4

Maya obudziła się o piątej rano. Swędziały ją paznokcie; miała wrażenie, że przestały pasować do palców. Szalejące we krwi hormony sprawiały, że rosły niczym bambusy. Skóra wokół nich była nierówna, keratyna zrobiła się dziwnie delikatna. Jej paznokcie sprawiały wrażenie sztucznych. Zeszła z kanapy pani Najadovej, zabrała plecak, cicho wyszła z mieszkania i po schodach zeszła do pracowni Emila. Emil leżał pogrążony we śnie, sam. Przez chwilę kusiło ją, by położyć się obok niego, pospać jeszcze chwilę, ale oparła się tej pokusie. Nie czuła się właściwie we własnej skórze, nie spodziewała się więc znaleźć pociechy u kogoś innego.

Poruszając się jak najciszej, odnalazła czerwoną kurtkę. Nalała wody, po czym szybko przejrzała swój niewielki lecz wystarczający zbiór środków przeciwbólowych. Postanowiła jednak nie brać teraz żadnej z pigułek. Następnym razem może ich bardzo potrzebować… będąc daleko od miejsca tak wyrozumiałego dla ludzkich słabości jak Stuttgart.

Emil przebudził się i usiadł w łóżku. Spojrzał na nią z grzecznym zdziwieniem, a potem naciągnął sobie kołdrę na twarz i zasnął znowu. Maya metodycznie spakowała plecak i podeszła do drzwi. Nie wiedziała jeszcze, czy kiedykolwiek tu powróci. Nie zostawiała za sobą nic, do czego chciałaby wrócić.

Szła ulicami oblanymi światłem gwiazd, weszła do oświetlonej łagodnym blaskiem budki sieciowej i wywołała pomoc. Przewodnik po sieci okazał się, jak zwykle, wspaniały. Połączyła się z netlinkiem w San Francisco, a następnie, synchronicznie, z panem Stuartem.

— Co mogę dla ciebie zrobić w ten śliczny wieczór? — spytał pan Stuart. Opóźnienie wynosiło dwieście pięćdziesiąt milisekund, głos brzmiał jednak niezwykle czysto.

— Panie Stuart, jestem pańską wieloletnią klientką. Potrzebuję dostępu do starej wirtualności z nietypowymi protokołami.

— Jeśli są w ogóle dostępne, to z pewnością je mamy. Proszę przyjść do stodoły.

— Tak się składa, że w tej chwili jestem w Pradze.

— Praga, doprawdy piękne miasto — powiedział pan Stuart bez śladu zdziwienia. — Za odpowiednią cenę mogę panią połączyć, z mojej strony nie będzie z tym najmniejszego problemu. Jeśli nie przeszkadza pani opóźnienie. Proszę się rozłączyć, a następnie połączyć z naszym głównym serwerem.

— Nie, nie… to bardzo hojna oferta, ale zastanawiałam się, czy nie zna pan przypadkiem kogoś tu w Pradze, kogoś rozumiejącego konieczność dyskrecji. Kogoś, komu mógłby pan mnie zarekomendować. W tej sprawie mam do pana, oczywiście, całkowite zaufanie. To się rozumie samo przez się.

— Całkowite zaufanie, tak? Co się rozumie samo przez się?

— Oczywiście.

— Bardzo ładnie. Osobiste zaufanie to jądro globalnej infrastruktury. Nie zechce mi się pani, oczywiście, przedstawić?

— Nie. Bardzo bym chciała i żałuję ogromnie, ale wie pan, jak to jest.

— Dobrze, doskonale. Proszę poczekać, sprawdzę w bardzo użytecznym przewodniku profesjonalnym. Potrwa to zaledwie chwilkę.

Maya bawiła się obolałymi paznokciami.

— Proszę spróbować w miejscu, które nazywa się Biuro Dostępu, to na Národni Obrany w Pradze Sześć. Proszę spytać o Bożenę.

— Doskonale, rozumiem. Dziękuję. — I Maya przerwała połączenie.

Znalazła właściwe miejsce na planie dostarczonym przez praską pomoc obywatelską. Ruszyła w tamtą stronę na piechotę. Był to bardzo długi marsz, zwłaszcza w ciemności i chłodzie. Ciche brukowane ulice. Zamknięte sklepy. Samotność. Chmury wysoko na niebie i promienie księżycowego światła na rzece. Hradćany, błyszczące światłem nie z tego świata, zamek górujący nad Starym Miastem tak, jak niegdyś arystokracja górowała nad Europą. Wszystkie te, jakże różnorodne, wieże śpiącej Pragi. Żelazne latarnie, posągi, dachy pokryte dachówką, mroczne łuki, sekretne przejścia, włóczące się koty ze światłem księżyca w ślepiach. Co za miasto… jego najstarsze legendy były znacznie bardziej rzeczywiste od niej.

Stopy Mayi, depczące bruk praskich ulic, płonęły od mogących pęknąć lada chwila bąbli. Plecak wrzynał się w ramiona. Ból i zmęczenie wprowadziły ją w stan podwyższonej świadomości. Od czasu do czasu zatrzymywała się, spoglądała na fragment miasta przez obiektyw aparatu fotograficznego, ani razu jednak nie zrobiła zdjęcia. Z aparatem przy twarzy, przez obiektyw, widziała wyłącznie kłamstwa. Nagle uświadomiła sobie, jak proste jest rozwiązanie tego problemu — soczewki obiektywu zostały założone odwrotnie! Soczewki obiektywów wszystkich aparatów zostały założone odwrotnie! Bardzo chciała porozumieć się ze światem, lecz świat ten znajdował się pod jej powiekami.

Pod właściwym adresem znalazła się tuż po wschodzie słońca. Wyglądający bardzo oficjalnie budynek o kamiennej fasadzie był reliktem dawnej epoki, a jego wyżartą betonową komunistyczną fasadę zastąpiła współczesna wesoła zielonkawa pianka. Znajdujące się w nim urzędy nie zostały jeszcze otwarte. Na drzwiach znajdowały się dyskretne czeskie niebiesko-białe plakietki, Maya jednak nie czytała, oczywiście, po czesku.

Znalazła otwartą kawiarnię, ogrzała się, zjadła coś, poprawiła sobie zniszczony makijaż, obserwowała, jak na ulicę życie powraca w melodyjnym podzwanianiu rowerów. Kiedy wraz z zaprogramowanym kliknięciem zegara otworzyły się frontowe drzwi budynku, była pierwszą osobą, która weszła do środka.

Netsite znalazła na czwartym piętrze, naprzeciwko klatki schodowej. Prowadzące doń drzwi były zamknięte i zaryglowane. Z trudem łapiąc oddech, na obolałych nogach wycofała się do damskiej toalety, usiadła w kabince, zamknęła oczy i zdrzemnęła się.

Następna próba zakończyła się sukcesem — drzwi były otwarte. Netsite okazał się w środku cudownym wręcz labiryntem gotyckich sklepień, drzwi o mosiężnych klamkach, spiętych plastykiem starych instrukcji, umierającej, oplątanej kablami maszynerii. Okna zamurowano, na gipsowych ścianach widać było podejrzane plamy, w rogach pokoi, spod sufitu, zwieszały się pajęczyny.

Bożena szczotkowała włosy i zajadała kanapkę, popijając ją zwierzęcym mlekiem. Jak na kobietę w tak zaawansowanym wieku miała wspaniale włosy. Jej zęby też były imponujące: wielkie jak nagrobne płyty, doskonale zachowane, o bardzo wysokim albedo.

— Jesteś Bożena, prawda? Dzień dobry — powiedziała Maya.

— Dzień dobry. Witamy w Połączonych Biurach Dostępu. — Bożena sprawiała wrażenie dumnej ze swej płynnej technicznej angielszczyzny. — Czym możemy służyć?

— Potrzebuję ekranu dotykowego celem uzyskania dostępu do pałacu pamięci ustanowionego w latach sześćdziesiątych. Mój kontakt w San Francisco powiedział, że może się to odbyć u was z wymaganą dyskrecją.

— Ależ oczywiście, my tu w Biurze Dostępu jesteśmy wyjątkowo dyskretni — upewniła ją Bożena. — Jesteśmy także doskonale przestarzali! Stare pałace, stare zamki, wszelkiego rodzaju labirynty i podziemia, to nasza miejscowa specjalność! — Nagle dotknęła kolczyka w uchu i natychmiast, bez słowa wyjaśnienia, wyszła zza lady. Zrejterowała do odciętego od zewnętrznego świata pokoju z tyłu biura.

Czas płynął bardzo, bardzo powoli. W blasku kilku paraboidalnych lamp sufitowych widać było unoszące się w powietrzu kłębki kurzu. Maszyny sieciowe tkwiły w miejscu, nieruchome i zakurzone niczym zapomniane przez Boga i ludzi hydranty przeciwpożarowe.

Cztery starsze Czeszki, trybiki biurokratycznej maszyny, jedna za drugą pojawiły się w biurze. Każda uzbrojona była w śniadanie i robótkę, jedna przyprowadziła nawet ze sobą kota.

Po pewnym czasie któraś z nich, ziewając przeraźliwie, przyniosła ekran dotykowy. Położyła go na ladzie, odznaczyła w notebooku i odeszła bez słowa. Maya wyjęła ekran z ziarnistego plastykowego pudełka i zdmuchnęła z niego kurz. Pokrywały go odklejające się po brzegach urzędowe nalepki w niepojętej češtinie — w starym, przedelektronicznym języku czeskim ze starą ortografią z czasów przed Europejską Reformą Ortograficzną. Kółeczka, ptaszki, znaki akcentu, przecinki, daszki i tyldy; słowa wyglądały jak otulone drutem kolczastym.

Bożena wysunęła się ze swego schronienia płynnym ruchem, uważnie poprawiła sięgającą łydek szarą spódnicę i usiadła za wielkim plastykowym biurkiem. Metodycznie przeszukała sześć szuflad. W końcu znalazła śliczny szklany przycisk do papierów. Ustawiła go na biurku i zaczęła się nim bawić.

— Bardzo przepraszam — powiedziała Maya — nie macie przypadkiem jakichś materiałów dotyczących Josefa Nováka?

Twarz Bożeny znieruchomiała. Bożena wstała od biurka i podeszła do lady.

— Dlaczego pytasz o pana Nováka? Kto ci powiedział, że w naszym archiwum możemy coś o nim mieć?

— Jestem jego nową uczennicą — skłamała radośnie Maya. — Uczy mnie fotografii.

Na twarzy Bożeny malowała się teraz głęboka niepewność.

— Ty? Dlaczego? Studentka Nováka? Przecież jesteś cudzoziemką. Co on zrobił tym razem, biedaczysko? — Bożena znalazła szczotkę i z jeszcze większym wigorem zabrała się za szczotkowanie włosów.

Otworzyły się drzwi i do środka weszli dwaj czescy policjanci w różowych mundurach. Usiedli przy drewnianym stole, włączyli ekran i siedzieli, popijając gorącą nalewkę z kartonowych pojemników.

Nagle Mayę uderzyła myśl, że godny zaufania pan Stuart wysłał ją, być może, do kwatery głównej czeskiej policji. Wszyscy ci ludzie są gliniarzami, pomyślała. To wydział informacyjny czeskich gliniarzy. Otaczają mnie czescy policjanci wirtualności. Netsite ma charakter raczej antykwaryczny, jasne, ale tylko dlatego, że czeska policja należy do najgorzej wyposażonych na świecie.

— Znasz może Helenę? — spytała jakby nigdy nic, opierając się o ladę. — Helenę Vauxcelles-Serusier?

— Wdowa pojawia się i znika. — Zajęta studiowaniem paznokci Bożena tylko wzruszyła ramionami. — Zawsze tak jest. Nie wiem dlaczego. Jeszcze nigdy nie powiedziała nam uprzejmego słowa.

— Powinnam skontaktować się z nią dziś rano, załatwić kilka drobiazgów. Macie może pod ręką jej adres sieciowy?

— To netsite, nie informacja adresowa — stwierdziła kwaśno Bożena. — My tu, w Biurze Dostępu, kochamy pomagać ludziom, jesteśmy szeroko otwarci i przyjacielscy; my, Prażanie, nie mamy nic do ukrycia, ale Wdowa nie działa z Pragi, więc nie leży to w moich kompetencjach.

— Słuchaj, jeśli nie zamierzasz pomóc mi w sprawie Nováka, powiedz to jasno i po prostu.

— Ja nic nie mówiłam! — błysnęła ostrożnością Bożena.

— Znam inne sposoby, inne kontakty i inne drogi, by wykonać mą pracę, wiesz?

— Jestem pewna, że tak, Miss Amerika. — Bożena skrzywiła się przeraźliwie.

Maya potarła przekrwione oczy.

— Słuchaj, załatwmy to zwyczajnie, nie sprawiając sobie nawzajem zbędnych kłopotów — zaproponowała. — Przepchnę się po prostu przez tłum waszych klientów i wystraszę ten stary zestaw trackera magnetycznego tak, że zdecyduje się coś wreszcie zrobić. Tylko nie myślcie, że musicie mi pomagać albo coś. Po prostu, nie przeszkadzajcie, to ja nie będę przeszkadzać wam. Najlepiej udawajmy, że nic się nie dzieje, dobrze?

Bożena w milczeniu wycofała się za biurko.

Strach i przypływ adrenaliny uczyniły Mayę niezwyciężoną. Wyciągnęła rękawice i gogle. Uderzyło ją, że nikt nigdy nie przeszkadza i nie przerywa ludziom pracującym w goglach i rękawicach. W goglach i rękawicach będzie niewidzialna.

Zmusiła antyk do pracy. Wprowadziła hasło gestowe. Pałac pamięci przywołała do życia najwyraźniej siłą woli.

Wokół niej pojawiła się znajoma pracownia architekta, nakładając ekrany na szerokość palca od wilgotnej powierzchni gałek ocznych. Ktoś najwyraźniej bawił się tablicą. Obok Kilroya z głową w lokach i nabazgranego na zielonkawo napisu „MAYA TU BYŁA” widniały teraz na niej także, wypisane starannie obok narysowanego kilkoma odcieniami kredy guzika, słowa: „MAYU NACIŚNIJ TUTAJ”.

Maya zastanawiała się przez chwilę, a potem przycisnęła kolorowy guzik. Rękawice były dobre, twarde, ale nic się nie stało.

Rozejrzała się po wirtualnej pracowni. Aż roiło się w niej od gekkonów. Gekkony remontowe uwijały się po całym pomieszczeniu, niektóre wielkości kromek chleba, niektóre nie większe od mrówek. Zepsuty stół został usunięty. Wyraźnie poprawił się rendering roślin w ogrodzie za oknem, całkiem dobrze upodobniły się do naturalnych.

Jeden z foteli popadł nagle w wyraźny kryzys tożsamości i zmorfował się w Benedettę. Wirtualna Benedetta ubrana była w czarną, szeroką u dołu suknię koktailową i krótką różową kurteczkę z czarnym wykończeniem. Miała nienaturalnie wydłużone nogi, jak na szkicu projektanta mody, na nogach zaś buty na nieprawdopodobnie wysokich obcasach. Podobieństwo twarzy uchwycono doskonale, włosy natomiast wypadły kiepsko. Wirtualne włosy niemal zawsze sprawiają wrażenie fałszywych, przypominają albo gumową formę, albo hiperaktywny subprogram Meduzy. Benedetta niemądrze zdecydowała się na pseudoartystyczny gambit z Meduzą, który przeładował lokalne kanały przepływu danych. Gdy poruszała się zbyt dla nich szybko, wielkie lśniące fragmenty fryzury to nikły błyskawicznie, to powracały do życia.

Usta wirtualnej modelki poruszyły się bezgłośnie.

Ciao, Maya.

Maya znalazła zwisający ze spexów kabel z wtyczką i wcisnęła go sobie w ucho.

Ciao, Benedetta — powiedziała.

Benedetta dygnęła zgrabnie.

— Jesteś zaskoczona? — spytała.

— Tylko odrobinę rozczarowana — odpowiedziała Maya. — Czy mój głos dociera do ciebie na odpowiednim poziomie?

— Tak, słyszę cię doskonale.

— Do głowy mi nie przyszło, że ukradniesz hasło dotykowe i nadużyjesz mego zaufania. Doprawdy, Benedetto, bardzo to dziecinne z twojej strony.

— Nie miałam na myśli nic złego. — W głosie Benedetty brzmiał szczery żal. — Chciałam tylko podziwiać architekturę pałacu i detale z epoki. I wszystkie te wspaniałe antyczne struktury programów.

— Oczywiście, kochanie, oczywiście. Znalazłaś może pornografię?

— Tak, jasne, znalazłam pornografię. Ale ten przycisk — Benedetta wskazała na tablicę — zostawiłam dla ciebie, ponieważ mamy tu pewien drobny problem. Maleńki problem w pałacu.

— Mamy drobny problem, co?

— Coś tu jest. Na wolności. Coś żywego.

— Coś, co uwolniłaś, czy coś, co znalazłaś wolne?

— Nie potrafię odpowiedzieć ci na to pytanie, ponieważ sama nie wiem. Próbowałam się zorientować, ale nie dałam rady. Nikomu się nie udało.

— Rozumiem, nikomu. A ile dokładnie osób wpuściłaś, żeby szukały?

— Mayu, ten stary pałac jest ogromny! Cudownie ogromny. Mnóstwo tu miejsca. Nikt go nie używa i, co najwspanialsze, nie ma tu także wirtualnych gliniarzy. Proszę, nie bądź zazdrosna. Uwierz mi, nigdy byś nas nawet nie zauważyła, gdyby nie ten mały problem. Gdyby nie ten drobny problem.

— To nie jest bynajmniej dobra wiadomość.

— Mam dla ciebie także dobrą wiadomość. Są tu pieniądze, wiedziałaś o tym? Prawdziwe pieniądze! Poświadczone pieniądze starych ludzi!

— Jakie to miłe. Czy ty i twoi przyjaciele zostawiliście dla mnie trochę tych pieniędzy?

— Słuchaj — powiedziała Benedetta — strasznie chcę z tobą o wszystkim porozmawiać, ale to nie jest najlepszy moment na rozmowę. Właśnie gram w karty z ojcem. Nie lubię przeprowadzać tego rodzaju rozmów z jego domu. Mogłabyś przyjechać do Bolonii i spotkać się tu ze mną? Mam ci wiele do zaoferowania. Chcę być twoją przyjaciółką.

— Być może przyjadę. Ile dokładnie pieniędzy znaleźliście? Wystarczy na zapłacenie tym szwajcarskim nudziarzom od shareware’u za naszyjnik, który od ciebie dostałam?

— Nie martw się naszyjnikiem. Ohrschmuck zbankrutowało. Za dużo żądali i nikt im nigdy nie zapłacił. Daj go po prostu jakieś kobiecie. Będzie go używać przez miesiąc nim znów zaczną się skargi.

— Jakże wspaniała z ciebie przyjaciółka, kochanie.

