3

Maya rozpoczęła pracę w sklepie Therese na Viktualienmarket. Sklep był zbudowany z cegieł i miał wielkie okno wystawowe, panował w nim straszny bałagan wśród ubrań i butów. Na zapleczu zaś znajdował się maleńki kantorek — taką to jego właścicielka wygrzebała sobie płytką finansową niszę. Handel prowadzono prawie wyłącznie za gotówkę, czasami na wymianę, czasami też Therese przyjmowała zapłatę w cennych metalach. Maya mieszkała w sklepie, ubierała się w towar, który sama sobie wybrała, i spała pod biurkiem Therese. Therese spała w wieżowcu, w mieszkaniu rodziców, zawsze w towarzystwie któregoś ze swych obdartych, nie umiejących się niemal wysłowić, sprawiających wrażenie niebezpiecznych, chłopaków.

Mayę bardzo uspokoił fakt, że musi pracować, zamiast poświęcać cały ten czas na bycie doskonale wolną, szczęśliwą i pewną siebie. Cała ta wolność, pewność siebie i szczęście okazały się jednak cholernie męczące.

Pewnej lutowej nocy Maya obudziła się w sklepie i ze zdziwieniem stwierdziła, że chodzi przez sen, zajmując się porządkowaniem towaru. To było już dzieło Mii. Mia była już w porządku. Mii ta sytuacja odpowiadała. Mia czuła się swobodna i bezpieczna teraz, kiedy wreszcie miała obowiązki.

Maya pracowała dość ciężko, bez słowa skargi i praktycznie bez wynagrodzenia, co Therese umiała docenić. Jak większość młodych ludzi, którym mimo ograniczeń współczesnej ekonomii udało się stworzyć sobie jakąś tam karierę, była ona prawdziwą koneserką drobnych wyrazów wdzięczności. Mimo wszystko Mia nie czuła się całkowicie usatysfakcjonowana. Nie potrafiła przecież przeczytać metek na ubraniach, nie umiała dogadać się z klientami i doradzać im.

Tak dalej być nie mogło.

Wybłagała od Therese trochę gotówki, poszła do podrzędnej szkoły języków obcych na Schwabingu i kupiła pięćset centymetrów sześciennych nalewek edukacyjnych. Te szczególne filtry miały podobno uczynić mózg bardziej elastycznym i gotowym na przyjęcie języka, „dając dorosłemu mózgowi syntaktyczną otwartość mózgu trzyletniego dziecka”. Nawet najlepsze środki na świecie nie były jednak w stanie uczynić nauki niemieckiego łatwą i tanią, ale jeśli chodzi o „trzyletnie dziecko”, to reklama nie odbiegała bynajmniej od prawdy. Ten neurologiczny środek bezbłędnie odnalazł jej wbudowane w mózg mistrzowskie opanowanie angielskiego i przebił je swą farmaceutyczną stopą, tak jak noga w bucie przebija drzwi z matową szybą.

— Lepiej daj sobie spokój z tym tanim gównem i spróbuj uczyć się niemieckiego bardziej tradycyjnymi metodami — powiedziała jej Therese.

Ist mein Deutsch so schlecht, Fraulein Obermufti?

Therese westchnęła.

— Mayu, za bardzo się starasz. Ludzie lubią, kiedy w sklepie z ciuchami pracują dziewczyny z zagranicy. Fajnie jest być młodą zagraniczną dziewczyną. W każdym razie potrafisz wydać resztę w srebrnych pieniądzach, a to więcej niż Klaudia nauczy się kiedykolwiek.

Ich verstehe nur Wurstsalat. Am Montag muss ich tvieder malochen.

— Nie możesz przestać? To po prostu niesamowite!

— Kiedy to mi jest naprawdę potrzebne… zaraz… konnen Sie mir das Dingsda da im Schaufenster zeigen?

— Słuchaj, kochanie, nie jesteś przecież w stanie doradzać czegokolwiek w sprawach mody. Nie masz za grosz poczucia elegancji. Sama ubierasz się jak kalifornijska sroka. — Therese wstała. — Do głowy mi nie przyszło, że możesz potraktować pracę u mnie jako dorosłe zajęcie. Musisz się odprężyć. Jesteś nielegalna, pamiętaj. Jeśli zaczniesz się przejmować zarabianiem pieniędzy i tak dalej, to w końcu zauważą cię gliniarze.

Maya zmarszczyła brwi.

— Każda praca warta wykonywania, warta jest, żeby wykonywać ją dobrze — powiedziała.

Therese przemyślała sobie to stwierdzenie. Nie odpowiadał jej ani ton, jakim zostało wypowiedziane, ani treść, jaką zawierało.

— Mądrość w sam raz do wygłoszenia przez moją babunię. Chyba znam ludzi, którzy mogliby ci pomóc, kochanie. Skończmy z tymi bzdurami, dziś i tak nie ma klientów.

Therese przeprowadziła kilka rozmów przez sieć, a potem zamknęła sklep. Metrem pojechały na Landsbergerstrasse, a stamtąd tramwajem dotarły na Hacker-Brücke. Za stacją kolejową Mia widziała wznoszącą się w niebo katedrę, przed nią zaś bryłę dworca kolejowego. Niewzruszona trwałość starego Monachium… połączona z kuszącą możliwością natychmiastowej ucieczki. Dzięki temu kontrastowi przeżyła chwilę wielkiej przyjemności, której nie potrafiłaby opisać słowami.

Wydawało się, że wszyscy młodzi obywatele Monachium doskonale znają Therese. Therese miała tysiące żywych przyjaciół. Znała nawet kilkoro starych ludzi; wzruszające było to, że ci starzy ludzie traktowali ją prawie jak równą sobie. Mogło się wydawać, że sklep Therese praktycznie nie istnieje jako sklep, że jest on tylko fizyczną manifestacją rozległej, delikatnej sieci obejmującej wielką strefę szarej ekonomii: zdobywanie niedostępnych informacji, handel wymienny, łapówki, pożyczki pod zastaw, okazje, wymiany, rzeczy z drugiej ręki, wzajemne zobowiązania i proste pośrednictwo za procent.

Dzisiejsi przyjaciele Therese mieli własną pracownię w piwnicy niskiego budynku w Neuhausen. W centrum Monachium obowiązywało ściśle przestrzegane prawo, zakazujące budowy wieżowców ze względów krajobrazowych, więc miejscowi przedsiębiorcy budowlani próbowali wkopać się w ziemię. Przez pewien czas panowała moda na budynki podziemne, ale koszta wentylacji i zanieczyszczeń ciepłem były tak wysokie, że firmy bankrutowały jedna za drugą i w końcu zmuszone zostały do przyjmowania młodych lokatorów.

Przyjaciele Therese byli rzeźbiarzami. Ich pracownia znajdowała się na samym dnie, miała dziwny kształt, wypełniał ją zaś mokry, kaszlący dźwięk pracującego w sąsiednim pomieszczeniu wentylatora.

Ciao, Franz — zawołała Therese.

Ciao, Therese — powiedział Franz, tęgi Niemiec z ksztanowatą brodą, ubrany w pognieciony fartuch laboratoryjny. Na szyi, na łańcuchu, zawieszony miał spex. — A więc to ta twoja nowa modelka?

Ja.

Franz bawił się spexem, uważnie obserwując wchodzącą do pracowni Mayę. Uśmiechnął się.

— Interesująca struktura kostna — stwierdził.

— No i jak myślisz? — spytała Therese. — Dasz radę odlać ją dla mnie? Może w jakimś fajnym, porowatym plastyku?

Zaczęli energiczne targi. Mówili po niemiecku, językiem tak naszpikowanym dialektem, że tłumacz Mayi zaczął się dławić. Z ciemnego kąta laboratorium wyłonił się jakiś facet.

— Cześć, ślicznotko — powitał Mayę.

Ich heisse Maya, i tak, mówię po angielsku. — Maya potrząsnęła dłonią w plastykowej rękawiczce.

Ciao, Maya. Mam na imię Eugene. — Eugene zdjął spexy. Zawisły na łańcuszku. Obejrzał ją od stóp do głów nie osłoniętymi oczami. — Podoba mi się twoje wyczucie koloru. Świadczy o ogromnej odwadze.

— Jesteś Amerykaninem?

— Przyjechałem z Toronto. — Bez spexów Eugene wyglądał całkiem, całkiem. Był trochę za chudy, zbyt niezdarny, miał zbyt ostre rysy, ale promieniował potężną energią. Najwyraźniej nie kąpał się od dłuższego czasu, pachniał jednak intrygująco, jak ciepłe banany. — Nigdy jeszcze nie byłaś w naszej pracowni, prawda? Pozwól, że cię po niej oprowadzę.

Pokazał jej pełną kamer pracownię skanningu i dwa wielkie, przezroczyste pojemniki zbiorcze.

— Mapujemy tutaj naszych modeli — wyjaśnił. — A tak uzyskują fizyczne urzeczowienie. Ten nasz staruszek — poklepał przezroczystą ściankę pojemnika — to urzeczawiacz plastyku utwardzanego laserowo. Według współczesnych standardów przemysłowych jest mocno przestarzały, ale przecież my tu nie jesteśmy przemysłowcami. Robimy sztuczkę. Franz wypracował kilka bardzo interesujących wariantów kulturotechnicznych.

— Naprawdę? Wunderbar.

— Wiesz, jak działa termoutwardzanie?

Nein.

Eugene okazał się wyjątkowo cierpliwy. Najwyraźniej bardzo mu się spodobała.

— Zbiornik wypełnia się specjalnym płynnym plastykiem. Potem kieruje się nań promień lasera. Laser powoduje, że plastyk utwardza się w bardzo trwałą substancję. Kształty przedmiotu definiuje ruch promienia; pojawiają się one w miarę utwardzania płynu w wiązce spójnego światła. Sam promień dobiera oczywiście informacje z zaprojektowanej przez nas wirtualności. Możemy projektować przedmioty fizyczne z danych w przestrzeni komputacyjnej. Możemy także fotokopiować rzeczywiste obiekty trójwymiarowe, na przykład, powiedzmy, twoje ciało. Tym właśnie zajmiemy się dzisiaj.

Techniczna angielszczyzna wydawała się wypierać z jej mózgu nalewkę językową.

— Chyba rozumiem. To, co robicie, bardzo przypomina fotografię.

— Słusznie! Bardzo przypomina fotografię. Fizyczną fotografię. Plastyk jest drogi, ale możemy go karbonować. Kupujemy proste trójwymiarowe obiekty piankowe, których składnikiem jest przede wszystkim gaz. Naprawdę zabawne jest sprowadzanie ich prostą drogą do aerożelu. W ten sposób stworzona przez nas struktura wielkości, powiedzmy, słonia, waży jakieś trzy kilogramy. Maya z szacunkiem przyjrzała się maszynie.

— To wielki zbiornik — zauważyła — ale przecież nie wystarczająco wielki na słonia.

— Można go przecież zrobić w częściach, które potem połączy się laminatem w jedną całość — wyjaśnił Eugene, wznosząc wzrok ku niebu.

— Bardzo mi przykro — powiedziała Maya, ostrożnie dobierając słowa. — Zazwyczaj nie jestem taka tępa. Po prostu biorę piguły.

Eugene wybuchnął śmiechem.

— Zabawna z ciebie dziewczyna — stwierdził.

— A więc jesteś rzeźbiarzem? Artystą? — zmieniła temat.

— Sztuczki to nie sztuka.

— W takim razie inżynierem?

— Sztuczki to nie inżynieria. Pozwól, że pokażę ci coś jeszcze. Jesteś modelką, prawda? Powinno cię to zainteresować.

Poprowadził ją do nagiej plastykowej rzeźby naturalnych rozmiarów, leżącej na podłodze. Naga kobieta leżała na wznak, głowę złożyła na splecionych dłoniach, na twarzy zaś miała wyraz łagodnego choć zwierzęcego zachwytu.

— Kto ci pozował? — zainteresowała się Maya.

— Nikt mi nie pozował. Lub raczej pozował mi każdy. Monachijczycy, rozumiesz, bardzo lubią opalać się nago. Pewnej niedzieli, w lecie zeszłego roku, poszliśmy po prostu na Flauchersteg i zeskanowaliśmy tłum naszymi spexami. Potem złożyliśmy fizyczną całość z naszych modeli. Zestawienie w naszej wirtualności. Dane wyjściowe utrwaliliśmy w plastyku i proszę, mamy naszą damę: Przeciętną Nagą Monachijkę Opalającą Się na Plaży. — Eugene przyjrzał się z dumą swemu dziełu, a potem wskazał kciukiem coś znajdującego się za jego ramieniem. — Mamy jej męża, Przeciętnego Monachijczyka, leży gdzieś tam, w kącie, dość trudno go zauważyć, bo wykończenie z niego zeszło i jest prawie przezroczysty.

— Owszem.

— Jak widzisz, jako modelka nie jest specjalnie atrakcyjna. Chodzi mi o to, że ludzie przeciętni z definicji nie są niczym wyjątkowym, prawda? Stworzenie tego portretu było jednak tylko pierwszym krokiem. Miałem taki pomysł, żeby zebrać mniej więcej setkę mężczyzn, którzy by ją sobie obejrzeli, oczywiście przez spexy. Chcieliśmy sprawdzić, na co przede wszystkim zwrócą uwagę.

— Jakim cudem udało się wam zmusić setkę ludzi, by przyjrzeli się nagiej plastykowej rzeźbie?

— Po prostu zawieźliśmy ją na rowerze na Marienplatz i zrobiliśmy z tego coś w rodzaju przedstawienia. Turyści okazali się bardzo pomocni.

— Och!

— Statystykę ich spojrzeń ujęliśmy w algorytm, wprowadziliśmy do wirtualności i nanieśliśmy na dzieło. Chodź, zobacz.

Podszedł do jednego z kątów pracowni. Odkrył jakąś postać, odrzucając na bok kawałek cienkiego czarnego płótna.

— Zaczekaj… chwileczkę! Przecież… przecież ja to znam! To…

— Wenus z Willendorf.

— Właśnie! Wenus z Willendorf, jak żywa!

— Z początku byłem prawie całkowicie pewien, że na wyjściu dostaniemy najpiękniejszą kobietę świata — powiedział Eugene. — Kobietę, która natychmiast i całkowicie zawładnie każdym mężczyzną. To, co tu mamy jest jednak w zasadzie całkiem wierną repliką tego, co jakiś rzeźbiarz z paleolitu wyrył w kle mamuta. Kiedy człowiek zaczyna grzebać w formach archetypicznych, coś takiego zdarza mu się regularnie jak w zegarku.

— A jak wygląda mężczyzna?

— Mężczyzna widziany przez mężczyzn, czy mężczyzna widziany przez kobiety?

— Mężczyzna widziany przez kobiety.

Eugene wzruszył ramionami.

— Jakoś wiedziałem, że o to zapytasz. Dobrze, popatrz. — W innym kącie pracowni ściągnął kolejną płachtę.

— Co się wam nie udało? — spytała Maya.

— No… właściwie nie jesteśmy całkiem pewni. Być może zawiodła procedura wyboru próbki. No, bo wyobraź sobie dwóch nie najmłodszych już facetów od sztuczki, mnie i Franza, proszących najzupełniej im obce dziewczyny z Marienplatz, by włożyły spexy i przyjrzały się nagiemu plastykowemu facetowi. Zgłosiło się parę ochotniczek, ale była to właściwie mała samowybieralna grupa kobiet, no i na tym się skończyło.

Posąg przedstawiał wielką, wściekłą rogatą maskę, doczepioną do wielkich, krągłych bąbli.

— Wygląda, jakby chciały wygotować go na śmierć.

— Widzisz te trzy wyrostki przypominające… hmm… nogi? Powinny unosić się w powietrzu, nie podłączone do postaci, ale nie udało się nam odlać ich w ten sposób. Nadal nie rozumiemy, co stało się z jego nosem, wywnioskowaliśmy, że obserwatorki patrzyły wprost przez niego.

Maya z namysłem przyglądała się postaci. Pierwsze wrażenie — czyste obrzydzenie — zdawało się mijać. Coraz trudniej było też odwrócić od niej wzrok. Czuła rosnące podniecenie. Miała wrażenie, że postać ta została wyciągnięta cała i nienaruszona z lepkiego błota jakiejś głębokiej jamy jej własnego mózgu.

— Eugene, to dzieło sztuki coś ze mną robi. Czuję się… bardzo nierzeczywista.

— Stokrotne dzięki. — Eugene wzruszył ramionami. — W końcu ten projekt przestał nas interesować. Doszliśmy do wniosku, że błąd tkwi w naszych procedurach. Myślę teraz, że autoportrety mogłyby być następnym krokiem konceptualnym. Skanujemy modela, pokazujemy mu jego replikę, a potem opracowujemy algorytm uwagi, wynikły ze sposobu, w jaki obserwuje on swoje ciało. W ten sposób ucieleśniamy w plastyku wewnętrzny portret modela.

— Mam wrażenie, że ten facet z bąbli byłby o wiele mniej przerażający, gdyby nie był taki wielki — stwierdziła z namysłem Maya, pragnąc pomóc chłopakowi. — Można go zmniejszyć, na przykład tak, żeby mógł wisieć przy bransoletce jako amulet na szczęście.

— Ten temat musisz już poruszyć z Franzem. Franz zajmuje się sprzedażą.

Podeszła do nich Therese.

— Franz powiedział, że da mi zniżkę, jeśli zrobimy sześć kopii ciebie — oznajmiła.

— Myślałam, że chciałaś zrobić jedną ładną replikę do dekoracji wystawy.

— Oczywiście. Ale jeśli zrobimy sześć manekinów, będę mogła sprzedawać cię klientom. Pod warunkiem, oczywiście, że dziewczyna będzie się sprzedawała.

— Ta dziewczyna z pewnością będzie się sprzedawała — orzekł zdecydowanie Franz.

— Problem z manekinami sklepowymi polega na tym, że nie są szczególnie atrakcyjne w dotyku — zaopiniował Eugene. — Ale ostatnio mamy wspaniałe wyniki w pracy nad powierzchniami. Opracowaliśmy nowe techniki wykończeniowe, sprawiające, że powierzchnia ma fakturę foczego futra.

Therese z niesmakiem wydęła wargi.

— Nie chcemy, żeby ludzie dotykali manekinów, Eugene — wyjaśniła. — Gniotą ubrania.

Eugene sprawiał wrażenie bardzo przygnębionego tym werdyktem. Zamiast dyskutować spojrzał jednak na zegarek.

— Jej, bardzo miło się nam gawędzi, ale muszę jeszcze spotkać się z psem w sprawie jednego faceta… — Zerknął na Mayę. — Wiesz — wyznał — cieszę się, że cię poznałem. Świetnie się z tobą rozmawia. Jeśli nie jesteś szczególnie zajęta, to może byśmy się spotkali w Tête du Noyé w Pradze. Powiedzmy, we wtorek. Wiesz, gdzie to jest?

— Nie.

— Na praskim starym mieście, nazywa się Staroměstská. Tête jest kawiarnią nalewkową dla ludzi zajmujących się sztuczką. Można spotkać tam bardzo żywych ludzi z sieci, zbierają się raz na tydzień. Ludzi takich jak ty — myślę, że doskonale będziesz tam pasować.


* * *

W poniedziałek Franz i Eugene dostarczyli do sklepu sześć May. Eugene umocował ich ramiona, kolana, łokcie i biodra na plastykowych stawach. Wewnątrz projektowej wirtualności przerobił czaszkę, tak że wykończone manekiny nie miały włosów.

W wyposażeniu sklepu znajdowało się teraz sześciu plastykowych aktów o nieco zaskoczonych buziach. Każdy z manekinów ważył jakieś pięć kilogramów; przewracały się dosłownie od dmuchnięcia i wydawało się dobrym pomysłem, by obciążyć im stopy.

Maya i Klaudia spędziły dzień na ubieraniu manekinów, dobieraniu im peruk i makijażu, i ustawiając je w malownicze grupki przed sklepem.

Klaudia okazała się w tym zdumiewająco dobra. Nie była geniuszem i nie potrafiła wydawać reszty, ale wspaniale radziła sobie z ustawianiem manekinów — wspinających się na stoliki w kawiarni, trzymających w rękach rakiety tenisowe, z entuzjazmem żujących sobie nawzajem stopy. Orgia doskonale ubranych plastykowych May ściągała do sklepu tłumy. Maya czasami sama stawała wśród swych plastykowych replik, a potem, na znak Klaudii, zaczynała się poruszać. Efekt tej zabawy był doprawdy wspaniały.

Maya odkryła, że uwielbia być publicznie podziwiana. Zwłaszcza aż tak publicznie i w tak dużej ilości egzemplarzy. Romantyczna naiwna Maya, wielka jaskraworóżowa, upudrowana Maya, Maya w polce-galopce, obwieszona ludową biżuterią, z oczami mocno, zabawnie podkreślonymi kredką, Maya w białym neonowym, zasilanym bateriami kostiumie, rozrywkowa w typie „cześć, marynarzu”. Maya w czerwono-białych szarawarach, Maya na sportowo, jakby właśnie wybierała się w góry, Maya chłodna, klasyczna, z kryształową szklanką do nalewek w ręku. Maya rozmnożona szalenie bawiła Mayę, czuła się tak, jakby uczestniczyła w drugorzędnym przedstawieniu teatralnym, niemniej wieczorem Maya była dziwnie osłabiona, dziwnie przezroczysta. A także dziwnie i przeraźliwie zmęczona.

Therese już od miesięcy nie odniosła takiego sukcesu finansowego. Sprzedali tyle towaru (wliczając w to wszystkie laleczki typu Maya), że postanowiła wyjechać z miasta na zakupy.

— Możesz wyjechać i zabawić się trochę, kiedy nie będzie mnie w mieście — zaproponowała Mayi. — Lepiej zabierz ze sobą Klaudię. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Eugene zaprosił dziewczynę na randkę. Towarzystwo Klaudii da ci większe pole manewru.

— Eugene nie zaprosił mnie na randkę, ja go nawet nie lubię. To znaczy, nie za bardzo. A poza tym, po co miałabym jechać do Pragi? Tu, w Monachium, jest mnóstwo żywych kawiarni.

— Jesteś uparta jak osioł, kochanie. Praga to dla świata mody ważne miasto. Tête du Noyé jest jak scena. Jesteś modelką w tym światku, więc powinnaś pojawić się na scenie.

— Tego rodzaju rozrywka musi być bardzo męcząca.

— W każdym razie, będziesz miała odmianę. Klaudia zasłużyła sobie na trochę wolnego, tak jak ty. I jeszcze jedno, jeśli zacznie bawić się bez ciebie, z pewnością wpadnie w kłopoty. Zawsze wpada w kłopoty.

— Bardzo sprytnie to sobie wymyśliłaś. I bardzo wygodnie. Zawsze masz na podorędziu jakiś sprytny i złośliwy pomysł.

— Muszę załatwić parę spraw. Nie mogę handlować, mając puste półki, wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Uwolnij mnie od Klaudii, przynajmniej na parę dni… i zabierz ze sobą aparat. W Pradze znajdziesz tłumy żywych dziewcząt. — Therese zmrużyła oczy. — Te żywe dziewczyny z Pragi… są ze stali, choć sprawiają wrażenie takich delikatnych.

Kiedy Therese coś postanowiła, nie było na nią sposobu. Maya i Klaudia spakowały plecaki oraz specjalne torby na ubrania z wieszakami, i późnym rankiem, we wtorek, złapały pociąg do Pragi. Za bilety zapłaciła Klaudia. Klaudia płaciła praktycznie za wszystko. Miała niewielką pensję plus spore kieszonkowe od zamożnych, wpływowych rodziców — Monachijczyków.

Padły na swe strąki. Maya była zirytowana i kiepsko się czuła. Klaudia miała dwadzieścia dwa lata; dzień podniecenia i ciężkiej pracy tylko poprawiał jej nastrój. Klaudia była gotowa na wszystko.

— Lepiej coś zjedz, Mayu — powiedziała po niemiecku. — Ty nigdy nic nie jesz.

— Nigdy nie jestem głodna.

Klaudia poprawiła własnego, wiszącego przy jej uchu tłumacza. Mimo długich, męczących lat nauki angielskiego w doskonałej, popieranej przez państwo szkole, jej angielski był wyjątkowo niestabilny.

— Ale dzisiaj coś zjesz, choćbym miała zmusić cię do tego siłą. Jesteś taka blada. A ta peruka… nie mogłabyś chociaż spróbować? — Zręcznie poprawiła masę blond loków, kupioną z drugiej ręki. — Masz najdziwniejsze włosy na świecie, wiesz o tym, dziewczyno? Twoje naturalne włosy bardziej przypominają perukę niż jakakolwiek peruka.

— To z powodu szamponu.

— Jakiego szamponu? Próbujesz mnie oszukać? Nie stosujesz żadnego szamponu. Powinnaś pozwolić mi na spryskanie ci głowy dobrymi wzmacniającymi białkami. Wiem, że próbujesz zapuścić włosy, ale powinnaś zgodzić się, bym ci je trochę przycięła. Bez peruki wyglądasz jak jakaś ragazzina.

Ja, Klaudia, ich bin die grosse Ragazzina.

Klaudia spojrzała na nią tak, jak zawsze patrzyli na nią tubylcy, gdy próbowała swej bardzo niedoskonałej niemczyzny — jakby jej inteligencja spadła nagle o parę poziomów.

Pociąg ruszył ze stacji, lekko i bezgłośnie niczym łyżwiarz po lodzie. Wagon był w trzech czwartych pełny. Klaudia przyjrzała się pasażerom z charakterystyczną niemiecką bezpośredniością. Nagle mocno szturchnęła Mayę w żebra.

Na, Maya! — niemal krzyknęła.

— Co?

— Widzisz tę starszą panią siedzącą o tam, z tyłu, z psem policyjnym i dzieckiem? To prezydent Magyar Koztarsasag.

