2

Biorąc pod uwagę ogrom, poziom technicznej komplikacji i wymiar osobistej troski, sieciowe doradztwo medyczne nie ma bezpośrednich przodków. Poważny zabieg przedłużenia życia to doświadczenie dorównujące znaczeniem dojrzewaniu, wybudowaniu rezydencji, lub wstąpieniu do wojska.

Kompleks medyczno-przemysłowy zdominował ekonomię naszej planety Biomedycyna ma nadal największy wskaźnik inwestycyjny i najwyższy procent innowacji technicznych pośród wszystkich przemysłów światowych. Biomedycyna znajduje się w kontrolowanym stanie nie kontrolowanego wrzenia, wydzielającego wystarczająco dużo energii, by napędzić nią całość kultury. Pod względem wydatków rządowych dawno prześcignęła resort transportu, siły prawa i porządku oraz to, co pozostało z przemysłu obronnego. W tym, co niegdyś nazywano sektorem prywatnym, biomedycyna wyprzedzała chemiosyntezę i tylko nieznacznie ustępowała całości przemysłu komputerowego. W przeróżnych związanych z nią działach pracowało piętnaście procent populacji świata. Same badania gerontologiczne biły na łeb rolnictwo.

Nagrodą było przeżycie. Klęski nikogo nie zniechęcały. Badania prowadzono w szerokim i niezwykle skomplikowanym spektrum. Na jedną akceptowalną do zastosowania na człowieku technikę przedłużania życia przypadały setki pomysłów, które nigdy nie wyszły poza kosztowne i niesłychanie skomplikowane testy na zwierzętach. Na praktykowanie nowych metod zgody udzielała komisja etyków. Starsze lub mniej efektywne techniki wychodziły z użycia, a wraz z nimi wychodzili z użycia pechowi inwestorzy.

Istniały setki sprytnych sposobów oceny upgrade’u przedłużania życia. Trzymaj się pewniaków, a równy wskaźnik przeżycia masz praktycznie zagwarantowany. Jeśli jednak zgłosiłeś się odpowiednio wcześnie na test jakiegoś nowego, błyskotliwego zabiegu, otrzymywałeś szansę przeżycia większą niż ktokolwiek z twego pokolenia. Nie wolno jednak zapominać, że nowinki i techniczne cuda nie gwarantują prawdziwego, długoterminowego powodzenia. Wiele gałęzi badań medycznych runęło z hukiem i rozpłynęło się jak dym, pozostawiając obiekty badań psychicznie wypalonymi kalekami duchowymi.

Techniki medyczne udoskonalały się stale, ale nigdy równomiernie. Ich rozwój przypominał raczej konwulsyjne, organiczne skoki. Każdy pewny upgrade, licencjonowany w, powiedzmy, 2090 jest (mówiąc w wielkim uproszczeniu) mniej więcej dwukrotnie efektywniejszy od najlepszego upgrade’u licencjonowanego w roku 2080. W latach 2060-tych i 70-tych dokonywano prawdziwych paradygmatycznych przełomów. Jeśli chodzi o lata 2050-te, sztuczki, które wówczas nazywano medycyną i które w owych czasach wydawały się nieprawdopodobnie wręcz imponujące, według współczesnych kryteriów z trudem kwalifikowały się jako „przedłużanie życia”. Techniki medyczne lat 50-tych nie były nawet, prawdę mówiąc, zabiegami higienicznymi. Były tak proste, że nawet kosztowały niewiele.

Jeśli zaś chodzi o procedury medyczne z lat poprzedzających rok 2050, zarzucono je prawie wszystkie. Uznane zostały za niebezpieczne, kontrproduktywne, bazujące na błędnych, aż do fundamentów, poglądach na biologiczną rzeczywistość.

Biorąc to wszystko pod uwagę, najlepiej odkładać upgrade tak długo, jak tylko można. Im dłużej czekasz, tym większe masz szanse. Niestety, naturalny proces starzenia się trwa ciągle, zbyt długi okres oczekiwania stawia więc człowieka wobec niebezpieczeństwa kumulatywnego narastania efektów metabolicznej degeneracji. Wcześniej czy później, zawsze nadchodzi chwila, gdy trzeba zamknąć oczy i skoczyć na głęboką wodę, a ponieważ wyniki nowych badań w każdej dziedzinie są niepewne z definicji, nikt nie jest w stanie nikomu i niczego zagwarantować.

Pogoń za długowiecznością uznano więc za podstawową wolność i pozostawiono ją wyborowi jednostek. Ugoda służy najlepszymi możliwymi radami, formułowanymi na zasadzie konsensusu podczas niekończących się zebrań wielkich i stale rozmnażających się stad ekspertów, rada jednak, nawet najlepsza, nie jest niczym więcej niż tylko radą.

Ludzie mądrzy lub szczęśliwi wybierają sobie ścieżkę udoskonaleń z wielkim długoterminowym potencjałem. Ma się wówczas spore szanse. Można spodziewać się całkiem długiego życia. Twój wybór cieszy się — i zapewne dalej będzie się cieszył — popularnością. Podstawowa baza użytkowników powinna rosnąć, a to okazuje się zazwyczaj bardzo pomocne. Gdy coś nawali, możesz spodziewać się fachowej pomocy opartej na wielkim doświadczeniu praktycznym.

Ludzie głupi lub pechowi wybierają rozwiązania obliczone na zysk krótkoterminowy, rozwiązania, które na długim odcinku czasu ujawniają poważne braki.

Najgorszymi technikami są te, które komplikują zastosowanie w przyszłości nowego, lepszego upgrade’u. Kiedy zaś jakość życia degeneruje się poniżej pewnego poziomu, nie masz już wyboru i możesz rozważać wyłącznie jakość śmierci.

Istnieje co najmniej kilka metod poprawienia swojej szansy. Możesz być, na przykład, stale i jawnie dobrym. Zawsze głosować, nie popełniać przestępstw, pracować w dobroczynności, dbać o dobro współobywateli z uśmiechem na twarzy i radością w sercu. Możesz pracować w służbie cywilnej, być członkiem komitetów sieciowych, manifestować elastyczność i pełne zaangażowanie w budowę coraz lepszej cywilizacji. Wówczas społeczeństwo ma swój interes w utrzymaniu cię przy życiu.

Prawie wszyscy tacy ludzie są starzy, prawie wszyscy są też bardzo, bardzo grzeczni, i prawie wszyscy to kobiety. W uznaniu manifestowanego na każdym kroku społecznego ducha ugoda obdarza ich specjalnymi względami. W nowoczesnym społeczeństwie ludzie ci mają praktycznie pełnię kontroli nad owym społeczeństwem.

Jeśli zachowujesz się odpowiedzialnie, jeśli dbasz o codzienne praktyki higieniczo-medyczne, ugoda docenia fakt, że zmniejszasz ciężar, pod którym ugina się przemysł medyczny. Prezentujesz silną wolę i demonstrujesz, że pragniesz żyć. Poważne, pedantyczne podejście do długowieczności można bez problemu zweryfikować, dzięki upublicznieniu akt. Dyscyplina i dalekowzroczność domagają się nagrody. Łatwo i względnie tanio można utrzymać cię przy życiu, ponieważ twój ogólny stan jest niezły.

Tacy, jak ty, zasługują, by przeżyć.

Niektórzy ludzie rujnują sobie zdrowie, ale rzadko robią to z premedytacją. Już raczej brakuje im zdolności przewidywania, są beztroscy, niecierpliwi i nieodpowiedzialni. Ludzi medycznie beztroskich żyje na świecie mnóstwo. Niegdyś było ich całe morze, niegdyś ludzie medycznie beztroscy przygniatali swym ciężarem ziemię, lecz medycznie beztroscy ludzie miliardami umierali podczas epidemii lat 20-tych i 30-tych. Ci zaś, którzy ocaleli, byli już permanentnie uważni i bardzo, bardzo ostrożni. Ludzie beztroscy to wymierająca grupa nacisku z kurczącą się bazą demograficzną.

Dawno, dawno temu, pieniądze gwarantowały dobre zdrowie, lub przynajmniej odpowiednią opiekę zdrowotną. Dziś same pieniądze dają bardzo niewiele. Ludzie, którzy publicznie niszczą sobie zdrowie, nie mają wielkich szans na to, by mieć pieniądze — nie dlatego, by dorabianie się wymagało dobrego zdrowia, lecz dlatego, że dorabianie się i utrzymanie fortuny wymaga dobrej woli współobywateli. Jeśli publicznie nadużywasz swego metabolizmu, małe masz szanse, że ktoś ci dziś zaufa. Udzielenie ci kredytu wiąże się ze zwiększonym ryzykiem, jesteś kiepskim partnerem w interesach. Dostajesz punkty ujemne oraz tanią opiekę medyczną.

Nawet tania opieka medyczna radykalnie się poprawiła, nadal więc masz spore szanse, że — w kategoriach historycznych — dożyjesz bardzo sędziwego wieku. A jednak, według standardów swego społeczeństwa, umrzesz stosunkowo młodo. Jeśli pragniesz rujnować sobie zdrowie — proszę bardzo, to twój indywidualny wybór. Kiedy zaś już je sobie wystarczająco zrujnujesz, ugoda zachęci cię do śmierci.

System ten jest bezlitosny, ale przecież wymyślili go ludzie, którzy przeżyli dwa dziesięciolecia strasznych w skutkach epidemii. Gdy czasy zarazy mijają, świat się zmienia, podobnie jak zmienia się po wielkiej wojnie. Doświadczenie masowych grobów, terroru antyseptyków, opustoszałych miast, na stałe wyeliminowało z kultury nadmiar skrupułów. Niektórzy ludzie umarli, inni nie. Ci, którzy robią coś, by uniknąć śmierci, będą systematycznie nagradzani, zaś tych, którzy zachowują się jak głupcy, czeka pogrzeb w towarzystwie innych głupców.

Istniała, oczywiście, grupa ludzi, którym sama idea technologicznego przedłużania życia była wstrętna z powodów moralnych. Ich moralne skrupuły były powszechnie szanowane. Mieli wszelkie prawo paść trupem na miejscu.

Mia wybrała sobie upgrade znany pod nazwą Neo-Telomerycznej Rozproszonej Detoksyfikacji Komórkowej, czyli NTRDK. Była to kuracja radykalna, wypróbowana do tej pory w bardzo wąskim zakresie i wyjątkowo kosztowna. Mia wiedziała o niej dosyć dużo, ponieważ z zawodu była ekonomistką medyczną. Została do niej zakwalifikowana, ponieważ stwierdzono, że jest osobą wyjątkowo ostrożną. Zdecydowała się ją wybrać, ponieważ kuracja ta obiecywała jej wszystko, a Mia była w nastroju odpowiednim do podjęcia ryzyka.

Dziewięćdziesiąt procent wszystkich swych zasobów finansowych włożyła w fundusz przeznaczony na ciągłe pilotowanie, udoskonalanie i badania NTRDK.

NTRDK uważano za szczególnie obiecującą drogę rozwoju. Pod względem medycznym była to kuracja wyjątkowo trudna do przeprowadzenia. W tej dziedzinie spodziewana skuteczność i trudności niemal zawsze szły ze sobą w parze. Kwalifikacja do tak kompleksowego zabiegu wymagała zniechęcających wręcz wyrzeczeń natury osobistej. Chętni pacjenci musieli przede wszystkim reinwestować wszystkie swe fundusze w utrzymanie programu oraz w związane z nim badania i rozwój. W zamian mogli się spodziewać pokaźnych dochodów, pod warunkiem, że technika ta spełniłaby pokładane w niej nadzieje. Jeżeli nie, inwestorzy zmarliby zapewne na długo przed odzyskaniem płynności finansowej.

Utrata kontroli nad własnymi pieniędzmi, i to na wiele lat, wydaje się ceną wysoką, ale nie to było najgorsze. Utrata majątku nie była już tragedią taką jak niegdyś. Pieniądze też już nie miały takiego znaczenia. Ugoda nie opierała się na ekonomii wolnorynkowej; umierający na zarazy ludzie nie darzyli ekonomii wolnorynkowej szczególnym szacunkiem. Ugoda była, żyjącym w ciągłym strachu przed epidemią, społeczeństwem sterowanym, w którym bicz kolektywnej władzy spoczywał w rękach uśmiechniętych i bezlitosnych członków personelu pogotowia medycznego. I pracowników pomocy obywatelskiej. I bardzo sympatycznych starszych ludzi.


* * *

Czekający Mię zabieg został zaprogramowany w najdrobniejszych szczegółach.

Pierwszym długim krokiem we właściwym kierunku było przestać jeść. Cały przewód pokarmowy miał zostać wypełniony sterylizującym kitem.

Drugi krok polegał na tym, by przestać oddychać. Płuca Mii miały zostać wypełnione utlenionym sterylizującym płynem silikonowym.

Oba te zabiegi miały zabić większość flory bakteryjnej organizmu.

Trzeci krok polegał na tym, by przestać myśleć. Z naczyń krwionośnych czaszki zniknąć miała bariera krew-mózg, w miejsce płynu rdzeniowego do kręgosłupa wprowadzano sterylizujący roztwór soli.

Wynikiem tego zabiegu była głęboka utrata świadomości.

Następny krok, a w gruncie rzeczy bardzo skomplikowana sztuczka, polegał na doprowadzeniu do stanu, w którym ludzki organizm przestawał być tak szalenie rygorystycznie wielokomórkowy. Mia — niczym płód — miała zostać zanurzona w galaretowatym zbiorniku, wypełnionym płynami podtrzymującymi procesy życiowe. W tym stadium potrzeby organizmu zaspokajane były przez sztuczną pępowinę. Włosy i skóra miały zniknąć. System krwionośny i limfatyczny miał zostać otwarty i podtrzymywany zewnętrznie aż do końca zabiegu. Produkcję czerwonych ciałek przerywano, plazmę zaś zastępowano słomkowej barwy płynem, toksycznym dla każdej komórki nie będącej komórką ssaka. Wszystkie komensale musiały zostać zniszczone.

Po zagładzie bakterii zaczynał się okres polowań na wirusy i priony. Wyśledzenie i zniszczenie genetycznej menażerii zamieszkujących organizm wirusów zajmowało około tygodnia. Trzy tygodnie trwała anihilacja metabolicznego wszechświata prionów, których istnienia w ogóle niegdyś nie podejrzewano. Te obce białka przeważnie po prostu rozbijano, używając do tego celu technik rezonansu magnetycznego.

Po przejściu wszystkich tych kroków Mia miała stać się całkowicie antyseptycznym organizmem, pływającym w żelu sztucznego płynu płodowego.

Jako następne w kolejce czekały zabiegi na DNA. Kuracja wewnątrzkomórkowa wymagała radykalnego rozluźnienia więzi międzykomórkowych, umożliwiającego dostęp do ciała jako całości poprzez powierzchnię komórek. Ciało pozbawione skóry miało wtopić się częściowo w przenikającą je substancję, będącą częścią żelu. Wypełnione nią, powiększy się dwa i pól raza w stosunku do swej pierwotnej objętości.

W tym momencie zostaną do niego podłączone elastyczne plastykowe rurki. Pozbawiony skóry, rozrośnięty, neotenicznie zapłodniony, pokłuty pacjent przypominał w tej fazie chińską laleczkę z kości słoniowej, demonstrującą miejsca do nakłuć w akupunkturze.

Specjalnym procedurom miał podlegać szpik kości uda, kręgosłupa, komór mózgu, zatok i pozostałych wewnętrznych części ciała. Toksyczne odpady, oraz narastające szybko w arteriach, woreczku żółciowym i systemie limfatycznym złoża minerałów, a także najistotniejsze z punktu widzenia metabolizmu koacerwoty w przysadce mózgowej, miały zostać zredukowane lub wyeliminowane.

Na poziomie genetycznym, komórki Mii miano zbadać na kumulatywne błędy podziału. Te zagrożone rakiem i/lub obciążone błędami otrzymałyby znacznik ze sztucznych antyciał, który uczyni z nich cel dla programowanych apoptosów. W tej fazie ulegało likwidacji około piętnastu procent komórek ciała, usuwanych z niego przez sztuczne migrujące fagocyty.

Czas trwania tego procesu obliczano na ponad miesiąc.

Do ocalałych komórek miano następnie dodać telomer. Telomeryczne końce chromosomów pełnią rolę genetycznego zegara; wycierają się w miarę jak komórka dobiega, określonego przez stałą Hayflicka, kresu możliwych podziałów. Nowy materiał telomeryczny dołączano do chromosomów, oszukując stare komórki tak, że wierzyły w fikcję swej młodości. Następnie komórki mnożyły się w pożywce; wynędzniałe ciało odzyskiwało w ten sposób utracone piętnaście procent masy.

Niesłychanie szybki wzrost w kąpieli podtrzymującej, najbardziej przypominał wzrost płodu. Należało się spodziewać pewnych nieprawidłowości rozwojowych, zwłaszcza w stawach i mięśniach ludzi dorosłych. Taka była cena za marynowanie się w fontannie młodości.

Zakończenie procesu obfitowało w specyficzne trudności. Konieczne było odtworzenie skóry, wprowadzenie do ustroju bakterii symbiotycznych, bardzo uważne zastąpienie roztworów substancjami naturalnymi. Nikt nie wiedział, kiedy pacjent odzyska świadomość i jaki stan świadomości odzyska, jeśli chodzi o wrażenia somatyczne.

— Mam odczucie, iż próbuje mi pan uświadomić, jak szalenie bolesny to proces — stwierdziła Mia.

Jej doradcą był doktor Rosenfeld, doskonale zakonserwowany lekarz klinicysta o ostrej twarzy i dwóch pasmach czarnych włosów. Doktor Rosenfeld był rówieśnikiem Mii. Bardzo długo i dokładnie tłumaczył jej, że nadal czuje się związany przysięgą Hipokratesa, którą złożył mniej więcej siedemdziesiąt lat temu. W jego opinii, świat medycyny podzielony był między kilka milionów rozpychających się łokciami nuworyszów, techników medycyny, oraz prawdziwych lekarzy. On sam był tradycyjnym, prawdziwym lekarzem. Nie mógł pozwolić żadnemu ze swych pacjentów na poddanie się tak gruntownej przemianie, nie zaznajamiając go przedtem podczas kilku długich sesji z wszystkimi konsekwencjami zabiegu.

— Określenie „ból” — zaczął doktor Rosenfeld — jest reliktem prymitywnego rozumienia funkcji umysłu. Musimy bardzo dokładnie rozróżnić subiektywne doświadczenie bólu na wyższym poziomie od somatycznej transmisji nerwowej. Kolejne kroki zabiegu NTRDK byłyby szalenie bolesne dla w pełni funkcjonalnego mózgu, twój mózg jednak nie będzie prawie wcale funkcjonował. Słyszałaś o syndromie Korsakowa?

— Owszem, słyszałam.

— Oczywiście, we współczesnej praktyce medycznej rozróżniamy trzydzieści jeden zdecydowanie różnych podstanów Korsakowa… W każdym razie, podczas procesu znajdziesz się w jednym ze stanów amnezyjnych. Przypomina to trochę wirtualność, ta przestrzeń ma jednak niezwykle walory lecznicze. Ekstremalne stany tak zwanego bólu mogą dotrzeć do pewnych przedświadomych ośrodków przetwarzających dane dla pamięci, nie zostaną jednak zarejestrowane w żadnym z jej normalnych kanałów. Będziemy prowadzili stały nasłuch emisji. Mogę ci zagwarantować, że cokolwiek zdarzy się na poziomie przedświadomym, nigdy nie będzie dostępne dla świadomości zarówno podczas kuracji, jak i później.

