płaczu.

— Benedetto, doprawdy nie musisz mi tego tłumaczyć. Strata wspaniałego lśniącego tłumacza, który w dodatku sam się układał na głowie, to przecież wyłącznie moja wina.

— Lubię tłumaczyć ci różne rzeczy, Mayu. Chcę, żebyś wszystko dobrze zrozumiała.

— I tak rozumiem za wiele i za dobrze. — Maya zamyśliła się na chwilę. — Ale, Benedetto, jest jedna rzecz, której zupełnie nie rozumiem. Dlaczego właściwie Paul nie ma kochanki? Nigdy go z nikim nie widziałam.

— Może zbytnio wczuwa się w sytuację drugiego człowieka?

— Co to znaczy „może”? Czyżbyś próbowała mi powiedzieć, że nie wiesz na ten temat wszystkiego, co warto wiedzieć? — Maya uśmiechnęła się. — Czy ja naprawdę rozmawiam z moją Benedettą?

— Nie w tym rzecz, żebyśmy nie próbowały — wyjaśniła jej Benedettą. — Oczywiście, że wszystkie próbowałyśmy z Paulem. Która z nas nie chciałaby zostać panią Ideolog? Która z nas nie chciałaby zostać ulubioną dziewczyną geniusza? No, która? Która z nas nie chciałaby zniknąć w jego bohaterskim cieniu? Ja sama chciałabym sprzątać po nim brudne skarpetki. Sama chciałabym przyszywać mu guziki. Oto życie w sam raz dla mnie, nie? Nie pragnę niczego więcej, niż wpatrywać się z milczącym uwielbieniem w mego ukochanego Paula, przez czternaście godzin bez przerwy wykładającego teorię naszym przyjaciołom. Pragnę, żeby na mnie patrzyli i widzieli, że jego serce mam w małej torebeczce pod pachą. I żeby wszyscy umierali z zazdrości.

— Poważnie mówisz, Benedetto? Och, poważnie. Mówisz poważnie. Kochanie, przecież to straszne!

— Czy ty kiedykolwiek rozmawiałaś poważnie z Paulem? Bo ja tak. Mimo wszystko.

— Owszem — powiedziała Maya. — Nawet poklepał mnie po dłoni.

— Myślę, że chodzi o policjantkę. Tak uważam, choć nie mam żadnej pewności. Naszą prawdziwą rywalką jest Wdowa. Jestem zmiażdżona. Po prostu zmiażdżona. Czy tak się mówi, „zmiażdżona”? W każdym razie chodzi o Helene. On pragnie Helene. Uwielbia igrać z panterami.

— No, nie. To nie może być prawdą.

— Szanuje Helene. Traktuje ją bardzo poważnie. Rozmawia z nią nawet wówczas, kiedy nie musi z nią rozmawiać. Potrzebuje czegoś od Helene. Chce, żeby go dowartościowała, czy to właściwe słowo? Chce podbić Wdowę; to chyba coś takiego jak zdobyć Matterhorn. Chce, żeby w niego uwierzyła.

— Biedny Paul. Biedna Benedetta. Wszyscy biedni.

— A mnie co do tego? — spytała Benedetta, lekko, lecz z wyraźnie słyszalną goryczą. — Będę żyła tysiąc lat. Gdybym miała Paula nawet na sto, i tak byłby to wyłącznie epizod. Gdybym miała Paula teraz, co zrobiłabym z nim później, gdy życie stanie się naprawdę interesujące? A jeśli chodzi o Wdowę; to Paul równie dobrze może dać sobie spokój. Helene kieruje się nawykami. Nigdy nie poślubi człowieka, który by ją przeżył.

— Och. To chyba wiele wyjaśnia.

— Widzisz, Mayu? Nie jesteś człowiekiem. My też nie jesteśmy ludźmi, ale my potrafimy zrozumieć. Jesteśmy ludźmi sztuczki. Zawsze rozumiemy znacznie lepiej, niż myślimy.

Rozległ się dźwięk gongu. Marcel krzyknął coś po francusku, potem po niemiecku, a w końcu po angielsku. Nadszedł czas zanurzenia.

— Nie idę — powiedziała Maya.

— Powinnaś popływać z nami. To ci dobrze zrobi.

— Nie sądzę.

— To nie żadna poważna wirtualność. To nie święty płomień. Ten basen to wyłącznie zabawka bogatego faceta. Ale jest ładny. I taki słodki technicznie.

Wypełniająca basen lśniąca ciecz zakotłowała się — to reszta towarzystwa wskakiwała do basenu. Nikt nie wypłynął.

Benedetta upięła swe wspaniałe włosy w kok i unieruchomiła szpilką.

— Wskakuję — powiedziała. — Chyba będę się dziś kochać.

— Z kim, na litość boską!

— Cóż, jeśli nie znajdę kogoś, komu by się chciało, być może spróbuję sama ze sobą! — Uśmiechnęła się, pobiegła, skoczyła do basenu. Zniknęła wśród białych bąbelków.

Paul patrolował basen wzdłuż jego granic. Zaglądał do środka. Uśmiechał się. Był samą, wcieloną satysfakcją.

— To już wszyscy oprócz nas — krzyknął do Mayi.

Maya pomachała mu.

— Nie przejmuj się mną. Wskakuj — krzyknęła.

Paul potrząsnął głową. Ruszył w jej kierunku wolno, na bosaka.

— Paul, dlaczego zostałeś?

— Rozmawiałaś z Benedettą o polityce — powiedział, jak zwykle analityczny. — Nie ponosimy ryzyka, nie wspominając już o wszystkich naszych wysiłkach, tylko po to, byśmy byli coraz to bardziej nieszczęśliwi. Dowodziłoby to tylko naszej moralnej klęski. Musimy cieszyć się młodością, inaczej po co być młodym? Więc rozumiesz, po prostu musisz wskoczyć z nami.