— Prezydent czego?

— Węgier.

— Och! — Maya pokręciła głową. — Wiem, że dziś powinno się używać imion i nazwisk ludzi w ich ojczystych językach, ale mówić po węgiersku to już przesada.

— Ona jest ważną postacią w ugodzie. Powinnaś spytać ją o logo do jej pałacu prasowego.

— Ja? Mnie chce się spać — powiedziała Maya.

— Ona jest wielkim politykiem. Porozmawia z tobą po angielsku. Jaka szkoda, że ubiera się tak okropnie. Jaka szkoda, że nie pamiętam jej nazwiska. Mogłabym zrobić sobie z nią zdjęcie.

— Jeśli rzeczywiście jest politykiem, to doceni, kiedy uszanujemy jej prywatność.

— Co? — spytała Klaudia ze sporą dozą sceptycyzmu. — Politycy nienawidzą prywatności. Rządzący nie wierzą w cały ten nonsens z prywatnością.

Maya ziewnęła.

— Nie mam pojęcia, co się dzieje — wyznała — ale taka dziś jestem zmęczona. To z pewnością naturalny okres gorszego samopoczucia. Może gdybym się zdrzemnęła…

— Przyniosę ci coś. — Klaudia poderwała się na równe nogi. Miała pantofle na bardzo wysokich obcasach. — Może jakąś nalewkę? Kofeina?

— Kofeina? Ależ kofeina powoduje nałóg! I jest taka strasznie mocna, prawda?

— Przecież mamy wolne! Nie bądźmy takie nieśmiałe! Wypijemy kofeinę i będziemy naprawdę sternhagelvoll! Będziemy biegać po Pradze cały dzień. Ach, Praga! Złote Miasto!

— Już dobrze! — Maya wcisnęła się w swój pastelowoniebieski strąk. Pomachała ręką. — Idź już, idź. Przynieś mi coś…

Opadła bezwładnie w rozkoszną głębię strąka i zapatrzyła się w dach wagonu. Płachta lśniącego metalu. Ten wagon był prawdziwym antykiem. Dach zaprojektowano z myślą o reklamach, jeszcze zanim na całym świecie prawnie zakazano reklam. Stojące przy torach nagie słupy rzucały nań regularnie ruchome cienie, raz, dwa, trzy…

Kiedy przebudziła się z drzemki, poczuła ostry ból głowy, tuż za oczami. I coś strasznie raniło jej ucho. Zdjęła to coś. Klips. Skórę pod nim miała zagniecioną, jakby nie zdejmowała go od tygodni. Trzymała zdjęty klips w dłoni, przyglądała mu się tępo, a potem upuściła go na podłogę… w co była ubrana?

Miała na sobie czerwoną kurtkę, na bluzce z długimi rękawami i dużym dekoltem, zrobioną z przylegającego do ciała materiału, wyglądającego jak jedwab i opinającego ciało jak wężowa łuska. Bluzka kończyła się w połowie uda. Strój uzupełniała długa wąska spódnica i sięgające kostek buty na wysokich obcasach.

Mia wstała. Zatoczyła się. Niepewnie ruszyła korytarzem między strąkami; nogi wykoślawiały się jej w tych śmiesznych butach. Nabawiła się odcisków na palcach stóp, kostki ją bolały. Czuła się bardzo źle, była bardzo słaba — drżąca, głodna, ze strasznym bólem głowy.

Czuła się fatalnie.

W pociągu, w towarzystwie dwudziestu, może trzydziestu cudzoziemców, była sama. Za oknem, ze straszną szybkością przemykał zupełnie obcy świat.

Przeżywała teraz wyjątkowo przykrą chwilę, wszechogarniający kryzys tożsamości, szok kulturowy. Stanęła, zachwiała się, czuła, jak pot oblewa jej ciało. Potem mdłości minęły, wyszła z tego jakoś i była już zupełnie innym człowiekiem.

Jestem Mią Ziemann. Jestem Mią Ziemann, a to jakaś bardzo dziwna reakcja na zabieg.

Przyglądał się jej uważnie jakiś pies. Policyjny pies należący do pani prezydent Węgier. Siedział skulony w swym strąku, od strony przejścia, wyglądał bardzo kompetentnie w pozapinanym na wszystkie paski i guziki policyjnym mundurze. Postawił uszy i uważnie przyglądał się Mii.

Obok psa siedziała pani prezydent Węgier wraz z dziesięcioletnim chłopczykiem. Pokazywała chłopcu coś na ekranie swego notebooka, wkraczając w jego głębię różdżką wirtualności, smukłym, eleganckim urządzeniem dostępu, podobnym do chińskiej pałeczki z kości słoniowej. Chłopiec przyglądał się ekranowi z pierwotną dziecięcą ufnością i fascynacją, pani prezydent zaś tłumaczyła mu coś, mówiąc spokojnie i łagodnie po węgiersku.

Ta stara kobieta miała doprawdy zdumiewające dłonie. Pomarszczone, zręczne i mocne. Z jej twarzy bił wręcz nadnaturalnie mocny charakter, przez co kojarzyła się raczej z maską pośmiertną. Taką twarz mają kobiety o silnej woli, zdrowe, inteligentne, studwudziestoletnie, które doświadczyły wielu smutków i podjęły wiele bolesnych decyzji, straciły złudzenia, nigdy nie straciły jednak szacunku dla samych siebie i nadal pragną nieść pomoc potrzebującym.

Oczywiście, że ta starsza dama umie mówić po angielsku! Jest w końcu europejską intelektualistką, będzie mówiła po angielsku, z pewnością zna doskonale kilka języków. Ma władzę… nie, jest władzą! Więc ona, Mia, podejdzie do tej świętej kobiety, będzie błagać ją o pomoc, powie: „Jestem chora, jestem głodna, jestem słaba, zgubiłam się, uciekłam, złamałam pokładaną we mnie wiarę, nie wypełniłam swych obowiązków, nie wywiązałam się ze zobowiązań, źle postąpiłam i błagam o wybaczenie. Błagam o wybaczenie i błagam o pomoc”.

A pani prezydent tylko na nią spojrzy i natychmiast opanuje sytuację. Nie zawstydzi się, nie zaniepokoi, będzie bardzo mądra, od razu zrobi to, co należy zrobić. Pani prezydent powie: „Uspokój się, moje dziecko, usiądź, odpocznij chwilę, oczywiście, że ci pomożemy”. Podłączy się do sieci, popłyną wyjaśnienia i rady, będzie jedzenie i ciepłe miejsce do spania. Kawałki jej rozbitego życia Mii Ziemann znów staną się całością, otulą Mię Ziemann jak wielka ciepła pierzyna oficjalnego wybaczenia i oficjalnej łaski.

Potykając się, zrobiła kilka kroków.

Pies powiedział coś po niemiecku.

— Co? — spytała Mia.

Pies przeszedł na angielski.

— Dobrze się pani czuje, panienko? — spytał. — Czy mam zawołać obsługę? Pachnie pani zdenerwowaniem.

Pani prezydent spojrzała na nią i uśmiechnęła się uprzejmie.

— Nie — powiedziała Mia. — Nie. Czuję się już znacznie lepiej.

— Jaki piękny strój. Jak się nazywasz?

— Maya.

— Ten obiecujący młody człowiek to Laszlo Ferencsi — powiedziała pani prezydent, poklepując chłopca po ramieniu.

— Wygrałem szkolny konkurs na wypracowanie — pochwalił się Laszlo po angielsku. — W nagrodę jestem dziś z panią prezydent!

Maya z wysiłkiem przełknęła ślinę.

— To świetnie, mały — pochwaliła go. — Z pewnością jesteś z tego bardzo dumny.

— Jestem przyszłością — powiedział skromnie Laszlo.

— Jestem łobuziakiem — powiedziała Mia. Zataczając się, doszła do końca wagonu. Znalazła damską toaletę, uklękła na podłodze — skrzypnęły pończochy — i zaczęła się dławić. Nie mogła zwymiotować.

Klaudia znalazła ją w toalecie, wyciągnęła z niej i wmusiła w Mayę jedzenie. Wzmocniona pożywnym bulionem Maya stwierdziła nagle, że jej morale zdecydowanie się poprawiło. Klaudia delikatnie wpięła jej tłumacza w ucho.

— Wiedziałam, że masz kłopoty, kiedy zobaczyłam go na ziemi — powiedziała po niemiecku. — Jak to dobrze, że Therese mnie z tobą wysłała! Nie masz nawet tyle rozumu co królik. Króliki są wystarczająco mądre, by jeść!

Maya otarła czoło z wysychającego potu.

— Króliki nie mają problemów, chyba że zrobią coś postgryzoniowatego.

— Nie dziwię się, że Eugene cię polubił. Mówisz tak niezrozumiale jak on. Na tej dzisiejszej zabawie lepiej trzymaj się mnie. Ci faceci od sztuczki to doprawdy dziwni ludzie.

Maya wyglądała przez okno, popijając z łyżeczki blady rosół. Tak dobrze się czuła jako ktoś nowy. Tak dobrze się czuła, będąc sobą. Tak dobrze jest żyć. O wiele ważniejsze jest żyć niż być kimś konkretnie. Za oknem przemykały gęste czeskie lasy, zaczynające okrywać się pierwszymi wiosennymi liśćmi. Z wielką prędkością mknęli po delikatnej konstrukcji, wznoszącej się ponad uprawnymi polami. Tu i tam widziała wielkie stanowiska irygacyjne z bardzo wysokich pierścieniogrzybów.

Te wielkie grzyby nie były roślinami. Zostały zaprojektowane tak, by transmutować powietrze, wodę i światło w tłuszcze, węglowodany i białka z nie znaną dotąd w świecie natury wydajnością, będącą wielkim sukcesem bioinżynierii. Pole pierścieniogrzybów było w stanie nakarmić niewielkie miasto. Miały one dwa piętra wysokości, były nabite, zielone, bezlistne, kanciaste i podziurawione jak gąbka, ale jeśli ktoś już się do nich przyzwyczaił, mogły nawet być dla niego piękne. I bardzo dobrze, że mogły wydawać się piękne, pokrywały bowiem większość terenów rolniczych Europy.


* * *

Popołudnie spędziły w centrum Pragi. Na Malej Stranie. Na Starym Mieście. Katedry. Brukowane place. Wieże, antyczne cegły, wydeptane kamienie. Pozłacane wieżyczki, mosty, lśniące od wilgoci posągi. Wełtawa. Architektura sprzed wieków.

Klaudia dokonywała gorączkowych zakupów, systematycznie też wpychała w Mayę jedzenie z ulicznych kiosków. Smaczne i sycące tłuszcze były dla niej jak narkotyk, świat znów stał się normalny i przyjacielski. Wszystko było dobrze, wszystko miało sens i znaczenie.

Z przygotowanymi aparatami fotograficznymi poszły na most Karola. Nie był to szczyt sezonu turystycznego, ale Praga zawsze jest modna. Praga to miasto sztuczki, miasto mody; ludzie przyjeżdżają tu, żeby się pokazać.

Większość turystów była oczywiście stara. Większość ludzi była oczywiście stara. Stare kobiety nigdy jednak nie ubierały się tak pięknie, nigdy nie nosiły się i nie zachowywały tak szykownie w tak zaawansowanym wieku. Na moście roiło się wręcz od starych kobiet, europejskich gerontokratek, dam zrównoważonych, spokojnych, bardzo doświadczonych, wiedzących, czego chcą, i nie przejmujących się niczym. Stanowczych choć łagodnych femme du monde, tolerancyjnych wobec ludzkiej lekkomyślności, tym bardziej, że same nie potrafiły już być lekkomyślne. Uroczych dam, umiejących słuchać, arystokratycznych dam, kochających wrogów, póki nie rozpadli się na kawałki od tej ich miłości. Pięknych, sprytnych, doświadczonych dam, drżących od przenikającej ich ciało energii i determinacji długo kultywowanych ego.

Dam w zimowych kurtkach narciarskich albo luźno robionych na drutach dwukolorowych swetrach z golfem. Dam w eleganckich praktycznych garsonkach w kolorze różowopomarańczowym, jasnoniebieskim lub pastelowozielonym. Dam w stylizowanych, watowanych zimowych piżamach, żółtych i jaskrawoniebieskich. Skomplikowane piękne fryzury, w których nie było ani śladu siwizny, zebrane i rozdzielone na boku, ze wstążkami kapeluszy przerzuconymi przez ramię i schludnie przypiętymi broszkami z muszli. Trójkątne dekolty, ząbkowane klapy, muśliny, tafty, poliwęglowe szyfony, lny, żorżety, krzykliwe krepy, dyskretne lamy. Obcisłe ubrania na smukłych, płaskich ciałach i nie rzucających się w oczy medycznych gorsetach. Postseksualne kształty, talie sprawiające wrażenie, jakby zaczynały się zbyt nisko i przechodziły w bogactwo karakułów i breitschwantzów. Tłum energicznych postludzkich kobiet.

Starzy mężczyźni ubierali się w sztywne, onieśmielające, godne płaszcze, ciemne medyczne kamizelki, marynarki od dobrych krawców, jakby dawno wyrośli już z dziecinnej idei bezpośrednich kontaktów międzyludzkich. Starzy mężczyźni wyglądali światowo, ale nieziemsko, jakby byli oddaleni od tego wszystkiego; rasa uczonych władców, chodzących w swych pięknych, lśniących butach tak dostojnie i powoli, jakby płacono im za każdy krok.

Oprócz nich byli także żywi ludzie. W mniejszości, oczywiście, ale w Pradze byli mniej mniejszością niż gdzie indziej, co ośmielało ich i czyniło dumniejszymi.

Młodzi mężczyźni — w Pradze było mnóstwo śmiałych młodych mężczyzn, nadmiar mężczyzn, którymi chlubi się każde pokolenie, zanim do głosu dojdą statystyki śmiertelności. Dumni młodzi mężczyźni, chodzący tak, jakby świat należał do nich, mężczyźni o wspaniałej skórze bez skazy — trądzik wyeliminowano tak skutecznie jak ospę. Najchętniej ubierali się w lśniące kurtki, dziwne, ciężkie buty i wzorzyste szaliki na szyję. Byli to młodzi mężczyźni, od urodzenia żywieni biochemiczną ambrozją, mieli doskonałe zęby, doskonały wzrok i doskonałe, smukłe sylwetki tancerzy baletu. Byli wśród nich prawdziwi dandysi, noszący ozdobne klipsy z tłumaczami; im nie przeszkadzało, że nakładają róż podkreślający zarys kości policzkowych.

Żywe kobiety — kolorowe ubrania z czarnymi rękawami, krzyczące szale, powiewające peleryny ze sztucznego tworzywa, ciemne metalowe pokrowce na buty zabawnie wywijane na wysokości kostek. Wzorzyste fartuszki, uwodzicielskie krótkie kurteczki, mnóstwo lśniącej czerwieni. Plecaczki z dzwonkami i dzwoniącymi klamrami, bardzo poważna szminka. W Pradze modne były kraciaste zimowe rękawiczki z obciętymi czubkami palców, przez które wystawały ostre jak sztylety paznokcie. Szerokie, brane na poważnie pasy, podkreślające szerokość bioder. I dekolty, kilometry kwadratowe hormonalnych dekoltów, nawet zimą. Obnażone miękkie ciało nie służące już uwodzeniu, o nie; nagie ciało było raczej polityczną deklaracją.

Młode kobiety uwielbiały, kiedy się je fotografowało. Śmiały się i wygłupiały przed obiektywem. Wielu ludzi w Pradze, nawet młodzież, nosiło spexy, nikt już jednak nie nosił okularów. Szkła korekcyjne umarły śmiercią naturalną, podobnie jak sztuczne nogi z kości słoniowej.

Praga sprawiła, że Maya zaczęła inaczej postrzegać świat.

Nagle zrozumiała, jak głęboka więź łączy stare europejskie śródmieścia z młodymi Europejczykami. Wszystkie światowe poważne i prawdziwe interesy robiło się w wielkich, skomplikowanych, inteligentnych wieżowcach, otaczających śródmieścia — budynkach o zaawansowanej infrastrukturze, budynkach, mających koniec XXI wieku wbudowany w swe diamentowe kości i światłowodowe ścięgna.

Niemniej jednak, cała ta potęga nie była w stanie zniszczyć własnego architektonicznego dziedzictwa. Gdyby zniszczyła własne kulturowe korzenie, pozostawiłaby samą siebie bez choćby fikcji wyboru, zawieszoną w strasznej próżni postindustrialnego pragmatyzmu. Ceniła ona starzejącą się cegłę, rozpadające się ściany i ze zdumiewająco podobnych powodów ceniła także młodych ludzi, których, jak zabytki, spychała oczywiście na margines.

Młodzi ludzie w starym mieście. Ci młodzi ludzie tworzyli z miastem głęboko nieekonomiczny organizm symbiotyczny, związek niezniszczalnej przeszłości z przyszłością, której nie pozwala się być.

Maya i Klaudia przebrały się w damskiej toalecie. Bagaże zostawiły w schowkach na dworcu. Tête du Noyé znajdowała się na ulicy Opatovickiej, w trzypiętrowym budynku o krytym dachówką, stromym dachu. Wchodziło się do niej po krótkich wydeptanych kamiennych schodach z ozdobną metalową poręczą, potem zaś po długich drewnianych schodach należało zejść do pozbawionej okien piwnicy, w której mieścił się bar. Wchodzenie w górę i schodzenie w dół wydawało się pozbawione architektonicznego sensu, ale dom miał co najmniej pięćset lat. Przeszedł przez tyle historycznych zmian, że aż pokrył się patyną, niczym metamorficzna skała. Klaudię i Mayę powitał u stóp schodów starszy łaciaty buldog w podartym swetrze i pasiastych szortach, prawdopodobnie najbrzydsze myślące zwierzę, jakie kiedykolwiek zdarzyło się Mayi widzieć.

— Zaprosił was ktoś? — spytał pies, po czym warknął z nieudawanym gniewem.

Maya rozejrzała się po barze. Oświetlało go kilka umieszczonych w suficie lamp o niebieskawym drżącym świetle i słaby poblask prostokątnego ekranu ściennego. Pachniało tu wodorostami jak jodyną, a być może nawet krwią. Klientów było może dwudziestu; niewyraźne zgarbione postaci, siedzące w lożach wokół niskich stolików. Wielu z nich miało spexy. Widziała słabe fragmenty podświetlonej wirtualności, wyciekające wokół soczewek. Nie dostrzegła natomiast Eugene’a.

— Ten człowiek, o tam, on nas zaprosił — skłamała gładko Maya, wskazała kogoś i pomachała mu wesoło. — Hej! — krzyknęła. — Na mensch! Ciao!

Chłopak przy którymś z oddalonych stolików uniósł, oczywiście, głowę i, oczywiście, natychmiast grzecznie im odmachał. Maya przeszła obok psa.

Na, Maya! — szepnęła Klaudia, podążając w jej ślady i trzymając się blisko. — Jesteśmy stanowczo zbyt dobrze ubrane. Toż to kostnica!

— A mnie bardzo się podoba — powiedziała Maya, szczęśliwa i pewna siebie.

Weszła do baru.

Brzmiała w nim cicha, analogowa muzyka; towarzyszyły jej lekkie trzaski. Barman studiował ekran instrukcji obsługi, zajęty naprawianiem jakiejś pomniejszej usterki w niezmiernie bogatym i skomplikowanym zestawie do nalewek. Rozciągał się on wzdłuż całego mahoniowego baru, ważył cztery do pięciu ton i sprawiał takie wrażenie, jakby jego produkt końcowy zdolny był zmieść z powierzchni ziemi spory kawałek śródmiejskiej dzielnicy.

Barman miał na sobie cienki, rozciągliwy, przezroczysty kombinezon przeciwskażeniowy, z rodzaju tych, które nosili niegdyś najodważniejsi pracownicy pomocy obywatelskiej, oczyszczający zakażony epidemią teren. Pod tym lśniącym, hermetycznym welonem był całkowicie nagi. Jego ciało od stóp do głów pokryte było gęstym siwym futrem. Z pewnej odległości wyglądało to trochę tak, jakby miał na sobie sweter i spodnie z szarej wełny.

Dziewczyny poczuły niepokój, ponieważ zwrócił na nie uwagę. Z trzaskiem zamknął notebooka i ruszył ku nim, powłócząc nogami. Był bardzo stary — lub bardzo chory — i szedł tak, jakby bolały go stopy. Twarz pokrywała mu siwa broda; nie widziały ani brwi, ani nosa, ani czoła, ani uszu, ani skroni. Spośród gęstych włosów wyłaniały się trzy blade płaszczyzny — para oczu i powieki.

— Jesteście tu nowe — powiedział. Jego głos dochodził z zewnętrznych głośników kombinezonu.

— Owszem. Nazywam się Maya, a to jest Klaudia. Zajmujemy się modą.

We względnie jasnym świetle lamp, umieszczonych wprost nad mahoniowym barem, barman przyjrzał się im uważnie. Na czubku głowy miał niewielką łysinkę z blizną.

— Lubię młode dziewczęta w ładnych ubraniach — powiedział w końcu, mrugając szybko. — Jeśli będziecie miały jakieś kłopoty z psem, powiedzcie mu, żeby spytał starego Klausa.

Maya uśmiechnęła się do niego promiennie.

— Bardzo panu dziękuję — powiedziała. — Jesteśmy szczęśliwe, że przyjął nas pan w swoim słynnym lokalu. Obiecuję, że nie sprawimy panu najmniejszych kłopotów. Czy możemy zrobić kilka zdjęć?

— Nie. Czego się napijecie?

— Kofeiny — powiedziała odważnie Klaudia.

Klaus zgrabnie napełnił dwie filiżanki mocną czarną kawą.

— Chcecie zwierzęcą śmietankę? — spytał.

Nein, danke. — Klaudia zadrżała prawie niedostrzegalnie.

Wzięły brzęczące filiżanki oraz cukierniczkę i ulokowały się przy jednym ze stolików otoczonych kanapami. Klaudia odrzuciła swój pasiasty płaszcz. Jej ciało pod różowym, zjeżonym sweterkiem drżało, tym razem wyraźnie.

— Z całą pewnością to nie mój typ zabawy — jęknęła cicho. — Spodziewałam się muzyki, tańców, publicznego seksu, może jakichś staroci. A tymczasem tu jest jak w grobie, albo podobnie. Co to za straszna muzyka?

— To starożytna muzyka akustyczna i analogowa. W tamtych czasach muzyka niewiele miała dynamiki, barwy. Grano na instrumentach z drewna i zwierzęcych jelit.

Klaudia nerwowo popijała kawę.

— Wiesz, na czym polega problem? — spytała. — To jest zabawa dla intelektualistów. — Sama sobie odpowiedziała. — Głupio jest być intelektualistą, póki człowiek jest młody. Intelektualistą powinien być ktoś, kto ma sto lat i nic już nie czuje. Intelektualiści są tacy pretensjonalni! Nie umieją żyć!

— Odpręż się, Klaudio, dobrze? Przecież jest jeszcze wcześnie.

Fresk na ścianie był najcieplejszym i najsympatyczniejszym akcentem w Tête du Noyé. Bardzo malarski, nie wyglądał ani jak szklana ściana, ani jak ekran, już raczej jak płótno. Składał się z kilkuset fragmentów przypominających plaster miodu, obracających się powoli i przeskakujących z miejsca na miejsce. Komórki zmieniały pozycje, pulsowały, obracały się, przekształcały. Cyfrowy taniec kwiatów.

Maja podniosła filiżankę kawy, dla formalności przyłożyła ją do ust i odstawiła nietkniętą. Przez chwilę przyglądała się niespokojnej Klaudii, a potem spojrzała na fresk. Bursztynowe organiczne kształty praktycznie zniknęły, ustępując miejsca rosnącej liczbie chłodnych geometrycznych kryształów.

Nie wiedziała, skąd się jej to wzięło, ale nagle nabrała przekonania, że te kryształy ją obserwują. W jakiś sposób fresk był w stanie śledzić ludzi, prawdopodobnie za ekranem ukryte były kamery. Gdy ktoś spojrzał prosto na niego, ruch plastrów wyraźnie słabł. Z pełną prędkością poruszały tylko wtedy, kiedy nikt na niego nie patrzył.

Maya sięgnęła do plecaka. Obserwowała fresk przez lusterko puderniczki. Fresk w niczym się nie połapał, uznał, że wyzwolił się już od jej uwagi. Małe komórki ożywiły się nagle, strzelając w siebie nawzajem iskrami informacji, rozkwitając, łącząc się, wirując, zmieniając barwy. Maya zamknęła puderniczkę, obróciła się i spojrzała wprost na fresk. Komórki zamarły, jakby przyznawały się do winy. Poruszały się grzecznie, powoli.

Nagle obok nich znalazł się Eugene.

Ciao! — przywitał Mayę.

Ciao, Eugene — powitała go Maya z prawdziwą radością. Eugene wykąpał się i nawet uczesał. Wyglądał wspaniale w długim, lśniącym brokatem płaszczu i spodniach — rurach.

Uśmiechnął się uroczo.

Was ist los, Camilla?

— Klaudia — poprawiła go Klaudia, marszcząc brwi i obciągając spódnicę na opartych na kanapie nogach.

Eugene przysiadł się do nich beztrosko.

— Powinnyście zalogować się w barze — powiedział. — Tu, w Tête, panuje taki zwyczaj. Nie wiedziałem nawet, że przyjechałyście.

— Zawsze jest ten pierwszy raz, Eugene — powiedziała Maya.

— Prawie wszyscy logują się jeszcze z domu z informacją, że zaraz tu będą. Nasz światek jest bardzo usieciowiony. Najchętniej spotykamy się w Tête. Bardzo mi miło, że zdecydowałyście się przyjść. Jak się wam podoba nasz gospodarz?

— Mnie tam wcale się nie podoba — odparła natychmiast Klaudia, po angielsku.