— A więc ja będę czuła ból, ale nie będę go czuła?

— I znów mamy do czynienia z problemem natury semantycznej. „Czucie” to bardzo nieokreślony i bardzo prymitywny termin. Podobnie określenie „ja”, jeśli już przy tym jesteśmy. Być może najlepiej byłoby powiedzieć, że będą odczucia, nie będzie natomiast „ja”, które mogłoby je zarejestrować. — Doktor Rosenfeld uśmiechnął się. — Ontologia to fascynująca dziedzina, prawda? Mam nadzieję, że dokończymy tę rozmowę, nie odwołując się do Kartezjusza.

— Czytałam Kartezjusza.

— Ten starzec wykazał niezwykłą intuicję w kwestii szyszynki. — Doktor Rosenfeld rozłożył wymanikiurowane, doskonale wypielęgnowane dłonie o długich palcach. — NTRDK to nie jest zwykła procedura naprawcza. Proces ten w najbliższy możliwy sposób zbliża ludzkość do autentycznego odmłodzenia. Dzięki temu programowi nasi pacjenci mogą pewnego dnia osiągnąć nieśmiertelność.

Mia uśmiechnęła się wyrozumiale. Ten argument wielokrotnie słyszała i wielokrotnie widziała w raportach. Przedsiębiorcy medyczni uwielbiali chwalić się, że to właśnie ich program doprowadzi do transcendentalnego przełomu w medycynie.

— To taktyka reklam, rzeczywiście nieco przesadzona — przyznał doktor Rosenfeld. — Niemniej jednak, przypatrz się, proszę, cyfrom i trendom. Jest najzupełniej jasne, że tempo rozwoju technik przedłużania życia, samo w sobie nabrało tempa. Prędzej czy później, zdobędziemy jednak ten szczyt. Osiągniemy tempo poprawy długości życia o rok, co roku. W tym momencie nasi pacjenci staną się praktycznie nieśmiertelni.

— Niektórzy pacjenci — przyznała Mia. — Być może.

— Nie twierdzę, że cel został już osiągnięty. Oczywiście, czekają nas dziesięciolecia badań. A jednak, przy użyciu NTRDK niektórzy z naszych pacjentów być może dożyją tego dnia.

— Nie wymagałam od pana składania tego rodzaju obietnic, doktorze. I uwierzę w nieśmiertelność, gdy osiągną ją szczury i psy.

— Udało się to nam w przypadku muszki owocowej i nicieni.

— Nie jestem muszką owocową — stwierdziła Mia.

— Oczywiście, oczywiście — przyznał doktor Rosenfeld. — Rozumiem, o co ci chodzi. Jesteś jednak niezwykłą kobietą, zajmującą niezwykle uprzywilejowaną pozycję. Procedurze tej poddano dopiero czterdzieści osób. Co więcej, w twoim przypadku dysponujemy już znacznie większym doświadczeniem klinicznym. W swej obecnej formie kuracja ta liczy sobie zaledwie dwa lata. Mamy bardzo niewielkie doświadczenie pooperacyjne. A przecież interesuje to nas oboje.

Mia skinęła głową, w ten sposób okazując zainteresowanie.

— Po zakończeniu kuracji, w pełni świadomie doświadczysz rezultatów końcowych bardzo poważnych zmian metabolicznych. Podczas rekonwalescencji nie będziesz tą kobietą, która siedzi teraz przede mną. Nie będziesz nawet panią swego ciała. Stracisz bardzo wiele z dotychczasowej koordynacji mięśniowej i nerwowej.

Doktor Rosenfeld otworzył notebook.

— Masz dziewięćdziesiąt cztery lata — przeczytał. — Z naszych danych wynika, że straciłaś około dwunastu procent tkanki nerwowej i glejowej w porównaniu do tej, którą dysponowałaś, mając lat, powiedzmy, dwadzieścia. To całkowicie normalne i naturalne, ale NTRDK jest jednak bardzo dalekie zarówno od naturalności, jak i od normalności. Dzięki nam odzyskasz tę tkankę z powrotem, nie oryginalną oczywiście, dostaniesz po prostu nową warstwę tkanki mózgowej, w zasadzie surowej, nie zapisanej. A tkanka mózgowa nie jest czymś, co można włączyć i wyłączyć jak światło. Będzie ona częścią ciebie. Nową tobą.

— Czy to bardzo niebezpieczne?

— Powiedzmy, że podczas procesu integracji będziesz wymagała niemal ciągłej obserwacji i doradztwa.

— Jaka jest najgorsza możliwość?

— Doskonale. Jak wiesz, na samym początku zdarzyły się dwa przypadki śmierci. Katastrofalne załamanie nerwowe, ustanie funkcji wyższych, eutanazja. Zwyczajna procedura etyczna — tragiczna, lecz zwyczajna. Możesz umrzeć. To się zdarzało.

— I?

— I głęboka dysocjacja. W dawnych czasach nazywano to powszechnie zachowaniem schizoidalnym. Objawy preepileptyczne. Te procesy umysłowe rozumiemy już całkiem nieźle, przynajmniej na poziomie komórkowym. Jeśli nie dochodzi do poważnych uszkodzeń fizycznych, wylewów, zawałów, degeneracji osłonek nerwowych, nie dopuszczamy, by nasi pacjenci znaleźli się w stanie demencji. Potrafimy ingerować w poważne zaburzenia mózgowe i odwracać ich skutki.

Doktor wygodnie rozparł się w krześle.

— Istnieją inne, znacznie subtelniejsze zakłócenia: szok kulturowy, załamanie norm moralnych, załamanie pooperacyjne, oznaki zakłóceń bipolarnych… z dodatkiem staroświeckiej, uporczywej ludzkiej niecierpliwości. Świadomość człowieka jest najwyższym i najbardziej skomplikowanym procesem metabolicznym znanym naturze. Możemy opisać ducha terminami medycznymi, nie potrafimy go jednak dookreślić. Nie sposób po prostu wstrzyknąć ludziom tożsamości tak, jak robi się normalny zastrzyk. W ostatecznym rozrachunku każdy sam musi odnaleźć swą duszę.

— Jest pan człowiekiem religijnym, doktorze?

— Owszem, tak. Jestem katolickim braciszkiem zakonnym.

— Doprawdy? Bardzo interesujące.

— W twojej sytuacji medycznej odradzałbym stosowanie entheogenów, Mio. Jeśli chcesz spotkać się ze Stwórcą twarzą w twarz, Stwórca będzie musiał na ciebie poczekać. Masz mnóstwo czasu. — Doktor Rosenberg uśmiechnął się promiennie. Mia tylko skinęła głową i dyplomatycznie zachowała milczenie. Tymczasem doktor Rosenfeld jakby się wahał.

— Mogę cię o coś spytać? — odezwał się w końcu. — Kiedy po raz ostatni przeżyłaś orgazm?

Mia zastanawiała się przez dłuższą chwilę.

— Powiedziałabym, że jakieś dwadzieścia lat temu — przyznała w końcu.

— Bardzo mądrze. Jestem pewien, że znacznie wspomogło to twój metabolizm. W wyniku kuracji odzyskasz jednak seksualność wraz z czymś, co można uznać za pełen zestaw potrzeb metabolicznych. Nie powiem, by było to przykre, seksualizm bowiem jest oczywiście bardzo przyjemny, dla ciebie jednak nie będzie to łatwe. W gruncie rzeczy, seks jest w zasadzie największym problemem naszych pacjentów w okresie rekonwalescencji.

— Doprawdy? Jakie to dziwne.

— Ludzie w naszym zaawansowanym wieku właściwie pogodzili się z zanikiem libido. Co starsi pacjenci często są pewni, że mogą stłumić swe potrzeby tej natury świadomym aktem woli. To całkowicie fałszywy pogląd. Gdyby ludzie byli w stanie kontrolować swą seksualność, ludzkość wymarłaby gdzieś w plejstocenie. — Przerwał, zamyślony. — Oczywiście przeszłaś już menopauzę. Niewiele możemy zrobić z komórkami jajowymi. Zresztą, i tak nie chcielibyśmy ich odnowienia, etykom się to nie podoba. Więc nie będziesz znów płodna.

Mia uśmiechnęła się.

— Panie doktorze — powiedziała — byłam kiedyś młodą kobietą. Byłam mężatką, miałam dziecko. Kiedy byłam młoda, ludzie umierali na związane z seksem choroby. Nawet kontrola urodzin sprawiała kłopoty. Ten aspekt mego życia zawsze traktowałam bardzo ostrożnie.

— Och, ale wówczas przez całe lata przyzwyczajałaś się do dojrzałości płciowej. Nie przeszłaś subiektywnie nagłego odkurzenia i remontu całego systemu limbicznego i hormonalnego. Przemeblujemy ci mózg, a większa część mózgu nie myśli, nie kieruje się rozsądkiem. Mózg jest gruczołem, nie komputerem.

Doktor Rosenfeld stukał lśniącymi paznokciami po blacie biurka.

— Ludzie nie dlatego decydują się żyć, że jest to decyzja racjonalna — powiedział. — Ludzie nie dlatego wstają rano z łóżka, bo przeprowadzili analizę kosztów i zysków. Ludzie nie dlatego idą ze sobą do łóżka, bo doprowadził ich do tego proces dedukcji. Seksualność jest częścią życia, a nie jesteś w stanie zaprzestać życia aktem woli. Będziesz dziewięćdziesięcioczteroletnią kobietą patrzącą na świat oczami dwudziestoletniej dziewczyny. Będziesz zachowywać się i postępować jak dwudziestoletnia dziewczyna. To oczywiste, że musimy spodziewać się komplikacji.

— Czy nie mogę po prostu brać środków tłumiących libido?

— Jest to jakieś wyjście. Środki tłumiące pożądanie są ostatnio bardzo popularne, ja jednak odradzałbym ci ich stosowanie. Hormony pełnią bardzo ważną rolę w fizycznym rozwoju człowieka. Młodzi ludzie dysponują mnóstwem hormonów, ponieważ młodzi ludzie rzeczywiście ich potrzebują. Ty także będziesz potrzebowała hormonów do właściwego rozwoju tkanki mózgowej. Jako lekarz mogę poradzić ci tylko, byś stawiła czoło tym problemom. Pomyśl o tym jak o niedogodnościach towarzyszących dorastaniu. Mia uśmiechnęła się.

— Pan mi radzi, doktorze, żebym miała kochanków?

— Mio — doktor splótł palce gestem świadczącym o wielkiej cierpliwości — nawet gdyby udało ci się znaleźć kochanka, a w twojej sytuacji problem ten wydaje się bardzo poważny, wolno przypuszczać, że kochanek nie rozwiąże żadnych problemów. Jest to w ogóle sprawa mocno skomplikowana. Naszymi pacjentami są ludzie starsi; ludzie żonaci, mający dzieci. Nie uśmiechają się im flirty i odprawianie od nowa skomplikowanego rytuału uwodzenia. Nie mają ochoty szukać sobie nowych życiowych partnerów, nie mają ochoty, by zakładać nową rodzinę. Przeżyli już wcześniej to doświadczenie, wyciągnęli z niego wnioski, skatalogowali je i odłożyli na półkę. Nie w tym rzecz, by byli niezdolni do miłości; osiągnęli po prostu stan głębszej dojrzałości, postludzką samoaktualizację. Nie ma w nich zwykłej ochoty na nawiązanie i utrzymanie głębokich więzi uczuciowo-seksualnych. A jednak po zabiegu odczuwają głęboką potrzebę ich nawiązania. Dla naszych pacjentów okazuje się to wyjątkowo przygnębiające, a także poniżające i trudne do zintegrowania.

— Widzę, że traktuje pan tę sprawę bardzo poważnie, panie doktorze.

— Owszem, traktuję ją z całą powagą. NTRDK to bardzo poważne osiągnięcie techniczne. Nie mówię tego, ponieważ sam jestem zaangażowany w prace. Doświadczenia pierwszych pacjentów mają kluczowe znaczenie dla społeczeństwa i ugody. Proszę, spójrz tylko na to.

Doktor Rosenfeld otworzył notebook i wskazał ekran. Pojawiła się na nim animowana sekwencja. Mia zobaczyła nagiego młodego mężczyznę, od stóp do głów przystrojonego w coś, co wydawało się jej fałszywą biżuterią: plastykowy diadem, kolczyki, sztuczne rzęsy, mały przyklejony do ciała napierśnik, bransolety na ramionach i nadgarstkach, dziesięć identycznych pierścionków na palcach, kilkanaście kawałków taśmy samoprzylepnej na tułowiu, podbrzuszu i udach, bransolety na kolanach i kostkach, pierścienie na palcach nóg. Chłopak miał krótko przycięte włosy. Chodził po mieszkaniu odrobinę niezdarnie i sztywno, mechanicznymi ruchami gładząc czarnego kota.

— To pozycyjne urządzenia monitorujące — powiedziała Mia.

— Tak. A także urządzenia do galwanizacyjnego testu skórnego, encefalograf tiarowy, urządzenia do pomiaru podstawowej temperatury rdzenia oraz badania próbek stolca i uryny. Dwa razy w tygodniu przeprowadzamy komplet bardzo dokładnych testów laboratoryjnych.

— Nigdy nie widziałam tylu urządzeń śledzących na ciele jednego człowieka. Zupełnie, jakby przygotowywał wirtualność.

— Prawda? Koordynacja mięśniowa to jeden z najważniejszych czynników przy rekonwalescencji. Potrzebujemy kompletnego, dokładnego i ciągłego odczytu pozycji kończyn. Z powodu drgawek, kurczów, paraliżu… dotyczy to zwłaszcza pory nocnej, zakłócenia podczas snu są jednym z efektów najczęściej odczuwanych przez naszych pacjentów. Encefalograf, który, jak widzisz, ma na sobie ten człowiek, informuje nas o możliwości wylewu, niedokrwienia, objawów przedwylewowych i objawów zakłóceń neurologicznych. Pacjentem jest profesor Oates, jedna z naszych gwiazd. Ma sto pięć lat.

— Mój Boże! — Mia przyjrzała się profesorowi. Był pięknym młodym mężczyzną.

— Jest gotów na bardzo daleko idącą współpracę. Przykro mi to mówić, ale współpraca z nami jest z konieczności kłopotliwa i bardzo uciążliwa. Poważnie zakłóca przebieg kariery zawodowej oraz życie prywatne. Profesor Oates zdecydował się na konieczne wyrzeczenia, by wzbogacić wiedzę medyczną, dla dobra ugody. To bardzo uprzejmie z jego strony.

Mia wpatrywała się w ekran. Nagi profesor Oates nie wydawał się szczególnie uszczęśliwiony sytuacją, w której się znalazł.

— Podziwiam odwagę, z jaką dokonał tak wspaniale altruistycznego aktu — powiedziała ostrożnie.

— Profesor Oates zawsze był człowiekiem wyjątkowo zdyscyplinowanym i nastawionym bardzo prospołecznie. Biorąc pod uwagę sytuację, niczego innego nie można było się po nim spodziewać… był fizykiem. Teraz twierdzi, że da sobie spokój z fizyką. Bardzo pragnie zamienić ją na architekturę. Architekturę traktuje z ogromnym entuzjazmem. Zupełnie jak początkujący student.

Mia uważnie przyglądała się ekranowi. W rzeczywistości, chociaż niewątpliwie atrakcyjny, profesor Oates nie sprawiał wrażenia prawdziwego człowieka, lecz raczej utalentowanego zawodowego aktora w roli niezdarnego studenta.

— Rzczywistą czy wirtualną? — zainteresowała się Mia.

— Nie jestem w stanie ci odpowiedzieć. — Profesora Rosenfelda pytanie to najwyraźniej zaskoczyło. — Możesz porozmawiać z nim na ten temat osobiście. Rzecz jasna, mamy własną grupę samopomocy pacjentów NTRDK. Spotykają się regularnie na sieci. Wspaniali ludzie, inteligentni, pełni uroku. Chcę być szczery i muszę ci powiedzieć, że będziesz cierpieć… ale przynajmniej w doskonałym towarzystwie.

Mia rozsiadła wygodnie.

— W każdym razie, profesor Oates jest bardzo utalentowanym młodym człowiekiem. Nie, przepraszam, nie młodym. To wybitny naukowiec.

— Nie ty pierwsza popełniłaś ten błąd — zauważył doktor Rosenfeld z wyraźną satysfakcją. — Ludzie naprawdę sądzą, że oni, nasi pacjenci, są młodzi. Ludzie skłonni są wierzyć w to, co widzą.

— To cudownie. Cieszy mnie jego sukces. Napawa mnie on wielką nadzieją.

— Jest jeszcze jedna sprawa. Pamiętasz kota profesora? — Doktor Rosenfeld sięgnął pod biurko i wyjął spod niego plastykową laboratoryjną klatkę. W klatce znajdowały się papierowe nosze i mały, pogrążony we śnie gryzoń. Chomik.

— Tak? — zdziwiła się Mia.

— Na nim przeprowadzimy dokładnie ten sam zabieg co na tobie. Ten okaz ma pięć lat. To bardzo dużo jak na chomika. Przejdzie przez to wszystko, przez co przejdziesz ty. Oczywiście nie w tym samym zbiorniku, będzie on jednak nieodłączną częścią identycznej procedury. Niedługo staniesz się istotą postludzką. On, a raczej ona, stanie się istotą postgryzonią. Kiedy skończymy, chcemy, żebyś się nią zaopiekowała.

— Nie lubię zwierząt.

— Ten chomik nie będzie twoim zwierzęciem, Mio, lecz bardzo wartościową istotą, przyjacielem dzielącym z tobą niezwykły stan istnienia. Proszę, zrób nam tę przyjemność i dostosuj się do nas, przynajmniej w tej kwestii. Wiemy, co robimy. — Doktor Rosenfeld postukał kciukiem w ściankę klatki. Stary chomik, pogrążony we śnie, trzęsący się, nie zareagował na stukanie. — Istnieje wielka różnica między przeżyciem zabiegu, a prawdziwym wyzdrowieniem — tłumaczył dalej. — A my bardzo chcemy, żebyś wyzdrowiała, Mio, naprawdę chcemy, byś czuła się dobrze i wiemy też, że chomik może pomóc ci w procesie rekonwalescencji. Sposób, w jaki potraktujesz istotę, która przeszła przez swój własny czyściec, da nam cenne informacje o tobie samej. Życie na krańcach ludzkości może być bardzo samotne. Myśl o nim jak o maskotce, którą dostałaś na szczęście, jak o swym zwierzęciu totemowym. Wierz w niego. Życzę szczęścia wam obojgu.


* * *

Mia sporządziła testament. Pościła przez trzy dni. Potem ogolono jej całe ciało. Potem nakarmiono ją jakąś pastą. Potem zajęto się płucami, a ona dostała całkowitą narkozę.

Cała reszta powędrowała tam, gdzie wędrują doświadczenia, których nie jest się w stanie doświadczyć.


* * *

Obudziła się w styczniu, bardzo słaba, bardzo zmęczona i całkowicie pozbawioną włosów. Skórę, całą w plamach, pokrytą miała delikatnym puszkiem, jak u niemowlęcia. Na palce włożono jej twarde pierścionki i coś nieprzyjemnego, ciasnego na głowę; nie pozwolili jej się tego pozbyć. Pierwsze dwa dni spędziła, zaciskając dłonie w pięści, podnosząc palce do oczu, powoli, z rozkoszą dotykając nimi twarzy; czasami nawet lizała specjalnie i je, i twarde pierścionki.