— Tego rodzaju rzeczy mnie przerażają.

— Pozwól w takim razie, że wszystko ci wyjaśnię. — Paul przysiadł ostrożnie u stóp jej leżaka. — Wyobraź sobie basen wirtualnościowy jako rodzaj créme de menthe, dobrze? Wierzchnią warstwę tworzy płyn silikonowy, którym można oddychać. Wpuściliśmy do niego śladowe ilości anandaminy, żeby było milej. Przy dnie znajduje się płyn o własnościach kurczliwych, przypominający trochę te łączliwe płyny, których nasz przyjaciel Eugene używa przy odlewie rzeźb, tylko znacznie nowocześniejszy i znacznie przyjaźniejszy dla człowieka, można więc w nim pływać. To płynna, elastyczna wirtualność, w której można się zanurzyć i w której można oddychać.

Maya milczała. Starała się sprawiać wrażenie bardzo zainteresowanej.

— Najbardziej pomysłowa ze wszystkiego jest platforma. Platformą jest komputer płynowy, który, jako swych bramek logicznych, używa płynu przepływającego przez maleńkie otworki i kanały, rozumiesz? Wskakujemy do basenu i praktycznie oddychamy treścią komputera. Dodatkowo komputer urzeczawia się, pracując. Softpłyny to software, hardpłyny — hardware. Likwiduje to całkowicie pewne istotne różnice kategorii i jest działaniem w pełni poetyckim, a poza tym przyprawia gerontokratów o ataki wściekłości. — I Paul roześmiał się wesoło.

— Doskonale. Już wszystko rozumiem. Bardzo to sprytne, prawda? A teraz idź sobie.

Paul po raz pierwszy przyjrzał się jej poważnie. Wydawało się, że patrzy jej przez głowę na wylot.

— Złościsz się na mnie, Mayu?

— Nie.

— Czy zrobiłem coś, co cię zraniło lub obraziło? Proszę cię, bądź ze mną szczera.

— Nie. Nic mi nie jest. Naprawdę.

— Więc proszę, nie odmawiaj mej prośbie i podziel z nami to doświadczenie. Wejdziemy razem od płytkiego końca. Będę cię trzymał za rękę. Dobrze?

— Dobrze — zgodziła się Maya z westchnieniem.

Paul poprowadził ją za rękę, jak hrabia proszący hrabinę do kadryla. Wypełniający basen płyn lśnił milionami pryzmatycznych płatków. Być może były to maleńkie pływające sensory, kto wie? Sensory tak małe, że można nimi oddychać? Płyn miał temperaturę krążącej w ciele krwi. Wstąpili weń. Maya doznała wrażenia, że jej nogi się rozpuszczają.

Oddychanie w płynie było o wiele łatwiejsze, niż Maya się spodziewała. Łyk płynu rozpuścił się jej na języku niczym sorbet, płuca zaś zareagowały nań ze zdumieniem i rozkoszą, niczym rozmasowywane obolałe stopy. Nawet gałki oczne go pokochały.

Lustro płynu zamknęło się jej nad głową. Widzialność była kiepska, najwyżej na odległość wyciągniętej ręki. Paul nadal ściskał jej dłoń. Z mroku wyłaniały się jego kawałki — dłoń, łokieć, fragment nagiego biodra.

Powoli spływali w głąb. Ku białej galaretowatej masie créme de menthe. Była niczym inteligentna glina. Reagowała na dotknięcia Mayi z nie maskowanym entuzjazmem. Paul zaczerpnął jej w złączone dłonie, zabulgotała w nich, nieopisanie aktywna, jak wiersz zmieniający się w układankę. Gotowała się z maszynową inteligencją. W pewien sposób była bardziej żywa niż ciało, rosła pod jej poszukującymi palcami niczym sonata Bacha. Materia uczyniona wirtualną. Prawdziwe sny.

Ktoś przepłynął obok Mayi żabką i zanurkował radośnie, niczym narciarz w nieprawdopodobnie ciepłą śnieżną zaspę. Teraz wreszcie Maya zaczęła przyzwyczajać się do tego uczucia. Była poza seksem, poza skórą. Bezskórna. Bezskórna pamięć. Krwawa nostalgia, somatyczne déjá vu, neuralne mono no aware. Wspomnienia, których nie wolno jej było mieć. Uczucia, których nie pozwolono jej odczuwać.

Pamięć spadła na nią jak najeżony igłami młot. Nie był to ból. Było to uczucie znacznie głębsze niż osobowość. Doświadczała czegoś, czego świadomość nie była w stanie ogarnąć. Nieprawdopodobne moce wierciły jej ciało, moce, w których umysł nie widział sensu. Zawalenie systemu ducha.

Kiedy oprzytomniała, leżała na wznak. Paul uciskał jej żebra, uderzał w nie mocno płaską dłonią, pobudzając serce do pracy. Z ust i nosa wypływał jej płyn, wykaszliwała go z siebie litrami.

— Rozpadłam się — wykrztusiła.

— Mayu, nie próbuj mówić.

— Mózg mi wybuchł…

Paul przycisnął ucho do jej ciała między piersiami. Słuchał bicia serca.

— Gdzie jest karetka? — denerwowała się Benedetta. — Mój Boże, czekamy już chyba z godzinę! — Owinęła się ręcznikiem. Drżała.

— Postąpiłem strasznie głupio — powiedział Paul. — Czytałem o kuracji neotelomerycznej. Zawieszają człowieka w wirtualności… powinienem się domyślić, co będzie.

Przez cały czas pompował jej płuca.