— Zdumiewająca postać, prawda? Wspaniale się z nim rozmawia. Ma w zanadrzu miliony fascynujących opowieści. Był kosmonautą.

— Naprawdę?

— Tak. Jedynym Czechem w kolonii księżycowej. Przesiedział tam cały okres epidemii. Dlatego nosi ten kombinezon. Mieli swoje problemy immunologiczne z długotrwałą ekspozycją na twarde promieniowanie. Próbował obejść się bez kombinezonu tu, na Ziemi, ale złapał gronkowca i to go cholernie przeraziło. Dlatego zdecydował się na gęste futro.

— Jeszcze nigdy nie spotkałam kosmonauty.

— No, to właśnie spotkałaś. Klaus jest właścicielem Tête. Muszę was ostrzec, że nie lubi rozmawiać o latach spędzonych na Księżycu. Większość jego przyjaciół zmarła podczas wybuchów, przewrotu i czystek. Ale doskonale zna miejscową scenę. Jako jedyny czeski lunarianin został prawdziwym bohaterem narodowym. Rada Miejska Pragi pozwoliła mu w związku z tym robić, co chce. Klaus nie jest nadętym gerontokratą — on naprawdę nadstawiał karku. Mit ihm konnte man Pferd stehlen.

Klaudia wydęła wargi.

— Nie musisz mówić po niemiecku ze względu na mnie — powiedziała.

— Niemiecki to dla mnie żaden problem. O, tam, siedzi Shqiperisan, próbując znaleźć kogoś, kto mówi w gegu, albo może tosku.

— A skąd pochodzi?

— Z Tirany.

Klaudia rozchmurzała się. Powoli.

— Kocham mężczyzn z Shqiperise — powiedziała po niemiecku. — Są tacy zaradni i romantyczni. Czym się zajmuje?

Virtualität.

Prima!

Klaudia wstała i odeszła od stolika. Maya poklepała miejsce na kanapie obok siebie.

— Usiądź bliżej — zaproponowała.

Eugene przysunął się do niej ostrożnie.

— Opowiedz mi coś o kobiecie, która zaprojektowała ten fresk.

— A skąd wiesz, że to była kobieta?

— Po prostu wiem, to wszystko.

Eugene przyjrzał się freskowi. Fresk zauważył jego spojrzenie i natychmiast, posłusznie, zwolnił.

— To komórkowe wyświetlanie automatyczne. Sądząc z zastosowanej techniki, pochodzi z lat pięćdziesiątych. Mam nadzieję, że zrobiła ją solidnie, bo cholernie ciężko byłby zastąpić części i programy z tak starej i nie używanej już platformy.

— Piękne, prawda? Ta sztuczka omal mnie nie rozgniewała, zanim zorientowałam się, co chce powiedzieć.

Eugene podrapał się po głowie.

— Załatwiłaś mnie — powiedział. — Na tym zupełnie się nie znam. Paul będzie wiedział, jest naukowcem.

— Kto to taki, ten Paul?

Eugene uśmiechnął się ostrożnie.

— Paul, praktycznie rzecz biorąc, ustanawia prawa w naszej niewielkiej grupce. Rozumiesz, ja tam nie lubię, kiedy mówi mi się, co mam myśleć. Nie interesują mnie ideologie. Ale ufam Paulowi. I sądzę, że on mi ufa.

— Jest tu dzisiaj? Mógłbyś mi go przedstawić?

— Jasne.

Eugene poprowadził ją przez bar, ku grupce kilku osób skupionej wokół muskularnego rudego młodego mężczyzny w jaskrawym garniturze z wyświetlaczem. Kurtka ukazywała wspaniały widok Pragi wprost z satelity, wzór ulicznych świateł rozciągał się przez klapy marynarki aż na lśniące rękawy. Mężczyzna opowiadał właśnie dowcip po francusku, żywo i z humorem. Oczarowani słuchacze śmiali się głośno, radosnym śmiechem przyjaciół, słuchających towarzyskiej anegdoty.

Maya doczekała cierpliwie chwili, gdy nastąpiła puenta anegdoty wśród wybuchu śmiechu i zabawnych komentarzy.

Ciao, Paul — powiedziała szybko, wykorzystując okazję. — Nie masz nic przeciwko angielszczyźnie?

Rudy chłopak przeczesał palcami brodę.

— Bardzo szanuję język angielski, ale Paul siedzi tam, przy końcu stołu, kochanie.

— Och…

— Nie rób tego więcej — przestrzegł ją cicho Eugene. Zręcznie lawirował pomiędzy wyciągniętymi nogami i rękami trzymającymi szklaneczki.

Paul miał ciemną cerę, był przysadzisty, gładko ogolony i pogrążony w cichej rozmowie z kobietą o ostrym nosie, z włosami spadającymi na czoło; na jej twarzy nie było śladu szminki. Bawił się dużą serwetką, która jakby żyła własnym życiem. Powiewała, skręcała się i najwyraźniej miała ochotę wspiąć się po jego rękach.

— Pozwól, że coś ci przyniosę — szepnął Eugene.

— Może wodę mineralną? Dziękuję. — Maya przysiadła na krawędzi kanapy, przyglądając się jak Paul i ciemnowłosa kobieta dyskutują lśniącą, tańczącą serwetę. Oboje płynnie mówili po włosku.

Paul ubrany był w szare płócienne spodnie i zapinaną na guziki płócienną koszulę khaki; płaszcz rzucił na oparcie kanapy. Kobieta miała na sobie czarne rajstopy, buty i sięgające łokci białe inteligentne rękawiczki. Ignorowała Mayę z wyraźnie dostrzegalnym wysiłkiem.

Paul zręcznie szczypnął róg serwety, która natychmiast przestała się wić i zwisła bezwładnie. Podłączył ją do cienkiego kabla, spod kanapy wyciągnął notebook i, nie przerywając wygłaszanej po włosku tyrady, zaczął walić w klawisze, wpatrując się jednocześnie w ekran, na którym pojawiały się dane w jakimś strasznym technicznym dialekcie języka angielskiego.

Uderzył w klawisz po raz ostatni, rozpoczynając wykonywanie procesu. Gwałtownie odwrócił się ku Mayi.

— Amerykanka? — spytał.

— Tak.

— Kalifornijka?

— Owszem.

— San Francisco?

— Jesteś bardzo mądry.

— Jestem Paul. Pochodzę ze Stuttgartu. Programuję. To Benedetta, koderka z Bolonii.

— Ja jestem Maya. Tak naprawdę pochodzę znikąd. I nie robię niczego szczególnego. — Maya podała rękę ciemnowłosej kobiecie.

— Jesteś modelką — powiedziała ze znużeniem Benedetta.

— Tak. Czasami. Nieczęsto.

— Wpadłaś kiedyś na jakiś pomysł, który zmąciłby pogodę tej pięknej główki?

— Nie, jeszcze nie, ale potrafię się pozbierać, gdybym się o jakiś potknęła i upadła.

— Jesteś szalenie taktowna, Benedetto. — Paul się roześmiał.

Benedetta dotknęła palców Mayi inteligentną rękawicą, po czym opadła na kanapę.

— Przyjechałam z bardzo daleka, by porozmawiać dziś z tym mężczyzną — oznajmiła. — Mam nadzieję, że poczekasz z flirtami aż wszyscy tu obecni się zaprawią.

— Benedetta jest katoliczką — wyjaśnił Paul.

— Nie jestem katoliczką! Bolonia to najmniej katolickie miasto w Europie. Jestem anarchistką, znam się na sztuczce i programuję. Planuję powiesić ostatniego gerontokratę na flakach ostatniego księdza!

— Jest także cudownie taktowna — dodał Paul.

— Chciałam tylko zapytać o fresk — powiedziała Maya.

— „Rajskie Ogrody”, Evá Masková, 2053 — wyjaśnił jej Paul.

Eugene odszedł już od baru, ale zainteresowała go kolejna opowiadana przez dowcipnisia historia. Stał pochylony, z łokciami na oparciu kanapy, śmiał się serdecznie i popijał wodę mineralną przeznaczoną dla Mayi.

— Opowiedz mi o tej Evie. Co się z nią dzieje teraz?

— Wypiła za wiele nalewek, spadła z roweru i skręciła kark — powiedziała chłodno Benedetta. — Medykom udało się ją jednak połatać. Poślubiła bogatego hiszpańskiego bankiera. Pracuje teraz dla ugody w jakimś kretyńskim wieżowcu w Madrycie.

Paul lekko pokręcił głową.

— Jesteś bezlitosna. Był czas, kiedy w Evie palił się święty płomień.

— To ty tak twierdzisz, Paul. Ja ją spotkałam. Jest doskonałą małą mieszczką w średnim wieku, hodującą rośliny w doniczkach.

— A jednak palił się w niej święty płomień.

— Ten fresk — wtrąciła Maya. — Opowiada o ludziach takich jak wy, prawda? Kiedy zostawi się ich samym sobie, potrafią dokonywać cudów, ale kiedy obserwuje się ich z zewnątrz, kiedy się ich analizuje, zamierają, nieruchomieją.

Paul i Benedetta wymienili zdziwione spojrzenia, a potem jak na komendę oboje spojrzeli na nią.

— Mam nadzieję, że nie jesteś niespełnioną aktorką — powiedziała Benedetta.

— Nie, skądże.

— Nie tańczysz? Nie śpiewasz?

Maya potrząsnęła głową.

— Nie masz nic wspólnego ze sztuczkami? — spytał ostro Paul.

— Nie. No… czasami fotografuję.

— Spodziewałam się czegoś takiego! — krzyknęła triumfalnie Benedetta. — Chcę zobaczyć twój spex.

— Nie mam spexa.

— Więc pokaż mi aparat.

Maya wyjęła prosty, turystyczny aparat fotograficzny z plecionej torebki. Benedetta parsknęła śmiechem.

— Nie, to beznadziejne — orzekła. — Co za ulga! Przez jedną straszną chwilę myślałam, że spotkałam inteligentną kobietę, lubiącą rajstopy ozdobione cekinami!

Po schodach zszedł do baru wysoki mężczyzna w długim szarym płaszczu i ubłoconych roboczych spodniach.

— Emil przyszedł — ucieszył się Paul. — Pamiętał! Zdumiewające! Przepraszam was na chwilkę — powiedział, wstał i odszedł. Benedetta patrzyła za nim z wyraźnie zauważalnym w jej oczach gniewem.

— No i masz, zobacz, co zrobiłaś — powiedziała do Mayi. — Kiedy Paul już zacznie z tym świątobliwym durniem, nie potrafi skończyć. — Odłączyła wijącą się chustkę i wstała.

Maya nie miała zamiaru zostać sama. Nie teraz, kiedy coś się wreszcie zaczęło dziać.

— Benedetto, zostań ze mną — poprosiła.

Ciemnowłosą dziewczynę najwyraźniej bardzo to zaskoczyło. Spojrzała Mayi prosto w oczy.

— A niby czemu miałabym zostać? — spytała.

— Potrafisz dotrzymać tajemnicy? — Maya zniżyła głos.

Benedetta zmarszczyła brwi.

— Jakiej tajemnicy?

— Tajemnicy programisty.

— A co ty możesz wiedzieć o programowaniu?

Maya zbliżyła twarz do jej twarzy.

— Niewiele — przyznała. — Ale potrzebuję programisty. Jestem właścicielką pałacu pamięci.

Benedetta usiadła.

— Naprawdę? Dużego? — zainteresowała się.

— Tak, na pierwsze, tak, na drugie.

Benedetta pochyliła się na kanapie.

— Nielegalnego?

— Prawdopodobnie.

— Jak ktoś taki jak ty stal się właścicielem nielegalnego pałacu pamięci?

— A twoim zdaniem, jak ktoś taki jak ja stał się właścicielem nielegalnego pałacu pamięci?

— Nienawidzę zagadek. — Benedetta zacisnęła wargi. — Ale pozwolisz, że jednak zgadnę. Prawdopodobnie dostałaś go za usługi seksualne.

— Nie, oczywiście że nie. No… tak, właściwie tak. Chyba rzeczywiście.

— No to otwórzmy go i zobaczmy, co w sobie kryje. — Benedetta zgrabnie zarzuciła chustkę na szyję. Chustka drgała przez chwilę, a potem zabłysła złotym wzorem. Benedetta wzięła swój delikatny, elegancki notebook i nabijaną metalowymi ćwiekami torbę.

— Pójdziemy za bar — powiedziała. — Nikt nie będzie się nami interesował.

— Okazałaś mi tyle cierpliwości, Benedetto. Doprawdy, nie chciałabym się narzucać.

Benedetta przyglądała się jej przez dłuższą chwilę, a potem opuściła wzrok.

— W porządku. Zachowałam się głupio — powiedziała. — Bardzo cię przepraszam za to, że zachowałam się tak głupio. Już nie będę. Idziemy?

— Przyjmuję twoje przeprosiny. Idziemy.

Benedetta zaprowadziła ją do niebieskawej, sprawiającej wręcz wrażenie podziemnej, wnęki za mahoniowym barem. Na stojącym tam stole ktoś analizował próbki krwi. Stół zasłany był pogniecionymi chromatografami i komarzymi igłami o diamentowych końcówkach. Benedetta zgarnęła śmiecie na podłogę, ustawiła notebook na stole i rozpostarła antenę.

— No więc, czego potrzebujesz? — spytała. — Rękawiczek? Spexa?

— Ekranu dotykowego, żeby wprowadzić hasło.

— Ekranu dotykowego. Dobry los podpowiedział mi, żebym zabrała furoshiki! — Benedetta zerwała chustę z ramion, rozłożyła na stole i wygładziła. — Wystarczy — orzekła. — To japońskie. Japończycy uwielbiają sekretne zastosowania. — Róg nieruchomego płótna wsunęła do notebooka; materiał zabłysł natychmiast jaskrawą bielą.

— Nigdy jeszcze nie widziałam furoshiki. — Maya pochyliła się nad stołem. — Chociaż, oczywiście, wiele o nich słyszałam. — Inteligentne płótno utkane zostało z gęstej matrycy światłowodów, obwodów organicznych i włókien plezoelastycznych. Cienkie jak włos włókna światłowodowe przewodziły maleńkie, liniowe piksele kolorowego światła. Utkany monitor. Płócienny, wielokształtny komputer.

Benedetta zajrzała do torby, wyjęła z niej wyjątkowo skomplikowane, włoskie, wykonane na zamówienie spexy i założyła je.

— Jakie śliczne — zachwyciła się Maya.

— Potrzebujesz spexów i rękawic? No, to znalazłaś właściwych ludzi. Poprosimy Bouboule. Bouboule można zaufać. Zgadzasz się?

— Tak… chyba tak.

Benedetta włączyła spexy. Machała rękami, wydając niewidoczne komendy w powietrzu.

— Pokochasz Bouboule — obiecała. — Wszyscy kochają Bouboule. Jest bogata, hojna, zabawna, tolerancyjna dla siebie i innych. Lubi walić gliny po gębach. Umrze przed czterdziestką.

Dotknęła klawiszy notebooka. Potem, poprzez stół, skierowała spexy na Mayę, której twarz pojawiła się jednocześnie na chuście, w całym bogactwie kolorów.

— Cud świętej Weroniki — stwierdziła, uśmiechając się nieprzyjemnie. — Teraz muszę poznać funkcję dotykową.

— To tajemnica. Postąpiłabym bardzo nierozważnie, ufając obcym. Jestem pewna, że zdajesz sobie z tego sprawę, Benedetto.

— Jesteś bardzo ładna — powiedziała powoli Benedetta. Wpatrzona w monitor wystukiwała komendy. — Nie powinnaś być taka ładna i jednocześnie tak mnie traktować.

— Uroda ułatwia mi po prostu załatwianie różnych spraw. Ty też jesteś ładna. Jeśli chcesz, mogę sprawić, że zaczniesz wyglądać bardzo żywo.

— Nie znoszę sztuczek ciała. — Benedetta bardzo sprawnie posługiwała się klawiaturą. — Teraz, kiedy ciała kobiet trwają wiecznie, nie znoszę ich jeszcze bardziej. Nas, kobiety, ciało definiuje w stopniu, który jest dla nas tragedią, nawet umierać musimy piękne. Weźmy Paula. Rozmawia ze mną o teorii. Jak kolega! Jak filozof! Ale wystarczy, że pojawi się śliczna dziewczyna w peruce, wymalowana i już jest tak, jakby z pociągu tylko dla niego wyskoczyła jego osobista muza. Kobiety nigdy się niczego nie nauczą. Mężczyźni podziwiają piękno, my musimy być pięknem. Więc kobieta zawsze jest tą inną, nigdy tą najważniejszą.

Maya zamrugała zaskoczona.

— Mężczyźni po prostu myślą inaczej niż kobiety, to wszystko.

— Och, jakież to głupie! „Anatomia jest przeznaczeniem”. To dawne czasy, rozumiesz? Anatomia jest teraz przemysłem! Chcesz stać się wspaniałą męską matematyczką, śliczna dziewczynko? Jeśli przykleisz sobie do głowy wystarczająco dużo czujników, w tydzień opanujesz podstawy matematyki!

— Tylko że można przerwać przy tym naczynia krwionośne.

— Nie bądź hipokrytką, kochanie. Jestem pewna, że na swoim biuście dokonałaś działań znacznie bardziej radykalnych niż dodawanie, odejmowanie, dzielenie i mnożenie. Zaczekaj chwilkę… no, jest! — Jaskrawobiałe furoshiki Benedetty zmieniło kolor na metalowoszary, matowy. — Świetnie. Zaczekaj, aż znajdę jakiś odpowiedni publiczny netsite… dobrze, mam.

Do ich stolika podeszła Bouboule. Miała polakierowane, małe, ułożone w łuk usteczka, cofnięty podbródek, i wielkie, błyszczące piwne oczy. Na głowę włożyła okrągły kapelusz z cienkim rondem, na szyi zawieszony miała skomplikowany spex, ubrana była w tkany sweter i długą chustę, na jej plecach wisiał wielki żółty plecak.

Ciao, Benedetta — powiedziała.

— Bouboule urodziła się w Stuttgartcie — wyjaśniła Benedetta. — Zaraz, zaraz, zapomniałam, jak ci na imię?

— Maya.

— Maya ma zamiar wyznać nam sekret, Bouboule.

— Kocham sekrety — wyznała Bouboule, siadając wdzięcznie. — Jak to miło z twojej strony, Mayu, że dzielisz się swoimi sekretami z takimi nic nie znaczącymi osobami jak my. Nie przeszkodzi ci, że zaproszę też moją małpkę?

Mała złota małpka wspięła się na szerokie plecy Bouboule i usiadła jej na ramieniu. Ubrana była w miniaturowy smoking z połami, oraz w krawat. W miejsce oczu miała wmontowane dwie błyszczące metalicznie kopułki. Implantowany spex.

— A czy ta twoja małpka mówi? — zainteresowała się Maya.

Małpka nie miała butów. Małe włochate stopki, wystające z mankietów spodni, wyglądały upiornie.

— Moja małpka jest wirtualistą — powiedziała lekko Bouboule. — Mayu, gdzie twoje spexy?

— Nie mam spexów. Nie mam nawet rękawiczek.

Quel dommage! — krzyknęła Bouboule, najwyraźniej zachwycona takim obrotem sytuacji. — Mój wuj wyrabia spexy, w Stuttgarcie. Mam czterech wujów. Wszyscy są braćmi. Wiesz, jakie to dziś rzadkie, mieć czterech braci, mężczyzn, wszystkich z jednej rodziny? Pięcioro dzieci! Wliczając, oczywiście, moja mamę. Teraz w ogóle się to nie zdarza. Ale mnie zawsze zdarza się coś, co nie powinno się zdarzyć. — Bouboule otworzyła plecak i wręczyła Mayi zapakowane w plastyk spexy w drucianej oprawce.

— Płynna powłoka? — spytała Maya, przyglądając się soczewkom.

— Jednorazowe. — Bouboule wzruszyła ramionami. — Tu masz inteligentne rękawiczki, nie twierdzę, że są najlepsze, po prostu nosi się je na wieczorne przyjęcia, po których możesz się obudzić nie wiadomo gdzie. Nie złam palców, naciągaj je powoli… o właśnie tak.

— To bardzo miło, że mi je pożyczyłaś — powiedziała Maya.

— Wcale ci ich nie pożyczam, możesz je zatrzymać. Wujek lubi dawać prezenty dzieciakom, oni podchodzą do rynku w sposób bardzo perspektywiczny.

— Ja też mam coś dla ciebie, Mayu — powiedziała nagle Benedetta, najwyraźniej kierując się kaprysem. Dwoma palcami zaczęła szukać czegoś pod wysokim kołnierzem bluzki. W końcu wyciągnęła diamentowy naszyjnik z wisiorkiem na cienkim złotym łańcuszku. — Masz — powiedziała. — To dla ciebie. Tego bardziej potrzebujesz.

— Diamentowego naszyjnika?

— Co się tak dziwisz, przecież każdy idiota umie produkować diamenty — zirytowała się Benedetta. Podała jej naszyjnik. — Przyjrzyj się wisiorkowi.

— Maleńki słowik w złotym gniazdku. Jakie to piękne! Nie mogę przyjąć takiego prezentu!

— Złoto to głupstwo. Nie gap się tak i uważaj, co mówię. Ptasie gniazdo wsadzasz do ucha, to jest tłumacz. Diamenty są paciorkami pamięci, zawierają wszystkie języki europejskie. Widzisz wytrawione z boku numerki? Ptak wysiaduje teraz angielski, włoski i francuski. Włoski nie jest ci potrzebny jako język główny, więc włóż angielski, to jajko numer jeden… włóż angielski w środek gniazda, a włoski włącz z boku. Włoski ma numer siedemnaście.

— Włoski ma numer siedemnaście? — zdumiała się Bouboule.

— To szwajcarskie urządzenie. Zrobione w Bazylei.

— Szwajcarzy nie mają za grosz poczucia humoru — stwierdziła Bouboule. — Mścić się za to, że Mediolan wykupił Genewę… chować urazę…

Maya zdjęła z łańcuszka język włoski. Potem wyjęła angielski ze złotego gniazda i ostrożnie wpięła diamentowe włoskie jajko pomiędzy delikatne ptasie nóżki z wytrawionymi na nich obwodami. Jajeczko od razu wskoczyło na miejsce, z lekkim, oznajmiającym połączenie trzaskiem.

Delikatnie wsunęła mały wisiorek do prawego ucha. Wisiorek poruszał się w nim jak mały metalowy skorek. Coś długiego i lepkiego wpełzło jej w kanalik ucha. Poczuła chwilową, przemożną ochotę zerwania wisiorka, ale nie zrobiła tego. Stała, drżąc.

— Nie ma baterii — powiedziała jej po włosku Benedetta. — Musisz cały czas trzymać go przy ciele. Jeśli nie będzie ciepły, ptak umrze.

Nowy tłumacz mówił ze wspaniałym, melodyjnym rezonansem, przypominającym ton fletu; delikatny dźwięk rozlegał się w pobliżu jej prawego bębenka.

— Jaki jest wspaniały! Jaki czysty głos! — zachwyciła się Maya.

— Ale pamiętaj, nie ma baterii.

— Nie ma baterii. Pamiętam. Tylko że zastanawia mnie to przeoczenie.

— To nie wada konstrukcyjna, raczej część zestawu — stwierdziła ponuro Benedetta. — Ten ptak to shareware. Szwajcarzy zaprogramowali go bezbłędnie.

Maja zapięła łańcuszek diamentów na szyi i wsunęła go pod bluzkę. Prezenty sprawiły jej ogromną przyjemność i nic nie mogła na to poradzić.

— Jesteś bardzo hojna — powiedziała. — Chcesz mojego niemieckiego tłumacza?

Benedetta obejrzała go sobie.

— Niemiecki na angielski — stwierdziła. — Nie dla mnie. Turystyczny kicz. — Rzuciła jej tłumacza. — No, teraz możemy rozmawiać jak cywilizowani ludzie. Pokaż nam swoje palazzo.

— Mam szczerą nadzieję, że to zadziała. — Maya przesunęła ręką nad lśniącą powierzchnią utkanego komputera. — Czy moje rękawice są włączone?

— Coś się procesuje — zauważyła Benedetta z powątpiewaniem.

Bouboule włożyła wspaniale skrojone, jaskrawożółte rękawice, po czym uważnie dostroiła spexy. — Jakie to podniecające! Patapouff i ja uwielbiamy pałace pamięci. Prawda, Patapouff?

Maya z niechęcią i w napięciu oczekiwała odpowiedzi małpki, małpka jednak nie odpowiadała, więc zmusiła się do rozluźnienia mięśni. Mówiące psy traktowała normalnie, ale w mówiących małpach było coś doprawdy okropnego.

W spexach Mayi pojawił się zamazany wzór testowy. Przeciągnęła ręką po prawej części oprawki, aż nabrał on ostrości i stał się idealnie czytelny. Przycisnęła mostek, nadając obrazowi trójwymiarowość. Były to rutynowe gesty, zwykle techniczne poprawki, wykonywała je od dziesięcioleci, nagle jednak poczuła niezwykłe podniecenie. Po astygmatyzmie nie pozostał nawet najmniejszy ślad. Jej astygmatyzm odszedł w przeszłość. Aż do tej chwili nigdy nie miała okazji pożałować, że odszedł.

— To pracownia! — powiedziała Benedetta. W jej głosie brzmiał tryumf. — Jaka dziwna. Bardzo stara. Ja was poprowadzę, dobrze?

— Pracownia mężczyzny? — Bouboule była wyraźnie znudzona.

— A gdzie ten facet trzymał pornografię? — zainteresowała się Benedetta.

— Co? — zdumiała się Maya.

— Nie znalazłaś jego pornografii? Na świecie nie ma chyba mężczyzny, który w swym pałacu pamięci nie przechowywałby pornografii.

— Tego mężczyzny nie ma już na świecie.