Jadła papki, którymi ją karmiono, bo jeśli ich nie jadła, oni strasznie narzekali.

Nie umiała czytać.

Trzeciego dnia obudziła się i poczuła przebłysk inteligencji, myślała szybciej i jaśniej, i odkryła, że małe kanciaste figurki na ekranie znów stały się literami i słowami. Otworzyła notebooka i przyjrzała mu się z uczuciem niebotycznego zdumienia. Był pełen absolutnie niepojętego, śmiesznego, wręcz ekonomicznego i biurokratycznego bełkotu; niczego bezsensowniejszego nie umiała sobie w ogóle wyobrazić. Ten dzień spędziła, wybuchając co chwila śmiechem, machając nogami, przyglądając się ekranowi i drapiąc pokrytą szorstkimi włoskami głowę, która strasznie ją swędziała.

Po południu zniecierpliwiona wyskoczyła z łóżka i zrobiła kilka niepewnych kroków po szpitalnym pokoju. Dała chomikowi trochę jedzenia i wody, ale chomik i tak prawie cały czas spał; leżał w klatce nieruchomo, bezwładny, różowy, porośnięty sierścią tak krótką, że niemal niewidoczną. Jedna z pielęgniarek spytała ją, jak go nazywa. Nie potrafiła wymyślić żadnego pasującego do sytuacji imienia, więc w ogóle nie ochrzciła chomika.

Wieczorem zadzwoniła z Dżakarty jej córka, ona jednak nie miała ochoty rozmawiać z nikim z Dżakarty. Kazała pielęgniarkom powiedzieć, że czuje się doskonale. Potem nie mówiła już nic i bardzo niewiele robiła. Zorientowała się, że pokój naszpikowany jest maszynami, obserwującymi ją bez chwili przerwy. Parę z nich było tak cwanych, że wydawały się niemal niewidzialne.

Czwartego dnia dostała trochę nowego twardego jedzenia, takiego, które można gryźć, a także coś słodkiego i bardzo pysznego. Poprosiła o dokładkę i obraziła się, kiedy jej dokładki nie dali. Potem ubrali ją w bardzo ładny niebieski bawełniany kombinezon, szyty podwójnym szwem i zabrali do sali. Powiedzieli, że to sala dziecinna. Nie było w niej żadnych dzieci, więc miała dla siebie całą salę. Bardzo ładną salę. Kolorową, oświetloną światłem jasnym i świeżym jak słońce w lecie, i pełno tu było maszyn do wspinania się, fikołków i w ogóle. Wspinała się, robiła fikołki, spadała na pokrytą materacami podłogę i cały czas się śmiała, ale potem zdarzyło się jej zrobić w kombinezon, więc kazała im przestać, póki się nie oczyści.

Potem wróciła do pokoju i na ekranie notebooka przeglądała wiadomości polityczne. Przeprowadziła długą i gorącą dyskusję z doktorem Rosenfeldem na temat polityki amerykańskiej w latach 2030-tych. Bardzo interesowała się polityką w trakcie światowego kryzysu lat trzydziestych i kiedy myślała, co się wtedy działo, wstępowała w nią taka złość, że po prostu mogłaby krzyczeć. Bardzo dużo mówiła podczas dyskusji o swych ulubionych głupich politykach i głupich faktach z polityki tego czasu, przez co spadł jej z serca wielki kamień. Doktor Rosenfeld oznajmił, że rekonwalescencja przebiega doskonale. Spytał też, czy nadała chomikowi imię. Nie rozumiała, dlaczego wszyscy tak strasznie przejmują się imieniem chomika. Tak naprawdę wcale za nim nie przepadała.

Piątego dnia przedstawili ją innej pacjentce NTRDK, bardzo miłej młodej kobiecie. Nazywała się Juliet Ramachandran. Miała sto trzynaście lat. Przed zabiegiem była ślepa z powodu degeneracji siatkówki. Miała postpsiego psa przewodnika, umiejącego mówić. Pani Ramachandran przez wiele lat pełniła obowiązki pracownika pomocy obywatelskiej i wyróżniała się nienagannymi manierami. Mia, Juliet i jej pies natychmiast się zaprzyjaźnili. Odbyli długą rozmowę na temat kuracji i wielu innych spraw. Psu odrosła cała sierść, Juliet zaś miała na głowie wspaniały jedwabny turban. Pies gadał jak najęty, twierdziła jednak, że przechodzi taką fazę i że mu przejdzie.

Juliet powtarzała słowa „Mia Ziemann” i Mię to strasznie bawiło.

— Czy wiesz, że nazywasz się Mia Ziemann?

Mia widziała, że Juliet zaczyna się denerwować.

— Dobrze, dobrze, niech będzie jak chcesz, miaziemann, miaziemann, tylko się nie przejmuj — powiedziała.

Życie Juliet nie było łatwe, no bo odzyskiwała wzrok i w ogóle. Opowiadała szczerze o swoich problemach, powtarzała, raz za razem, że przedmioty „dotykają mnie tam, za oczami”. Mia uznała, że uprzejmiej byłoby odnosić się z wyrozumiałością do biednej Juliet, więc postanowiła sobie, że będzie się bardzo starała reagować zawsze, kiedy tylko ktoś wypowie słowo — Mia.

Szóstego dnia Mia reagowała już bezbłędnie na wołanie „Mia”, więc zaczęto traktować ją inaczej i lepiej. Kiedy zapytali, czy nadała chomikowi imię, powiedziała, że owszem i że chomik ma na imię Fred, a kiedy powiedzieli, że to męskie imię, stwierdziła, że nie i że to skrót od Frederika. Wyjmowała już chomika z klatki, dbała o jedzenie dla niego, a ich bardzo ucieszyło jej postępowanie.

Chomik wydawał się jej obrzydliwy niczym szczur, który ledwie umie podskakiwać, miał oczka jak korale i krótkie drżące łapki. Porastał jednak miłym, brązowym futerkiem. Pewnego dnia dostał w klatce jakiegoś krótkiego ataku, postanowiła jednak nie mówić o tym nikomu. Tylko by się zdenerwowali.

Siódmego dnia uświadomiła sobie, że kiedyś naprawdę była kimś, kto nazywał się Mia Ziemann i że chyba coś jest z nią naprawdę nie w porządku. Nie czuła się jednak chora, nie, wcale nie. Czuła się doskonale, doprawdy wspaniale. Była szczęśliwa, bo miała zaszczyt być kimś, kimkolwiek była. Kiedy jednak poważnie myślała o tym, że będzie Mią Ziemann, czuła w ustach smak taki, jakby przygryzła sobie język. Czuła szczególny rodzaj strachu, jakby Mia, Ziemann kryła się w szafie, czekając aż zapadnie noc, bo w nocy mogłaby wyjść i niczym duch włóczyć się po szpitalnej sali.

Po południu ubrała się w któreś z ubrań Mii Ziemann i poszła na bardzo długi spacer — co najmniej pięć, może nawet i sześć razy obeszła szpitalny ogród. Stroje Mii były doskonale skrojone, tyle że — na nieszczęście — wcale na nią nie pasowały. Była nie tylko szczuplejsza i delikatniejsza od Mii, lecz także pięć centymetrów wyższa. Z chodzeniem nie miała większych kłopotów, ale nadal dziwnie kołysała się w biodrach. Podczas spaceru po szpitalnym ogrodzie kilkakrotnie spotkała ludzi, rzeczywiście i poważnie chorych. Zdała sobie sprawę z tego, ile miała szczęścia.

Wieczorem zabrała się za czytanie listów na liście dyskusyjnej grupy wspomagającej NTRDK. Czuła się bardzo pochlebiona, że jej inteligencję przeceniają tak błyskotliwi ludzie. Uznała, że powinna włączyć się do dyskusji i że być może ma za sobą doświadczenia istotne z medycznego punktu widzenia, o których powinna napisać, tylko że nieoczekiwaną trudność sprawiało jej posługiwanie się klawiaturą.

Zachowywała się zawsze bardzo uprzejmie i starała się zrobić co tylko było w jej mocy dla personelu przeprowadzającego testy, choć same testy częstokroć okazywały się bolesne. Inne badania nie bolały, polegały po prostu na rozwiązywaniu zagadek: rozgrywaniu problemów szachowych, rozwiązywaniu krzyżówek, dopasowywaniu klocków o niezwykłych kształtach. Testy słowne wydawały się jej bardzo trudne, kiedy jednak przyszło do zestawiania klocków, okazała się prawdziwie cudownym dzieckiem. Najwyraźniej jej talent modelowania geometrycznego wzrósł o jakieś piętnaście procent. Na ten rezultat składał się przede wszystkim lepszy czas reakcji, jednak rezultaty badań emisji wskazywały także zaistnienie autentycznej integracji neoneuralnej. Przeglądając te medyczne prognozy była bardzo dumna ze swych osiągnięć i postanowiła, że od tej pory będzie mniej mówić, a więcej przyglądać się obrazkom. Zagra na swych walorach intelektualnych. Może nawet sama coś narysuje, zrobi kilka zdjęć, będzie rzeźbiła w glinie lub w wirtualności. Tyle miała przed sobą wspaniałych możliwości.

Kiedy dali jej trochę modeliny, powodowana intuicją ulepiła z niej chomika. W jego portret włożyła mnóstwo wysiłku i talentu. Kiedy go im pokazała, byli bardzo z niej zadowoleni, czego oczywiście po nich oczekiwała. Powiedzieli jej nawet, że wkrótce zostanie zwolniona i będzie mogła kontynuować rekonwalescencję w swym odnowionym ostatnio apartamencie.

Podejrzewała prawdę już od pewnego czasu, dopiero teraz jednak w pełni uświadomiła sobie, że strzegący jej ludzie są głupi jak stołowa noga. Nie sprawiłoby jej najmniejszych trudności wymknięcie się im, ucieczka gdzieś, gdzie mogłaby zająć się czymś bardziej interesującym niż siedzenie w jednym miejscu i zajadanie papek, serwowanych także chomikowi. Była to bardzo pociągająca perspektywa. Żałowała tylko, że jeden z pielęgniarzy jest taki przystojny… trochę się w nim zadurzyła. Nie szkodzi. Gdyby poprosiła go, żeby ją pocałował, naruszyłaby ścisły medyczny kodeks etyczny. Młody człowiek nie byłby w stanie przebiec nawet połowy dystansu i nigdy nie dotarłby do mety.

Regularnie odpowiadała już na imię Mia. Wykonywała nawet trochę pracy Mii. Musiała stosować pewną sztuczkę, jak przy patrzeniu tak, by nie widzieć wyraźnie. Odprężała się wtedy tam głęboko, pozwalała zdominować się uczuciu Mii, i już mogła robić wiele użytecznych rzeczy: pisać o wiele szybciej, wpisywać hasła Instytutu Ocen Medycznych, korelować arkusze kalkulacyjne, badać docierające do Mii dane, podpisywać się nawet jej imieniem. Uświadomiła sobie, że ona, ta Mia, wcale nie chce jej skrzywdzić, że nie jest zazdrosna i w ogóle nie ma nic przeciw niej. Ta Mia była słaba, posłuszna, wręcz usłużna, i niezbyt interesująca. Ta Mia sprawiała wrażenie naprawdę zmęczonej, nic jej nie obchodziło i w ogóle była tylko zespołem pewnych przyzwyczajeń.

Nauczyła się lepiej sobie radzić, dzięki temu, że mówiła mniej, za to patrzyła i słuchała. Zdumiewające, ile można dowiedzieć się od ludzi, jeśli tylko obserwuje się ich twarze i to, jak poruszają rękami. Ich myśli nie miały na ogół nic wspólnego ze słowami wypowiadanymi przez usta. Dotyczyło to zwłaszcza mężczyzn. Wystarczyło tylko trochę pokręcić się na krześle, kiwać głową, mile się uśmiechać, patrzeć na nich tak spod rzęs, i już w głębi swego męskiego ego byli przekonani, że dziewczyna jest fajna i w ogóle.

Kobiet nie dawało się już oszukać tak po prostu, ale i im można było szalenie zaimponować, jeśli udawało się osobę szczęśliwą i pewną siebie. Większość kobiet wcale nie jest szczęśliwa, wcale nie jest pewna siebie. Większość kobiet po prostu musi się skarżyć. Wystarczyło tylko najpierw nakłonić je, żeby się poskarżyły, a potem kiwać głową i mówić „Och, moje ty biedactwo” i „Na twoim miejscu postąpiłabym tak samo”, i już poznawało się wszystkie ich sekrety. Kobiety czuły wspólnotę duchową, oraz wielką wdzięczność. Odchodziły przekonane, że jesteś wspaniała i w ogóle.

Z tego, że mogła kontynuować rekonwalescencję w domu zrobili wielką sprawę. Zadbali nawet o obecność prasy — reporter z sieci zadawał jej pytania. Był bardzo przystojny i podczas wywiadu zaczęła z nim flirtować, a on zaraz zaczerwienił się z wdzięczności. Do domu na Parnassus Avenue zabrała chomika wraz z reporterem. Reporterowi przygotowała smaczną kolację. Zachowywał się łagodnie jak baranek. Bardzo mu się spodobała.

Cieszyła się z możliwości gotowania i jedzenia, bo w szpitalu powiedzieli jej, że ma problemy z apetytem. I wcale się nie mylili. Gdy stawiano przed nią jedzenie, jadła z przyjemnością, ale kiedy go przed nią nie postawiono, obywała się bez jedzenia. Słyszała, jak burczy jej w brzuchu, słabła, czasami kręciło się jej w głowie, ale nie czuła prawdziwego głodu. Stało się coś takiego, jakby „oślepła na jedzenie”. Czuła zapach jedzenia, czuła jego smak, lubiła jeść, tiara dowodziła jednak, że w jej hypotalamusie jest jakaś skaza. Mieli nadzieję, że usterka sama się naprawi. Jeśli nie, powiedzieli, to trzeba będzie coś z tym zrobić.

Lubiła gotować. Przy gotowaniu wcale nie musiała myśleć, odprężała się po prostu i wszystko szło samo. Przez dwie godziny słuchała gadaniny reportera chwalącego się, jakie to ma ważne kontakty. Nakarmiła go, zrobiła mu nawet nalewkę. Reporter był właściwie dzieckiem, mógł mieć najwyżej czterdzieści lat. Naprawdę kusiło ją, żeby zaraz go pocałować, wiedziała jednak, że w tym momencie byłby to fatalny w skutkach błąd. Jej mieszkanie wyposażono niczym teleprezencyjny site. Nie mogła się nawet podrapać, żeby kamera nie nagrała ruchu każdego jej palca w czasie rzeczywistym i nie zapisała go w trójwymiarowej medycznej bazie danych.

Kiedy reporter wychodził, objęła go przy drzwiach i ucałowała. Nie był to żaden wielki pocałunek, ale nie całowała się chyba od zawsze i trudno jej było uwierzyć, że tak długo obchodziła się bez pocałunku. Straszliwa głupota, zupełnie jakby ktoś chciał żyć bez wody.

Potem została sama w mieszkaniu. Sama; słodko, nieprawdopodobnie, całkowicie, radośnie sama. Sama, oczywiście oprócz medycznego systemu monitoringu. Sama ze sobą… no i z maszynami, śledzącymi ją nieprzerwanie. Pozmywała, posprzątała i zaprowadziła ogólny ład.

Kiedy skończyła, usiadła przy kuchennym stoliku z laki i siedziała bez ruchu. Czuła, jak rośnie od środka. Jej ja było wielkie i wolne. Większe od ciała. Jej ja było nawet większe od mieszkania. W ciszy, nieruchoma, czuła, jak jej ja napiera na okna.

Wstała, niespokojna, i włączyła zestaw muzyki Mii. Okropnej muzyki, jak z wyprzedaży, muzyki, której słuchało się dziś przy okazji, cichej i dyskretnej muzyki, sprawiającej wrażenie, jakby poskładano ją do kupy z ulotnego pyłu. Ściany mieszkania pokryte były obrzydliwymi, krzykliwymi dziełami starej papierowej sztuki. Zasłony wyglądały tak, jakby umarły, przylegając do ścian. Ktoś umarł i wysechł w tym mieszkaniu, jak jądro wyschniętego orzecha. Pomarszczona skóra starej, martwej kobiety.

Próbowała zasnąć w łóżku Mii. Łóżku jak mała i obrzydliwa prycza z gotowym do działania wielkim namiotem tlenowym. Materac zaprojektowany został tak, by w bardzo szczególny sposób wspomagać kręgosłup. Nie potrzebowała już wspomagania kręgosłupa, a poza tym miała teraz zupełnie inny kręgosłup. Do tego wszystkiego system monitoringu swędział i nieprzyjemnie szeleścił na prześcieradłach. Wypełzła do gościnnego pokoju. Położyła się na podłodze. Przykryła kocem.

Chomik, zwierzę praktycznie nokturnalne, obudził się i zabrał za gryzienie prętów klatki. Am, am, am. Ciemność. Ciągłe, nieustające drapanie.

Około północy coś w niej wreszcie pękło. Wstała, włożyła bieliznę, wbiła się w spodnie Mii. Okazały się za krótkie, nie sięgały nawet do kostek. Włożyła biustonosz Mii. Żart czy co…? Biustonosz Mii nie miał nic wspólnego z rzeczywistością. Sweter Mii, w porządku. W garderobie znalazła fajną czerwoną kurtkę. Pasowała doskonale. Buty Mii nieco ją uwierały. Torebka, za mała. Torba podróżna. Zapakować bieliznę. Szminka. Grzebień, szczotka, maszynka do golenia. Okulary przeciwsłoneczne. Książka do czytania na drogę. Skarpetki. Cień do powiek, ołówek do rzęs. Szczoteczka do zębów.

Netlink rozdzwonił się alarmująco. Miała dość netlinku.

— Żartują czy co? — oznajmiła pustemu mieszkaniu. — Przecież to nie dla mnie. To jedno wielkie nic. Nie umiem tak żyć. To nie jest życie. Wynoszę się stąd.

Wyniosła się na klatkę schodową. Zatrzasnęła za sobą drzwi. Na klatce schodowej zawahała się przez chwilę, zawróciła, otworzyła zatrzaśnięte drzwi.

— Dobrze już, dobrze — powiedziała. — Chodź ze mną, idioto! — Otworzyła klatkę i wyjęła z niej chomika. — Dobra, dobra, możesz się ze mną zabrać — dodała.


* * *

Tiarę wyrzuciła na progu mieszkania. Pojawiła się szpitalna karetka, świecąc wszystkimi światłami; zaparkowała tuż przy jej domu. Idąc Parnassus Avenue, pozbyła się kolczyków i pierścieni z palców dłoni. Czekając na taksówkę, zdjęła pantofle i skarpety, i pozbyła się pierścieni na palcach stóp. Skóra pod nimi była blada, lepka.

Taksówka wreszcie przyjechała.

W taksówce Mia zrzuciła spodnie, po czym pozbyła się bransolet na kolanach oraz sporej działki oklejającej ją taśmy samoprzylepnej. Za okno z tymi zabawkami. W pociągu, po drodze na lotnisko, poszła do damskiej toalety, w której zerwała z ciała napierśnik wraz z kolejnymi taśmami. Taśmy swędziały i w ogóle, a kiedy się ich pozbyła, jej morale wzniosło się na orbitę.