— Pozwól, że zadzwonię do ciebie później, Mayu. Przyznaję, zachowałam się niewłaściwie. Ale poprawię się, obiecuję, jeśli tylko dasz mi szansę. Na przykład mogę sprawić, byś prezentowała się znacznie lepiej on-line. Wiesz, że wyglądasz dla mnie jak wielki, wstrętny niebieski blok? Gdzie teraz jesteś?

— Nie musisz wiedzieć, gdzie jestem. Zostaw dla mnie wiadomość u Paula.

Wirtualne usta Benedetty rozszerzyły się w wyrazie zdziwienia.

— Mam nadzieję, że nie powiedziałaś Paulowi o pałacu?

— Dlaczegóż niby nie miałabym powiedzieć Paulowi o pałacu?

— Kochanie, Paul to teoretyk, ja jestem aktywistką!

— Może ja też jestem tylko teoretykiem?

— Nie sądzę, byś była tylko teoretykiem. Wcale tak nie sądzę. Czyżbym się myliła?

Maya zastanawiała się przez chwilę.

— Dobrze — stwierdziła w końcu — jeśli mamy nie mówić nic Paulowi, zostaw dla mnie wiadomość w Tête. Jestem tam niemal codziennie. Całkiem nieźle dogadałam się z Klausem.

— W porządku. Niech będzie Tête. Doskonały pomysł. Klaus to dobry człowiek, i taki dyskretny. Teraz już naprawdę muszę lecieć.

Benedetta zmorfowała. Fotel odzyskał tożsamość. Leżał na boku, na podłodze. Maya próbowała go postawić; jej urękawiczone dłonie przenikały jednak przez niego z głębokim ontologicznym bezsensem uszkodzonego oprogramowania. Walczyła z nim przez dłuższy czas, pochylona, chwytając i ciągnąc powietrze pod różnymi, eksperymentalnymi kątami.

Nagle zdała sobie sprawę z tego, że nie jest sama w tym wirtualnym wnętrzu. Znieruchomiała i ostrożnie rozejrzała się dookoła. Wirtualna obecność wyciekła z jednej ze ścian, przeniknęła przez nią jak wiejący powoli wiatr i zniknęła w przeciwległej ścianie. Pęknięta gładkość przesuwająca się przez tworzywo przekształcanych danych.

Maya zerwała spex i słuchawki. Zdjęła rękawice; czubki palców miała spuchnięte. Wyłączyła maszynę, a potem przyjrzała się widocznym na niej smugom pozostawionym przez pot, żałując, że na czeskim sprzęcie policyjnym pozostawiła wyraźne dowody swej obecności w postaci chmury DNA. Przez chwilę pocierała spex rękawem, jakby ten bezsensowny gest mógł coś załatwić. DNA obserwowało się pod mikroskopem. Dowody były wszędzie. Dowody były wszechobecne, prawda żyła poniżej poziomu świadomości, zupełnie jak bakterie.

Przestępstwo nie jest jednak przestępstwem póki ktoś z jakiegoś powodu nie zwróci na coś uwagi.

Postanowiła nie kraść, jakże przydatnego, ekranu dotykowego.


* * *

Czuła się zmęczona, więc wsiadła w metro i przespała dwie godziny w krążącym po mieście wagoniku. Potem poszła do netsite’u na stacji Malostrănskă i poprosiła sieć o znalezienie Josefa Nováka. Sieć znalazła jej adres Nováka w ułamku sekundy. Maya pojechała metrem z powrotem na Karlovo Năměsti i na obolałych nogach przeszła, kulejąc, do wskazanego jej domu. Nie wyglądał szczególnie obiecująco. Jeszcze raz przestudiowała otrzymany z pomocy obywatelskiej plan, sprawdziła adres, po czym przycisnęła guzik dzwonka. Cisza. Oparła się o guzik i stary dzwonek rozwrzeszczał się w swej plastykowej obudowie.

Walnęła pięścią w okute żelazem drewniane drzwi. Ze środka dobiegły ją jakieś stłumione odgłosy, ale nikt nie pofatygował się odpowiedzieć. Walnęła mocniej.

Drzwi, zabezpieczone krótkim mosiężnym łańcuchem, otworzyła starsza Czeszka. Na głowie miała chustę i spexy.

— Czego chcesz? — spytała.

— Zobaczyć się z Josefem Novákiem. Muszę z nim porozmawiać.

— Nie mówię po angielsku. Josef nie przyjmuje gości, a już zwłaszcza turystów. Odejdź.

Drzwi zamknęły się z trzaskiem.

Maya poszła na chutovky z knedlikami. Jej drobne porażki okazały się bardzo przydatne. Jeśli będzie pamiętać o jedzeniu za każdym razem, kiedy zostanie wyrzucona za drzwi, wypędzona i uciszona, ma szansę pozostać zdrowa i sprawna. Wypiwszy ostatni karton pysznego rozdawanego przez rząd jogurtu, wróciła pod mieszkanie Josefa Nováka i znów zapukała do drzwi.

Otworzyła je ta sama kobieta, tym razem ubrana w gruby zimowy szlafrok.

— Znowu ty! Dziewczyna śmierdząca Stuttgartem! Nie nachodź nas, to bardzo niegrzeczne i bezsensowne.

Trzask!

Bardzo dobrze. Mayi znów coś się przypomniało. Przeszła kawałek drogi do pracowni Emila. Emila w pracowni nie było. Jego nieobecność mogła oznaczać, że dzieje się coś niedobrego, ale ze stanu kuchni łatwo było wydedukować, że poszedł po prostu po coś do jedzenia. Skrobała i myła pracownię przez dłuższy czas, po czym potraktowała ją pewnymi użytecznymi substancjami, w które zaopatrzyła się w Stuttgarcie, aż w powietrzu rozszedł się silny zapach bananów. To nie podlegające dyskusji zwycięstwo nad niewidzialnym światem mikroorganizmów zaowocowało poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. W chłodzie i ciemności Maya powróciła pod dom Nováków i znów zapukała do drzwi.

Otworzył je zgarbiony siwowłosy mężczyzna, ubrany w czarną marynarkę z jednym rękawem. Nie miał ręki.

— O co chodzi? — spytał.

— Czy mówi pan po angielsku, panie Novák?

— Jeśli muszę.

— Jestem pana nową uczennicą. Mam na imię Maya.

— Nie przyjmuję uczniów — powiedział uprzejmie Novák. — I jutro wyjeżdżam do Rzymu.

— Więc ja także wyjeżdżam jutro do Rzymu.

Novák przyglądał się jej, oświetlonej pasmem światła padającym z uchylonych, przytrzymywanych łańcuchem drzwi.

— „Szklany Labirynt” — powiedziała Maya. — „Ogród Rzeźb”. „Wodna Anima”. „Znikające Posągi”.

— Te tytuły fatalnie brzmią po angielsku. — Novák westchnął. — No, cóż… pewnie lepiej będzie, jeśli wejdziesz.

Ściany na parterze mieszkania Nováka przypominały drewniany plaster miodu, fantasmagorią sześciokątnych regałów magazynowych. Drewniane pajacyki. Szkło. Narzędzia do grawerowania. Pióra. Wiklina. Znaczki pocztowe. Kamienne jaja. Dziecinne klocki. Wieczne pióra i spinacze do papieru. Okulary. Rzeźbione maski. Kompasy i klepsydry. Medale. Klamry do pasków. Fujarki i nakręcane zabawki.

Z niektórych komórek przedmioty po prostu się wylewały, w innych było ich niewiele, niektóre pozostały puste. Przypominało to jako żywo drewniany rój zaludniony przez inteligentną rasę podróżujących w czasie pszczół.

Stało tu też kilka stołów, nie było jednak na czym usiąść. Nagą podłogę zapastowano do połysku.

— Kto to? — dobiegł z góry zaspany kobiecy głos.

— Mamy gościa — odkrzyknął Novák. Sięgnął do kieszeni workowatych spodni i wyjął z niej emaliowaną zapalniczkę.

— Tę głupią dziewczynę z Ameryki? Z krótkimi włosami?

— Tak, właśnie ją. — Novák włączył zapalniczkę kciukiem i jej słabym płomykiem zapalił świece na świeczniku. Było ich sześć. Górne światło zgasło. Pokój rozjaśnił ciepły żółty blask. — Kochanie, możesz zrzucić nam na dół dwa strąki?

— Już późno. Powiedz jej, żeby się wynosiła.

— Jest bardzo ładna. Z kogoś tak ładnego można czasami zrobić dobry użytek.

Zapanowała cisza. Po chwili po oświetlonych blaskim świec schodach ześlizgnęły się dwa czarne strąki niczm dwie miski falującej zupy czerniny.

Novák usiadł i gestem wskazał drugi strąk Mayi. Prawego ramienia nie miał w ogóle. Wydawał się całkowicie pogodzony z tą stratą, jakby jedna ręka do wszystkiego człowiekowi wystarczała, a dwuręczni ludzie demonstrowali po prostu fascynację nadmiarem.

Maya zrzuciła plecak na drewnianą podłogę i zajęła wskazane jej miejsce.

— Chcę się nauczyć fotografii — oznajmiła.

— Fotografii — powtórzył Novák i skinął głową. — Wspaniale! Fotografia jest taka rzeczywista, tak bardzo przypomina życie. Jeśli jest się Cyklopem. Przykutym do jednego miejsca. Na jedną pięciotysięczną część sekundy.

— Wiem, że pan mógłby mnie nauczyć.

— Owszem, uczyłem fotografii — przyznał Novák głosem człowieka torturowanego. — Uczyłem istoty ludzkie postrzegać świat jak aparat fotograficzny. Co za wspaniałe osiągnięcie. Przyjrzyj się tylko mojemu małemu nędznemu domkowi. Byłem fotografem przez dziewięćdziesiąt — dziewięćdziesiąt! — lat. I co nam dały lata harówki, starej kobiecie i mnie? Nic! Wszystkie te straszne załamania rynku! Dewaluacja! Podatki bardziej przypominające konfiskaty? Abolicje i eliminacje! Rozruchy polityczne! Epidemie! Kryzysy bankowe! Nic nie trwa, nic nie pozostaje. — Novák patrzył na Mayę zrezygnowany i podejrzliwy jednocześnie. Z artysty zmienił się nagle w cwanego wieśniaka: wyłupiaste oczy, krzaczaste brwi, spuchnięty kartoflowaty nos starego człowieka. — Nie mamy nic, nie mamy aktywów. Jesteśmy bardzo starymi ludźmi, ale nie możemy oferować ci niczego, dziewczyno. Powinnaś odejść, oszczędzić kłopotów sobie i nam.

— Przecież jest pan sławny.

— Przeżyłem mą sławę i zostałem zapomniany. Trwam tylko dlatego, że na nic innego nie potrafię się zdecydować.

Maya rozejrzała się po pokoju gościnnym. Niezwykła mieszanka eklektycznych gratów i całkowitej, absolutnej czystości. Tysiące drobnych przedmiotów z cienkiego jak włos pogranicza między sztuką a śmieciem. Zbiór cudeniek przemocą wyrwanych z uścisku czasu. A jednak nie dostrzegła najmniejszej nawet plamki kurzu. Ludzie czczący muzy kończą życie w muzeach.

Sznurki zanurzone w białym wosku dopalały się powoli. Siwowłosy Novák sprawiał wrażenie całkowicie szczęśliwego w panującej w pokoju ciszy.

Maya wskazała na szczyt plastra drewnianych półek.

— Ta kryształowa waza — powiedziała — ta karafka na górze.

— Stare czeskie szkło.

— Jest bardzo piękne.

Novák gwizdnął cicho. W ścianie przy kuchni otworzyły się ukryte drzwi. Wyleciało przez nie ludzkie ramię.

Ramię wylądowało na drewnianej podłodze z cichym plaśnięciem pięciu rozpostartych palców. Na nagim końcu, którym przylegało do ciała, miało kłąb czegoś przypominającego pióra, jak parzydełka ukwiału.

Ramię rozciągało się i skakało, rozciągało się i skakało, przesuwając się w ten sposób po oświetlonych światłem świec klepkach podłogi. Obróciło się, skurczyło i nagle z niesamowitą szybkością wbiło się w ledwie widoczną szczelinę w marynarce pana Nováka.

Pan Novák zmarszczył się, skrzywił nieznacznie, po czym uniósł sztuczną dłoń i lekko zacisnął ją w pięść. Następnie, siedząc w strąku, oparł się na lewym łokciu i sięgnął w głąb pokoju. Wyciągnął prawe ramię — jego bezwłosa skóra stała się ziarnista, pokryła się bąblami, przedramię skurczyło się do przekroju ptasiej kości — i bardzo odległą od ciała dłonią uchwycił karafkę. Przeniósł ją ku sobie; prawe ramię skurczyło się przy tym z cichym wewnętrznym szumem, przypominającym odgłos kruszonych butami popiołów.

Podał karafkę Mayi. Maya przyjrzała się jej w świetle świec.

— Kiedyś ją już widziałam — powiedziała. — Przez pewien czas mieszkałam w jej wnętrzu. Był to wszechświat.

Novák wzruszył ramionami. Z założoną sztuczną ręką wzruszał ramieniem w sposób doprawdy imponujący.

— Poeci mówili to samo o ziarnku piasku — zauważył.

Maya spojrzała na niego.

— Szkło zrobione jest z piasku, prawda? — spytała. — Soczewki aparatu fotograficznego także zrobione są z piasku. Bit danych jest jak pojedyncze ziarnko piasku.

Powoli, powoli, na twarzy Nováka pojawił się uśmiech.

— Przekażę ci dobrą nowinę — powiedział. — Lubię cię.

— To takie cudowne uczucie, trzymać w rękach szklany labirynt. — Maya obróciła karafkę w dłoniach. — Wydawał się o wiele bardziej rzeczywisty, gdy był wirtualny — powiedziała, oddając naczynie Novákowi.

Novák przyjrzał mu się obojętnie. Trzymał je w lewej ręce, prawa przypominała zestaw gumowych szczypiec w kształcie rękawiczki.

— Cóż, to bardzo stare dzieło. Nieważny kształt kulturowego strychu. Ach, kształt strychu. — I Novák zaczął recytować po czesku: „Stworzony przez marmurowych mężczyzn i marmurowe kobiety, i gałęzie lasu, i chwasty skruszone pod stopami. Ty cichy kształcie. Dla naszych umysłów niepojęty jak wieczność. Ty poemacie z lodu! Gdy starość zabije to pokolenie, pozostaniesz wśród problemów innych ludzi. Przyjacielu ludzkości, mówisz nam:»piękno to prawda, a prawda to piękno«. Nie wiemy nic więcej i nie musimy wiedzieć nic więcej”.

— Czy była to poezja?

— Stary angielski wiersz.

— Więc dlaczego nie zacytował go pan po angielsku?

— W angielskim nie ma miejsca na poezję. Kiedy język ten został rozciągnięty jak siatka, tak że objął całą ziemię, poezja wypadła z niego przez dziurę.

Maya zastanowiła się nad znaczeniem jego słów. To, co powiedział, brzmiało bardzo prawdopodobnie i wiele wyjaśniało.

— Czy wiersz ten nadal brzmi dobrze po czesku?

— Czeski to bardzo przestarzała platforma — stwierdził Novák. Wstał, rozciągnął ramię, jakby zrobione było z plasteliny, i odłożył nim karafkę na miejsce.

— Kiedy wyjeżdżamy do Rzymu? — spytała Maya.

— Rano. Wcześnie rano.

— Czy mogę posiedzieć tu, czekając na pana?

— Jeśli obiecasz zgasić świece — powiedział Novák i poszedł na piętro. Po dziesięciu minutach jego ramię zeskoczyło po schodach i zgrabnie odłożyło się na miejsce.


* * *

Rano wyjechali do Rzymu. Pani Nováková spakowała mężowi gigantyczną torbę na ramię. Novák nie pofatygował się zabrać swej sztucznej ręki.

Maya włożyła plecak. Dzielnie zaproponowała, że poniesie torbę Nováka. Novák podał ją jej natychmiast. Torba ważyła chyba z pół tony.

Następnie Novák wstał z wielką niechęcią, otworzył drzwi domu z głębokim wahaniem, zrobił trzy krótkie kroki po wiekowym chodniku i wsiadł do bardzo nowoczesnej, bardzo błyszczącej limuzyny. Maya włożyła torbę i plecak do bagażnika, po czym też wsiadła do limuzyny, która ruszyła natychmiast, bardzo cicho i bardzo sprawnie.

— Dlaczego pańska żona nie jedzie z nami do Rzymu? — spytała.

— Och, to wyjazd w interesach, będzie przeraźliwie męczący, ale jest, niestety, absolutnie obowiązkowy. Takie rzeczy ją nudzą.

— Od jak dawna jesteście małżeństwem?

— Od 1994 roku. — Novák chrząknął. — Teraz tylko z nazwy jest to małżeństwo. Żyjemy jak brat i siostra. — Pogładził się po brodzie. — Nie, to niewłaściwe określenie. Przeżyliśmy już uciążliwości różnic płci. Żyjemy jak lew z barankiem.

— Bardzo rzadko spotyka się małżeństwo trwające przez sto lat. Musicie być z niego bardzo dumni.

— Nic nie jest niemożliwe. Jeśli ludzie wybaczą sobie tę straszną wulgarność intymnego pożądania… cóż, Milena i ja, oboje jesteśmy kolekcjonerami. Nienawidzimy wyrzucać rzeczy.

Novák sięgnął swą jedną ręką do kołnierzyka i wyjął netlink. Wystukał adres sieciowy.

— Halo? — warknął. — Och, voice mail, co? — Przeszedł na czeski. Mówił gniewnie. — Nadal mnie unikasz? No więc posłuchaj, co mam ci do powiedzenia, ty tępy trutniu. To niesłychane… niemożliwe… żeby wiekowy inwalida bez prawego ramienia, zapomniany przez świat i ludzi, pozbawiony pracowni i jakiejkolwiek profesjonalnej pomocy, osiągnął obrót trzydziestu tysięcy marek rocznie! Zwłaszcza w 2059, roku bardzo ubogim w zlecenia. I co to za niepotrzebna gadka o prolongacie z dziewięćdziesiątego drugiego? Nadal domagacie się opóźnionych wpłat? I karnych odsetek? Po tym, jak nas wykrwawiliście na śmierć? Napastujecie Honorowego Artystę Republiki Czeskiej? Pięciokrotnego laureata Nagrody Rady Miasta Pragi? Rzuconego na kolana waszymi szalonymi prześladowaniami? To przecież jawny skandal! Uważaj, bo nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, ty oślizgły gadzie. Przerwał połączenie.

— Powtarzasz im to samo w kółko i w kółko — użalił się nad sobą. — Zbierasz poświadczenia, piszesz podania, kolekcjonujesz dokumenty, całe lata prawniczej korespondencji, i co? Och, przecież nie ma w nich za grosz sensu. Są zupełnie jak roboty Capka. — Potrząsnął głową i uśmiechnął się ponuro. — No, nie martwmy się. Jestem cierpliwy, jeszcze ich przeżyję.

Na praskim pasie czekał na nich prywatny samolot, marzenie pilota, całe z bieli, złota i pawiego błękitu.