Bouboule powiedziała coś złośliwego i roześmiała się.

— Francuski dowcip słowny — zakwilił tłumacz swą melodyjną lecz pozbawioną jakiegokolwiek charakterystycznego akcentu angielszczyzną. — Kontekst nie został zrozumiany.

— Widzę jakieś wielkie plany — oznajmiła Benedetta, przyglądając się jednej ze ścian. — Lata sześćdziesiąte, co? Rzeczywiście, budowali wtedy jak wściekli. Biblioteka. Galeria. Zoo Sztucznego Życia… brzmi wspaniale! Akta firmy. Akta zdrowotne. Wzór zachowania CAD-CAM. Kino! Czy może jest tu kino?

— Co masz na myśli, mówiąc o kinie? — zainteresowała się Bouboule.

Cinematographique.

Prima!

— Wymiary ciała, to dla krawca. Recepty na nalewki. Plany domu… o, to bardzo fajne, trzymać fizyczne plany domu w palazzo. Aha, plany trzech czy czterech różnych domów! Ten facet musiał być całkiem bogaty.

— Był bogaty kilkanaście razy — wyjaśniła Maya.

— Och, przyjrzyjcie się temu! Miał tracker petepe.

— Co to takiego petepe?

Benedetta, zmuszona do udzielenia wyjaśnień natury technicznej, powróciła do angielszczyzny.

— Public Telepresence Point, PTP — wyjaśniła. — Twój facet ma… miał… skaner porządkujący, zdolny do wydobywania danych z oficjalnych rejestrów teleprezencji. Przydaje się do śledzenia przyjaciół… albo wrogów. Program wyszukuje dane z milionów rejestrów teleprezencji, gromadzonych przez wiele lat, katalogując pojawienia się szukanego człowieka. To taki szperacz danych. Przemysłowe oprogramowanie szpiegujące.

— Nielegalne? — zainteresowała się Bouboule.

— Prawdopodobnie, choć może nie wtedy, kiedy ten pałac był budowany.

— Dlaczego nazywacie go petepe?

— Tu, w Pradze, tak zawsze nazywano PTP. Dziwny język, ten česky.

— „Česky” to nie rzeczownik, tylko, jak to się nazywa? A, przysłówek. Właściwa nazwa języka brzmi „čeština”.

— Čeština to jajo numer dwanaście, Mayu.

— Dziękuję za informacje.

Nagle Maya poczuła maleńkie łapki, powoli wsuwające się pod rękaw jej bluzki. Krzyknęła i zerwała spexa z oczu. Małpka, przerażona, przeskoczyła szybko na ramię Bouboule, tam szukając schronienia. Wyszczerzyła drobne ząbki. Bouboule, oślepiona i przywołana do rzeczywistości przez swego spexa, machała rękami w powietrzu.

— Zła dotykowość? — spytała.

— Złe, stare protokoły — zawyrokowała podobnie oślepiona Benedetta.

Maya, milcząc, spojrzała w przykryte srebrnymi nakładkami oczy małpki.

— Dotknij mnie jeszcze raz, a dam ci klapsa — ostrzegła ją samym ruchem warg. Małpka poprawiła klapy smokingu, machnęła chwytnym ogonem i skoczyła na oparcie kanapy.

— Znalazłam akces — powiedziała Benedetta. — Wyjdźmy na dach.

Maya znów włożyła spexy. W ścianie przesunęły się drzwi. Wkroczyły w wirtualną ciemność. Obok nich, w dół, przemykały białe kręgi, przypominające paski galopujących zebr.

Wkroczyły na dach, ozdobiony murem ze strzelnicami. Pod stopami czuły fałszywy żwir.

Wokół nich stały inne pałace pamięci, być może zbudowane przez partnerów oszustw Warshawa. Maya nie mogła pojąć, dlaczego właściciele pałaców pamięci dopuścili do sytuacji, w której ich konstrukcje widoczne są z innych konstrukcji. Czyżby pocieszało ich to, że inni ludzie też się ukrywają? Na wirtualnym, skrzywionym horyzoncie sterczała we mgle chińska skała, wysoki cyfrowy stalagmit ozdobiony delikatnymi, monochromatycznymi, wykonanymi piórkiem rysunkami sumi. W pewnej, nie dającej się zmierzyć przestrzeni i, szczerze mówiąc, nieeuklidesowej odległości znajdowała się złożona z samych krzywizn struktura, przypominająca najbardziej burzową chmurę, lśniąca niczym pożyłkowany czarny marmur, sugerująca jednak zmysłom jakąś przedziwną szklaną gazowość, a może gazową szklaność…? Był też gładki, pokryty eleganckimi blaszkami budynek, przykryty czymś przypominającym kapelusz grzyba, blaszkowaty od spodu, po bokach otoczony kolumnami i pokryty szczelinami. Inny pałac przypominał stojący na boku plaster miodu, spowity chmurą setek tysięcy pyłków, lecących powoli, wchłanianych i wydzielanych; wyglądał zupełnie jak gniazdo wirtualnego pterodaktyla.

Bouboule była wstrząśnięta i oczarowana.

— Jaka to przedziwna metafora — powiedziała. — Nigdy nie widziałam wirtualności tak starej, a jeszcze funkcjonującej.

— Ciekawe, gdzie my właściwie jesteśmy — westchnęła Maya i natychmiast się poprawiła. — To znaczy, skąd to wszystko idzie?

— Pałace nie muszą przecież reprezentować rzeczywistego procesingu — zauważyła Benedetta. — To coś wygląda doprawdy wspaniale, ale przecież może być wyłącznie śmieciem na jakiejś starej maszynie, stojącej w szafie gdzieś, w Makao. Nie wolno ufać prezentacji. Obserwowane przez inny interfejs, wszystko to wygląda pewnie bardzo zwyczajnie i bardzo mieszczańsko.

— Oślica z ciebie — stwierdziła podekscytowana Bouboule. — Gerontokraci nie żyją w ten sposób. Żaden właściciel takiego pałacu nie pojawiałby się w nim tylko po to, żeby oszukiwać oczy iluzją. Masz tu pejzaż duszy starego człowieka. Jego ostatnią ucieczkę. Raj przestępcy.

— Ciekawe, czy któreś z tych starych miejsc jest jeszcze zamieszkiwane. Być może oni wszyscy już nie żyją, a zamki nastawiono na automatykę. Może to nawiedzone zamki, zbudowane na wirtualnym piasku.

— Nie mów tak — powiedziała Maya przez ściśnięte gardło.

— Lecimy! — Benedetta skoczyła zgrabnie z jednej ze strzelnic.

W spexach zapadła ciemność.

— Och! Jaka szkoda! Połączenie zostało przerwane — westchnęła Benedetta.

Dziewczyny zdjęły spexy. Patrzyły na siebie w milczeniu.

— Jakim cudem dostałaś to coś? — spytała wreszcie Bouboule.

— Lepiej nie pytaj — powiedziała Benedetta.

— Och! — Bouboule uśmiechnęła się. — Mam nadzieję, że stary zostawił ci jakieś pieniądze?

— Jeśli tak, to nie odnalazłam skarbu. — Maya złożyła spexy. — W każdym razie jeszcze nie.

Chciała oddać spexy Bouboule.

— Nie, nie, zatrzymaj je. I tak znajdę ci lepsze. Daj mi adres.

— Nie mam stałego adresu. Nie mam adresu sieciowego. Słuchajcie, ja naprawdę się tak po prostu włóczę.

— Zatrzymaj się u mnie, jeśli duch włóczęgi zaprowadzi cię do Stuttgartu. Wujowie mają mnóstwo miejsca.

— To bardzo miło z twojej strony. Obie jesteście dla mnie takie uprzejme, takie hojne… naprawdę nie wiem, co powiedzieć.

Benedetta i Bouboule wymieniły przedziwnie niewinne spojrzenie bardzo młodych intrygantek.

— Nie ma sprawy — powiedziała Benedetta. — Wiesz, mamy swoje sposoby i doskonale wiemy, kiedy spotykamy nową bratnią duszę.

— Na scenie jesteśmy współczesnymi kobietami — stwierdziła poważnie Bouboule — które zdecydowały się żyć wolne i swobodne. Wszystkie mamy potrzeby nie odpowiadające obecnemu status quo. Jesteśmy kobietami współczesnymi! Albo wszystkie razem patrzymy w gwiazdy, albo jedna po drugiej umrzemy w rynsztoku.

Bouboule pochyliła się nagle i ożywiła.

— Co to takiego? O, popatrzcie, Patapouff znalazł komara. Będziemy miały szczęście! Chodźcie, sprawdzimy sobie krew i zrobimy parę nalepek, żeby to uczcić. Coś bardzo ciepłego i miłego.

— No, nie wiem — sprzeciwiła się tej propozycji Benedetta. — Ostatnio mam tak niski poziom lipidów. Może woda mineralna?

— Ja wezmę to samo — zgodziła się z nią Maya.

— To znajdźmy jakiegoś fajnego chłopca, żeby nam przyniósł drinki — zaproponowała Bouboule. Podniosła wyłączony płócienny komputer i pomachała nim nad głową.

— Z kim ty właściwie tu przyszłaś? — spytała Mayę Benedetta. — Z Eugenem?

— Nie przyszłam tu z Eugenem.

— Eugene to idiota, prawda? Nienawidzę ludzi, którzy mylą algorytmy z archetypami. A poza tym on jest z Toronto.

Est-il Quebecois? — zainteresowała się Bouboule.

— Toronto to nie Quebec — poinformowała ją Maya.

C’est triste… och, ciao, Paul.

— Benedetto, znalazłaś się w centrum zainteresowania — powiedział Paul, podchodząc do nich z uśmiechem. — To Emil z Pragi. Jest ceramikiem. Emilu, to Maya, modelka, i Benedetta, programistka. A to Bouboule. Jest naszą przemysłową patronką.

Emil ukłonił się Bouboule.

— Powiedziano mi, że już się spotkaliśmy.

— W szczególnych okolicznościach. — Twarz Bouboule zachmurzyła się. Dziewczyna wstała, złożyła na policzku Emila siostrzany pocałunek i odeszła. Małpka pobiegła za nią i wskoczyła jej na ramię.

— Kiedyś byli kochankami — wyjaśniła Benedetta, marszcząc nos.

Emil usiadł, zdruzgotany.

— Naprawdę byłem kochankiem tej kobiety? — zdziwił się szczerze.

— Sprowokujesz skandal, Benedetto — skarcił ją Paul. — Pozwolisz, że obejrzę furoshiki? — Postawił swój notebook na stoliku. — Emilu, to doprawdy nadzwyczajne urządzenie — powiedział — i powinieneś z bliska przyjrzeć się, jak działa. — Podwinął rękawy.

Emil spojrzał na Mayę. Miał piękne ciemne oczy.

— Czy my byliśmy kiedyś kochankami? — spytał.

— Dlaczego pytasz?

Emil westchnął. Był rozżalony.

— Paul jest taki przekonywający — burknął. — Zawsze udaje mu się namówić mnie, żebym przyszedł na te jego zabawy, a potem okazuje się, że zawsze popełniam straszne nietakty.

Paul podniósł wzrok znad ekranu.

— Nie marudź — powiedział. — Bardzo dobrze ci dziś idzie. Chodź, popatrz na ten drobiazg, z pewnością poprawi ci humor. Prawdziwe cudeńko.

— Nie jestem osobnikiem poświęcającym się cyfrom. Kocham glinę. Glinę! To najmniej cyfrowa substancja na ziemi.

— Świetnie mówisz po angielsku. — Maya przysunęła się do niego.

— Bardzo ci dziękuję, kochanie. Jesteś pewna, że nigdy się nie spotkaliśmy?

— Nigdy. Jestem w Pradze po raz pierwszy w życiu.

— Powinnaś pozwolić mi, bym pokazał ci miasto.

Maya spojrzała na Paula i Benedettę. Rozmawiali z zapałem, po włosku, zafascynowani płócienną maszyną.

— Mogłoby być bardzo przyjemnie — powiedziała powoli. — Co robisz po zabawie?

— A co robię w tej chwili? — Emil odpowiedział pytaniem na pytanie. — Żenuję sam siebie i wszystkich dookoła, to robię i nic więcej. Lepiej chodźmy na spacer. Potrzebuję świeżego powietrza.

Maya powoli rozejrzała się po barze. Nikt się im nie przyglądał. Nikogo nie obchodziło, co robią. Była absolutnie wolna, mogła robić co jej się żywnie podoba.

— Dobrze — powiedziała. — Jeśli chcesz.

Odnalazła swą czerwoną kurtkę. Emil zabrał swój brudny płaszcz i kapelusz z opuszczonym rondem. Po Klaudii nie pozostał najmniejszy nawet ślad.

— Przyszłam tu z przyjaciółką — wyjaśniła Emilowi Maya. — Będę musiała po nią wrócić. Przejdziemy się po najbliższych uliczkach, dobrze?

Emil odruchowo skinął głową, chyba nie zwracając uwagi na jej słowa. Wyszli z Tête. Emil wsunął wielkie, kościste dłonie w kieszenie płaszcza. Noc była czysta i cicha; robiło się coraz zimniej. Ruszyli przed siebie Opatovicką.

— Jesteś głodna?

— Nie.

Emil szedł w milczeniu, wpatrzony w chodnik. Mijali ulice o nieprawdopodobnych wręcz nazwach: Křemencová, Vlčaři, Ostrovni.

— Nie powinniśmy już wracać? — spytała Maya.

— Przechodzę kryzys — wyznał pesymistycznie Emil.

— Jaki kryzys?

— Nie powinienem ci mówić. To dość skomplikowana historia.

Emil mówił po angielsku z akcentem czesko-brytyjskim. Maya nie mogła wprost uwierzyć, że w pogodną, chłodną noc spaceruje po tak pięknym mieście, słuchając tak uroczo egzotycznej wersji swego języka.

— Mnie to nie przeszkadza. Wszyscy mamy problemy.

— Mam czterdzieści pięć lat — przyznał Emil.

— I to ten kryzys?

— Nie chodzi o wiek. Chodzi o kroki, jakie podjąłem, by uniknąć moich innych kłopotów. Bo rozumiesz, byłem garncarzem. Byłem garncarzem przez dwadzieścia pięć lat.

— Tak?

— Kiepskim garncarzem. Kręciłem koło. Grzebałem w glinie. Technicznie nic mi nie brakowało, ale nie płonął we mnie święty płomień. Nie potrafiłem bez reszty poświęcić się rzemiosłu, a im lepszą miałem technikę, tym bardziej brakowało mi natchnienia. Mdliło mnie na samą myśl o własnej niedoskonałości.

— Brzmi to bardzo poważnie.

— Można być szczęśliwym amatorem, nie ma w tym nic złego. I nie ma nic złego w prawdziwym talencie. Ale być kompetentnym i nie sprawdzać się w sztuczce, na której człowiekowi naprawdę zależy… no, to przecież koszmar.

— Nie znam się na tym — przyznała Maya.

Jej opinia najwyraźniej pogrążyła Emila. Naciągnął bezkształtny kapelusz na oczy. Szedł przed siebie, powłócząc nogami.

— Emilu — powiedziała w końcu Maya. — Czy pomogłoby ci, gdybyśmy rozmawiali po czesku? Tak się złożyło, że mam przy sobie czeskiego tłumacza.

— Być może nie jesteś w stanie tego zrozumieć, ale moje życie niczym już nie dało się uzasadnić — stwierdził Emil. — Uznałem, że posunąłem się za daleko. Uznałem, że muszę wymazać wszystkie moje pomyłki i spróbować od nowa. No więc porozmawiałem z przyjaciółmi. Specjalistami od nalewek. Specjalistami od mocnych nalewek. Namówiłem ich, żeby dali mi wysoce skuteczny amnezjak o szerokim spektrum.

— Ojej!

— Wstrzyknąłem go sobie. Kiedy obudziłem się następnego ranka, nie umiałem już nawet mówić. Nie wiedziałem kim jestem, gdzie jestem, nie wiedziałem nawet, czym jestem. Nie wiedziałem, co to takiego koło garncarskie. Wiedziałem tylko, że jestem w pracowni, że jest tu koło i mokra glina w torbie. I potłuczone garnki. Oczywiście poprzedniego wieczoru sam potłukłem na kawałki te moje nieudane, obrzydliwe dzieła — uderzył się dłonią w głowę — zanim potłukłem sobie na kawałki głowę.

— I co dalej?

— Położyłem glinę na kole, zacząłem je obracać i okazało się, że potrafię pracować w glinie. Zdarzył się cud. Potrafiłem pracować w glinie całkiem bezmyślnie i bez najmniejszych wątpliwości. Nic o niej nie wiedziałem, a jednak z mych dłoni bił talent. Glina była wszystkim, co miałem… wszystkim, czym byłem. Glina była wszystkim, co po mnie zostało. Byłem zwierzęciem robiącym garnki. — Roześmiał się. — I tak to przez całe lata wyrabiałem naczynia — mówił dalej. — Bardzo dobre zresztą. Wszyscy mi mówili, że są bardzo dobre. Sprzedawałem je na pniu. Poważnym kolekcjonerom. Za duże pieniądze. Bo wiesz, zyskałem talent. Wreszcie byłem dobry.

— Bardzo to interesujące. I co było dalej?

— Och, skorzystałem z pieniędzy i znów nauczyłem się czytać i pisać. Nauczyłem się także angielskiego. Przedtem nie potrafiłem opanować angielskiego, ale potem byłem w takim stanie, że angielski przyszedł mi bez trudności. Pamięć także wracała, kawałek po kawałku. Większość mej osobowości zniknęła jednak na zawsze. Nie żałuję. Nigdy nie byłem szczęśliwy.

Maya zamyśliła się nad tym, co usłyszała. Cieszyła się, że przyjechała do Pragi. Właśnie tu. Nigdzie nie udało jej się znaleźć kogoś, o kim mogłaby powiedzieć, że jest człowiekiem o podobnej do jej konstrukcji.

— Wracajmy na zabawę — zaproponowała.

— Nie, nie będę w stanie znieść zabawy. Mam pracownię przy tej ulicy. — Emil wzruszył ramionami. — Paul to miły facet. Pełen dobrych chęci. I niektórzy z jego przyjaciół są w porządku. Tyle że nie powinni podziwiać ludzi takich jak ja. Zrobiłem kilka dobrych rzeczy, nie jestem jednak idealnym wojownikiem w walce, którą prowadzi Paul, walce o wyzwolenie świętego płomienia. Jestem człowiekiem zrozpaczonym, człowiekiem, który zniszczył sam siebie dla gliny. Ludzie Paula nie powinni zamykać na to oczu. Jestem straszliwym głupcem. Czas, by przestali traktować postludzkie ekstremalności jak romantycznych bohaterów.

— Nie możesz wrócić do domu, by tam snuć tak ponure myśli. Obiecałeś, że pokażesz mi miasto.

— Obiecałem ci coś takiego? — zdziwił się Emil uprzejmie. — Bardzo cię przepraszam, kochanie. Widzisz, kiedy obiecuję coś wcześnie rano, to prawie zawsze jestem w stanie dotrzymać obietnicy. Ale późnym wieczorem… cóż, ma to coś wspólnego z biorytmami. Zaczynam zapominać.

— W takim razie może pokażesz mi pracownię? Skoro to niedaleko…

Emil spojrzał jej prosto w oczy. Patrzył, jakby wiedział wszystko.

— Z przyjemnością zapraszam cię do mojego mieszkania — powiedział uprzejmie i z całą pewnością nieszczerze. — Jeśli jesteś pewna, że musisz je zobaczyć…

Dom był ciemny i nieprawdopodobnie stary. Pracownia Emila znajdowała się na pierwszym piętrze, na które wchodziło się po niemiłosiernie trzeszczących schodach. Emil otworzył drzwi małym metalowym kluczykiem. Podłoga jego pracowni ułożona była z nierównych drewnianych desek, ściany oklejała antyczna tapeta w kwiatki.

Prawie całą podłogę zajmowały wysokie drewniane regały, wypełnione naczyniami. Znajdowały się tu także dwa wielkie, ubrudzone błotem zlewy; z jednego kranu kapała woda. Był tu również biały piec oraz poplamione tablice ze sklejki, na których wisiały drewniane i druciane narzędzia, koło garncarskie, warsztat pełen porozrzucanych narzędzi, zakurzone worki z substancjami nadającymi naczyniom połysk, i prymitywna kuchnia, wypełniona ręcznie wykonanymi naczyniami, umieszczonymi w białych, usmarowanych brudnymi rękami szafkach. Pod oknami, których ramy wypaczyły się od wilgoci, stały prześliczne doniczki z resztkami zasuszonych roślin. Wszędzie poniewierały się pogniecione odpady płócien i papieru, gąbki, rękawice. Powietrze przesycał zapach gliny. Nie było tu ani łazienki, ani toalety; znajdowały się na korytarzu. Łóżko, na którym leżała brudna pościel, zapadło się ze starości.

— No, przynajmniej masz elektryczność — powiedziała Maya. — Obywasz się bez komputera? Bez netlinku? Bez monitorów?

— Kiedyś miałem notebook — wyznał Emil. — Bardzo sprytną maszynę. Wpisałem w nią kalendarz, adresy, numery telefonów, listę spotkań i w ogóle wiele pożytecznych informacji, pozostałości z poprzedniego życia. Pewnego dnia obudziłem się ze strasznym bólem głowy. Notebook poinformował mnie oczywiście, co mam dziś do zrobienia. No, więc otworzyłem tamto okno — wskazał je palcem — i wyrzuciłem go na ulicę. I życie stało się prostsze.

— Emilu, dlaczego się martwisz? Tworzysz przecież te takie piękne naczynia. Zrobiłeś wprawdzie medycznie nieodwołalny krok, ale co z tego? Wielu ludzi miało pecha z upgrade’ami. Stało się, to się stało; nic się nie zyska, żałując. Musisz po prostu znaleźć sposób na życie po tym, co się zdarzyło.

— Jeśli już musisz wiedzieć, spójrz na to — burknął Emil, wkładając jej do ręki urnę, niską, okrągłą, glazurowaną ochrą, jasną bielą i czernią. Dekoracyjny wzór promieniował szaloną energią, przypominał szachownicę trafioną błyskawicą, a jednak naczynie cechowała wielka prostota i spokój. Urna była masywna, ciężka lecz smukła, jak prastare jajo obrazujące bezczasowy stan umysłu. — Moja ostatnia praca — powiedział z goryczą.

— Emilu, przecież to prawdziwe cudo. Ta urna jest taka piękna, że chciałabym, żeby mnie w niej pogrzebano.

Emil zabrał jej urnę i odłożył na półkę.

— A teraz popatrz na to. To katalog wszystkich moich prac od czasu przemiany. — Westchnął. — Jakże żałuję, że nie wykazałem się zdrowym rozsądkiem i nie spaliłem tego cholernego katalogu…

Maya usiadła na stołku Emila i zabrała się za przeglądanie albumu. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia ceramik Emila, oświetlonych i utrwalonych z troską i uczuciem.

— Kto zrobił ci katalog?

— Jakaś kobieta. Mam wrażenie, że były dwie, może nawet trzy kobiety. Zapomniałem ich imiona. Spójrz na stronę siedemdziesiątą czwartą.

— Co… aha! Rzeczywiście, twoja ostatnia praca jest do niej bardzo podobna. Czy to część serii?

— Nie „bardzo podobna”, tylko „identyczna”. A jednak zrobiłem ją kierowany wyłącznie natchnieniem. Chwilowym impulsem. Rozumiesz, co to znaczy? Zacząłem się powtarzać. Mój talent wysechł. Dotarłem do swych twórczych granic. Moja tak zwana „wolność tworzenia” jest tylko tanim oszustwem.

— Stworzyłeś to samo naczynie dwukrotnie?

— No właśnie! No właśnie! Potrafisz wyobrazić sobie, jakie to straszne? Kiedy zobaczyłem to zdjęcie… było tak, jakby wbito mi nóż w serce. — Emil padł na łóżko i ukrył twarz w dłoniach.

— Sądząc po tym, co widzę, uważasz, że stało się coś strasznego.

Emil uchylił się przed tymi słowami jak przed ciosem, ale nie powiedział nic.

— Wiesz, wielu zajmujących się ceramiką artystów tworzy dzieła w oparciu o formy. Ci ludzie robią setki identycznych naczyń. Zrobiłeś coś gorszego niż to?

Emil spojrzał na nią. W jego oczach dostrzegła gorycz i żal.

— Rozmawiałaś o mnie z Paulem!

— Nie, skąd, nie rozmawiałam o tobie z Paulem, ale… wiesz, ja fotografuję. Fotografia cyfrowa zawsze była dziełem bez oryginału.

— Nie jestem aparatem fotograficznym, tylko człowiekiem.

— Więc tu właśnie popełniasz intelektualny błąd. Z pewnością byłbyś szczęśliwszy, akceptując fakt, że jesteś postczłowiekiem, zamiast zamartwiać się problemami oryginalności. Chodzi mi o to, że w dzisiejszym świecie ludzie nie pozostają przecież ludźmi, prawda? Każdy z nas prędzej czy później będzie musiał się z tym pogodzić.

— Nie rób mi tego — jęknął Emil. — Nie opowiadaj mi takich rzeczy. Jeśli chcesz opowiadać komuś coś takiego, lepiej wróć na zabawę. Na mnie po prostu tracisz czas. Porozmawiaj z Paulem, on będzie ci gadał i gadał, jak długo chcesz. — Skopał z łóżka na podłogę zgnieciony szlafrok. — Nie jestem żadnym postczłowiekiem. Jestem po prostu głupim, bardzo chorym człowiekiem, pozbawionym jakiegokolwiek liczącego się talentu, człowiekiem, który popełnił bardzo poważny błąd. Mam pewne problemy z pamięcią, ale doskonale wiem, kim jestem. Wszystkie te cwane teoryjki nie robią na mnie najmniejszego wrażenia.