Maya przetoczyła głową po podłodze, próbując rozejrzeć się dookoła. Na chłodnych płytkach pozostał wysychający ślad śluzu — tędy ciągnął ją Paul. Kilka kroków dalej stali zbici w ciasną grupkę przyjaciele, rozmawiając i przyglądając się im z niepokojem. Maya leżała z uniesionymi, podpartymi nogami.

Zaczęła trząść się gwałtownie.

— Jeśli nie przestaniesz, znowu dostanie konwulsji — powiedziała Benedetta.

— Lepiej mieć konwulsje, niż przestać oddychać. — Paul nadal prowadził masaż serca.

Benedetta przyklękła obok nich. Twarz miała ściągniętą cierpieniem.

— Przestań, Paul — powiedziała. — Ona oddycha. Sądzę, że jest przytomna. — Spojrzała na Paula. — Czy Maya umrze?

— Prawie umarła tam, w moich ramionach. Kiedy wyciągnąłem ją z basenu, jej źrenice miały inne rozmiary.

— Czy przeżyje jeszcze dziesięć lat? Dziesięć lat to przecież tyle co nic. Wiem, że kiedyś umrze i że ja będę po niej płakać, ale dlaczego ma umierać dziś?

— Życie jest za krótkie — stwierdził po prostu Paul. — Życie zawsze będzie za krótkie.

— Chciałabym, żeby to była prawda. — Benedetta westchnęła. — Naprawdę, mam nadzieję, że tak. Wierzę w to z całego serca.


* * *

Medyczni gliniarze zabrali Mayę do Pragi. Miało to coś wspólnego z możliwością oskarżenia jej o nadużycia sieciowe. Najwyraźniej większość dowodów znajdowała się w Pradze.

Nikt z Biura Dostępu nie miał jednak zamiaru jej aresztować. Gliniarze z Czeskiego Biura Dostępu nienawidzili najwyraźniej greckich gliniarzy medycznych i gardzili nimi z całego serca; był to zapewne objaw przedziwnej europejskiej konkurencji międzywydziałowej. Maya robiła, co mogła, by wyjaśnić okoliczności sprawy. Kiedy wreszcie gliniarze z Biura Dostępu na pierwszym piętrze zorientowali się mniej więcej, w czym rzecz, zaczęli się na nią denerwować. Powiedzieli, że się z nią skontaktują, po czym zaczęli tłumaczyć, że wraz z eskortą powinna wynieść się z ich biura, najlepiej do jakiegoś innego kraju.

Maya czuła wyłącznie obrzydzenie na myśl o powrocie do szpitala, uparła się więc, że nie wyjdzie i poprosiła o znalezienie Helene Vauxcelles-Serusier. Wahający się, niepewni gliniarze niechętnie spełnili tę prośbę i przydzielili jej numer.

Wraz z Brett Maya siedziała teraz w trójkątnej poczekali na ohydnym różowym plastykowym krzesełku. Po godzinie greccy medyczni gliniarze sprawdzili kajdanki śledzące i monitor tiarowy, po czym, zadowoleni z rezultatów, wyszli. Po ich wyjściu nie działo się właściwie nic.

— No, jest znacznie gorzej, niż się spodziewałam — powiedziała Brett.

— Strasznie dziękuję, że zdecydowałaś się przejść przez to wszystko wraz ze mną. Wiem, że strasznie się nudzisz.

— Nie, nie. — Brett poprawiła spexy. — To prawdziwy zaszczyt być twoją osobistą przedstawicielką mediów. Jestem doprawdy wzruszona, że poprosiłaś przyjaciół, by do mnie zadzwonili, że dałaś mi tak wielką szansę. To fascynujące doświadczenie. Zawsze tak bardzo bałam się władz. Nie miałam pojęcia, że są w stosunku do nas tak zupełnie, tak całkowicie obojętne. Że po prostu lekceważą młodych ludzi.

— Nie w tym rzecz. Kto mógł, wyjaśniał im przecież, że nie jestem młoda. Chodzi chyba o to, że jestem Amerykanką. To znaczy, chodzi o to, że nawet dziś ludzie pozostający poza lokalną jurysdykcją sprawiają tylko dodatkowe kłopoty.

Brett zdjęła spexy. Zapatrzyła się w stare, popękane płytki podłogi.

— Żałuję, że nie potrafię cię znienawidzić, Mayu — powiedziała.

— Z jakiego powodu?

— Bo jesteś wszystkim, czym zawsze chciałam być. To ja powinnam związać się z młodymi ludźmi, ekspertami od sztuczki. To ja powinnam być tam, na wybiegu. Ukradłaś mi życie. A teraz, w dodatku, zrobiłaś coś, co uznali za ważne. Ba, dopiekłaś im! Ja nigdy nawet nie marzyłam o tym, że uda mi się im dopiec.

— Przepraszam — powiedziała Maya.

— Marzyłam, że tyle dokonam. Zabrakło mi śmiałości, by zrobić cokolwiek. A przecież mogłam zrobić coś. Chyba. Jak myślisz? Jesteś ładna, ale nie ładniejsza ode mnie. Sypiasz z kim popadnie… no cóż, ja też sypiam z kim popadnie. Pochodzimy z tego samego miasta. Mam tylko dwadzieścia lat, ale ty, kiedy miałaś dwadzieścia lat, wcale nie byłaś mądrzejsza ode mnie. Prawda?

— Prawda, oczywiście.

— Mam talent. Umiem projektować ubrania. Ty nie umiesz projektować ubrań. Co masz takiego, czego ja nie mam?

— No i z tym wszystkim siedzę na komisariacie — westchnęła Maya. — Może ty mi powiesz, co mam, a czego ty nie masz?