— Tylko popatrz — oburzył się Novák, stojąc u dołu składanych, perforowanych schodków. — Giancarlo powinien przysłać mi prywatnego służącego. Przecież wie, w jakim jestem fatalnym stanie.

— Ja tu jestem, Josefie, i ja będę twoją służącą. — Maya otworzyła bagażnik i zabrała ich bagaż.

— To taki światowy stwór, ten Giancarlo. Powinnaś zobaczyć jego chateaux w Gstaad, zostało dosłownie opanowane przez homary ze Stuttgartu. Wiesz, jeśli te maszyny kiedyś zwariują, mogą spokojnie zamordować człowieka. Podczas snu błyskawicznie przeciąć mu gardło szczypcami. — Novák odsunął się, a Maya wciągnęła ciężki bagaż do samolotu. Potem rześko wbiegł po schodkach.

W środku nie było strąków. Maya zatrzymała się, zadziwiona. Novák przykucnął tam gdzie stal i w tym momencie z błyskawiczną szybkością, w całkowitej ciszy wyskoczył pod niego fotel. Podłoga samolotu przypominała delikatny włoski marmur, lecz stając wobec wypiętego ludzkiego tyłka, powoływała pod niego przezroczysty hermetyczny fotel jak naddźwiękowy bąbel. Maya usiadła w przypadkowym miejscu i natychmiast pojawił się pod nią fotel, powstrzymując upadek.

— Jaki piękny samolot — ucieszyła się Maya, klepiąc sprężyste ramię fotela.

— Bardzo pani dziękuję za komplement — powiedział samolot. — Jesteśmy gotowi do startu?

— Prawdopodobnie tak — burknął Novák.

Długie delikatne skrzydła wpadły w cichą wibrację o bardzo wysokiej częstotliwości. Samolot uniósł się w powietrze pionowo.

Novák wyglądał przez okno w skupionym milczeniu, póki jego ukochana Praga nie zniknęła całkowicie z pola widzenia. Potem zwrócił się do Mayi:

— Jesteś modelką? Musisz być — powiedział.

— Bywam.

— Pracujesz dla agencji?

— Nie. Nigdy nie pracowałam za prawdziwe pieniądze. — Maya umilkła na chwilę. — Właściwie to wolę nie pracować za pieniądze — przyznała. — Ale, jeśli chcesz, mogę być modelką dla ciebie.

— Umiałabyś pokazać ubranie? Wiesz, jak należy chodzić po wybiegu?

— Widziałam, jak chodzą modelki… nie, nie wiem.

— Więc cię nauczę — powiedział Novák. — Popatrz, jak stawiam stopy.

Wstali i fotele zniknęły natychmiast, niczym pękające bezdźwięcznie balony. Bez nich nie brakowało im koniecznej do nauki przestrzeni.


* * *

W 2065 roku papież Innocenty XIV jako pierwszy z papieży poddał się procedurze przedłużenia życia. Jaki dokładnie zabieg zastosowano, pozostało tajemnicą, co stanowiło rzadki i bardzo dyplomatyczny wyjątek od zwyczajowej polityki ujawniania wszelkich danych medycznych. Decyzja papieża, będąca poważnym pogwałceniem wyroków Bożych — Bóg w końcu wyznacza każdemu człowiekowi właściwy dla niego okres życia — wraz z wyzwaniem rzuconym normalnemu cyklowi sukcesji, spowodowała poważny kryzys w Kościele.

Kolegium Kardynalskie obradujące nad skutkami podjętych przez papieża działań, doświadczyło cudu zstąpienia Ducha Świętego. Szaleńcza duchowa egzaltacja, ekstatyczne tańce i gadanie we wszystkich językach ziemi sceptycy, uznali za indukowaną chemicznie halucynację, ci jednak, którzy bezpośrednio doświadczyli żaru świętego płomienia, nie mieli wątpliwości co do jego cudownej istoty. Kościołowi wielokrotnie udawało się przetrwać złośliwe spekulacje sceptyków.

Boska interwencja przyspieszyła proces formalnej akceptacji części praktyk posthumanizacyjnych. Kościół rekomendował teraz swą własną, przystosowaną serię technik przedłużania życia. Aprobowane przezeń procedury, udzielanie komunii współczesnymi entheogenicznymi nalewkami oraz stosowanie niektórych dyscyplin duchowych nazwano „Nową Emulacją Chrystusa”.

Pokorny i metabolicznie niezmordowany Ojciec Święty ze swą siwą (a właściwie na pół teraz czarną) brodą stał się prawdziwym zwornikiem i ikoną europejskiej współczesności. Wielu uważało niegdyś Innocentego za prostego karierowicza, pogodnego grabarza umierającej wiary, lecz po zstąpieniu świętego płomienia jasne stało się jednak dla wszystkich, że odrodzony papież posiada cechy nadczłowieka. Jego zdumiewająca elokwencja, szczerość i okazywana wielokrotnie dobra wola wstrząsnęły nawet największymi cynikami.

Podczas gdy chemicznie odmieniony Kościół odwojowywał grunt, stracony od czasów oryginalnego chrześcijaństwa, wikariusz Chrystusa począł dokonywać cudów nie widywanych od czasów apostołów. Papież leczył kulawych i kalekich słowem oraz dotykiem. Wyganiał szatana z umysłów chorych umysłowo. Skutki tej kuracji czasem okazywały się nawet trwałe.

Umiał także prorokować, ze szczegółami i dość trafnie. Wielu wierzyło, że papież potrafi czytać w umysłach ludzi. W te jego paranormalne zdolności wierzyli nie tylko łatwowierni katolicy, lecz także dyplomaci i mężowie stanu, naukowcy i prawnicy. Niesłychana papieska zdolność docierania do dusz bliźnich manifestowała się często na scenie politycznej. Twardzi dyktatorzy i profesjonalni kryminaliści, odbywający prywatne audiencje, wychodzili z nich często zdruzgotani, wyznając światu swe grzechy i obiecując poprawę w paroksyzmach autentycznego żalu.

Papież Innocenty rozdawał mienie ubogim, dawał domy bezdomnym, zawstydzał niepoprawne rządy i zmuszał je do zmiany polityki na bardziej humanitarną. Fundował wielkie szpitale i zakony uczące, biblioteki, netsity, muzea i uniwersytety. Po Europie rozsiał gęsto schroniska i inne udogodnienia, przeznaczone dla żebraków i pielgrzymów. Przebudował Watykan; stare katedry i kościoły świata zmieniał w ekstatyczne centra nowej chrześcijańskiej duchowości, wibrujące wręcz od zdumiewających niebiańskich wirtualności współczesnej mszy świętej. Był z pewnością największym papieżem XXI wieku, prawdopodobnie największym papieżem ostatnich dziesięciu stuleci, a być może największym papieżem w ogóle. Ogłoszenie go świętym wydawało się pewne, pod warunkiem oczywiście, że udałoby mu się znaleźć czas i okazję by umrzeć.

W Rzymie Maya trafiła na potworny wręcz bałagan. Poprzedniego dnia zdarzył się tu cud. Entheogeny sprawiły oczywiście, że cuda stały się czymś mniej więcej zwyczajnym, okoliczności musiały więc być rzeczywiście wyjątkowe, by jakiś supernadnaturalny byt zwrócił na siebie czyjąkolwiek uwagę. Wczorajszy cud podniósł jednak stawkę w pokerze cudów: Najświętsza Panna Maria objawiła się dwójce dzieci, psu oraz Publicznemu Punktowi Teleprezencji.

Dzieci normalnie nie biorą entheogenów. Nawet postpsie psy z rzadka tylko doświadczają duchowych objawień. Natomiast nagrania z Publicznych Punktów Teleprezencji uchodziły za niemożliwe do podrobienia, a już z całą pewnością nie powinny ukazywać świetlistych płacht jak powłoczki na poduszki, polatujących nad Viale Guglielmo Marconi.

Rzymianom cuda nie imponowały. Urodzonych Rzymian rzadko obchodzi to, co dzieje się w Watykanie. Niemniej jednak, wierni z całego świata przybyli do Świętego Miasta by się modlić, pokutować, szukać relikwi i radować obecnością środków masowego przekazu. Ruch uliczny — autobusy, rowery, przyczepy, święte grupy turystów we franciszkańskich habitach braci mniejszych — był gęsty, hałaśliwy, nieprawdopodobny, radosny, i nie poddawał się żadnym próbom opanowania swego szaleństwa; innymi słowy był prawdziwie włoski. W dodatku padał deszcz.

Maya z zainteresowaniem wyglądała przez zalane deszczem okna ich kolejnej limuzyny.

— Josef — spytała — jesteś religijny?

— Istnieje tu wiele światów. Na przykład świat, w którym widzi się w ciemności — powiedział Novák, stukając się w pomarszczone czoło. — Jest tu świat materialny, świat oświetlony słońcem. A także wirtualność, nasza współczesna niematerialność, udająca, że istnieje. Religia jest rodzajem wirtualności. Bardzo starym.

— Ale czy ty wierzysz?

— Wierzę w bardzo niewiele bardzo skromnych rzeczy. Wierzę, że jeśli weźmie się przedmiot, jeśli przez światło powoła się go do życia, i jeśli tę percepcję życia umieści się w wirtualnoáci, osiąga się to, co ludzie nazywają „liryzmem”. Niektórzy ludzie odczuwają wielką, irracjonalną potrzebę religii. Ja odczuwam wielką irracjonalną potrzebę liryki. Nic nie potrafię na to poradzić i nie jestem zainteresowany prowadzeniem dyskusji na ten temat. Nie zaczepiam więc wierzących, a oni nie zaczepiają mnie.

— Ale przecież dziś musi tu być z pół miliona ludzi! A wszystko z powodu psa, dwójki dzieciaków i komputera! Co o tym myślisz?

— Myślę, że Giancarlo będzie wściekły, bo przestał być główną atrakcją.

Limuzyna, walcząc dzielnie z rzymskim ruchem ulicznym, zawiozła ich do hotelu, w którym, oczywiście, zarezerwowano więcej miejsc niż ich rzeczywiście było. Novák wdał się w gwałtowny, wielojęzyczny pojedynek z consierge, zdobywając im, ku strasznemu zmieszaniu wszystkich obecnych w holu, odrębne pokoje. Maya wykąpała się i odesłała ubrania.

Kiedy jej ubrania wróciły, wraz z nimi przybyła też suknia wieczorowa. Novák miał wzruszająco staroświecki pogląd na formalne stroje kobiece, suknia była jednak świeżo urzeczywistniona i najwyraźniej doskonale pasowała na Mayę. Oddawało to należytą sprawiedliwość fotograficznemu oku starego człowieka.

Giancarlo Vietti, mistrz stylista Emporio Vietti, prezentował swą siedemdziesiątą piąta kolekcję wiosenną. Wydarzenie tej rangi domagało się właściwej oprawy, Vietti wynajął więc Amfiteatr Kio, kolosa całego w łukach, doskonale podrobionego, wybudowanego przez ekscentrycznego japońskiego miliardera po trzęsieniu ziemi, które zniszczyło rzymską dzielnicę Flaminio.

Zatrzymali się przed dekoracyjną kolumnadą Kio. Wysiadając z taksówki, wkroczyli wprost w kłębiący się na chodniku tłum wyspexowanych rzymskich paparazzi. Novák nie był w Rzymie szczególnie dobrze znany, z jednym ramieniem wyróżniał się jednak z grona gości. Ignorował oblegających go paparazzi z godnością, lecz bardzo powoli.

Weszli na górę po schodach. Novák wściekłym wzrokiem obrzucił monumentalną fasadę ze sztucznego marmuru.

— Mamy tu żywy dowód na to, że zasoby przeszłości są jednak ograniczone — burknął. — Z dwojga złego lepiej już naśladować Indianapolis, niż próbować przebić Mussoliniego na faszyzm, i to w tanich materiałach.

Maya za to, ku swemu zaskoczeniu, podziwiała budynek. Brakowało mu wprawdzie autentyczności kamiennego gruzu, właściwej dla wielu rzeczywistych rzymskich ruin, wydawał się jednak transcendentalnie wręcz funkcjonalny i miał ten nie narzucający się wdzięk, jaki cechuje, na przykład, dobrze zaprojektowane fotokopiarki.

Weszli do środka, wlogowali się i stwierdzili, że wpadli oto w towarzystwo trzystu osób przygotowujących się do uczty, otoczonych chmarą krabów.

Iluż było tu starych ludzi! Mayę uderzyła otaczająca ich aura, właściwa wielkim korporacjom, aura monumentalnej powagi, oraz to, że cały ów tonaż rozplotkowanych, doskonale wypielęgnowanych i wspaniale ustrojonych cielsk był o wiele starszy niż budynek, w którym się znajdowały.

Znalazła się w obliczu górnej warstwy Europy. Ludzie ci pobili czas i podporządkowali go sobie, a teraz sprawiali wrażenie takie, jakby dzięki swym jasnowidzącym, przykrytym spexami oczom mogli patrzeć przez skały. Weterani europejskiego świata mody wyciągnęli esencję z nuworyszowskiej krótkiej chwili chwały, zatrzymali ją i otoczyli się nią jak całunem. Byli wspaniali, niczym malowidła w grobowcach egipskich faraonów.

Novák nasunął spexy na oczy, po czym ruszył wprost ku swemu miejscu, prowadzony socjalną linią prowadzącą, rzuconą na soczewki. Wraz z Mayą znalazł miejsce przy małym okrągłym stoliku zastawionym srebrem, nakrytym kremowym lnem, otoczonym wyściełanymi stołkami.

— Dobry wieczór, Josefie — powiedział siedzący naprzeciw nich mężczyzna.

— Cześć, Daizaburo, stary przyjacielu. Dawno się nie widzieliśmy.

Daizaburo przyglądał się Mayi znad krawędzi swych wyrafinowanych spexów z beznamiętnym, chłodnym zainteresowaniem entomologa.

— Jest śliczna. Skąd do diabła wyciągnąłeś tę suknię?

— To pierwszy oryginał Viettiego, który fotografowałem — wyjaśnił Novák.

— Zdumiewa mnie, że ten szczególny Vietti jest jeszcze w aktach.

— Giancarlo być może wymazał go ze swoich. Moje mają wielką pojemność.

— Giancarlo był wówczas taki młody — powiedział Daizaburo. — Juvenilia doskonale służą twej przyjaciółeczce. Zamówiliśmy wodę. Chcecie wodę?

— Czemu nie? — odpowiedział Novák.

Daizaburo gestem przywołał kraba. Krab zaczął coś mówić po japońsku.

— Proszę po angielsku — przerwał mu Daizaburo.

— Proponuję antarktyczną wodę lodowcową — powiedział krab. — Głębinową, z pokładów pleistocenu. Całkowicie pozbawioną zanieczyszczeń, nienaruszoną od świtu ludzkości. Najczystszą.

— Cóż za urocza próżność — stwierdził Novák. — Cały Vietti.

— Mamy także wodę księżycową. Posiada bardzo interesujące właściwości izotopowe.

— Piłaś kiedyś wodę z księżyca, kochanie? — spytał Mayę Novák.

Maya potrząsnęła głową.

— Więc napijemy się wody księżycowej.

Inny krab pojawił się, niosąc zamkniętą próżniowo fiolkę. Otworzył ją i do kieliszków koniakowych wrzucił dwie eleganckie kostki parującego niebieskiego lodu.

— Woda to doskonała towarzyska przyjemność — powiedział Daizaburo, kiedy kraby oddaliły się, by obsłużyć innych gości. — Nie możemy dzielić brutalnego aktu konsumpcji płynu, ale z pewnością możemy dzielić nieopisaną przyjemność obserwacji roztapiającego się lodu.

Siedząca przy ich maleńkim stoliku kobieta pochyliła się. Mała, skurczona i niemal bezwłosa, miała na głowie ogromny czarny kapelusz. Jej pochodzenia nie sposób było określić.

— Przybyła na komecie z krańców wszechświata — wysepleniła energicznie. — Zamarzła sześć miliardów lat temu. Aż do tej chwili nie znała ciepła życia.

Novák podniósł kieliszek. Zakręcił wodę; jego poorana zmarszczkami chłopska twarz płonęła niecierpliwym oczekiwaniem.

— Zaskakuje mnie fakt, że na Księżycu pozostało wystarczająco wielu lunarian, by wydobywać lód — powiedział.

— Ocalało ich siedemnastu. Jaka szkoda, że wszyscy nienawidzą wszystkich. — Daizaburo wykrzywił wargi w krótkim, twardym uśmiechu.

— Kosmiczni wizjonerzy, kosmiczni buntownicy. — Novák uważnie powąchał zawartość kieliszka. — Biedacy, poznali egzystencjalne trudności życia pozbawionego tradycji.

Maya przyjrzała się ludziom siedzącym przy sąsiednich małych stolikach i nagle światło wiedzy zapłonęło jej w głowie, niczym lampa za przyciśnięciem włącznika. W myśli rozpoczęła katalogowanie kuracji. Wszyscy ci starzy ludzie, wszystkie te stare techniki. Usuwanie zmarszczek, środki na porost włosów, przeszczepy skóry. Filtracja krwi. Syntetyczna limfa. Czynniki rozrostu mięśni i nerwów. Przyspieszenie mejozy. Międzykomórkowa Enzymacja Antyutleniaczowa — odmładzający wywar czarownic: argininy, ornityny i cysteiny, kwasu glutaminowego i katalazy. Laminacja Jelitowych Villi (LJV). Poprawka Odczuwania Cyklu Dobowego (POCD). Augmentacja kości. Ceramiczna Protetyka Stawów. Przystosowane aminoguanidiny. Przystosowane dehydroepiandrosterony. Systematyka Przeprogramowanej Autoimmunologi (SPA). Czyszczenie Atherosklerotyczne Mikroorganizmami (CAM). Nueroglio-neuralna Defibrylizacja Rozproszeniowa (NNDR). Szerokozakresowe Kinetycznie Przyspieszenie Metaboliczne (SKPM). Wszystkie te techniki były stare. Dopiero późniejsze zabiegi nabrały rozmachu.

W sali rozległ się dźwięk gongu z brązu. Trzystu gości jednocześnie wstało od małych stolików, trzystu gości przeszło, przetoczyło się, przepełzło i zaangażowało w ogromną i wyjątkowo dobrze zorganizowaną grę w komórki do wynajęcia. Nie było w niej napięcia, nie było bałaganu. Kiedy gra się skończyła, każdy z gości znalazł się w intymnym towarzystwie nowych przyjaciół, jawnie okazując zachwyt ich spotkaniem. Krzątające się wokół roboty przyniosły wszystkim nowe sztućce. Podano zupę.

Nowi ludzie przy ich stole — Josef sprawiał wrażenie, że zna ich doskonale, być może jednak nadawali po prostu swe biografie przez spexy — mówili po niemiecku. Maya ustawiła tłumacza na czeski i angielski. Mogłaby oczywiście włożyć do niego diamentowe jajko z niemieckim, ale ostatnio, jeśli tylko poprawiała coś przy naszyjniku, z monotonną regularnością przestawał on działać i rugał ją za niedokonanie wpłaty.