— Więc? Wygląda na to, że już się zdecydowałeś. Jak masz zamiar rozwiązać ten tak zwany kryzys?

— Jak to, jak? Przecież nie mam wyboru. Nie mogę żyć, wyłącznie kręcąc się w kółko. Mam zamiar wyskoczyć przez okno.

— Oj!

— Zażycie amnezjaku było po prostu tchórzliwym półśrodkiem. Kompromisem. Nie jestem tym, kim chciałem być. Nigdy nie będę tym, kim chciałem być. Nie mogę żyć, będąc kimś mniejszym.

— No, cóż… oczywiście nie należę do osób sprzeciwiających się samobójstwu. Samobójstwo jest bardzo właściwe i zawsze jest rozwiązaniem honorowym, ale…

Emil zakrył uszy dłońmi. Maya usiadła obok niego. Westchnęła.

— Emilu, umierać to przecież głupota. Masz takie piękne ręce.

Emil milczał.

— Jaka szkoda, że takie piękne, silne ręce zmienią się w glinę głęboko pod zimną, twardą ziemią. Przecież mógłbyś wsunąć mi je pod bluzkę.

Emil wyprostował się nagle. Oczy mu płonęły.

— Dlaczego kobiety zawsze mi to robią? — krzyknął. Nareszcie się ożywił. — Czy nie widzisz, że jestem zdruzgotany? Że jestem emocjonalnym wrakiem? Nic ci nie mogę dać. Rano nie będę nawet pamiętał twojego imienia!

— Przecież wiem. Oczywiście, znam tę twoją cechę. Do tej pory nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ty i przez to wydajesz mi się jeszcze bardziej atrakcyjny. Nie wiem, dlaczego, ale prawdę mówiąc jesteś prawdziwą pokusą, pokusą, której po prostu nie potrafię się oprzeć. — Pocałowała go. — Wiem, że brzmi to okropnie i może cię zranić. Więc już lepiej nie rozmawiajmy, dobrze?


* * *

Obudziła się w środku nocy, w obcym łóżku, w obcym mieście, słuchając powolnego oddechu leżącego obok niej mężczyzny. Cala struktura wszechświata znów nieco się przemieściła. Czuła się krucha i słodko zmęczona; obecność Emila ogrzewała ją, pocieszała, bo mieć kochanka to przecież jakby mieć drugą duszę. Miała tyle dusz, że wystarczyłoby ich dla każdego mężczyzny na świecie.


* * *

Rano przygotowała śniadanie dla siebie i dla niego. Tak, jak obiecał, Emil nie pamiętał jej imienia. Nie przejął się tym szczególnie, choć sprawiał wrażenie lekko zawstydzonego. Wskoczyli do łóżka i już po chwili wszystko było w porządku. Emil zjadł śniadanie, uśmiechnął się triumfująco i zabrał się do roboty. Maya, nie znosząca bałaganu, zabrała się za sprzątanie pracowni.

Sądząc po stanie katalogu, Emil mieszkał sam od jakichś dwóch, może trzech tygodni. Dokumentacja jego dzieł, w której i tak panował bałagan, nie była prowadzona na bieżąco. Maya uświadomiła sobie, że będzie zmuszona do uporządkowania także i jej. To zadanie najwyraźniej spadało na barki kobiet Emila. Sądząc po kompetencjach kolejnych fotografów, Maya była czwarta z rzędu.

Podczas sprzątania pracownia dostarczyła jej prawdziwego bogactwa informacji. Kobiety przelatywały przez nią niczym podmuchy huraganu, pozostawiając po sobie spinki do włosów, pojedyncze zgniecione pończochy, opakowania po butach, puste pudełka po pomadkach, różowe pióra po jakimś starym kostiumie, tanie okulary przeciwsłoneczne, testery krwi i, oczywiście, fotografie. Kobiety robiące zdjęcia były tymi, które coś w Emila zainwestowały.

— Doskonale się dziś czuję — oznajmił Emil. Rzeczywiście, powinien się czuć doskonale. — Mam zamiar stworzyć coś specjalnie dla ciebie, Mayu. Coś, w czym zamknę twe niespotykane u innych cechy. Hojność. Dobro.

— Nie jestem twoim glinianym naczyniem, Emilu.

— Ależ oczywiście, że jesteś. Wszyscy jesteśmy glinianymi naczyniami. Nie ma sensu sprzeciwiać się Biblii. — Emil zachichotał wesoło i zabrał się za przygotowywanie gliny.

Maya wybrała się do śródmieścia, po zamknięty w skrytce na lotnisku bagaż. Plecak i ubrania Klaudii zniknęły, pozostał jednak list. Napisany po niemiecku. Maya oczywiście nie czytała po niemiecku, sądząc jednak z kanciastego charakteru pisma i mnóstwa wykrzykników Klaudia była po prostu wściekła.

Następnie Maya znalazła publiczny netsite. Podłączyła do niego aparat fotograficzny i przesłała zdjęcia do Therese, do sklepu. Potem zjadła lunch. Kiedy skończyła obowiązkowe podkarmianie ciała, zadzwoniła do sklepu w Monachium.

— Gdzie jesteś? — spytała ją Therese.

— Nadal w Pradze. Jak tam Klaudia?

— Wróciła. Wściekła. Przestraszona. Skacowana. Upokorzona. Okazałaś się niezbyt pomocna, Mayu.

— Znalazłam faceta.

— Tego się właśnie spodziewałam. Kiedy wracasz?

Maya potrząsnęła głową.

— Therese, jeśli nie zaopiekuję się tym facetem, wyskoczy przez okno.

Therese roześmiała się.

— Straciłaś rozum, dziewczyno? Przecież to najstarsza sztuczka w repertuarze tych artystów. Okaż odrobinę rozsądku i wracaj natychmiast. Przywiozłam mnóstwo towaru.

— Therese… — Maya westchnęła ciężko. — Miałaś rację — powiedziała. — Tête jest sceną. Bardzo spodobali mi się ci ludzie, od sztuczki. Mają zamiar nauczyć mnie być żywą. Nie wracam do Monachium.

Therese milczała.

— Widziałaś moje zdjęcia? — Maya przerwała jej milczenie.

— Całkiem niezłe. Być może znajdę jakiś użytek dla twoich zdjęć.

— Są okropne. Ale mam zamiar się uczyć. Mam zamiar uczyć się fotografii, pracy w spexach. Będę lepsza niż jestem, dostanę lepszy sprzęt, zacznę pracować we własnej sztuczce. Będę taka jak oni.

— Nie byłaś szczęśliwa w sklepie, kochanie?

— Nie chcę być szczęśliwa, Therese. Nie ma mnie wystarczająco wiele, żebym była szczęśliwa. Nie należę jeszcze do siebie, muszę nauczyć się, jak być bardziej sobą. Ci artyści… sądzę, że oni mogliby mi pomóc. Czują ten sam rodzaj niedosytu, który czuję ja.

— Całkiem nagle wypowiadasz się z wielką pewnością siebie. Co ci zmieniło poglądy? Jedna noc w łóżku z jakimś facetem? Dlaczego nie miałabyś wskoczyć w pociąg i wrócić tu jak najszybciej? Pociągi chodzą jeden za drugim.

— Mogę wysłać ci mnóstwo zdjęć, jeśli potrzebujesz zdjęć, ale nie wrócę do sklepu.

— Jeśli nie wrócisz, będę musiała znaleźć sobie kogoś na twoje miejsce i nie przyjmę cię już z powrotem.

— Znajdź sobie kogoś, Therese.

— Moja biedna, mała Maya! Zawsze taka ambitna! A ci ludzie od sztuczki są tacy atrakcyjni i modni. — Therese westchnęła. — Spryt nie czyni ich ludźmi miłymi, wiesz? Jesteś bardzo niewinna. Mogą cię zranić.

— Gdybym chciała żyć bezpiecznie i spokojnie, pozostałabym w Kalifornii. Moje życie to ryzyko. Jestem nielegalna. Włóczę się… wędruję. Byłaś dla mnie dobra, ale Monachium to nie dom. Kiedyś musiałam wyjechać. Doskonale o tym wiedziałaś.

— Wiedziałam — przyznała Therese. — Ale masz wobec mnie dług — powiedziała, ściszywszy głos. — Masz wobec mnie dług, prawda?

— Prawda. Jestem twoją dłużniczką.

— Karmiłam cię, ubrałam cię, dałam ci schronienie i nie wydałam cię władzom. Sporo dla ciebie zrobiłam, prawda?

— Tak. Sporo dla mnie zrobiłaś.

— Spłacisz ten dług, wyświadczając mi wielką przysługę, kochanie. Kiedyś.

— Zrobię dla ciebie wszystko.

— Będziesz musiała zachować dyskrecję.

— Potrafię zachować dyskrecję — obiecała Maya. — Jestem wręcz wcieleniem dyskrecji.

— Będziesz wiedziała, kiedy nadejdzie właściwy czas. Tylko pamiętaj, że jesteś moją dłużniczką. I spróbuj postępować rozważnie. Wiedersehen, kochanie.

I Therese odłożyła słuchawkę.


* * *

Choć zazwyczaj nie tracił czasu na przyzwoite jedzenie, Emil bardzo lubił dobrze zjeść. Teraz, kiedy miał pod ręką kobietę, nie dokarmiany metodycznie skarżył się na to gorzko, jakby brak obiadu był rysą na fundamencie wszechświata.

Emil praktycznie nie miał gotówki. Niezbyt przytomny, nie radził sobie z zarobionymi pieniędzmi; w szpary i szczeliny ścian jego pracowni powkładane były małe karty gotówkowe, każda warta coś tam, choć niewiele. Zakupy robiła więc Maya. Przy okazji jadła regularniej i z większą determinacją niż kiedykolwiek w życiu. Jadła czeskie jedzenie medyczne, na przykład noki, jadła chutovky, jadła knedliki, jadła kaszę i gulasz. Było to bardzo przyzwoite, sycące jedzenie, zapewniające dobry humor i mnóstwo energii.

Właściwie nakarmiony, Emil ożywiał się wyraźnie. Słodko było być jego kochanką, ponieważ nigdy się nie nudził. Ilekroć dotykał jej ciała twardymi, zręcznymi dłońmi, w jego pieszczotach był zawsze element nowości, element szokującego odkrycia. Seks bezustannie go zaskakiwał, sprawiał mu przyjemność, czynił pełnym szacunku i wdzięczności.

Żyjąc tak zdrowo i normalnie, Emil był w stanie ciężko pracować. Piec działał praktycznie bez przerwy i to nie piecyk mikrofalowy, lecz wyspecjalizowany rezonator garncarski. Jak większość współczesnych urządzeń, był on absolutnie bezpieczny, łatwy w użyciu, bardzo czysty i wyjątkowo szybki. Po prostu niesamowity. Emil wyjmował z niego przygotowane naczynie wielkimi, miękko wyściełanymi szczypcami. Rozpalona glina w zetknięciu z zimnym powietrzem wydawała upiorny, wysoki krzyk. Naczynie promieniowało ciepłem jak termofor. W pracowni unosiła się para, ogrzewając ją i czyniąc wyjątkowo przytulną. Maya chodziła po niej w kapciach i rozpiętym szlafroku, za całe ubranie mając diamentowy naszyjnik. Włosy miała już niemal takie, ża zaczynała myśleć o fryzurze. Były wprawdzie sztywne i kruche, ale rosły w niesamowitym wręcz tempie.

Jeśli Emilowi podobało się jego dzieło, rzucał ją na łóżko, by uczcić triumf. Jeśli mu się nie podobało, ona rzucała na łóżko jego, by go pocieszyć. Potem na paluszkach szli korytarzem do łazienki i kąpali się razem. Po kąpieli przegryzali co nieco. Rozmawiali ze sobą po angielsku; do ich konwersacji, w momentach intymnych, Emil dorzucał trochę chrapliwego czeskiego.

Żyli życiem zwykłym i nieskomplikowanym.

Emil nienawidził, kiedy coś przeszkadzało mu w pracy. Z jego subiektywnego punktu widzenia każdy dzień przeznaczony na podtrzymywanie drobnej, nieważnej infrastruktury życia był straconą na zawsze cząstką wieczności. Mając — jakimś magicznym sposobem — zapewnione stale dostawy jedzenia i elektryczności, z pewnością popadłby w solipsyzm.

Rankami nie sposób było nim kierować, tak go zawsze zaskakiwała i intrygowała jej niewytłumaczalna obecność w jego świecie. Po tygodniu jednak jakaś instynktowna chyba świadomość istnienia Mayi dotarła do niego i zakorzeniła się gdzieś, poniżej świadomości. Nie zaskakiwało go już tak nawet to, że Maya zna jego upodobania i przyzwyczajenia; stał się bardziej ufny i łatwiej poddawał się sugestiom.

Pewnego dnia Maya wysłała go po nową bieliznę i do fryzjera. Przygotowała dokładną listę sklepów, które miał odwiedzić, listę zakupów oraz swych wymagań. Listy te zapisała na karcie gotówkowej, którą następnie zawiesiła mu na szyi.

— Dlaczego nie wytatuujesz mi tego wszystkiego na ramieniu? — zainteresował się Emil.

— Bardzo zabawne. No, idź.

Teraz, kiedy nie pętał się jej pod nogami, Maya poczuła się znacznie lepiej. Być może była to kwestia stałej, bogatej diety, być może nieustającej płomiennej energii ich związku, ale dziś Maya czuła niepokój i irytację, jakby w każdej chwili miała wyskoczyć ze skóry. Czując, że musi jakoś powstrzymać się od tego, włożyła rajstopy i sweter.

Ktoś zapukał do drzwi. Spodziewała się marszanda Emila, właściciela dość tajemniczej galerii, człowieka nazwiskiem Schwartz, wpadającego co parę dni po naczynia, ale nie był to Schwartz lecz tęga Czeszka w stalowoniebieskim mundurze pomocy obywatelskiej. Miała ze sobą walizkę.

Dobrý večer — powiedziała.

Maya szybko włożyła w ucho ptasie gniazdko tłumacza; był to już z jej strony czysty odruch.

— Dzień dobry — przywitała kobietę. — Czy mówi pani po angielsku?

— Tak, trochę. Jestem tu właścicielką. To mój dom.

— Rozumiem. Bardzo mi miło panią poznać. Można pani w czymś pomóc?

— Tak, oczywiście. Proszę otworzyć drzwi.

Maya odsunęła się na bok. Tęga kobieta wpadła do środka, obrzucając pracownię uważnym spojrzeniem. Powoli, bardzo powoli, pomniejsze zmarszczki gniewu między jej najeżonymi brwiami wygładziły się i zniknęły. Maya oceniła, że ma ona siedemdziesiąt pięć, może osiemdziesiąt lat. Była bardzo silna i doskonale się trzymała.

— Wychodzisz i wracasz od kilku dni — powiedziała rzeczowym, energicznym głosem. — Jesteś jego nową dziewczyną.

— Chyba można tak powiedzieć. Hmmm… jmenují se Maya. — I Maya uśmiechnęła się.

— Ja się nazywam pani Najadová. Jesteś znacznie czystsza od jego poprzedniej dziewczyny. Niemka?

— Cóż, rzeczywiście przyjechałam z Monachium. Ale tak naprawdę po prostu podróżuję.

— Witamy w Pradze. — Pani Najadová otwarła walizkę i zaczęła grzebać w rozkładających się jak harmonijka przegródkach. — Oto wszystkie potrzebne dokumenty. Dla ciebie. Przeczytaj je. Dowiesz się, gdzie można bezpiecznie zjeść, gdzie można bezpiecznie spać, jest tu także lista podstawowych usług medycznych, plan Pragi, lista ważnych wydarzeń kulturalnych. A tu masz kupony do sklepów, rozkład jazdy pociągów i autobusów, porady policyjne. — Pani Najadová wsunęła Mayi w ręce kupkę dokumentów i kilka tanich inteligentnych kart. Spojrzała jej prosto w oczy. — Do Pragi przyjeżdża wielu młodych ludzi — zauważyła. — Młodzi ludzie są bardzo beztroscy. Nie wszyscy ludzie są dobrzy. Wędrujące tu i tam dziewczęta muszą być bardzo ostrożne. Przeczytaj listę oficjalnych rad. Przeczytaj wszystko.

— Jest pani niezwykle uprzejma. Nie wątpię, że wszystko to okaże się niezmiernie pomocne. Děkuji.

Pani Najadová wyjęła z kieszeni kurtki wytłaczaną na złoto, pozłacaną inteligentną kartę.

— Oto informacje o działalności kościołów. Jesteś religijna?

— Raczej… nie, nie jestem religijna. Narkotyki zawsze traktowałam ze szczególną ostrożnością.

— Biedna dziewczyna, nie wiesz, co naprawdę dobre w życiu. — Pani Najadová ze smutkiem potrząsnęła głową. Postawiła walizkę i zręcznie wyjęła z niej składany kij do szczotki oraz paczkę przylepnych gąbek.

— Muszę teraz sprawdzić pokój. Rozumiesz, prawda?

Maya odłożyła dokumenty na łóżko przykryte nową narzutą.

— Ma pani na myśli czynniki zakaźne? Doskonale, właśnie się nad tym zastanawiałam. Ma pani może przystosowane subtili albo trochę coli? Coś, czym mogłabym zlikwidować patogeny. Spod zlewu czuć drożdże.

— Dostaniesz to od służby medycznej. — Pani Najadová była wyraźnie zadowolona. — Zgłosisz się na oficjalne badania. Dadzą ci wszystko, czego potrzeba do utrzymania przyzwoitego domu.

— Może istnieje jakiś inny sposób zaopatrzenia się w kultury bakterii? Mam jeszcze sporo czasu do następnych badań.

— Ale to przecież za darmo! W prezencie od miasta! Wszystko zapisane jest w dokumentach. Dokąd trzeba pójść, jak się zgłosić…

— Rozumiem. Doskonale. Bardzo pani dziękuję.

Pani Najadová złożyła szczotkę i rozpoczęła metodyczne poszukiwania, zdrapując to i wycierając owo.

— Ten garncarz ma dzikie myszy — orzekła.

— Hmm…

— Złe nawyki higieniczne. Zostawia resztki jedzenia. Wabią owady.

— Zwrócę na to szczególną uwagę.

Pani Najadová najwyraźniej podjęła decyzję. Spojrzała Mayi prosto w oczy.

— Dziewczyno, jedno musisz wiedzieć — powiedziała. — Przyjaciółki tego szaleńca, one nie są szczęśliwe. No, może przez kilka pierwszych dni. Ale w końcu zawsze płaczą.

— Doprawdy, bardzo to miło z pani strony, że tak się pani o mnie troszczy. Proszę się nie obawiać, obiecuję, że nie wyjdę za niego za mąż.

Otworzyły się drzwi i do pracowni wkroczył porządnie ostrzyżony Emil, trzymając w ręku torbę z zakupami. I natychmiast wywołał gwałtowną kłótnię we wrzaskliwej češtině. Krzyki, tupanie, złośliwe obelgi, oskarżenia. Awantura ta wydawała się trwać wiecznie, pani Najadová wycofała się jednak w końcu, potrząsając szczotką i wykrzykując jadowite groźby. Emil zatrzasnął jej drzwi przed nosem.

— Słuchaj, jesteś pewien, że to było konieczne? — spytała Maya.

— Cholerna krowa!

— Zaskoczyło mnie, że zapamiętałeś jej imię.

Emil był naprawdę wściekły.

— Zapomnieć kochankę… no, to bardzo smutne. Prawdziwa tragedia. Zapomnieć wroga byłoby jednak fatalną w skutkach głupotą. Ta baba to gliniarz! To szpieg! I inspektor zdrowotny! I gerontokratka! Jest mieszczką, filistynką! Tłustą bogatą rentierką! A jakby tego było jeszcze mało, to ona wynajmuje mi pracownię! Ta baba po prostu nie może już być gorsza!

— Masz rację. Być właścicielką budynku oraz pełnić wszystkie wymienione przez ciebie funkcje to już chyba przesada.

— Szpieguje mnie! Donosi na mnie do urzędu higieny! Zatruwa myśli moich przyjaciół i nastawia ich przeciwko mnie. — Emil zmarszczył brwi. — Rozmawiała z tobą? Co mówiła?

— Właściwie wcale nie rozmawiałyśmy. Dała mi tylko wszystkie te kupony. Patrz, z tym mogę wynająć rower. A ta chipkarta to praska książka adresów sieciowych, i to po angielsku! Ciekawa jestem, czy znajdę w niej jakieś pracownie fotograficzne.

— Przecież to bezwartościowe śmieci! Pułapka komercjalizmu!

— Kiedy po raz ostatni zapłaciłeś czynsz? To znaczy, jakim cudem w ogóle pamiętasz, że trzeba płacić czynsz?

— Przecież płacę! Oczywiście, że płacę! Myślisz, że Najadová prowadzi działalność charytatywną? Jestem pewien, że mi przypomina.

Maya ugotowała coś. Zjedli. Emil był wyraźnie wyprowadzony z równowagi. Stracony ranek i kłótnia z właścicielką domu sprawiły, że nie był w stanie odzyskać spokoju. Jego włosy wyglądały znacznie lepiej, lecz, jeśli chodzi o utrzymanie ich w czystości, Emil był wyzwaniem chyba od czasu niemowlęctwa. Wieczór spędził, przeglądając katalog swych prac.

Nie był to bynajmniej dobry znak.

Maya natomiast nie była w stanie otrząsnąć się ze skutków kłótni, która dosłownie zszargała jej nerwy. W miarę jak zbliżała się noc, jej irytacja rosła. Nie potrafiła znaleźć sobie miejsca, nie mogła się uspokoić. Fizycznie też nie czuła się najlepiej; miała wrażenie, że w jej ciele coś się zaciska.

Piersi miała nabrzmiałe, bolące.

Nagle Maya uświadomiła sobie, co się dzieje. Tak wiele czasu minęło, że uznała się za chorą, lecz naprawdę po prostu powróciła jej kobiecość. W najbliższej przyszłości czekał na nią pierwszy okres od czterdziestu lat.

Poszli do łóżka. Seks odpędził od niej mroczne myśli, pozostawił jednak w zamian uczucie takie, jakby natarła się papierem ściernym. Noc się kończyła. Maya zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, że czekają ją złe chwile. Nie, nie radosna przerwa po miesiącu erotycznych popisów. Czekał ją okres groźny, postkobiecy, medyczny w swej naturze. Powieki miała opuchnięte, twarz wydawała się jej nabrzmiała i rozdęta, a głęboko w podbrzuszu rodził się groźny ból. Cierpiała na huśtawkę nastrojów, zmieniających się — praktycznie przy każdym oddechu — od zachwytu po straszne przygnębienie.

Emil zasnął niemal natychmiast. Po jakiejś godzinie Maya nie wytrzymała i rozpłakała się z bólu i niepewności. Ostatnimi czasy płacz bardzo jej pomagał, przychodził bez trudności, a łzy zmywały smutki jak czysta morska woda piasek, lecz dziś nie pomogły w niczym. Kiedy wreszcie przestała płakać, była całkowicie przytomna, całkowicie trzeźwa i bardzo, ale to bardzo przygnębiona.

Potrząsnęła za ramię śpiącego głębokim, spokojnym snem Emila.

— Kochanie, obudź się, muszę ci coś powiedzieć.

Emil obudził się, zakaszlał, usiadł w łóżku i z wyraźnym wysiłkiem wywołał z pamięci cząstkę swej angielszczyzny.

— Co się stało? Jest późno.

— Pamiętasz, kim jestem, prawda?

— Jesteś Maya, ale jeśli powiesz mi coś tak późno w nocy, jutro nie będę pamiętał nic.

— Nie wymagam, żebyś cokolwiek pamiętał, Emilu. Chcę ci tylko coś powiedzieć. Muszę ci coś powiedzieć. Teraz, już.

Emil wreszcie oprzytomniał. Odsunął ciężką zasłonę na oknie, przy którym stało łóżko i pracownię oświetliło mętne światło księżyca, zmieszane z blaskiem ulicznych lamp. Spojrzał jej w oczy.

— Płakałaś — stwierdził.

— Tak…

— A teraz chcesz mi coś wyznać? No tak, rozumiem. Wiedziałem, oczywiście, że wiedziałem. Widzę prawdę w twoich oczach. Nie byłaś mi wierna!

Maya, zdumiona, tylko potrząsnęła głową.

— Nie, nie. — Emil nie pozwolił sobie przerwać. Uniósł dłoń. — Nic nie musisz mówić. To takie oczywiste. Piękna młoda dziewczyna i biedny pomylony facet, na całym świecie najłatwiejszy do oszukania. Wiem. wiem, nie jestem kimś, komu kobieta pragnęłaby być wierna. Moje ramiona, moje usta… cóż są one warte u kogoś, kto jest tylko duchem? U kogoś, kto praktycznie nie istnieje?

— Emilu, bądź łaskaw mnie posłuchać…

— Czy kiedykolwiek prosiłem cię, żebyś była mi wierna? Nigdy cię o to nie prosiłem! Zależało mi tylko na tym, żebyś mnie nie upokorzyła. Dałem ci wolność postępowania tak, jak chcesz, mogłaś wziąć sobie kilku, ba, jeśli chcesz nawet kilkudziesięciu kochanków. Ja tylko nie chciałem nic o tym wiedzieć. Ty jednak musiałaś mnie poinformować, prawda? Musiałaś wyleczyć mnie ze złudzeń tym… tym ostatnim, ohydnym wyznaniem.

— Przestań, Emilu! Zachowujesz się jak dziecko!

— Nie nazywaj mnie dzieckiem, ty włóczęgo! Jestem dwa razy starszy od ciebie!

— Nie, nie jesteś. A teraz zamilknij na chwilę i słuchaj. Jestem o wiele, wiele lat starsza od ciebie. Nie jestem dziewczyną imieniem Maya tylko starą, bardzo starą kobietą. Naprawdę nazywam się Mia Ziemann i mam prawie sto lat.