— Nie jesteś młoda. W tym rzecz, prawda? Ukradłaś mi życie, ponieważ jesteś ode mnie starsza, silniejsza. Więc tobie zawsze było łatwo. Oczywiście, możesz wpaść w panikę, możesz doznawać paraliżującego poczucia winy, możesz nawet na śmierć przerazić się głupiego augmentowanego psa, ale nawet kiedy nie wiesz, kim jesteś, w pewien sposób wiesz jednak, kim jesteś. Jesteś pięciokrotnie starsza ode mnie i pięciokrotnie silniejsza. I nie masz zamiaru zejść mi z drogi.

— Ludzie w Tête są młodzi. Młodzi jak ty.

— Jasne. I uwielbiają cię, prawda? Gdybyś miała moje lata, uważaliby cię za prowincjuszkę i idiotkę, tak jak mnie uważają za prowincjuszkę i idiotkę. Bo jestem prowincjuszką i idiotką. Oni są mądrzy, mają talent, obycie, i najlepsze, co mogę zrobić, to stać za zamkniętymi drzwiami, zaglądać do środka przez dziurkę od klucza i strasznie im zazdrościć. Mając moje lata, wcale nie poradziłabyś sobie lepiej. Wręcz przeciwnie, radziłabyś sobie znacznie gorzej. Nie pozwoliłaś nawet swojemu chłopcu zabrać się do Europy. Rzuciłaś go i wyszłaś za mąż za jakiegoś biotechnika. Zostałaś zwykłą biurokratką, Mio.

Maya przymknęła oczy i odchyliła się do tyłu w niewygodnym krzesełku. Brett miała całkowitą rację… a cała ta dyskusja była tak całkowicie bezsensowna.

— Wolałabym, żebyś nie nazywała mnie Mią.

— A ja wolałabym, żebyś nie nazywała mnie Brett.

— Dobrze, doskonale, jeśli musisz, nazywaj mnie Mią.

— Nienawidzę nawet tego, że ty wcale nie odpłacasz mi nienawiścią. Trzymasz mnie przy sobie po prostu dlatego, że jestem dla ciebie jak maskotka na szczęście. Jak ten twój chomik. Nie potrafiłaś utrzymać przy sobie nawet chomika.

— Ten chomik nieźle dal mi do wiwatu. Ty zresztą też zalazłaś mi za skórę.

— Nawet mówisz jak jakaś baba sprzed stu lat. Cały świat chyba zgłupiał. No, bo wystarczy przecież uważniej ci się przyjrzeć i wszystko jasne! Masz straszne włosy. I wiesz, te bruzdy na szyi, nie, nie zmarszczki, nie pozwolono im zostać zmarszczkami, tylko że z pewnością nie są naturalne.

— Przestań, Brett! Mówisz kompletnie bez sensu. Najpierw twierdzisz, że ukradłam ci życie, a potem, że i tak nie zrobiłabyś z nim niczego sensownego. Więc jaki w końcu jest ten twój wielki problem? Jasne, osiemdziesiąt lat temu być może poradziłabyś sobie znacznie lepiej, ale osiemdziesiąt lat temu nie było cię jeszcze na świecie. Nie romantyzuj przeszłości przy kimś takim jak ja. Ja żyłam w tej przeszłości, rozumiesz? Osiemdziesiąt lat temu żyliśmy praktycznie jak dzikusy. Mieliśmy epidemie, rewolucje, ludzie umierali masowo, zdarzały się wielkie finansowe krachy. Kiedy byłam młoda, ludzie strzelali do siebie z pistoletów. W porównaniu ze światem sprzed osiemdziesięciu lat ten świat to raj! A teraz znowu napadłaś na mnie, i dalej bez sensu.

— Ale, Mio, ja przecież nie umiem mówić z sensem, jak ty. Mam zaledwie dwadzieścia lat.

— Nie płacz, na litość Boską!

— Mam dwadzieścia lat i jestem dorosła. Tylko, że nie mogę zrobić nic ważnego! Nie mam nawet szansy udowodnić, że jestem głupia. Podejrzewam, że prawdopodobnie rzeczywiście jestem głupia, przeżyłabym, wiedząc, że jestem głupia, przysięgam, przeżyłabym. Robiłabym coś innego, nie pracowałabym w sztuczce, żyłabym sobie jak jakieś zwierzątko. Miałabym dzieci, może kopałabym w ogródku albo coś w tym stylu. W wielkim, bezpiecznym świecie, który dla mnie budowaliście, nie wolno mi jednak nawet tego. Niczego mi nie wolno!

Pojawiło się dwóch czeskich policjantów. Nie byli to policjanci sieciowi, ani medyczni, ani artystyczni, tylko zwykli, a może raczej niezwykli prascy gliniarze. Z kieszeni różowych mundurów wyjęli karty foniczne i przeczytali Mayi długą listę jej praw. Potem aresztowali ją i tym sposobem włączyli w miejscowy system prawny. Oskarżono ją o naruszenie praw imigracyjnych i pracę bez zezwolenia.

Brett została wyrzucona z gmachu. Wrzeszczała po angielsku i w ogóle narobiła zamieszania, ale czescy gliniarze byli cierpliwi, znieśli wszystko, wywalili ją na ulicę i otrzepali dłonie. Maya została najpierw rozebrana, a potem ubrana w żółtobrązowy więzienny kombinezon. Monitory na jej przegubach i tiarę na głowie pozostawiono, gdzie były.