Wreszcie znalazła się na lotnisku. Na czarnych, asfaltowych pasach stało mnóstwo świecących samolotów. Podczas startu samoloty w cudowny wręcz sposób wskakiwały z rozpostartymi skrzydłami w zimne nocne niebo. Wewnątrz widać było pasażerów, ponieważ kadłuby wykonano z cienkiej metalowej siatki. Niektórzy pasażerowie włączyli lampki, większość jednak po prostu zapadła się w strąki i przyglądała nocnemu niebu. Albo nawet spała; był to w końcu nocny lot. Panowała tu atmosfera spokoju i piękna. Nic wielkiego, nic niezwykłego.

Weszła na schodki i zaczęła się po nich wspinać. Kiedy wchodziła do samolotu, stewardessa powiedziała coś do niej po niemiecku. Otworzyła torbę, wyjęła z niej chomika, pokazała go stewardessie i schowała z powrotem do torby. Potem obróciła się, i — pewna siebie, przepełniona radością — poszła przejściem między kokonami. Stewardessa nie zrobiła nic, dosłownie nic.

Wybrała sobie sympatyczny, brązowy strąk w biznesklasie i rozsiadła się wygodnie. Stewardessa przyniosła pyszną gorącą frappé.

O trzeciej nad ranem samolot wreszcie wystartował, a ona zasnęła.

Kiedy się obudziła, była ósma rano dnia dziesiątego lutego 2096 roku, ona zaś znajdowała się we Frankfurcie.


* * *

Opuściła samolot. Chodziła po frankfurckim lotnisku, zagubiona, senna, rozkosznie wolna od snucia planów. Nie miała również grosza przy duszy, nie miała karty gotówkowej, nie miała kredytu. Nie miała żadnej karty identyfikacyjnej. Ludzie z pomocy obywatelskiej z jej samolotu specjalnie zgłaszali się do miejscowych władz, ale niemieckie władze nie szukały nikogo, kto nie szukał ich.

Napiła się wody ze specjalnego zbiorniczka, poszła do toalety, umyła twarz i dłonie, zmieniła bieliznę oraz skarpetki. Jej twarz nie wymagała już makijażu, ale tego makijażu strasznie jej brakowało. To, że była nieumalowana tu, w miejscu publicznym, dokuczało jej znacznie bardziej niż brak zwykłej karty identyfikacyjnej.

Wyszła z toalety. Trzymała się tłumu, tak by się nie wyróżniać.

Wraz z innymi ludźmi minęła z milion oszklonych sal i kiosków. Zjechała ruchomymi schodami wprost na porośnięty bluszczem dworzec kolejowy. Miała wrażenie, że Niemcy szczególnie lubią bluszcz, zwłaszcza jeśli bluszcz ten rośnie głęboko pod ziemią, tam gdzie nie ma prawa rosnąć żaden bluszcz.

Na dole dostrzegła młodą Europejkę z bardzo krótko przystrzyżonymi włosami, ubraną w jaskrawoczerwoną kurtkę. Ponieważ sama była krótko ostrzyżona i miała jaskrawoczerwoną kurtkę, pomyślała, że niegłupio byłoby pójść za tą dziewczyną i robić to, co ona. Plan ten okazał się bardzo mądry, ponieważ nieznajoma najwyraźniej doskonale wiedziała, dokąd idzie i co chce zrobić. Z niemieckiego kiosku pomocy obywatelskiej dziewczyna wzięła torbę herbatników. Więc ona też wzięła taką samą torbę. Nie musiała za nią płacić. Herbatniki były naprawdę bardzo dobre. Poczuła, jak dotowane przez rząd, pozbawione substancji toksycznych, nasycone witaminami dobra rozpływają się jej w żołądku.

Zjadła kilka herbatników, popiła je wodą, poczuła się doskonale i była bardzo z siebie zadowolona. Okruszkami podzieliła się z chomikiem.

Na dworcu kolejowym dwunastu facetów w wielkich ręcznie tkanych ponczach i płaskich czarnych kapeluszach grało indiańską muzykę Andów na fletniach Pana i gitarach. Ci południowoamerykańscy faceci wywiesili przed sobą karteczkę z prośbą o datki, ale jeśli się nie chciało, nie było przymusu, by im płacić; nic nie stało na przeszkodzie, by po prostu siedzieć i słuchać muzyki za darmo. W okolicy znajdowało się mnóstwo strąków, w których można się było wygodnie ułożyć, wodę dawano za darmo, herbatniki także, damska toaleta była czysta i przyjemna. Wyglądało na to, że na dobrym, starym frankfurckim dworcu kolejowym można spędzić całe życie.

Dworzec był ciepły i przytulny, a sama obserwacja takiego mnóstwa różnorodnych Europejczyków, wędrujących z bagażami tu i tam, wydawała się jej fascynującym zajęciem. Czuła się nieco przesadnie wystawiona na widok publiczny, siedząc tak w publicznym strąku, publicznie zajadając najzupełniej publiczne herbatniki, ale przecież nikogo tym nie krzywdziła. Wręcz przeciwnie, ludzie, którzy w ogóle ją zauważyli, myśleli najwyraźniej, że jest wspaniała. Niemcy się do niej uśmiechali. Zwłaszcza mężczyźni; mężczyźni uśmiechali się do niej bardzo zachęcająco. Kiedy tak siedziała, zabijając czas, w ciągu pierwszej godziny dostrzegła w tłumie kilkanaścioro dzieci. Dzieci też się do niej uśmiechały.

A wszyscy myśleli, że ich sprawy są najważniejsze. Jakie to żałosne… i jakie zabawne. Dlaczego ci ludzie nie usiądą po prostu spokojnie, dlaczego spokojnie nie cieszą się życiem? Dlaczego tak strasznie się spieszą? Bieganina bez sensu… a przecież mieli żyć po milion lat na głowę, czy to nie jest najważniejsze? Można przecież siedzieć sobie w strąku, w doskonałym pokoju z wszechświatem, w doskonałym szczęściu.

Cieszyła się tym szczęściem jakieś półtorej godziny. Potem szczęście jej zobojętniało. Zaczęła się nudzić. Zrobiła się niespokojna. Zaczęła się denerwować, a w końcu nie była już w stanie usiedzieć na miejscu ani chwili dłużej. Poza tym ci faceci z Andów zaczęli powtarzać piosenki, a ten taki gwizdek, w który dmuchali, wydawał doprawdy przeraźliwe dźwięki.

Wstała i wybrała sobie pociąg. Wszyscy tak robili.

W pociągu panował straszny hałas. Ludzie gadali jeden przez drugiego. Sam pociąg oczywiście wcale nie hałasował, ale jego pasażerowie rozmawiali głośno, zajadali makaron i pili wielkie mleczne koktajle. Pociąg był bardzo szybki, a przy tym cichy jak węgorz w wodzie. Jechał po szynach, ale ich nie dotykał.

Wsunęła bagaż pod ławkę. Żałowała, że nie rozumie niemieckiego.

Po pewnym czasie wyjęła torbę i zobaczyła, że jest ona rozsznurowana, zdała sobie wtedy sprawę z tego, że chomik uciekł. Ohydna kupka futra podjęła wreszcie samodzielną decyzję i wzięła swój los we własne łapki — albo w pociągu, albo już na frankfurckim dworcu. Najpierw trochę ją to zdenerwowało, ale potem zdała sobie sprawę z komizmu sytuacji. Chomik na wolności! Masowa panika w Europie! Dobra, dobra, żegnaj malutki, chomik z wozu… Życzę szczęścia, postgryzoniu. Mam nadzieję, że się na mnie nie gniewasz.


* * *

Wysiadła z pociągu w Monachium czyli Munchen, bo podobała się jej nazwa miasta. Monachium nazywało się niegdyś Munichem, Muenchen, Moenchen, nawet Munchen, ale Ogólnoeuropejska Reforma Ortografii zrobiła z niego Munchen. Munchen, Munchen, Munchen, Munchen. Ktoś kiedyś powiedział jej, że najbardziej artystycznym z miast Europy jest Stuttgart, Stuttgart jednak nie nazywał się nawet w połowie tak ładnie jak Monachium. Munchen.

Wiedziała, że pokocha Monachium, kiedy zorientowała się, że w kioskach rozdają za darmo precle. I to nie takie jak amerykańskie: suche, cienkie, z jodowaną solą, ale cieple, grube, mięsiste, nie pozbawione zapewne śladów mąki i drożdży. Na stacji nie mniej niż setka dzieciaków z całej Europy, śmiejąc się i żartując, stała w kolejce po te wielkie monachijskie precle. Bawarscy pracownicy pomocy obywatelskiej z piekarni byli dumni z tej sytuacji. Od razu widziało się, że mają w tym jakiś swój niejasny interes.

Radośnie spałaszowała dwa gigantyczne precle, napiła się wody, a potem znalazła inną, jeszcze ładniejszą dziewczynę z długimi jasnymi włosami, w niebieskiej aksamitnej kurtce, i poszła za nią.

W ten sposób trafiła na Marienplatz.

Na placu znajdowała się stacja metra, a także tryskająca wodą fontanna, otoczona okrągłym kamiennym murkiem, z wielką marmurową kolumną, na której czwórka brązowych cherubów przebijała diabły. Na szczycie stała pozłacana Najświętsza Maria Panna, zajęta czymś w rodzaju rozpoznania obywatelskiego. W rogu placu znajdował się punkt teleprezencji i kilka butików z obracającymi się na wystawach manekinami. Wokół parkowało mnóstwo szkieletowych europejskich rowerów. Po Marienplatz włóczyły się tłumy ludzi, zwłaszcza turystów z całego świata, przede wszystkim Indonezyjczyków.

Jak inni młodzi ludzie na placu, oparła się o kamienną balustradę fontanny. Trzy muskularne posągi wylewały z brązowych wiader niekończący się strumień wody. Słońce już zachodziło, zrobiło się całkiem zimno. Wszystkie dzieciaki, które znajdowały się w zasięgu jej wzroku, miały czerwone policzki, rozwiane włosy, ubrane zaś były w kurtki, kolorowe chusty na szyi i dziwnie wyglądające eurodzieciakobuty.

Od czasu do czasu przez plac przebiegała para wielkich policyjnych owczarków alzackich. Dzieciaki przestawały wówczas rozmawiać i jakby się trochę spinały.

Marienplatz był pięknym placem. Podobało się jej, że monachijczycy najwyraźniej zadbali o swój kościół: ostre łuki, balkoniki, podejrzanej koduity chrześcijańscy święci, którym udało się przekroczyć granice ciała. Najbardziej podobały się jej drewniane kolorowe średniowieczne roboty na wieży zegarowej.

Wysoko nad placem, na galeryjce wieży, głowami w dół, wisieli trzej nadzy katolicy z rękami złożonymi jak do modlitwy. Odprawiali publiczny rytuał pokuty. Nie skupiali na sobie przesadnej uwagi, nic z tych rzeczy, w rzeczywistości niełatwo było nawet dostrzec ich wiszących na tej wysokości, praktycznie na samej galeryjce. Wystawiali swe ciała na wiatr i zimno, byli bardzo pokorni, bardzo wierzący, no i, najnormalniej naćpani, odlecieli wyżej niż latawce.

Ktoś do niej przemówił. Stał tuż obok.

— Co? — spytała.

Zobaczyła bardzo przystojnego młodego mężczyznę w spodniach z owczej skóry i kurtce z owczej skóry; ten chłopak miał na sobie praktycznie całą owcę, łącznie z ufarbowanym, pozbawionym oczu łbem, służącym za kołnierz kurtki. Cały był przez to biały i kędzierzawy, ale miał czarne, sczesane gładko na tył głowy włosy, dobrze pasujące do raczej pochyłego czoła i obwisłych czarnych brwi.

— Ach, angielski — powiedział. — Żaden problem. Znam angielski.

— Doprawdy? Świetnie. Cześć.

— Cześć. Skąd przybywasz?

— Z Kalifornii.

— I dziś przyjechałaś do Monachium?

Ja.

Chłopak uśmiechnął się.

— Jak ci na imię?

— Maya.

— Ja jestem Ulrich. Witaj w moim pięknym mieście. Więc jesteś sama, nie masz rodziców, nie masz chłopca? Stoisz przez dwie godziny na Marienplatz, z nikim się nie spotykasz, nic nie robisz. — Roześmiał się. — Zgubiłaś się?

— Właściwie nie mam dokąd iść. Po prostu spędzam tu czas.

— A więc się zgubiłaś.

— No — przyznała Maya — Może rzeczywiście trochę się zgubiłam. Ale przynajmniej nie spędziłam dwóch godzin na szpiegowaniu kogoś, tak jak ty.

Ulrich uśmiechnął się leniwym uśmiechem, zdjął z ramienia brązowy plecak i postawił go między nogami.

— Jak mógłbym nie przyglądać się takiej pięknej dziewczynie — powiedział.

Maya wpatrzyła się w niego szeroko otwartymi oczami.

— Mówisz szczerze? O mój Boże…

— Tak, tak! Z pewnością nie jestem pierwszym mężczyzną, który odkrył przed tobą ten sekret. Jesteś piękna. Jesteś taka śliczna jak wielki królik.

— Nie wątpię, że po niemiecku brzmi to fantastycznie, ale…

— Jestem pewien, że potrafię ci pomóc. W którym hotelu się zatrzymałaś?

— Nie zatrzymałam się w żadnym hotelu.

— Więc gdzie masz bagaż?

Pokazała mu torebkę.

— Nie masz bagażu! Nie masz hotelu! Nie masz dokąd pójść. Nie masz rodziców. Nie masz chłopaka. A masz pieniądze?

— Nie.

— A kartę tożsamości? Spodziewam się, że masz jakąś kartę tożsamości?

— Nie mam przede wszystkim karty tożsamości.

— Tak? Czyli uciekłaś. — Ulrich przemyślał sobie tę rewelację, najwyraźniej z zachwytem. — No i zobacz, mam dla ciebie dobrą informację, Mayu Uciekinierko. Nie jesteś jedyną uciekinierką, która dotarła do Monachium.

— A już myślałam, żeby wieczorem wsiąść w pociąg i wrócić do Frankfurtu.

— Frankfurtu? To by dopiero było! Frankfurt to dziura! Frankfurt to grób! Chodź ze mną! Zabiorę cię do najsłynniejszego pubu na świecie!

— Dlaczego miałabym iść gdzieś z kimś, kto tak okrutnie potraktował owcę?

Ulrich pogładził swój strój; sprawiał wrażenie do głębi urażonego.

— Robisz sobie ze mnie żarty! Nie jestem okrutny! Sam zabiłem tę owcę, zabiłem ją w pojedynku. Chciała odebrać mi życie! Chodź ze mną, zabiorę cię do słynnego Hofbrauhaus. Tam je się mięso! I pije piwo!

— Jestem pewna, że żartujesz.

— To całkiem niedaleko — powiedział Ulrich, krzyżując ramiona odziane w kudłatą wełnę. — Chcesz zobaczyć czy nie?

— Owszem, chcę zobaczyć. Dobrze. Chodźmy.

Zabrał ją do Hofbrauhaus, tak jak obiecał. Nad wielkimi okutymi miedzią drzwiami i umundurowanymi funkcjonariuszami opieki społecznej wznosił się wielki kamienny łuk. Ulrich wyślizgnął się z kurtki i bardzo sprawnie, w ciągu kilku zaledwie sekund, ściągnął spodnie. Wełniane ubranie sprawnie wsunął do sporego plecaka. Pod nim nosił jednoczęściowy wzorzysty kostium.

Wewnątrz Hofbrauhaus miał sklepione sufity, malowidła na ścianach, latarnie i metalowe okucia. Był cudownie ciepły. W powietrzu unosił się ostry zapach smażonego mięsa. Wiekowa orkiestra dęta, której członkowie ubrani byli w dziwne kapelusze i grube portki na szelkach, grała dwustupięćdziesięcioletnie polki; muzykę ludową wyeksploatowaną do tego stopnia, że wpadała jednym uchem i wypadała drugim, gładko jak wrzucane do strumienia kamyki. Zupełnie obcy sobie ludzie siedzieli przy długich stołach z wygładzonego drewna, na długich ławach z wygładzonego drewna, pełni alkoholicznej życzliwości dla świata. Mia z ulgą zauważyła, że większość z nich właściwie nie pije alkoholu, tylko wielkie zimne jęczmienne drinki, alkohol zaś wdychają przez oznaczone lipidami wtyki nosowe. W ten sposób kontrolowali przynajmniej jego dozowanie i nie dopuszczali trucizny do wątroby.

Panował tu straszliwy hałas.

— Chcesz coś zjeść? — krzyknął Ulrich.

Mia spojrzała na jeden z półmisków. Kawałki zwierzęcego mięsa pływające w brązowym sosie, poszatkowana kwaszona kapusta, ziemniaki purée.

— Nie jestem głodna — powiedziała.

— Chcesz się napić piwa?

— Obrzydlistwo.

— Więc czego chcesz?

— Nie wiem. Najbardziej chyba tego, żeby obejrzeć sobie tak dziwnie zachowujących się ludzi. Jest tu jakieś spokojne miejsce, gdzie moglibyśmy usiąść, porozmawiać?

Ulrich zmarszczył brwi, i pomyślała, że to na nią się zdenerwował. Dokładnie obejrzał tłum.

— Zrób coś dla mnie — poprosił. — Widzisz tę starszą turystkę, tę z notebookiem?

— Widzę. I co?

— Podejdź do niej i zapytaj, czy ma plan miasta. Porozmawiaj z nią przez minutę, przez sześćdziesiąt sekund, o nic więcej cię nie proszę. Zapytaj… zapytaj ją, czy wie, gdzie jest Chińska Wieża. Potem wyjdź z Hofbrauhaus. Spotkamy się na ulicy.

— Dlaczego? — spytała, wpatrując się w jego twarz. — Chcesz, żebym zrobiła coś złego, prawda?

— Może trochę złego, owszem, ale dla nas bardzo użytecznego. Idź i porozmawiaj z nią. Rozmowa przecież nikomu w niczym nie szkodzi, prawda?

Maya podeszła do starszej pani. Starsza pani powoli i metodycznie zajadała makaron, używając do tego celu widelca i łyżki. Piła z butelki coś, co nazywało się Fruchtlimo. Ubrana była bardzo ładnie.

— Przepraszam bardzo, czy mówi pani po angielsku? — spytała Maya…

— Oczywiście, mówię, młoda damo.

— A ma pani może plan Monachium? Angielski? Szukam pewnego miejsca.

— Oczywiście, że mam. Pomogę ci z przyjemnością. — Kobieta otworzyła notebooka i sprawnie przebiegła po kolejnych menu. — Jak się nazywa to miejsce, do którego chcesz dotrzeć?

— Chińska Wieża.

— A, tak. Oczywiście, wiem gdzie to jest. O, mamy… — Wskazała ekran. — Chińska Wieża znajduje się w Angielskich Ogrodach. W parku, zaprojektowanym w latach 1790-tych przez księcia von Rumforda. Książę von Rumford w rzeczywistości nazywał się Benjamin Thompson i był amerykańskim emigrantem. — Podniosła błyszczące oczy. — Czy to nie zabawne? Takie stare miasto, a przeprojektowywał je Amerykanin.

— Owszem, prawie tak zabawne jak fakt, że Indianapolis przeprojektowywali Indonezyjczycy.