I Maya znów się rozpłakała.

Emil siedział w łóżku, oniemiały ze zdumienia. W pracowni zapanowała upiorna cisza. Nagle, powoli, Emil zaczął przesuwać się na swoją stronę łóżka.

— Żartujesz, prawda? — spytał.

— Nie, nie żartuję. Mam dziewięćdziesiąt cztery lata… może dziewięćdziesiąt pięć, coś koło tego… i w pewien sposób jestem bardzo do ciebie podobna. Przeszłam bardzo poważny upgrade. Zaledwie parę miesięcy temu. To dzięki niemu wyglądam tak, jak wyglądam, to on rozbił mnie na drobne kawałki, to przez upgrade znalazłam się po ciemnej stronie wszystkiego.

— Więc byłaś mi wierna?

— Tak! Emilu, nie, niewierność nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Powiedziałam ci prawdę i tylko prawdę. Wbij to sobie do głowy, raz a dobrze!

— Powiedziałaś mi, że masz sto lat, choć co najwyżej przekroczyłaś dwudziestkę.

— Powiedziałam.

— No cóż, nie jesteś przecież starą kobietą. Znam stare kobiety. Miałem stare kobiety! Możesz być, kim chcesz, kochanie, ale z pewnością nie jesteś stara. — Westchnął. — Wzięłaś coś — orzekł. — Jesteś na haju.

— Owszem, jestem na haju, ale tylko od Neo-Telomerycznej Rozproszeniowej Detoksyfikacji Komórkowej i możesz mi wierzyć, że przy tych nieszkodliwych środkach nalewkowych, które bierzecie wy, dzieciaki, moja kuracja to voodoo.

— Mówisz mi, że jesteś gerontokratką? Dlaczego nie siedzisz w swoim ciepłym apartamencie, otoczona setką monitorów?

— Bo zerwałam kable i uciekłam z miasta, oto dlaczego. Podpisałam całe stosy tych ich papierów, dotyczących bardzo zaawansowanej medycznie kuracji, a potem złamałam wszystkie stosujące się do mojej sytuacji prawa. Wskoczyłam do samolotu do Europy. Nawiałam. Jestem nielegalną cudzoziemką i uciekinierką z programu badawczego. I, Emilu, pewnego dnia oni z pewnością mnie złapią. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Nie wiem, co się ze mną stanie!

Emil milczał jeszcze przez chwilę, a kiedy wreszcie przemówił, to już innym głosem, zdumionym, zaskoczonym.

— Dlaczego mi to wszystko mówisz?

Maya zakrztusiła się łzami; była zbyt przybita i zbyt cierpiała, by cokolwiek mu tłumaczyć.

Emil tymczasem znów pomilczał przez chwilę, a potem odezwał się jeszcze innym tonem, zimnym, kalkulującym.

— I co właściwie mam teraz z tobą zrobić?

Maya krzyknęła głośno.

— No, sądzę, że wreszcie wszystko zrozumiałem — oznajmił Emil głośno, jakby dokonał wielkiego odkrycia. — Jesteś jakimś strasznym dziwem, prawda? Jesteś jak mały wampir! Żywisz się mną. Żywisz się moim życiem i moją młodością. Jesteś jak lamia, kobieta-demon z naiwnych książczyn. Mały… wysysający krew… postludzki… demoniczny… inkub!

— Daj spokój! Przestań! Jeśli nie przestaniesz, zabiję się!

— Coś takiego mogło wydarzyć się tylko w Pradze — oznajmił Emil z namysłem… i rosnącą satysfakcją. — Tylko tu, w naszym Złotym Mieście. W naszym Mieście Alchemików. Opowiedziałaś mi niesamowitą, prawdziwie niesamowitą historię. Jest niemal zbyt niesamowita, żeby w ogóle o niej myśleć. Opowiedziano mi taką niesamowitą historię! W jakiś dziwny sposób sprawiła ona, że czuje dumę z tego, że jestem Czechem.

Maya rogiem prześcieradła wytarła ściekające jej po policzkach łzy.

— O co ci w ogóle chodzi? — spytała beznadziejnie.

— W twojej opowieści jestem ofiarą, prawda? Zostałem złożony w ofierze. Jestem zabawką seksualnego Golema. No… przecież to cudowne… więcej niż cudowne, wręcz mistyczne… takie mroczne, egzotyczne, erotyczne… — Spojrzał na Mayę. — Dlaczego wybrałaś właśnie mnie?

— Bo… bo naprawdę spodobały mi się twoje dłonie.

— Jakie to zdumiewające! — Emil poprawił poduszkę. — Możesz już przestać płakać. Daj spokój, przestań. — Oparł się na poduszce, krzyżując palce na owłosionej piersi. — Nie martw się, nic nikomu nie powiem. Twój straszny sekret jest absolutnie bezpieczny. Przecież i tak nikt by mi nie uwierzył.

Skala jego niesamowitego egotyzmu zdumiała Mayę tak, że zapomniała nawet o swej rozpaczy.

— Nie sądzisz… że… powinnam się zabić?spytała cicho.

— Na bogów, kobieto, po co miałabyś się zabijać. Przecież nie dzieje ci się nic złego! Nie popełniłaś przestępstwa, okradłaś tylko gerontokratów z kilku ich świnek morskich. Nic ci nie mogą zrobić, przecież nie postarzą cię z powrotem. Nie zmienią cię w staruszkę, pomarszczoną jak przechowywane w piwnicy jabłko. Nie są w stanie tego dokonać. Myślą, że władają światem, ale tak naprawdę wszyscy skazani są na zagładę, banda chorych stulatków z tymi ich śmiesznymi technikami… Dłubią w ludzkim ciele, bawią się ludzkim ciałem, nie mając pojęcia o potędze wyobraźni… a wszystko po to, żeby przysłać mi ciebie! Jak małego różowego kraba, dopiero co wyjętego z muszelki!

— Nie jestem małym krabem. I nie jestem inkubem. — Maya odetchnęła głęboko. — Wykroczyłam po prostu poza granice prawa.

Emil roześmiał się głośno.

— Właśnie że tak! Udawałam, że jestem kimś innym, kimś zupełnie innym, żeby nie musieć stanąć twarzą w twarz z tym, czego naprawdę pragnęłam. Okłamywałam się jednak, bowiem zawsze byłam Mią. Byłam nią przedtem i jestem nią teraz, i nienawidzę ich! Nie chcą, żebym żyła! Według nich powinnam egzystować dzień za dniem, rok za rokiem, dokładnie tak jak oni! Mogłabym wyjść teraz na ulicę… no, przedtem musiałabym się ubrać… mogłabym zadzwonić do szpitala w Bay, mogłabym powiedzieć: „Halo, słuchaj, Kalifornio, to ja, Mia Ziemann. Źle zareagowałam na zabieg, przepraszam, jestem w Europie, na jakiś czas straciłam głowę, proszę, zabierzcie mnie stąd, podłączcie mnie całą do tych waszych maszyn, czuję się już dobrze, będę waszą dobrą dziewczynką”. I wiesz co, oni postąpiliby dokładnie tak. Wysłaliby po mnie samochód i pewnie też dziennikarza, oddaliby mi pracę, położyli zmoczony w zimnej wodzie ręcznik na rozgrzanym czole. Są tacy głupi, że wszyscy powinni umrzeć. Nie wrócę do tego życia, nigdy, wolałabym już zginąć, wolałabym wyskoczyć przez okno!

Zachłysnęła się, umilkła i siedziała, drżąc. Emil wziął ją za rękę. Przez bardzo długą chwilę nie mówił nic, a potem wstał i przyniósł jej szklankę wody. Wypiła ją duszkiem. Wytarła oczy.

— To właśnie chciałaś mi powiedzieć? — przerwał milczenie Emil.

— Tak.

— I to już wszystko?

— Chyba… tak.

— Czy kiedyś już mi o tym opowiedziałaś?

— Nie, Emilu, nigdy. Nie opowiedziałam tego ani tobie, ani nikomu innemu. To był pierwszy raz. Nie kłamię.

— Jak myślisz, będziesz musiała opowiedzieć mi tę historię jeszcze raz?

Maya myślała przez chwilę.

— A ty jak myślisz? Zapomnisz?

— Nie wiem. Być może nie zapomnę. Ale nieczęsto pamiętam rzeczy, które opowiedziano mi tak późno w nocy. Gdyby to była jakaś inna kobieta, nie ty, pewnie bym zapomniał, ale nas połączyło coś naprawdę głębokiego. Ty i ja… jesteśmy wyjątkowi. Sądzę… sądzę, że to los kazał nam się spotkać.

— Cóż, może…? Ale nie, nie, nie potrafię w to uwierzyć, Emilu. Nie jestem religijna, nie jestem przesądna, nie jestem nawet mistyczką, tylko zwyczajnym postczłowiekiem. Jestem postczłowiekiem, dokonałam moralnego wyboru, zdecydowałam się przekroczyć granicę. Dokonałam tego wyboru w pełni świadomie i teraz muszę nauczyć się żyć we własnym prywatnym koszmarze.

— Wiem, jak możesz uciec od tego koszmaru.

— Jak?

— Będziesz musiała być dzielna, ale potrafię złożyć cię tak, byś znów była jednością. Bez wątpliwości, bez tajemnic, bez bólu staniesz się nową kobietą. Jeśli pozwolisz sobie pomóc.

— Och, Emilu… — przerwała i tylko na niego patrzyła. — Nie… nie amnezjak.

— Oczywiście, że amnezjak. Mam nadzieję iż nie sądziłaś, że mógłbym zgubić coś aż tak cennego. Ta Ziemann, o której mówiłaś, ta stara baba, ten żyjący w tobie inkub… moglibyśmy pozbyć się jej raz na zawsze. Wymieść ją niczym miotłą czarownicy.

— W czym by to nam pomogło? Nadal byłabym nielegalną cudzoziemką.

— Nie. To też byśmy wymietli. Zostałabyś moją żoną. Byłabyś młoda. Nowa. Świeża. I kochałabyś mnie. A ja kochałbym ciebie. — Emil usiadł wyprostowany. Gestykulował energicznie. — Spisalibyśmy sobie to wszystko teraz, w nocy. Spisalibyśmy sobie wszystko, żeby nie stracić orientacji i przeczytalibyśmy rano. Poprosilibyśmy o pomoc Paula. Paul jest dobry, mądry, ma przyjaciół, wpływy, i lubi mnie. Weźmiemy ślub, wyjedziemy z miasta, pojedziemy do Bohemii. Będziemy uprawiać ogród, lepić naczynia z gliny. Będziemy dwójką ludzi zagubionych na wsi, na zawsze żyjących poza mieszczańską rzeczywistością!

Emil opowiadał jej to wszystko z pasją i przekonaniem, podniecony, pomysłowy. Starała się bardzo podzielić jego entuzjazm, gdy wtem uderzyła ją czarna błyskawica podejrzeń i nagle, nie wiadomo skąd, lecz z całą pewnością, Maya wiedziała już, że nie jest pierwszą kobietą, której złożył tę propozycję.

Kiedy obudziła się rano, po Emilu nie było ani śladu. Pracownia przesiąkła zapachem krwi. Zakrwawiona była cała pościel. Maya wypełzła z łóżka, włożyła w bieliznę prowizoryczny tampon, włożyła szlafrok i przyrządziła nalewkę uśmierzającą. Wypiła ją, zdarła prześcieradła, odwróciła poplamiony materac i wyczerpana padła na łóżko.

Około południa usłyszała pukanie.

— Wynoś się! — jęknęła.

Klucz zazgrzytał w zamku i w drzwiach stanął Paul.

— Och, to ty — bąknęła. — Ciao, Paul.

— Dzień dobry. Mogę wejść? — Paul przekroczył próg. — Widzę, że żyjesz. To doskonała nowina. Jesteś chora?

— Nie. Tak. Nie. Jakby to delikatnie powiedzieć… nie dotarłam dziś na szczyty kobiecości.

— I to wszystko? Tylko tyle? Doskonale. — Paul uśmiechnął się i zaraz spoważniał. — Rozumiem.

— Gdzie jest Emil?

— Tak — uniknął bezpośredniej odpowiedzi Paul. — Porozmawiajmy o Emilu, dobrze? Masz na imię Maya, prawda? Otarliśmy się o siebie w zeszłym miesiącu, w Tête. Byłaś tam z modystką, która się naćpała i wdała w przepychanki z Niko.

— Bardzo mi przykro to słyszeć.

— Jadłaś coś? — Paul postawił plecak na podłodze obok pieca. Obiema dłońmi przygładził ciemne włosy. — Bo ja nie. Pozwól, że coś nam zrobię. Może gulasz?

— Za skarby świata!

— A więc odrobinę kaszy. Coś lekkiego lecz pożywnego. — Odkręcił kran. — Od jak dawna znasz naszego dobrego przyjaciela Emila?

— Mieszkam z nim od czasu tej nocy w Tête.

— Trzy tygodnie z Emilem. Jesteś bardzo dzielną kobietą.

— Chyba nie pierwszą?

— Wprowadziłaś tu sporo zmian. — Paul uważnie rozejrzał się po pracowni. — Podziwiam twoje oddanie. Emil wymaga troskliwej opieki. Zadzwonił do mnie dziś rano. Był bardzo podniecony. Przyjechałem ekspresem ze Stuttgartu.

— Rozumiem. — Maya znalazła narzutę na łóżko i przykryła nią kolana. — Powiedział mi, że jesteście bliskimi przyjaciółmi. Zawsze bardzo cię chwali.

— Naprawdę? To ujmujące. Oczywiście, nie ma nic dziwnego w tym, że zadzwonił do mnie. Mój adres sieciowy ma wytatuowany na ramieniu.

Maya zamrugała zdziwiona.

— Nie zauważyłam u niego tatuażu — przyznała.

— Jest raczej mało widoczny. Pojawia się na skórze wyłącznie wtedy, gdy Emil jest bardzo zdenerwowany.

— I dziś rano był bardzo zdenerwowany?

Paul wsypał żółty proszek do niewielkiego garnka.

— Obudził mnie informacją, że w jego łóżku umiera, a być może nawet umarła, jakaś obca kobieta. Mówił o inkubie. O Golemie. Sprawiał takie wrażenie, jakby wszystko mu się pomyliło.

— Gdzie jest teraz?

— Odpoczywa. Korzysta z sauny. Schwartz się nim opiekuje. Muszę do nich zadzwonić. Zaczekaj sekundkę. — Paul odczepił netlink od kołnierza i, powoli mieszając zawartość garnka, rozpoczął rozmowę po niemiecku. Najpierw kogoś uspokajał, potem żartował, potem coś nakazywał, potem z czegoś delikatnie kpił, aż wreszcie przywrócił wszechświatowi sens i ład, i odwiesił link na kołnierz koszuli.

— Nie wolno nam dopuścić do odwodnienia — powiedział. — Może trochę pysznej mineralki? Z dwustoma mikrogramami selektywnej enkephaliny, środków moczopędnych i relaksujących? To powinno postawić cię na nogi. — Wziął plecak, otworzył go i wyjął z niego przezroczystą torbę, zamykaną na zamek błyskawiczny. W torbie miał prawdziwy arsenał przylepnych folii i hermetycznie zamkniętych kapsułek.

— Czyżbyś naprawdę sądził, że kiedy tu wejdziesz, znajdziesz trupa?

— Na tym świecie nigdy nie zabraknie jakichś „może”. — Paul otworzył szafkę. Wyjął z niej miski i łyżki. — Uznałem po prostu, że lepiej będzie, jeśli zjawię się tu pierwszy.

— Żeby posprzątać przed pojawieniem się władz?

— Jeśli odpowiada ci to sformułowanie. — Podał jej piękną ceramiczną miskę pełną parującej papki oraz smukłą chińską wazę z wodą mineralną. — Kiedy zjesz, będziesz w stanie bardziej się skupić — orzekł i poszedł po swoją miskę.

Maya wypiła trochę gazowanej wody mineralnej.

Merci beaucoup.

— Angielski doskonale mi odpowiada, Mayu. Jestem programistą, pokonaną ofiarą globalnego żargonu technicznego. Równie dobrze możemy współpracować po angielsku. Głupio byłoby teraz z tym walczyć.

Przecięli żółtą laskę lipidów, wymieszali w kaszy białe kostki cukru i zjedli ją razem, siedząc na łóżku. Ten dziecinny rytuał sprawił, że Maya czuła się, jakby miała pięć lat. Niedobrze było kłócić się Paulem.

— Nie jestem najłatwiejsza w obejściu, kiedy dzieje się ze mną coś takiego jak dziś — wyznała. — Pokłóciliśmy się wczoraj w nocy, i to go wyprowadziło z równowagi. Nie powinnam mówić mu nic ważnego w nocy, bo potem gorzej śpi. — Westchnęła. — A poza tym dziś rano wyglądałam jak nieżywa.

— Ależ nic się przecież nie dzieje! Bez peruki i makijażu twoja twarz nabiera charakteru. Nie jest być może aż tak konwencjonalnie piękna, lecz za to znacznie bardziej pociągająca. Ma w sobie coś głębokiego i melancholijnego. Weltschmertz. Twoja twarz to niemal ikona.

— Jesteś bardzo taktowny i szarmancki.

— Wcale nie. Powiedziałem to jako esteta.

— Co właściwie robisz w Stuttgarcie? Bardzo mi przykro, że oderwałam cię od pracy, niezależnie od tego, jaka to była praca.

— Programuję. I wykładam na uniwersytecie.

— Ile masz lat?

— Dwadzieścia osiem.

— Pozwalają ci uczyć? W tym wieku?

— Europejski system uniwersytecki jest bardzo stary, bardzo skomplikowany i bardzo biurokratyczny, lecz owszem, jeśli ma się publikacje i sponsorów, a także studentów, jednogłośnie domagających się wykładów, to tak, można uczyć. Nawet mając dwadzieścia osiem lat. — Uśmiechnął się. — C’est possible.

— Czego uczysz?

— Uczę sztuczki.

— Och! No tak, oczywiście. — Maya kiwała głową raz za razem. — Wiesz, muszę znaleźć kogoś, kto nauczy mnie fotografii.

— Josef Novák.

— Co?

— Josef Novák. Mieszka tu, w Pradze. Nie przypuszczam, byś znała jego prace, ale to wielki mistrz. Pionier wczesnej wirtualności. Nie jestem pewien, czy nadal przyjmuje studentów, ale oczywiście on przyszedł mi na myśl jako pierwszy.

— Jest gerontokratą?

— Gerontokratą? Dobrym nauczycielem nie wolno pogardzać. Oczywiście, niełatwo go poznać. Bardzo starych ludzi niełatwo się poznaje.

— Josef Novák… zaczekaj, czy w latach dziesiątych to nie on zrobił środowisko graficzne, które nazywało się „Szklany Labirynt”?

— O mnie nikomu się wtedy nie śniło. — Paul uśmiechnął się. — W młodości Novák był bardzo płodny, lecz jego dzieła z tamtych czasów zaginęły, oczywiście. Była to tragedia, strata tych wszystkich wczesnych cyfrowych standardów i platform… prawdziwa kulturowa zagłada.

— Jasne. „Szklany Labirynt”, „Ogród Rzeźb”, „Posągi Zaginione”, to wszystko było dziełem Josefa Nováka. Prawdziwe cuda! Nie miałam pojęcia, że on jeszcze żyje.

— Żyje i mieszka praktycznie na sąsiedniej uliczce.

Maya wyprostowała się na łóżku.

— Doprawdy? To chodźmy go odwiedzić! Przedstawisz mnie, dobrze?

Paul zerknął na zegarek.

— Po południu mam wykład. W Stuttgarcie — powiedział. — Obawiam się, że dziś będę bardzo zajęty.

— Tak, oczywiście. Przepraszam.

— Bardzo cieszy mnie jednak, że czujesz się lepiej.

— Środki przeciwbólowe zadziałały. Bardzo ci dziękuję. No i zawsze czuję się lepiej, kiedy coś zjem.

— Znasz wczesne prace Nováka. Masz właściwości antykwaryczne, Mayu. Bardzo to interesujące. Wręcz niezwykłe. Ile właściwie liczysz sobie lat?

— Paul, słuchaj, może lepiej będzie, jeśli przez kilka najbliższych dni nie zobaczę się z Emilem. Emilowi pomoże pewnie, jeśli na jakiś czas zniknę z jego życia. Biorąc pod uwagę okoliczności. Co mi radzisz?

— Jestem pewien, że do jutra Emil w pełni dojdzie do siebie. W każdym razie, niemal zawsze dochodzi. Mam jednak wrażenie, że chwilowe rozstanie to mądre posunięcie. Biorąc pod uwagę okoliczności.

— Może przez parę dni po prostu się powłóczę? Miałbyś coś przeciw temu, gdybym wróciła z tobą do Stuttgartu? Porozmawialibyśmy. Jeśli ci się nie narzucam.

— Nie, skądże. Będę zachwycony.

— Ubiorę się, dobrze?

W pracowni nie miała gdzie ukryć się podczas ubierania, młodzi ludzie niezbyt jednak przejmują się dyskrecją. Niezdarnie włożyła rajstopy i sweter. Paul, najwyraźniej obojętny na wszystko, spokojnie zmywał naczynia.

Maya zerknęła w kieszonkowe lusterko i przeraziła się nie na żarty. Prawda nie byłaby bardziej oczywista dla każdego, nawet gdyby umocowała sobie na czole odpowiedniej treści neon. Jej twarz nie była twarzą młodej kobiety, lecz twarzą postludzką, bladą, napiętą, nabrzmiałą w egzotyczną maską cierpienia, które nie w pełni umiała przekazać. Była to biała, nieruchoma twarz starego plastykowego manekina.

Podbiegła do kuchennego zlewu i rozpoczęła od żelu czyszczącego. Po żelu przyszedł czas na puder w płynie. I oczyszczacz porów, i matrycę epidermalną, i puder w płynie, i pędzelek do pudru, i cień, i ołówek do rzęs, i podkręcacz rzęs, i rozjaśniacz gałek ocznych, i ołówek do brwi.

Zapomniała umyć zęby. Zęby po prostu będą musiały poczekać.

Lustro udowodniło, że udało się jej pokonać prawdę. Prawda udusiła się pod warstwą kosmetyków. Włosy nadal miała okropne, ale naturalne włosy zawsze są okropne.

Znalazła jaskrawą czeską chustę, pantofle bez pięt i wielki, ciepły szary beret. Do plecaka włożyła kilka na pół wyczerpanych kart gotówkowych. Z jakiegoś powodu czuła się teraz lepiej. Opakowana, bezpieczna, opanowana; doskonale szczęśliwa i pewna siebie.

Paul, cierpliwy i nieporuszony, studiował najnowsze prace Emila. Znalazł drewnianą skrzynkę i otworzył ją.

— Pokazał ci to? — spytał.

— Nie, chyba nie.

— Tę lubię najbardziej ze wszystkich jego prac. — Z przesadną ostrożnością sięgnął do wyłożonej podartym papierem skrzynki. Wyciągnął z niej białą filiżankę i spodek. Postawił je na warsztacie. — Zrobił ją zaraz po zmianie — wyjaśnił. — Walczył z rzeczywistością jak tonący z morzem.

— Komplet, filiżanka ze spodkiem.

— Dotknij ich. Podnieś je.

Sięgnęła po filiżankę, a kiedy jej dotknęła, filiżanka zasyczała. Maya błyskawicznie cofnęła dłoń. Paul zachichotał.

Spróbowała jeszcze raz, tym razem jednym palcem. Kiedy dotknęła spodka, poczuła delikatne kłucie, jakby słabego prądu elektrycznego; miała wrażenie, że po jej skórze przesuwa się coś jednocześnie miękkiego i kolczastego, delikatnego lecz ostrego niczym papier ścierny.

Paul roześmiał się głośno.

Zdeterminowana Maya odważnie ujęła filiżankę. Mimo, iż się nie poruszała, filiżanka jakby brzęczała i wyrywała się z jej uścisku. Odstawiła ją.

— Zasilana z baterii — powiedziała. — Na tym polega sztuczka?

— To nie jest ceramika — oświecił ją Paul.

— Tylko co?

— Nie wiem. Tworzywo przypomina ceramikę, błyszczy jak ceramika, moim zdaniem jest to jednak piezoelektryczne piankowe szkło. Kiedyś widziałem, jak Emil wlewa nalewkę do tej filiżanki. Nalewka przeciekła powoli i przez nią, i przez spodeczek. Coś — porowatość, wymiary fraktalne, może efekt ładunek van der Waalsa — powoduje, że w zetknięciu z ciałem tworzywo reaguje bardzo szczególnie.

— Na co komu taka filiżanka?

— To object gratuit. Dzieło sztuczki demonstrujące bankructwo użytkowości.

— Żartujesz, prawda?

— A czy Emil jest żartem? — spytał ją poważnie Paul. — Czy to żart, nie być już człowiekiem? Oczywiście, że nie, czym bowiem jest żart, jeśli nie pogwałceniem konceptualnego systemu odniesienia?

— To jednak nie wszystko. Jest jeszcze coś, prawda?

— Jest, oczywiście.

— Więc powiedz mi, co.

Paul odłożył filiżankę i spodeczek do skrzynki, skrzynkę zaś z pełną szacunku ostrożnością odstawił na półkę.

— Gotowa? — spytał. — Jeśli tak, to powinniśmy już iść. Otworzył drzwi pracowni, przepuścił Mayę przed sobą, zamknął drzwi i uważnie przekręcił klucz w zamku.

Zeszli, tupiąc, po trzeszczących głośno schodach.

Dzień był pochmurny i wietrzny. Poszli do stacji metra Národni. Maya szła obok Paula. W pantoflach na płaskich obcasach dorównywała mu wzrostem.