Następnie prascy gliniarze zabrali ją do odległego o parę przecznic wieżowca i zainstalowali ją w bardzo czystym areszcie. Tam dopiero Maya z ulgą stwierdziła, że jak na razie nie oskarżono jej jeszcze o: a/ nadużycia sieci, b/ oszustwo medyczne, c/ współudział w nielegalnym spuszczeniu odpadów do miejskiej sieci kanalizacyjnej, d/ umożliwienie pośmiertnej ucieczki gangstera, e/ wielokrotne podróże bez uiszczenia należnej opłaty.

Przez kilka dni nikt jej nie niepokoił. Żywiono ją standardową, najzdrowszą możliwą dietą medyczną. Pozwolono jej oglądać telewizję, dostała także talię kart. Roboty wjeżdżały do celi co godzinę, oferując jej rozrywkę w postaci mocno ograniczonej ich zasobem angielskiego słownictwa konwersacji. Więzienie było niemal całkowicie puste, praktycznie nie używane, a w związku z tym niezwykle ciche. Na oddziale detoksykacji trzymano kilku Cyganów. Nocą słyszała ich śpiewy.

Trzeciego dnia Maya pozbyła się tiary. Nie zdołała jednak zdjąć bransolet.

Czwartego dnia Helene kazała przyprowadzić ją na przesłuchanie. Helene miała maleńki gabinet na najwyższym piętrze Biura Dostępu. Mayę zaskoczyło, że jej gabinet jest taki stary, taki mały i taki zaniedbany. Niewątpliwie należał do Helene, bowiem na ścianie wisiały schludnie oprawione, odręczne szkice, warte prawdopodobnie więcej niż cały budynek. Maya przez dziesięciolecia pracowała jednak w biurach lepiej wyposażonych niż to.

Helene pozbyła się cywilnych ciuchów. Wystąpiła w olśniewającym, różowym, przepasanym szerokim pasem mundurze. Poza nią w pokoju znajdowało się wyłącznie jedno okno, jedno krzesło i jedno biurko. Oraz mały biały piesek.

Zza biurka wystawił łeb wielki brązowy pies.

Maya zagapiła się na niego.

— Cześć, Platonie — powiedziała.

Pies postawił uszy. Nie odpowiedział.

— Platon teraz nie mówi — wyjaśniła jej Helene. — Odpoczywa.

Platon nadal był wychudzony, miał jednak lśniącą sierść i zimny, wilgotny nos. Nie nosił ubrania, Helene kupiła mu natomiast nową śliczną obróżkę.

— Wygląda znacznie lepiej. Bardzo mnie to cieszy.

— Proszę, niech pani usiądzie, pani Ziemann.

— Może przeszłybyśmy na ty? Nie chcę gwałcić twego wspaniałego francuskiego nazwiska mą wymową.

Helene rozważała tę kwestię przez chwilę.

Ciao, Maya — powiedziała w końcu.

Ciao, Helene — odparła Maya i usiadła.

— Bardzo mi przykro, ale na parę dni musiałam wyjechać z miasta. W interesach.

— Nie ma sprawy. Co to znaczy dla ludzi takich jak my?

— Świetnie! Masz na myśli dobro publiczne! Żałuję, że nie wykazałaś tego rodzaju cierpliwości, pozostając pod nadzorem medycznym.

— Trafiona — szepnęła Maya.

Helene milczała. Z marzycielskim wyrazem twarzy wyglądała przez okno.

Maya odpowiedziała jej milczeniem. Fascynował ją łuszczący się lakier na jej paznokciach.

Niemniej to jednak Maya złamała się pierwsza.

— Mogę czekać tak długo, jak i ty czekasz — wybełkotała, chwaląc się i najoczywiściej w świecie łżąc. — Podoba mi się wystrój twojego gabinetu.

— Czy wiesz, że kuracja, której cię poddano, kosztowała sto tysięcy marek?

— Sto tysięcy trzysta dwanaście.

— A ty tymczasem wymyśliłaś sobie krótkie wakacje w Europie!

— Czy coś to komuś pomoże, jeśli powiem, że bardzo mi przykro? Jasna sprawa, że wcale nie jest mi przykro, ale jeśli komuś ma to pomóc, powiem wszystko, żeby tylko zapanowała zgoda.

— A co jest w stanie spowodować, iż szczerze powiesz, że jest ci przykro?

— Praktycznie rzecz biorąc, nic. Ale… rzeczywiście jest mi przykro, ponieważ straciłam fotografie.

— Tylko tyle? — Helene bawiła się w przeglądanie zawartości biurka. Znalazła dyskietkę i pokazała ją Mayi. — Masz — powiedziała.

— Och! — Maya przytuliła dyskietkę do piersi. — Skopiowałaś je! Och, nie wierzę, ale odzyskałam je! — Pocałowała dyskietkę. — Strasznie ci dziękuję!

— Wiesz, że to bardzo złe zdjęcia, prawda?

— Tak, wiem, ale robię się coraz lepsza.

— Cóż, na to doprawdy nic nie jesteś w stanie poradzić. Udało ci się wykonać kilka pastiszów Nováka. Poza tym jesteś beztalenciem.

Maya zagapiła się na nią nieruchomym spojrzeniem.

— Nie sądzę, żebyś była w stanie mnie osądzić — powiedziała.

— Oczywiście, że jestem w stanie cię osądzić — odparła Helene z nieskończoną cierpliwością. — Nikt nie jest do tego lepiej przygotowany. Znałam Patzelta, Pauliego i Beckera. Wyszłam za mąż za Capassa. Znałam Ingrid Harmon, nim komukolwiek przyszło w ogóle do głowy, że umie malować. Pani nie jest artystką, pani Ziemann.

— Nie sądzę, bym się skompromitowała jako studentka, biorąc pod uwagę, że studiuję ten przedmiot od zaledwie czterech miesięcy.