Wstydziła się tu swego naszyjnika. Na odsłoniętym dekolcie tanie złoto i diamenty błyszczały niczym żyła radioaktywnych zanieczyszczeń na zboczu góry. Na niemiecki pozostała głucha, nie mówiła nic, lecz to, że nie udzielała się w konwersacji, nikogo nie obeszło w najmniejszym nawet stopniu. Była młoda, nie miała więc nic do powiedzenia.

Roboty zabrały zupę, dając tym samym sygnał do kolejnej skomplikowanej zmiany miejsc. Podano wizualnie perfekcyjne, całkowicie pozbawione smaku i wyjątkowo wręcz lekkostrawne cannelloni. Niektórzy goście jedli je, inni pokonali po ciężkiej walce. Kolejne przemieszczenie, i w nowym towarzystwie Maya i Josef zjedli cudownie ukształtowane oraz całkowicie pozbawione smaku maleńkie gnocchi. I znów ruch, tym razem po lśniące, pofałdowane trójkąty odwonnionej substancji, przypominającej nieco ser. I znów, po wydłużone, stożkowane dolce. Ucztę przygotowano z głębokim namysłem — żadne z dań nie stawiało poważniejszych wymagań zębom.

Następnie goście przenieśli się do mrocznej lecz wspaniałej sali teatralnej Kio. Tu i tam stały przy ścianach budki, bardzo śmiałe budki, wyglądające niemal tak, jakby coś w nich reklamowano. To naruszenie zasad służyło wyłącznie zareklamowaniu śmiałości Viettiego, haute couture nie wymaga bowiem prostych zabiegów handlowych. Prawdziwe haute couture, poszukiwanie doskonałości w stroju, wymaga głównie cierpliwości, a w dzisiejszych czasach śmietanka towarzyska dysponuje doprawdy niewyczerpanymi zasobami cierpliwości. Couture była grą o prestiż, wspomagające ją pieniądze pochodziły zaś w części od bogatych, przede wszystkim jednak z licencji na spexware, perfumy, środki kąpielowe, z prywatnych uzdrowisk i kosmetyków z dodatkami medycznymi. Był to arsenał własności intelektualnej projektanta, który tworzył nie tyle nowe kreacje, co nowy styl życia.

Tu przynajmniej, co szczęśliwsi goście, wyselekcjonowani z tłumu obolałego od ascetycznych stołków, znaleźli wygodne fotele. Towarzystwo natychmiast rozbiło się na rzędy konkurujących ze sobą subklas; walka szła o kolatorskie ławki najbliższe ołtarza. Przeróżni Indonezyjczycy, Japończycy oraz Amerykanie — politycy i finansiści, uważani za pawie nowej arystokracji — usiedli w pierwszym rzędzie, rozpaczliwie usiłując zaimponować sobie nawzajem. Za nimi znalazły się warstwy wydawców sieciowych, agentów wielkich magazynów, fotografów, aktorów i aktorek, milionerów powszednich i szklarniowych, a także hommes i femmes du monde.

Foteli nie wystarczyło dla wszystkich — było to przeoczenie zamierzone, o bardzo długiej tradycji. Novák zabrał Mayę za scenę; po drodze musieli przebić się przez ruchliwy tłum ludzi z towarzystwa, młodszych projektantów i pomniejszych sław.

Za sceną roiło się od europejskich bocianów, afrykańskich ptaków-sekretarzy i amerykańskich czapli. Wszystkie te długie i poważne, opierzone dwunogi czekały swej kolejki z imponującą skupioną godnością, zręcznie unikając zderzeń z rozpędzonymi ludźmi.

Legendarny projektant stał w tłumie zagadanych i wyjątkowo dobrze umotywowanych pracowników. Vietti miał na sobie ucieleśnienie swej własnej wizji o stroju roboczym: czarny, nieco kosmaty, posiadający mnóstwo kieszeni, obcisły kombinezon, do którego najlepiej pasowałby akwalung. Przebieg zdarzeń śledził za pomocą tęczowej pary zamocowanych na przegubach, drżących monitorów wachlarzowych.

— Josef, jak to milo, że przyjechałeś — powiedział po angielsku. Był mężczyzną wysokim, szerokim w ramionach, o kwadratowej szczęce; on jedyny nie poniżył się do tego stopnia, by na imprezę założyć spexy. Przeżył wiele lat, doświadczył wielu cierpień; lata i cierpienia obdarowały go nieco przerażającą i mocno naruszoną zębem czasu godnością, dzięki której przypominał rzymskie Colosseum, choć w rzeczywistości wcale nie był Rzymianinem, tylko Mediolańczykiem.

Zerknął na Mayę z tą samą roztargnioną przyjemnością, z jaką spoglądał na swe bociany. Nagle jego spłowiale, niebieskie oczy rozszerzyły się wyraźnie. Nieoczekiwanie ujawnił w uśmiechu rząd błyszczących ceramicznych zębów.

— Och, Josefie, jaka ona śliczna! Ty łotrze, doprawdy, nie powinieneś mi tego robić!

— A więc pamiętasz?

— Myślałeś, że zapomniałem swą pierwsza kolekcję? Byłoby to, jak zapomnieć pierwszy raz, kiedy znalazłeś się pod nożem. — Bardzo zaintrygowany, Vietti zerknął na Mayę. — Gdzie ją znalazłeś?

— To moja nowa uczennica.

Palcem w czarnej rękawiczce Vietti delikatnie przesunął po szczęce Mayi. Pociągnął raz za zwisające z peruki pasmo włosów, szybkim gestem poprawił ramiączko sukni. Roześmiał się z zachwytem.

Po jakichś dziesięciu sekundach serdecznego śmiechu, na jego policzkach pojawiły się czerwone plamy, spod kombinezonu rozległo się zaś dziwne gulgotanie. Vietti przyłożył dłoń do brzucha, skrzywił się i zaczął wiercić w kombinezonie, poprawiając pozycję ciała wiszącego na haczykach systemu podtrzymywania życia. Następnie spojrzał na jeden z ekranów wachlarzowych i na jego membranie naszkicował coś czubkiem palca wskazującego.

— Wypuścimy ją dziś na wybieg — powiedział. — Pokazy w Rzymie są zawsze tak strasznie chaotyczne. I, doprawdy, jest to bardzo śliczna rzecz.

— Nie wolno ci tego zrobić, Giancarlo. Ta suknia jest z plastyku, to tania kopia.

— Wiem, że ubrałeś ją tak, żeby sobie ze mnie zakpić. Teraz możemy to naprawić. Czy ona umie chodzić?

— Trochę.

— Jest bardzo młoda, wybaczą jej, jeśli nie umie chodzić. — Vietti spojrzał na Mayę z nadzieją. — Jak się nazywasz? — spytał.

— Maya.

— Mała Mayu, mam tutaj bardzo kompetentny personel. Pozwól, że oddam cię w jego ręce. Czy zdołasz przejść przed wszystkimi tymi ważnymi ludźmi? Są potwornie starzy, wszyscy mają te głupie spexy i o wiele za dużo pieniędzy. — Vietti puścił do niej oczko, żałosna pretensja koleżeństwa ponad potwornie głęboką przepaścią czasu.

— Jasne, że tak — odparła pewna siebie, szczęśliwa Maya.

Vietti spojrzał Novákowi prosto w oczy, spojrzeniem czystym i szczerym.

— Josefie, zrób dla mnie kilka zdjęć. Do mojego kącika na sieci.

— Och, nie mogę. Nie mam przy sobie odpowiedniego sprzętu.

— Josefie, w imię dawnych czasów. Możesz wziąć sprzęt Madrackiego, to pozer, to idiota i w ogóle jest mi winien przysługę.

— Wyszedłem z wprawy, jeśli chodzi o modę. Naprawdę, samo zdjęcie skorupki jajka, pajęczyny, wymaga dziś ode mnie tyle…

— Doprawdy, mnie nie musisz kokietować. Nie po tym, jak ją w to ubrałeś. Twarz ma straszną, to prawda, to makijaż dla małej dziewczynki, żywy kicz młodzieży, ale twarzą już my się zajmiemy. I ta okropna peruka… ale dziewczyna jest taka seksowna, Josefie! W latach dwudziestych wszyscy byli tacy seksowni. Nawet ja byłem wówczas seksowny. — Vietti westchnął nostalgicznie. — Pamiętasz, jaki byłem seksowny?

— Kiedy człowiek jest młody, nawet księżyc i gwiazdy wydają mu się seksowne.

— Och, ale w latach dwudziestych ludzie umierali tak młodo, że wszyscy byli wówczas seksowni, wszystko zawsze było takie seksowne. W latach dwudziestych nawet AIDS było seksowne. W tej kolekcji nie mam ani jednej seksownej rzeczy, twoja dziewczyna może być moją seksowną rzeczą na dziś, będzie fajna zabawa. — Vietti złożył ekrany wachlarzowe i klasnął w dłonie. — Barbaro! — krzyknął.

— Masz wielkie szczęście — szepnął Novák do Mayi. — On chce cię lubić. Nie rozczaruj nas.

— Nie zapłaci mi, prawda? — spytała Maya, również szeptem. — Zrobię to, ale pod warunkiem, że mi nie zapłaci.

— Już ja tego dopilnuję — zapewnił ją Novák. — Bądź dzielna.

Barbara była starszą asystentką Viettiego. Miała akcent wprost z londyńskiego West Endu oraz szeroką twarz i kręcone czarne włosy Hinduski z zachodnich Indii, a także malarską brzoskwiniowobiałą cerę prerafaelickiej dziewczyny, która zeszła wprost z obrazu. Była trzeźwa, skuteczna w działaniu oraz ubrana tak pięknie, jak dyplomata na topie.

Barbara miała osiemdziesiąt lat.

Zabrała Mayę do pracowni kosmetycznej, pełnej mężczyzn, modeli. Mniej więcej dziesięciu oszałamiająco przystojnych chłopców, wszyscy niekompletnie ubrani, siedziało przed oświetlonymi jaskrawym światłem wideolustrami, napinając i rozluźniając mięśnie dwugłowe, trójgłowe i czterogłowe, i metodycznie się upiększając.

— To Philippe, już on o ciebie zadba — powiedziała Barbara, sadzając Mayę w czerwonym fotelu z wysokim oparciem, przy którym stał wizażysta. Phillipe był niewysokim człowieczkiem o wąskich, zaciśniętych ustach i wybrylantynowanych jasnych włosach, wyposażonym w ogromne spexy. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na nową klientkę by z przerażeniem wycharczał: „Och, nie!”, i posłał po pałeczki, krem oczyszczający, przylepne ręczniczki, zasilane szczotki, oraz postawił fryzjera w stan gotowości bojowej.

Dwaj siedzący najbliżej modele prowadzili towarzyską rozmowę.

— Widziałeś dziś Tomiego? Rozrósł się. Naprawdę się rozrósł.

— Wszystko przez wnuka. To znaczy, dziecko można jeszcze jakoś znieść, ale kiedy dziecko ma dziecko, to już nie wiem.

— A jak twój nowy dom, Brandonie?

— Na razie nieźle, ale nie powinniśmy wkopywać się tak głęboko na terenie sejsmicznym. Aż drżę ze strachu.

— No nie, teraz już się urządziliście, teraz możecie zamknąć się z Bobbym, ustawić hermetyczną zaporę przeciw zarazkom i żyć tam, głęboko, słodko i dyskretnie, doprawdy, aż zzieleniałem z zazdrości. — Model przyjrzał się sobie w lustrze. Na ekranie widział swą twarz bez przekształcenia prawo-lewo. — A powieki? Są w porządku?

— Znowu je przycinałeś?

— Nie, tym razem to coś nowego.

— Adrianie, twoje powieki nigdy nie wyglądały lepiej. Naprawdę.

— Dzięki. Mówiłem ci, że wstąpiłem do armii?

— Chyba żartujesz? — Brandon bez najmniejszego wysiłku złożył się w scyzoryk, opierając rozpostarte dłonie płasko na podłodze. Stanął na głowie, po czym metodycznie zaczął unosić się i opadać na rękach. Muskularne nogi, z wyprostowanymi stopami celującymi w górę jak przy skoku z trampoliny, wyglądały solidnie niczym odlane w brązie.

— Cóż — powiedział Adrian — moje kuracje idą w górę, a pomoc obywatelska, cóż, to banda cholernych kapusiów, prawda? Armia to co innego! Chodzi mi o to, że we współczesnym społeczeństwie musi być jakaś prawdziwa władza, serio mówię. Gdzieś, poza tymi wszystkimi cywilnymi dziwkami, muszą istnieć poważni faceci gotowi spisywać nazwiska i kopać w dupy. Capisci?

Brandon ze stójki wykonał bez wysiłku salto w tył. W lustrze obejrzał swój brzuch jak tarka, zmarszczył brwi i znalazł reaktywny gorset.

— Na ile się zaciągnąłeś? — spytał.

— Pięć lat.

— Żaden problem, pięć lat odbębnisz, stojąc na głowie. — Brandon poprawił gorset. Gorset zacisnął się na nim i zapiął z głośnym poświstem. — Przeszedłeś badania lekarskie i w ogóle?

— Jasne. Pokochali mnie od pierwszego wejrzenia. Zostałem zakwalifikowany do korpusu oficerskiego.

— Nie mieli pretensji do prostaty?

— Jakiej prostaty? Prostata jest wspaniała, prostatę mam jak nową, twardą i w ogóle. Na weekendy jeżdżę do bazy straży w Kairze. — Adrian przerwał nagle. — Philippe, co ty wyprawiasz z brwiami tej biednej dziewczynki?

— Wszystko przez ten pośpiech — poskarżył się Philippe.

— Przecież to strój z epoki! Powinieneś zrobić dziewczynce brwi z epoki, na lata dwudzieste. Nie możesz wydepilować jej na jakąś szaloną dziwkę, musi wyglądać niewinnie. — Poklepał Mayę po ramieniu, niczym ojciec dodający odwagi dziecku. — Do tej pory jakoś cię tu nie widziałem. Pierwszy raz pracujesz dla Giancarla?

— Tak, owszem. Pierwszy raz pracuję dla kogokolwiek.

— Och, Brandon, posłuchaj tylko, Amerykanka!

— Wy też jesteście Amerykanami?

— Jasne! — Adrian uśmiechnął się. — Europejczycy kochają typowych Amerykanów, szerokie ramiona, mięśnie jak sprężyny, głupi jak barany, ledwie umieją mówić, to czego tu nie kochać?

— I lubią nas szalenie męskich — dodał Brandon. — Za prawdziwą męskość płacą dobrze. Muszą. Utrzymanie prawdziwej męskości kosztuje fortunę. — Roześmiał się wesoło.

— Masz bardzo kwaśne pory, skarbie — oznajmił Philippe z wielką troską w głosie. — Kąpałaś się w pleśni?

— Tylko raz.

— A powinnaś. Naprawdę powinnaś kąpać się w pleśni. Mam łańcuch wzbogaconych aspergillusów, który w twoim przypadku mógłby dokonać cudów. Muszę teraz przesunąć ci linię włosów i zdepilować górną wargę. Będzie trochę bolało.

Pęsety trzaskały, szczotki warczały, kremy wsiąkały, pudry reagowały i układały się. Minęło pół godziny i wszyscy mężczyźni byli już ubrani bez zarzutu. Niektórzy z nich zaraz wychodzili na wybieg.

Philippe pokazał Mayi jej nową twarz.

Robiono jej przedtem wiele nowych twarzy, wszystkie rodzaje twarzy, dziesięciolecia twarzy. W większości przypadków były to zmiany wyłącznie kosmetyczne, przyjemne, ale w praktyce bez wartości. Niektóre były funkcjonalne, wysoce techniczne, prawdziwie odnawiające, po których twarz wydawała się odarta ze skóry, nie wykończona; twarz tego rodzaju domagała się wręcz, by pozostawiono ją samej sobie w ciepłym, ciemnym pokoju, żeby mogła dojść do siebie. Dzieło Philippe’a okazało się natomiast dziełem sztuczki. Twarz pozostała twarzą Mayi, była jednak spokojną, radosną, doskonałą twarzą Mayi. Podkręcone, delikatnie podbarwione rzęsy. Przyciemnione powieki. Brwi niczym skrzydła ptaka. Skóra zdolna zawstydzić atłas. Rozszerzone źrenice i białka oczu lśniące jak porcelana. Usta niczym płatki róż. Twarz skończona. Ludzka doskonałość.

Potem nałożono jej perukę i Maya opuściła regiony ludzkiej doskonałości dla innych, znacznie wyższych. Peruka była prawdziwie inteligentna. Peruka mogła zeskoczyć jej z głowy niczym naddźwiękowa ośmiornica, ostrymi mackami zdolna przebić gipsową ścianę. Peruka była jednak narzędziem wielkiego domu mody, nigdy więc nie uczyniłaby niczego aż tak nietaktownego. Była po prostu wstrząsająco piękną peruką, peruką w zrównoważonym, spokojnym, bardzo przekonującym kolorze kasztanowatym, z lekkim połyskiem. Peruką tak kosztowną, luksusową i doskonale zaprojektowaną jak limuzyna.

Peruka usadowiła się jej na głowie, obejmując ją w posiadanie i wywołując wrażenie znacznie bardziej przekonujące niż naturalne włosy. Objęła Mayi szyję i opadła na ramiona, zachowując się tak, jak naturalne włosy zachowują się wyłącznie w marzeniach.

Rozległ się dźwięk gongu. Pomieszczenie opuścili ostatni modele. Ich miejsce zajęły cztery modelki, poruszające się płynnie, wysokie, smukłe, ubrane całkowicie z wyjątkiem butów. Buty przysparzały wszystkim straszliwych kłopotów, gońcy biegali tam i z powrotem, przynosząc nowe pary, a odnosząc stare. Modelki, znudzone i cierpliwe, popijały nalewki, pociągały z inhalantów i zajadały małe białe paluszki jedzenia bezkalorycznego. Pogryzały i bawiły się swymi horse d’oeuvre; ich niesamowite ramiona poruszały się z doskonałym, aż nieprawdopodobnym wdziękiem, od malowanych talerzy do malowanych ust.

Modelki były starymi kobietami wyglądającymi tak, jak wyglądają współczesne stare kobiety w doskonałej formie, czyli jak bezcielesne atletki, jak te niedorosłe gimnastyczki, raz na zawsze całkowicie pozbawione dziecięcej witalności. Nie widać było po nich żadnych oznak normalnego procesu starzenia się, sprawiały tylko wrażenie nieco zbyt kruchych i zbyt napiętych. Wszystkie były też poważne i czarnookie, delikatne oraz wyjątkowo silne. Wyglądały, jakby w każdej chwili mogły skoczyć przez taflę szkła, nie burząc sobie fryzury.

Miały na sobie ubrania dekoracyjne, skrojone w kształcie kolumny, pozbawione bioder oraz biustu. Na widok tych strojów człowiek zdawał sobie sprawę, jak ubranie może być piękne, imponujące, nawet kobiece, a jednocześnie niemal całkowicie aseksualne. Suknie, doskonale skrojone i wykończone, sprawiały nieco kościelne, nieco bankierskie wrażenie i wyglądem przypominały kostiumy potężnych pałacowych eunuchów w Zakazanym Mieście Manchu. Niektóre z nich ukazywały skórę — mniej więcej taką, jaką pochwalić się może pływaczka, która przed chwilą pokonała kanał La Manche.