— Paul, proszę, wybacz jeśli okażę się zbyt bezpośrednia, ale przyjechałam z bardzo daleka i jestem bardzo naiwna. Mam nadzieję, że potrafisz mi to wybaczyć. Jesteś nauczycielem, więc wiem, że powiesz prawdę.

— Wzrusza mnie twój optymizm.

— Proszę, nie traktuj mnie w ten sposób. Co mam zrobić, by przekonać cię, byś powiedział mi prawdę.

— Przypomnij sobie filiżankę Emila — powiedział Paul wyjątkowo uprzejmie. — Niszczy ona oszustwo użytkowości. Niszczy konwencjonalne myślenie poprzez zaprzeczenie doświadczeniu zmysłów.

— Tak?

— Zniszczenie kondycji ludzkiej powoduje zalanie ludzkości lawiną nowych, twórczych możliwości. Możliwości te muszą zostać zasymilowane i systematycznie wykorzystane przez spadkobierców człowieka. Sztuczka nie jest sztuką. Choć wykorzystuje przedświadomą wyobraźnię, uznaje wyobraźnię nieświadomości za swą ubogą krewną. Honorujemy nieracjonalność impulsu twórczego, negujemy jednak nie tylko prymat, lecz także znaczenie halucynacji. Zaprzęgamy całą moc świadomej racjonalności i metod naukowych do pościgu za zniszczeniem, zdławieniem ludzkiej kultury.

Zeszli na stację metra. Z wewnętrznej kieszeni kurtki Paul wyjął dyskretnie laminowaną kartę podróżną.

— Kondycja ludzka umarła. Natura umarła. Sztuka umarła. Świadomość jest elastyczna. Nauka to nieskończonych rozmiarów beczka prochu. Stajemy twarzą w twarz z nową rzeczywistością, której przedtem nie mogliśmy zobaczyć, gdyż przeszkadzały nam w tym naturalne ograniczenia, właściwe ssakom naczelnym. Musimy stworzyć dzieło, które wydobędzie tę nowa rzeczywistość na powierzchnię, wykonać szereg pozornie nieskrępowanych gestów, które w swym zbiorowym skutku uformują świadomość postczłowieka. — Oczy Paula, zawsze takie spokojne, nagle nabrały wyrazu. — Jednocześnie zaś, w sferze polityki, nie wolno nam zniszczyć delikatnego napięcia powierzchniowego starzejącej się ludzkiej cywilizacji, udającej utopijny spokój, podczas gdy w rzeczywistości przeżyła wstrząs, po którym nigdy nie zdoła wrócić do równowagi. Ukryci pod ohydnym pustym trupem humanizmu, musimy systematycznie zmieniać fizjologiczną podstawę świadomości i stanu kultury oraz być uczciwymi, obiektywnymi, chłodnymi świadkami naszych działań. To podstawy naszego programu sztuczki.

— Rozumiem. Czy mógłbyś kupić mi bilet?

— Bilet metra do stacji kolejowej czy bilet na pociąg do Stuttgartu?

— Chyba poproszę cię o oba. Ten drugi powrotny.

— To może weźmiesz mój Eurobilet? Jest ważny do maja.

— Mogę? Nie. Jesteś stanowczo zbyt hojny.

Paul wręczył jej laminowaną kartę.

— Nie, nie, na uniwersytecie bez problemu dostanę drugą inteligentną kartę. W Europie łatwo o sytuacyjne korzyści. — Paul podszedł do maszyny i szybko załatwił sprawę.

Wsiedli do praskiego metra. Stanęli w wagoniku, trzymając się uchwytów. Maya przyglądała się Paulowi. Strasznie podobało się jej to, jak zaczesuje za uszy ciemne włosy. Podziwiała delikatne uniesienie jego ruchliwych brwi, linię nieco obwisłych powiek. Czerpała pociechę z jego bezpośredniej, fizycznej bliskości. Był taki młody.

— Powiedz mi coś jeszcze, Paul. Proszę, mów.

— Musimy przygotować się do objęcia nadchodzącej epoki w twórcze posiadanie. Będzie to epoka poetycko niesłychanie bogata, bezgranicznie zwycięska, tak nabrzmiała znaczeniami, że tylko ludzie przygotowani na nadejście kataklizmu zdołają przekroczyć swą jednowymiarowość. Pewnego dnia zwyciężymy nienawiść cudu i pozbawimy ją znaczenia. W fantastyczności cudowne jest to, że zawartość naczynia sama staje się naczyniem; fantastyczność nieprzerwanie drąży codzienność. Przeniknie do niej, to tylko kwestia czasu, a czas jest naszym nie kończącym się sprzymierzeńcem. Normalność straciła całą swą siłę, pozostała z niej wyłącznie rutyna.

— To, co mi powiedziałeś… jest takie piękne.

Paul uśmiechnął się.

— Lubię myśleć, że rzeczywiście jest piękne — powiedział.

— Szkoda, że ja nie jestem taka piękna.

— Moja droga, mam wrażenie, że pomyliły ci się kategorie.

— Zgoda… więc chciałabym zrobić coś tak pięknego.

— Być może już zrobiłaś. — Paul zamyślił się na chwilę. — A swoją drogą, jakie to interesujące pojęcie, „piękno”. Skrzyżowanie znaczeń trzech słów…

Metro zatrzymało się na stacji Muzeum i do wagoniku wtargnęła dzika horda turystów; potworna mieszanka plecaków, toreb, obcojęzycznych rozmów. Stali w tłumie, chwiejąc się i kurczowo trzymając uchwytów. Paul próbował przekonać ją, że potrafi wstrząsnąć wszechświatem, a tymczasem oboje stali ściśnięci przez tłum całkowicie obojętnych osób niczym bydło w bydlęcym wagonie.

W pociągu zrobiło się nieznośnie wręcz gorąco. Maya poczuła kurcze w najgłębszej głębi ciała, a kiedy ból przeszedł, pozostawiając ją bladą i spoconą, uświadomiła sobie, że dziś jest dzień, podczas którego byłaby w stanie zrobić coś naprawdę szalonego. Zwariowanego, spontanicznego i psychicznie całkowicie automatycznego. Lewitować. Skoczyć z dachu wysokiego budynku. Rzucić się na obolały brzuch i całować buty policjanta. Polecieć na księżyc, wkopać się w jego biały kredowy grunt, najdosłowniej w świecie pieścić Lunę…

Paul przyglądał się jej z niemaskowaną obawą. Uśmiechnęła się do niego swym najjaśniejszym uśmiechem.

Na dworcu powlokła się do damskiej toalety. Zrobiła co trzeba z maszynami higienicznymi, wypiła dwa kubki wody i wyszła w lepszym stanie, niż przyszła. Patrząca na nią w lustrze śliczna buzia o rozszerzonych oczach, z maleńkimi kroplami potu pod warstwą makijażu, wydawała się palić świętym płomieniem.

Paul zachował się wyjątkowo uprzejmie. Zdobył im strąki w pierwszej klasie, wyposażone w sympatyczne składane stoliki.

Ekspres do Stuttgartu był bardzo szybki.

— Kocham europejskie pociągi — paplała Maya. Głowa płonęła jej pod ciepłym beretem. — Nawet te najszybsze, które prawie całą drogę jadą pod ziemią.

— Może powinnaś zawędrować do Władywostoku?

— A to po co?

— Taka jest tradycja w naszej grupie. Władywostok, najdalszy kraniec kontynentu euroazjatyckiego. Masz Eurokartę i powiedziałaś mi, że chciałabyś sobie podryfować. Dlaczego nie miałabyś zdryfować do Władywostoku? Przez jakiś czas byłabyś sama, miałabyś czas odprężyć się, uporządkować myśli. Do najdalszego kresu Azji dojedziesz i wrócisz w jakieś cztery dni.

— Co robicie, kiedy już dotrzecie do wybrzeży Pacyfiku?

— Cóż… jeśli jest się jednym z nas, idzie się do pewnego rzadko używanego ptedype, przepraszam, Publicznego Punktu Teleprezencji i wykonuje się wolny akt. Nasza grupa nieustannie obserwuje ten szczególny PPT przez konceptualny site. Każdy gest wystarczająco niezwykły, by zainteresować skaner, zostaje automatycznie przesłany do wszystkich subskrybentów netlisty.

— Skąd będę wiedziała, że mój gest jest wystarczająco nonsensowny?

— Intuicja ci podpowie, Mayu. Obejrzenie innych gestów też może ci pomóc. Nie jest to tylko kwestia ludzkiego osądu, nasz program odsiewający dysponuje własnymi ewoluującymi standardami. To jest w nim najpiękniejsze. — Paul uśmiechnął się. — Skąd w ogóle wiadomo, ze coś jest niezwykłe? Czym jest „zwykłość”? Co sprawia, że codzienność jest taka krucha, a jednocześnie tak wszechobecna? Zasłona między niezwykłym a nudnym jest przede wszystkim tak cienka, że prawie nieistniejąca.

— Mam wrażenie że wiele tracę, nie będąc w waszej sieci.

— Co do tego nie ma najmniejszych nawet wątpliwości.

— Dlaczego wasza grupa zbiera się w tym barze w Pradze, skoro jesteście tak usieciowieni?

Paul zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.

— Masz przy sobie tłumacza? — spytał w końcu. — Działa?

— Tak. Tam, w Tête, Benedetta oddała mi swojego. — Maya pokazała mu diamentowy naszyjnik.

— Jakie to miłe ze strony naszej lubianej i cenionej koleżanki Benedetty. Każdy należący do niej tłumacz będzie, spodziewam się, przekładał z francuskiego. Załóż go, dobrze? — Paul również wpiął sobie w ucho tłumacza.

Maya znalazła odpowiednie jajko, a potem włożyła w ucho ptasie gniazdko. Paul przemówił po francusku.

— Nadal mnie rozumiesz, jak sądzę — powiedział.

— Tak. Tłumacz działa bez zarzutu.

— Na świecie pracują miliony elektronicznych tłumaczy. Są one czymś najzupełniej codziennym. Ty mówisz po angielsku, ja w tej chwili mówię po francusku, maszyna to dla nas tłumaczy. Jeśli nie ma zbyt wielu szumów tła… jeśli nie przesadzamy z żargonem, z argot… jeśli nie mówi jednocześnie zbyt wiele osób… jeśli nie odwołujemy się do kontekstu niedostępnego niewielkiemu procesorowi… jeśli nie skomplikujemy wymiany zdań przesadną ilością sygnałów niewerbalnych, takich jak gesty i mimika… wtedy, oczywiście, będziemy się mogli porozumieć. — Wykonał zamaszysty gest. — Co oznacza, że mimo wszelkich przeciwności udaje się nam przesłać co najmniej minimalną ilość ludzkich znaczeń przez niesłychanie intymną membranę obliczeniową naszych uszu.

— Tak, oczywiście! Przecież działa to właśnie w ten sposób!

— Przyjrzyj się mojej twarzy, teraz, kiedy do ciebie mówię. Pewne grupy mięśni pracują, dochodzi do pewnego rodzaju napięcia, które utrzymuje mą twarz w stanie gotowości do wykonania sekwencji ruchów werbalnych charakterystycznych dla francuzczyzny. Ja nie jestem oczywiście świadom kształtowania własnej twarzy. Niemniej jednak, spore obszary mózgu dedykowane są studiowaniu twarzy… i percepcji języka. Badania dowodzą, że rozpoznajemy cudzoziemca nie po postawie, wyglądzie lub ubraniu, lecz po tym, że jego język inaczej ukształtował mu twarz. Jest to ludzkie postrzeganie przedświadome. Tłumacz tego nie przetłumaczy. Nie sposób przesłać tego siecią. Sieci i elektroniczni tłumacze nie myślą. Wyłącznie procesują.

— Tak?

— A teraz widzisz mnie swymi oczami, w jednym, wolnym uchu słyszysz język francuski, zaś w drugie, wzmocnione przez maszynę, wypowiadane przez nią angielskie słowa. Czegoś tu brakuje. Czegoś jest także za dużo. Ta część ciebie, której sama nie rozumiesz, czuje, jakie wszystko to jest poplątane. — Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. — Trzymam twą dłoń, mówiąc do ciebie po francusku. Popatrz, a teraz ująłem ją w obie ręce. Zacząłem ją pieścić. Jakie to uczucie?

— Bardzo mile.

— A jakie to uczucie teraz, kiedy mówię do ciebie po angielsku?

Zaskoczona Maya wyrwała rękę. Paul roześmiał się.

— No i masz. Widzisz? Prawda tkwi w twojej reakcji. To samo dotyczy sieci. Musimy spotykać się fizycznie, żeby uzupełnić sieć. I nie w tym rzecz, że sieciom brakuje intymności. Wręcz przeciwnie, sieci są zbyt intymne, funkcjonują w zbyt wąskim paśmie. Musimy się spotykać w sposób, który ożywia szare komórki.

— To bardzo mądre. Ale… powiedz mi, co by się stało gdybym nie zabrała ręki?

— Oznaczałoby to — powiedział Paul po francusku, bardzo racjonalnie i bardzo łagodnie — że jesteś kobietą o ogromnie pomieszanej percepcji. A nie jesteś.

I na tym cała sprawa praktycznie się zakończyła.

Dopiero teraz Maya zauważyła pierścionek na środkowym palcu prawej ręki Paula. Przypominał czarną grawerowaną obrączkę, w rzeczywistości jednak wcale nie był pierścionkiem, lecz pasmem czarnego, wrośniętego w ciało futra.

Z wielką lewitacyjną magnetyczną prędkością mknęli tunelem, wyżłobionym diamentowymi wiertłami we wnętrznościach europejskiej ziemi. Mayę niewypowiedzianie wręcz cieszyło towarzystwo Paula, choć nie czuła najmniejszej pokusy, by z nim flirtować. Byłoby to jak wysyłanie erotycznych sygnałów stalaktytowi. Tylko kobieta o wielkiej dozie altruizmu byłaby w stanie dzień po dniu znosić torturę takiej błyskotliwości. Gdyby miał dziewczynę, jego dziewczyna co rano siadałaby naprzeciw niego z widelcem w ręku i co rano nabijałaby się na cztery zęby jego inteligencji, zdolności postrzegania, ambicji i godności.

Paul przyglądał się jej w milczeniu, niewątpliwie przeprowadzając analogiczną ocenę jej osoby. Niemal słyszała trzaski neurochemicznych procesów, następujących, jeden po drugim w najgłębszej, najwilgotniejszej głębi gruczołów jego lwiej głowy.

I Maya blisko była szaleństwu wyznania mu całej prawdy o sobie. Byłaby to rzecz wyjątkowo głupia, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że spowiadałaby się drugi raz z rzędu, dziś jednak czuła się wyjątkowo beztroska, pragnęła podjąć ryzyko tak, jak duszący się człowiek pragnie tlenu, a przede wszystkim po prostu miała ochotę na wyznania. Nie kusiło jej, by go dotknąć, by go pieścić czy przytulić, kusiło ją, by mu się wyspowiadać. By mu się poświęcić, skupić na sobie jego uwagę.

Nie przypominałoby to jednak spowiedzi przed Emilem. Biedny Emil wydawał się — na swój własny, szczególny i zwierzęcy sposób — bezczasowy, niemożliwy do zranienia, niezniszczalny, Paul zaś jest po prostu młody, jest młodym mężczyzną. Jest młodym mężczyzną, nie potrzebującym wiedzy o jej problemach.

Ich oczy się spotkały. Nagle pojawiło się między nimi straszne napięcie. W każdym innym przypadku napięcie to można byłoby uznać za seksualne, z Paulem bardziej jednak przypominało ono telepatię.

Paul patrzył na nią i nagle wyraźnie się zdumiał. Uniósł śliczne brwi. Oczy mu się rozszerzyły.

— O czym myślisz, Paul?

— Szczerze?

— Oczywiście, szczerze.

— Zastanawiam się, dlaczego właściwie siedzi naprzeciw mnie ta młoda frywolna piękność. Tu, przy tym samym stoliku.

— A dlaczego nie miałabym siedzieć naprzeciw ciebie?

— Bo to tylko fasada, prawda? Nie jesteś frywolna. I nagle nabrałem całkowitej pewności, że nie jesteś młoda.

— Dlaczego tak sądzisz?

— Jesteś bardzo piękna, nie jest to jednak uroda kobiety młodej. Właściwie jesteś straszliwie piękna. Twoja obecność sygnalizuje niebezpieczeństwo, strach.

— Dzięki za komplement.

— Teraz, kiedy wreszcie się w tym połapałem, zaczynam zadawać sobie pytania. Czego właściwie od nas chcesz? Czy jesteś polityczną wtyczką? Czy pracujesz w pomocy obywatelskiej?

— Nie i nie. Daję słowo.

— Ja pracowałem w pomocy obywatelskiej — stwierdził spokojnie Paul. — W Awinionie, w legionie młodzieżowym. Poszedłem do pomocy, bo tak kazała mi ambicja. Nauczyłem się sporo o wielu interesujących aspektach życia. Ale zrezygnowałem, rzuciłem pomoc. Oni chcą, żeby świat stał się lepszym miejscem, a ja jestem całkowicie pewien, że nie chcę, by świat stał się lepszy. Chcę, żeby świat stał się znacznie bardziej interesujący. Jak sądzisz, Mayu, czy to przestępstwo?

— Nigdy przedtem nie pojmowałam tego w taki sposób. Nie, nie wydaje mi się to szczególnie groźnym przestępstwem.

— Kiedyś całkiem dobrze poznałem jedną polityczną wtyczkę. Pod wieloma względami przypominała mi ciebie. Miała twoją niezwykłą samokontrolę, jak ty promieniowała kobiecością. Przyglądałem się tobie i nagle zdałem sobie sprawę, jak bardzo przypominasz Wdowę. Wszystko stało się jasne.

— Nie jestem wdową.

— Wdowa to oszałamiająca kobieta. Nieprawdopodobnie piękna i dumna. Jest jak sfinks, jak jakaś niepokalana istota prosto z mitu. Bardzo interesuje się sztuczką. Pewnie ją kiedyś spotkasz. Jeśli pozostaniesz w naszym towarzystwie.

— Ta Wdowa… jest gliną od sztuczek? Nie wiedziałam, że policja szczególnie interesuje się tego rodzaju sprawami. Jak ma na imię ta wtyczka?

— Helene Vauxcelles-Serusier.

— Helene Vauxcelles-Serusier… na bogów, jakie piękne imię.

— Skoro nie znasz jeszcze Helene, to może wcale nie chcesz jej poznać.

— Jestem całkiem pewna, że nie chcę jej poznać. Nie jestem informatorką. Prawdę mówiąc, jestem krymninalistką.

— Informatorka, kryminalistka… — Paul potrząsnął głową. — Różnica między tymi kategoriami jest znacznie mniejsza, niż ludzie przypuszczają.

— Jak zwykle masz absolutną rację, Paul. Przypomina to trochę zamazaną granicę między pięknem a strachem. Między młodością a starością. Między sztuczką a przestępstwem.

Paul przyjrzał się jej zdziwiony.

— Dobrze powiedziane — stwierdził w końcu. — Dokładnie tak ujęłaby to Helene. Jest prawdziwą wielbicielką zamazanych granic.

— Daję słowo, że nie jestem funkcjonariuszką policji. Udowodniłabym ci to, gdybym mogła.

— Może i nie? Nie w tym rzecz, by funkcjonariuszki pomocy obywatelskiej nie były ładne, ale urodę podobną do twojej traktują zwykle jako podejrzaną.

— Ja nie jestem podejrzana. Niby czemu miałbym być podejrzana?

— Podejrzewam cię, ponieważ muszę chronić przyjaciół — stwierdził Paul. — Nasze życie jest naszym życiem, a nie ćwiczeniem z teorii. Jesteśmy pokoleniem pod naciskiem. Musimy chronić naszą witalność, ponieważ w naszym świecie metodycznie się ją niszczy. Poprzednie pokolenia nie stawały przed tym problemem. Rodzice poprzednich pokoleń lądowali w grobach, a władza lądowała na kolanach ich dzieci. My jednak nie mieliśmy szansy, by zostać prawdziwym pokoleniem. My jesteśmy pierwszymi naturalnymi postludźmi.

— I chcecie rzeczy, które nie pasują do panującego status quo?

Mais oui.

— Więc pod tym względem niczym się nie różnimy. Ja chcę całego mnóstwa takich rzeczy.

— Nikt nie prosił cię o to, byś została jedną z nas.

Słowa te były wyjątkowo brutalne. Maya odebrała je jak cios nożem. Paul patrzył jej wprost w oczy, ona zaś poczuła się nagle zbyt zmęczona, by podjąć rękawicę. On był zbyt młody, zbyt silny i zbyt inteligentny, ona zaś zbyt niepewna siebie, zbyt załamana, by zepchnąć go do narożnika. Rozpłakała się.

— I co teraz? — spytała. — Czy mam błagać cię o pozwolenie na życie? Będę cię błagać, jeśli tylko zechcesz. Po prostu powiedz mi, czego chcesz.

Paul, zaniepokojony, rozejrzał się po przedziale.

— Proszę cię, nie rób sceny — powiedział.

— Muszę płakać! Chcę płakać! Zasłużyłam sobie na to, żeby płakać. Nie czuję się dobrze. Nie pozostało mi nic z szacunku dla samej siebie. Nie pozostała mi ani odrobina godności. Nic mi nie zostało. Zostałam zraniona w sposób, którego nie jesteś w stanie sobie nawet wyobrazić. Więc co mam według ciebie zrobić? Pozostaje mi tylko płakać. Masz mnie. Jestem zdana na twą łaskę i niełaskę. Możesz mnie teraz zniszczyć.

— Ty możesz zniszczyć nas. Być może tego właśnie chcesz.

— Nie. Daj mi szansę! Mogę być żywa. Mogę nawet być piękna. Powinieneś pozwolić mi spróbować. Pozwól mi spróbować, Paul, przecież mogę być dla ciebie interesującym przypadkiem.

— Bardzo chciałbym pozwolić ci spróbować — powiedział Paul. — Uwielbiam drażnić lwice. Tylko dlaczego stawką w tej grze ma być bezpieczeństwo moich przyjaciół? Nie wiem o tobie nic prócz tego, że wydajesz się bardzo piękna i bardzo postludzka. Niby czemu miałbym ci ufać? Dlaczego po prostu nie wrócisz do domu?

— Bo nie mogę wrócić do domu. Bo znowu zrobią mnie starą!

Oczy Paula rozszerzyły się. Wreszcie do niego dotarła, wreszcie jakoś go dotknęła. Wreszcie dał jej chusteczkę. Maya obejrzała ją, sprawdzając, czy nie jest to chusteczka komputerowa, a potem wytarła oczy i wydmuchała nos.

Paul przycisnął guzik na krawędzi stołu.

— Pozwoliliście Emilowi pozostać z grupą — powiedziała w końcu Maya. — A Emil jest w znacznie gorszym stanie niż ja.

— Czuję się odpowiedzialny za Emila — stwierdził Paul ponurym głosem.

— O co ci właściwie chodzi?

— Pozwoliłem mu wziąć amnezjak. To ja go załatwiłem.

— Doprawdy? Powiedziałeś innym?

— Nie uważam tego za zły pomysł. Nie znałaś Emila takiego, jaki był przedtem.

Na suficie wagonu pojawił się gigantyczny krab. Krab zrobiony z kości, chityny i pawich piór oraz z żyłki i strun fortepianowych. Miał dziesięć bardzo długich, wielostawowych łap, każdą wyposażoną w gumową stopę na haczykowatej stalowej kostce. Do jego płaskiego, nakrapianego pancerza przyssawkami przymocowana była taca.

Krab wybierał sobie drogę przez ledwie widoczne wgłębienia w suficie. Zatrzymał się i zeskoczył przy ich strąkach. Przyjrzał się im wieńcem niebieskich oczu przypominających oczy ostrygi.

Oui, monsieur?

— Dla madamoiselle proszę wodę mineralną z dwustoma mikrogramami alcionage — powiedział Paul. — Ja zaś poproszę limoncello i… tak, poprosimy pół tuzina croissantów.

Tres bien. — I krab odszedł chwiejnie.

— A to co?zainteresowała się Maya.

— Steward.

— Wiem, sama się domyśliłam, ale co to takiego? Czy to żyje? Czy to robot? Jakiś rodzaj homara? Wyglądało na to, że mówi, używając autentycznych ust i języka.

Paul sprawiał wrażenie mocno zdenerwowanego.

— A co, coś jest nie tak, Mayu? W końcu przecież siedzimy w ekspresie do Stuttgartu, prawda?

— Och. No tak. Przepraszam.

Paul przyglądał się jej w milczeniu i z namysłem.

— Biedny Emil — powiedział w końcu.

— Nie mów tak! Nie masz prawa tak mówić! Jestem dla niego dobra! Wiem, że jestem dla niego dobra! A ty w ogóle nic nie wiesz!

— Jesteś dobra dla Emila?

— Słuchaj, powiedz, co muszę zrobić, żebyś zaczął mi ufać? Nie możesz po prostu spisać mnie na straty, nie możesz tak zwyczajnie mnie odepchnąć. Powiedziałeś, że chcesz, żeby na świecie działy się różne dziwne rzeczy. No więc ja z pewnością jestem dziwna. I „dzieję się” na świecie.

Paul przemyślał sobie jej słowa. Postukiwał palcami w krawędź stolika.

— Pozwól, że zbadam ci krew — powiedział w końcu.

— Ależ proszę bardzo. — Maya podciągnęła rękaw swetra.

Paul wstał, zdjął plecak z półki nad głową, otworzył go, grzebał w nim przez chwilę i w końcu znalazł komara do badań krwi. Położył go jej na przedramieniu. Komar pokręcił się przez chwilę, przysiadł i wbił pod skórę ssawkę grubości włosa. Pobranie krwi nie bolało nic a nic, no, może trochę swędziało.

Następnie Paul wziął pokryte krwią urządzenie, pochylił się i rozpostarł skrzydła komara. Skrzydła zmieniły się w ekran wielkości dwóch paznokci. Przyglądał mu się w napięciu.