— Sztuki nie zasila zbiornik wspomagania metabolicznego. Gdyby sztuka wywodziła się ze zbiornika, byłaby najautentyczniejszą kpiną z prawdziwego talentu, prawdziwego natchnienia. Te fotografie są po prostu banalne.

— Paul jest innego zdania.

— Paul. — Helene westchnęła. — Paul nie jest artystą. Jest teoretykiem, bardzo młodym, bardzo zaangażowanym i bardzo złym teoretykiem. Podstawowym błędem, który popełnili, było działanie przy założeniu, że sztuka i nauka dadzą się zmieszać jak whisky z wodą sodową w szklaneczce. Nie dość, że jest to prostackie, to jeszcze drażniące. Nauka nie jest sztuką. Nauka to zestaw obiektywnych technik zezwalających na reprodukowanie wyników. Nauką mogą swobodnie zajmować się maszyny. Sztuka nie polega na powtarzalności wyników. Tworzenie to akt głęboko subiektywny. Ty jesteś kobietą o podzielonej, głęboko rozbitej subiektywności.

— Jestem kobietą o innej subiektywności. I z całą pewnością wolę pomieszać raczej sztukę i naukę niż krytykę sztuki i działalność policyjną.

— Nie jestem artystką, już raczej troszczę się o artystów.

— Jeśli do tego stopnia pogardzasz nauką, czemu właściwie jeszcze żyjesz?

Helene nie odpowiedziała.

— Czego właściwie aż tak się boisz? — spytała ją Maya. — Nie cieszy mnie perspektywa obalenia paru twoich ukochanych mitów, lecz jeśli sztuka jest w stanie wypełznąć z obiektywu aparatu fotograficznego, to nie powinna mieć problemów z wypełznięciem ze zbiornika wspomagającego. Po prostu nie byłaś nigdy we właściwych zbiornikach. We mnie płonie teraz święty płomień. To chyba bardzo głupia nazwa, ale jest jednocześnie prawdziwa jak ziemia, więc niby czemu ma mnie obchodzić, jak go nazywacie?

— Więc mi go pokaż — powiedziała Helene, splatając dłonie na piersiach. — Pokaż mi jedną prawdziwie wspaniałą rzecz. Pokaż mi coś naprawdę imponującego, czego dokonałaś wraz ze swymi przyjaciółmi. Nie wliczę w to włamań komputerowych, w końcu każdy idiota jest w stanie przełamać czterdziestoletnie systemy zabezpieczeń. Nie wliczam w to nowych środków przekazu, w końcu każdy dureń reklamuje się odkryciem nowych środków przekazu. To sprytne sztuczki, ale bez żadnej głębi. Grupa Tête uwielbia się skarżyć i skamleć, ale w naszych czasach artyści mają wszystko po swej stronie. Wykształcenie. Ogrom wolnego czasu. Doskonale zdrowie. Darmowe jedzenie. Darmowe schronienie. Nieograniczone możliwości podróży. Czasu, ile tylko sobie zamarzą, by doskonalić się w swym rzemiośle. Dostają wszystkie możliwe w ramach sieci informacje, mają do dyspozycji światowe dziedzictwo sztuki. I co dostaliśmy w zamian za to wszystko? Manifestację złego smaku.

— Czego ty właściwie od nich chcesz? Twój świat ich stworzył. Twój świat stworzył mnie. Czego ode mnie chcesz?

Helene tylko wzruszyła ramionami.

— I co mam z tobą zrobić? — spytała retorycznie.

— Daj spokój — odparła Maya. — Nie powiesz mi, że do tej pory nie zdecydowałaś już, jak rozwiążesz ten problem!

Helene szeroko rozłożyła ręce.

— Dzieciaki nic nie rozumieją — stwierdziła. — One naprawdę myślą, że świat kamienieje. Nie mają pojęcia, jak cienka granica dzieli nas od chaosu. Chcą władzy. Władzy bez odpowiedzialności, ostrożności, dojrzałości. Chcą zmieniać sobie mózgi. A ty im w tym pomogłaś! Czy twój mózg nie został wystarczająco zmieniony?

— Może. Wiem, że całkiem poważnie się odmienił. Uwierz mi, ja to czuję. Ale nic więcej nie potrafię ci powiedzieć.

— Nie potrafisz mi powiedzieć! Jakie to optymistyczne! Wyobraź sobie, że we współczesnym świecie istnieją prawdziwi buntownicy. Szaleni buntownicy, prawdziwi staroświeccy fanatycy, tyle że wypełzający z nowiuteńkich zbiorników wspomagających. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że przy pomocy standardowego zestawu do nalewek można wytworzyć gaz paraliżujący w ilości wystarczającej, by otruć mieszkańców sporego miasta? No i proszę, kochanie, siedzisz tu owinięta prześlicznym furoshiki, gwałcąca prawa natury z siłą, której nie miarkuje sumienie… a oni myślą, że jesteś fajna. Sama siebie uważasz za fajną. Oni myślą, że my wszystko trzymamy za gardło, a my niczego nie trzymamy za gardło. Połowa populacji świata odpuściła sobie obiektywną rzeczywistość. Ci ludzie po prostu odchodzą od zmysłów na entheogenach. Wszyscy oni są pewni, że spotkali Boga i, gdyby nie fakt, że kochają swój rząd i ufają mu, już zarzynaliby się na ulicach.

— No to dobrze się składa, że funkcjonariuszy rządowych tak łatwo pokochać.

— Przecież to właśnie ty byłaś rządem. Pracowałaś jako ekonomistka medyczna, nie mylę się, prawda? Doskonale wiesz, jak bardzo się staraliśmy. Wiesz, czego dokonaliśmy i jakim kosztem. Okradłaś biednych, uczciwych ludzi, uciekając dla zabawy z wielką sumą ich pieniędzy zainwestowanych w twoje ciało. Uważasz, że to w porządku? Dokonaliśmy cudu, budując sprawiedliwe społeczeństwo, w którym bogaci i potężni nie depczą biednych i nie kradną im samego życia.