Podstawowym elementem dekoracyjnym były pióra. Nie delikatne, nie efektowne, lecz umieszczone pod linijkę, poważnie, zachodzące jedne na drugie, jak kółka kolczugi. W nadchodzącym sezonie wiosennym Giancarlo bardzo polegał na piórach. Właśnie drobiazgowo dokładne posługiwanie się piórami czyniło jego kreacje nieziemsko wręcz eleganckimi.

— Nie chodzi tylko o redukcję ryzyka — powiedziała po włosku siedząca najbliżej Mayi modelka. — Dają także zysk rzędu 6,5%.

— Nie jestem pewna, czy czasy są odpowiednie dla medycznych funduszy wspólnych — stwierdziła druga modelka. — A poza tym jestem katoliczką.

— Nikt nie twierdzi, że masz stosować zabiegi z listy zakazanych. Wystarczy w nie zainwestować — tłumaczyła cierpliwie pierwsza modelka. Była wspaniale, duchowo, nieskalanie piękna, wyglądała jak statystka w „Narodzinach Wenus” Boticellego. — Porozmawiaj kiedyś z którymś z watykańskich bankierów, kochanie. Potrafią być bardzo pomocni i takie sprawy załatwiają praktycznie od ręki.

Druga modelka spojrzała na Mayę, zaskoczona. Zerknęła na zegarek.

— Kiedy wychodzisz? — spytała.

Maya dotknęła naszyjnika, a potem ucha.

— Bardzo mi przykro, ale nie mówię po włosku — powiedziała.

— Twoje diamenty tak dokładnie odpowiadają poprzedniemu życiu. Kocham diamenty — stwierdziła druga modelka z sympatią, nieco niezdarną angielszczyzną. — Ale włosy… włosy nie są takie dobre. To bardzo inteligentne włosy, nie z lat dwudziestych.

— Jesteś bardzo seksowna — powiedziała uprzejmie pierwsza modelka.

Molte grazie — podziękowała jej z wahaniem Maya.

— Powinno robić się więcej kreacji dla seksownych kobiet, jaka szkoda, że seksowne kobiety nie mają pieniędzy — stwierdziła pierwsza modelka. — Kiedy byłam młoda i seksowna, płacili mi tyle pieniędzy. Młodym dziewczynom jest teraz tak trudno, tak trudno sprzedawać kreacje seksy. To już zupełnie nie w porządku, ani trochę.

Pokaz nabierał tymczasem tempa, publiczność rozgrzewała się; Maya słyszała rozlegające się od czasu do czasu brawa. Przyniesiono jej kreację Viettiego, nadal ciepłą od urzeczowiacza. Pasowała co najmniej równie dobrze, jak pierwsza tania wersja, ta którą dał jej Novák, ale modyści Viettiego wcale nie uważali, że pasuje dobrze. Nagle Maya znalazła się, naga i drżąca, pod opieką dwóch mężczyzn i trzech kobiet o obojętnych spojrzeniach i sprawnych dłoniach. Cięli suknię ostrymi jak brzytwa ceramicznymi nożami i smarowali jej pokryte gęsią skórką ciało szybkoschnącym klejem. W błyskawicznym tempie wcisnęli ją, wijącą się i śliską, w suknię, na nogi zaś nałożyli jej szpilki o dwa numery za małe. Potem Mayę wypchnięto za drzwi, w tłum podenerwowanych asystentów. Czekała na swoją kolejkę, a przy niej uwijał się Philippe, dokonując ostatnich poprawek makijażu.

Kiedy nadeszła jej kolej, Maya wyszła zza kurtyny, idąc tak, jak ją nauczono. Oświetlające wybieg reflektory świeciły jasno niczym ustawione w podwójnych rzędach księżyce w pełni, ze znajdującej się za ich barierą widowni widziała więc wyłącznie lśniące spexy. oczy nocnych istot socjalnego bagna. Podkładem muzycznym był utwór pop z lat dwudziestych; Maya rozpoznała tę piosenkę, przypomniała sobie także, że sama kiedyś uważała ją za fajną. Teraz jednak staroć ten wydawał się jej zagubiony w świecie, prymitywny, niemal dziki. Podkład muzyczny do triumfalnego marszu żywych skamielin.

Ubrali ją na wspaniałą dziewczynę z lat 2020-tych. Taki żart, niewielki lecz niszczący wybuch, wysadzający w powietrze intelektualne rusztowanie jej osobowości. Okrutna prawda brzmiała bowiem tak, że w latach dwudziestych Maya rzeczywiście była młodą dziewczyną. Wprawdzie nie wspaniałą, zupełnie inną, niż sugerowała kreacja, nie podobną do niej dziś ani przez chwilę, na to zawsze zbyt była zajęta, zbyt zapracowana. Teraz, dzięki zaskakującemu stylistycznemu zwrotowi, pomściła samą siebie. Ucieszyło ją to natychmiast, lecz radość zmieszała się z nostalgią, tworząc w jej głowie baśniową jedność.

Białe światła laserów biły z aparatów fotograficznych na sali, nasilając się do oszałamiającego crescendo. Maya wręcz promieniała. Oszołomiła wszystkich. Przemykała przed ich przesłoniętymi maszynowo oczami jak nostalgiczny wir wspomnień. Była główną atrakcją, pięknością, wampem, femme fatale. Była utraconą miłością, poza zasięgiem śmiertelników, miłością, którą projektant ubrał na śmierć, na pogrzeb i na to, by zmartwychwstała i chodziła wśród śmiertelnych. Zmiażdżyła widzów swą skradzioną wspaniałością. Projektant ubrał ducha w mediolańską suknię i pozwolił duchowi podeptać czas.

Maya zmusiła obecnych, by ją kochali.

Przy końcu wybiegu wykonała piruet, lekko strzeliła obcasami, uśmiechnęła się szczęśliwa. Była tak wysoko nad nimi, otaczał ją księżycowy blask, a oni byli tacy mali, tacy cuchnący, tacy marni; nikt z nich nigdy nie zdoła jej dotknąć. Szła przez czas, który wydawał się nieskończony. Zdążyła zapomnieć, jak się oddycha. Czuła ucisk w całym ciele i była wręcz nieprzytomna ze zdenerwowania. Biały żuraw wyskoczył na wybieg, natychmiast zorientował się, że postąpił pochopnie i wskoczył w tłum, lądując w nim chudymi długimi nogami, wymachując jednocześnie białymi skrzydłami, Maya zatrzymała się na chwilę przed kurtyną, po czym obróciła się i posiała tłumowi całusa. W odpowiedzi flesze rozbłysły jak błyskawice szalejącej burzy.

Po wejściu za kurtynę Maya zaczęła się strasznie trząść. Znalazła wolny stołek w kącie i usiadła na nim, walcząc o oddech. Tłum nadal bił jej brawo. Nagle muzyka zmieniła się i obok Mayi przemknęła kolejna modelka niczym anioł na rolkach.

Przy jej boku nagle pojawił się roześmiany Novák.

— Dzielna dziewczyna — powiedział. — Nie dasz się rzucić na deski, prawda?

— Nie skompromitowałam się?

— Więcej! O wiele więcej! Sprawiałaś wrażenie takiej radosnej, takiej przewrotnej, jak małe rozpieszczone dziecko. Doskonale to do ciebie pasowało. Takie było właściwe!

— Giancarlo będzie ze mnie zadowolony?

— Nie mam pojęcia. Pewnie myśli, że jesteś brzydką dziewczynką, że mocno przesadziłaś. Ale nie martw się, dzięki tobie nikt nie uzna tego wieczora za zmarnowany. — Novák zachichotał. Maya nigdy przedtem nie widziała go zadowolonego. Wyglądał jak ktoś, komu udało się wykonać trudny karambol w bilardzie za pomocą gumowego kija. — Giancarlo zmieni zdanie, kiedy usłyszy, co o tobie mówią. Pod tym względem jest bardzo cwany. Nigdy nie ocenia, póki nie zorientuje się, jak jakieś wydarzenie odebrała jego publiczność.

Z wyżyn radości, odczuwanej na wybiegu, Maya spadła ciężko w rzeczywisty świat, płaski nagle, zmordowany, zwykły i codzienny.

— Zrobiłam, co mogłam — powiedziała.

— Ależ oczywiście, kochanie, ależ oczywiście — pocieszył ją Novák. — Nie płacz, kochanie, już wszystko dobrze. Sprawiłaś nam wielką przyjemność, to było takie inne. Wynajmuje się zawodowców, bo umieją chodzić właściwie, ty zaś byłaś bardzo prawdziwa, tego nie da się kupić. — Josef wziął ją pod ramię, zaprowadził do automatu z wodą, zręcznie napełnił kubek czystą, destylowaną i podał go jej swą jedyną ręką. — Jakież to niezwykle — powiedział, jakby do siebie. — Nie potrafisz pokazać kreacji, oczywiście, bo jesteś młoda, zaledwie początkująca, ale wyglądasz wspaniale. Kiedy tak na ciebie patrzyłem, oglądałem archiwalne wideo. Widziałem Jankeskę z lat dwudziestych w za ciasnych butach, tak uroczo dumną ze swej prześlicznej sukni. Co za déjä vu, co za mono no aware. Było to wręcz niesamowite.

Maya wytarła oczy i spróbowała się uśmiechnąć.

— Och, jestem taka niedobra, zrujnowałam oczy, które Philippe zrobił mi z takim nakładem pracy.

— Nie, nie, nie masz się czym martwić. — Novák z namysłem podrapał się po brodzie. — Maya, zorganizujemy prawdziwą sesję zdjęciową. Ty i ja. Możemy zatrudnić Philippe’a, możemy wystawić za niego rachunek. Kiedy pracuje się dla Giancarla, dobrze jest mieć kogoś dobrego i drogiego, za którego można wystawić rachunek…

— Powinnam pójść i podziękować Giancarlowi, prawda? Naprawdę, wyświadczył mi przysługę, wypuszczając mnie na wybieg. No, bo w porównaniu z zawodowcami… zachowywali się tak uprzejmie, wcale nie byli zazdrośni…

— To weterani. Jesteś o wiele za młoda, by ci zazdrościli. Możesz podziękować swemu przyjacielowi, Ginacarlowi, na sieci. Lepiej, żebyśmy już stąd uciekali. — Novák uśmiechnął się. — Pobiłaś ich, kochanie, pobiłaś ich jak stare chore psy! A teraz idziemy. Zawsze lepiej jest ich zostawić, kiedy czekają na bis.

— Muszę się jeszcze ubrać.

— Zostań w sukni. Możesz ją zatrzymać. Spieszyli się, więc z pewnością ją zrujnowali.

— No to przynajmniej zwrócę tę niesamowitą perukę.

— Nie zwracaj, zabierzemy ją ze sobą. W ten sposób będziemy mieli pewność, że się do nas odezwą.

Maya zdołała jednak zwrócić uwierające ją pantofle. Kiedy wyszła z garderoby, zobaczyła stojącego na korytarzu Nováka wymachującego ręką w powietrzu; wyglądał, jakby walczył ze stadem niewidzialnych muszek. Nie, nie postradał zmysłów, tylko używał menu spexa. Wzywał taksówkę.

Przeprowadził ją sprawnie za scenę, lawirując między grupkami przypadkowych kibiców Mayi. Zawodowcy wyrażali zadowolenie z niej na swój charakterystyczny, sztywny i przerażający sposób, niektórzy jednak wydawali się nawet rozbawieni. Z amfiteatru stary Czech i Maya wymknęli się tylnym wyjściem. Na dworzu było zimno, tak zimno, że oddech zmieniał się w parę. Pot na nagiej szyi i ramionach Mayi zniknął w głębinach rzymskiej nocy.

Maya zadrżała gwałtownie.

Kiedy skręcili za rogiem Kio, zauważyli ich paparazzi. Kilkunastu z nich rzuciło się za nimi biegiem, krzycząc po włosku. Byli to ci najmłodsi, o czym świadczył fakt, że mieli jeszcze ochotę biegać. Niektórzy trzymali we wzniesionych rękach pętle światłowodowych kabli błyskowych, oświetlając wilgotny chodnik nagłymi, jaskrawymi błyskami światła. Maya uśmiechnęła się do nich, wdzięczna za te dowody uznania. Kiedy zobaczyli, że się uśmiecha, zaczęli krzyczeć głośniej i z większym uznaniem.

— Czy ktoś z was mówi po angielsku? — spytała Maya.

Paparazzi, którzy tymczasem otoczyli ich ciasnym kręgiem i przyglądali im się przez błyszczące obiektywy aparatów fotograficznych, naradzali się przez chwilę, głośno wykrzykując coś do siebie nawzajem. Z któregoś z tylnych rzędów błyskawicznie przecisnęła, się ku nim jaka dziewczyna.

— Ja znam angielski! Naprawdę chcesz z nami porozmawiać?

— Jasne.

— To świetnie. Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, kto wykręcił ten numer.

— Co masz na myśli?

— Chodzi o to, jakim cudem dano ci tak wspaniałą szansę? — pytała dziewczyna, szarpnięciem odpinając wiszący jej przy uchu klips tłumacza. Była Amerykanką. — Sama ją wywalczyłaś?

— Nie, oczywiście że nie.

— Ach, więc z całą pewnością było to dzieło towarzyszącego ci pana? Czy on cię sponsoruje? Co cię właściwie z nim łączy? A w ogóle to kim jesteś i jak się nazywasz.

— Nazywam się Maya, a to pan Josef Novák. W naszych wzajemnych stosunkach nie ma z pewnością niczego niezgodnego z prawem.

Novák roześmiał się.

— Nie mów im tego — krzyknął. — Szalenie bym się cieszył, gdybym stał się bohaterem skandalu.

— Skąd znasz Giancarlo Viettiego? Ile masz lat? Skąd pochodzisz?

— Nic im nie mów — ostrzegł ją Novák. — Niech te biedne istoty pożywią się tajemnicą.

— Nie rób nam tego — poprosiła Mayę młoda paparazza. Wcisnęła jej do ręki wizytówkę. Na cienkiej karteczce widniało tylko jej imię i nazwisko wraz z adresem sieciowym. — Czy mogłabym przeprowadzić z tobą wywiad kiedyś, w przyszłości, signorina Maya? Skąd pochodzisz?

— A ty?

— Z Kalifornii.

— Z jakiego miasta?

— Z Bay.

Maya gapiła się na nią w milczeniu.

— Chwileczkę, chwileczkę — wykrztusiła w końcu. — Własnym oczom nie wierzę! Przecież ja ciebie znam! Jesteś Brett!

Brett roześmiała się.

— Bardzo mi przykro — powiedziała — ale to nie jest moje nazwisko.

— Oczywiście, że jest. Nazywasz się Brett, masz przyjaciela imieniem Griff i kiedyś kupiłam jedną z twoich kurtek.

— No… nie nazywam się Brett i jeśli ktokolwiek ma moją kurtkę, to z pewnością nie przebojowa modelka Giancarla Viettiego.

— Przecież ty jesteś Brett. Właścicielka grzechotnika! Co właściwie robisz tu, w Rzymie, Brett? I co zrobiłaś z włosami?

— Słuchaj, mam na imię Natalie, rozumiesz? I jak ci się wydaje, co właściwie robię tu, w Rzymie? Sterczę na zimnym chodniku przed amfiteatrem, w którym odbywa się pokaz mody, czekając na odpadki z pańskiego stołu. Taką mam pracę, rozumiesz? — Brett zdjęła spexy. Spojrzała na Mayę z pełnym urazy zaskoczeniem. — A skąd właściwie tyle o mnie wiesz? Czyżbym cię rzeczywiście znała? Jakim cudem? Gdzie się poznałyśmy?

— Brett, przecież to ja, Maya — powiedziała Maya, drżąc na całym ciele. Kawał kleju grubości palca odkleił się jej na plecach. Nie miała wątpliwości, że powoli zamarza. I nagle poczuła się bardzo źle. Zemdliło ją, kręciło się jej w głowie.

— Przecież mnie nie znasz — naciskała Brett. — W życiu cię nie widziałam. Co tu się dzieje? Dlaczego próbujesz mnie oszukać?

— Taksówka przyjechała — oznajmił Novák.

— Nie odjeżdżaj teraz! — Brett złapała Mayę za ramię. — Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że na świecie jest z milion dziewczyn które zabiłyby, by dokonać tego, czego właśnie dokonałaś? Jakim cudem ci się udało? Co mam zrobić, żeby mieć tyle szczęścia? Powiedz mi!

— Nie dotykaj jej! — warknął Novák. Brett odskoczyła, jakby coś ją ugryzło. — Gdybyś wiedziała, jak to wyglądało w środku — mówił dalej stary Czech — jutro wróciłabyś do domu. Wracaj, wyleguj się na plaży, bądź młodą kobietą, oddychaj, żyj! Tu nie masz szansy, nic nie wygrasz. Nim się urodziłaś, oni załatwili już, żebyś nigdy nie wygrała!

— Bardzo źle się czuję, Josefie! — krzyknęła przeraźliwie Maya.

— Wskakuj do taksówki! — Novák niemal wepchnął ją do środka. Drzwi zamknęły się. Brett, oszołomiona, siedziała na chodniku. Nagle poderwała się, podskoczyła do pojazdu, waliła w szyby, krzyczała coś, ale jej krzyku nie było słychać w środku.

Taksówka odjechała.


* * *

Następnego ranka Maya stwierdziła, że na sieci zrecenzowano ją sześciokrotnie. Od Viettiego dostała białe tuberozy, od dziennikarzy z branży sześć telefonów. Jeden z dziennikarzy zadzwonił z hotelowej recepcji. Biwakował w holu.

Śniadanie przemycono im do pokoju Nováka.

— Za wcześnie jeszcze, byś wdawała się w rozmowy z prawdziwymi dziennikarzami — wyjaśnił jej Josef. — Dziennikarze są klasowymi wrogami wziętych modelek. Hormony w nich grają, gdy tylko odkryją coś, co może wywołać ich głębokie cierpienie.

— Nie jestem wziętą modelką. — Maya z pewnością nie czuła się jak wzięta modelka. Przede wszystkim musiała pozbyć się kreacji. Samo zeskrobanie kleju ze skóry wymagało kremu czyszczącego, szczotki na długiej rączce i pół godziny. Nie ośmieliła się spać w inteligentnej peruce i rano stwierdziła, że jest ona bezwładna i martwa. Nie ożywił jej nawet reboot systemu.

— Masz oczywiście rację, ale kupka piasku też nie jest jeszcze czeskim kryształem.

— Chcę być fotografem, nie modelką.

— Tylko bez pośpiechu. Musisz nauczyć się, jak pracować przed kamerą, nim zaczniesz dręczyć ludzi, celując w nich obiektywem. Kilka sesji na wolnym powietrzu nauczy cię sympatii dla twych przyszłych ofiar. — Novák przyłożył serwetkę do swych bezkrwistych warg, wstał i zaczął wyrzucać na łóżko zawartość torby.