— Cóż… — kobieta zmarszczyła brwi — …to akurat zdarzyło się na długo przed twoim urodzeniem. Tak się jednak składa, że pochodzę z Indiany, byłam w mieście, kiedy sprzedano je Indonezyjczykom i uwierz mi, proszę, moim zdaniem wcale nie było to takie zabawne.

— Bardzo pani dziękuję za pomoc.

— Czy chcesz, żebym wydrukowała ci mapę? W torebce mam scroller.

— Nie, to niepotrzebne. Ktoś na mnie czeka, muszę lecieć.

— Wieża jest dość daleko stąd. Możesz zabłądzić. Pozwól, że… — przerwała zaskoczona. — Nie mam torebki!

— Zgubiła pani torebkę?

— Nie, nie zgubiłam jej. Cały czas leżała tu, o tu, pod ławką. — Kobieta rozejrzała się, spojrzała na Mayę i powiedziała cicho: — Obawiam się, że ktoś ją zabrał. Ukradł. O mój Boże, jakie to nieprzyjemne!

— Bardzo mi przykro. — Maya nie znalazła słów na wyrażenie swych prawdziwych uczuć.

— Obawiam się, że będę zmuszona do rozmowy z władzami. — Starsza pani westchnęła. — Bardzo to przygnębiające. Będą tacy zawstydzeni, biedaczyska. Okropne, kiedy coś takiego trafia się gościowi.

— Bardzo ładnie, że tak się pani troszczy o ich uczucia.

— Och, oczywiście, że nie chodzi o tych kilka osobistych drobiazgów. Boli pogwałcenie zasad cywilizowanego postępowania.

— Zdaję sobie z tego sprawę — powiedziała Maya — i naprawdę bardzo mi przykro. Chciałabym, żeby wzięła pani moją torebkę zamiast tej, którą pani straciła. — Położyła na stole swoją torebkę. — Prawie nic w niej nie ma, ale chciałabym, żeby ją pani zatrzymała.

Starsza pani po raz pierwszy spojrzała jej prosto w oczy i wówczas zaszło między nimi coś dziwnego. Kobieta zbladła, a jej oczy rozszerzyły się.

— Czy nie mówiłaś mi przypadkiem, że ktoś na ciebie czeka? — W jej głosie wyczuwało się wahanie. — Że ktoś na panią czeka, proszę pani? Nie chcę pani zatrzymywać.

— Tak, oczywiście — powiedziała Maya. — Do widzenia. Auf wiedersehen. — I wyszła z Hofbrauhausu.

Ulrich czekał na nią na zewnątrz, na ulicy. Włożył już swój wełniany strój.

— Strasznie dużo czasu ci to zabrało — powiedział karcąco. — Chodź ze mną.

Poszedł w stronę wejścia do stacji metra. Kiedy jechali schodami, otworzył brązowy plecak i zaczął grzebać w jego przepastnym wnętrzu.

— Aha! Wiedziałem! — powiedział w końcu, wyjmując mały, leciutki klips. — Masz, włóż go.

Maya zapięła klips na prawym uchu. Ulrich mówił coś do niej po niemiecku. Wypowiedziane przez niego niezrozumiałe niemieckie słowa tłumacz od razu przekładał na angielski.

— Tak będzie znacznie łatwiej — powiedział klips bezdźwięczną, nowoangielską angielszczyzną. — Teraz będziemy mogli rozmawiać z czymś w rodzaju intelektualnej kompatybilności.

— Co?

— Tłumacz działa, prawda? — spytał po angielsku Ulrich, wskazując palcem swe prawe ucho.

— Och! — Maya dotknęła klipsa. — Tak, owszem, działa.

Ulrich radośnie wrócił do języka swych ojców.

— Doskonale! Doskonale! Teraz będę w stanie udowodnić ci, że jestem sprytniejszy i bardziej pomysłowy, niż wskazywałaby na to ma niedoskonała znajomość angielskiej gramatyki czasowników nieregularnych.

— Ukradłeś tej kobiecie torebkę, prawda?

— Owszem, ukradłem. Było to konieczne. Rozmowa z tobą stawała się dla mnie zbyt frustrująca. Byłem pewien, że kobieta w jej wieku, jej klasy, będzie dysponowała turystycznym tłumaczem. Kto wie, może ma w torebce jeszcze bardziej interesujące rzeczy.

— A co, jeśli cię złapią? Jeśli złapią nas?

— Nie złapią. Kiedy kradłem torebkę, miałem na sobie kostium, a nikt w kolorowym kostiumie nie został zarejestrowany przy wejściu lub wyjściu z budynku. Istnieją pewne techniki umożliwiające bezpieczne przeprowadzenie tego rodzaju akcji. Sztukę tę trudno wyjaśnić neofitom. — Ulrich szybkim ruchem pogładził włochate rękawy kurtki. — Wracajmy jednak do sprawy. Angielski rozumiem bardzo dobrze, ale nie mówię w nim najlepiej. — Roześmiał się. — Więc będziesz mówić do mnie po angielsku, ja będę mówił do ciebie po niemiecku i dzięki tłumaczowi poradzimy sobie doskonale.

Zjechali na dół i zaczęli przedzierać się przez gęstwinę doniczkowych roślin: cykasów, palm, miłorzębów i wielu innych.

— Kiedy ktoś mówi do ciebie w uproszczonej wersji twojego języka — mówił dalej Ulrich — niemal nie sposób właściwie ocenić jego intelekt. Nieuchronnie myśli się o nim, jak o idiocie. Nie chciałbym, byś oceniała mnie w taki właśnie sposób. Tego rodzaju nieporozumienie rzuciłoby cień na całokształt naszych wzajemnych stosunków.

— W porządku. Rozumiem cię doskonale. Potrafisz pięknie, mówić. Niemniej jednak, jesteś złodziejem.

— Tak, oczywiście. My, europejscy złodzieje torebek tradycyjnie kształcimy się w najlepszych szkołach. Wymaga tego specyfika naszego zawodu. — Słyszała sarkazm w tonie głosu chłopaka, mimo odbywającego się w czasie rzeczywistym przekładu. Głosem o odpowiednio dobranej wysokości i tonie tłumacz wciskał okruchy angielszczyzny między chrapliwe niemieckie sylaby. Trudno było się do tego przyzwyczaić tak od razu.

Weszli do wagonu metra i usiedli z tyłu. Ulrich nie przejmował się biletem.

— Scenę zbrodni najlepiej opuścić jak najszybciej — mruknął. Wziął torebkę Mayi, otworzył i przesypał do niej zawartość skradzionej torebki, zgrabnie przeprowadzając całą operację wewnątrz swego brązowego plecaka. — Masz — powiedział, oddając jej torebkę. — Teraz to wszystko twoje. Sprawdź, czy jest tam coś użytecznego.

— To bardzo nieuczciwe.

— Mayu, ty jesteś nieuczciwa. Jesteś nielegalnym cudzoziemcem podróżującym po tym kraju bez karty tożsamości — stwierdził chłopak. — Gotowa jesteś wykazać się uczciwością i wrócić do domu? Czy chcesz stanąć twarzą w twarz z ludźmi, przed którymi uciekłaś?

— Nie. Tego na pewno nie pragnę.

— Więc tak czy tak, już łamiesz prawo, a będziesz zmuszona do złamania jeszcze wielu równie głupich praw. Bez karty tożsamości nie dostaniesz żadnej prawdziwej pracy. Bez niej nie będziesz w stanie przeprowadzić badań medycznych ani ubezpieczyć się. Jeśli policja kiedykolwiek zdecyduje się przesłuchać cię formalnie, pobiorą ci maleńki fragmencik DNA i od razu będą wiedzieli, kim jesteś. Nie ma znaczenia, z jakiego zakątka naszego wspaniałego świata pochodzisz, nie ma znaczenia, kim jesteś. Banki danych medycznych ugody są bardzo dobre. — Ulrich potarł brodę. — Mayu, czy wiesz, co to jest „Społeczeństwo Informacyjne”?

— Oczywiście. Mam wrażenie, że wiem doskonale.

— Europa to prawdziwe Społeczeństwo Informacyjne. Prawdziwe Społeczeństwo Informacyjne to społeczeństwo informatorów. — Ciemne oczy chłopca zwęziły się. — Społeczeństwo Judaszów, społeczeństwo szpiegów, społeczeństwo kabli. Czy moja retoryka przedziera się przez tłumacza?

— Owszem, przedziera.

— Co za wspaniały tłumacz! Jakiż ma wspaniały słownik kolokwialnej niemczyzny! — Ulrich roześmiał się wesoło i zniżył głos. — Monachium to dobre miejsce, żeby się ukryć, bo policja działa tu bardzo niemrawo. Ktoś mądry i mający odpowiednich przyjaciół przeżyje w Monachium nawet jako uciekinier. Ale jeśli kiedykolwiek ktokolwiek zwróci na ciebie uwagę, psy pojawią się natychmiast i zostaniesz aresztowana. Masz to jak w banku.

— Ty też jesteś nielegalny, Ulrichu?

— Ależ skąd! Jestem prawdziwym, legalnym Niemcem. Mam dwadzieścia trzy lata. — Chłopak przeciągnął się i założył ramiona za głowę. — Prowadzę pogodne życie drobnego kryminalisty, dlatego że takie życie mi się podoba, oraz z powodów ideologicznych. Zbyt wiele uczciwości szkodzi.

Maya zajrzała do torby. Kusiło ją, żeby jeszcze trochę ponarzekać, postanowiła jednak odpuścić, kiedy zorientowała się, jak cenny jest jego łup. Minibanku używać mógł, oczywiście, wyłącznie jego legalny właściciel, ale w torebce były trzy karty gotówkowe z zarejestrowanymi pieniędzmi, a także bilet na monachijskie metro, okulary przeciwsłoneczne, szczotka do włosów z grzebieniem, lakier do włosów, szminka (niestety nie w jej guście), krem na noc (na bazie hydrolizera), doustna kreda pH (o smaku miętowym), tabletki mineralne do nalewek, zestaw strzykawek, mały, bardzo wygodny netlink, scroller i aparat fotograficzny.

Maya wyciągnęła aparat fotograficzny; mały, cyfrowy, produkowany specjalnie dla turystów. Doskonale pasował do jej dłoni. Podniosła go do twarzy i eksperymentalnie skierowała obiektyw na Ulricha. Chłopak uchylił się gwałtownie, kręcąc głową.

Maya sprawdziła ustawienia aparatu, po czym wyczyściła dysk ze zrobionych wcześniej zdjęć.

— Naprawdę mogę zatrzymać sobie to wszystko? — spytała.

— Wiem, że to wszystko ci się przyda — odparł chłopak po angielsku.

— Wspaniale! — ucieszyła się i zaczęła polerować aparat papierową chusteczką.

— Sprawdziłem, co masz w torbie — przyznał się Ulrich. — Zrobiłem to, gdy przyglądałaś się wieży i tym zwariowanym katolikom. Nie było w niej nic cennego — pół torby precli z dobroczynności i majtki zabrudzone szczurzymi odchodami. Bardzo mnie to zainteresowało. — Pochylił się ku niej. — Postanowiłem, że nie przywłaszczę sobie tej twojej bezużytecznej torby. Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli raczej zaoferuję ci opiekę. Nie wiem, kim jesteś, moja mała Kalifornijko, ale z całą pewnością nie jesteś osobą światową. Bez przyjaciół niedługo pożyłabyś w Monachium.

Maya uśmiechnęła się do niego promiennie, doskonale szczęśliwa i pewna siebie.

— A więc jesteś moim nowym przyjacielem? — spytała.

— Oczywiście. Dokładnie tego rodzaju złe towarzystwo jest ci potrzebne.

— Podziwiam twą hojność. Zwłaszcza hojność w dysponowaniu cudzą własnością.

— Równie hojnie dysponowałbym moją własnością, gdyby pozwolono mi mieć coś na własność. — Ulrich ujął dłoń Mayi i uścisnął ją bardzo delikatnie. — Nie ufasz mi? — spytał. — Powinnaś mi zaufać. Jeśli mi zaufasz, będziemy bawić się znacznie lepiej.

Podniósł jej dłoń i delikatnie dotknął wargami.

Maya cofnęła rękę, objęła go za szyję i pochyliła się. Ich twarze zbliżyły się do siebie, usta zetknęły.

Pocałunek ten był dla niej czymś absolutnie wspaniałym. Ze smukłej szyi, wyrastającej z wełnianego kołnierza, biło rozkoszne ciepło. Zapach żywego męskiego ciała, ciała tak bliskiego, wzbudził w niej wspomnienia, od których aż zapłonęła. Czuła, jak cała rośnie, a potem zapada się w sobie, jakby jej nagi mózg wbił ząb w cytrynę.

Całowała tak, jakby miała wycałować go aż do wnętrza ciała.

— Uważaj, myszko — powiedział Ulrich, odrywając się od niej z westchnieniem pełnym szczęścia. — Ludzie na nas patrzą.

— To co, nie wolno już całować chłopaka w metrze? — zapytała, wycierając usta rękawem. — Zaszkodzi to nam, czy co?

— Nie zaszkodzi, ale zostaniemy, być może, zapamiętani. A to nie byłoby mądre.

Maya rozejrzała się po wagonie. Gapiło się na nich kilkunastu monachijczyków. Przyłapani na gorącym uczynku Niemcy nie odwracali wzroku, nadal przyglądali się im spokojnie z wielkim zainteresowaniem, bez śladu nieśmiałości. Maya zmarszczyła brwi i w geście samoobrony podniosła do twarzy aparat fotograficzny. Pasażerowie zareagowali uśmiechami, zaczęli do niej machać i wygłupiać się. Mia niechętnie schowała aparat do torebki.

— A właściwie to gdzie jedziemy? — spytała.

— A dokąd chciałabyś pojechać?

— Tam, gdzie można się położyć.

Ulrich roześmiał się radośnie.

— Tego się właśnie spodziewałem — oznajmił. — Jesteś szalona.

Maya szturchnęła go w żebra.

— Nie udawaj, że ci się nie podobało, ty królu oszustów.

— Oczywiście, że mi się podobało. Tak szalonej dziewczyny szukałem przez całe życie. Jesteś bardzo ładna, wiesz? Nie kłamię, to szczera prawda. Tylko powinnaś zapuścić włosy.

— Kupię sobie perukę.

— Kupię ci siedem peruk — obiecał chłopak. Oczy mu się zamykały. — Po jednej na każdy dzień tygodnia. I stroje. Lubisz ładne stroje, prawda? Po tej kurtce poznaję, że lubisz ładne stroje.

— Lubię żywe stroje.

— Uciekłaś z domu, żeby żyć, prawda, mała myszko? Żywi ludzie doskonale się bawią. — Na chwilę Maya odebrała mu oddech, na jej pocałunki zareagował z opóźnieniem, ale odzyskał wreszcie inicjatywę i miał teraz poważny problem z opanowaniem łap. — Pieszczoty zawsze mnie ogłupiały — oznajmił wszem i wobec, głaszcząc jej lewe udo. — Powinienem zabrać cię do taniego hotelu, ale zamiast do hotelu zabiorę cię do mej ulubionej jaskini przestępców.

— Jaskinia przestępców? Jakie to romantyczne! Czegóż więcej mi potrzeba?

— Lepszych butów — odpowiedział bardzo poważnie. — Szkieł kontaktowych. Kart gotówkowych. Peruk. Kremów koloryzujących do skóry. Podstaw niemieckiego, takich żeby móc się dogadać z ludźmi. Map. Jedzenia. Kanalizacji. Miłego ciepłego łóżka.

Z metra wysiedli na Shwabingu. Ulrich zabrał ją do jaskini przestępców. Był to czteropiętrowy dwudziestowieczny blok mieszkalny, zbudowany z taniej i ohydnej, żółtej cegły. Ktoś umyślnie i metodycznie pozbawił budynek całej instalacji elektrycznej, redukując go w ten sposób do ruiny, w której nie sposób było wynająć cokolwiek komukolwiek. Z ganku przy drzwiach wejściowych Ulrich zabrał drucianą lampę naftową.

— Inspektorów sanitarnych nie da się utrzymać z dala od żadnej rudery — ostrzegł. Zignorowali zrujnowaną windę, kierując się na schody, ciemne i śmierdzące. Czekała ich długa wspinaczka. — Ludzie z pomocy obywatelskiej są uparci jak szczury, i bardzo odważni. Policja monachijska jest bardzo efektywna, więc także leniwa. Gliny wolą, żeby robotę odwalały za nich maszyny. Trudno założyć podsłuch albo nagrywać w ruinie, w której nie ma elektryczności.

— Ile osób tu mieszka?

— Ludzie przychodzą i odchodzą. Mniej więcej pięćdziesiąt osób. Sami anarchiści.

— I wszyscy jesteście młodzi?

— Życie kończy się po czterdziestce — powiedział po angielsku Ulrich i uśmiechnął się. — Nazywają nas młodymi… starzy nie lubią slumsów. Nie pragną wolności, nie pragną prywatności. Pragną mieć archiwa i maszyny sprzątające, wygodne fotele, prawdziwe pieniądze, wszędzie monitory i alarmy, wszystkie wygody. Naprawdę starzy ludzie nigdy nie mieszkają jak my. Nie czują takiej potrzeby… — Chłopak uśmiechnął się na pół kpiącym uśmieszkiem. — To jedna z wielu potrzeb, których starzy ludzie już nie odczuwają.

— Masz rodziców?

— Każdy ma rodziców. Czasami po prostu się nam gubią. — Dotarli aż na trzecie piętro. Ulrich przystanął i uniósł syczącą lampę, oświetlając twarz Mayi. Sprawiał wrażenie wyjątkowo poważnego. — Nie wypytuj mnie o moich rodziców, a ja nie będę cię wypytywał o twoich.

— Moi rodzice nie żyją.

— Jakie to urocze! — Ulrich cierpliwie wspinał się po schodach. — Pożałowałbym cię nawet… gdybym ci wierzył.

Zdyszani, znaleźli się na najwyższym piętrze. Poszli chłodnym korytarzem o nagich, pokrytych graffiti ścianach. Graffiti były bardzo buntownicze, elegancko wyrysowane, bardzo przemyślnie sformułowane. Większość haseł wypisano w języku angielskim. „Kupno nowego samochodu uczyni cię atrakcyjniejszym seksualnie” — głosił jeden z nich. „Poświęcaj więcej środków na zaspokojenie krótkoterminowych potrzeb” — proponował ponuro inny.

Ulrich otworzył metalowym kluczem staroświecką kłódkę. Drzwi otworzyły się z przeraźliwym zgrzytem. Znajdujący się za nimi pokój był ciemny, zimny i śmierdział. Wewnętrzne ściany zburzono niemal w całości i zastąpiono wiszącymi na sznurach kocami. W powietrzu unosił się odór zgnilizny i mysich odchodów.

Ulrich zamknął i zaryglował drzwi.

— Prawdziwy luksus! — powiedział. Jego głos jakby rozpraszał się w ciemności. — Oto prawdziwa prywatność! I nie mam na myśli prawnej prywatności. Chodzi mi o to, że nasze mieszkanie jest fizycznie odporne na urządzenia śledzące.

— Więc nic dziwnego, że tak strasznie śmierdzi.

— Zaraz się tym zajmę.