— Owszem, głosowałam za tym wszystkim — powiedziała Maya.

— Te dzieciaki przyjmują zbudowany przez nas świat za prostą oczywistość. Myślą, że są nieśmiertelne. Może nawet mają rację, ale są także pewne, że zasłużyły na nieśmiertelność. Myślą, że przedłużenie czasu życia to jakiś mistyczny skok technologiczny. Mylą się. Nie ma w nim nic mistycznego. Zwykli ludzie ciężko pracują, by postęp ten był możliwy. Ludzie łamią sobie głowy i serca, dają z siebie wszystko tylko po to, by powstrzymać pochód śmierci. Nie jesteś artystką, kiedyś jednak wspomagałaś społeczeństwo. Teraz czynisz mu świadomą krzywdę.

— Dopiekli ci, prawda?

— Więcej, zaszkodzili, i nie tylko mnie.

— Cieszę się, że ci dopiekli.

— A ja cieszę się, że usłyszałam od ciebie te słowa — powiedziała bardzo spokojnie Helene. — Myślałam, że jesteś szalona, że jesteś kobietą niezdolną dokonać jednoznacznych wyborów moralnych. Teraz wiem, że zło wybrałaś celowo.

— I co masz zamiar mi zrobić? Nie jesteś w stanie zmienić mnie w Mię.

— Oczywiście, że tego nie uda mi się dokonać. Żałuję, ale jest już za późno. Eksperymenty nie przynoszą czasami oczekiwanych rezultatów, dlatego są eksperymentami. Potrafimy jednak powstrzymać je, by zwrócić się ku rozwiązaniom bardziej produktywnym.

— Aha!

— Jesteś ekonomistką medyczną. Twoim zajęciem była niegdyś ocena tego rodzaju kuracji, nie mylę się? Jak oceniłabyś kurację, kończącą się fałszerstwami i szaleństwami?

— Helene, czy ty naprawdę próbujesz mi powiedzieć, że inni pacjenci reagowali na NTRDK tak jak ja?

— Nie. Z całą pewnością nie. Przeszło połowa zachowywała się wręcz wzorowo. Tym ludziom szczerze współczuję. Zapisali się na kurację w dobrej wierze, spełnili obowiązki, które nałożyło na nich społeczeństwo, a teraz znaleźli się na mieliźnie. Są rozbitkami, ofiarami nieudanej próby. A wszystko przez beztroskich malkontentów, takich jak ty.

— Przecież to wspaniała nowina! — Maya roześmiała się. — Jestem teraz szczęśliwa! To cudownie wiedzieć, że ma się braci, siostry… I jeszcze oddałaś mi zdjęcia! To złe zdjęcia, ale przynajmniej dowodzą niezbicie, że nie jestem Mią.

— Nie dowodzą niczego.

— A właśnie, że tak! Jeśli nie dowodzą teraz, to dowiodą w przyszłości. Dowiodą, że teraz jestem lepsza. Dowiodą, że jestem lepsza od Mii. Dobra, do roboty, Helene. Odetnij mnie od kuracji. Udowodnię, że jestem przydatna. Zmuszę wszystkich do przyznania, że jestem przydatna. Dla tego świata jestem warta o wiele więcej niż jakieś nędzne sto tysięcy marek.

— Nie udowodnisz tego mnie.

— Jeszcze zobaczymy. Ale, w gruncie rzeczy, co ty właściwie wiesz? Jesteś bogata i sławna, uwielbiało cię mnóstwo mężczyzn, jesteś jedną z największych kolekcjonerek sztuki w XXI wieku. Też mi cud, czego to wszystko dowodzi? Powiedz mi, kto jest twoim ulubionym fotografem?

— Musiałabym pomyśleć. — Helene pomyślała. — Helmut Weisgerber — powiedziała w końcu.

— Co? Ten facet, który fotografował pejzaże Arktyki? Alpinista? Naprawdę lubisz Weisgerbera?

— Lubiłam go wystarczająco, by wyjść za niego za mąż.

— I naprawdę sądzisz, że Weisgerber był lepszy od Capasso? Przecież Eric Capasso był zmysłowy, żywy. Z pewnością był z niego bardzo wesoły człowiek.

— Capasso miał wielki talent, był jednak szalenie melodramatyczny. W duszy pozostał scenografem. Za to Weisberger… nikt nie dorasta do pięt klasycznemu Weisbergerowi.

— Muszę przyznać, że szalenie lubię jego cykl „Zeschłe liście”.

— Ja go zamówiłam.

— Naprawdę? Helene, to musiało być coś fantastycznego…

Rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi.

— Zamówiłam nam mineralkę — wyjaśniła Helene. — Obsługa tu jest bardzo powolna. Entrez! — podniosła głos.

Drzwi otworzyły się. Stała w nich Brett.

— Chodź, Brett — powiedziała Maya. — Właśnie dyskutowałyśmy o estetyce. — Brett położyła plecak na podłodze. — Brett, to Helene. Helene, Brett. To znaczy Natalie. Przepraszam.

— To teren zamknięty — powiedziała Helene, wstając zza biurka. — Obawiam się, że muszę poprosić cię, byś wyszła.

— No więc przekradłam się. — Brett poprawiła spexy. — Myślałam, że może zaczniesz ją bić gumowym wężem albo coś w tym stylu, więc przyszłam to udokumentować.

— Rozmawiamy o fotografii — wyjaśniła jej Maya.