— A więc — powiedział w końcu — jeśli chcesz, by twoje sekrety pozostały sekretami, lepiej nie pozwól nikomu badać sobie krwi.

— Dobrze.

— Jesteś bardzo anemiczna. Co więcej, twoje ciało zawiera mnóstwo płynu, nie będącego nawet krwią.

— Jasne, to pewnie detergenty detoksyfikacji komórkowej i skatalizowane nośniki tlenu.

— Aha. A jednak mam tu także wystarczająco wiele DNA, by ustalić twoją tożsamość. I oddać cię w ręce pomocy obywatelskiej. Jeśli kiedykolwiek okaże się to konieczne.

— Słuchaj, Paul, nie musisz zadawać sobie trudu śledzenia moich akt medycznych. Posunęliśmy się wystarczająco daleko, żebym po prostu powiedziała ci, kim jestem.

Paul zmusił komara do wyrzygania krwi na kawałek chromatografu, po czym zgrabnie złożył zaplamiony papierek.

— Nie — powiedział stanowczo. — To nie jest konieczne, i nie sądzę, by było mądre. Nie chcę wiedzieć, kim jesteś. To nie moja sprawa. I z całą pewnością nie tego od ciebie chcę.

— A czego ode mnie chcesz?

Spojrzał jej w oczy.

— Chcę, żebyś udowodniła mi, że chociaż nie jesteś już człowiekiem, pozostałaś artystką.


* * *

Stuttgart był miastem wielkim i hałaśliwym. Wielkim, hałaśliwym, zielonym i lepkim. Był też miastem płytkich oddechów, chrząknięć, dyszenia i przeróżnych organicznych bulgotów. W Stuttgarcie ludzie z upodobaniem na siebie krzyczeli. W Stuttgarcie piesi tłumnie wylewali się na ulicę przez odbytowe dziury w murach.

Słynne stuttgarckie wieże miały wymiary iście cyklopowe, rytmiczne falowanie czyniło je jednak raczej kojąco oceanicznymi niż drażniąco górskimi. Maya słyszała, jak oddychają z lepkim, gruźliczym poświstem. Ich oddech wiał huraganem nad kosmatymi ulicami, pachnąc parą i cytryną.

— Moja rodzina pomagała zbudować to miasto — powiedział nagle Paul, zgrabnie omijając kałużę substancji, do złudzenia przypominającej płatki śniadaniowe w mleku. — Rodzice byli poszukiwaczami odpadów.

— Byli?

— Dali sobie z tym spokój. Górnictwo odpadowe niczym nie różniło się od wszystkich innych przemysłów wydobywczych. Najlepsze i najbogatsze złoża szybko się wyczerpały. Dziś jest ono domeną ryzykantów, poszukiwaczy metanu, ludzi pracujących na małą skalę. Nie powstają już wielkie odpadowe fortuny.

— Rozumiem.

— Nie ma powodu do płaczu, moja matka poważnie wzbogaciła się na tym przedsięwzięciu. Należałem do uprzywilejowanych dzieci. — Paul uśmiechnął się radośnie. Był odprężony, wyraźnie cieszył się, że wrócił do domu.

— Twoi rodzice byli Francuzami?

— Tak. Rodzina pochodzi z Awinionu. Połowa populacji Stuttgartu to Francuzi.

— Dlaczego?

— Bo Paryż dziś, to muzeum.

Na ulicy nagle zmieniło się światło. Ogromna, żebrowana membrana oddzieliła się od ściany jednej z wież i rozpostarła nad okolicą. Pod nią wirowało stado białych żurawi. Żurawie wylądowały na ulicy jak tłum białopiórych obywateli miasta. Ptaki zaczęły dziobać chodnik wystarczająco mocno, by rozbić go na cząstki.

— Najwartościowsze składniki hałd przemysłowych — mówił Paul — żelazo, aluminium, miedź i tak dalej… rynek na nie załamał się w momencie, gdy do produkcji wprowadzono nowe materiały. Przede wszystkim tanie diamenty, oczywiście — tanie diamenty biją wszystko — ale także szkło cukrowe, optyczne plastyki, fullereny i aerożele. — Szerokim gestem ręki objął miasto. Niewysoki, zgrabny mężczyzna traktujący stupiętrowe budynki jak swoje. — Produkty węglowe wyparły z rynku metale konstrukcyjne. Mieszkańcy Stuttgartu to postępowcy, nienawidzą reliktów.

— Ich miasto bardzo przypomina Indianapolis.

— Ależ skąd! — zaprotestował Paul. — W niczym nie przypomina Indianapolis! Indianapolis było manifestacją polityczną, dziwactwem rewanżystowskich Azjatów. Stuttgart jest poważny. Stuttgart jest pełen znaczeń. To jedyne prawdziwie nowoczesne miasto w Europie. Jedyne miasto, którego budowniczowie naprawdę wierzyli bardziej w przyszłość, niż w bezustanne powielanie przeszłości.

— Nie jestem pewna, czy czułabym się prawdziwie szczęśliwa, gdyby przyszłość wyglądała właśnie tak.

— Nie będzie. Podobnie jak, świat dziś nie przypomina Nowego Jorku sprzed stu lat. Wystarczy, doprawdy, że przez pewien czas świat chciał wyglądać jak Nowy Jork. Stuttgart jest podobnego rodzaju strzałką, wskazującą urbanistyczną przyszłość. To jedyne miasto na świecie, w którym współczesnemu społeczeństwu pozwolono przemówić własnym architektonicznym głosem.

— Zauważyłam, że używasz czasu przeszłego?

— Nie będzie już więcej Stuttgartów. Społeczeństwo gerontokratyczne nie ma woli i energii, koniecznej, by dokonywać innowacji na wielką skalę. Chyba, że jak to się zdarzyło w Stuttgarcie, jakieś wielkie miasto zostanie zrównane z ziemią, a ocaleni z kataklizmu znajdą się w sytuacji bez wyboru. — Paul wzruszył ramionami. — Niezbyt to miła perspektywa. Być może istnieją fanatycy, uważający, że za postęp warto zapłacić cenę holocaustu, ale ja studiowałem holocaust i wiem, jaki jest zły. Zmiana, o której mówimy, jest na swój sposób nieunikniona. O przetrwaniu można powiedzieć wiele dobrego. Jeśli żyje się wystarczająco długo, rzeczywistość rozstępuje się człowiekowi pod nogami. — Przerwał. Zastanawiał się przez chwilę. — Bardzo lubię Pragę — powiedział w końcu. — To miasto udziela światu lekcji równie ważnej, co Stuttgart. Praga przeżyła swe czasy, stała się pięknym dziwactwem, uroczym atawizmem. A potem dostała drugą szansę. Teraz jest poczwarką larwalnej formy postludzkości.

Szli przed siebie. Niebo nad Stuttgartem zaciemniały drogi transportu powietrznego. Rozwijały się niczym języki motyli, przylepiały do dalekich wież, dochodziły do ich szczytów i opadały po drugiej stronie. W owych rozwijalnych estakadach poruszały się kapsuły. Mimo, iż dziwny i najbardziej przypominający wędrujące węże boa, ten system transportu był wyjątkowo efektywny.

Paul poprowadził ją w dół po długich schodach i pod okazałym kamiennym łukiem, z którego zwieszały się zasłony z koralików. Niebo zniknęło, powietrze ociepliło się. Wyszli pod chropowatym, omszonym sufitem, z którego zwisały płachty przypominające materiał, twarde jednak jak beton. Pod jaskrawym niczym słoneczne światłem, padającym z długich pasm włókien optycznych, ściany zrobiły się gąbczaste, zarośnięte. Było tu gorąco i wilgotno niczym w kamiennej szklarni. W powietrzu unosił się gęsty zapach bananów i wanilii.

— To moja ulubiona dzielnica — powiedział Paul. — Nim zacząłem uczyć, mieszkałem tu przez długie lata. Zaprojektowali ją i wybudowali teoretycy miasta jadalnego.

— Teoretycy czego?

— Ściany zrobione są z gumogrzyba. Miasto można zjeść na surowo. Jest bardzo pożywne.

Jedzenie ścian z grzyba mieszkańcom nie wydawało się jednak szczególnie dobrym pomysłem. Jakimś rodzajem herbicydu wyryli w nim graffiti. Nierówne bladożółte litery: „POD PLAŻĄ — CHODNIK”. Arabskie znaki. Twarz Kilroya z mnóstwem kręconych włosów.

Przechodzili obok jaskrawo oświetlonego wielopiętrowego gmachu. Otwarte piętra podzielone zostały na numerowane szczeliny. Wewnątrz owych ponumerowanych wgłębień leżeli ludzie, oświetleni ostrym blaskiem sztucznego słońca. Na oczach mieli spexy, ich ciała zaś od stóp do głów pokrywały wielkie szarozielone kawały włókien organicznych.

— Co to, kostnica? — zainteresowała się Maya.

— To łaźnia publiczna.

— Przecież tu nie ma wody!

— To nie jest łaźnia wodna, lecz eksfoliacja. Człowiek zostaje zanurzony w żelu i kładzie się pod światłami. Zostaje obsypany zarodnikami; pasma pleśni zakorzeniają się w skórze. Kiedy pleśń przestaje rosnąć, maszyny czyszczą skórę nożykami. Pleśń odchodzi płatami. Skóra oczyszczona zostaje z całości brudu i flory bakteryjnej. To bardzo ożywiające.

— Kąpiel w żyjącej pleśni?

— Tak, proces oczyszczenia. Jak widzisz, czas spędzony w zbiorniku uprzyjemnia człowiekowi odrobina wirtualności. Jest to rodzaj grzeczności wyświadczanej ludziom żyjącym nie najłatwiejszym życiem w dzielnicy jadalnej. Darmowa usługa publiczna. Po kąpieli każdy pomalowany zostaje miejscową mieszanką mikroorganizmów.

— Tak, ale przecież to pleśń!

— Udomowiona i bardzo przyjemna. Zupełnie nieszkodliwa. — Paul przerwał na chwilę. — Mam nadzieję, że nie szokuje cię cos tak nieszkodliwego jak publiczna nagość. Bardzo często spotyka się ją w Stuttgarcie.

— Oczywiście, że nie szokuje mnie publiczna nagość, ale przecież to pleśń!

— Co za prowincjonalizm. — Paul prawie się uśmiechnął. Najwyraźniej był mocno zirytowany. — Miasto to zaprojektowano jako najbardziej przyjazne w Europie. Nie w tym rzecz, by jego mieszkańcy byli szczególnie przyjaźni, przypominają oni mieszkańców wszystkich wielkich miast, już raczej struktura Stuttgartu jest bardzo przyjazna dla jej użytkowników.

Wyciągnął rękę, pokazując rój muszek, krążących w powietrzu z wyraźnie słyszalnym basowym bzyczeniem.

— Gdybyś miała szczęście dostać pokój w tym ekskluzywnym schronisku… tak, ma konstrukcję szkieletową. Ściany można po prostu jeść. Każdy może wypróżnić się gdzie zechce. Gdy tylko zaśniesz, pod ciałem rośnie warstwa mchu, by było ci rozkoszniej i wygodniej. Jest zawsze ciepło i wilgotno. Miękko, bardzo epidermicznie, bardzo zmysłowo, bardzo cywilizowanie. Tutaj wszystkie mikroorganizmy są udomowione. Życie odnawia się, ale rozkład został zwyciężony. Rozkład odszedł w przeszłość jak zły sen.

— Hmmm… — Maya przyglądała się ścianie gospody, włochatej wilgotnej kaskadzie wielobarwnych mchów. — Kiedy mówisz o tym w ten sposób, nie wydaje się to nawet takie złe.

Wskoczyli w bramę, bo ulicą przejechała ciężarówka, zanurzając okolicę w gęstej żółtej mgle.

— Były to wizjonerskie plany — stwierdził Paul. — Miasto miało uwolnić ludzi od materialnych biowięzów. Miało dostarczać schronienia, jedzenia, natchnienia, oraz, oczywiście, zabezpieczać przed epidemią. Być może nie planowano takiego rezultatu ostatecznego, niemniej jednak samo miasto daje tyle, że czyni wszelką ekonomię nonsensowną. By mieszkać tu przez dłuższy czas, trzeba być człowiekiem całkowicie pozbawionym instynktu posiadania. Buntownikiem, marzycielem, filozofem… upośledzeni umysłowo, których jest tu sporo, także czują się w tej dzielnicy jak u siebie… i w ciągu ostatnich lat pojawiło się wielu mistyków.

— Penitentów?

— Owszem, katolickich ekstremistów wszelkiej maści, a także submisjonarzy, ekstatycznych submisjonarzy i charyzmatycznych submisjonarzy, uczniów Mohammeda i tak dalej. Na nieszczęście Ekstatycy i Charyzmatycy walczą ze sobą i szczerze nienawidzą się nawzajem.

— Nic nowego pod słońcem — Odsunęli się, ustępując miejsca trzem nagim kobietom na rowerach. Wielkie, twarde łydki błyskawicznie poruszały się w górę i w dół.

— Fanatycy zawsze bardziej bali się własnych dysydentów niż burżuazji. Po tych znakach ich poznacie… i to właśnie skazuje fanatyków na klęskę. Tu, w Stuttgarcie zdarzały się przypadki gwałtu, walki uliczne, nawet zabójstwa. Wzięłaś kiedyś entheogeon, Mayu?

— Nie, nigdy.

— Ja, owszem. Wziąłem go tu.

Maya rozejrzała się dookoła. Kosmate ściany, zieleń, upał, mgła i przedzierające się przez tę mgłę rozproszone światło, miejski wszechświat małych pełzających insektów.

— I co się stało?

— Zobaczyłem Boga. Troskliwego, opiekuńczego, mądrego. Obdarzyłem go nieprawdopodobną wręcz wdzięcznością i szczerze pokochałem. Była to czysta, mocna platoniczna rzeczywistość, absolutnie autentyczna, światło wszechświata. Była to rzeczywistość taka, jaką widzi Bóg, nie fragmentaryczna, niedoskonała rzeczywistość ludzkiego umysłu. Mistyczna wizja bez żadnych elementów dodatkowych, bez żadnych wątpliwości. Znalazłem się wobec żywej obecności mego Stwórcy.

— Dlaczego to zrobiłeś? Czy twoi rodzice byli ludźmi religijnymi?

— Ależ nie, skąd. Zrobiłem to, bo widziałem religijność spalającą innych ludzi. Chciałem sprawdzić, czy będę w stanie pokonać to doświadczenie, wyjść z niego nienaruszony.

— I?

— I okazałem się wystarczająco silny, by je pokonać. — Przez chwilę Paul patrzył w jakiś daleki, nieokreślony punkt. — Och, jest metro pakietowe. Wkrótce zaczynam zajęcia ze studentami. Przykro mi, ale muszę cię teraz opuścić.

— Naprawdę? Och, jaka szkoda!

Paul podszedł do przedniej ściany pakietówki i wystukał adres na klawiaturze. Otworzyły się łukowate drzwi. Wrzucił plecak do miękko wyściełanej kapsuły.

— Zostawiam cię tu, bo muszę — powiedział cierpliwie. — Nie byle gdzie jednak, lecz w ukochanym Stuttgarcie. Mam nadzieję, że dobrze wykorzystasz ten czas.

Kapsuła zniknęła, lecz na jej miejscu natychmiast pojawiła się następna. Paul uderzył w klawisz „powtórz”, zgrabnie wszedł do środka i usiadł, otaczając ramionami kolana.

— Do zobaczenia w Pradze, Mayu.

— A revoir, Paul. — Maya pomachała mu ręką. Drzwi zamknęły się z poświstem pneumatyki.


* * *

Maya spędziła w Stuttgarcie trzy przedziwnie bolesne dni. Jak duch wędrowała przez place przypominające plastry miodu, niczym upiór pojawiała się w przedziwnie liberalnych centrach aptekarskich. Znalazła się w pociągu do Pragi i padła na strąk, otoczona ciszą i samotnością. Tak dobrze czuła się zamknięta w znajomym środowisku poruszającego się błyskawicznie pociągu. Drżała od hormonów i szoku kulturowego, a poza tym nie odżywiała się właściwie. Z każdą mijającą godziną poznawała nowe płaszczyzny doświadczeń, głębokie somatyczne przestrzenie, których nie opisywały znajome słowa, takie jak „głód” lub „zmęczenie”.

Kusił ją sen, lecz tłumacz, który nadal tkwił w jej prawym uchu, zaczął nagle śpiewać. Najpierw cicho, dalekim ptasim świergotem, potem coraz głośniej. Ponieważ tłumacz nigdy się jeszcze nie zepsuł, więc nie zaskoczyło jej kiedy muzyka urwała się w pół tonu czymś w rodzaju melodyjnego chrząknięcia i odezwał się głos.

— Dzień dobry, użytkowniczko Mayu.

— Dzień dobry — odpowiedziała Maya.

— To interkatywna wiadomość adresowana do ciebie z Ohrschmuck Enterprises w Bazylei. Jesteśmy wynalazcami i producentami używanego przez ciebie naszyjnika-tłumacza. Czy nas rozumiesz? Proszę, potwierdź to, odpowiadając ustnie „Tak, rozumiem” w twym ulubionym języku, angielskim.

— Tak, rozumiem.

Maya rozejrzała się po wagonie. Mówiła głośno, do nikogo, nikt z pasażerów nie uznał jednak tego zachowania za zachowanie niezwykłe. Oczywiście, ludzie ci założyli, że używa netlinku.

— Użytkowniczko Mayu, używasz naszego naszyjnika od dwóch tygodni. Wykorzystałaś jego znajomość angielskiego, włoskiego, czeskiego, niemieckiego i francuskiego. Mamy nadzieję, iż zgodzisz się z naszym twierdzeniem, że tłumaczenie następowało natychmiast i było dokładne.

— Tak, oczywiście.

— A czy zwróciłaś uwagę na wspaniałe wykonanie naszyjnika? Nie ma nic łatwiejszego od skopiowania prostego projektu w miedzi i krzemie, nam jednak bardziej odpowiada klasyczna uroda prawdziwej biżuterii. Ohrschmuck dumne jest z tego, iż kontynuuje tradycje europejskiego rzemiosła. Fakt, że używasz naszego shareware’u dowodzi, iż jesteś wyrafinowaną kobietą o wytrawnym guście. W dzisiejszych czasach każdy potrafi dostarczyć turystycznego tłumacza. Ohrschmuck oferuje ci jednak pełną bibliotekę współczesnych europejskich języków, wraz z własnymi segmentami słownikowymi współczesnego slangu i argot. Niełatwo jest dorównać naszemu poziomowi usług językowych.

— Chyba macie rację.

— Skoro uznałaś, że nasz shareware’owy naszyjnik dorasta do twych prywatnych standardów, uważamy, że podjęte przez nas wysiłki, by cię zadowolić, przyniosły sukces i powinny zostać opłacone. Czy nie wydaje ci się, że tak właśnie jest, użytkowniczko Mayu?

— A czego dokładnie ode mnie chcecie?

— Jeśli prześlesz nam siedemset marek, dopilnujemy, by twój tłumacz wyposażony został w najnowsze moduły językowe. Zarejestrujemy cię także w naszej firmie, wykonamy usługi osobiste oraz odpowiemy na wszystkie pytania użytkownika.

— Z pewnością wyślę wam pieniądze… jeśli kiedykolwiek zdobędę tak wielką sumę.

— Uważamy, że nasz produkt wart jest tych pieniędzy, użytkowniczko Mayu. Ufamy, że nam zapłacisz. Prowadzimy interes oparty na obopólnym zaufaniu. Wiemy, że nam zaufałaś, w końcu przecież umieściłaś nasz produkt przy bębenku prawego ucha — bardzo wrażliwej i intymnej tkance. Jesteśmy pewni, że wzajemny szacunek doprowadzi do naszej długotrwałej i owocnej współpracy. Informacje na nasz adres sieciowy przesyłać można z każdego miejsca na świecie. Opłatę możesz uiścić gotówką. Z niecierpliwością czekamy na twoją odpowiedź.


* * *

W Pradze znalazła się o północy, uzbrojona w plecak i torbę na zakupy, oszołomiona, wyczerpana, z obolałymi nogami, cierpiąca. Praga wydala się jej po prostu cudowna — solidna, nieorganiczna, obecna i wspaniale wręcz stara. Ulica Bartolomějskă wyglądała cudownie. Stary budynek wyglądał cudownie.

Zatrzymała się przed drzwiami pracowni Emila, a potem weszła na górę i zastukała do drzwi pani Najadovej.

— O co chodzi? — spytała pani Najadová, przerwała i obejrzała sobie Mayę od góry do dołu. — Co on ci zrobił?

— W każdym miesiącu jest kilka takich dni, podczas których kobieta chce mieć trochę czasu dla siebie, ale on tego nie rozumie.

— Och, co to za obrzydliwy bezmyślny brutal! Jakież to do niego podobne! Wejdź. Wejdź, proszę. Nie przeszkadzasz, ja tylko oglądałam telewizję.

Pani Najadová usadziła Mayę na kanapie. Okryła ją kocem, przyniosła poduszkę ogrzewającą, zrobiła frappé. Potem usiadła na bujanym fotelu, radośnie bawiąc się notebookiem, podczas gdy telewizor przemawiał stłumiona czeszczyzną.

Mieszkanie pani Najadovej pełne było wiklinowych koszyków, dzbanków, naczyń, butelek, dekoracyjnych przedmiotów z surowego drewna, ptasich jaj, półartystycznych drobiazgów. W błękitnym szklanym wazonie stał bukiet szklarniowych lilii. Nie brakowało też nostalgicznych pamiątek po panu Najadzie, potężnie zbudowanym mężczyźnie o sympatycznym uśmiechu, który, jak się zdaje, kochał przede wszystkim narty i wędkarstwo. Sądząc po sportowych ubraniach, w których figurował na zdjęciach, zmarł lub odszedł od żony najmarniej dwadzieścia lat temu.

Patrząc na fotografie pana Najada Maya poczuła zalewającą ją wielką falę współczucia dla wszystkich kobiet, które wyszły za mąż na całe ludzkie życie, żyły i kochały wiernie przez cale ludzkie życie, a w końcu przeżyły własne człowieczeństwo. Dla wszystkich rzeczywistych wdów, wdów wirtualnych, kobiet poszukujących wdowieństwa i tych, które zostały wdowami bez chęci i bez swej winy. Można przeżyć seksualność, ale nie można się od niej uwolnić, tak jak nie sposób uwolnić się od dzieciństwa.

Zaśpiewał złoty ptaszek spoczywający na jej piersi. Ostatnio wyśpiewywał godziny cichym lecz przenikliwym kukaniem kukułki, najwyraźniej taktownie przypominając właścicielce o niezapłaconym rachunku. Włożyła go do ucha. Natychmiast zabrał się za przekładanie tekstu z telewizora.

— Tak naprawdę jest to przykład ontologicznej próżni — powiedział telewizor głosem Aquinasa, psa z niemieckiego talk show. Głos psa dubbingowany był po czesku. — To, co nazywam mą inteligencją ma swe źródło w trzech światach. Istnieje moja własna, psia świadomość. Istnieje zewnętrzna wobec mnie, sztuczna sieć inteligencji. Istnieje wreszcie sieć układów wewnętrznych, wrośniętych w wolne miejsca mego psiego mózgu i zaprogramowanych na ludzki język. Wśród owej trójdzielnej inteligencji, jak mam szukać swej tożsamości? Czy jestem urządzeniem peryferyjnym komputera, czy też psem wyposażonym w cybernetyczną nieświadomość? Co więcej, ile z tego, co nazywam „myślą”, jest w rzeczywistości tylko urządzeniem wyposażonym w język?

— Wydaje mi się, że każdy gospodarz talk show sam musi odpowiedzieć sobie na te pytania — powiedział uprzejmie gość.

— Mam niezwykłe zdolności intelektualne — mówił dalej Aquinas. — Potrafię na przykład rozwiązywać problemy matematyczne w zasadzie na każdym poziomie komplikacji. A jednak mój psi umysł jest praktycznie niezdolny do rozumowania liczbowego. Rozwiązuję problemy, nic z nich nie rozumiejąc.

— Rozumienie matematyki to jedna z największych przyjemności intelektualnych. Przykro mi słyszeć, że omija cię to umysłowe doświadczenie, Aquinasie.

Pies godnie skinął łbem. Szczególne to doświadczenie — obserwować psa, przytakującego rozmówcy skinieniem łba… i to niezależnie od tego, jak dobrze ubrany jest ów pies.

— To stwierdzenie zyskuje na znaczeniu, gdy wychodzi z pańskich ust, profesorze Haraldzie. Z ust człowieka obdarzonego tak wieloma naukowymi tytułami.

— Mamy ze sobą więcej wspólnego, niż skłonny byłby przypuszczać laik — powiedział uprzejmie profesor. — W końcu przecież mózg każdego ssaka, wliczając w to oczywiście mózg człowieka, składa się z wielu funkcjonalnych sekcji, z których każda odpowiada za inny typ myślenia. Muszę ci coś wyznać, Aquinasie. Nie sposób zajmować się współczesną matematyką bez wspomagania maszynowego. Mam w pełni zinterioryzowany symulator — profesor taktownie postukał się w pomarszczone czoło — a jednak nie jestem w stanie w pełni czuć rezultatów, nawet gdy je wypowiadam i gdy intuicyjnie czuję ich słuszność.

— Proszę mi powiedzieć, czy śni pan matematykę, profesorze?

— Och, oczywiście. Do wielu z najważniejszych rezultatów mych prac doszedłem właśnie we śnie.

— Ja również śnię matematykę. Być może my, ssaki, osiągamy naszą pierwotną jedność właśnie we śnie?

Profesor Harald wstał powoli i uścisnął elegancką, chwytną łapę psa. Widzowie grzecznie bili im brawo.

Загрузка...