Chłopak zapalił jedną po drugiej kilka pachnących świec. Pokój wypełnił się przenikliwą, woskową wonią owoców tropikalnych — ananasów, mango. Maya wątpiła, by Ulrich kiedykolwiek miał w ustach ananasa albo mango. Zapewne brak osobistych doświadczeń sprawiał, że zapach ten wydawał mu się bardziej podniecający i egzotyczny.

W romantycznym blasku świec przyjrzała się cuchnącej norze.

— Zgromadziłeś sporo elektronicznego złomu, biorąc pod uwagę, że nie masz elektryczności.

Ulrich skinął głową.

— To zdobyczne — powiedział. — Tak się składa, że dzielę mieszkanie z trzema przyjaciółmi o podobnych do moich zainteresowaniach. Stwierdziliśmy, że życie poza granicami prawa wymaga łączenia środków.

Zawiesił lampę na umocowanym pod sufitem sznurze. Lampa kołysała się lekko. Na ścianach tańczyły cienie.

— Nie mieszkam tu — tłumaczył dalej chłopak. — W żadnym wypadku nie wolno mieszkać na stałe tam, gdzie przechowuje się zdobycz. Trudno też rozruszać operację paserską na jakąś większą skalę. Przeszkadza waluta oparta na kryterium czasu, sieć informacyjna, panoptyczne środki śledzące i inne metody rządów gerontokracji. Wraz z towarzyszami używamy więc tego pokoju jako magazynu. Czasami także sypiamy tu z kobietami.

— Co za bałagan! Fantastyczne! Mogę zrobić zdjęcie?

— Nie.

Maya ze zdumieniem przyglądała się temu egzotycznemu widokowi: torby, buty, sprzęt sportowy, rekordery, rozebrane laptopy, góry ubrań ze skradzionego bagażu turystów.

— Przecież to prawdziwy antykwariat — stwierdziła. — Nie masz tu może ekranów dotykowych zdolnych rozpoznać hasło gesturalne i połączyć mnie z pałacem pamięci ustanowionym w latach sześćdziesiątych?

— Bardzo mi przykro, kochanie, ale nie mam pojęcia o czym mówisz — odparł chłopak i podszedł do niej z rozłożonymi ramionami.

Całowali się gorączkowo. Pokój był już przyjemnie ciepły, lecz nie wystarczająco ciepły, by chciało się zrzucić ubranie.

— Gdzie możemy to zrobić? — spytała Maya.

— Tam jest śpiwór. Ukradłem go narciarzowi. Jest bardzo ciepły. I pomieści dwie osoby.

— Doskonale. — Maya wyrwała się z jego uścisku. — Chcę to zrobić i ty wiesz, że chcę to zrobić, prawda? Ja zaś wiem, że ty chcesz to zrobić… i to znacznie bardziej, niż ja chcę to zrobić. Wynika z tego, że ja ustalam zasady. Prawda?

Ulrich uniósł brwi.

— Zasady? — zdziwił się.

— Właśnie, zasady. Zasada numer jeden: nie wiesz, kim jestem i skąd pochodzę. I nigdy nie będziesz próbował się dowiedzieć.

— Och, skarbie, twoje zasady strasznie mi się podobają. Tak będzie zabawniej.

— Zasada numer dwa: nie będziesz opowiadał o mnie swoim podejrzanym przyjaciołom. Nie będziesz opowiadał o mnie nigdy i nikomu.

— Doskonale. Z całą pewnością nie jestem kablem. Mamy więc dwie zasady i… — przerwał. — Gwałtownie powiększasz zakres żądań.

— Zasada trzecia: zostanę w tej jaskini, póki się mną nie znudzisz. Musisz jednak pilnować, żebym nie zamarzła na śmierć, musisz mnie strzec i sprawdzać, czy jem wystarczająco wiele.

— Lepiej będzie, jeśli podyskutujemy nad twoimi propozycjami później — stwierdził Ulrich. — Brzmią bardzo ambitnie. No i nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach nie umiałem się dostosować do więcej niż dwóch zasad na raz.

Maya miała wrażenie, że w zaistniałej sytuacji jest to rozsądna propozycja. Wraz z Ulrichem wślizgnęła się do śpiwora. Zrzucili ubrania i przytulili się do siebie. Pieścili się, gładzili, dyszeli ciężko i było im bardzo miło. Mieli wrażenie, że zajęło to sporo czasu, ale w rzeczywistości minęło może osiem minut.

Nic nie szkodzi.

Kiedy skończyli, usiadła w śpiworze. Ukradziony śpiwór narciarza wyścielony był metalową siatką; czuła się w nim jak grzanka w opiekaczu.

— Było cudownie. Czuję się teraz bardzo szczęśliwa — powiedziała.

— Ja też jestem zachwycony — przyznał rycersko Ulrich. Wyraźnie cierpiał na postkoitalne przygnębienie i równie wyraźnie próbował osiągnąć stan przytomności, nie podpierając się hormonami. Od bardzo dawna nie widziała tego procesu u towarzyszącego jej mężczyzny, lecz w pewien sposób był to przecież widok wzruszająco znajomy. Pogodziła się z realiami męskiej fizjologii przed wielu, bardzo wielu laty. Byłoby cudownie, gdyby dalej mogli się całować, lecz Ulrich, jeśli nie wyrasta wysoko ponad przeciętność, to albo zechce teraz zjeść kanapkę, albo za chwilę zaśnie.

— Powinienem zorganizować nam jakieś jedzenie — powiedział chłopak z behawioralną doskonałością maszyny. — Co byś chciała?

— Och, coś koloidalnego, bardzo białkowego i tryptofanowego.

— Przepraszam, co?

— Cokolwiek, byle nie warzywa i martwe zwierzęta.

— Doskonale. — Ulrich ubierał się metodycznie. Udało mu się nawet wesoło puścić do niej oko. — Uwielbiam dziewczyny w łóżku, ubrane wyłącznie w tłumacza. Widok ten czyni życie pełnym rozkosznych obietnic.

Wyszedł. Słyszała trzask zamykanej kłódki, a potem, na korytarzu, jego oddalające się kroki.

Została zamknięta na kłódkę w jaskini kryminalistów, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Wstała natychmiast i z chorobliwym zapałem zabrała się do sprzątania. Panujący tu bałagan doprowadzał ją do szaleństwa.

Przerwała dopiero wtedy, gdy odkryła mały, zapewne skradziony telewizorek. Autentyczne telewizory z ich pojedynczym strumieniem danych, brakiem klawiatury i żałośnie jednowymiarowym interfejsem były już prawdziwymi starociami. Ona sama całymi latami kolekcjonowała kiczowate dziwactwa, pozostałe po olbrzymiej górze dwudziestowiecznej kultury telewizyjnej, nim odkryła jeszcze bardziej niesamowite: niszę CD-ROMów i oprogramowania komputerowego.

Spróbowała włączyć telewizor, ale nie było w nim baterii. Rozpoczęła poszukiwania i szybko stwierdziła, iż baterie wyjęto ze wszystkich znajdujących się w pokoju elektronicznych cacek. Świeża zdobycz, znajdująca się nadal w jej torbie, była oczywiście wyjątkiem. Wyciągnęła netlink, przełożyła jego baterie do telewizorka i włączyła go.

Na ekranie pojawił się niemiecki talk-show. Gospodarzem był pies, bernardyn. Rozmawiał z aktorką. Maya systematycznie sprzątała pokój, słuchając telewizji jednym uchem.

— Mam kłopoty z czytaniem — wyznał pies. Doskonale mówił po niemiecku. Jak to bernardyny, był niesamowicie kudłaty, ubranie miał jednak wyjątkowo eleganckie. — Opanowanie mowy to jedna sprawa. Każdy odpowiednio wzbogacony pies jest w stanie opanować mowę. Zdolność czytania to jednak zupełnie inny poziom percepcji semantycznej. Sponsorzy zrobili dla mnie wszystko, co w ich mocy, wiesz o tym równie dobrze, jak ja, Nadju. Musimy jednak przyznać to tu i teraz, publicznie — umieć czytać to wielkie wyzwanie dla każdego postpsa.

— Biedaku — powiedziała aktorka z autentyczną sympatią. — Po co walczyć? Mówi się przecież, że żyjemy w epoce postliterackiej.

— Każdy, kto powtarza takie rzeczy, przyznaje się do poważnej utraty kontaktu z rzeczywistością — stwierdził pies bardzo poważnie i godnie. — Goethe. Rilke. Gunter Grass. Heinrich Boll. Te nazwiska mówią same za siebie.

Mayę zafascynował strój aktorki. Aktorka miała na sobie niemal przezroczysty mundur wojskowy — zielony, ledwie widoczny mundur bojowy i satynowy sweter wojsk powietrzno-desantowych. Jej twarz wyglądała jak kamea, włosy zaś wprawiały w podziw. Zasługiwały na doktorat z inżynierii światłowodów.

— W naszej epoce każdy z nas z osobna jest rzucony na głęboką wodę — żaliła się aktorka. — Wystarczy tylko pomyśleć, co można zrobić z nami na planie, o tych niesamowitych przestrzeniach mentalnych, w które wysyła się ludzi, by uzyskać lepsze efekty aktorskie… a są przecież także rynsztokowi netszaleńcy, śmierdzący paparazzi… ale wiesz, Aquinasie, mówię zupełnie szczerze: jesteś psem, wiem, że jesteś psem, to żaden sekret, lecz naprawdę, to znaczy z głębi serca, mówię ci, że w twoim programie czuję się lepiej niż w jakimkolwiek innym.

Rozległy się grzeczne, powściągliwe oklaski.

— To bardzo miło z twojej strony — podziękował pies, merdając ogonem. — Nie potrafię znaleźć właściwych słów, by opisać, jak przyjemnie było mi to słyszeć. A teraz opowiedz nam, Nadju, proszę, o tym, co zdarzyło się na planie z Christianem Mancuso. O co właściwie chodziło?

— Cóż, Aquinasie, tobie mogę powiedzieć, choć oczywiście nie opowiadałabym o tym każdemu. A więc tak… Christian i ja mamy po sześćdziesiąt parę lat. Nie jesteśmy młodzi. Oczywiście, że nie jesteśmy młodzi. Pracowaliśmy razem dla wytwórni Hermes Kino. Przez sześć tygodni byliśmy na planie. Współpracowało się nam doskonale. Przyzwyczaiłam się do jego towarzystwa, wiesz? Schodziliśmy z planu, uspokajaliśmy się, jedliśmy razem kolację, omawialiśmy scenariusz… Pewnego wieczoru Christian wziął mnie w ramiona i pocałował! Przypuszczam, że trochę to zaskoczyło nas oboje. A jednak wydawało mi się takie słodkie!

Natürlich — przytaknął pies.

— Więc oboje postanowiliśmy przejść kurację hormonalną. O ile pamiętam, był to jego pomysł.

Publiczność klaskała uprzejmie.

— Więc tak właśnie postąpiliśmy. Pełna kuracja hormonalna. Seks był dla nas bardzo ważny. Zdumiewające, doprawdy, jak głębokie było to doświadczenie. Muszę przyznać, że na dłuższą metę odniosłam z niego same korzyści. Najwyraźniej podbudował me zdolności twórcze. Sprawiał mi przyjemność. Wielką przyjemność. Wiem, że Christianowi także.

— A skąd to wiesz? — spytał pies.

— Kobiety zawsze wiedzą. Mogę powiedzieć, że było to najgłębsze doświadczenie erotyczne w całym moim życiu. Robiłam rzeczy, których nigdy nie zrobiłabym jako młoda kobieta. Dla młodych ludzi seks jest tak strasznie ważny. Młodzi ludzie traktują go tak poważnie, tak formalnie…

— Proszę, opowiedz nam wszystko — poprosił pies. — Opowiedz nam wszystko, póki jesteś w nastroju.

— No… różne rzeczy… na przykład stroiliśmy się. Stroiliśmy się do łóżka. — Aktorka uśmiechnęła się promiennie. — Bardzo mi się to podobało. Myślę, że sprawiało wielką przyjemność nam obojgu. Jakbyśmy byli pijani. Pijani hormonami. Jeśli nie wierzysz w to, co mówię, zawsze możesz sprawdzić moje akta medyczne.

— Strojenie się? — powtórzył sceptycznie pies. — Nic więcej? „Strojenie się” brzmi bardzo niewinnie.

— Posłuchaj, Aquinasie, oboje z Christianem jesteśmy zawodowcami. Nie masz pojęcia, co potrafi prawdziwy zawodowiec, jeśli zdecyduje się wystroić.

Ludzie w studiu roześmieli się, najwyraźniej na polecenie reżysera.

— I co było dalej? — zapytał pies.

— No cóż, po jakichś osiemnastu miesiącach… nie powiem, żeby seks nas zmęczył, ale na pewno trochę się uspokoiliśmy. Christian przeszedł rutynowe badania, podczas których wykryto u niego cysty na pęcherzu. Z winy hormonów. Christian postanowił zrezygnować. Ja, oczywiście, poszłam w jego ślady. I wówczas wszystko się skończyło, z naszego związku uszła cała energia. Zaczęliśmy… zaczęliśmy się siebie wstydzić. Nie próbowaliśmy już ani wspólnie żyć, ani spać ze sobą.

— Jaka szkoda — skomentował pies dość konwencjonalnie.

— Gdy ma się lat trzydzieści, być może. — Aktorka wzruszyła ramionami. — Po sześćdziesiątce zna się już życie.

Rozległy się słabe oklaski.

Aktorka, podniecona, wyprostowała się w fotelu.

— Nadal się przyjaźnimy, naprawdę — powiedziała. — Bardzo chętnie będę pracować z Christianem Mancuso. W każdej chwili. Przy każdym filmie. To doskonały aktor! Prawdziwy zawodowiec! Nie czuję wstydu ani zażenowania z powodu tej naszej małej, brudnej, zmysłowej przygody. Pomogła ona nam obojgu. W sensie artystycznym, rzecz jasna.

— Czy, gdyby nadarzyła się okazja, znowu byś to zrobiła?

— Cóż… tak! Może…? ale chyba nie. Nie. Aquinasie, chcę być z tobą całkowicie szczera. Nie zrobiłabym tego.

Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Pojawił się Ulrich, zawołał do niej coś po niemiecku. Tłumacz miał do wyboru jego i ciągłą gadaninę z telewizora. Prosta maszyna nie potrafiła zdecydować, na co zwrócić uwagę właściciela, i zamilkła.

Maya wyłączyła telewizor. Tłumacz włączył się z typowym cichym gwizdem.

— Mam nadzieję, że lubisz chińskie dania? — spytał Ulrich.

— Kocham chińskie dania.

— Tak mi się właśnie wydawało, że lubisz. Pocięte na kawałki gówno, niepodobne do niczego. W sam raz dla Kalifornijki.

Podał jej kartonowe pudełko i pałeczki.

Usiedli na lodowatej podłodze. Zajadali ze smakiem. Ulrich rozejrzał się dookoła.

— Po co przestawiłaś te rzeczy? — spytał.

— Sprzątałam.

— Jesteś prawdziwym skarbem — stwierdził chłopak, żując wytrwale.

— Po co w ogóle trzymasz tu te graty? Powinieneś sprzedać je dawno, dawno temu.

— To nie takie proste. Łatwo sprzedać baterie. Na baterie zawsze istnieje popyt na czarnym rynku. Reszta łupu nie jest aż tak bezpieczna. Lepiej odczekać jak długo się da, aż ślad nie będzie świeży.

— Z pewnością odczekałeś już wystarczając długo. To wszystko pokryte jest grubą warstwa kurzu. I mysich odchodów.

Ulrich wzruszył ramionami.

— Chcieliśmy kupić kota, ale za rzadko tu przychodzimy.

— Po co w ogóle okradacie ludzi, skoro nie sprzedajecie tego, co ukradliście?

— Och, sprzedajemy przecież, sprzedajemy! Oczywiście, że sprzedajemy. Gotówka zawsze się przyda. — Ulrich machnął pałeczkami. — Ale pieniądze nie są naszym głównym motywem, rozumiesz? Robimy co możemy, by wyprowadzić z równowagi dostojnych burżujów.

— Jasne — powiedziała Maya ze sporą dozą sceptycyzmu.

— Pieniądze to jeszcze nie wszystko. Dopiero co uprawialiśmy seks — poinformował ją z tryumfem chłopak. — Dlaczego nie zażądałaś ode mnie pieniędzy?

— Nie wiem. Po prostu nie uznałam tego za konieczne.

— Być może powinnaś wziąć ode mnie pieniądze. Jesteś nielegalna, a ja jestem obywatelem Europy. Nakarmią mnie, dadzą mi mieszkanie, będą mnie uczyć, będą mnie nawet bawić, i wszystko to za darmo! Jeśli zgłoszę się na ochotnika, dadzą mi nawet użyteczną pracę — pielenie, sprzątanie lasów, coś zdrowego i nudnego. Nie muszę kraść, żeby przeżyć. Jestem złodziejem, ponieważ myślę inaczej!

— Skoro jesteś taki radykalny, dlaczego nie zastosujesz nieco bardziej bezpośrednich metod walki?

— Wolę się buntować w sposób, który przy najmniejszym ryzyku i wysiłku z mojej strony przyczyni im najwięcej kłopotów i wstydu. Okradanie turystów to optymalna forma buntu.

Maya zajadała rozdrobnione proteiny chińskiego jedzenia, przyglądając mu się uważnie.

— Nie sądzę, byś naprawdę myślał to, co mówisz, Ulrichu — powiedziała. — Moim zdaniem kradniesz ludziom bagaże, ponieważ to twoja obsesja, i myślę też, że kolekcjonujesz wszystkie te śmiecie, ponieważ nie potrafisz się rozstać z ukochanymi trofeami twych zakazanych zabaw.

Ulrich wbił pałeczki w zawartość swego pudełka. Na jego delikatnej, bladej szyi młodego mężczyzny pojawił się ciemny rumieniec.

— Bardzo celna uwaga, kochanie — stwierdził. — Dokładnie to mógłby mi powiedzieć szkolny doradca motywacyjny. Ale ty mi to powiedziałaś. I co?

— I to, że masz tu może kilka ładnych rzeczy, ale nie są to rzeczy, których bym potrzebowała. Tylko to.

Ulrich skrzyżował ramiona na piersiach.

— A jak sądzisz, czego potrzebujesz, mała myszko?

— Lepszych butów — zacytowała jego własne słowa. — Szkieł kontaktowych. Kart gotówkowych. Peruk. Kremów koloryzujących do skóry. Znajomości niemieckiego takiej, by móc się przynajmniej dogadać. Map. Jedzenia. Kanalizacji. Miękkiego ciepłego łóżka.

Ulrich skrzywił się przeraźliwie.

— Masz dobrą pamięć — stwierdził.

— Ale krótką. Przydałaby się też fałszywa karta identyfikacyjna.

— Zapomnij o fałszowaniu karty identyfikacyjnej — warknął chłopak. — Psy poradziły sobie z tym problemem dawno temu. Już prościej byłoby sfałszować księżyc.

— Moglibyśmy jednak sprzedać cały ten bezużyteczny złom i kupić wszystko, czego nam potrzeba, prawda?

— Może? Prawdopodobnie tak — powiedział po angielsku Ulrich. — Ale… czuję się oszukany. Powinnaś powiedzieć mi o tych swoich wielkich ambicjach, zanim zostaliśmy kochankami.

Milczała. Urzekło ją to, że nazwał ich kochankami. Wykazywał tak słodką, dziecinną wolę poświęcenia się, że niechętnie nim manipulowała, choć okazało się to przeraźliwie łatwe.