Jej fałszywe dno wyłożone było dwiema warstwami szarej przemysłowej pianki, chroniącej cztery zestawy wysoce wyspecjalizowanych spexów, obiektywy 35, 105, 200 i 250 mm, dwa elastyczne obiektywy szerokokątne, fotogrameter, statyw, filtry, dwa korpusy, przewody do fotografii synchronicznej, dziesięć metrów dostrajalnego światłowodu błyskowego, taśmę izolacyjną, dwa grube notebooki graficzne z zasilaną wysokim napięciem różdżką dotykową i rezerwową pamięcią, wielolampowe reflektorki fotograficzne, zwijane osłony reflektorów, oprawy filtrów, pierścienie łączące, tła i kieszonkowy nadprzewodnik.

Maya przyglądała się temu wszystkiemu ze zdumieniem.

— Wydawało mi się, że słyszałam, jak mówiłeś, że nie przywiozłeś odpowiedniego sprzętu — powiedziała.

— Powiedziałem tylko, że nie przyniosłem odpowiedniego sprzętu na pokaz — odparł Novák. — A w każdym razie, to wszystko to jeszcze niezbyt wiele. Skoro już zmuszono mnie do przyjazdu tu, pomyślałem, że przy okazji sfotografuję coś, bo ja wiem, może kilka z tych wspaniałych pokryw włazów do kanałów, ale żeby fotografować pokaz… co za wyzwanie!

— Czy Vietti nam nie pomoże? Ma z milion służących na każde zawołanie, powinien dać nam wszystko, czego potrzebujemy.

— Kochanie, Giancarlo i ja jesteśmy zawodowcami. Gra, w którą gramy obydwaj, ma swoje reguły. Kiedy wygrywam, daję Giancarlowi to, co chcę dać Giancarlowi, a on siedzi cicho i płaci. Kiedy przegrywam, Giancarlo obciąża mnie bez ograniczeń całym strasznym ciężarem swych taktownych rad i pomocy.

— Och!

Novák przyglądał się uważnie swemu rozpostartemu na łóżku cyfrowemu sprzętowi do wykrzywiania toru fotonów, ciągnąc się jednocześnie za kartoflowaty koniec wielkiego, starczego, miękkiego nosa.

— Zdjęcia haute couture to nie martwa natura — powiedział w końcu. — Potrzeba nam zespołu. Takich zdjęć się nie robi, je się tworzy. Specjalista od kreacji, scenograf, przyzwoita obsługa studia, oni wszyscy mają nieocenioną wartość w przypadku rekwizytów. Wynajdywanie wnętrz… fryzjer, z całą pewnością kosmetyczka…

— Jak zdobędziemy tych wszystkich ludzi?

— Wynajmiemy ich. W końcu rachunek przesyłamy Giancarlowi. To dobra wiadomość. Zła wiadomość jest taka, że w Rzymie nie mam dobrych kontaktów. No i oczywiście, zmiażdżony przez niepowodzenia w interesach, nie mam także kapitału.

Maya przyjrzała mu się z namysłem. Głęboko, na poziomie wręcz komórkowym, czuła pewność, że Novák dysponuje sporymi pieniędzmi, ale wydobycie ich od niego byłoby, jak wytoczenie mu dziesięciu litrów krwi.

— Wydaje mi się, że dysponuję niewielką sumą — powiedziała z wahaniem.

— Doprawdy? Co za podniecająca informacja, kochanie.

— Dysponuję kontaktem w Bolonii, który mógłby nam pomóc. Ona ma mnóstwo przyjaciół pracujących w wirtualności i sztuczkach.

— Młodzi ludzie? Amatorzy?

— Tak, Josefie, młodzi ludzie. Wiesz, co to znaczy, prawda? To znaczy, że będą dla nas pracowali za darmo, a my możemy wystawiać rachunki jakie się nam podoba.

— Cóż… — przyznał z namysłem Novák — …oczywiście, amatorzy to tylko amatorzy, ale zapytać nie szkodzi.

— Mogę zapytać. Jestem całkiem pewna, że zapytać mogę. Jednak, nim zapytam, muszę dysponować odpowiednim do zapytania sprzętem. Znasz tu może jakiś przyzwoity, dyskretny netsite, który pracuje na starych protokołach?

Ten problem nie stanowił dla Josefa Nováka żadnego wyzwania.

— Villa Curonia — powiedział od razu. — Oczywiście, stara, przewrotna Villa Curonia. Co za wspaniała atmosfera na zdjęcia w terenie!


* * *

Villa Curonia była niegdyś prywatną rzymską rezydencją Monteverde Nuovo. Zza ceglanego muru zwieńczonego szkłem wychylały się niedyskretne, zielone, postrzępione korony palm. Pewna eskcentryczność fasady sugerowała, że budowniczym willi był palący opium esteta w stylu D’Annunzia z arystokratycznymi związkami z najwyższymi i najbardziej ciemnymi kolami Kurii z początku XX wieku.

Willa zbudowana została wokół wewnętrznego dziedzińca z krużgankiem z połączonych ciężkimi łukami kolumn. Na dziedzińcu znajdowała się wyschła fontanna oraz posąg Hermesa na piedestale, doskonale nadający się na miejsce nocnych spotkań złodziei. Dwupiętrowe wschodnie skrzydło przypominało gazę do wyciskania sera, której nićmi były kable zasilające i światłowody, a treścią porysowane parkiety, ciche korytarze o ścianach w kolorze kości słoniowej i potwornie wielkie, stare zestawy do wirtualności, przycupnięte niczym żaby za zamkniętymi drzwiami do pokoików służby. Dwaj komicznie złowieszczy bracia nazwiskiem Khornak zarządzali willą w imieniu, jeden tylko Bóg wie jakiej, grupki tajemniczych buntowników przeciw ładowi i porządkowi. Pod ich auspicjami stary budynek nabrał atmosfery luksusowego komputerowego burdelu. Pokoiki na godziny wyłącznie dla spotkań kochanków z kochanymi przez nich maszynami.

Novák był pracowity i systematyczny, Maya pracowita i niemal szalona. Benedetta okazała się bardzo pomocna. Benedetta była niezmordowana pod warunkiem, że wykonywana przez nią praca miała jakiś związek z jej własnymi ambicjami.

Około trzeciej po południu dołączyła do nich Brett, która przyjechała na miejsce wynajętym rowerem. Maya przeprowadziła ją obok strzegącej wejścia budki strażniczej, pod płonącym niechęcią wzrokiem braci Khornak.

— Jakie to wspaniałe, jakie wyrafinowane miejsce — zachwyciła się Brett. — Jak to ładnie z twojej strony, te mnie tu zaprosiłaś.

— Możesz przestać mnie czarować, kiedy tylko zechcesz — odparła Maya. — Powiedz mi jedno, powiedz mi, jak dotarłaś do Rzymu?

— Naprawdę chcesz wiedzieć? Dobrze, najpierw byłam w Stuttgarcie, ale czynsze są tam tak wysokie, a ludzie tak snobistyczni i zainteresowani wyłącznie sobą, że zabrałam się za włóczęgę, no i… wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, prawda? Nikogo nie interesowało, jakie ubrania potrafię robić, więc popytałam tu i tam, dostałam tę akordową robotę ze spexem dla sieciowego szmatławca, włóczyłam się przy imprezach i pod kawiarniami, i czasami miałam szczęście spotkać kogoś, kto się liczy.

— Mniej więcej tak to sobie wyobrażałam. Znasz pewnie mnóstwo sklepów w okolicy, takich z używanymi rzeczami?

— Masz na myśli ciuchy? Jasne. Jesteśmy w Rzymie, mają ich tu od cholery. Via del Corso, Via Condotti, za gotówkę wszystko dostaniesz na Trastevere…

— Josef jest na górze, przegląda swe praskie archiwum. Ma zamiar urzeczowić mi trochę kreacji ze swojego archiwum, kreacji z lat dwudziestych. One właśnie będą naszym tematem. Znasz styl tego okresu?

— Jasne. Znam… powiedzmy, że znam. Przede wszystkim wojskowe koszule, romantyczna biel z lateksem, tiule i mnóstwo wykończeń wstążką optyczną.

Maya zastanawiała się przez chwilę. Wojskowe koszule brzmiały prawdopodobnie, ale nie pamiętała, by w życiu miała na sobie choćby centymetr wstążki optycznej.

— Brett — powiedziała w końcu — do sesji będzie nam potrzeba rekwizytów. Wielu rekwizytów, takich, które mogłyby zainspirować Josefa. Nie pracował w tej dziedzinie od bardzo długiego czasu, więc potrzebujemy czegoś chwytającego atmosferę tamtej epoki, czegoś… czegoś jak „Szklany Labirynt”, czegoś jak wczesny Novák. Zawsze bardzo poruszała go wewnętrzna poezja rzeczy… to szczególne poetyckie napięcie, które niektóre przedmioty… hmmm… posiadają. Masz jakieś pojęcie, o czym mówię?

— Chyba tak.

Maya wręczyła jej kartę gotówkową na pokaźną sumę. Brett sprawdziła pasek rejestracyjny i oczy się jej rozszerzyły.

— Stare karty do gry — mówiła dalej Maya. — Półksiężyce. Damskie rękawiczki. Kolorowa wełna. Siatki. Egzotyczne dwudziestowieczne instrumenty naukowe. Nie używane już protezy. Drewno. Pryzmaty. Kompasy. Laski z mosiężnymi gałkami. Wyliniałe wypchane zwierzęta z tymi przerażającymi szklanymi oczami, no wiesz, łasice, norki albo te, zaraz, gronostaje. Popsute nakręcane zabawki. Wiesz, co to był adapter? Nie? Dobrze, dajmy spokój adapterom. Łapiesz ogólną ideę novákowszczyzny?

Brett niepewnie skinęła głową.

— Doskonale. Bierz pieniądze, które ci właśnie dałam, leć do sklepów ze starzyzną, mów właścicielom, że jesteś moją stylistką. Pracujesz przy sesji zdjęciowej, którą robię dla Giancarlo Viettiego. Spróbuj wypożyczyć co tylko się da, wynająć, czego nie da się wypożyczyć, nie kupuj niczego, czego nie chciałabyś zatrzymać dla siebie. Spieszymy się, więc zatrudnij swoich żywych przyjaciół, którzy mogą ci w jakiś sposób pomóc. Wszystko, co znajdziesz, przywieź tu, do willi. Podróżuj jak najszybciej, daj sobie spokój z rowerem, bierz taksówki. Jeśli wpadniesz w kłopoty, zadzwoń do mnie. Najważniejszy jest czas, pieniądze w zasadzie nie grają roli. Wszystko zrozumiałaś? Tak? No to do roboty!

Brett stała jak wmurowana w ziemię, szybko mrugając oczami.

— Na co jeszcze czekasz?

— Nie, na nic. Tylko, że to takie podniecające. Taka jestem szczęśliwa, że pracuję dla ciebie.

— Doskonale, ale pracuj szybciej.

Brett oprzytomniała i odeszła. Pierwsze urzeczowienia Josefa dotarły na miejsce, przywiezione przez kuriera. Były to w zasadzie kostiumy, wygoda i trwałość nie grały przecież najmniejszej nawet roli. Potrzebowali po prostu rekwizytów na użytek fotonów.

W latach dwudziestych, wszyscy mieli jeszcze hopla na punkcie naturalnych materiałów, w tych strojach nie było jednak naturalnych materiałów, lecz wyłącznie mikroskopijne sploty, węzły i maleńkie gniazdeczka prasowanego plastyku. Nie przepuszczały powietrza, poruszone szeleściły głośno, ale wyglądały wręcz anielsko. Kiedy się je przypięło albo wetknęło na miejsce, pozostawały na miejscu, śmiejąc się głośno z siły grawitacji.

— Wygląda na to, że dobrze wydaliśmy pieniądze — stwierdziła Maya.

— Bracia Khornak okradają nas w biały dzień — jęknął Novák. — Szesnaście procent od dokonanych transakcji. Uwierzyłabyś w to?

Maya zdjęła pomarańczową suknię z peleryną, leżącą na wierzchu kupki ubrań i przyłożyła do ciała.

— To żaden problem, jeśli tylko zachowają dyskrecję — powiedziała.

— Mayu, nim zaczniemy, wyjaśnij mi jedno. Dlaczego wszystko to finansuje nie istniejąca już firma produkcyjna należąca do zmarłego hollywoodzkiego reżysera filmowego?

— Rzeczywiście? — Maya przyglądała się wzorzystym rękawom. — Przecież miała nas finansować organizacja studencka politechniki bolońskiej?

— Te dziecinne sztuczki zmylą może bardzo niecierpliwego inspektora podatkowego, ale z pewnością nie mnie. I nie zmylą mnie twoje niezdarne uniki.

Maya westchnęła.

— Josefie, tak się złożyło, że mam trochę dorosłych pieniędzy. Dał mi je pewien dorosły, ale, tak między nami, nie powinien był tego robić. Z pieniędzy tych nie mogę oficjalnie korzystać, więc muszę się ich szybko pozbyć. Ta willa doskonale się do tego nadaje, prawda? To netsite podtrzymujący czarny rynek. Jesteśmy w Rzymie, bardzo starym i bardzo zepsutym mieście. I pracujemy w modzie, tu ludzie zawsze wydają mnóstwo pieniędzy z niemądrych powodów. Jeśli nie uda mi się uprać moich pieniędzy w tych okolicznościach, już nigdy nie uda mi się ich uprać.

— To bardzo ryzykowne.

— Żyję ryzykiem. Dajmy spokój głupim pieniądzom. Pokaż mi, czym jest piękno.

Novák westchnął.

— Niestety, nie zajmujemy się pięknem, kochanie — powiedział. — Bardzo mi przykro, ale zajmujemy się wyłącznie modą.

— Doskonale, więc może zgodzimy się na szyk. Bardzo się spieszę, Josefie. Pragnę tylu rzeczy i muszę je mieć już, zaraz.

Novák przytaknął powolnym skinieniem głowy.

— Oczywiście — powiedział. — Sam wyczułem w tobie coś takiego. W tym właśnie leży twój czar, kochanie… to jest to, to jesteś ty, a to jest ta jedna jedyna właściwa chwila.

Wpół do czwartej pojawił się Philippe, by zrobić jej twarz. Philippe przywiózł ze sobą prezent, profesjonalną perukę z Emporio Vietti. Peruka ta chlubiła się między innymi wbudowanym tłumaczem, znającym czterdzieści osiem najważniejszych języków świata, połączonym z prawym uchem noszącej ją modelki przezroczystym kablem. Zdaniem Nováka był to „cały Vietti”, tak znacząco zignorować fakt, że porwali poprzednią perukę, a potem zdublować stawkę, przesyłając nową, znacznie lepszą.

Peruka została fabrycznie zaprogramowana na zestaw trzech fryzur z lat dwudziestych; w ten taktowny sposób Vietti wepchnął się im w sesję. Odesłać tak piękny — i tak praktyczny — prezent dowodziłoby prostactwa, Nováka zdenerwował jednak ten prztyczek patrona z dawnych lat. Irytacja wzmogła jego zdolności artystyczne.

— Chcę od ciebie tego, kochanie — burknął. — Pozwól, że opowiem ci, co się będzie działo dziś wieczorem. Urok nieprawdopodobieństwa jest w istocie paradoksem oksymoronu. Pamiętasz, jakie było życie w latach dwudziestych? Nie, oczywiście że nie pamiętasz, nie możesz pamiętać, ale musisz udawać, że pamiętasz, tylko dla mnie… Kiedy Giancarlo i ja byliśmy młodzi, wszystko wydawało się nam możliwe. Teraz mamy lata dziewięćdziesiąte i wszystko rzeczywiście jest możliwe, ale młodym ludziom nie daje się szansy, by zrobili coś z tymi możliwościami. Rozumiesz, o czym mówię?

Maya skinęła głową, utrzymując kamienną twarz. Musiała uważać, nie chciała zniszczyć makijażu.

— Tak, Josefie, rozumiem — powiedziała. — Rozumiem cię doskonale.

— Nieprawdopodobieństwo to piękno macchiato, kochanie, piękno odrobinę kalekie, obciążone winą, obciążone potwornością. Tak naprawdę Vietti zobaczył w tobie właśnie to i dlatego właśnie powiedział, że widzi w tobie coś uroczego. Widzisz, kochanie, pragnąc uczynić ten świat jak najbezpieczniejszym dla jak najstarszych, zmieniliśmy życie młodych w sposób, który uznać można wyłącznie za potworny.

— Chyba nie jesteś obiektywny, Josefie. To bardzo gorzkie słowa.

— Nie przerywaj mi. Vietti nie mógł uznać tej prawdy, bo uznając ją, stałby się wspólnikiem. Dlatego był taki zaintrygowany. — Novák gestykulował gwałtownie swą jedyną ręką. — Dziś wieczorem staniesz się dawno umarłą młodością gerontokracji w niebezpiecznym związku z dzisiejszą zniszczoną młodością. Nieprawdopodobny tajny związek, senne w swej istocie przekroczenie naturalnych praw, coś, co gra na uczuciach, na nostalgii, zawiera jednak w sobie odrobinę niebezpieczeństwa, odrobinę perwersji. Mam zamiar rzucić to w twarz starcom. Starcy nie dostrzegą oczywiście wszystkiego, nie mogą sobie pozwolić na to, żeby dostrzec całą prawdę, ale to, co dostrzegą, mają pokochać.

Zabrali się do pracy. Maya w eleganckiej czerni ukryta za na pól martwą starą maszyną wirtualną. Maya, podająca wypchaną łasicę i wypchaną kopertę ponuremu, półnagiemu chłopcu — posłańcowi (granemu przez jednego z rzymskich przyjaciół Brett). Maya w starych goglach virua, przypominających karnawałową maseczkę, oferująca pierścień do ucałowania jednemu z potężnych, zatrudnianych przez Khornaków strażników (oszołomiony wspaniałością dziejących się wokół niego wydarzeń, strażnik wypadł w tej roli szczególnie dobrze). Paląca papierosa Maya, odrzucająca z pogardą narkotyczne igiełki. Pogrążona w marzeniach Maya oświetlona blaskiem świec, mająca na nogach szpilki, przykucnięta nad domkiem z kart zrobionym jednak nie z kart lecz rzymskich biletów autobusowych.

W willi pojawiło się najpierw kilkoro, później kilkanaścioro, wreszcie kilkadziesiąt dzieciaków. Novák wykorzystał ich w tym ujęciu. Pozbawieni twarzy czołgali się jej u stóp, ich tanie, żywe stroje wyglądały w cieniach niemal groteskowo.

Kiedy Maya zobaczyła nieopracowane zdjęcia na ekranie notebooka Nováka, poczuła się jednocześnie zachwycona i wstrząśnięta. Zachwycona, ponieważ uczynił ją tak piękną. Wstrząśnięta, ponieważ fantazje Nováka obnażały świat. Uczynił z niej widmowy atawizm, podziemną królową zakazanej mody, rządzącą tłumem półpotwornych dzieci. Wspaniałość Nováka była kłamstwem, które mówiło prawdę.