— Ma zamiar dać ci regulator zachowań?

— Nie. Sądzę, że zamierzają zrezygnować z mojej techniki przedłużania życia. Najwyraźniej wywołałam mnóstwo zamieszania.

— Ach, tak? Jakież to istotne! Banda bogatych gerontokratów i lewa kuracja medyczna. Fascynujące! — Brett podeszła do okna i wyjrzała na dwór. — Ładny widok — stwierdziła. — Pod warunkiem, że lubi się elektrownie.

Helene przyjrzała się jej ze zdumieniem.

— Panienko, tu się odbywa policyjne przesłuchanie! Poufne przesłuchanie. Nie ma tu dla ciebie miejsca.

— Co zamierzacie zrobić z tymi dzieciakami od sztuczki?

— Ten temat jeszcze nie wypłynął — poinformowała ją Maya.

— Gdybym tylko miała broń, chętnie zabiłabym was obie — stwierdziła Brett, otwierając okno.

— Brett, co ty wyprawiasz!

Brett przeszła pod uchylnym skrzydłem okna i stanęła na parapecie.

— Powstrzymaj ją! — Maya niemal krzyczała. — Aresztuj ją!

— Jak mam ją powstrzymać? Nie mam broni!

— Na litość Boską, dlaczego nie masz broni?

— Czy wyglądam na kogoś, kto nosi broń? — zapytała Helene. Podeszła do okna. — Młoda damo, masz zaraz wrócić do pokoju!

— Chcę skoczyć — powiedziała niewyraźnie Brett.

Maya podbiegła do okna. Brett przesunęła się natychmiast, wydostając się poza jej zasięg.

— Brett, kochanie, przecież to głupota. Proszę, nie rób tego. Nie musisz tego robić. Możesz z nami porozmawiać, Brett. Wróć do pokoju.

— Wcale nie chcesz ze mną rozmawiać. Nic, co powiem, nie będzie miało dla ciebie znaczenia. Po prostu nie chcesz, żeby cię zawstydzić.

— Proszę, wróć — błagała ja Maya. — Wiem, jaka jesteś dzielna. Mnie niczego nie musisz udowadniać.

Brett podniosła do ust złożone dłonie. Wiał mocny wiatr, rozwiewając jej włosy.

— Hej, ludzie! — krzyknęła. — Mam zamiar skoczyć!

Maya i Helene przepychały się, walcząc o miejsce przy oknie.

— Idę za nią — powiedziała Maya, opierając kolano na parapecie.

— Nigdzie nie idziesz. Jesteś pod nadzorem policji. Siadaj!

— Nie usiądę!

Helene odwróciła się i powiedziała kilka słów po francusku, zwracając się do psów. Biały piesek raźnym truchtem wybiegł z pokoju przez otwarte drzwi. Platon wstał, wlepił w Mayę nieruchome ślepia i zawarczał z głębi gardła.

Maya usiadła. Helene wychyliła się przez okno.

— Zjedź mi z oczu, gliniaro — krzyknęła Brett. — Mam święte prawo, by się zabić, jeśli tylko zechcę. Nie odbierzesz mi tego prawa!

— Zgoda, masz prawo do samobójstwa i nikt nie pragnie pozbawić cię twych praw. Ale przecież nie myślisz jasno. Jesteś mocno wyprowadzona z równowagi. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że brałaś narkotyki. Jeśli się zabijesz, nie zmieni to niczego.

— Oczywiście, że zmieni — zaprotestowała Brett. — Dla mnie zmieni wszystko.

— To bardzo zła decyzja — powiedziała z napięciem Helene. Robiła co mogła, żeby uspokoić dziewczynę. — Zranisz tych, którzy cię kochają. Jeśli zabijesz się dla sprawy, zdyskredytujesz tę sprawę w oczach wszystkich rozsądnych ludzi. — Helene obejrzała się. — Czy ona należy do grupy Paula? — syknęła. — Pierwszy raz ją widzę.

— To tylko taki dzieciak — odparła Maya.

— Jak ma na imię? Zapomniałam.

— Natalie.

Helene znów wysunęła głowę na zewnątrz.

— Natalie, spójrz na mnie! — krzyknęła. — Natalie, przestań. Natalie, mów do mnie.

— Myślisz, że chcę żyć wiecznie — powiedziała Natalie.

I skoczyła.

Maya podbiegła do okna. Natalie leżała na ulicy, roztrzaskana, a wokół niej gromadził się tłum. Ludzie przemawiali do netlinków, próbując dowiedzieć się, co mają zrobić, albo wzywając pomoc.

— Nie jestem w stanie na nią spojrzeć — powiedziała Helene, drżąc. Wycofała się do pokoju. Wzięła Mayę za ramię. Maya wyrwała się jej.

— Widziałam to tyle razy. — Helene westchnęła. — Po prostu zabijają się. Ujmują swój los w swoje ręce i popełniają samobójstwo. Wymaga to wielkiej siły woli.

— Powinnaś pozwolić mi wyjść za nią.

Helene z trzaskiem zamknęła okno.

— Zostałaś aresztowana i ja ponoszę za ciebie odpowiedzialność. Nigdzie nie pójdziesz i nie popełnisz samobójstwa. Siadaj.

Platon wstał i zaszczekał. Helene złapała go za obrożę.

— Biedactwa — powiedziała, ocierając oczy. — Musimy pozwolić im odejść. Nie mamy wyboru… Biedactwa, ale w końcu to tylko ludzie.

Maya wymierzyła jej policzek. Helene spojrzała na nią zaskoczona i zdumiona, a potem powoli odwróciła twarz.

— Ulżyło ci, kochanie? — spytała. — Spróbuj z drugiej strony.

Загрузка...