Jadła spokojnie. Milczeniem wydała na niego wyrok. Jej milczenie zżerało go jak kapiący powoli kwas.

— No, cóż — odezwał się w końcu Ulrich, chwaląc się i najoczywiściej kłamiąc — i tak zamierzałem to wszystko sprzedać. — Są sposoby. Dobre sposoby. Interesujące sposoby. Ale niełatwe. Ryzykowne.

— Pozwól, że to ja będę ryzykowała — przerwała mu natychmiast Maya, miażdżąc go tym jednym ciosem. — Bo i dlaczego ty miałbyś ryzykować? Przecież to poniżej twej godności. Widzę cię w głównej roli milczącego geniusza zbrodni. Europejskiego paranoicznego wroga publicznego numer jeden. Widziałaś może kiedyś ten stary, niemy film? „Tysiąc oczu doktora Mabuse”?

— O czym ty, do diabla, mówisz?

— Przecież to bardzo proste, Ulrichu. Lubię ryzyko. Kocham ryzyko. Żyję wyłącznie dla ryzyka.

— Toż to cudowne! — powiedział Ulrich i nagle bardzo posmutniał.


* * *

Spędziła w Monachium dwa dni, jeżdżąc sobie metrem ze skradzionym biletem. Najbardziej polubiła pewne miejsce w centrum miasta, nazywane Viktualienmarket. Niegdyś, w czasach przedindustrialnych, był to targ produktów żywnościowych, stąd niemiecka nazwa zawierająca słowo „viktuals”, teraz jednak zmienił się w centrum młodzieżowe i turystyczne, gdzie wiele interesów przeprowadzano, posługując się gotówką. Jedzenie też można było tu dostać, na przykład wszechobecne dania z monachijskiej „białej kiełbasy”, lecz Viktualienmarket z jego wszechobecnym kiczem i uliczną modą był przede wszystkim pułapką na turystów.

Uliczna moda oczarowała Mayę. Umierała z tęsknoty za dobrymi kosmetykami. Do tej pory radziła sobie dzięki starym, pozasychanym kosmetykom, znalezionym w skradzionych przez Ulricha torebkach — w jednej z nich znalazła nawet perukę — chciała jednak wybrać coś sama dla siebie; coś w jej kolorach, coś jaskrawszego, dziwniejszego, bardziej młodzieżowego. Na Viktualienmarket znajdowało się mnóstwo odkrytych stoisk, zapełnionych tajemniczymi niemieckimi kosmetykami. Kosmetykami za gotówkę. Szminki — mit lichtreflektierend Farbpigmente. Bardzo modeanzeigen. O so frivol! Radikales Liftings und Intensivpeelings. Der Kampf mit dem Spiegel. O so feminin! Schonheitscoctail, die beruhigende Feuchtigkeitscreme. Revitalisierende! Die Wissenschaft der Zukunft! Die Eleganze die neue Diva!

Fur den Korper, dla ciała, eau essentielle, la parfum. Perfumy były jej voodoo. Przypadkiem poczuła tradycyjny paryski zapach perfum, których Mia używała kiedyś, przed sześćdziesięciu laty, z okazji pewnej bardzo specjalnej nocy. Ów zapach spowodował u niej uczucie déjà vu tak niesłychanej intensywności, że upuściła torbę i omal nie upadła obok niej, na ulicę. Elixier des lebens! Niektóre sfotografowała. Niektóre ukradła.

Na trzeci dzień Ulrich zapakował ją, wraz z wypchaną starannie dobranymi łupami płócienną torbą, do skradzionego samochodu. Udało im się jakoś wyjechać z miasta, po czym pojechali w kierunku przedmieść Stuttgartu. Maya miała na sobie swą kurtkę, nieco zbyt ciasne, sportowe termiczne spodnie narciarskie, oraz bardzo szykowne buty. Na głowę włożyła nową perukę z mnóstwem kręconych, jasnych włosów, przepasanych jaskrawą wstążką. Oczy zasłoniła przeciwsłonecznymi okularami. Wszystko to uzupełniał odpowiedni podkład pod makijaż, puder, kredka do oczu, sztuczne rzęsy, szminka, lakier do paznokci, pomalowane paznokcie u nóg, krem do stóp, krem odżywczy i perfumy; czuła się teraz trochę bardziej Mią. Kiedy poczuje się jeszcze bardziej Mią, będzie w stanie wydostać się z każdego bagna, co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości.

Dzień był chłodny. Padał drobny deszczyk.

— Przyjaciel ukradł ten samochód — oznajmił Ulrich. — Zastosował pewne zabiegi na jego mózgu. Oczywiście mogłem wypożyczyć samochód najzupełniej legalnie, ale mam na względzie, dokąd jedziemy i z czym. Zaniepokoiła mnie możliwość geograficznego backtrackingu, gdyby oni zdecydowali się zdalnie przeszukać pamięć. W skradzionym, głupim samochodzie będziemy bezpieczniejsi.

Natürlich — powiedziała. Ulrich wydawał się jej taki zabawny. Seks z nim przypominał jej utratę dziewictwa. Do tamtego mężczyzny czuła tę samą pobłażliwą pogardę, sama zaś przeżywała teraz w sekrecie tę samą triumfalną radość, jaka wówczas towarzyszyła ostatecznemu pożegnaniu dzieciństwa. Seks był jak sen, tylko zabawniejszy, no i w każdym razie było to jakieś ćwiczenie fizyczne. Seks był czymś, co robiło się, gdy człowiek miał wrażenie, że składa się w środku z porozrzucanych klocków. Seks likwidował uczucie samotności, a kiedy się kończył, człowiek czuł się czasami nieco swobodniejszy. Za każdym razem, kiedy się kochali, Mia miała potem uczucie, że teraz jest jej o wiele wygodniej we własnej skórze niż przedtem. Byli ze sobą już trzy dni i zdarzyło się jej to z dziesięć razy. Te dziesięć razy było jak dziesięć haków wbitych w skałę, po której wspinała się coraz wyżej, uciekając od wszystkiego, co było stare i było Mią.

— Szkoda, że nie udało się rozłączyć tego samochodu całkowicie, mógłbym wtedy poprowadzić go własnoręcznie — powiedział Ulrich, obserwując przez okno przedmieścia Monachium. — To musi być szalenie podniecające.

— Ręcznie prowadzone samochody zabiły więcej ludzi niż wojny.

— Och, oni wszyscy gadają tylko o śmiertelności, jakby w życiu nie liczyło się nic innego niż śmiertelność. Dla ciebie, czekające nas doświadczenie powinno być dość interesujące. Spotkasz paru prawdziwych przeciwników ugody.

Samochód odnalazł autostradę i ruszył nią w niemal całkowitej ciszy, z nieludzką wręcz prędkością. Inne europejskie samochody też miały opływowe kształty i były bardzo szybkie; sylwetkami i kolorem przypominały na wpół wyssane cukierki. Często widziało się ich właścicieli drzemiących podczas jazdy lub czytających.

— Czyżby ugoda miała prawdziwych wrogów?

— Ależ oczywiście! Legiony! Nieprzeliczone! Całe spektrum dysydentów i gnębionych. Amisze. Anarchiści. Mieszkańcy wyspy Andaman! Australijscy Aborygeni! Afgańczycy, przynajmniej niektóre plemiona. Amerykańscy Indianie, przynajmniej niektóre plemiona. I to tylko na literę „A”!

Prima! — stwierdziła Maya z powątpiewaniem.

— Nie myśl, że ugoda przekupiła wszystkich ludzi na świecie, zmusiła ich, żeby siedzieli cicho i nie odzywali się, a wszystko za te parę dodatkowych lat tego cholernego życia!

— Za pięćdziesiąt do sześćdziesięciu lat. I liczba ta stale się zwiększa.

— Owszem, to wysoka cena, niemniej jednak, są na świecie ludzie, którzy nie zamierzają się dostosować. Żyją poza prawami medycyny. Żyją poza ugodą.

— O Amiszach słyszałam. Wiem, że nie stanęli poza prawem. Ludzie ich podziwiają. Zazdroszczą im ich szczerości i prostoty. Poza tym Amisze nadal uprawiają ziemię. Są prawdziwymi rolnikami. Ludzie uważają, że to urocze.

Ulrich miał na sobie swe ubranie z owczej wełny. Skubał teraz łysinkę na jednym z łokci.

— Tak, owszem — powiedział. — Amisze zdobyli sobie pewną tanią popularność. Ugoda zrobiła z nich gwiazdy. Jest to jeden ze sposobów, z jakich ugoda korzysta, by podstępem integrować ludzi. Robią z ciebie najcenniejszy okaz w swym prywatnym kulturowym Zoo. Ugoda chwali się swą tak zwaną tolerancją, walcząc jednocześnie z prawdziwym zagrożeniem kulturowym swej hegemonii.

Maya postukała się w ucho.

— Tłumacz przełożył chyba wszystko, ale dla mnie nic to nie znaczy.

— Chodzi wyłącznie o wolność. O sposoby zagarnięcia cudzej wolności, indywidualnej autonomii człowieka. Kiedy żyjesz poza prawem, stajesz się przestępcą.

Maya przemyślała to sobie.

— Być może udałoby ci się ukraść komuś autonomię, przynajmniej na parę lat. Ale na dłuższą metę ludzie ostrożni po prostu cię przeżyją.

— Jeszcze zobaczymy. Ugoda stworzona została dla starych ludzi, ale sam reżim wcale nie jest taki stary. W głębi serca zwolennicy ugody to banda przerażonych staruszek, krępujących wszystko wełną do robótek. Myślą, że stworzyli tysiącletnie rządy. Amisze są Amiszami od czterystu lat. Zobaczymy, czy te żałosne babuleńki przeżyją choćby Amiszów.

Na horyzoncie pojawiły się wieże Stuttgartu. Miały wysokość czterystu pięter, zbudowano je z zastygłej w łuski żelatyny i wyglądały niczym wielkie ryby. Z ich szczytów strugi najczystszej pary wodnej tryskały jak flagi. Kiedy przyglądało się im uważnie, widać było, że gmachy te oddychają, że rozrastają się i kurczą.

— Nie miałam pojęcia, że Stuttgart tak bardzo przypomina Indianapolis — powiedziała Maya.

— Byłaś kiedyś w Indianapolis?

— Teleprezencją.

— Och, rozumiem.

Przyjrzała się odległym wieżom i westchnęła ciężko.

— Mówi się, że Stuttgart jest światową stolicą sztuk — powiedziała.

— Och, oczywiście — przyznał z namysłem Ulrich. — Stuttgart jest całkowicie sztuczny.

Miasto leżało wśród zielonych wzgórz. Wzgórza te zrobione były ze sprasowanych gruzów budynków miejskich dawnego Stuttgartu. Bardzo ucierpiał on w epidemiach lat czterdziestych. Spłonął niemal doszczętnie podczas panicznej ucieczki obywateli. Zwęglone, przesycone zarazkami ruiny zostały zrównane przez wracające doń niedobitki jego dawnych mieszkańców. Stuttgart w całości odbudowano podczas radosnych, wizjonerskich lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Architektów nowego miasta nie powstrzymywała przeszłość, więc zakasali rękawy i zabrali się do ciężkiej biomodernistycznej pracy, usiłując zaprojektować i wykonać ikony swojej epoki kulturowej. Kiedy ludzie próbują wytłumaczyć sobie, że ocaleli z zagłady, ponieważ czymś sobie na to zasłużyli, zawsze popadają w histerię.

Samochód zjechał z autostrady. Deszcz ustał, na niebie pojawiło się blade, zimowe słońce. Wzgórza zostały ładnie zalesione bezlistnymi teraz, młodymi kasztanami. Gdzieniegdzie, bardzo malowniczo, spod ziemi wystawały płyty brudnego betonu.

Zaparkowali i wysiedli. Ulrich zaprogramował samochód na jazdę bez kierowcy i przybycie na określone wezwanie.

— Samochód będzie znacznie bezpieczniejszy na drodze — wyjaśnił, chowając pod koszulę, wiszący na sznurku na szyi, netlink. — Lepiej nie zostawiać go w towarzystwie tych ludzi.

Poszli pod górę. Szli wśród młodych drzewek. Minęli dwóch ubranych w kurtki ze skórzanych łat mężczyzn z wielkimi czarnymi brodami, wystrojonych w metalowe naszyjniki i kolczyki w uszach. Mężczyźni siedzieli pod wielkim parasolem, na składanych krzesełkach przy wiklinowym stoliku. Jeden z nich fotografował każdą przechodzącą obok osobę, drugi rozmawiał przez telefon komórkowy w języku, którego Maya nie rozumiała. Gadając, kiwając głową i śmiejąc się jednocześnie, zręcznie żonglował metrowym, okutym, starannie wyszlifowanym kijem, ciężkim i masywnym. Nie było wątpliwości, że kij ten wielokrotnie lądował na ludzkich głowach.

Obaj strażnicy prawie niezauważalnie skinęli głowami, kiedy Maya i Ulrich przechodzili obok nich, wspinając się na szczyt wzgórza. Między drzewami płynął strumyczek euroburżuazji, pośród którego widać było wielkie grupy obcych, pozdrawiających się nawzajem tajemniczymi okrzykami i śmiechem.

Z grzbietu wzgórza dostrzegli znajdujące się na zboczu po jego drugiej stronie wielkie, opadające namioty, płonące ogniska i rozkładane stoły z wyłożonymi towarami i tandetą. Dziesiątki używanych samochodów stały na oznaczonych i odgrodzonych sznurami parkingach; grupy brodatych mężczyzn ustrojonych w koraliki, w nabijanych cekinami kapeluszach na głowach i srebrnych naszyjnikach na szyjach, targowały się głośno. Włóczące się po obozie czarnookie kobiety ubrane były w kolorowe suknie; w uszach miały kolczyki, na szyjach korale, na nadgarstkach srebrne bransolety. Pod nogami pętało się zaskakująco dużo dzieci.

Ulrich najwyraźniej czuł się tu bardzo niepewnie. Twarz miał napiętą i uśmiechał się mechanicznie. Wśród stołów z towarem kręcili się Niemcy, przeważnie młodzi; było ich sporo, ale nie tylu, ilu tych obcych.

Obcy byli doprawdy zdumiewający. Maya spoglądała w twarze o rysach, jakich nie widziała od czterdziestu lat. Twarze z poza czasu. Kurze łapki, starcze plamy, skomplikowane sieci zmarszczek. Widziała siwe kobiety o ciałach postarzałych i zmienionych w sposób, w jaki ciała kobiet po prostu nie miały już prawa się zmieniać. Widziała okrutnych patriarchów, paradujących w barbarzyńskich ozdobach; ich gesty cechowała duma i nie tylko duma, lecz także subtelna groźba.

Widziała też dzieci — wielkie grupy wrzeszczących dzieciaków. A widzieć tyle dzieci w jednym miejscu i w jednym czasie… jakie to dziwne. Widzieć tyle dzieci z jednej wąskiej grupy etnicznej — to już przekraczało granice pojmowania.

— Kim są ci ludzie? — spytała.

— To Romowie.

— Kto?

— Mówią o sobie „Romany”.

Maya stuknęła w tłumacza.

— Nie rozumie tych słów — zakomunikowała.

Ulrich zastanawiał się przez chwilę.

— To Cyganie — powiedział w końcu, po angielsku. — To wielki obóz zbiorczy europejskich Cyganów.

— Och! Nigdy nie widziałam naraz tylu ludzi, nie poddających się kuracji medycznej. Nie miałam nawet pojęcia, że na całym świecie pozostało aż tak wielu Cyganów.

Ulrich wrócił do swego ojczystego języka.

— Cyganów wcale nie jest tak niewielu — powiedział. — Tyle że trudno ich zauważyć. Chodzą własnymi ścieżkami, umieją się ukrywać. W Europie są wyrzutkami od ośmiuset lat.

— Ale dlaczego nie postępują teraz tak, jak my wszyscy?

— Bardzo dobre pytanie — zauważył Ulrich, najwyraźniej zachwycony tym, że Maya je zadała. — Często sam się nad tym zastanawiałem. Może dowiedziałbym się prawdy, gdybym sam został Cyganem, ale to niestety niemożliwe. Gadżio nigdy nie zostanie Cyganem. Oboje jesteśmy gadżio, i ty, Amerykanka, i ja, Niemiec. Dla tych ludzi oboje jesteśmy po prostu gadżio. To nomadzi, wyrzutki, złodzieje, kieszonkowcy, oszuści, anarchiści, najgorszy lumpenproletariat, nie korzystający ze środków antykoncepcyjnych ani z technik przedłużania życia. — Chłopak przyjrzał się Cyganom tak, jakby stanowili jego prywatną, cenną własność, uśmiech jednak szybko spełzł mu z twarzy, ustępując wyrazowi głębokiego niepokoju. — Mimo tylu tych wszystkich wspaniałych cech, nie są niestety cudowni i romantyczni.

— Och!

— Próbujemy sprzedać im kradziony towar — przypomniał jej chłopak. — Oni z kolei spróbują nas oszukać.

Minęli ich trzej Cyganie, niosący jagnię. Tłum gapiących się gadżio zgromadził się przy nich błyskawicznie. Nad ramionami tłoczących się mężczyzn, Maya nie widziała nic, słyszała za to ostatnie, rozpaczliwe beknięcie jagnięcia i radosne stęknięcie ludzi, po którym nastąpiły westchnienia oraz jęki, pełne obrzydzenia i podniecenia.

— Oni tam zabijają zwierzę — powiedziała.

— Owszem, zabijają. Potem obedrą je ze skóry, wypatroszą, nabiją na rożen i upieką nad ogniem.

— Dlaczego?

Ulrich uśmiechnął się.

— Ponieważ jagnię z rożna jest bardzo smaczne. Odrobina tego mięsa cię nie zabije. — Oczy mu się zwęziły. — Natomiast zjedzenie mięsa zabija wyrzuty sumienia wywołane przyjemnością, z jaką obserwowało się śmierć zwierzęcia. Burżuje… burżuje dużo zapłacą, by móc zjeść zwierzę, którego śmierć obserwowali.

U podstawy sąsiedniego wzgórza pewien Cygan wyczyniał cuda na motocyklu. Ten stary, nieprawdopodobnie niebezpieczny pojazd nie był wyposażony w autopilota, nawet najprymitywniejszego. Silnik napędzanej cieczą maszyny ryczał ogłuszająco, plując gęstym, niebieskim, toksycznym dymem.

Cygan stanął na siedzeniu, zrobił stójkę na kierownicy, ruszył w górę zboczem wzgórza, zjechał w dół, wjechał na rampę i wykonał skok nad żelazną beczką. Miał na sobie buty oraz skórzaną, nabijaną cekinami kurtkę, ale nie miał kasku.

W końcu Cygan zgrabnie zeskoczył z motocykla, szeroko rozłożył ramiona i wykonał krótki, dziarski taniec na mokrej, pooranej kołami ziemi. Gadżio zdumieni byli szaloną odwagą tego człowieka. Bili mu brawo jak wariaci. Niektórzy — niewielu — rzucali mu jakieś małe, lśniące srebrne krążki. Cygański chłopiec zbierał je zgrabnie z martwej, zimowej trawy, jego bohater zaś odprowadzał w tym czasie swą straszną maszynę.

— Co oni mu rzucali? — spytała Maya.