* * *

O wpół do drugiej w nocy Novák pojechał taksówką do hotelu. Ten stary człowiek od wieków nie dał z siebie aż tyle. Cały aż drżał ze zmęczenia; reakcja, którą okazać mógł wyłącznie człowiek mający przeszło sto dwadzieścia lat.

Kiedy odjechał, bracia Khornak, których żywe dzieciaki doprowadzały powoli do szału, wyrzucili wszystkich wraz z rekwizytami i sprzętem. Dzieciaki się tym nie przejęły; wśród wesołych „do widzenia” odjechały na brzęczących rowerach, albo pakując się do taksówki po dziesięcioro. Kiedy Maya i Brett zabrały się za remanent rekwizytów, stwierdziły, że statyści zabrali kilkanaście drobnych, lecz cennych przedmiotów. Po dokonaniu tego odkrycia Brett popłakała się.

— Jakie to typowe — chlipnęła. — Doprawdy, dla odmiany daje się ludziom szansę, prawdziwą szansę, a co oni robią? Po prostu walą cię w pysk.

— Chcieli mieć coś na pamiątkę, Brett. Oferowali nam swój czas, a my nie zapłaciliśmy im ani grosza, więc te parę drobiazgów wcale mnie nie martwi. Wypchana łasica nie może przecież kosztować fortuny.

— Ale obiecałam ludziom ze sklepu, że wszystkim się zajmę, zaopiekuję. I dopuściłam te dzieciaki do czegoś doprawdy wyjątkowego, a one mnie okradły! — Brett potrząsnęła głową. Chlipnęła. — One po prostu nie rozumieją, Mayu. Te rzymskie dzieciaki, one nie są jak my. Nic nie robią, nawet nie próbują, po prostu siedzą na Schodach Hiszpańskich, popijają frappé i czytają. Bogowie w niebiosach, te rzymskie dzieciaki czytają! Jak im się da jakąś grubą papierową książkę, to siadają i zaprawiają się nią całe godziny!

— Młodzi Rzymianie czytają? — Maya zachęciła ją do zwierzeń, jednocześnie sortując buty. — Jejku jej, jakie to klasyczne!

— To okropne, to straszny nałóg! Wirtualność jest przynajmniej interaktywna! Nawet przy telewizji używa się centrów wizualnego odbioru informacji i procesuje dialogi docierające przez uszy. Czytanie jest naprawdę szkodliwe, niszczy oczy, wykrzywia kręgosłup, powoduje tycie!

— Nie sądzisz, że czytanie może być czasami użyteczne?

— Jasne, oni wszyscy tak mówią. Niektórzy z facetów piją nalewki leksyczne, czytają z tysiąc słów na minutę! Ale przecież oni nic nie robią, tylko czytają o tym, co zrobili inni. To jak choroba!

Maya wyprostowała się niechętnie. Stanie, przymierzanie i cała reszta zajęć podczas sesji spowodowały ból nóg i spuchnięcie stóp. Nie podejrzewała nawet, jak męczące fizycznie może być przybieranie póz przed obiektywem.

— No — powiedziała — za późno już, by teraz zacząć zwracać rekwizyty. Znasz może jakieś bezpieczne miejsce, gdzie można by przechować je do jutra? Gdzie mieszkasz?

— Nie sądzę, by tam gdzie mieszkam były bezpieczne.

— A co to, drzewo czy coś?

Brett, urażona, zmarszczyła brwi.

— Nie! Po prostu nie sądzę, by moje mieszkanie było odpowiednie.

— Ale przecież nie mogę ściągnąć tego wszystkiego do drogiego hotelu, w którym mieszkam. Pies odźwierny z całą pewnością nie wpuści mnie do środka. — Maya potrząsnęła głową, rozrzucając loki. Pokochała nową ciemną perukę. Nowa ciemna peruka była nieskończenie wręcz lepsza od naturalnych włosów. — Gdzie mogłybyśmy zostać na noc, nie rozstając się z szafą rekwizytów?

— Cóż, znam doskonałe miejsce — przyznała Brett — ale pewnie nie powinnam cię tam zabierać.


* * *

O trzeciej nad ranem przyjaciele Brett nie spali jeszcze, należeli oni bowiem do ludzi ceniących nalewki nad życie. Było ich sześcioro, a mieszkali w wilgotnej piwnicy na Trastevere, wyglądającej tak, jakby udzielała schronienia trzydziestu kolejnym pokoleniom narkomanów.

Narkomani lat 2090-tych dysponowali prawdziwym labiryntem nowych, dogodnych autostrad do sztucznego raju. Ugoda nie zgadzała się oczywiście na istnienie jakiegokolwiek konwencjonalnego rynku nielegalnych środków odurzających, każdy jednak dysponujący odpowiednio podrasowanym zestawem do nalewek oraz zespołem odpowiednich receptur biochemicznych był w stanie przygotować dowolny środek w ilości wystarczającej do zabicia samego siebie oraz dowolnej liczby zgromadzonych na herbatce przyjaciół. Ugoda zdawała sobie sprawę z tego, że wytwarzania i posiadania narkotyków nie da się zlikwidować środkami policyjnymi, ograniczała się więc do odmowy świadczenia usług medycznych ludziom, którzy sami sobie niszczyli zdrowie.

Ta sytuacja, jak każda nietypowa sytuacja w ugodzie, rozpracowana została w najdrobniejszych szczegółach. Prymitywne związki, zdolne zatrzymać serce lub uszkodzić wątrobę, z całą pewnością skracały spodziewany okres życia, więc za ich użycie groziły poważne sankcje medyczne. Środki, które zakłócały procesy poznawcze w niewielkich, mikrogramowych dawkach, niemal nie wpływały na procesy metaboliczne, je więc tolerowano. Ugoda była kompleksem przemysłowo-medycznym, społeczeństwem nasyconym środkami medycznymi. Nie widziała sensu w prymitywnych mitach o egzystencji naturalnej, wolnej od narkotyków. Neurochemiczna walka ze starczym zdziecinnieniem umieściła poważną część wyborców w świecie permanentnie odmiennych stanów świadomości.

Maya — a raczej Mia — spotykała już wcześniej narkomanów. Zawsze zaskakiwało ją to, jak uprzejmymi są ludźmi. Narkomanów cechowała wewnętrzna, istniejąca w kompletnym oderwaniu od rzeczywistego świata łagodność, wynikająca z całkowitej obojętności w stosunku do konwencjonalnych potrzeb i ambicji. Każdy spotkany przez nią narkoman, z grzecznym entuzjazmem skłonny był wprowadzić każdego napotkanego człowieka w kiczowaty transcendentalizm stylu życia narkomanów. Narkomani dzielili się wszystkim: strzykawkami, pigułkami, łóżkami, widelcami, grzebieniami, szczoteczkami do zębów, jedzeniem, no i, oczywiście, narkotykami. Narkomani tworzyli luźną siatkę o światowym zasięgu, międzynarodową masonerię.

Ponieważ dysponowali niemal nieograniczonymi zasobami każdego narkotyku, który udało się im wysmażyć, współcześni narkomani nie bywali gwałtowni. Nie bywali również doszczętnie zniszczeni. Niemniej jednak, wszyscy mieli lepiej lub gorzej rozwinięty instynkt samobójczy.

Wielu narkomanów z zaskakującą, poetyczną elokwencją opowiadało o rozkoszach cielesnej chemii. Najbardziej intelektualni i wykształceni byli ci najwyraźniej rozpadający się na kawałki. Narkomani byli we współczesnym społeczeństwie jedynymi chyba ludźmi, którzy wyglądali na chorych. Narkomani mieli na skórze jątrzące się rany, narkomani mieli matowe, rzadkie włosy, narkomani chorowali na żołądek, narkomani mieli pchły, wszy, a czasami nawet ich ginący gatunek — wszy łonowe. Narkomani drapali się w rozpalone swędzące stopy zaatakowane grzybicą, narkomanom ciekło z nosa. Narkomani kaszlali, czochrali się i patrzyli na świat tępymi, podkrążonymi oczami. Na świecie żyły miliony ludzi starych i cierpiących, tylko narkomani jednak upadli tak nisko — na poziom dwudziestowiecznej higieny osobistej.

Narkomani — mężczyzna i dwie kobiety — przywitali ich bardzo uprzejmie. W piwnicy znajdowało się także dwóch innych mężczyzn, ci jednak, radośnie nieprzytomni, leżeli spokojnie w hamakach. Narkomani z nieograniczoną tolerancją odnieśli się do góry rekwizytów; szczególnie wzruszające okazało się to, że z wielkim wysiłkiem woli zmusili się do poszukiwań i jakimś cudem znaleźli nawet wytarty koc, którym można było przykryć przywiezione rzeczy. Potem narkoman, mężczyzna, powrócił do przerwanej działalności, którą było głośne odczytywanie włoskiego przekładu „Tybetańskiej Księgi Zmarłych”. Doszedł już do strony 212. Obie kobiety, zaprawione ze szczętem, od czasu do czasu wybuchały radosnym, głębokim śmiechem, nie przerywając swego podstawowego zajęcia, jakim było powolne dłubanie pod paznokciami palców u nóg.

Maya i Brett ułożyły się w podwójnym hamaku. Tu i tam widniały na nim krwawe plamy, hamak nie pachniał też najpiękniej, ale bardzo dawno temu został przepięknie spleciony i nawet teraz był z całą pewnością czystszy od podłogi.

— Brett, skąd znasz tych ludzi? — spytała Maya.

— Mayu, słuchaj, mogę mieć do ciebie prośbę? Osobistą prośbę? Mam na imię Natalie, nie Brett.

— Przepraszam.

— Istnieją dwa rodzaje życia — powiedziała Natalie, układając się w rozhuśtanym hamaku ze zręcznością świadczącą o sporej praktyce. — Pierwszy to taki, kiedy człowiek z całej siły stara się być kimś bardzo mieszczańskim. Drugi to taki, w którym człowiek bardzo stara się rozwinąć swą świadomość.

— Dla mnie to żadna nowość. Pochodzę z San Francisco. A jakiego dokładnie środka używasz w charakterze łomu do wyważenia zamykających świadomość drzwi?

— No, jestem bardzo przywiązana do lacrimogenu.

— Nie, tylko nie to! Nie możesz ograniczyć się do czegoś niewinnego, na przykład heroiny?

— Heroina pozostawia ślady we krwi i włosach, więc może świadczyć przeciwko tobie. Poza tym, czy wiesz, że każdy ma w mózgu pewne ilości lacrimogenu? Lacrimogen to naturalna substancja neurochemiczna. I bardzo żywy narkotyk, ponieważ nie pozostawia śladów. Jasne, jeśli użyje się go za dużo, pojawia się poważny problem, kliniczna depresja, jeśli jednak dawka jest odpowiednia, naprawdę powoduje zwiększenie świadomości.

— Oho.

— Słuchaj, jestem młoda, prawda? — zapytała Brett. — No, właściwie to obie jesteśmy młode, ale ja potrafię przyznać się do młodości. Wiem, jakie to fatalne. Wiesz, dlaczego młodym ludziom żyje się dziś tak ciężko? Nie chodzi tylko o to, że jesteśmy nieznaczną mniejszością. Prawdziwy problem polega na tym, że dzieciaki są tak naładowane hormonami, że żyją w fantastycznym świecie. Mnie to jednak nie wystarczy. Nie potrafię żyć próżnymi nadziejami. Muszę dokonać właściwej oceny sytuacji.

— Brett, to znaczy Natalie, tylko ludzie bardzo dojrzali potrafią żyć w prawdziwej, pozbawionej iluzji, rzeczywistości.

— Dobrze, mnie wystarczy fałszywa rzeczywistość bez iluzji. Wiem, że sporo mi to daje.

— Nie bardzo wyobrażam sobie, jak coś takiego może być prawdziwe.

— Więc pokażę ci, jak coś takiego może być prawdziwe. Załóżmy się. Obie weźmiemy sto miligranów lacrimogenu, dobrze? Jeśli, dzięki niemu, nie rozpoznasz co najmniej jednego wielkiego kłamstwa w swym życiu, obiecuję, że rzucę lacrimogen na zawsze.

— Naprawdę? Trudno mi uwierzyć, że będziesz w stanie dotrzymać tej obietnicy.

— Lacrimogen nie wywołuje nałogu, wiesz? Nie pocisz się, nie jesteś na głodzie, nic z tych rzeczy. Oczywiście, że rzuciłabym go, gdybym nie była przekonana, że coś mi daje.

— Słuchaj, istnieje przerażająca statystyka samobójstw, dokonanych pod wpływem lacrimogenu. Starzy ludzie biorą go, bo pomaga im zebrać się na odwagę i zabić się.

— Nie, nieprawda, biorą lacrimogen, by ułożyć sobie przeszłość w retrospektywnym porządku. Za to nie można go winić. Jeśli już musisz zebrać się na odwagę, żeby popełnić samobójstwo, istnieje duża szansa, że powinnaś zebrać się na odwagę i popełnić samobójstwo. W dzisiejszych czasach ludzie muszą się zabijać, to towarzyska konieczność. Jeśli lacrimogen pomaga dostrzec tę prawdę, a w dodatku pomaga też przezwyciężyć strach i zakłopotanie, to powiem jedno: „władza dla lacrimogenu!”.

— Lacrimogen jest niebezpieczny.

— Nienawidzę bezpieczeństwa. Nienawidzę wszystkiego, co bezpieczne. Oni zabijają duszę bezpieczeństwem. Wolałabym być martwa niż bezpieczna.

— Ale czy rzeczywiście jesteś gotowa go rzucić? Jeśli wezmę z tobą lacrimogen, a potem powiem ci, żebyś go rzuciła, rzucisz go?

Natalie z przekonaniem skinęła głową.

— Przecież powiedziałam. Jeśli za bardzo się boisz, żeby go ze mną wziąć, w porządku, potrafię to zrozumieć. Nie masz jednak żadnego prawa, by wygłaszać mi wykłady na jego temat. Po prostu nie wiesz, o czym mówisz.

Maya rozejrzała się po piwnicy. Zdawała sobie sprawę z tego, że grozi jej teraz autentyczne niebezpieczeństwo, i owo grożące jej niebezpieczeństwo sprawiło, że piwnica wydała się jej bardziej niż rzeczywista. Łuszczące się ściany, popękany sufit, wielkie, przestarzałe zestawy do nalewek, rozrzucone książki, butelki po nalewkach, wilgotne poduszki, zepsuty rower, bielizna, cieknący zlew, głębokie, dźwięczne, nosowe chrapanie jednego z nieprzytomnych narkomanów, siatki do włosów, zamknięte żaluzje, syk i łomot przejeżdżającego w pobliżu rzymskiego trolejbusu… było to miejsce Brett. Idąc tropem Brett, znalazła się w tym miejscu, w tej sytuacji. Szła za Brett bez wahania.

— Dobrze, zrobię co proponujesz.

— Hej! — zawołała Brett. — Hej, Antonio!

Antonio przerwał czytanie książki i spojrzał na nią uprzejmie.

— Kończy mi się lacrimogen. Mam już tylko dwie działki. Nie wiesz przypadkiem, gdzie mogłabym go dostać?

— Jasne — powiedział Antonio. — Mogę zrobić lacrimogen. Chcesz, żebym go zrobił? Dla twojej pięknej przyjaciółki? Mogę go zrobić. — Odłożył książkę i powiedział coś do jednej z kobiet, szybko, po włosku. Perspektywa pracy wydawała się sprawiać przyjemność im wszystkim. Pierwszym krokiem było, oczywiście, strzyknięcie się stymulantami.

— Proszę, tylko nie płaczcie za głośno — powiedziała kobieta, podwijając rękaw. Była bardzo chuda. — Kurt się obudzi. Kurt nienawidzi, kiedy ludzie płaczą.

Z małej plastykowej torebki Brett wyciągnęła pozostałość rolki przylepek. Oderwała cztery śmiesznie małe przylepne kropki. Dwie z nich nalepiła na żyły na swoim nadgarstku, dwie na nadgarstku Mayi.

Nic się nie stało.

— Nie spodziewaj się nawału wrażeń — uprzedziła Brett. — To nie jest środek zmieniający wrażenia. On jest wrażeniem.

— No, ale z całą pewnością nie działa na mnie — powiedziała z ulgą Maya. — Tyle, że czuję się zmęczona i śpiąca. I chętnie bym się wykąpała.

— Tu nie można się wykąpać. Nie mają łazienki, tylko toaletę, za tymi drzwiami. Nie masz nic przeciwko temu, żeby im za to zapłacić, prawda, Mayu? Pięć marek? Na komponenty?

Sprzedawanie narkotyków było technicznie nielegalne. Można było kupować je na wymianę, można je było rozdawać, można było robić je samemu. Sprzedawanie narkotyków było jednak przestępstwem.

— Jeśli to im pomoże, oczywiście.

Brett uśmiechnęła się z ulgą.

— Nie wiem, dlaczego Novák zapragnął, żebyś wyglądała tak niesamowicie i złowrogo — powiedziała. — Przecież jesteś słodka i taka miła.

— Cóż, pożądam tego, co nie godzi się ze status quo — odparła Maya. Wielokrotnie powtarzała to zdanie, lecz dopiero teraz, po raz pierwszy, zaczęła wyczuwać, co ono rzeczywiście oznacza. A także, dlaczego żywi ludzie uczynili je swym hasłem, dlaczego powtarzają te pozornie głupie słowa, i to powtarzają je bez uśmiechu. Status quo jest przecież sine qua non stłumionego pożądania. Pożądanie jest nieracjonalne lecz namiętne, a także grzeszne. Zaakceptować pożądanie, poddać się pożądaniu… badać pożądanie, poszukiwać nagrody jest skrajnym przeciwieństwem mądrości i rozwagi.

Pożądanie było też jądrem uczuciowym narkomanów. Nagroda naga jak geometria — euklidesowa rozkosz centralnego systemu nerwowego, czysta forma zmysłowości dla szarych komórek. Ostateczna forma pożądania — nie miłość, nie potęga, nie potrzeba władzy, tylko oczyszczone drobne molekularne trucizny, czyniące drobne intymne komórkowe cuda szarym komórkom mózgowym. Przeczucie zalało ją falą. Niegdyś w życiu narkomanów nie widziała prawdy, zbyt bowiem zajęta była pogardzaniem narkomanami. Teraz zrozumiała ich wreszcie… i zaczęła im współczuć. Prawda i smutek związane były ze sobą głęboko i intymnie. Chodziło o prawdę, której nie sposób pojąć, jeśli nie jest się wystarczająco smutnym, by pozwolić sobie ją pojąć.

Antonio wraz z dwójką przyjaciół z zapałem pracował przy maszynie do koktajli. Właściwe jej użycie było czymś w rodzaju sztuki zachowania się przy stole, wymagało opanowania, wdzięku, zdolności przewidywania oraz umiejętności przywiązywania uwagi do detali. Narkomani nie mają żadnej z tych cech. Byli nieskoordynowani, niezdarni, tyle że pełni zapału. Byli też na haju, toteż popełniali mnóstwo drobnych błędów. Gdy tylko popełnili błąd, natychmiast wycofywali się i próbowali znaleźć jakieś rozwiązanie. Maya miała wrażenie, że obserwuje trzy małe pajączki, krok po kroku przygotowujące się do zjedzenia złapanego w siatkę, walczącego o życie owada.