— Monety. Srebrne monety. Cyganie lubią srebro. Jeśli chce się prowadzić z nimi poważne interesy, najlepiej handlować starymi monetami. Inspektorzy podatkowi i audytorzy zdumieni są sposobem, w jaki używają oni pieniędzy.

— Czarny rynek starych metalowych monet? Klasse. — To słowo wydało się jej szczególnie odpowiednie. — Klasse — powtórzyła. — Wspaniałe!

— Owszem. Dziś spróbujemy wymienić nasze nic nie warte skradzione dobra na srebrne monety. Monety łatwiej jest ukryć, zmagazynować, przewieźć.

— Czy będą to autentyczne srebrne monety? To znaczy, czy będzie to rzeczywista waluta jakiegoś europejskiego kraju?

— Zobaczymy. Jeśli jakiś Cygan zechce je nam ukraść albo da nam w łeb, by je zdobyć, to owszem, będą to prawdopodobnie autentyczne pieniądze. Jeśli nie, dostaniemy fałszywki. Ołowiane podróbki.

— Mówisz tak, jakby ci Cyganie byli okropni.

— Okropni? Dlaczego zaraz okropni? — Ulrich wzruszył ramionami. — Nigdy nie wypowiedzieli nikomu wojny. Nigdy nie rozpoczęli żadnego pogromu. Nigdy nikogo nie zniewolili. Nie mają Boga, nie mają królów, nie mają rządu. Są panami samych siebie, więc nienawidzą nas, okradają nas, gwałcą nasze zasady. To ludzie obcy, ludzie żyjący prawdziwie poza nawiasem społeczeństwa. Ja jestem złodziejem, ty jesteś nielegalna, jednak w porównaniu z nimi oboje jesteśmy tylko rozpuszczonymi dziećmi ugody, a w najlepszym razie nędznymi amatorami. — Westchnął. — Lubię Cyganów — przyznał — nawet ich podziwiam, ale dla nich zawsze będę tylko jeszcze jednym głupim gadżio.

Cyganie sprzedawali papierowe kwiaty, spinki do ubrań, trzepaczki do dywanów, szczotki do zamiatania, maty z włókien orzecha kokosowego, kapy na łóżka, stare ubrania, zdarte opony, kawałki tapicerki samochodowej. Na niektórych stołach można było znaleźć amulety na szczęście, perfumy ziołowe i różne dziwne gatunki zwarzonych nalewek. Cyganie wydawali się fanatycznie wręcz przywiązani do swych starych samochodów i furgonetek, do swych wielkich kolorowych przyczep ozdobionych plakietkami i jaskrawymi rysunkami. Na stoiskach można było kupić nawet owce, wystrzyżone i uczesane, jakby miały trafić stąd wprost na muzealną wystawę, oraz kilka koni w brzęczących dzwoneczkami uprzężach, koni wyglądających tak, jakby naprawdę wykonywały zwykłą końską pracę.

Wszędzie wokół energicznie dobijano targu. Wymachiwano rękami, gładzono się po brodach, jednak niewiele towaru przechodziło z ręki do ręki. Co więcej, stojące przy stolikach kobiety najwyraźniej nie brały sobie do serca handlu detalicznego.

— Ulrichu — powiedziała Maya — wszystko to jest oczywiście bardzo interesujące, ale nie widzę tu żadnych oznak poważnej aktywności ekonomicznej.

— A czego się spodziewałaś? Niewielu jest aktywnych, ekonomicznych i przemysłowych Cyganów. Ludzie aktywni ekonomicznie i przemysłowo nie pozostają Cyganami.

— Trudno mi uwierzyć, że nie obejmuje ich kuracja przedłużenia życia. Nie poddają się badaniom ani w ogóle nic? Dlaczego? Dlaczego pragną tak żyć i tak umierać? Co ich motywuje?

— Jesteś bardzo ciekawska, skarbie. — Ulrich skrzyżował włochate ramiona na piersi. — Dobrze, w porządku, spróbuję wszystko ci wyjaśnić. Pięćdziesiąt lat temu w całej Europie odbywały się pogromy Cyganów. Ludzie twierdzili, że te brudasy roznoszą zarazki. Twierdzili, że te brudasy pogwałcają kwarantanny. I ludzie, zupełnie normalni, cywilizowani Europejczycy, uzbrojeni w noże, łopaty, łańcuchy i żelazne pręty napadali na cygańskie getta i obozy, torturowali i zabijali Cyganów, gwałcili Cyganki i podpalali ich domy.

Maya milczała, oszołomiona. Patrzyła na niego z nieopisanym zdumieniem.

— Ale… przecież to były okropne czasy. Wszelkiego rodzaju nienormalne zachowania…

— To wcale nie było nienormalne zachowanie — stwierdził radośnie Ulrich. — Rasizm jest absolutnie autentyczny. Pogarda dla innych ludzi, pożądanie ich śmierci to znane i cenione ludzkie emocje. Nikogo nie trzeba ich uczyć. Ludzie robią to, kiedy tylko mają szansę. — Wzruszył ramionami. — Chcesz poznać prawdę o Cyganach? Najprawdziwszą prawdę. Żyjemy w Europie XXI wieku. Ludzie, którzy tu dzisiaj rządzą, żyli sześćdziesiąt lat temu. Przeżyli epidemie, byli świadkami pogromów cygańskich. Dziś, oczywiście, nie zabiliby Cygana. Nie, dziś, jeśli w ogóle dostrzegają Cyganów, traktują ich z pobłażliwą sympatią, z łagodnym snobizmem, potrzebują po prostu takiego reliktu czasów feudalnych, który mogliby hołubić, a jednocześnie traktować z góry. Lecz jeśli jutro znów wybuchnie epidemia, to wraz z nią pojawią się także pogromy.

— Nie wolno ci mówić tak strasznych rzeczy!

— To straszne, oczywiście, lecz przecież także prawdziwe. Najśmieszniejsze wydaje mi się jednak to, że Cyganie najprawdopodobniej rzeczywiście roznosili zarazę. A wiesz, co jest jeszcze śmieszniejsze, Mayu? Gdyby Cyganie nie byli prawdziwymi rasistami, prawdziwymi szowinistami, ostatniego z nich nasza cywilizacja wchłonęłaby całe wieki temu.

— Zachowujesz się okropnie i mówisz okropne rzeczy, Ulrichu. Próbujesz mnie zszokować? Epidemie już się przecież nie powtórzą. Ich czas się skończył. Eksterminowaliśmy wszystkie choroby zakaźne, aż do najostatniejszej!

Jej słowa Ulrich skwitował prychnięciem.

— Nie mam zamiaru psuć ci zabawy — powiedział. — Ty chciałaś przyjechać tu w interesach, nie ja. Masz listę towarów, prawda? Idź i sprawdź, czy uda ci się zahandlować.

Maya odeszła. Zebrała całą odwagę i podeszła do jednej z Cyganek stojących przy rozkładanych stoliczkach. Kobieta miała na sobie wzorzysty szal. Paliła krótką, glinianą fajeczkę.

— Dzień dobry — powiedziała Maya. — Czy mówi pani po angielsku?

— Trochę.

— Mam trochę rzeczy przydatnych w podróżach. Chcę je sprzedać.

Cyganka namyślała się przez chwilę.

— Daj mi rękę — powiedziała w końcu.

Pochyliła się, bardzo dokładnie oglądając dłoń Mayi. Kiedy się już napatrzyła, usiadła na składanym krzesełku. Pyknęła z fajeczki.

— Jesteś policjantką — powiedziała.

— Nie, proszę pani, nie jestem policjantką.

Cyganka obejrzała sobie Mayę od stóp do głów.

— Zgoda, być może nie wiesz, że jesteś policjantką. Ale i tak jesteś policjantką.

— Nie jestem Politzei — powtórzyła Maya.

Cyganka wyjęła fajkę z ust i wymierzyła w Mayę ustnikiem.

— Nie jesteś młodą dziewczyną — powiedziała. — Ubierasz się jak młoda dziewczyna, ale to kłamstwo. Udało ci się oszukać tego chłopaka, mnie jednak nie oszukasz. Odejdź i nie wracaj więcej.

Maya omal przed nią nie uciekła. Ta rozmowa nią wstrząsnęła. Zaczęła szukać jakiegoś stolika, za którym nie siedziałaby Cyganka. Znalazła w końcu młodą Niemkę o wymyślnie uczesanych rudawych włosach, spuchniętych ustach, przed którą leżał wielki stos używanych ubrań.

— Cześć. Znasz angielski?

— Jasne, oczywiście.

— Mam parę rzeczy na sprzedaż. Ubrania i nie tylko.

Kobieta powoli skinęła głową.

— Fajna kurtka — powiedziała. — Trés chic.

— Dziękuję. Danke.

Kobieta przyglądała się jej otwarcie, jak to Niemka. Miała cienkie, wygięte brwi i długie, podwinięte rzęsy.

— Mieszkasz w Monachium, prawda? — spytała. — Widziałam tę kurtkę na Viktualienmarket. Dwa razy byłaś w moim sklepie. Oglądałaś ubrania.

— Doprawdy? — Mayę nagle ścisnęło w dołku. — Mieszkam w Monachium, tak. Po prostu tędy przejeżdżałam.

— Amerykanka?

— Tak.

— Kalifornijka?

— Tak.

— Los Angeles?

— Bay Area.

— Powinnam się domyślić, że jesteś z San Francisco. Oni pracują w polimerach. Wiesz, tę kurtkę w Stuttgarcie zrobiliby ci w kilka godzin. I byłaby znacznie lepsza.

Podszedł do nich Ulrich. Kobieta zerknęła na niego.

— Cześć, Jimmy — przywitała go.

— Cześć, Therese.

Zaczęli rozmawiać po niemiecku.

— Nowa przyjaciółka?

— Owszem.

— Jest bardzo piękna.

— Też tak sądzę.

— Chcesz wypchnąć trochę towaru?

— Nie tobie, skarbie — pośpieszył z wyjaśnieniami Ulrich. — Nigdy nie pozbywałbym się towaru w Monachium, nie palę ludzi tam gdzie mieszkam. Ona nic nie wie, a ja dopiero teraz zorientowałem się, o co chodzi i zaraz przyszedłem odkręcić sprawę. Nikomu nic się nie stało. Mam rację?

— Nazwała cię Jimmy”. — Maya zorientowała się dopiero teraz.

— Czasami tak do mnie mówią — odparł Ulrich po angielsku.

Terese roześmiała się.

— Ty biedne małe kociątko — powiedziała do Mayi, również po angielsku. — Kochasz swego nowego chłopca? Jest prawdziwym cudem, ten nasz Jimmy. Ma wielkie serce.

Ulrich zmarszczył brwi.

— Pomyliła się, to wszystko — wyjaśnił.

— Nie kocham go — stwierdziła głośno Maya. Zdjęła okulary przeciwsłoneczne. — Po prostu potrzeba mi paru rzeczy.

— Czego?

— Szkieł kontaktowych. Srebrnych pieniędzy. Peruk. Map. Jedzenia. Kanalizacji. Miękkiego ciepłego łóżka. I chcę nauczyć się trochę po niemiecku, żeby nie robić z siebie idiotki.

— Jest nielegalna. — Ulrich zacisnął dłoń na ramieniu Mayi. — Biedna mała istotka ma kłopoty.

Therese przyjrzała się im obojgu.

— Dajcie mi listę — powiedziała w końcu.

Wręczyli jej listę. Przestudiowała ją uważnie.

— Mogę wam to opchnąć. Jeśli towar jest w dobrym stanie. Gdzie go macie?

— W bagażniku samochodu.

— To ty masz samochód, Jimmy? — zdumiała się Therese.

— Pożyczyłem od Herr Shrottplaza.

— Wybierasz sobie wyjątkowo sympatycznych przyjaciół.

Ulrich zwrócił się do Mayi z kwaśnym uśmiechem.

— Zapomniałem ci powiedzieć, że narkomanów zaliczam do grup interesów, sprzeciwiających się obecnemu reżymowi — wyjaśnił po niemiecku.

— Dwadzieścia dużych dziesiątek — powiedziała znudzona Therese.

— Trzydzieści.

— Dwadzieścia pięć.

— Dwadzieścia siedem.

— Dobrze, dostarcz towar. Sprawdzimy, w jakim jest stanie.

— Idziemy. — Ulrich pociągnął Mayę za ramię.

— Zostaw Jankeskę — wtrąciła się Therese. — Chcę poćwiczyć moją angielszczyznę.

Ulrich zastanawiał się przez chwilę.

— Tylko nie zrób niczego bardzo głupiego — powiedział w końcu do Mayi i odszedł.

Therese obrzuciła ją chłodnym, szacującym spojrzeniem.

— Lubisz miłych chłopców? — spytała.

— Mają swoje… zastosowania.

— Ten chłopiec wcale nie jest miły.

Maya uśmiechnęła się.

— To już wiem — powiedziała.

— Kiedy przyjechałaś do Monachium? Kiedy cię poderwał?

— Trzy dni temu.

— Co? Zaledwie trzy dni i już jesteś tu, w obozie, już handlujesz? Doprawdy, musisz bardzo lubić stroje. Jak się nazywasz?

— Maya.

— Po co przyjechałeś do Monachium? Kto cię ściga? Gliny?

— Może. — Zawahała się, postanowiła jednak zaryzykować. — Ale przypuszczam, że chodzi przede wszystkim o ludzi z medycyny.

— Medycyny? A co z twoimi rodzicami?

— Nie, nie chodzi o rodziców. Z całą pewnością nie chodzi o rodziców.

— A więc — powiedziała Therese, pełna światowej swobody i pewności siebie — daj sobie spokój z medykami. Medycy nigdy nikogo nie tropią, bo wiedzą doskonale, że w końcu każdy do nich przyjdzie. A gliniarze… cóż, monachijscy gliniarze nie przejmują się uciekinierami, chyba że rodzice uciekinierów popychają ich do działania.

— Miło mi to słyszeć.

— Śpij pod mostami. Zajadaj precle. Jakoś przeżyjesz. I powinnaś rzucić tego twojego chłopaka. Jest obrzydliwy. Pewnego dnia psy rozwalą mu łeb i zamieszają mózg jak kaszkę z mleczkiem. A ja nie będę po nim płakać.

— Opowiada mi o radykalnej polityce w Europie.

— Monachium to kiepskie miasto do rozmów na ten temat — stwierdziła kpiąco Therese. — Masz jakieś włosy pod tą peruką? Pokaż, chciałabym zobaczyć.

Maya zdjęła chustkę i perukę. Trzymała je w rękach, potem rzuciła na stolik.

— Zdejmij jeszcze kurtkę i obróć się, dobrze? Chciałabym cię obejrzeć.

Maya zdjęła kurtkę i obróciła się powoli.

— Bardzo interesująca struktura kostna. Dużo pływasz?

— Tak, oczywiście. Ostatnio sporo pływałam.

— Chyba przydałaby mi się taka dziewczyna jak ty. Nie jestem wcale zła. Możesz popytać o mnie na mieście, wszyscy ci powiedzą, że Therese jest w porządku.

— Proponujesz mi pracę?

— Możesz to nazwać pracą. Chodzi o couture. Chodzi o modę. Chodzi o ciuchy. Znasz się na ciuchach, nie? Będziesz miała z tego trochę szmatek i miejsce do spania.

— Ja naprawdę bardzo potrzebuję pracy — powiedziała Maya i nagle, zupełnie nagle, rozpłakała się. — Nie przejmuj się tym — powiedziała, ocierając policzki. — Zabawne, jak łatwo ostatnio przychodzi mi płacz. Ale, proszę, daj mi pracę. Potrzebuję po prostu miejsca, w którym będę miała trochę spokoju, żeby jakoś dojść do siebie.

Therese chyba poruszyły jej prośby.

— Chodź tu, za stół, i usiądź — zaprosiła ją. Maya obeszła stół i usiadła posłusznie na składanym płóciennym krzesełku Therese.

— Naprawdę, zaraz wszystko będzie dobrze — powiedziała. — Zazwyczaj nie zachowuję się aż tak głupio. I umiem ciężko pracować, nie kłamię!

— Uspokój się, dziewczyno, mów do rzeczy. Powiedz mi, ile ty masz właściwie lat?

— Myślę, że jakieś dwa tygodnie.

Therese westchnęła.

— A kiedy ostatnio zjadłaś jakiś przyzwoity posiłek? — zainteresowała się.

— Nie pamiętam.

Niemka pochyliła się i zaczęła grzebać pod stołem. Znalazła paczkę rządowych płatków śniadaniowych i butelkę wody mineralnej.

— Jedz. — Podała Mayi posiłek. — Napij się. I pamiętaj, ukradniesz mi choćby jedną szpilkę, to wywalę cię na ulicę. — Popatrzyła wzdłuż zbocza wzgórza. — Oto cud nad cudami! — krzyknęła. — Nadchodzi twój przyjaciel.

Ulrich, zaczerwieniony i zdyszany, rzucił na stół płócienną torbę.

— Pogadajmy o interesach — zaproponował.

Prima! — zgodziła się Therese. — A przy okazji — dodała po niemiecku — właśnie zatrudniłam twoją dziewczynę. Będzie pracować w moim sklepie.

— Co? — roześmiał się Ulrich. — Chyba żartujesz! Przecież nie potrafi nawet porozumieć się z klientami!

— Nie potrzebuję jeszcze jednej sprzedawczyni, potrzebuję modelki.

— Therese, jest to doprawdy krótkowzroczna decyzja. Nie doprowadzi cię do niczego. Muszę powiedzieć, że się rozczarowałem. Zrobiłaś mi po prostu na złość. A już myślałem, że zapomniałaś o tym nieszczęsnym nieporozumieniu.

— Ja mam być mściwa? Nigdy! Dziewczyna jest śliczna, niewiele potrafi powiedzieć i ma poważnie narobione w głowie. Będzie doskonałą modelką.

— Nie powinnaś ufać tej kobiecie. — Ulrich zwrócił się do Mayi, po angielsku. — Właśnie stwierdziła, że jesteś szalona.

— Ty też to powiedziałeś. — Maya ze smakiem zajadała płatki. Napiła się wody. — W każdym razie, mam jakąś tam pracę, a przecież przebywam tu nielegalnie. Po prostu dopisało mi szczęście. Oczywiście, że przyjmę propozycję Therese. Czego się właściwie spodziewałeś?

Na twarz Ulricha wypełzł powoli mocny rumieniec.

— Zrobiłem wszystko, o co mnie prosiłaś — powiedział. — Nie złamałem żadnej z twoich zasad. Nie okazujesz mi wielkiej wdzięczności.

Maya wzruszyła ramionami.

— Jimmy, na Marienplatz jest w tej chwili z milion dziewczyn. Znajdź sobie jakąś. Mnie już nie jesteś potrzebny.

Ulrich porwał torbę ze stołu. Przewiesił ją sobie przez ramię.

— Jeśli sądzisz, że wspięłaś się na wyższy szczebel społecznej drabiny, przyjmując propozycję pracy w nędznym sklepiku tej głupiej krowy, to bardzo się mylisz i wkrótce poznasz swój błąd. Chcesz odejść, odejdź. Doskonale. Ale wrócisz do mnie na czworakach, żeby znów być wolną!

— Jej sklep ma ogrzewanie — zauważyła Maya.

Ulrich odwrócił się w furii i odszedł szybkim krokiem.

Przez chwilę panowała cisza.

— Kochanie, jesteś naprawdę twarda — powiedziała w końcu Therese. Niemal z podziwem.

Загрузка...