Zdarżała gwałtownie. Brett delikatnie pogłaskała ja po ramieniu.

— Nie bój się — powiedziała.

Maya nie bała się, póki Brett nie wspomniała o strachu. Strach pojawił się wówczas, oczywiście, nagle pojawił się chłodny prąd strachu, wypływający z przepełnionego nim naczynia, niczym z bezbrzeżnego czarnego oceanu. Lecz… czego właściwie ma się bać? Dlaczego ma nagle wpaść w panikę? Przecież nie ma powodu do strachu… oczywiście, nie ma powodu, tylko że poddała się pożądaniu. Pożądanie wrosło w jej starzejący się mózg nowymi warstwami połączeń nerwowych. Jej młodzieńcza joie de vivre była w każdym calu tak sztuczna, jak pajęcze podrygi narkomanów. Oni marzyli o syntetycznym raju, ona stała się syntetycznym rajem.

Snuła się tam i siam po Europie, wierząc, że nikt nigdy nie odkryje prawdy, jakim cudem jednak mogła ukryć prawdę? Zwykła bezczelność sprawiła, że udało się jej przeżyć trzy miesiące poza prawem, strzeżonej wyłącznie przez zwariowany pozór doskonałego szczęścia i bezwzględnej pewności siebie. Gładka skórka kryjąca proste oszustwo. Szła mostem zawieszonym nad niewiarą ludzi. Tylko ktoś oślepiony szalonym podnieceniem uwierzyłby, że taka sytuacja może trwać wiecznie.

Oczywiście, że zostanie złapana. Oczywiście, że kiedyś w końcu się potknie. Ponura rzeczywistość w każdej chwili może przebić materię jej fantazji swym ostrym rogiem nosorożca. Zdemaskowanie i zdrada nadejść mogą z dowolnego kierunku kompasu. Ze strony Paula, który wiedział zbyt wiele. Ze strony Josefa, gdyby Josefowi zachciało się kiedyś zrobić cokolwiek. Ze strony Benedetty, która rzuciłaby się na nią jak furia, gdyby tylko zaczęła coś podejrzewać. A co, jeśli Emil zatęskni za nią i postanowi poprosić o pomoc policję?

Fala tych strasznych przeczuć powinna wystarczyć, by Maya na czworakach i na oślep zaczęła szukać wyjścia z budynku, okrutna szczerość narkotyku zatrzymała ją jednak na miejscu. Powiedzmy, że ucieknie jeszcze raz. Załóżmy, że wskoczy do pociągu do Władywostoku, do Ułan Bator albo do Johannesburga… co się stanie, jeśli zachoruje? Jeśli pojawią się jakieś skutki uboczne kuracji? Jak ona, ekonomistka medyczna, mogła w ogóle zachować się aż tak głupio? Jasne przecież, że kuracja tak skomplikowana, jak NTRDK, musi mieć jakieś skutki uboczne — to dlatego jej twórcy błysnęli intelektem i postanowili poddać ją wnikliwej obserwacji. Pragnęli obserwować i badać nieoczekiwane skutki uboczne, przede wszystkim te świadczące o szybkim przyroście tkanki, paznokcie, włosy…

Maya spojrzała na obgryzione paznokcie i jęknęła boleśnie. Jak mogła zrobić sobie coś takiego. Jest potworem. Jest potworem, który uciekł z klatki, i w najlepszym interesie wszystkich, których znała, było wpakowanie jej tam z powrotem.

Zadrżała w beznadziejnym strachu.

— Może nie powinnam dać ci aż tyle — powiedziała zatroskana Brett. — Ale nie chciałam, żebyś wzięła odrobinę lacrimogenu, przejechała sobie przez niego ze śpiewem na ustach i zmusiła mnie do rzucenia go.

— Jestem potworem — jęknęła Maya. Wargi jej drżały.

Brett przytuliła ją mocno.

— Wszystko będzie dobrze, kochanie — powiedziała. — Wcale nie jesteś potworem. Wszyscy wiedzą, że jesteś bardzo piękna. Najlepiej, żebyś sobie popłakała. Przy lacrimogenie płacz zawsze pomaga.

— Jestem potworem — powtórzyła Maya i posłusznie rozpłakała się.

— Jeszcze nigdy nie spotkałam pięknej dziewczyny bez kompleksów — stwierdziła Brett.

Antonio podszedł do nich chwiejnie. Zajrzał do plecaka.

— Dobrze się czuje? — spytał. — Jak to znosi?

— Nie najlepiej — odparła Brett. — Co to za zapach?

— Przypaliliśmy próbkę — wyjaśnił Antonio. — Musimy ją spłukać i zacząć od nowa.

— Jak to „spłukać”? — Brett wyraźnie się zaniepokoiła. Antonio gestem wskazał drzwi. Brett gwałtownie usiadła w hamaku, rozhuśtując go, aż mógł przyprawić o mdłości.

— Słuchaj, nie wolno przecież spłukiwać popsutych nalewek w toalecie. Oszalałeś, czy co? Popsutą nalewkę trzeba rozłożyć w aparaturze! Człowieku, ścieki są przecież monitorowane. Nie można wylewać produktów nieudanej reakcji chemicznej wprost do kanalizacji. Mogą być toksyczne, rakotwórcze! Monitory środowiskowe oszaleją!

— Spłukiwaliśmy już nieudane próbki — tłumaczył cierpliwie Antonio. — Robimy to przez cały czas.

— Nieudane lacrimogeny?

— Nie, entheogeny. Ale nie mieliśmy nigdy żadnych problemów.

— Jesteś nieodpowiedzialnym socjopatą, któremu obojętny jest los niewinnych ludzi — powiedziała Brett ponuro, gorzko i całkowicie prawdziwie.

Antonio uśmiechnął się, być może nieco już rozgniewany lecz zbyt uprzejmy, by okazać gniew.

— Po lacrimogenie zawsze jesteś taka nieprzyjemna, Natalie. Jeśli nadal pragniesz być taka nieprzyjemna, znajdź sobie chłopca. Przygoda miłosna załatwi ci równie nieprzyjemne przeżycia.

Jedna z kobiet podeszła do nich, powłócząc nogami.

— Natalie, to nie jest San Francisco — próbowała wyjaśnić. — To rzymskie ścieki, najstarsze na świecie. Przykrywają katakumby i zalane wille, stare świątynie wzniesione ku czci dziewic, mozaiki, kości chrześcijan… — Mrugnęła szybko kilka razy, zachwiała się. — Zły lacrimogen nie uczyni rzymskich duchów bardziej żałosnymi.

Brett potrząsnęła głową.

— Powinniście wyczyścić sprzęt, puścić diagnostykę i zdekomponować wadliwy produkt. Tak to się robi. Nie mam nic więcej do powiedzenia.

— Za bardzo się zmęczyliśmy. — Antonio westchnął. — Chcesz lacrimogenu, czy go nie chcesz?

— Nie chcę niczego z tego zestawu. Myślicie, że oszalałam? Mogliście mnie otruć! — I Brett wybuchnęła płaczem.

Leżący na hamaku narkoman, wielki, tęgi, o groźnych łukach brwiowych i nie golonej od paru dni brodzie, oprzytomniał, słysząc płacz.

— Nie przeszkadzam wam? — spytał po angielsku z wyraźnym irlandzkim akcentem. — Czytajcie głośno, kochani, rozmawiajcie, bawcie się dobrze, ale nie kłóćcie się, nie spierajcie, a przede wszystkim nie płaczcie.

— Bardzo cię przepraszam, Kurt — powiedział Antonio. Trzymał w ręku spodeczek. Zaniósł go do łazienki. Rozległo się brzęczenie staroświeckiego łańcuszka, bulgot wody.

Kurt usiadł.

— No proszę, jakiego ślicznego mamy tu dziś gościa — stwierdził.

— Jest na lacrimogenie. — Brett próbowała bronić Mayi.

— Dziewczyny na lacrimogenie potrzebują mężczyzn — oznajmił basem Kurt. — Przytul się do mnie, kochanie. Płacz, aż zaśniesz.

— Nie sypiam z nikim tak brudnym — wybełkotała Maya.

— Kobiety na lacrimogenie są także wyjątkowo nietaktowne — dodał Kurt. Przewrócił się na bok i hamak zaskrzypiał.

Przez chwilę panowała cisza. W końcu Antonio wziął książkę i powrócił do głośnej lektury.

— Zdradzę ci pewną tajemnicę — szepnęła Brett do Mayi.

— Jaką tajemnicę?

— Połóżmy się.

Położyły się w hamaku. Brett objęła Mayę za szyję i spojrzała jej prosto w oczy. Obie czuły ból tak przeraźliwy, że w tym geście była wyłącznie pociecha. Przypominały kobiety, które wypełzły z płonącego samochodu.

— Nigdy mi się nie uda — wyznała Brett. Łza spłynęła jej po nosie, spadła na policzek Mayi. — Chcę zostać stylistką, tylko to, nic więcej, ale nigdy mi się nie uda. Nigdy nie będę tak dobra jak Giancarlo Vietti. Vietti ma sto dwanaście lat. Zgromadził w archiwum każdą informację o modzie, ma w bibliotece każdą książkę o modzie. Od siedemdziesięciu pięciu lat kieruje własną firmą. Jest multimilionerem. Pracuje dla niego mnóstwo ludzi. Ma wszystko i zatrzyma to na zawsze. Po prostu nie można rzucić mu wyzwania.

— Przecież pewnego dnia umrze — stwierdziła Mia.

— Jasne. Być może. Tylko, że ja będę miała wtedy dziewięćdziesiątkę. Szansę prawdziwego życia dostanę dopiero wtedy, kiedy skończę dziewięćdziesiątkę. Vietti zaczął wcześnie, nabierał doświadczenia, został królem świata na cale stulecie. Kiedy ja skończę dziewięćdziesiątkę, będę skamieliną.

— Skoro nie pozwoli ci grać w jego świecie, musisz stworzyć własny świat.

— Jasne, powtarzają to wszyscy żywi ludzie, ale starzy nigdy do tego nie dopuszczą. Nie dadzą nam nic oprócz piaskownicy do zabawy. Nie dadzą nam prawdziwych pieniędzy, prawdziwej władzy, prawdziwej szansy. — Brett chlipnęła. — A wiesz, co jest najgorsze? Nawet gdyby dali, nigdy nie będziemy tak dobrzy jak oni. W porównaniu z gerontokratami jesteśmy śmieciem, jesteśmy kiczem, jesteśmy jakimiś kretyńskimi amatorami. Mogę być sobie najżywszą dziewczyną we wszechświecie, ale nie przestanę przez to być małą dziewczynką. Gerontokraci są jak lód na jeziorze. My siedzimy tak głęboko, że nigdy nie zobaczymy prawdziwego światła prawdziwego dnia. Kiedy wreszcie przyjdzie nasza kolej, będziemy tak starzy, że zmienimy się w zimne ślepe ryby, gorsze niż Vietti, stukrotnie gorsze! A potem lód skuje cały świat.

I Brett rozszlochała się rozpaczliwie.

Kurt znów usiadł w hamaku. Tym razem był autentycznie wściekły.

— Nie przeszkadzam wam? — powtórzył. — Kto cię tu w ogóle prosił? Jeśli nie umiesz się opanować, won!

— Dlatego właśnie aż tak kocham narkomanów — wrzasnęła cienko Brett, siadając. Twarz miała czerwoną. Płakała. — Oni docierają tam, gdzie gerontokraci nigdy nie dotrą! Otulają się fantastyczną rzeczywistością i umierają. Przyjrzyj się tej piwnicy. Tak wygląda cały świat, kiedy człowiekowi nie pozwala się żyć.

— Słusznie, racja, tego już za wiele. — Antonio zamknął i uważnie odłożył książkę na miejsce. — Kurt, wywal tę małą idiotkę na zbity pysk. Wykop ją na ulicę, Kurt.

— Ty ją wykop. Ty ją zaprosiłeś.

Z toalety dobiegł ich nagle głośny huk. Wypchnięte wybuchem powietrze otworzyło drzwi. Drzwi walnęły w ścianę z taką siłą, że wyłamał się jeden z zawiasów.

Obecni zamilkli i w zdumieniu wyczekiwali dalszego ciągu zjawiska. Rozległo się gulgotanie i nagle coś trysnęło z hukiem — to z toalety posłusznie wyleciał strumień nieczystości, rozpryskując się na suficie. Zardzewiałe wkręty puściły nagle i miska klozetowa wtoczyła się do piwnicy.

Ze ścieku konwulsyjnie wypełzła błyszcząca maszyna o setce wierzgających nóg. Maszyna była wąska jak rura ściekowa, a jej twardą metalową głowę pokrywała ubrudzona odpadkami masa antenek i sensorów chemicznych. Objęła futrynę grubymi, włochatymi stopami. Z tego, co u człowieka byłoby tyłkiem, wypuszczała spazmatycznie strumień białej piany.

Maszyna wygięła wyłożony metalowymi płytami grzbiet i zawyła jak upiór.

— Nie uciekajcie! Nie uciekajcie! — wrzeszczał Kurt. — Kara za ucieczkę jest wyższa!

Ale, oczywiście, wszyscy uciekli. Poderwali się na równe nogi i pobiegli schodami jak banda spanikowanych małp.

Maya uciekła wraz ze wszystkimi. Wraz ze wszystkimi w ekspresowym tempie znalazła się na mokrej, zimnej rzymskiej ulicy. Nagle wykonała w tył zwrot i biegiem wróciła do piwnicy.

Porwała plecak. Strażnik ścieków siedział na pół pogrążony w tężejącej masie piankowego uszczelniacza. Obrócił się w jej kierunku, wymierzył w nią oczy kamer telewizyjnych, podniósł dwa kołnierze na szyi i zaświecił czerwonymi światełkami alarmowymi, po czym powiedział po włosku coś brzmiącego bardzo złowrogo.

Maya uciekła.


* * *

Do hotelu dotarła o piątej nad ranem. Zaczęło kropić, było mokro i mglisto.

Do hotelowego baru weszła na ugiętych nogach. Cudownie byłoby pójść gdziekolwiek indziej, Mayę jednak zmęczyły już sytuacje, w których nie miała gdzie złożyć głowy. Spacer i samotna jazda rzymskim trolejbusem dały jej okazję do opracowania czegoś w rodzaju planu.

Poczeka, aż obudzi się Novák, a potem wszystko mu wyzna. Może jakimś cudem Novák przezwycięży obrzydzenie i gniew, i użali się nad nią. Może nawet się za nią wstawi. A jeśli nie, bardzo dobrze, zasłużył sobie na szansę, żeby ją wydać. Szansę na to, żeby się na niej zemścić.

Prascy gliniarze wydawali się jej nieco dziwni, więc może będą łagodniejsi od rzymskich, monachijskich, od gliniarzy z San Francisco. Tyle przynajmniej była winna Novákowi — była mu winna prawdę. Winna była temu staremu człowiekowi prawdę, nim wepchnęła się ze swym bezwartościowym życiem w jego życie.

Usiadła na barowym stołku i stołek się pod nią zakręcił. Świat pogrążył się na chwilę w ciemności, a potem zawirował niczym karuzela. Maya nagle uświadomiła sobie tępo, że przez cały dzień nie zjadła dosłownie nic. W ogóle nie przyszło jej do głowy, żeby jeść.

Bar był pusty. Niemal natychmiast przez służbowe wejście wszedł za ladę barman. Była piąta nad ranem, ale może pies odźwierny go uprzedził. Barman podszedł do niej, wyraźnie współczujący i zatroskany. Był przystojny i zadbany; sprawiał wrażenie znacznie lepszego człowieka od niej. Hotel miał bardzo dobrą obsługę, Rzymianie około czterdziestki, dzieciaki, które zrobiły karierę, obsługując bogatych.

Signorina?

— Potrzebuję drinka — jęknęła Maya.

Barman uśmiechnął się z galanterią.

— Długa noc, signorina? Nieszczęśliwa? Czy wolno mi zasugerować frappé triacylglycerolowe?

— Świetnie. Podwójne. I proszę nie oszczędzać na saturowanych tłuszczach.

Barman przyniósł jej frappé w wysokiej szklance wraz z mniejszym pojemnikiem na białkowy utrwalacz oraz kanelurowaną misę rzymskich paluszków. Pierwszy łyk nalewki spowodował szok metaboliczny tak wielki, że Maya prawie straciła przytomność, a potem ogrzał się w niej i powoli włączył w jej wygłodzony krwiobieg.

Wystarczyło pół szklanki frappé, by Mayę opuściło uczucie paniki. Zdolna była nawet usiąść prosto w barowym stołku. Przestała się trząść, zrzuciła pantofle. Barman taktownie cofnął się na drugi koniec baru, rozpoczynając rytuał wyboru menu w częściowo rozmontowanym robocie domowym.

Maya otworzyła plecak, wyjęła z niego puderniczkę, przyjrzała się w lusterku swej twarzy i aż zadrżała. Kremem czyszczącym zdjęła większą część zrujnowanego makijażu, poprawiła usta.

Rzymianin w eleganckim wieczorowym garniturze wszedł do baru od strony hotelowego kasyna. Postukał w bar krawędzią żetonu do pokera i zamówił kafeinowe machiatto. Z twardego wyrazu jego upudrowanej orlej twarzy Maya wyczytała, że nie miał dziś dobrej nocy.

Mężczyzna wziął podaną mu przez barmana filiżankę, usiadł dwa stołki od niej i przyjrzał się Mayi w wiszącym za barem lustrze, po czym obrócił się i spojrzał jej w oczy. Taksował wzrokiem nogi, nagie ramiona, stopy. Przyjrzał się kształtowi biustu i najwyraźniej zaakceptował go z zachwytem. Głęboko i szczerze podziwiał sposób, w jaki pośladki Mayi stykały się z barowym stołkiem. W jego spojrzeniu nie było nic prócz całkowitego i bezgranicznego męskiego zainteresowania seksualnego. Nic by go nie obchodziło, gdyby jej umysł był zszarpany na strzępy cierpieniem. W spojrzeniu tego Rzymianina jej ciało kąpało się, niczym w gorącym, drażniącym blasku śródziemnomorskiego słońca.

Mężczyzna wysunął spod rękawa marynarki pięć centymetrów mankietu kremowej, robionej na zamówienie koszuli, oparł łokieć na barze, złożył na dłoni wąską, ciemną głowę. Uśmiechnął się.

Ciao — powiedziała Maya.

Ciao, bella — odparł mężczyzna.

— Mówisz po angielsku?

Mężczyzna żałośnie potrząsnął głową. Skrzywił wargi z rozczarowania.

— Nic nie szkodzi — powiedziała Maya i skinęła na niego palcem. — To twoja szczęśliwa noc, przystojniaczku.

Загрузка...